Korczak Janusz SAM NA SAM Z BOGIEM MODLITWY DLA TYCH KTÓRZY SIĘ NIE MODLĄ

JANUSZ KORCZAK

SAM NA SAM Z BOGIEM

MODLITWY TYCH, KTÓRZY SIĘ NIE MODLĄ

DUSZY SZEPTANE TAJEMNICE, KTÓRE SOBIE POWIERZASZ, SPIĄŁEM KLAMRĄ MODLITWY.

WIEM, ŻE KAŻDY TWÓR MUSI Z SOBĄ POPRZEZ BOGA I Z BOGIEM PRZEZ SIEBIE ŻYCIEM ŚWIAT OGROMNY SPLATAĆ. WIEM. PEWIEN JESTEM—TAK MI BOŻE DOPOMÓŻ.

MODLITWA MATKI

Pochylona nad tobą, dziecię lube, cze­muś mi tak droga, drobino? — Wiem, po­dobne do wielu, a wierzę-wierzę-wierzę, że nie widząc wśród tysięcy, poznam po głosie, nie słysząc, poznam twe wargi ssące pierś moją, — moje ty jedyne na świecie.

Rozumiem cię bez słów, bez głosu z naj­głębszego snu zbudzisz mnie—spojrzeniem- życzeniem.

Dziecino moja, szczera prawdo życia i jedyna, jesteś mi rzewnem wspomnie­niem, tkliwą tęsknotą, nadzieją i otuchą.

Dziecię, bądź szczęśliwe. Boże, wybacz, że nie do Ciebię mówię, a jeśli się modlę, to w obawie, że zazdrosny możesz je skrzywdzić. Nawet Tobie, Boże, boję się je zaufać: bo odbierasz matkom dzieci, bo db ierasz dzieciom matki. Powiedz,

czemu tak czynisz? — To nie wyrzut, Boże,

tylko pytanie.

Wybacz Boże, że je kocham więcej, niż Ciebie, Bo je powołałam do życia, ale i Ty też, o Boże: ponosimy wspólną odpowie­dzialność, oboje winni, że to-to żyje i już cierpi. Czuwać musimy.

Cierpi — płacze.

Boże, kochając to maleństwo bez pa­mięci, może Ciebie w niem kocham, bo jesteś-jesteś-jesteś w tem Najmniejszem— Największa Tajemnico, — Boże.

Nie wierzę w grzech, bo gdyby był, miłość moja byłaby grzeszna, a czy miłość matki do dziecka może być grzechem?

Nie obchodzą mnie cierpienia, których— wiem—wiele, nie obchodzą mnie łzy, któ­rych — wiem — wiele na świecie. Nie mogę,

komu kłamać będę? Tylko twoje łzy, dziecino, tylko twoje uśmiechy, trosko ty moja serdeczna.

Dziecię, — rozkoszne ty moje kajdany z jaśminu i gwiazd, dziecię—kwiecie prze­baczenia, śnie mój radosny o odkupieniu,

wiaro moja słoneczna, nadziejo łagodna, obłoku różowy, śpiewie skowronka.

Daj mu szczęście, Boże, by nie użaliło się, żeśmy mu życie dali, nie wiem, czem jest szczęście, ale Ty wiesz, Twoim obo­wiązkiem wiedzieć. Więc daj!

Pochylona nad tobą, dziecię lube, — patrz, tak mozolnie szukam, tak gorąco pro­szę,— czy rozumiesz, — czy zrozumiesz? — Powiedz. — Powiedz lekkiem drgnieniem powiek, poruszeniem małej rączyny,—po­wiedz znakiem, którego nikt nie zrozumie, tylko my dwoje: Bóg i ja, matka twoja.— Powiedz, że nie będziesz miało żalu do ży­cia i do mnie, powiedz dziecino, powiedz, modlitwo ty moja serdeczna.

modlitwa chłopca.

Wiem, że nieładnie prosić. Ale nie Ciebie proszę, dobry Boże. Ty nic mi nie dawaj, tylko wujek obiecał zegarek, jak się dobrze uczyć będę. Tylko mi dopomóż, przypomnij wujkowi o jego obietnicy.

Ja się postaram, a przecież wszystko jedno, czy da mnie teraz, czy później. Powiedzia­łem kolegom, że będę miał zegarek, ale oni nie wierzą, śmiać się ze mnie będą, pomyślą, ze skłamałem, że się stawiam. Dopomóż mi Boże, przecież to tak łatwo, przecież Ty wszystko, co chcesz,

zrobić. Pomóż mi, mój Dobry, m°J Z-ioty

Przebacz mi moje grzechy. Dużo na- grzeszyłem. Ze słoika wyjadłem powideł, śmiałem się z garbatego, skłamałem, że mi mama pozwala chodzić spać, kiedy papierosa już dwa razy paliłem, brzydkie

wyrazy mówiłem. Ale Ty Dobry jesteś, prze­baczysz mi, bo żałuję i chcę się poprawić.

Chcę być dobry, ale nie mogę. Jak mnie kto rozzłości, albo namówi, a nie chcę żeby myślał, że się boję; albo jak się nudzę, albo jak bardzo cos chcę, a nie wolno, nie mogę się powstrzymać, chociaż potem ża­łuję. Nie jestem przecież zły.

Nie żebym się chciał chwalić, ale Ty przecież sam wiesz, bo ty wszystko wiesz, Dobry Boże, że są gorsi odemnie.—Ja cza­sem skłamię, ale oni co powiedzą, to skła­mią. I kradną. Dwa razy zginęło mi śnia­danie, ukradli mi wypisy, wyciągnęli z piór­nika ołówek. Oni mnie nauczyli takich wyrazów. Ty przecież wiesz, o Boże.—Ja się nie lubię skarżyć, ale ty sam wiesz, że nie jestem zły, chociaż tyle złego robię.

Dopomóż mi, Dobry Boże, żebym nie grzeszył, daj długie życie i zdrowie, Ma­mie i Ojczulkowi i o tym zegarku przy­pomnij wujaszkowi.

Bo przecież, jak się obiecuje, to się powinno dotrzymać.

MODLITWA KOBIETY LEKKOMYŚLNEJ.

Kochany Boże, tak dawno z Tobą nie rozmawiałam. Może dlatego rzadko się modlę, że nie lubię klęczeć, Tak, odłożę papieros, ale siedzieć będę na kanapie i pa­trzeć będę na kwiaty. Przecież się nie obra­zisz, bo Dobrym, Kochanym jesteś Bogiem. Nigdy mnie nie skrzywdziłeś. A ja tyle

razy byłam zła, nieposłuszna. Tyle mam grzechów.

Patrz tylko. Chcę się modlić, już mi grzeszna myśl przyszła do głowy. Bo chcia­łam powiedzieć:

Usiądź sobie Staruszku przy mnie,— bliziutko,—nie bój się, nic ci nie zrobię,—

chyba że sam zechcesz. Taki grzech, taka nieczysta myśl.

Dziwna jestem: nigdy nikomu świado­mie krzywdy nie wyrządziłam, chyba nie­chcący. I zaraz przepraszam, a jak nie

mogę przeprosić, to płaczę, choć wiem, że będę miała oczy czerwone. Dobrze,—niech mam oczy czerwone, będę brzydka, kie­dym taka zła... zła... zła...

Ładna jestem,—prawda? Chyba w tem niema nic złego, że mówię szczerze? Sam mnie stworzyłeś, a wola Twoja jest święta. Czasem nawet trochę żałuję, że nie jestem brzydka; nie tak znów zupełnie, ale trochę brzydka. Napewno byłabym mądrzejsza, posłuszniejsza i lepsza. Choć lepsza to może nie. Czy dobra jestem, — powiedz. Jaka szkoda, że Ciebie widzieć nie mogę: przytuliłabym się do Ciebie, spojrzała w oczy przymilnie, a Tybyś się uśmiechnął, po­wiedziałbyś: „głuptas“. Prawda, że takbyś powiedział ?

Nic nie odpowiadasz, a ja tak bardzo chciałabym wiedzieć, dlaczego tworzysz brzydkich ludzi. Jabym wszystkich zrobiła pięknych; i kobiety i mężczyzn, — nawet ich. Ale o mężczyznach nie będę z Tobą mówiła,—sam wiesz dlaczego.— Patrz: nie jestem zazdrosna. Gdyby wszystkie ko-

biety były ładne, kochanoby pewnie naj­mądrzejsze. A ja zupełnie mądra nie je­stem. A szkoda.

Czytam tylko powieści, i to nieuważnie. Wierszy nawet nie lubię. Chociaż nie wie­rzę,' aby się z książek nabierało rozumu. Już tak się trzeba urodzić.

Dobry, kochany Boże, ja tak Ciebie lubię. Czasem chciałabym Ci złożyć jakąś ofiarę. Daję jałmużnę, ale to nie to. Pa­miętasz, jak byłam u chorej na tyfus, żeby przekonać, że Ci ufam; tak strasznie się bałam. Nie śmierci, nie, — ale po tyfusie włosy wychodzą, i w tyfusie można na­gadać tyle niepotrzebnych rzeczy.

Jak Ciebie strasznie ludzie nudzą: każdy

0 coś prosi, coś mu się od Ciebie należy. Jak sobie radzisz z tem wszystkiem? Myślę czasem, że chyba nie słuchasz, ale jakżeby to było? Nic dziwnego, że nie wiem: skądże mogę wiedzieć? A zdaje mi się, ¿e

1 księża dobrze tego nie wiedzą. Postano­wiłam nigdy o nic nie prosić. Tak jakoś nie ładnie: niby się Ciebie kocha, a tu

r »

nagle prośba, interes. Ale cóż, kiedy ja znów, nie proszę, ale tak jakoś myślę, źe właśnie dlatego spełnisz moje życzenie.

Prawda, że i Tobie byłoby nieprzyjem­nie, gdybym nie była ładna? Prawda, że Ci się podobam? Rozumie się, że inaczej, niż ludziom; ale jesteś przecie zadowolony, gdy Ci się uda stworzyć coś pięknego? Głupia jestem, czy może się Bogu coś nie udać? Wszystko jest takie dlatego, że Ty chcesz.

Tyle kwiatów rozmaitych wymyśliłeś. A są kwiaty grzeszne. Czerwona, taka bar­dzo pachnąca czerwona róża—to grzeszny kwiat. Może nie Ty róże stworzyłeś, tylko szatan? Nie, to być nie może: więc nie miałbyś tyle mocy, żeby powiędły grzeszne kwiaty? Biedny Ty, mój Dziaduniu.

Takbym czasem chciała pomóc, ulżyć, trochę Cię rozweselić. Bo doprawdy, ciągle tylko myśleć o biedzie, o cnocie, o sie­rotach. Nienawidzę plombowania zębów a przecież poszłam do dentysty, żeby mi zdrowy ząb zaplombował: umartwić się

chciałam; a ten osioł się śmiał. Co prawda i ja się zaczęłam śmiać; ale z począt u strasznie byłam zła. Pewnie rozgadał wszyst­kim znajomym. Uch, jakie plociuchy ci

mężczyźni. Nienawidzę ich.

Ja wiem: Ty każesz przebaczać. Ja im

przebaczam, ale to jeszcze gorzej. Kłamcy, niewdzięcznicy, — sto» tysiąc razy gorsi

od nas. ~

Ooo, dzwonek... Toon... Przepraszam

Cię... Nie gniewaj się. Boze... Przeciez

Ty kierujesz wszystkiem.. • Paaa, oziu,

dziękuję; tak dobrze nam było we woje.

MODLITWA SMUTKU.

Taki smutek, Boże, Boże, smutek taki.

Szary smutek, Boże, Boże, smutek szary.

Ani dźwięków, ani barw, Boże, ani barw, ani dźwięków.

, Smutek, Boże, smutek.

Wyjąłem serce z piersi, Boże, Boże, bije serce cicho cicho, Boże, cicho cicho serce bije, Boże, Boże, z piersi serce wy­jąłem.

Załzawione smutne serce, serce smutne załzawione.

Ptak czarny skrzydła ma białe, Boże, białe ma skrzydła ptak czarny.

Mgła gęsta, ptak czarny, skrzydła bia­łe, Boże, białe skrzydła, ptak czarny, mgła gęsta, Boże.

Smutek, Boże, smutek.

Było słońce, było, niema, Boże, niema, niema, było słońce, było słońce, Boże.

Sam na sam z Bogiem. 2

Cicho, smutno, smutno, cicho.

Cicho, smutno, na czarnej fali trumna się kołysze. Czarną rosę z czarnych kwia­tów czarne piją motyle. Nigdy człowie nie zaśpiewa, dziecko się już uśmiec nie, pękł ostatni dzwon, wszystkie na świę­cie stanęły zegary, ostatnia rozpadła się wieża, wczoraj ostatnia zgasła gwiazda -

komu ma świecić?

Niema, niema, Boże, niema nic.

Szeroko oczy

otwarłem, patrzę, pa­trzę, patrzę Boże, nic niema, mc me wi dzę, słucham, nic nie słyszę» &nl szep u.

ani westchnienia. , . r> •

Szary Władco cichego świata, Kozę,

czuję wokoło ptaki czarne z białemi skrzy­dłami, czarne motyle z czarnych kielichów

czarną piją rosę. i i •

Taki smutek, Boże, smutek taki.

Ani barw ani dźwięków, oze oze, ani dźwięków, ani barw, ani łez.

MODLITWA NIEMOCY

Jaśnie Wielmożny Panie Boże. Śmiesz­nie.

Naiwne, śmieszne, naiwne, niedołężne, śmieszne, śmieszne.

Jaśnie Wielmożny Panie Boże. Śmiesz­nie.

Nieuczoność w tem jest, prostactwo' nieuczone, nie niemoc, nie.

Nie, nie niemoc, nie.

Jak Cię nazwać. Jaśnie Wielmożny, jak?

Jak nazwać Cię, jak?

Mówię: naiwnie, niedołężnie, dziecin­nie. Ja i dziecko, ja i Ty. Dziecko, które mną będzie, które tylko nie chodzi, je­szcze nie mówi*

Mówię: Ty. Jakże Cię nazwę—Panem? Boga nazwałem Panem, dużą napiszę lite­rą, albo wynajdę inne duże B. tylko dla Boga, dla Boga.

Mówię do Ciebie: Ty, Boże. A niedo-

roślę nie zmówiło modlitwy, bo człowiek od małpy pochodzi. Nie zmówi modlitwy, bo już papierosy pali, i człowiek od mał­py pochodzi. Tak łatwo, tak dziecinnie.

Boże, brak mi nawet wyrazu, by na­zwać nawet niemoc moją, brak mi nawet wyrazu, nawet by nazwać niemoc. Ba tyl­ko niemoc moja jest wielka, równa Twej wielkości, Jaśnie Wielmożny. Nieradna bezsiła, niemoc, nicość. Nie robak nawet, nie mrówka nawet. Nawet me nic, nie nic. Wielkie jest nic, ja nawet me meskon- czenie małe coś, bo wielką jest mes on- czoność. Ja jestem zwykłe cos.

Boże, Boże, Boże—i nic więcej Am skruchy, ani pokory, tylko Ty, Jaśnie Wiel­możny Panie Boże. Skulone cos, pokorne coś, skruszone coś, które się korzy przed Twym Majestatem. Śmieszne, śmieszne.

Nie nazwę Cię Potężnym, Wielkim, Nieśmiertelnym, bo się może obrażą po­tężni ludzie, wielcy ludzie, nieśmiertelni ludzie. Nie zapominaj Boże, że ludzie są

wielcy i nieśmiertelni. Uważnie wpatrz się w ziemię, musisz ją znać, jakżebyś nie znał naszej ziemi? Kręci się koło słońca.

Mądrą jest modlitwa w niezrozumiałej

mowie.

Ole tel soit min kajuso wit dartu, wak rubo, wak riste. Kin bra—ole:

Ole tel soit, ole dartu min wak. Al wit dartu, al ma waste, ole wit kin.

Wybrałbym ze wszystkich narzeczy wyrazy najdziwniejsze, rozsypał, pokru­szył, pomieszał, ułożył niezrozumiałą mo­dlitwę dla ludzi, dla siebie.

Ole tel soit, ole vit, e dartu min wak.

To nic nie znaczy, ale nie mogę ina­czej, nie mogę, Jaśnie Wielmożny Panie Boże.

Nie mogę inaczej, me przepraszam. Nie mogę, nie proszę o przebaczenie. Nie mogę, nie wyrażam skruchy. Nie mogę>, a Ty się nie rozgniewasz. Nie mogę, a Ty się nie obrazisz. Nie mogę, a Ty nie uka­rzesz.

Przebaczają, gniewają się, karają ludzie.

A Ty nie człowiek, Jaśnie Wielmożny Boże, choć Cię ludzie Bogiem nazwali i każdy inne dla Ciebie naiwne wymyślał rozrywki i wonności.

Ole dartu, wit tel dartu, ole solt wak sirte bra ol.

Czemu nawet także już i dzieckiem nie jestem.

Nawet, także, już.

Nie mogę inaczej Jaśnie Ty Wielmo­żny, nie mogę.

Aba, adda, abbb...

MODLITWA MAŁEGO DZIECKA.

Boziu, Zosia zrobiła siusiu. — Zosia brzydka, Zosia siusiu. — Mamusia gniewa Zosię. — Brzydka, brzydka dziewczyna.— Mamusia bije.—Brzydka mamusia. Nie bij.— Nie bij mamusiu. — Nie bij Zosi.—Rączka boli. Boję — boję. — Boli rączka, Boziu.

Zosia boi. — Brzydka mamusia, taka brzydka dziewczyna.

Zosia kocha mamusię i tatusia.

Gdzie siusiu? — Brzuszku siusiu. — Juz nie będę mamusiu.

Dlaczego zrobiłaś, dlaczego zrobiłaś?

Nóżki, ciepło—patrz, patrz, co to? Be! Majteczki be, pończoszki be, buciczki be.— Mamusia gniewa na Zosię.

Brzydka mamusia, brzydka laleczka, brzydki piesek, brzydki taki ładny piesek. Ach ty słuchaj piesku, tu jest nocniczek, zaraz mi zrób.

Zosia grzeczna. Nie bij mamusiu.

Mój Boziu, gdzie brzuszku? Zosia boi brzuszku, Zosia boi doktora.

Nie bój Zosiu, mamusia — nie gniewa, mamusia nie bije, mamusia kupi, bo Zo­sia grzeczna, grzeczna, grzeczna.

Zosia kocha Bozię.

MODLITWA SKARGI.

Opuściłeś mnie Boże, cóżem Ci za­winił?

Samotny teraz jestem i drogi nie wiem. Zabłądziłem w posępnym zmierzchu, zabłądziłem w ponurej życia gęstwinie.

Opuściłeś mnie Boże; czyżem się uprzy­krzył?

Samotny błądzę i stroskany.

Miga światło; a boż wiem, czy chata, czy zdradny ognik, co klika na topiele?

Widzę zdrój; a boż wiem, czy nie mi­raż zmysłów.

Spieczone wargi moje, choć mrok, któ­ry jak słońce piecze, a może mrozi, może

r

ogień zwewnątrz mu naprzeciw we mnie.

Nie wiem.

Cóżem Ci Boże zawinił, że teraz właś« nie Cię zbrakło, gdy mi się stopy w cier­nie uplątały, a ręce i serce krwawią?

Wołam: „ludzie“. — Żadnej odpowie­dzi. Wołam: „mamo“. I nic. Ostatniem wołaniem wołam: „Boże“. 1 cóż? Nic, sam.

Anioła mi daj Smutku. Nie o radość proszę, nie o zielone szczyty, nie sny błę­kitne, nie skrzydlate snopy promieni. Bo­daj smutek, bo tak znow samemu, bo sam jedniusieńki,' mam dalej błądzić, przedzie­rać się i krwawić w mroku?

Sobie się skarżę, duszy własnej zwie­rzam mój do Ciebie żal, mój do Ciebie Boże żal. Nie proszę—upominam się, Boże.

Z Tobą wyszedłem w drogę, porzu­cony czy mam samotny teraz dalej, gdym zdrożony, znużony i w gęstwinie drogi nie znam?

Czy pamiętasz Boże, ufałem Ci, czyś zapomniał Boże naiwne z Tobą szepty, tajemnic ciche wyznania, rzewne Tobie łzy?

Nie żal, a zdumienie, nie wątpienie, * a niepokój, nie gniew, a prośba, gdy wi­działem, że mnie opuszczasz, że się odda- asz, że znikasz.

/

Bez słowa.

Winy w sobie szukam, ale żadna nie tak wielka, że nie skarcić, nie zagrozić, ale sobie zaraz zupełnie odejść musiałeś.

Jakże teraz powrócisz, co do Ciebie zagadam, co powiesz?

Zabłądziłem w posępnym zmierzchu, a Bóg poszedł sobie gdzieś daleko, same­go mnie zostawił.

Skargę na łez paciorkach na piersi za­wiesiłem. Twoja wina, Boże.

MODLITWA BUNTU

Nie zadrwisz ze mnie, Przepotężny Boże, bó sam drwię z życia mego drwiny, bo w pancerzu śmierć tylko może mnie ugodzić, a ja ze śmierci drwię.

Ja — kilka kubłów brudnej wody, po­myje, skórą obleczone. Takim stworzyłeś, przepotężny, aby Ci było wesoło.

Uskrzydliłeś myśl; ale ryj życia skrzy­dła ponadgryzał, skrzepy krwi gnojem umorusał. Hej, skrzydłami niebabym do- sięgnął, ale ono tylko dla wielbiących Cię kornie służalców.

A we mnie ani pokory, ani uwielbie­nia, jeno bunt Nie zaczepna ambicja, a obronna duma.

Dumnie wyprostowany, ani łaski nie pragnę, ani się kary boję.

Jam sobie światem, ja tego mojego świata Pan i Bóg. Jam sobie jedyny roz­

kaz, jedyne hasło, jedyna wola tworzenia z siebie i zniszczenia. Mam własne słońca i własne w sobie pioruny.

Co zechcę, uczynię.

Chcę krew do biała rozżarzyć, chcę wszystkich żądz dzwony rozkołysać, obej­mę w jeden piorun wszystkie grzeszne chcenia i nawet chętki tylko, trucizną prze­poję myśli — zapalę wielki pożar na ołta­rzu buntu mego przeciw Tobie i sam w płomieniu się spalę. Bo tak właśnie chcę.

Nie pragnę starości, w łaskawym da­rze rzuconą jałmużnę wrastania częściami w mogiłę, jałmużnę powolnego konania.

Zbuntowany jestem niewolnik, który ma ostatnią i jedyną wolność, jedyny opo­ru wyraz: nie!

Nie chcę, nie będę — nie posłucham,— nie ulegam.

Część Ciebie jest duch mój, a więc zbuntowałeś sie Sam przeciw Sobie. Ja Bóg, wyzywam Ciebie, Boże, równi Sobie. Potężnemu Bogu, który drwi, przeciwsta­

wiam Boga, który się mści: sponiewie­ram, zszargam, zrupiecę Ciebie w sobie.

Byś się wyparł i pokarał—i—niechże

przypomnę: — i pogrążył w czeluście pie­kielne.

Przepotężny jesteś, a tryumfująca po­dłość urągliwie szczuje bezdomne Dobro.

Przepotężny jesteś, a prawdaródź bez-

mocna pasuje się z zachłannym kłamstwa oceanem.

Sprawiedliwość zasłoniła oczy.

Wszystko jest podłością i kłamstwem w rozdwojonym człowieku, wszystko prócz pazurów i kłów.

Więc warczę na Ciebie, jak pies, więc drapieżny, sprężony do skoku, wpić się pragnę, — wzrokiem krwawym mierzę kie­runek — i — uderzam w próżnię.

Dlatego wierzę, że Tyś stworzył i kie­rujesz, aby móc Ci bluźnić.

MODLITWA ZADUMY.

Ojcze nasz, jakże dziwny ten Twój świat, jakże dziwną gra balladę na harfie mej duszy. Jak dziwne to wszystko co na ziemi, w jej głębi, wokoło. Tyle dziwów, gdyby ich mniej było, byłoby łatwiej, ubo­żej.— I woda — i ogień — i kamień, — ptak i kwiat i gad, — i gwiazda. Tyle małych i wielkich tworów. 1 człowiek tak podobny do tego wszystkiego, coś stworzył.

Dziw, że się można tak długo wpatrywać w las, w jedno lasu drzewo, w jedną drzewa gałęź, w jeden gałęzi liść, w jedną liścia żył­kę—i takie dziwne płyną w duszy godziny.

Można tak długo—długo wpatrywać się w morze, lub jedną rosy kroplę — i takie dziwne płyną w duszy stulecia.

Podobno wiedza wie,—poszukuje, pod­patruje, odgaduje, zna niektórych tajemnic Twych tajemnice.

%

Niech sobie.

Ja wiem, że w barwie, ruchu, woni, w świegocie pisklęcia i modlitwie gwiazd sam opowiadasz serdeczną, dla wszystkich zrozumiałą bajkę, którą każdy inaczej czuje,—nie taisz, nie kryjesz.

Patrzę na niezorną pokrzywę, dziwna roślina,—czemu uzbroiła swą zieleń w za­trute sztylety, — jaką ma nadzieję, jaką sprawiedliwość, jaką swoją rację stanu wobec mnie, wobec ziemi i słońca.

Dlaczego pokrzywa, konwalja, malina, jabłoń i dąb?—Nie, że to kłuje, to wdzięczne, to słodkie, to trwałe, — szkodliwe czy po­żyteczne. Nie, czemu—my bracia w ży­ciu nie rozumiemy się?

Rodzimy się: ja, konwalja i dąb, od­dychamy, żywimy się, wzrastamy, kocha­my,—my: ja, konwalja i dąb.-^-I umieramy.

Czemu z tej samej ziemi: pokrzywa, jaśmin, malina, dąb i ptak i gad i ja?

Dlaczego łabędź i jeg° śnieżny puch?

Dlaczego para, woda, lód i śniegu krysz­tał i soli kryształ?

Słowik w nocy, a skowronek w locie zwisając, jak kropla słońca?

To jakieś dziwne coś, które na długich nogach opancerzony dźwiga korpus i wą- siskami porusza,—po co mi wiedzieć, jak się ta śmiesznie mała kreatura nazywa?— Żyje—i ja żyję.—Bracia.—Teraz żyje i ja teraz żyję. — Współcześni. — A jeśli jedną z tych sześciu nóg utraci—po swojemu za­płacze. — Bracia my w bólu. — Skona. — Bracia w śmierci. — I samiec poszukuje samicę. — Bracia w płomieniu zmysłów, w wichrze, w czadzie namiętności. —

A oto sunie to jakieś najmniejsze zie­lone coś — mrówka mu jest olbrzymem, sunie spiesznie, spiesznie, ucieka przed niebezpieczeństwem. — Bracia my w lęku przed grozą tajemnicy.

A może ten stary orzech zakochał się w brzozie, i tam pod ziemią szuka jej dzie­wiczego dotknięcia; a brzoza pękiem roz­wianych gałęzi kusi i zwodzi, — w głębi ziemi unika korzeniami i zdradzi, z innem je drzewem splata.

Sam na sam z Bogiem 3.

Wiele nasza wie wiedza.— Niech sobie.

Dla mnie prawdą jest, źe te wszystkie dziwy bajki Twojej, Ojcze, są nie tylko wokoło mnie, ale i we mnie. Ja w sobie swoją sobie bajkę opowiadam, a taką od Twojej odmienną.

Ja temu wszystkiemu naprzeciw. Nic beze mnie.

Mam wolną wolę nie patrzeć wcale, patrząc nie widzieć, widząc nie dostrzec, widzieć tak, jak chcę. Twoją kroplę robię

oceanem. Zakryłeś słońce chmurą, a ono dla mnie teraz właśnie najjaśniejsze, Przy­piąłem człowiekowi skrzydła. Wypiłem nieskończoność — niema jej. P°y źdźbłem trawy rozpiąłem namiot, w cieniu jego wy­poczywam. Z ziarna piasku wytoczyłem kielich stuletniego wina. Grzeję się na lo­dowcach.

Ty sobie, Ojcze, a ja sobie z Twojej bajki własną dla siebie swoją bajkę splatam.

Aż dziw, że te dziwy wokół tak dziwne.

I że się "w minutę przeżywa ich całe epoki.

Dziękuję Ci Ojcze nasz, że żyję wiecz­nie, jestem wszędzie i wszystko wypeł niam swem tchnieniem. Dziękuję Ci Ojcze nasz za czarodziejską tajemnicę Twej bajki.

MODLITWA POJEDNANIA.

Znalazłem Ciebie, mój Boże, i cieszę się, jak dziecko zbłąkane, gdy dostrzegło blizką postać zdała. Znalazłem Ciebie, mój Boże, i cieszę jak dzieckib, gdy zbudzone ze snu strasznego, łagodnie uśmiechniętą twarz wita pogodnym uśmiechem.—Znalaz­łem Ciebie, ^nój Boże, jak dziecko, co złej— obcej oddane opiece, ucieka — i po tylu trudach, przygodach tuli się wreszcie do drogiej piersi, w pieśń serca jej zasłuchane.

Kto winien, że zapatrzony w radosną zabawę, oddaliłem się od Ciebie, mój Boże ?— że kram z błyskotkami, huczna muzyka, małpka na łańcuchu, barwna ga- wiedź jarmarku pociągnęła płochego?

Kto winien, że biegnąc za leśną jagodą, w nadziei, że ot zaraz za temi drzewami, tyle — tyle ich znajdę,—słodkich, bo nie­spodzianych, słodkich, bo własną ręką

i własnym przemysłem zebranych, — zbyt się w las zdradny odbije pacholę.

Kto winien, że naiwnem spojrzeniem nie w żmudne błyski, a ruchliwe wpatrzony obrazy, nie w szepty odległych tajemnic, a pogwar taneczny wsłuchany, ku zwodnej radości chyliłem usta i serce?

Jedna łza niepokoju, żem sam jeden w tłumie, już razem, -— Ty ze mną,

mój Boże.

Noc ciemna. A pod powieką sennego tyle się dzieje.—Rój strasznych komet, wy­krzywione twarze, pożary, krew, wicher, topielce, — to płynę na mętnej fali, to na dziwnie ciężkich skrzydłach uganiam się za chmury piorunem, to ruda mnie kąsa dziewczyna, to płomień z twarzą przyja­ciela wlecze na bagnisko; chcę krzyknąć— za gardło chwyta ręka zimna—raz po raz uderza ni to zegar, ni dzwon.

Jeden jęk, żem bezradny, już ra­zem, — Ty przy mnie.

Kto winien, że w mózg, obłąkana chwila

rzuciła upiory majaczeń?...

A oto najgorsze:

Źe jasną Twą postać zasłoniły mi cie­nie Twoich, Boże, kłamliwych tłomaczów.

Poprzez mroczną zgraję przedzierać się byłem zmuszony. Ich zwodne: „Prosto — padnij—drżyj—powstań—na prawo“.— Ich mdłe kadzidła—prochy—dymy i gromni­ce—cuda—groźby i grzechy—mury—popio­ły—zachęty i obietnice—kamienne tablice— nauki i gazy trujące.—Ich: „do mnie, bo mój Bóg, nie tandeta“,—poprzez kupę Twych pomocników, faktorów, zastępców i katów, co odpychali, mrozili, zasłaniali, nie dali— do Ciebie, mój Boże, dążyłem.

Dlatego tak późno,—dlatego teraz do­piero.

Poprzez życia pokusy, zmysłów obłędne kurzawy i zamiecie, poprzez fałszywe pro- roki,—do Ciebie.

I cieszę się, jak .dziecko, — i nie nazy- zywam ani Wielkim, ani Sprawiedliwym, ani Dobrym, — mówię:

Mój Boże.

Mówię: „mój“ i ufam.

MODLITWA STARCA.

Panie Boże, Sędzio sprawiedliwy, — szkoda mi życia, a umierać pora. — Mało zostało rówieśnych na ziemi, — zaludniły się nimi cmentarze.—Naprzód szli mistrze i czcigodni, potem starsi w życiu bracia, potem przyjacioły. Jednych grom raził, drugim sen zwierał na wieki znużone po­wieki. „O jednych mówią: wola boża, o dru­gich: „ a no czaasstaary“.—Wiem: miej­sca ustąpić trzeba tym, co się rodzą, wzra­stają,—dojrzali i czynu głodni. Nam starym cisza. A gdzie cichsza cisza, gdy nie w mo­gile? —Długie często z nimi prowadzę roz­mowy—żywy zmarłym o dawnych czasach gwarzę. Czy dobrych? Czy chciałbym roz­począć wędrówkę od nowa? Chyba z obawy

niemęskiej?

Panie Boże, Sędzio sprawiedliwy, — szkoda mi życia, tej reszty jego dogasa-

\

jących: ciepła i radości. Drobne stawiam kroki, długo żuję pokarmy, cicho mówię, zwolna krew krąży w żyłach — może na dłużej starczy?—A tak miło spoglądać na zieleń i słońce; takie wszystko wokoło głębokie i pełne, ważne i mądre.

Słońce i zieleń — czyż rozumieją mło­dzi?—Im zdaje się, że tak być powinno, że nie można inaczej. Nie rozumieją co znaczy: śmierć kosi, nie znają pokory, nie wiedzą, co znaczy — kres. Nieważne ambicje i dą­sania, zabiegi i porachunki, — nie wiedzą, co znaczy: śmierć kosi, co znaczy — kres.

My bliżej Ciebie, sprawiedliwy Boże, oni się spieszą, nie mają czasu. Ale i my nie wiemy, dopóki nie powiesz ostatniej życia tajemnicy w pierwszym śmierci mo­mencie; my — dzieci wobec najmniejszej niemowlęcia trumienki.— Nie’spieszno mi poznać,—samo przyjdzie,—niedługo.

Nie boję się, jeno mi żal: tak chciał­bym jeszcze popatrzeć, poczytać, zobaczyć, doczekać, takie wszystko ciekawe i nowe, bo może ostatnie.

%

Dzięki Ci, Sędzio Sprawiedliwy, za mój wiek sędziwy. Poznałem pożegnalne słońca promienie, świegot ptactwa, poznałem mi­łość starca i nadzieję. Znów wszystko dawne inne, bo inaczej nowe. I Ty Boże— *nny* ^nne zwiastujesz radosne nowiny. — ooze Sędzio sprawiedliwy, pora — wiem—chciałoby się tylko przedłużyć po­żegnania serdeczny uścisk — na tę nową pielgrzymkę, nieznaną.

MODLITWA DZIEWCZYNKI.

Wszechmocny Boże, obiecałam mamie, że więcej kaprysić nie będę, obiecałam mamie, że będę posłuszna.—Obiecać łatwo, ale jak dotrzymać? Boję się. Będę się sta­rała,— chcę bardzo. Ale czy zawsze jest to, czego się chce? Już tyle razy mówi­łam: „od jutra się zmienię“. Może te­raz naprawdę to będzie już ostatni raz!— Dotrzymam,— chcę. Ale Ty mi dopomóż, Boże Wszechmocny.

Stworzyłeś świat, który się obraca wo­koło swojej osi i wokoło słońca. Stworzy­łeś równiki, południki, bieguny. Stworzy­łeś półwyspy, przylądki, zatoki i prze­smyki.—góry, płaskowzgórza i niziny. Stwo­rzyłeś tyle zwierząt ssących, tyle roślin i granitów i kwarców. Na Twój rozkaz są pełne zwierza bory, na Twoje jedno ski­nienie wylewają rzeki i królowie biorą

łupy albo składają broń. Nic się nie dzieje bez Twojej wiedzy i Twego przyzwolenia.

Wiem, ze zamały jest rozum ludzki, żeby ogarnąć Boga, jest kroplą w morzu. Ty jeden Wszechmocny, niema rzeczy, której nie umiesz albo nie możesz. Wszyscy się do Ciebie zwracają, a Ty albo się zgadzasz albo nie pozwalasz.

Wierzę całem sercem w Twój rozum i Do­broć, a jeśli nie wszystko rozumiem, to że jestem za mała i za głupia. Przebacz mi Boże moje bluźnierstwo, ale muszę być szczerą, i tak niema tajemnic przed Tobą, bo znasz moje myśli. — Więc Boże Wszechmocny, jeżeli Ty chcesz, żeby ludzie dobrzy byli i sprawiedliwi, dla czego nie tworzysz wszystkich dobrych i sprawiedliwych? — Dlaczego pozwalasz grzeszyć? — Gdybyś dał ludziom silniejszą wolę, żeby co po­stanowi, żeby mógł tak zrobić. Ja się sta­ram, ja się bardzo staram, ale nie pomaga. I mama ma zmartwienie i ja. — Czasem idzie o drobną rzecz, a nie mogę ustąpić. Może dlatego, że i w domu i w szkole

nie wszystko dobre i sprawiedliwe. Wiele doświadczyłam złego nie ze swojej winy, a z fałszu i brudu, którego pełen jest cały świat.—To prawda, że ja za siebie tylko odpowiadam, ale te wszystkie kłamstwa, plotki i nieszczerość obrzydzają człowie­kowi życie.

Boże Wszechmocny, chcę nie być ka­pryśną, chcę robić, co mi każą, — ale daj mi wolę wytrwania,—pomóż mi, — udziel

mi choć żdziebełeczko Twojej Wszech­mocy.

W jeden dzień stworzyłeś świat! Więc teraz powiedz tylko: „niechaj dzieci będą posłuszne“.—I niechaj się tak stanie.

MODLITWA RADOSNA.

Promienny Boże.

Uniosłem w górę ramiona, oczy sze­roko otwarte, pierś naprzód, usta uchy­lone w uśmiechu, czoło ku niebu. Patrzę, czekam, słucham. W żyłach nie krew. A co? Radość!

Czego chcesz, Boże promienny, za Twe hojne dary?

Nie trzeba skrzydeł: nie cięży mi zie­mia. Niech: nademną obłoki, wokół tysiąc zieleni naiwnych i szczerych i dumnych. Strumień gaworzy.

Piję powietrze; „zdrowie Twoje, Boże.“

Stoję przed Tobą w odświętnej szacie, w jedwabiu nici słonecznych, tęczą prze­pasałem biodra, pragnieniem śpiewu od­dycham.

Śpiewał nie będę, nie znam pieśni dość godnej.

Pogodna świadomość, ze wiem, dostoj­ny spokój, że władam, lube poczucie, że czuję. Silny jestem bez wahań i bez wąt­pień dobry. Tak trwał będę...

Jeszcze nie jesteś szczęśliwy? Jeszcze młody nurek, nie umiesz z głębiny wyło­wić swego Słońca, swego — Słońcu Boże­mu naprzeciw ? Nie słyszysz rycerzyku, wołań i łomotów walki Boga, w tobie,

o ciebie? Będziesz!...

Bratem mi jesteś, Boże, nie Ojcem.

Wpatrzonym, wsłuchany w bajkę Two­jego życia radosną

Wiele dróg, każda odmienną ochotą inna.

Wierzę!

Rodzi się we mnie tyle; nowych prawd.

Prawdą jest, że widzę. Prawdą jest, że mam serce. Prawdą moja myśl i kwiat wiśniowy. Prawdą jest, że zanucę, że — krzyknę.

Rozkochanym szeptem źrenic kurzawę radosnych prawd całuję.

Zdrowie Twoje, prawdo!

Czego chcesz, powiedz Boże, za Swe hojne dary? Za śniegu kryształy i bańki mydlane, za toń wieczności i nieba?

Tak, tak! — serce bije, a w niegrunto- wanej przez myśl ducha głębinie, raz wraz, raz wraz, nowe się rodzi uczucie.

Radością jest mi i poczęcie i śmierć.

Szczebel po szczeblu wspinam się ku Tobie w ochoczym wysiłku, cicha snu siostro, biała śmierci, dziewico—królewno.

W ręce Twoje.

Rój kolibrów, kwiatów i motyli opa dł mnie. Strącam je w swawolnej uciesze, w dłonie klaszczę, by spłoszyć, chwytam i ciskam w powietrze, nie urażam skrzy­deł, nie gnę piórek, nie mnę płatków, nie strzepuję barwnego pyłu. Dzwonki i kie­lichy fruwają, padają, wnet zrastają się z ziemią, nowym lotu płomieniem wokół oddychają

W górę ramiona, usta uchylone w uśmie­chu.

Czego chcesz od nas Panie, za Twe hojne dary?

MODLITWA SWAWOLI.

Wierzaj mi Boże, że pragnę być po­ważną, stateczną i skupioną. Może to przyj­dzie z czasem, ale tymczasem nie mogę. Śmieszy mnie wszystko, co poważne, nie wierzę, nie ufam. Uroczyste mowy, śluby, kazania, nawet pogrzeby ■ miny — Boże, proszę Cię, zwróć tylko uwagę na ich miny, na te napuszone, nieszczere i głupie gę y. (Przepraszam, że się tak wobec Ciebie

wyrażam). ,

Jeśli się modlę tak rzadko, doprawdy ich wina. Ich modlitwa, albo bezmyślne klepanie pacierzy, albo chytra chęc po ej- ścia, oszukania Ciebie, wyżebrania czegoś za cenę fałszywych westchnień i czerwo­nego nosa. \y 7'

Nie umiem być nieszczerą. Więc przy­znaję: ja Ciebie nie znam Boże. I zdaje mi się, że zanim człowiek pozna Ciebie,

Boże, musi przedewszystkiem dobrze po­znać siebie, siebie znaleźć. A ja błądzę, nie rozumiem i próbuję odgadnąć siebie, jak szaradę, jak bardzo trudne algebraiczne zadanie. Ze nie jestem taką, za jaką mnie mają i dorośli i rówieśnicy, to głupstwo; ale przecież nie jestem taka, jaką się sama być mniemam.

dnak... Kapryśna jestem, a przecież... Niedoświadczona, mhm, naiwna, a juści. Na jedno, co wiem, stu rzeczy się domyślam. Jak ja ich znam! Gdyby oni choć w setnej części nas tak znali, byłoby nam lepiej, a może i gorzej?

Dobra jestem czy zła? Tak i nie. To

pewne, że inaczej dobra i inaczej zła,

w czem innem dobra i w czem innem,

niż oni sądzą i chyba — niż sama nawet myślę.

Zdaje mi się, że tę miłość rodziców, ojczyzny, bliźniego i Ciebie, te wszystkie czcie i szacunki, wymyślili dorośli dla sie­bie, a my mamy prawo do własnych uczuć, do swoich ukochań. W modlitwie mło-

Sam na sam z Bogiem 4

Wesoła jestem, a je

dzieży powinien być śmiech, taniec, żart, kaprys, niespodzianka, coś z nabożeństw pogańskich i dzikich kultów. Przecież Ty jesteś nietylko w łzie człowieka, ale i w wo­ni bzu, nietylko w niebie, ale i w poca­łunku. Po każdej pustej swawoli nachodzi smutek i tęsknota. A w tęsknocie, jak w mgle, i twarz matki i szept Ojczyzny

i bliźnia niedola i Wielkość Twej Tajem­nicy.

No patrz: chcę być z Tobą szczera, a przecież to jasne, że nie powiem, nie umiem powiedzieć wszystkiego.

Patrzę na gwiazdy i mówię sobie: mi- ljardy gwiazd, miljardy mil. Cóż, kiedy tego nie czuję. Wiem, że jesteś Wielki, Potężny, Nieśmiertelny i tak dalej, al^ tyl­ko wiem i nic więcej. A ja, bywa, tak kocham gwiazdy, jak oni znów nie potra­fią, choćby się nie wiem jak nadymali, wypinali, puszyli i pociągali nosami. A dla­czego je kocham, nie powiem; nawet do­kładnie nie umiem powiedzieć, dlaczego.

Patrz: moja modlitwa... Czy mądra?

Nie. A czy można nazwać ją głupią ? Ona jest bezładna, bo i ja jestem bezładna. Masz kłopot ze mną, Boże; a pomyśl, jak mnie jest ciężko ze sobą.

Wiesz co Ci zaproponuję.

Zostaw mnie tymczasem taką, jaką je­stem. Poczekaj. Ty Sobie i ja sobie, niby że się nie znamy. Postaram się nikogo nie gorszyć, nie śmiać się, nie żartować, nawet będę zmawiała pacierze, tylko bez wznoszenia oczów, pochyleń głowy, bez westchnień i min. Jak długo to trwać bę­dzie, nie wiem: dopóki nie wstąpi we mnie „statek.“ Nie mogę nawet obiecać, że zapragnę przyspieszyć tę chwilę. Bo po co? Samo przyjdzie.

Zupełnie niespodzianie, nagle, spotka­my się. Nie wiem, gdzie, jak, kiedy, na­gle Ciebie zobaczę, zarumienię się, serce mocniej zastuka, i uwierzę. Uwierzę, że jesteś inny, że się z nimi nie bratasz, nie kumasz, że Cię nudzą, że ich lekcewa­żysz, że mnie rozumiesz, że chcesz ze mną, poważnie i szczerze pomówić. Po­

wiesz mi: „ja wiedziałem, że oni Mnie obrzydzili, że nie chciałaś wierzyć, w co oni wierzą.“ Powiesz: „Wiem, że Mnie oszukują i kłamią.“ Powiesz: że jesteś samotny, opuszczony, pokrzywdzony i jak ja, pełen tęsknoty, i wolny, wolny, jak sokół.

I sprzymierzymy się: Ty i ja, i pry­śniemy im śmiechem w oczy, weźmiemy się za ręce, zaczniemy biedź co tchu. Oni zaczną nas wołać, oburzeni, że tak nie wypada. Wówczas przystaniemy na chwi­lę, odwróćmy się raz jeden, język im pokażemy: ja i Ty. I śmiejąc się do roz­puku, znikniemy im z oczu. I śnieg jeść zaczniemy garściami.

Kochany, Najukochańszy Boże, prze­cież Ty możesz Sobie na to pozwolić, je­den, jedyny raz tylko. Uuuch, jacy oni nudni, fałszywi: należy im się za ich grzeszki — kara.

MODLITWA CZŁECZYNY

O Boż e nasz i Panie, robię co mogę. Niewiele mogę, więc i niewiele robię. A Ty wiesz, o Boże, że wszystko sumien­nie. Nie mogą wszyscy być najmądrzejsi. Każdy według swoich sił, więc i ja też,

0 Boże nasz i Panie. Myślę, że najwa­żniejsza rzecz, rzetelnie, uczciwie. Żeby przynosić pożytek, żeby nikogo nie ukrzyw­dzić. Ja myślę, że jak się swoich obowiąz­ków pilnować, to jesteś zadowolony, o Boże

1 Panie. Wiem, że nie tak znów dużo daję, więc i nie żądam wiele, Czasem trochę zazdroszczę, ale niedługo; zaraz myślę: „A czy chcesz się zamienić? A czy wiesz, co się dzieje w czyjej duszy?“ 1 my­ślę, że chyba niema człowieka, któryby chciał się z drugim zamienić. Każdy się już do siebie przyzwyczaił. Czasem się rozgniewam, jeżeli mi się coś nie powie-

/

dzie. No i cóż? Przebaczasz, o Boże, wiel­kim grzesznikom, więc i mnie chyba prze­baczysz.

Nieduże są moje grzechy, nieduże ci cnoty. Pomyśli się czasem nie tak, jak trzeba. Ale główne: żeby nie było krzyw­dy ani szkody. Gdyby człowiek miał wię­cej przyjemności w życiu, a mniej zmar­twień, może byłby lepszy. Choć kto wie? Jeśli taka już jest święta Twoja wola, więc tak pewnie lepiej dla ludzi.

Nie wiem, czy dobrze się modlę, ale

chyba wszystko jedno, co człowiek mówi,

byle mówił jak myśli, szczerze, prawdzi­wie.

Co prawda, nie mam ja znów tak wiele do powiedzenia. Bo co ? Opowiadać te swoje różne kłopoty nie przystoi. Pomy- ślisz, że się skarżę. Prosić znów, to wy­gląda, że się dopominam. A cóż Ci może człowiek powiedzieć, czegobyś sam nie wiedział, Boże nasz i Panie.

Ot, baję ja sobie, żeby z kimś poro­zmawiać. Mówi się, że góra z górą się

nie zejdzie, a człowiek spotka się z czło­wiekiem. Ale z jakim człowiekiem? Bo nie z każdym warto mówić, nie z każdym można mówić. Tak się trzeba pilnować, żeby nie powiedzieć czego niepotrzebnego, a i to się zdarzy, że ci wykręcą kota ogo­nem. Bo ludzie to tak potrafią. A z Tobą*

o Boże i Panie, można tak po prostemu. Ja nawet myślę...

Ale może już przestać? Co ja ci tam będę klichcił nad głową. Pewnie Ci się znudziło już moje gadanie? A zresztą cza­su nie mas? pewnie...

Ale to tak przyjemnie, o Panie, wszyst­ko Ci powiedzieć, powierzyć...

MODLITWA UCZONEGO.

0

i

Idziem gościńcem dziejów—niesiem po­chodnie płonące i swych zakonów zwoje. Kierunek: naprzód; hasło: dlaczego? — Wolą—rozumieć, myślą—tajemnica,—Boże, Tajemnico Tajemnic.

Wszyscy —. ochotnicy 1

Na przedzie raźne pacholęta sztandar niosą. Ich imię — pieśniarze, hoże nasze kapłany. Niekarni, swawolni, rzekłbyś balast zbędny pochodu. — Wywiadowcę nasze ofiarne, — oni najgęściej padają, - hartu nie masz w junakach,—śmieją się, krwawiąc, pieśnią śmierć całują, okrzy­kiem: „wzwyż“, przysięgą: „do trumny4 .

Kochamy tę pędraczarnię narwaną, cich- niem, gdy jak spłoszone ptactwo poderwą się i zwieją gdzieś w przody. — „Cośta tam wypatrzyli“. — „Cholera go wie: słoń­ce!“ — Każdy co innego plecie, inne dziwy

gadzi, inaczej kusi. — „Cichojta, — doj- dziem, — zbaczymy“. — „Prędzej.— za na-

u

mi. • •

Ku Tobie, Boże.

Idą rachmistrze. Liczbą skuli światy, oplątali człowieka. Dla nich jedno słońce i jedno źdźbło piasku, jedna miłość i je­den chleb. Przemierzyli nieskończoność przestrzeni i czasu, zważyli ziemi i atomu

ciężar. — Astronom, szperacz nieba, nie widzi gwiazdy, oni ją liczbą wywlekli z odmętów: „masz — czytaj“. I czyta nigdy nie widzianą w cyfr kabale i punktem oznacza na mapie. — Chemik, co węszy konstelacye oddechu przestworzy, światy woni róż i gnicia; fizyk, co słucha ich drgnienia i piorun myśli z chmur piorunem skrzyżował w śmiertelnem zmaganiu o Cie­bie, Boże.

Idą w rydle zbrojni gór i mórz sape­rzy. W dymiących trzewiach wulkanów, w zimnych szkieletach granitów — grzebią się, sekują mięso zastygłego globu, w jego tysiącznych serc komorach szukają źródeł

przeżytych żywotów. W zastygłym w bursz­tynie owadzie, w zdjamenconym węgla pyle, na koralowym wysp kurhanie, w sło­nej krwi ziemskiego olbrzyma—odgadując przeszłość, wieszczą przyszłe lat miljony, sylabizując, jak z żyć śmiercie i z śmierci kwitły życia. Z jaskiń i moczarów, cza­szek i piszczeli, z zalanych cmentarzysk badają sanskryt zaginionych bytów.

A za nimi —pluton za plutonem—od stóp do głów w myśli zbrojni stal—różni, a taka ich mnogość, a taki każdy inny,— a tacy wszyscy razem bracia.

Ten cichy opat Grzegorz, z zielonego grochu wytrącił groźne prawo dziedziczno­ści. Ten włóczęga, okrzykiem: „ziemia“ powitał pierwszy nowe lądy. Ów bytu zwycięzca w: „myślę więc jestem“ zaklę­ciu dumnem a męzkiem. Ten z kamien­nego okopu zdobył prastary kodeks Ham- mirabiego. Ten, głuchej wioski bakalarz, wydarł zazdrosnej wróżce barwne króle­stwo owadów. Ten ranny w stu wzlotach, odbił ptakom potęgę skrzydeł i opanował

A

powietrze. O w — pan na morskich dnach. Ten, piwowar, z płonących zarazą miast wywiódł kobiety i dzieci i zraził wroga — zarazę. Ten zwalił się na motłoch wyra­zów różnojęzycznych i skuł w niewolę jed­ności. — Ten upokorzył świat roślin zielo­nych, stanowiąc ich hierarchię. Ów zdarł koronę królowi stworzenia, zwierząt pra­wodawca.—Ten słońce poruszył z posad.

0 w bóstwo uwięził w geometrycznej for­mule. Ten wyrwał wiedźmie nędzy żądło zatrute. Ten w tryumfie wykrzyknął: „omnis e cellula cellula“.

Ku Twojej Boże chwale.

A za zbrojnemi szyki ciury i marude­rzy, prawniki, inżeniery, doktory, agronomy„ polityczne pyskale, gawiedż stosowana, ma- tacze i handlarze — ze skrawków naszych zwycięstw budują dla ludzkiego mrowia fortunę, wygodę i siłę.—Sprzedają za gro­sze, rakietami bawią pospólstwo i nęcą ku sobie dziewuchy.

Nie dbamy o nich Rycerze Piękna

1 Prawdy. Czasem spojrzy przelotnie naj­

smutniejszy—żeglarz duszy człowieczej,— uśmiechnie się pobłażliwie.

A gdy tak idziem zapatrzeni w Ciebie,

9 • "

święta r ratajemnico, naiwna pierś westch­nie. „biedne żołnierzyki*. VC^idzą bronzowe twarze i pochylone barki: radziby ugościć samotnych, do jasnej chaty wprowadzić,— niech spoczną.

My biedni?—Nam odpoczynek? — Naj­radośniejsi w huraganach walki ku nie­znanym końcom wolnego lotu—oko w oko z wrogą ciemnością — sam na sam z Bo­giem. Ty nam rodziną, świetlicą, ojczyzną, ly ochotą i nagrodą, Ty sprzymierzeń­cem wtajemniczonych. W oczach rodzą się i mężnieją prawd zorze — i nowe, wciąż nowe prawd tych tajemnice — dla nas i skarbu naszego dziedziców, synów na­szego Jutra.

MODLITWA MATKI.

i

4

Wybacz Boże, że się skarżyłam.

Mówiłam: syn mój zabity, Ojczyzna zabrała mi syna, złożył w ofierze swe życie.

Nie rozumiałam. Dzięki Ci Boże, żeś mnie oświecił.

Mówię: wezwałeś mojego syna do Sie­bie, Ojczyzna usynowiła moje lube dzie­cię, dała mu—nie zabrała—dała mu piękną śmierć.

Płaczę łzami radości i dumy na myśl, . że stanął przed Tobą żołnierz najbliższy,— zaraportował:

Rozkaz, Panie Boże.

Ojczyzna piękną śmierć mu dała.

Dzięki Ci, żeś mnie oświecił.

MODLITWA ARTYSTY

Dzięki Ci Stwórco, iżeś umyślił twór dziwny stworzyć taki, jakim ja jestem.

leibaszony wszelkiej naprzekór logice a przecie taki, jak trzeba; a przecie po­trzebny Cl chyba, gdy jestem. — Im moc­niej bez sensu, tem Ci wdzięczniejszy—ja

protest -impertynencya, bezczelny samso- piePan śród karnego stada, ja — psikus,

T/f \?.pn*‘s ' drzewo Aśwattha. Modlitwa moja Stwórco, nie ta, co ongi, co wszyscy, a ja i dziś—i w tym właśnie— tym jedynym momencie, który się już nie powtórzy. Zrozum: Twój trefniś-prorok—

i Brat!—Ja alboż wiem, co za taki? 2e nie znam ^ siebie, raz bzdurnie dostojny, to ostojme bzdurny,— dumny, pokorny, iwy, groźny, gardząc jak kot się łaszę,

S u- wypaplę, sprzedaję łzy,

gubię laski i scyzoryki, czujny na cień

niewoli, co sięga, nie zrywam a palę kaj­dany — i tylko w najdrobniejszym szepcie widzę Cię, o Stwórco i za tom Ci wdzięczny bez granic.—Nie wierzysz, że się chcę mo­dlić?—Ejżel — Toć naprzekór klechom — Bogiem jesteś — wiem, co to znaczy.

Dzięki Ci Stwórco, że stworzyłeś świ­nię, słonia z długim nosem, żeś postrzępił liście i serca, żeś dał czarne mordy mu­rzynom, a burakom słodycz. Dzięki za słowika i pluskwę, za to, że dziewczyna ma piersi, że rybę dusi powietrze; że są błyskawice i wiśnie, żeś arcycudacko ka­zał nam się rodzić, żeś tyle człowieka ogłupił, że sądzi, że nie można inaczej; że dałeś Myśl kamieniom, morzu, ludziom.

Myśl, która bliźnim trzy po trzy ple­cie, a sobie dumne bajki roi. Nie niebo— ona najszkarłatniejsze ma wschody i za­chody—ona orlica, hultaj, kłamca.—Jakże

ją kocham.

Puści się na wagary—zgadnij, gdzie się wałęsa, aż wróci niecnota umorusana, do ludzi niepodobna, a taka przebiegle

*

skruszona, a taka radosna, przyrzeka po­prawę—głupi jej uwierzy,—wie, że przeba­czą ladaco.

Wszystko przeczuwam, nic nie wiem. Głupie mi prawdy czytane; te mają wa­lor, które podpatrzę przez dziurkę; a że niedokładnie, więc zawsze się mylę; tem lepiej. Jestem!

Nic nie wiem, wszystko zgaduję. Wiesz Stwórco, co znaczy: wszystko!

Od stóp do głów nieużytek, a muszę psiamać być pierwszy; nadzieję tracę tylko na pięć minut, wszystko co mądre, za­czynam od jutra; uwalę się pępkiem do góry na piachu, wygrzewam; płaczę nad gruszą, że samotna w polu i starca w ra­mię całuję. Poważnie pluję i łapię, w po­wietrzu wywracam koziołki i zawsze miał będę lat szesnaście, grał będę w kukso, gwizdał na palcach i przegram wszystkie od portek guziki.—Od stóp do głów nie­użytek, o jakżeby biedna ludzkość była bezemnie. Uczę ją kochać grzech i pożary i pełną, pełną, pełną piersią oddychać.

Nad mojem jednem pytaniem stu tę­pych profesorów ślęczy żywot cały. W ró­żowe uszka słodkie ślę: dobranoc tysią­com dziewcząt, chłopakom. Smaruję ma­ścią wszystkie psy parszywe. Tarmoszącą się przeszłość za kark wywlekam i jawię. I z pistoletu w przyszłość strzelam jak w asa. I słońce piję, oczu nie mrużąc. I tak mi się coś zdaje, żeś naraz nas stworzył i psotnie oś ziemi pochylił, żeś był wtedy nieco wsta­wiony: artysty nie tworzy się na trzeźwo. A ich tych tam arcy-świąteczne jedyne sny — toć nasz chleb powszedni.

Bo jeśli nie lubię, tylko tych co trzeźwi; jeśli się boję, tych ponoć, co dążą i wie­dzą, czego chcą.

Moje chwile—wszystko podrzutki i dzie­ci nieślubne — bez opieki i ładu — tańczą na linie, łykają pochodnie.

Ściągnę gruszę z cudzego sadu; wystę­pek nie groźny—nie uciekam, a lekko od- fruwam; zawsze się w porę pijany obu­dzę, z kałuży biały wyliżę, i Bóg się na mnie nie gniewa, — pobłaża.

Sam na sam z Bogiem. 5*

Wszystko kocham swawolnie — radoś­nie — bez troski.

Kutym na cztery nogi, naiwny jak dziewczyna, gdy wierzy. Przyglądam się sobie z uśmiechem lub spiorę, a mocno.— Drobniusie paciorki zbieram, szeroko otwo­rzę oczy, powiem do latarni ulicznej: „ty jedna rozumna i piękna“. Co dzień coś nowego dostrzegam, na co od lat patrzę,— zdumiony nagle, że pies ma ogon, że tram­waj sam jedzie, brzoza korę ma białą.

Biednaś ty, boża krówko, gdy cię oko boli, biedne jest każde, każde, każde ziem­skie życie.

Urodziłem się Stwórco pięć wieków spóźniony, o lat pięćset zawcześnie. Dla­tego tak wesoły i smutny: że żyję, że już żyć skończyłem, żem nie zac?ął jeszcze.

Ty i Ja—Stwórco—nikt więcej.—A Ja— to My,—My wszyscy.—My—Twego Sejmu bluźniercza lewica i Twego Tronu, Domine canes.—My tęcze jesiennej szarugi, wśród Twoich synów pomylone twory,—my śnieg lipcowy—maki czerwone lodowców, my—

żagle rozpięte. Tonie, że kłębkiem babcinej bawełny bawiem się z kociakiem, — my walim trony despotów, my wieże samotne wznosimy. My z obłąkanej duszy krzeszem czyn stokroć trzeźwy, my walcom kata­rynki posłuszni—hymnem przyszłości szty- letujem niejszość, mrzemy i zmartwych- wstajem na nasz własny rozkaz, my na cmentarzach wszystkich niedokonań walim dokonania pomnikiem wspólnej niemocy.

Za, to, o Stwórco, błogosławię Tobie

i w dreszczu rzucam na kartę — Pyszną Rozkosz Życia.

Va banque: Życie za Twórczość.

Matuś—Ojczulku. Wy mi te modlitwy szybko dyktowali, musiałem je mozolnie z pamięci — wyraz po wyrazie, po literze litera — składać i spisywać. Czasem nie dosłyszałem, często nie rozumiałem, robi­łem błędy, pamięć zawodziła, przepuści­łem wiele.—Zrzadka poprawialiście—nie­wiele—tyle, by zrozumiałej było dla mnie

i dla ludzi.

Nie wiem, czy Waszą mowę do mnie mogę nazwać swoim dla Was nagrobkiem. Dziękuję Wam za życie i za śmierć Waszą, za moje życie i śmierć. Rozeszliśmy się na chwilę, aby się znów spotkać razem.

Matuś—Ojczulku, ze wszystkich skamie­niałych tęsknot i bólów Waszych i moich przodków pragnę wznieść wysoką, strzeli­stą, samotną wieżę dla ludzi. Liczba tych pod ziemią szkieletów, których głosem pod

Wasze dyktando przemawiam—jest tylko za ostatnich lat trzysta—aż tysiąc—i dwa­dzieścia—i cztery. Jak różne nosili imiona, Dlatego na tym małym nagrobku nie kładnę imienia.

Dziękuję, żeście nauczyli słyszeć szept zmarłych i żywych, dziękuję, że poznam tajemnicę Życia w pięknej godzinie śmierci-

Wasz syn.

TREŚĆ:

#

MODLITWA MATKI 7

MODLITWA CHŁOPCA 10

MODLITWA KOBIETY LEKKOMYŚLNEJ ..12

9 MODLITWA SMUTKU . . . 17

« MODLITWA NIEMOCY 19

MODLITWA MAŁEGO DZIECKA 23

* MODLITWA SKARGI 25

•• MODLITWA BUNTU . . . . 28

® MODLITWA ZADUMY . i . ■ • . • • 3 1

»MODLITWA POJEDNANIA • • • 36

MODLITWA STARCA . . . .* 39

j> MODLITWA DZIEWCZYNKI 42

o MODLITWA RADOSNA. . 45

MODLITWA SWAWOLI 48

MODLITWA CZŁECZYNY 53

MODLITWA UCZONEGO . 56

MODLITWA MATKI ....*. 61

O MODLITWA ARTYSTY 62

DEDYKACJA 68

FERALNY TYDZIEŃ JÓZKI, JAŚKI I FRANKI KAJTUŚ CZARODZIEJ KRÓL MACIUŚ PIERWSZY KRÓL MACIUŚ NA WYSPIE BEZLUDNEJ MOŚKI, JOŚKI I SRULE PRAWIDŁA ŻYCIA

SŁAWA

BEZWSTYDNIE KRÓTKIE DZIECKO SALONU JAK KOCHAĆ DZIECKO I

Dziecko w rodzinie

JAK KOCHAĆ DZIECKO II

Internat—Kolonje letnie—Dom sierot

KIEDY ZNÓW BĘDĘ MAŁY PRAWO DZIECKA DO SZACUNKU SAM NA SAM Z BOGIEM

JANUSZ KORCZAK

ŻYCIE LUDWIKA PASTEURA

<Kt)

WARSZAWA—MCMXXXVIII—KRAKÓW

WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE

Biblioteka Narodowa W arszawa

30001014309920

* * *

* •"

* 9 £ r* S ’* « *

i *.€!•-■ ł • v " '

1~

.1

r-

V /V*

V •

BRUKARNIA NAUKOWA T-WA WYDAWNICZEGO W WARSZAWIE,

RYNEK STAREGO MIASTA 11

Siostrze mojej Annie Lui w upom inku

To nie bajka. To jest prawda.

To nie bajka. To jest prawda o upartym chłopaku.

Zaczynam tak.

Był ubogi dom.

Małe miasto i mały, ubogi domek.

Tu urodził się Ludwik.

Matka jego była córką ogrodnika.

Ludwik bawi się z chłopakami, a matka woła go do domu.

Ludwik czyta, pisze, rysuje. Chodzi do szkoły.

Bawi się, czyta, pisze, rysuje i chodzi do szkoły. Jest taki, jak każdy chłopiec. Jest taki, jak każdy; ale będzie wielki.

Nie duży, nie wysoki, ale wielki uczony. Sławny uczony.

Uparty chłopiec - 1 1

.

Będą pisali o nim w gazetach. Będą pisali

o nim książki.

Będą mówili:

Oto mały dom Pasteura. Tu urodził się. Oto jego miasto. Oto szkoła, gdzie uczył się Ludwik. Oto dom, gdzie żył wielki Ludwik Pa­steur.—Rzeka, gdzie kąpał się z kolegami, pły­wał i łowił ryby.

Ojciec Ludwika był sierotą. Nazywał się Jan. Na drugie imię było mu Józef. Jan Józef Pasteur był ojcem Ludwika.

Biedny był. Domek jego był mały. I mia­sto było małe. Ulica wąska i uboga.

Matka Ludwika była córką ogrodnika.

Tak było.

A teraz w Paryżu wielki dom nazywa się: szpital Ludwika Pasteura. Jest w Paryżu teraz ulica Pasteura. W Paryżu, w stolicy Francji.

To nie bajka, to prawda o upartym chło­paku, który urodził się w ubogim domu małe­go miasta-

Jest gruba książka o tem, jak żył Ludwik

Pasteur, co robił.

Czytałem tę książkę.

Ma 685 stronic.

Tę książkę drukowali 20 razy, bo jest cie­kawa. Ludzie chcą wiedzieć, jak żył wielki uczony, co robił i jak pracował.

Jak żył Ludwik, jak żył jego ojciec, dzia­dek i pradziadek.

Szkoda, że to książka francuska; ale moż­na ją przetłumaczyć, żeby ją każdy przeczytał.

9

Cesarzem Francji był wtedy Napoleon.

Wódz Napoleon Bonaparte.

Napoleon prowadził wojny i wygrywał bi­twy.

Były to czasy bardzo niespokojne.

Były to czasy wojenne.

Bili się Francuzi i Niemcy.

Biły się i wojowały Rosja, Włochy, Hi­szpania.

Były pożary. Był głód i zarazy.

Biły się narody w górach wysokich i w la­sach.

Wojna.

Jednego kula zabiła, drugiego raniła. Jed­nego szabla zabiła, drugiego zraniła tylko.

Wojsko ma doktorów, oni leczą żołnierzy. Kto ma ranę, idzie do szpitala, i doktór go wyleczy.

Ale wtedy było inaczej. Ranny w rękę umie­rał. Ranny w nogę umierał. Nawet mała rana bywała wtedy śmiertelna.

Dopiero Ludwik Pasteur nauczy doktorów, jak opatrywać rany. Dopiero Ludwik nauczył tak leczyć ludzi, żeby nie umierali od małych ran.

Wtedy nie było jeszcze Ludwika, bo jesz­cze się nie urodził. On będzie dopiero.

A jego ojciec, Jan Józef, jest młodym żoł­nierzem armii Napoleona. Młody Jean Joseph.

Walecznym żołnierzem był ojciec Ludwika. A trudna była jego służba wojenna.

Dwa lata walczył w górach Hiszpanii. Tam wrogiem Francji był dzielny Espoz y Mina. Dwa lata walczył ojciec Ludwika i został

kapralem.

Batalion jego wraca do Francji. Formują

dywizję Lavala.

Bitwa: 8000 Francuzów, 40000 wrogów. Jan

Pasteur zostaje sierżantem. Dostaje Krzyż Legii Honorowej.

Druga bitwa. Na dywizję Lavala uderza 50000 wojsk różnych narodów. Było 8000 Fran­cuzów, zostało tylko 276 źołnięrzy i 8 oficerów.

2 7 6

+ 8

2 8 4

8 0 0 0

- 2 8 4

7 7 16

Tylu zabili: 7716.

Takie to były bitwy. Taki był rok. Takie były czasy.

Po wojnach trudne przychodzą lata. Trud­no o pracę, trudno zarobić, trudno o chleb i o dach nad głową.

Kręcił się ojciec Ludwika tu i tam, szu­kał tu i tam. Próbował tak i tak. Nie będę pisał, jak nazywały się te różne miasta francu­skie; bo inaczej pisze się i inaczej czyta. Inna jest francuska mowa, inne francuskie słowa, inna gramatyka.

W miasteczku Salins (Salę) został Jan Pa-

t

steur garbarzem, tu ożenił się z Janiną Stefa­nią Roqui (Roki).

Urodziła się biednemu garbarzowi córka. Żyła cztery miesiące i umarła.

Potem Jan Pasteur i żona jego nie mieli dzieci. Cztery lata nie mieli dzieci.

Potem urodził im się syn Ludwik. Ten syn miał być sławny.

Była zima. Był miesiąc grudzień.

W ubogim pokoju ciemnego domu garbarza przyszedł na świat mały Ludwik Pasteur. Zapisali w metryce:

Dnia 27 grudnia 1822 roku urodziło się dziecię płci męskiej; dano mu imię Ludwik“. Tak zapisano w urzędowym papierze.

Urodził się mały chłopiec, a ojciec nie wie, że dziecko będzie uczone, i matka nie wie, że to będzie wielki i sławny uczony, który powie światu całemu nowe prawdy, jakich nikt przed

nim nie znał.

Urodził się mały Francuz, któremu kłaniać

się będą królowie.

Rośnie Ludwik. Już mówi, już chodzi. Już czyta. Już bawi się z chłopakami i kąpie się w rzece.

Ma dobrego kolegę—Julka.

Jest powolny, cierpliwy. Słucha uważnie, bo chce dobrze rozumieć.

Gdy nie rozumie, pyta się i prosi, żeby mu wytłomaczyć.

Uparty jest. Jeżeli mu się nie uda, robi to samo drugi raz i trzeci i czwarty raz i piąty. Nie chwali się, że już wie, może i umie.

Dobry jest. Rozgniewał się, kiedy chłopcy zabili skowronka.

Lubi rysować i malować. Stara się, dużo razy poprawia.

Mówią ludzie:

Będzie malarzem.

Zrobił Ludwik obraz matki, jak idzie na targ. Taki obraz nazywa się portret.

Gdy mu się podoba jakiś człowiek, bierze ołówek i farby, — rysuje, maluje. Gdy kogoś lubi, chce mieć jego portret.

Teraz ludzie fotografują, ale to było daw­no, kiedy nie znano fotografii.

Ojciec jego też lubił rysować.

Takie są portrety, które malował Ludwik:

Sąsiad, bednarz, staruszek Gaidot (po pol­sku mówi się Gedo).

Cała rodzina Roch (Rosz): pan Roch, jego syn i dwie córki: Zofia i Lidia.

Młoda pani w białej sukni. Portret zakon­nicy staruszki. Obraz dziecka.

Mówili ludzie:

Będzie malarzem.

Bo pan rejent prosił go o portret, i nawet pan burmistrz.

Nauczycielem rysunków w jego szkole był pan Pointurier (Puętirie).

4.

Dobrym kolegą Ludwika był Julek.

Kolega pomaga. Poradzi dobrze, nauczy; można z nim rozmawiać wesoło i poważnie.

Trudno wybrać dobrego kolegę, bo i on szu­ka i długo wybiera.

Chce być sam, jeżeli nie natrafił na takie­go, który mu się podoba.

Sam może się bawić, czytać, rysować, — rodzicom pomagać, albo bawić się w domu z bratem i siostrą.

Ludwik ma dwie siostry, nie ma brata.

Ważne to, bardzo ważne, jakich ma chło­piec kolegów, i ważne, jakich ma ojciec kole­gów.

Ktoś powie: życzliwy sąsiad. Ktoś inny po­wie: miły gość. Jeszcze inny: przyjaciel. Albo: znajomy, dobry znajomy. Albo: towarzysz mło­dych lat, towarzysz lat dziecinnych.

Trzech takich dobrych znajomych miał oj­ciec Ludwika. Przychodzili często do ubogiego domu garbarza.

Pierwszym był pan Dumont (mówi się Di- mą), dawny lekarz wojskowy.

Przychodził pogwarzyć o Napoleonie. Roz­mawiają o wojnie, o bitwach, o krajach, w któ­rych byli.

A młody Ludwik słucha i rysuje.

Mówi doktór o ranach, które nie goją się. Co robić? Mała rana, a człowiek umiera.

Chce doktór wyleczyć chorego, ale nie może.

Są uczone książki, ale i w nich nie znaj­dzie się rada.

Tak mówi lekarz. Tak żali się.

Ludwik rysuje i słucha uważnie.

0

i

Drugim znajomym ojca był pan Mairet (Me- re). Ten lubił czytać, zawsze miał książkę w kie­szeni.

Opowiada o Francji, o całej wielkiej Fran­cji, o bohaterstwie małego kawałka ziemi fran­cuskiej, gdzie urodził się i on i ojciec Ludwika i Ludwik Pasteur.

My jesteśmy zawsze gotowi, zawsze wier­ni. Kiedy trzeba, to walczymy szablą, kiedy trzeba — to pracą.

Mały jest ten zakątek ziemi francuskiej, ale szanowany.

Ludwik słucha i rysuje.

Ojciec słucha, sam czasem coś powie, cho­ciaż nie lubi dużo mówić.

Trzecim dobrym znajomym ojca był pan Romanet (czyta się Romanę).

Ten był najważniejszy.

Pan Romanet powiedział pierwszy, że mło­dy Ludwik powinien się uczyć.

On pierwszy powiedział:

Wiem, źe twój Ludwik nie łatwo uczy się w szkole. Są tacy, którzy lepiej się uczą. Ale Ludwik jest uparty w pracy. On dogoni,

*

przegoni kolegów. Jest cierpliwy, chce umieć i wiedzieć. Trzeba go uczyć, bo szkoda chłopaka.

Pan Romanet wiedział. Mówi się: przewi­dział. Pan Romanet zgadł.

5.

Ważne jest to, jakiego kolegę ma chłopiec, ważne jest jakiego nauczyciela ma w szkole.

Nauczycielem Ludwika w szkole był pan Renaud (mówi się Reno).

Ludwik jest teraz uczniem, a potem będzie sławnym uczonym. Będzie to dla szkoły radość i duma i sława. Dla ojca, dla szkoły, dla mia­sta, dla nauczyciela.

Tak sobie uczył się Ludwik. Nie źle i nie dobrze.

Z historii i z geografii miał dostateczne.

Inne to były czasy. Inna była nauka. Ksią­żek było mało.

Nie było książek z obrazkami. Trudno było się uczyć. Trudno było pamiętać, bardzo trudno zrozumieć. Nauczyciel mało wykładał. Kazał czytać i pisać, a starszy chłopiec pilnował. Taki chłopak nazywał się „monitor“.

W bogatych szkołach było lepiej, ale Lud­wik chodził do ubogiej szkoły powszechnej.

Nie poznał pan Renaud jakiego ma ucznia w klasie, bo Ludwik był cichy i mało mówił.

Potem uczył go inny nauczyciel, pan Dar- lay (Darlej). Ten gniewał się nawet, gdy Lud­wik pytał, bo dobrze nie rozumiał.

Trzeba umieć to, co jest wydrukowane. Poco się pytać? Trzeba pamiętać, że jest tak i tak. Nie zawracać głowy.

Za to pan Daunas (Dona) pokazał Ludwiko­wi, jak należy uczyć. I tak będzie uczył Lud* wik, kiedy już sam zostanie profesorem.

A pan Romanet uważnie patrzył jak Lud­wik siedzi w ławce, jak słucha; rozmawia z nim w szkole i w domu, słucha, o co uczeń się pyta.

Cierpliwy uczeń, cierpliwy nauczyciel.

Dobrze poznał pan Romanet Ludwika Pa­steura.

Teraz różne miasta mają dobre szkoły. Ale to było dawno. Było to po wielkiej wojnie» kiedy nie można było myśleć o nauce, rodzice pilnowali wtedy, żeby im dziecka nie zabili, że-

by nie było głodne. Kto miał czas myśleć

0 szkole?

Miała Francja różne inne miasta, ale pan Romanet radził i prosił ojca Ludwika:

Posłać chłopca do stolicy. Niech uczy się w Paryżu.

Nie udało się. Źle poradził pan Romanet. Ojciec lepiej znał syna.

Ale Ludwik pokochał nauczyciela, będzie później posyłał mu książki, które napisze, i w długich listach będzie opowiadał, co robi w Pa­ryżu, co robią inni sławni uczeni.

A pan Romanet powie uczniom w szkole: „Wielki Ludwik Pasteur jest moim uczniem

1 przyjacielem“.

Paryż za daleko.

Bo nie było jeszcze wtedy samochodów. Nawet we Francji nię było. Do Paryża trzeba było jechać dwa dni i dwie noce. Konie wozi­ły ludzi. Nazywało się to — poczta.

6.

Ojciec lepiej znał syna. Mówił:

Mówił ojciec, że daleko, a Ludwik kocha rodziców, dom i miasto. A tam w Paryżu bę­dzie sam.

Ale jedzie Julek. Julek to przyjaciel Lud­wika. Pojadą razem.

Mówił ojciec:

Trudno mu tam będzie. Niespokojne są duże miasta. Inaczej żyją tam ludzie. Co bę­dzie, jeżeli syn zachoruje?

A pan Romanet:

Ludwik nie zachoruje. Będzie zdrów. Ma tam szkołę nasz ziomek, dobry pan Barbet. Za­opiekuje się chłopcem.

Jeszcze bronił się ojciec. Mówił:

Mało mam pieniędzy. Za drogo.

Będzie mało płacił. Pan Barbet poradzi swo­jakowi. Ludwik będzie pomagał bogatym chłop­com, którym trudno się uczyć.

Już my to urządzimy.

A no trudno: niech jedzie.

Listopad. Zimno. Smutno. Pada deszcz ze śniegiem.

Idą chłopcy na stację, na pocztę.

Julek pociesza Ludwika-.

Nie bój się. Będzie dobrze.

Żegnają się. Siadają. Jadą.

Jadą dzień i noc. Coraz dalej od domu i dalej. Jadą drugi dzień i noc.

Niewygodnie. Ciasno. Duszno. Trudno było

wtedy podróżować.

Są w Paryżu.

Nareszcie są już w Paryżu.

Kto chce wiedzieć, jaki był Pasteur — uczony, niech czyta jego książki, kto chce wie­dzieć, jaki był Ludwik Pasteur — syn i brat, niech czyta jego listy.

W książce uczony pisze, co myśli, co ma w głowie, z listów można wyczytać, co czuje, jak żyje jego serce.

Myślą ludzie, że list — to mało ważny pa­pierek. Nieprawda. Myślą ludzie, że list można wyrzucić. Nieprawda.

Wiele listów Ludwika zaginęło. Nie wiemy, co pisał z Paryża do domu. Wiemy tylko, że mu się nie udało.

Tylko miesiąc był Ludwik w stolicy. Za­chorował.

Nie może spać, nie chce jeść, nie może się

uczyć. Smutny. Tęskni. A taka choroba nazywa się: nostalgia.

Zaniepokoił się pan Barbet i napisał do ojca o chorobie Ludwika.

Tylko miesiąc był Ludwik w Paryżu.

Ojciec przyjechał, żeby go zabrać do domu.

Nie lubił ojciec wiele mówić. Powiedział tylko.

Przyjechałem po ciebie.

I znów długa droga, znów podróż daleka.

Wrócili do domu.

7.

Nie gniewał się ojciec na Ludwika.

Wspomina własne życie.

Po wojnie trudne były czasy. A wielkie były wojny Napoleona.

Trudno było o zarobek. Trudno o dach nad głową. Trudno i o naukę.

Kręcił się ojciec Ludwika tu i tam. Szu­kał tu i tam, próbował tak i tak. Już nawet ożenił się, a jeszcze szuka miejsca.

Źle było w Salins (wymawia się Salę). Po­jechał do Dole (wymawia się Doi). Źle było w Dóle. Pojechał do Marnoz (wymawia się

Marno). Aż znalazł zarobek w Arbois (Arbua). Odtąd tam pracuje i mieszka.

Wie ojciec, że i syn, który szuka nauki,

różnie musi próbować.

Nie gniewa się na Ludwika.

Nie udało się w Paryżu. Dobrze będzie w Besançon (Bezansą). Miasto małe, szkoła nie ta­ka mądra, jak w stolicy, ale — kto chce się uczyć, kto chce naprawdę, ten wszędzie znaj­dzie książkę i nauczyciela.

A Ludwik jest uparty.

Chce wiedzieć, co napisane jest w książkach. I więcej chce. Chce Ludwik poznać to, czego nikt nie może, czego nikt na świecie nie wie i nie umie. Żaden uczony.

Pojechał Ludwik do nowej szkoły, niedale­ko. Udało się.

Czy uczył się dobrze? — Tak. — Czy był pierwszym w klasie? — Nie. — Czy jednym

z pierwszych? —Nie.

Ale był pracowity i uparty. Jeżeli nie ro­zumiał czego w szkole, szedł do apteki. Nau­czyciel dobrze nie wytłumaczył, szedł Ludwik do aptekarza i prosił, żeby pan aptekarz po­mógł, bo chce dobrze rozumieć.

Uparty chłopiec — 2

17

Napisał list. Tak pisał:

Kto raz pokocha pracę, nie może już żyć bez pracy.

Napisał tak do siostry:

Są trzy rzeczy ważne: silna wola, pra­ca i powodzenie. Po francusku: la volonté le travail et le succès.

Napisał Ludwik do domu:

Kupiłem dla siostry ciekawą książkę. Potem będzie zarabiał i napisze, że chce pła­cić za szkołę, żeby się siostry uczyły.

Napisze:

Nie będzie mi trudno płacić. Daję lek­cje. Zarabiam.

Prosi, żeby się nie martwili, że pracuje dużo, bo jest zdrów, ma czas na czytanie i na odpoczynek.

Dostał książkę od pana Droza:

Sposób na to, żeby być szczęśliwym”. I jest

zadowolony.

Uczy się, daje lekcje, zarabia, ma przyja­ciela Karola.

Ma własny pokój.

Mam własny pokój. Nikt mi teraz nie przeszkadza. Mogę być sam. Czuję się dosko­nale.

Cieszą się rodzice, że Ludwik będzie nau­czycielem.

Odwiedza go ojciec, który przywozi ze swo­jej garbarni skóry na jarmarki, na sprzedaż.

8.

Cztery lata czeka Ludwik, zanim znów poje- dzie do Paryża.

Uczy się. Uczy innych. Płacą mu. Ma pie­niądze.

Ma blisko rodzinę. Ma kolegów życzliwych. Lubią go chłopcy. Szanują go ich rodzice.

Nauka nie przychodzi mu łatwo. Ale zdał egzamin.

Może być już nauczycielem.

Poco chce znów jechać do Paryża?

Był przecież tam raz. Było mu źle. Więc poco chce jechać?

Uparty.

Ludwik znów jest w Paryżu.

Tak bardzo cieszył się, że ma własny po­kój i nikt mu nie przeszkadza. A teraz mie­szka razem z chłopakami.

Tak bardzo cieszył się, że zarabia. Teraz znów jest biedny i nawet głodny.

Może być nauczycielem w szkole. Dlaczego nie chce?

Mówi kolega:

Zdałem egzamin. Już wiem i umiem.

A Ludwik mówi:

Małó umiem. Źle umiem. Nie rozumiem. Czego chce? Sam nie wie. Szuka dopiero.

Sławny jego uczeń tak o nim kiedyś na­pisze:

Myśl uczonego jest jak ptak. Gdy zaczyna lot, kto zgadnie, dokąd frunie? Dlaczego tu, nie tam? I Kolumb, gdy wypłynął na morze, nie wiedział, gdzie wyląduje”.

Boi się ojciec o syna. Pisze list do Lud­wika, do Paryża:

Ty wiesz, jak bardzo boimy się o twoje zdrowie. Nie pracuj zawiele. Czy nie uczysz się w nocy?

Pisze ojciec do Karola:

Uważaj na Ludwika. Jesteś jego przy­jacielem. Niech się nie męczy, bo znów zacho­ruje. Czy codzień je obiad? Czy jest piec w

jego pokoju?

Jest piec, ale tylko trzy razy palili w piecu,

kiedy zimno było.

Nie trzeba się tak śpieszyć — pisze stary sierżant do syna. — Nie odrazu wszystko. Żeby

być kapitanem, trzeba być naprzód podporucz­nikiem.

Głodno i chłodno.

Ale są książki, wykłady, pracownia. Ludwik słucha, notuje, co mówią uczeni. Czyta uważ­nie, powoli, po kilka razy czyta to samo.

Chce wszystko słyszeć, chce być wszędzie-

Prosi go Karol:

Pójdziemy do teatru. Chodź do ogrodu. Chodź na obiad.

Ludwik nie ma czasu.

Zapłakał raz przy czytaniu.

Łzy płyną mu z oczu, gdy profesor pięk­nie wykłada.

Notuje młody student w zeszycie. Pozna go profesor tak, jak poznał go pan Romanet w szkole powszechnej. I powifc: Pasteur będzie uczonym.

Powiedział ojcu kiedyś dobry Romanet:

Twój syn ma w duszy iskrę, która roz­pali się w płomień.

Zaczyna się już.

Ludwik Pasteur to pochodnia wiedzy. Bły­skawica. Pożar.

Ludwik Pasteur to wielki wschód słońca, które oświetli naukę i świat cały.

Bo taki jest wielki człowiek, taki jest wiel­ki uczony.

Oświetla nowe drogi.

Widzicie? Tędy droga. To co było ciem­ne, jest teraz jasne. Teraz już wam łatwo. Te­raz już łatwo wam będzie.

9.

Nie wie młody, co będzie. Nie wie, jaka będzie droga jego życia.

Nie wie, co serce mówi, co wola dyktuje.

Jedni mu pomagają, inni przeszkadzają. Jedni życzą dobrze, inni patrzą i chcą, żeby mu się nie udało. Powiedzą: głupiec. Albo: za­rozumiały.

Potrzebny jest przyjaciel, który wysłucha i wierzy. Potrzebny jest młody przyjaciel, bo doda odwagi.

Ale potrzebny jest i starszy przyjaciel, któ­ry pomoże.

Ludwik miał młodego przyjaciela, Karola.

Miał starego przyjaciela, profesora Biot(Bio).

Był wtedy w Paryżu stary uczony, sławny

Biot.

Badał Biot kamienie i kryształy. Oglądał Biot różne kryształy przez 30 lat. Znał tajemnice kryształów. Znał sól, cukier, kwas gronowy. Ale nie wszystko rozumiał. Nie wiedział wszyst­kiego stary, siwy profesor.

Dopiero Ludwik mu powie. On pierwszy odgadnie.

Każda nauka pyta się: dlaczego?

Dlaczego cukier rozpuszcza się w wodzie? Dlaczego z cukru robi się spirytus?

Dlaczego do chleba potrzebne są drożdże? Dlaczego chorują motyle i owce?

Dlaczego człowiek choruje?

Uczeni wiedzą i nie wiedzą. Uczeni próbu­ją i chcą rozumieć.

Różne są nauki. — Nauka o kryształach nazywa się krystalografja.

Nauka o ziemi nazywa się geografja. Nau­ka o zwierzętach nazywa się zoologja, Nauka

o kamieniach nazywa się mineralogja.

Biorę kryształ soli, jeden kryształek cukru. Wiem, że zupa bez soli jest niedobra, a her­bata z cukrem słodka.

Dlaczego cukier jest słodki, a sól jest sło­na? Dlaczego rozpuszczają się w wodzie? Jakie są jeszcze inne kryształy na świecie?

Uczeni piszą grube książki. Ale nie wiedzą dlaczego tak jest, a dlaczego inaczej.

Nie wie także profesor Biot. Nie wiedzą uczeni Francji i innych krajów. Nie wie nikt.

A był jeden dziwny kryształ. Już od stu lat wiedzieli o nim uczeni, oglądali ten krysz­tał i dziwili się, że jest jakiś inny. Ale nie wie­dzieli, jak jest zbudowany.

Dopiero Ludwik Pasteur, który powiedział

sobie: wola, praca, powodzenie — zrobił od­krycie.

Młody Pasteur pracował tylko rok i zrobił to, co nie udało się ani uczonemu Biot, ani ni­komu.

Biot nie wierzy Ludwikowi. Nie wierzy na słowo. Wie, że Ludwik nie kłamie, ale może się myli?

Jestem stary — mówi Biot — a ty jesteś młody. Pracowałem 30 lat, a ty tylko jeden rok. I ja i moi uczeni koledzy za granicą nie wiedzą, a ty mówisz, że wiesz. Chcę zobaczyć, musisz mi pokazać. Musisz mnie przekonać.

To będzie próba naukowa.

Dobrze. Zobaczymy.

Trzy dni trwała próba. Okazało się, że jest tak, jak mówi Ludwik.

Biot podaje rękę Ludwikowi.

Moje drogie dziecko. Będę twoim przy­jacielem.

Mocno biją dwa serca: stare i młode. Dwa serca: profesora i ucznia, nauczyciela i ucznia.

10.

Jeden człowiek pomaga. Drugi przeszkadza.

Jedno pomaga uczonemu w pracy, drugie przeszkadza.

Czy Ludwik robił zawsze tylko to, co chciał? Czy robi teraz to, co chce?

Nie. Musi zdawać egzamina, nie może sie­dzieć w pracowni. Musi się uczyć tego, co go mało obchodzi.

Dla mnie tylko kryształy są ciekawe i ważne.

Nie. Egzamin trzeba zdawać nie tylko z te­go, co ci się podoba.

Pisze Ludwik:

Kocham kryształy. W kryształach są cu­da, cudowne tajemnice.

Piszę do przyjaciela:

Ach, Karolu drogi, gdybyś ty razem ze mną pracował. Są w zagranicznych fabrykach kryształy, których nie widziałem. Pojadę na ko­niec świata i odnajdę je.

Pojedzie, ale dopiero za pięć lat. Pięć lat musi czekać, bo nie ma teraz pieniędzy na podróż.

Zaczyna Ludwik nową ważną pracę, a tu w Paryżu wybucha rewolucja. Na ulicach toczą się bójki i walki. Ludwik chce uczyć się i pra­cować, ale musi iść do wojska.

Ma zebranych sto franków na książki, ale oddaje je: nic sobie nie zostawił.

Pisze ojciec do niego:

Wydrukuj w gazecie, że syn żołnierza Napoleońskiego dał sto franków dla Ojczyzny. Zrób zbiórkę dla biednych polskich wygnań­ców, bo nam pomagali. To będzie dobry czyn. (Po wojnach napoleońskich było we Francji wielu wygnańców — Polaków).

Nastał wreszcie spokój.

Ludwik zaczyna ważną pracę.

Otrzymuje list z domu, że matka zachoro­wała, żeby zaraz przyjechał.

Biedna, dobra matka. Mało jej listów zo stało. Nie miała czasu pisać.

Dom, gospodarstwo, rachunki i pomoc mę­żowi wypełniały jej pracowite dnie.

Umarła przy pracy. Kiedy Ludwik przyje­chał, matka nie żyła już.

Czuła, że syna nie zobaczy, kiedy pisała list z życzeniami.

Ostatni list otrzymał Ludwik w styczniu, a matka umarła w maju.

Pisała:

Życzę ci szczęśliwego roku. Uważaj na swoje zdrowie. Nie mogę być z tobą, żeby się tobą opiekować. Pocieszam się myślą, źe jest ci

dobrze. Nie frasuj się, cokolwiek się stanie.

Żegnaj, drogi synu.

Tak pisała w dzień Nowego Roku. A w ma­ju umarła.

Ciężko jest stracić matkę i trudno praco­wać, gdy się myśli:

Dlaczego nie przyjechałem do matki na święta? Kryształy mogły poczekać. Kryształy nie umierają. Książki nie chorują. Matka już nie wróci.

Jedno w życiu pomaga, a co innego przesz­kadza.

Chce wrócić Ludwik do swojej pracy, do­staje wezwanie:

W mieście Dijon (Diżą) potrzebny jest nauczyciel. Pan Ludwik Pasteur ma pojechać do miasta Dijon, będzie tam nauczycielem.

Taki jest rozkaz ministerstwa.

Napróżno prosi profesor Biot, żeby zosta­wili Ludwika w Paryżu.

Musi jechać. Kazali. Papier podpisany.

11.

Ludwik jest teraz daleko od Paryża. Dale­ko od pracowni i kryształów. I od ojca da­leko.

Jeżeli nie może być w Paryżu, to chce być w Besançon. Tam uczył się, zna tę szkołę.

W niedzielę będzie mógł pojechać do ojca

i do siostry. Po jarmarku ojciec go odwiedzi.

Bo smutno jest teraz w domu, kiedy mat­ki nie ma.

W Besançon jest dobry stary Romanet.

Ale Ludwik dostał rozkaz, i nie ma na to rady. Pojechał do Dijon.

Małe miasto Dijon (Diżą).

Kiedy tak, to nie będę nic robił. Po co mnie tu przysłali? Co mnie obchodzi ta szkoła? Nie chcę być nauczycielem.

* Powiedziałby tak kto inny na miejscu Pa­

steura, ale nie Ludwik Pasteur.

Pasteur napisał do Karola:

Chcę uczyć dobrze, żeby chłopcy dobrze rozumieli. Muszę każdą lekcję przygotowywać. To zajmuje dużo czasu. Jeżeli nie przygotuję wykładu, źle objaśniam, i klasa nie słucha.

Pisze znów:

Moi chłopcy rozumnie pracują. Ale mam 80 uczniów w klasie. To za dużo, to bardzo przeszkadza. Na ostatniej godzinie są zmęczeni, nie uważają. Ja wtedy robię doświadczenia.

Pamięta Ludwik swoich dobrych i złych nauczycieli. Pamięta, jak aptekarz tłomaczył mu, kiedy nie rozumiał. Pamięta pana Darlay i pana Daunas.

A w Paryżu stary Biot i profesor Balard

i hrabia Tenard starają się, żeby Pasteur wró­cił do swoich kryształów.

Bo w Dijon jest wprawdzie potrzebny nau­czyciel, ale we Francji potrzebny jest taki uczo­ny, jak Pasteur.

A

i

Tymczasem w ministerstwie inaczej zrobili. Posłali Pasteura nie do Paryża, tylko do mia­sta Strasburga.

Nie wie młody, co go czeka w życiu. Nie wie Pasteur, że pozna tam pannę Laurent, że się z nią ożeni.

Pokochał pannę Laurent (Lorę.)

Napisał do jej ojca:

Nie mam majątku. Ojciec mój jest gar­barzem. Jestem zdrów. Mam dobre serce i lubię pracować. Moje prace o kryształach uczeni chwalili. Mam lat 26.

A do Marji Laurent napisał:

Nie jestem taki, żeby się podobać mło­dej pannie. Ale kto mnie dobrze pozna, ten mnie lubi. Jestem nieśmiały, nie umiem rozmawiać z pannami. Mam dla pani wiele życzliwości.

Ożenił się Pasteur z Marją, córką profeso­ra Laurent.

Na ślub przyjechali ojciec i siostra.

Ludwik napisał do Karola:

Marja podoba się ojcu i siostrze. Wierzę,

że będę szczęśliwy.

I tak się stało. Pani Marja Pasteur była wierną towarzyszką Ludwika przez całe życie.

Niespokojne były czasy. Mówili ludzie, że będzie wojna.

Niedobrze było uczonym. Trudno było pra­cować, bo rząd nie miał pieniędzy. A uczonemu potrzebne są drogie maszyny, drogie szkła, lam­py, piece do gotowania, stoły i szafy do bute­lek i słojów, drogie proszki. Trzeba kupować różne naczynia, lupy, rurki, klatki, kadzie.

Były wtedy bogate fabryki, ale szkoły były biedne. Jeżeli uczony miał bogatego ojca, sam wszystko kupował za własne pieniądze.

Gdy Ludwik Pasteur dostał nagrodę za swoje prace, także wydał połowę pieniędzy na pra­cownię. Ale to było za mało.

Niedobrze było uczonym. Szkoły były cia- sne. Jeżeli uczony chciał mieć pracownię, mu­siał szukać miejsca w piwnicy albo na strychu.

Trudno pracować, gdy ludzie się kłócą, i nikt nie wie, czy będzie za rok tam, gdzie teraz mieszka i pracuje.

Ojciec Marji, żony Ludwika, też przenosił się z miasta do miasta. Z Orleanu posłali go do Angouleme(Angulem). Potem do Douai (Due). Z Douai do Tuluzy. Z Tuluzy do Cahors, z Ca- hors do Strasburga.

I Pasteur musi wyjechać.

Kłócili się wtedy ludzie. Ten, kto wczoraj był przyjacielem, dziś robił się wrogiem. Kłó­cili się naczelnicy.

Zawsze tak jest, gdy czasy są niespokojne.

Ale Pasteur się nie zmienił. Karol był i zo­stał jego przyjacielem. Tak samo profesor Biot.

Biot ma już lat 80. Smutno staremu uczo­nemu, źe jego młody przyjaciel Pasteur jest da­leko. Biot przez całe życie poszukiwał prawdy

o kryształach, a Pasteur przez cztery lata pracy lepiej od niego poznał kryształy. Cóż z tego, że Biot ma ordery, ma kolegów ministrów? Po­trzebny mu jest Pasteur. Chce, żeby Ludwik był w Paryżu.

Napisz, drogi przyjacielu, jak pracujesz. Chcę żyć jeszcze, żeby wiedzieć, co robią mło­dzi dla nauki francuskiej. Przyjedź do mnie na wakacje. Niech ojciec twój też przyjedzie.

Jedzie stary garbarz do Paryża i wiezie po­darek: owoce ze swojego ogrodu w koszyku.

Jedzie Ludwik i też wiezie podarek: pudeł­ko, w którem ułożył starannie ciekawe i mało znane kryształy. Gościnnie przyjął ich Biot.

Napisał potem do ojca Ludwika list:

Szanowny Panie! Raz jeszcze dziękujemy Panu, ja i moja żona, za smaczne owoce. Radzi jesteśmy, źe siedzieliśmy przy jednym stole z na­szym przyjacielem i jego rozumnym i poważa­nym ojcem.

Gdy Pasteur dostał później order za swoje odkrycia, Biot powiedział:

Za co innego dostał ojciec krzyż legii onorowej od Napoleona. Za co innego dostał

syn order. Ale jeden i drugi zasłużyli na swoje ordery.

I powiedział jeszcze:

Jeśli Ludwik postawi na swoim stole fotografie ojca i moją, to będą to fotografie dwóch ludzi, którzy go tak samo kochali.

13.

Ludwik Pasteur ma dobrą żonę i dwie miłe córeczki. Jednej dali imię Gecylka, a drugiej Janina; bo tak nazywała się matka Ludwika.

Ma Pasteur wygodne mieszkanie i blizko pracownię.

Jest profesorem, ale ma pięć dni w tygod­niu wolnych, kied}^ może robić, co chce.

Ma przyjaciół. Nie ma wrogów; dopiero będzie ich miał.

Uparty chłopiec — 3

33

Może żyć wygodnie i spokojnie.

Ale ten wielki uczony nie zna spokoju.

Kto inny zrobi jeden wynalazek, powie ludziom jedną nową prawdę, i już jest sławny i to mu wystarcza. Odpoczywa. Ale Pasteur nie zna odpoczynku.

Pisze do Karola:

Tak mało wiem. Wszystko dopiero zaczy­nam. Tak mało czasu. Dlaczego trzeba spać? Szkoda, że nie jesteśmy razem. Razem zmie­nilibyśmy świat. Źle idzie mi praca. Rok się kończy, a mało zrobiłem. Żona gniewa się, że cały dzień siedzę w pracowni. Biot też radzi, żebym przestał, bo mi się nie uda.

Pasteur jest uparty. Kupuje drogie maszy­ny. Znów próbuje.

Kiedy był dzieckiem i rysował, też mu się nie zawsze udawało. Miał trudności. Kiedy uczył się w szkole, też bywało trudno.

Pisze tak:

Trzeba być szalonym, żeby robić to, co zacząłem. Ale nie tracę nadziei.

Bo Pasteur chce zamieniać nie tylko kry­ształy, ale i rośliny.

Chce zrobić tak, żeby drzewa były takie, jakie są nam potrzebne, jakie chcemy, żeby były.

Wierzy, że można zrobić tak, aby zwierzęta

stały się inne; aby słońce tak świeciło, jak

chce człowiek; aby nie było ludzi chorych, ani głupich.

Są w wodzie i w powietrzu małe żywe istoty, które zmieniają kryształy. Jest nieznana elektryczność. Jest tyle wielkich tajemnic, nie­znanych mocy.

Pasteur wymyśla jakieś zegary, lustra i ma­gnesy. Próbuje i szuka.

O wielkich uczonych piszą, że zrobili to i owo, że zrobili takie i takie odkrycia.

Ale uczony szuka, więc błądzi. Chce, ale mu się nie udije. Zaczyna i przestaje, odchodzi i wraca. Myli się i poprawia.

Nie udało się, bo zrobił jeden mały błąd,

albo brakuje mu czegoś, albo mu przeszko­dzono.

Już zdaje mu się, że znalazł, odkrył i wie; ale widzi, że się omylił. Może jutro, może za rok bęi-cie tak, jak chce? Może ktoś inny popra­wi jego bfąd i zawoła:

Wiem. Zgadłem. Znalazłem.

Dziesięć lat męczył się Pasteur. Cztery pró­by mu się udały.

Ale i to, co się nie udało, było ważne.

Pisze polski profesor tak:

„Pasteur utorował drogę nowe] teorii budowy związków chemicznych... Prace Pasteu­ra dały podstawę do obecnych zapatrywań na budowę przestrzenną chemicznych związków.” Uczony zgaduje i znajduje, a innym poka­zuje drogę.

14.

Ludzie kupują cukier i sól, ale nic ich nie

obchodzi, że to są kryształy.

Znają kwaśne mleko, ale nie myślą o tym,

dlaczego mleko kwaśnieje?

Jedzą chleb. Dlaczego do wypieku chleba potrzebne są drożdże? Dlaczego placki i babki raz rosną i są doskonale, a drugi raz się nie

udają ?

Piją piwo, wino i wódkę. Jak to się robi? Dlaczego mięso psuje się i gnije?

Dlaczego zdrowy człowiek może się zarazić

od chorego?

Dlaczego chorują krowy, konie i owce,

kury i motyle ?

Dlaczego w brudzie rodzą się robaki? Dlaczego jedna kobieta urodzi dziecko i żyje i jest zdrowa, a druga umiera?

I dziś jeszcze nie wszyscy to wiedzą, albo coś niecoś wiedzą. Ale wtedy nikt tego nie

wiedział.

I teraz nie wszyscy chcą się dowiedzieć.

Ale Pasteur był uparty w poszukiwaniach i mówił:

Chcę i będę wiedział. Dobrze będę wie­dział i wszystko — dokładnie, gruntownie. Będę sam wszystko robił i pracował. A potem nau­czę innych.

Kiedy Pasteur byt studentem, przeczytał w ksiątce, że zapałki robi się z fosforu, a fosfor można wydobyć z kości. Przeczytał, jak się to robi.

Kupił kości, spalił je w piecu, zebrał, poła­mał, roztarł na proszek, położył na wagę, nalał płyn, który książka wskazała.

To była pierwsza jego próba naukowa

i pierwsza radość. Zdobył fosfor, nasypał do słoika.

Takich prób będzie robił setki, tysiące.

Jeżeli próba się nie uda, nic nie szkodzi. Nie stracił czasu nadaremnie.

Nauczył się, że tak jest niedobrze, że trzeba robić inaczej. Dowiedział się, że tą drogą nicze­

go się nie dowie. Nauczył się, jak trzeba pra­cować.

Coraz lepiej będzie mieszał i gotował, coraz lepiej będzie mieszał i ważył. Coraz więcej zna kwasów i soli, proszków i kryształów. Coraz więcej widzi przez lupę i przez mikroskop.

Coraz łatwiej przelewa płyny z butelki do

butelki, żeby nie wylać, a potem dobrze zakor­kować.

Pilnuje się, żeby nie złamać, odstawić na miejsce; żeby pamiętać, gdzie postawił; żeby zapisać, co robi, co widzi.

Robotnik przy maszynie musi być ostroż­ny i uważny, bo może zepsuć, uderzyć się albo skaleczyć. Uczony w pracowni jest także ro­botnikiem i jeszcze bardziej musi się pilno­wać.

Nie wiemy, ile razy Pasteur skaleczył się i sparzył, ile razy przewrócił butelkę i wylał, ile razy postawił coś albo położył, a potem szu­kał. Ile razy był zmęczony i śpiący, a wtedy łatwo się pomylić.

Ale wiemy, że za lat 30 Pasteur będzie ba­dał wściekłe psy. Z pyska wściekłego psa, który rzuca się i gryzie, będzie brał ślinę trującą. Ten straszny jad szalonego psa będzie zastrzykiwał myszom i królikom.

W pracowni swoje] będzie gromadził chorą krew i mocz i zgniłą ropę wrzodów.

Dużo razy powie mu żona:

Bądź ostrożny. Uważaj. Tak bardzo boję się o ciebie.

A Pasteur odpowie:

Bądź spokojna. Umiem obchodzić się z trucizną.

Pasteur był naprawdę uważny i ostrożny.

15.

Miasto Lille (Lii) urządza nowy uniwersy­tet. Jest tam dużo bogatych fabryk. Potrzebni są uczeni ludzie, żeby mogli nauczać w uniwer­sytecie. Ministerstwo musi tam posłać dobrego profesora.

Minister wie kogo wybrać, żeby dobrze nauczał i żeby założył dobrą pracownię. Wybrał Pasteura i napisał do niego:

Wiem, że pan będzie uczył tak, jak trze­ba. Jest to ważna placówka. Fabryki muszą mieć wykształconych kierowników.

Dobrze.

Pasteur mówi do żony:

Jedziemy. Jedziemy do miasta Lille.

I już układa w głowie, o czym pierwszy raz

przemówi do studentów, żeby go zrozumieli, żeby pokochali pracę i naukę.

Jeden nauczyciel wykłada, ale nikt go nie słucha. Innego słuchają, ale prędko zapomi­nają to, o czym mówił. Trzeciego nauczyciela pamięta się przez całe życie.

Kiedy mały Ludwik był porządkowym mo­nitorem w szkole powszechnej, uczył się, jak trzeba mówić, żeby go koledzy słuchali i lu­bili.

W szkole w Besançon i u pana Barbet na­uczył się tak tłomaczyć, żeby go każdy uczeń dobrze rozumiał.

W Dijon znalazł sposób, żeby chłopak uwa­żał na lekcji, nawet na ostatniej godzinie, kie­dy już jest zmęczony.

Nie napróżno słuchał Pasteur wykładów sławnego Dumasa i wie, że wykładać trzeba ciekawie i ładnie.

W Lille na pierwszym wykładzie powiedział

tak:

Dam wam do ręki kartofel. Zrobicie z niego cukier. Z cukru zrobicie spirytus. Ze spi­rytusu zrobicie ocet i eter. Kto z was zrobi to w pracowni sam, nigdy już nie zapomni.

Powiedział tak:

Ten kto uczył się geografii tylko z książ­ki, umie bardzo mało. Ten, kto podróżował, widział i dotykał, pozna świat i będzie wszyst- * ko pamiętał.

Powiedział jeszcze:

I książka jest potrzebna. Nie wolno mó­wić: poco mi nauka?

Wiecie, że magnes porusza igłę. Każdy z was to widział. Ale uczony duński Eerstet, który dużo umiał z książek i dużo myślał, po­wiedział sobie: igła, magnes — dobrze — zrobię z tego telegraf.

I zrobił.

Mówią, że wielkie odkrycia, to przypadek. Ale trzeba dużo umieć i wiele pracować, żeby z przypadku skorzystać.

Pasteur tak powiedział do studentów:

Teoria jest, jak dziecko, które zaczyna życie. Ale w dziecku są nieznane ziarna talen­tów. Może być uczonym, może być bohaterem. Dziecko—to nadzieja. Niech rośnie. Czekajmy, co powie za lat dwadzieścia.

Kto umie uczyć się z książki, może kiedyś zrobić odkrycie i powiedzieć to, czego dotąd żadna książka jeszcze nie powiedziała.

mfi I';

ęi l> !

,-vf r!

U

fil i'¡¡i

¡I w i ,!i

i! 'i1: r: i iii

i ■ 11 \ •. i

I „

!l

!!

,,•■>[ 11

:s^!1

i

v! ¡¡i

i:iii I ui k'

!S

W

>.' .I11

M

i

i

ii

ki ► V.*1 U

k ■!<

?

U

b

i*'-.

v

i:i ¡1

,v.

cc­

ii Ił

u

tr >.f»

-li

fc!

II

VI

K

ii

f "

a.i

¿•"i' K ‘w

ii. % Ą

m

ę.

Ili

I-

a'-»;

L

r

u

Wykłady, książki, pracownia, wycieczki... Trzeba umieć oglądać i pokazywać. Jeden zwie­dza naprawdę, a inny gapi się tylko.

Pasteur zwiedzał ze studentami fabryki i go­spodarstwa po miastach i wsiach. Obejrzeli wszystko, co było ciekawego we Francji. Poja­dą i do Belgii.

Nauczył się Pasteur oglądać i pokazywać, kiedy sam szukał ciekawych kryształów w fa­brykach Lipska, Wiednia i Pragi.

Pisał wtedy do żony: „jestem bardzo zmę­czony”.

Wycieczka naukowa męczy. Wycieczka

naukowa, to ciekawa praca, nie wypoczynek i zabawa.

16.

Ten, kto widzi dobrze, nie nosi okularów. Ale i ten, kto dobrze widzi, nie wszystko zo­baczy gołym okiem.

W fabrykach wyrabiają szkła powiększają­ce i lupy. Później zaczęto robić mikroskopy.

Mikroskopy składają się z metalowej rurki i szkieł powiększających, przez które można widzieć to, czego nikt gołym okiem nie zoba­czy. Ani przez okulary, ani przez lupę.

Teraz już uczony ma w swojej pracowni różne mikroskopy.

A ja widziałem w Paryżu mikroskop w pra­cowni Pasteura. Taki mały, taki ubogi mikro­skop, jaki teraz mają najwyżej uczniowie w szkole, a nie uczeni w pracowni.

Patrzyłem na ten mikroskop Pasteura i smutno mi się zrobiło. Jak go musiały boleć oczy, jak się musiał męczyć i trudzić wielki człowiek, pochylony nad tym mikroskopem.

Gdy umiera wielki człowiek, zbiera się po nim pamiątki.

Ludzie zbierają listy, które pisał i które dostawał. Każdy jego papierek, każdy rysunek ma znaczenie.

Oto jest stół, przy którym siedział i praco­wał. Laska, którą się podpierał. Oto jego zeszyt, książka szkolna, cenzura.

Wszystko to jest ważne, bo pokazuje jak żył wielki człowiek, co posiadał, co kochał, jak walczył.

Przez ten mały i biedny mikroskop oglądał Pasteur w wodzie, w mleku, w winie różne kulki, nitki, pyłki, kryształy, wałeczki, maleń­kie paciorki, grona i łańcuszki.

Co to jest? Czy one żyją? Co znaczą? Skąd się biorą?

Jedne z nich ruszają się, skaczą, pływają, gonią się, bawią, kręcą się. Inne wcale się nie ruszają.

Ktoś zapyta: co to jest? Powie sobie: nie wiem. I koniec.

Ktoś inny powie: to dziwne. I także nic więcej. Tyle tam tego. Ładne. Śmieszne. Są, to są. Niech sobie będą.

Ale Pasteur jest uparty. Jeśli zada sobie py­tanie: co to jest? dlaczego? poco? — musi zna­leźć odpowiedź.

Pasteur zaczął rysować. Znów rysuje.

Teraz nie rysuje już ani maiki, ani bedna­rza Gaidot, ani Zofii Roche. Nie rysuje ojca, ani Karola.

Pasteur rysuje te kulki, nitki, łańcuszki i gałązki, które widzi pod mikroskopem w wo­dzie, w mleku, w winie. Jedne z nich spotvka często, inne rzadko. Tęskni za nimi, gdy ich długo nie widzi. Nie ma ich. Ale oto są zno­wu — stare znajome. Tylko jakieś inne, małe, chude. A dziś znów inne, duże. Inne są w kwaś­nym mleku, inne te, które widać wzepsutym piwie.

Pasteur zna już kulki i nitki zdrowe i zna chore, wesołe i smutne. Kocha je jak dzieci, jak kryształy, jak Karola, jak żonę i swój mały mikroskop.

Czym jesteście? Co robicie? Jak żyjecie ko­chani przyjaciele? Może wam zimno? Może je­steście głodni? Witam was małe, dziwne żyjątka!

Mówi Pasteur:

Te małe kuleczki żyją i pracują. Te ma­łe kulki i nitki, które widzę pod mikroskopem, są tak samo ważne dla człowieka, jak koń, jak kro­wa, jak chleb, jak powietrze, jak woda, jak ogień.

Mówi Pasteur:

Są one jak pług, który orze, jak miecz, co zabija. Są jak ogień, co grzeje, jak piorun, który razi. Są jak trucizna. Są jak lekarstwo.

Czy może zabić człowieka takie malusień­kie coś, taki pyłek, kropeczka, takie nic?

Czy Pasteur jest nieprzytomny, gdy mówi, żę rzuci groch, a ten groszek rozwali dom?

17

Na ścianie domu jednej z ulic Paryża wisi tablica.

Napisane jest na tej tablicy:

Tu była pracownia Pasteura“.

Rok 1S57. Fermentacja.

Rok 1860. Samorództwo.

Rok 1865. Choroby wina i piwa.

Rok 1868. Choroby jedwabników.

Rok 1881. Jady 1 szczepionki.

Rok 1885. Zapobieganie wściekliźnie.

Ten napis nie objaśnia wszystkiego, jak było. Inaczej było.

Nikt nie wie, kiedy wielki uczony zaczyna, nikt nie wie, kiedy kończy pracę. Bo nie tylko ręce robią, ale głowa, ale myśl jego.

Ludzie wiedzą, kiedy napisał, źe mu się udało zrobić to i tamto, ale nie wiedzą, jak długo plan układał, jak długo rozmyślał, mę­czył się, ile razy zaczynał, jak mu się nie uda- wało, a on uparcie mówił:

Muszę wiedzieć. Muszę zrobić.

Nie chce jeść, nie może spać, nie zna od­poczynku. Nie boi się nikogo. Nie wolno mu nawet chorować.

Mówią ludzie:

Uparty. Jak głupi.

A on myśli:

Może tak? Może inaczej sprobować? Mo­że inaczej zacząć?

Pozostała kartka, na której Pasteur napisał:

Już wiem. Widziałem pod mikroskopem.

A po paru dniach przekreślił to i napisał.

Błąd. Omyłka. Nie!

Umarło mu dziecko. Nie żyje Janinka.

Pisze do ojca list:

Moja biedna mała. Taka dobra, taka wesoła. Byłaby przyjaciółką swojej matki i moją i nas wszystkich.

Zaraz potem pisze do Karola:

Pracuję nad fermentacją. To ważne. To wiąże się z wielką tajemnicą życia i śmierci.

I znów po miesiącu pisze do ojca.

Zacząłem pracę nad smutną tajemnicą śmierci.

Umarło mu dziecko: ale on nie ma czasu płakać.

Musi pracować.

I walczyć o prawdę.

Bo w uczonych książkach są błędy i głupstwa. Bo uczeni tak mało wiedzą, a tymczasem ludzie chorują.

Umarło mu dziecko, umrze jeszcze dwoje. Zapłacze.

Ale Pasteur jest uparty. Znów i znów pytać się będzie:

Dlaczego dzieci umierają? Dlaczego rany nie goją się, co to jest zaraza?

Może te małe kulki, paciorki, łańcuszki i pyłki roznoszą choroby?

Dobrze było Pasteurowi w Lille. Miał wy­godną pracownię, którą urządził tak, jak chciał.

Znalazł fabrykę, gdzie może robić próby, jakie chce. Bogaty fabrykant sam prosił, że­by Pasteur zbadał, dlaczego fermentacja cukru i spirytusu raz dobrze się udaje, to znów wszystko się psuje i marnuje, a fabryka nie za­rabia, ale traci.

Pasteur mówi do studentów:

Dam wam do ręki kartofel. Zrobicie z niego cukier. Z cukru zrobicie spirytus, ocet i eter.

Sprawi to fermentacja.

Ale są jakieś choroby czy kaprysy cukru, wina i piwa.

Starają się robotnicy, stara się chemik. Ale nie udaje się. Było dobrze, a jest źle. Dlaczego?

To nie są kaprysy. To jest nieznana choro­ba, mówi Pasteur i jak doktór, bada całą fabrykę.

Ogląda maszyny i kadzie. Ogląda, stuka, wącha beczki i butelki. Wącha kosztuje języ­kiem, czy słodkie, czy gorzkie.

Może jest za zimno? Może za gorąco? Mo­że woda jest brudna? Może kurz? Może fermen­towało za dłu^o, może za krótko?

A to co jest? Te plamy, ta pianka? Co to za twarde w beczkach kawałki?

Nie wiem mówi fabrykant.

Niech pan da. Zobaczę pod mikroskopem.

Przysyłają mu ze wsi mleko i masło. Bo i one czasem kapryszą i chorują. A pod mikrosko­pem widać w nich te same kulki i nitki, pa­ciorki i łańcuszki, raz takie, a raz inne.

Każą Pasteurowi przenieść się do Pary­ża. Znów przeszkoda w badaniach. Mówi Pasteur do żony.

Jedziemy.

Każą mu zająć się domami uniwersytetu.

Rząd ma teraz pieniądze, a domy są stare.

Trzeba reperować dachy, podłogi, schody, poprawiać okna i drzwi. Trzeba rozmawiać z robotnikami, targować się i pilnować ro­boty.

Znów nowi koledzy i uczniowie.

Niema czasu na mikroskop.

Ale wszystko jest nauką. Jak i co robi stolarz? Jakie szyby są tanie i mocne? Uczony musi wszystko znać: i szkło i drzewo i żelazo.

Dostał Pasteur list od jednego zdolnego

Uparty chłopiec — 4

49

ucznia Pawła. Młody Paweł Dalimier (Dalimie). Chce pracować w uniwersytecie paryskim, ale posłali go do szkoły w Chaumont (Szomą).

Dlaczego mi to zrobili? Niech pan po­prosi ministra. Chcę być w Paryżu.

Pasteur pisze do Pawła:

Pańskie zniechęcenie niegodne jest uczo­nego. Nakaz może jest niesprawiedliwy, ale najważniejszym dla Pana musi być teraz po­wierzona Panu klasa, nauka i postępy uczniów. Nie myśleć o niczym, tylko spełniać swoje obowiązki.

Paweł Dalimier odpisał:

Głęboko szanuję radę Pańską. Poświę­cam cały swój czas uczniom. Pracownia fi­zyczna była w stanie opłakanym. Już to popra­wiłem. Jest lepiej. Szkoła się rozwija.

19.

Pasteur urządził sobie pracownię na stry­chu.

Ciasno tu i gorąco w lecie. Mróz w zimie.

Jest sam. Nie ma nawet chłopca do pomo­cy. Sam musi sprzątać, sam pilnuje pieca

i zmywa butelki.

Ale to nic. Polubił swój strych. Spokojnie tu, choć niewygodnie.

Kiedy był młodym chłopakiem, tak bardzo chciał mieć swój pokój, żeby mu nikt nie prze­szkadzał.

Będziemy razem pracowali — prosił go stary Biot.

Ale Pasteur układa nowe plany.

Kryształy są ciekawe i ważne. Ale są inne ważne tajemnice.

Wiem, chcesz badać fermenty — mówi niechętnie Biot.

Tak. Fermenty. Ale nie tylko to. Muszę wiedzieć, skąd biorą się te maleńkie żyjątka w wodzie, w mleku, w mięsie, w moczu, we krwi. Chcę badać ich życie.

Zostaw — prosił Biot. — Rób spokojnie dalej to, co robiłeś z początku.

Nie. Wielki człowiek nie chce spokoju.

Nie zna wielki człowiek spokoju.

Życie Pasteura uczy nas, jak trudno znaleźć nową prawdę.

Ale znaleźć prawdę, to mało. Trzeba, żeby prawdę ludzie zobaczyli, żeby uwierzyli, żeby

wszyscy wiedzieli, że tak jest, żeby nikt nie śmiał powiedzieć inaczej.

Głosić nowe prawdy, to tępić stare błędy. Głosić nowe prawdy, to zabijać przesądy.

Nowa prawda ma wrogów.

Jeden jest wrogiem, bo niechce myśleć: niech będzie tak, jak było. Drugi wróg jest zarozumiały: powiedział inaczej i nie chce przy­znać się do błędu, bo się wstydzi. Trzeci jest zazdrosny, bo nie jemu się udało. Czwarty uda­je, że wie, i krzyczy głośno, żeby ludzie myśleli, że i on jest uczony.

Wróg nowej prawdy krzyczy głośno i kłóci się, albo cicho w kącie gada. Tu i tam, od te­go do tamtego, tak i inaczej. Czasem nawet udaje przyjaciela. Udaje, że pomaga. W oczy mówi co innego, a za oczy inaczej.

Nie każdy walczy uczciwie i jawnie.

Pasteur nie lubi się kłócić, ale walczyć musi.

Raz bardzo mu już dokuczyli. Rozgniewał się.

Jeśli nie widzą tego, co małe, pokaże im duże. Jeśli nie chcą szukać pod mikroskopem, zobaczą gołym okiem.

Przyda mu się teraz znajomość ze stola­rzem.

Kazał zrobić z drzewa dwa ogromne mo* dele kryształu, dwa wielkie drewniane kloce.

Zaniósł na posiedzenie uczonych. Postawił.

Czy widzicie teraz?—zapytał z gniewem. Jeżeli rozumiecie, o co chodzi, gdzie jest wasze sumienie? Jeżeli nie rozumiecie, po co się wtrą­cacie?

A jego uczeń, młody przyjaciel Duclaux (Diklo) powiedział potem:

Trzeba im było te drewniane lalki rzu­cić na głowy.

Roześmiał się Pasteur!

Dlaczego nie ma książki pod tytułem: Wiel­cy kłamcy i fałszerze wiedzy?

20.

Czytałem starą książkę o tym, jak za cza­sów Pasteura karmili małe dzieci w szpitalach.

Jeżeli dziecko płakało, wyjmowała niania z kieszeni kawałek chleba, gryzła chleb i śliniła, potem zawijała w kawałek gałgana, moczyła w wodzie z cukrem, uklepała brudną ręką i da­wała małemu do ssania.

Dzieci chorowały i umierały. A doktorzy nie wiedzieli, co robić.

Dawali różne lekarstwa. Każdy inaczej ra­dził.

Uczeni radzili i gadali. Doktorzy dziwili się i radzili. A dzieci umierały.

Dopiero Pasteur powie, jak gotować mleko. Jego sposób, jego mądry sposób gotowania mleka nazywa się — pasteryzacja.

Pasteryzacja, bo Pasteur tak kazał robić.

Czytałem starą książkę o tym, jak wtedy leczono chorych. Było w niej wydrukowane, że nie wolno myć chorego, nie wolno choremu zmieniać brudnej koszuli, nie wolno otwierać okna. I nie wolno było choremu dawać wody do picia.

A w szpitalu na ciemnej i brudnej sali le­żeli razem chorzy na wszystkie choroby.

Umierał silny młody chłopiec, umierała kobieta, matka i dziecko. Umierali na tyfus, na cholerę, umierali od ran. Umierał żołnierz od nieważnej rany.

Będzie wojna. Zobaczy Pasteur, jak na bie­gunkę umierają całe oddziały żołnierzy.

Są drukowane błędy, głupstwa i kłamstwa.

Ktoś napisze: nie wiem i nie umiem.

>

Ktoś inny napisze: jeszcze nie wiem, ale badam i próbuję. Trzeci napisze: tak mi się zdaje, ale nie wiem napewno.

Jednego można przekonać i przyzna się do błędu, nawet podziękuje. A drugi zarozumiały, za nic nie powie, że się pomylił.

Tak często bywa.

Stary Biot powiedział: nie wierzę. Ale mło­dy Pasteur pokazał pod mikroskopem to, co udało mu się odkryć.

Biot nie był zazdrosny, nie był zarozumia­ły. Powiedział: „będziesz moim przyjacielem, będę ci pomagał“.

I pomagał, chociaż Pasteur co innego już robił i z innymi pracował nad tym, żeby w uczonych książkach pisali prawdę.

Jest wydrukowana taka stara recepta:

Włóż do garnka brudną koszulę i kawał sera, a urodzą się myszy.

To jest błąd. Myszy przychodzą do sera i zakładają w nim gniazdo. Z sera nie zrodzi się mysz. Nie z brudnego mieszkania rodzą się robaki i muchy i wszy. Ale w brudnym miesz­kaniu mno*ą się myszy. Muchy złożą jajka, jeśli nie zasłonić przed nimi mięsa albo sera-

A na brudnej głowie jedna wesz wystarczy, żeby urodzić dziesięć albo sto.

I robak nie z gruszki się rodzi, nie z jabłka, nie ze śliwki, tylko z zarodka, który złożył taki sam robak, jak on.

A w powietrzu fruwają tysiące jajeczek, zarodników, żyjątek, których gołe oko nie widzi- Miliardy żyjątek.

Pasteur wie już o tym, ale jeszcze 17 lat będzie walczył.

Bo tak długo trwała wielka wojna uczonych

o to, czy jest samorództwo, czy życie samo się rodzi.

21.

Pasteur czyta, pisze, patrzy w swój mały mikroskop, rysuje i liczy.

Pasteur waży, mierzy, gotuje, grzeje, sypie różne proszki, przelewa płyny i wodę z butelki do butelki, z rurki do rurki, z kolby do kolby. Miesza i grzeje.

Stolarz będzie mu robił pudełka i klatki. Nauczy się topić i lutować szkło. Nauczy się tak zamykać naczynia, żeby nie trzeba było kor­

ka, żeby żaden pyłek z powietrza nie dostał się do płynu.

Umie i wie coraz lepiej i więcej.

Na tablicy domu, gdzie była na strychu jego pracownia, będzie kiedyś napisane:

Tu była pracownia Pasteura.

Rok 1860. Samoródziwo.

Tak, wtedy zaczął. Ale nie rok uczył się Pasteur w tym domu i pisał i uczył innych,

tylko 30 lat.

W brudzie, w kurzu, w mętnej wodzie są małe żyjątka Skąd się biorą? Z powietrza.

W mieście jest brudne powietrze.

Pasteur bada powietrze ulicy, pokoju i piw­nicy.

Chwyta małe żyjątka do butelki razem z powietrzem. Przygotował kolby z tak długi­mi rurkami, że kurz do kolby nie może wejść- Można nie wpuścić żyjątek do butelki. Można je zabić przez gotowanie. Można płyn zagrzać, a w gorącej wodzie jedne żyjątka zginą, innym to nie zaszkodzi.

Są żyjątka pożyteczne i pracowite. To one robią spirytus, piwo, wino, one robią to, że chleb jest smaczny. Inne żyjątka psują i prze­

szkadzają. Przez nie wino robi się kwaśne, masło gorzknieje, a ciasto nie rośnie.

Żyjątka zarażają rany i krew człowieka. One powodują zaraźliwe choroby.

W brudzie, w kurzu, w mętnej wodzie i zepsutym powietrzu żyją małe żyjątka.

Można je chwytać do kolby, można je siać, jak zboże, można je sadzić, jak ziemniaki, można hodować, jak ryby, można je posadzić, jak kurę na jajach. Rodzić się będą, jak grzyby. Ale tych grzybów będą miliony.

Pasteur już o tym wie, ale trzeba, żeby wszyscy wiedzieli: i fabrykant, i rolnik, i ho­dowca owiec i lekarz ludzi.

Każdy student musi wiedzieć. I piekarz i garbarz, każdy robotnik, kobieta i dziecko.

Bo każdy musi mieć czyste powietrze i czystą wodę, czystą beczkę i wiadro. I koszula każde­go musi być czysta.

Trzeba o tym pisać w książkach i w ga­zetach, żeby wiedział o tym cały Paryż, ca­ła Francja, wszystkie narody i ludy całego świata.

Tego jeden człowiek nie zrobi.

Trzeba uczyć nauczycieli. Trzeba zakładać

pracownie. Każda szkoła musi mieć mikroskop. Łatwo jest nauczyć się patrzeć. Trzeba mieć silną wolę i być upartym w pracy.

Wie o tym Pasteur, czuje i chce, i wierzy.

Co z tego, kiedy nie wierzą mu jeszcze nawet uczeni? Nie wszyscy. Co robić?

22.

Ma teraz Pasteur dwóch zajadłych wrogów. Jeden, to uczony z miasta Rouen (Ruę), drugi z miasta Toulouse (Tuluz). Będą jeszcze inni we Francji i za granicą. Jak złe psy rzucać się będą na niego i ujadać.

Pisze Ludwik do ojca:

Niech mówią, co im się podoba. Nie od­powiadam nawet. Szkoda czasu. Mam prawdę dla siebie. Oni nie wiedzą, jak robi się próby naukowe. To sztuka trudna. Długo trzeba my­śleć i czytać, długo trzeba siedzieć w pracowni i próbować. Oni tego nie lubią.

Pisze do Karola:

Jadę w góry. Potrzebne mi jest do ba­dania czyste górskie powietrze. Piszę książkę

o samorództwie.

Powiedział do żony: — Jadę.

Pojechał do Arbois (Arbua).

W brudzie, w kurzu, w powietrzu są małe żyjątka. Małe ale silne. Zabija je ogień. Są małe, nie można ich widzieć bez mikroskopu.

Żyją w powietrzu, którym oddychamy, są na jedzeniu, które spożywamy, są na ubraniu, na rękach, w ustach, na skórze.

Są żyjątka pożyteczne i szkodliwe.

Pasteur mówi:

Muszę je poznać i wiedzieć.

Pasteur jest uparty.

Łapie powietrze do butelek z cienkiego szkła. Te butelki nazywają się kolby.

Chodzi Pasteur z tymi kolbami po Paryżu rano, wieczorem i w nocy, chodzi, kiedy jest wiatr i kurz, i po deszczu. Chwyta powietrze do butelek z płynem: za miastem, w lesie, wy­soko na wieży, w piwnicy.

Będzie chodził do szpitala, gdzie leżą cho­rzy na cholerę.

Nie wierzycie, że te żyjątka są w po­wietrzu? Zi*obię próbę. Musicie uwierzyć. Fer­mentacje, gnicie i choroby — to ich robota. Musicie uwierzyć.

Były już wtedy na świecie balony. Samo­lotów nie było.

Pasteur prosi:

Chcę frunąć wysoko balonem.

Mówi:

Wysoko w górze nie ma kurzu. Jeżeli bę­dę wysoko w balonie i tam złapię powietrze do kolby z wodą, nic nie znajdę w wodzie. Płyn będzie przezroczysty. Nic się w nim nie urodzi.

Ale szkło musi być czyste. Kolbę otworzę nie ręką, ale żelazkiem. Nie korkiem butelkę zamknę, bo jest zakurzony. Szkło przepalę nad

ogniem i zalutuję.

I nie woda będzie w tej kolbie, ale płyn.

Wsypię do kolby z wodą proszki i kryształy,

bo tym się te żyjątka karmią. Potrzebny im jest

pokarm, żeby rosły i rozmnażały się, żeby się

rodziły.

Nie dano Pasteurowi pojechać balonem. Poradzi sobie inaczej. Pojechał do Arbois

(Ąrbua).

23.

Pasteur pojechał do Arbois.

Tu obok g »rbarni ojca otworzył i zamknął 20 butelek. Ułamał szkło, weszło do butelki po-

wietrze; zaraz nad maszynką spirytusową za­grzał cienkie szkło i zalutował.

Nakleił kartki z napisem, gdzie brał po­wietrze, którego dnia i o której godzinie.

Tak pisze teraz na kolbach, tak będzie czynił, robiąc badania z motylami, psami, krowami, ow­cami.

Zawsze napisze, gdzie to robił, co zrobił, którego dnia i o której godzinie. Tak samo będzie zapisywał wszystko o chorych.

Wszedł na wysoką górę. Na górę 200 pię­ter wysoką. Tu znów otworzył i zalutował no­wych 20 kolb z cienkiego szkła.

Na górze jest karczma. To dobrze. W karczmie powietrze jest brudne, chociaż stoi ona wysoko.

Pasteur otworzył w karczmie i zalutował 13 kolb.

Potem wszedł jeszcze wyżej.

Tu jest już tylko lód i śnieg. Nie ma kurzu.

Nie ma nikogo. Jest tylko jeden człowiek, Ludwik Pasteur.

Tylko on jeden może mieć żyjątka na rę­kach i na ubraniu. I jego kolby zakurzyły się w drodze.

Pasteur zapalił maszynkę spirytusową. Że­lazko przepalił nad ogniem. Żelazkiem szyjkę kolby ułamał, potrzymał kolbę, żeby powietrze weszło. Zalutował ostatnie 20 kolb.

Razem było 20 + 20 + 13 + 20 = 73. Dlaczego tyle? — Nie wiem. — Może zabrał 100, ale się potłukły w drodze? Droga nie była łatwa.

Pasteur dnie całe siedział w pracowni. Nie umiał chodzić po górach lodowych.

Pasteur wrócił do garbarni, do ojca.

O czym rozmawiał ze starym ojcem?

Co mówił ojciec, co mówił syn?

Nie wiemy.

O czym Ludwik myślał, leżąc w łóżku w tym domu, gdzie matka tyle razy mówiła mu:

Dobranoc.

Spotkał Julka.

Julek, kolega ze szkoły powszęchnej. Ra­zem bawili się w garbarni. Razem gonili się na podwórzu, razem pojechali do Paryża, gdy

byli dziećmi.

Szkoda, że nie wiemy, o czym rozmawiali.

Szkoda, że nie znamy ostatniej rozmowy Ludwika z ojcem, kiedy po powrocie z trudnej podróży w góry układał swoje kolby z powietrzem

brudnym i czystym. Ostrożnie, żeby się nie po­tłukły. Ostrożnie, żeby się kartki nie odkleiły.

Bo w tych kolbach jest dowód prawdy.

Nie wiem, o czym mówił uczony ojciec z synem.

Nie wiedział biedny Ludwik, że to jego ostatnia z ojcem rozmowa. Zobaczy go jeszcze raz, ale już w trumnie.

Piszą pisarze o tych, którzy umarli. Wy­myślają z głowy różne ich rozmowy. Piszą, co myślą wielcy ludzie, co mówili, co czuli.

Ja nie chcę tego robić. Trudno znać myśli

i uczucia wielkiego człowieka

Wiem tylko to, co Pasteur pisał w książkach

i w listach.

24.

Miesiąc kwiecień. Wiosna.

Wielka sala uniwersytetu. Mądra sala Sor­bony.

Siedzą profesorowie, doktorzy, studenci. Czekają.

Pasteur ma mówić o swojej podróży.

Czekają. Dlaczego nie zaczyna?

Siedzą młodzi i starzy, sławni i nieznani. Przyszły ciekawe panie i bogaci panowie. Jest ksiądz i generał. Jest minister, poseł, sena­tor.

Jedni są poważni i skupieni, inni śmieją się i żartują.

O patrz, tam siedzi hrabia. A tam sław­ny pisarz. Przyszła pani Sand. Przyszła Matylda. Jest przyjaciel cesarza.

Czekają. Dlaczego się nie zaczyna?

Co to jest samorództwo? — Co to kogo obchodzi? — O co oni się kłócą? — Po co łaził na górę?

Czy Pasteur jest wielkim uczonym, a mo­że kłamie i oszukuje?

W chodzi Ludwik Pasteur. Ustawia mikroskop. Ustawia na stole kolby, rurki, słoiki. Zaczyna mówić.

Co mówi, to pokazuje.

Ta mowa Pasteura jest zapisana. Ta mowa jest ważna.

Historyczna pamiątka. Szkoda, że moja książka jest mała, i niewiele da się z tej mo­wy przepisać.

Pasteur mówił:

Uparty chłopiec — 5 65

Tu jest butelka z płynem zupełnie czy­stym. Jeśli wezmę pod mikroskop kroplę tego płynu, nie zobaczę w niej ani jednego żyjątka. Gotowałem ten płyn i zabiłem zarodki. — Otwie­ram tę butelkę. Wpadają do niej zarodki. Jutro będą tysiące żyjątek. — Skąd? Z powietrza.

Ale tu w tym gotowanym płynie już nic nie będzie. Ani jutro, ani za dwa dni, ani za trzy, ani za cztery, ani za miesiąc, ani za rok, ani za trzy i za cztery lata nic się nie urodzi. Ja tę próbę robiłem cztery lata temu. Powietrze brałem na czystej lodowej górze.

Pasteur długo mówił i skończył tak:

Nie ma samorództwa. Wszystko co żyje, rodzi się z żywego. Każde najmniejsze nawet żyjątko ma rodziców, podobnych do siebie. Ten, kto mówi inaczej, źle robił swoje próby, po­pełnił błąd, którego nie zauważył, albo nie umiał go uniknąć.

W trzynastu butelkach, napełnionych po­wietrzem brudnej karczmy, była zepsuta woda.

Na 20 butelek z powietrzem z góry lodo­wej jedna tylko ma żyjątka. Skąd się wzięły?

Dostały się z włosów Pasteura, z ubrania Pasteura. Może ręką nieostrożnie dotknął się wody.

Pasteur powiedział:

Ja tę próbę robiłem cztery lata temu.

Tak. Cztery lata siedział w pracowni. Sto

i tysiąc razy powtarzał i zmieniał sposoby ba­dań. Pracował długo, uważnie i ostrożnie.

Ale przeciwnicy i wrogowie też chodzili po górach. Chwalili się:

Ja byłem jeszcze wyżej. Byłem na wul­kanie. Byłem na wyspie.

I co z tego? Byli, ale nie potrafili nic zro­bić. Popełniali błędy. Nie poprawiali swoich błędów.

Pasteur wygrał bitwę, do której przygoto­wywał się już wtedy, gdy robił fosfor. I wte­dy, kiedy rysował portret swej matki i tak dłu­go poprawiał rysunek, aż stał się podobny.

Pasteur powiedział prawdę, której ludzie nie znali. Pasteur znalazł prawdę, której ludzie szukali przez 2.000 lat.

25.

Duża książka francuska o życiu Pasteura ma 685 stronic.

Chcę wiedzieć, ile razy Pasteur rozmawiał z cesarzem francuskim. Trudno szukać i prze­wracać kartki tak grubej książki.

Ale jest na to sposób: na końcu książki wypisane jest, o czym mówi każda stronica.

Patrzę:

Stronica 124. — Pierwsza rozmowa Pasteu­ra z cesarzem. Stronica 159 — rozmowa w pa­łacu cesarskim. Stronica 205 — list Pasteura do cesarza. Stronica 218 — narada uczonych w zam­ku cesarskim.

Chcę wiedzieć, czy Pasteur był szczęśli­wy. Czy był szczęśliwym ojcem?

Szukam:

Stronica 101 — śmierć Janinki.

Stronica 145 — śmierć ojca Pasteura.

Stronica 154 — śmierć Kamilki.

Stronica 166 — śmierć Cecylki.

Kiedy umarł ojciec, napisał Pasteur do córki:

Droga Cecylkol Dziadek umarł w dniu twojej pierwszej komunii. Może miałem prze­czucie, kiedy prosiłem, żebyś się pomodliła

o jego zdrowie. Jak to dobrze, że widział was niedawno, ucałował i poznał małą, kochaną Kamilkę. Będziemy często wspominali dziadzia z Arbois (Arbua).

Nie wiedział, że tak prędko Kamilka i Ce- cylka połączą się z dziadkiem na wieki.

Cecylka miała lat 12, gdy zachorowała na

tyfus.

Pasteur był daleko. Wysłał go minister, że­by ratował chore jedwabniki, żeby leczył mo­tyle.

Nie może jechać do swego chorego dziec­ka, nie może rzucić pracy. To ważna praca.

Jedwab to bogactwo Francji. Te motyle żywią tysiące rodzin. Jedwab to chleb dla fran­cuskich dzieci.

Pani Pasteur wie to i rozumie. Jej Ludwik nie ma prawa rzucać posterunku. Jej Ludwik jest żołnierzem, który walczy z zarazą.

Teraz jest zaraza motyli.

Ale wybije godzina, kiedy rozpocznie on walkę o zdrowie i życie człowieka.

Pasteur pojechał do chorej Cecylki, ale tyl­ko na trzy dni. Potem wrócił do pracowni. Prosił doktora, gdy odjeżdżał, żeby pisał do niego często, jak się Cecylka miewa.

Cecylka już siedzi na fotelu, uśmiecha się do Maniusi, a przez otwarte okno uśmiecha się do niej słońce — pisze doktór. — Staram się, żeby było dobrze. Pani Pasteur robi co może. Staramy się oboje. Wierzę w dobry ko­niec choroby.

Nie pomogły starania matki, i mało mogli pomóc lekarze. Umierało wtedy dużo dzieci. W dwa dni później Cecylka już nie żyła. Nie pożegnała się z ojcem.

I nie pożegnał się z synem stary garbarz. Praca jest nieubłagana.

Kamilka miała dwa lata, kiedy ją położyli do trumny.

Pisze wtedy Pasteur list, który trudno zro­zumieć tym, co nie znają książek filozofów.

Pisze tak:

Cała moja filozofia płynie z serca, nie z rozumu. Kiedy traci się ukochane dziecko, uczucia kierują się ku temu, co jest wieczne. Doświadczenia zmieniają nasze idee. Cała na­tura, początek i koniec, różnią się od tego, co przeczuwamy, od tego, co wiemy.

26.

Dlaczego gniewają się na Pasteura? Dlacze­go go nie lubią? Ma wielu przyjaciół, ale dla­czego ma wrogów?

Bo inni chcą być także sławni.

A są w Paryżu synowie profesorów, boga­tych fabrykantów, posłów, dostojników.

Co on sobie myśli, ten syn garbarza

i ogrodniczki? Zanadto się rozbija ten hodowca robaków i łowca powietrza.

Dostał order. Mają go wybrać do akademii. Cesarz zaprosił go do pałacu na rozmowę.

Pewnie poprosi go Pasteur o dobrą posadę,

0 wygodne mieszkanie dla siebie i dla rodziny?

Ale było inaczej. Pasteur prosił tylko o to, aby mu wolno było chodzić do szpitala, badać cholerę i tyfus.

Potrzebna jest na to odwTaga, można się zarazić — mówi Henryk Saint Clair Deville.

(Sękler Dewil).

A obowiązek? — pyta się Pasteur.

Zaproszą go za rok do królewskiego pała­cu. Będzie polowanie dla zagranicznych gości. Będzie ambasador Rosji i ambasador Prus.

Pokaże im cesarz francuskich uczonych. Wierzy, że nie będzie wojny, jeżeli zagranica zobaczy, jakich Francja ma poetów, malarzy, astronomów, lekarzy i aktorów.

Verrier opowie, jaką nową gwiazdę widział na niebie. Longe (Lonże) powie, jak krew krąży w człowieku. Pasteur wytłomaczy jak badać wino, powietrze i krew, pokaże mikroskop

1 swoje żyjątka.

Goście piją dobre wina, a Pasteur prosi

0 wino zepsute.

Takiego wina nie ma u nas — mówi kucharz.

Wreszcie znaleziono siedem butelek zepsu­tego wina, i lokaj zanosi je w koszyku do po­koju Pasteura.

Goście śmieją się:

O — ho, cały kosz wina! Uczeni widać lubią wypić. Podobno Pasteur dlatego wdrapał się na wysoką górę, bo tam była knajpa.

Pasteur napisał list do cesarza.

Prosił go o pracownie dla uczonych. Prosił, żeby uczony miał młodych pomocników. Sta­rzy i młodzi będą razem pracowali. Młody na­uczy się robić próby i doświadczenia uważnie

1 starannie.

Prosił o gazetę naukową, żeby młody uczo­ny miał gdzie drukować opisy tego, co robi, co mu się nie udało, jakie popełnił błędy. To nie wystarcza, źe się opisuje pracę już skoń­czoną.

Prosił też o pracownię dla siebie, bo na stry­chu i w komórce, gdzie teraz pracuje, traci wiele czasu.

Prosił o warsztaty pracy dla wszystkich uczonych Francji.

Na to potrzebne są pieniądze. Ale Francja ciągle traci: 12.000.000 franków kosztuje ją za­raza jedwabników.

Jeszcze więcej kosztują zarazy krów i owiec. A ile marnuje się wina, cukru, piwa.

Dzieci umierają. Umierają matki i ojcowie.

Zostają sieroty.

Bez pracowni i uczonych Francja będzie

biedna i głupia. I przegra wojnę.

Koledzy Pasteura mówili, źe cesarz się roz­gniewa. Nie. Nie obraził się.

Ale było już za późno. Za dwa lata miała wybuchnąć straszna wojna.

Czy Pasteur chce zarabiać? Czy jest karje- rowiczem? Nie, Pasteur to biedak. Siostra jego jest żoną garbarza w Arbois. Ale on o nic dla siebie i dla swojej rodziny nie prosi cesarza.

27.

Daje człowiekowi miód mała pszczoła. Mo­tyle dają człowiekowi jedwab. Ten jedwab sprzedaje Francja za 100 miljonów franków.

Przychodzi zaraza. Motyle chorują. Niema jedwabiu. Niema co sprzedawać. Co robić?

Wieś francuska była bogata.

Każdy gospodarz miał domek, koło domku ogródek.

Ziemia rodzi chleb, krowa daje mleko, ku­ra niesie jaja, w sadzie dojrzewają owoce. Są kwiaty i ziemniaki, buraki, marchew, cebula

i kapusta.

A morwa, złote drzewo, żywi jedwabniki. A jedwab sprzedaje się i kupuje za to wszystko, co jest potrzebne do życia: buty, czapkę, naftę, łopatę, sól, konia. Płaci się za to podatki.

Teraz nie ma jedwabnych kokonów. Nie­urodzaj, zaraza motyli, jedwabników. Co robić?

Trzeba sprzedać ziarno, a dla dzieci za­braknie chleba. Trzeba sprzedać krowę, i nie będzie mleka. Wieś jest głodna. Nie ma na le­karstwo, jeżeli ktoś zachoruje. Co zrobić?

Ratujcie — piszą ludzie do Paryża. — Ra­tujcie — piszą do cesarza. — Nie możemy płacić podatków.

Cesarz posyła do Chin, do Japonii po zdro­we jajeczka, po zdrowe nasiona motyli. Nic nie pomaga.

Bogacą się handlarze tych jajek jedwabni­ka. Drogo każą płacić, każdy chwali swoje, każdy obiecuje, każdy swój towar chwali.

Za nasiona tureckie, greckię, kaukaskie, każą płacić drogo, ale obiecują:

Za rok będzie już dobrze. Za rok zo­baczycie. Urodzą się zdrowe jedwabniki.

Ale mija rok, pięć lat. A zaraza i nieuro­dzaj trwają dalej. Co robić?

Gąsienice, motyle nie chcą jeść, nie rosną, nie pracują, giną. Co robić? Dlaczego tak jest?

Jeden uczony agronom mówi: trzeba morwę posypać cukrem. Drugi mówi: trzeba polewać liście winem. Trzeci mówi: lekarstwo na tę za­razę to sadze; czwarty mówi, że smoła. Każde­mu zdaje się, że znalazł lekarstwo.

Opisali tę chorobę. Nic nie pomaga.

Radzą uczeni w akademii, kiwają głowami, a gospodarze głodują.

Ratujcie — błagają.

Posłali list do ministrów i do senatu. Ą ten list podpisało cztery tysiące gospodarzy.

Motyle składają jajeczka na jesieni.

Widziałem te jajeczka jedwabników. Tak wyglądają, jak nasiona.

Te nasiona leżą całą zimę. W zimie nic się nie dzieje. Dopiero na wiosnę wylęgają się gąsienice i jedzą liście morw. Cztery razy zmie­nia się gąsienica, zamienia się w poczwarkę w kokonie.

Widziałem te gąsienice jedwabnika i ko­kony.

Już opisali uczeni tę chorobę. Akademia dała im nagrody. Próbują tak i tak, próbują tu i tam. — Ale jak leczyć, jeżeli nie wiedzą skąd wzięła się zaraza, dlaczego jest pomór, choroba i śmierć.

Trzeba tam posłać Pasteura.

Ale Pasteur nie chce jechać.

s *

28.

Pasteur nie chce jechać.

Napisał tak:

Żałuję, że tej nowej pracy nie mogę się podjąć. Miło mi bardzo, że pan mi ufa. Ale nie znam się na tym. Jestem zaniepokojony; sam nie wiem, co robić. Nigdy nie widziałem jeszcze jedwabnika.

Ale Odpisano mu:

To ważna sprawa. Bieda tych ludzi jest taka wielka, że trudno sobie wyobrazić. Cierpi nasz biedny kraj, cierpi nasz biedny lud.

Dlaczego Pasteur nie chce jechać?

Bo wie, że trzeba znaleźć nową prawdę o tej dziwnej chorobie. Wie, że trudno jej szu­kać, bo prawda się ukrywa.

Był młody. Szukał. Gonił po świecie nowe kryształy. Ludzie mało mu pomagali, a dużo

przeszkadzali.

Był młody. Szukał. Gonił nową prawdę

o fermentacji po świecie.

Pisał wtedy do żony:

Jestem bardzo zmęczony.

Ale był jeszcze młody. Gonił nową prawdę o samorództwie. Wchodził na wysoką lodową górę. I tam poszukiwał.

Dlaczego Pasteur nie chce jechać?

Bo nie wie, czy mu uwierzą, jeśli znajdzie

prawdę?

Już mówią:

Posyłcie człowieka, który zna właściwo­ści cukru, spirytusu i mleka. Pasteur to nie botanik, nie agronom, nie zoolog. Co tu chemik pomoże? Tu nie ma kryształów. — Powie, że są

zarodki w powietrzu. Więc należałoby zmienić powietrze? Ale jak to zrobić?

P asteur wie, że znów będzie walka, a tamte walki przecież jeszcze nie skończone.

Wie, że będzie walka, ale nie wie, że po­zna najgorszego wroga: handlarza nasion moty­li. Handlarz będzie sprzedawał zarażone jajka. Niech ludzie giną, niech ginie kraj, aby on zarobił.

Dlaczego Pasteur nie chce jechać?

Może przeczuwa, że ta choroba motyli prze­szkodzi mu pożegnać się z ojcem. Że nie zoba­czy córki, kiedy będzie chora?

Na każdą próbę trzeba czekać długo i cierpli­wie. Tu w zimie nic się nie dzieje. Cała robo­ta to dwa letnie miesiące. Trzeba się śpieszyć. A uczonemu nie wolno się śpieszyć. Trzeba się śpieszyć, bo ludzie czekają niecierpliwie na ra­tunek.

A tam na wsi nie ma pracowni. Nie ma na­wet gdzie mieszkać, żeby wypocząć.

Może Pasteur wie, że zachoruje i pojedzie chory?

Bo jeżeli zacznie pracę, nie zostawi jej.

Dlaczego w końcu chce jechać i pojedzie?

Bo jest uparty i chce wiedzieć to, czego nikt nie wie. Bo jest uparty i chce rozumieć to, czego nikt nie rozumie.

Cóż z tego, że zdarzy się błąd? Zagadka? Tajemnica? Kłamstwo? Kłótnie? Że jeden po­wie to, a inny tamto? Jeden tak, a inny inaczej?

Pasteur zrobi tysiące prób. I w końcu na­uczy się sam i innym pomoże.

Chorują motyle, chorują zwierzęta i ludzie. Pasteur odkryje zarazę. Uparty, będzie jej szu­kał i znajdzie.

Pasteur tak zaczynał pracę:

Uważnie słuchał i notował to, co mówią uczeni.

Uważnie czytał to, co pisali uczeni całego świata.

Czytał książki nowe i stare. Czytał książki ludzi uczonych, którzy żyli, i tych, co już umarli.

Czytał książki uczonych, których ludzie znają i pamiętają, i książki tych, o których lu­dzie zapomnieli.

Co ci uczeni widzieli? Co myśleli? Jakie robili próby i doświadczenia?

Co im się nie udało i dlaczego?

Jeżeli uczony pisze w swej książce, że coś widział, Pasteur chce to także zobaczyć. Jeżeli robił próby, Pasteur musi je powtórzyć. Czy próba wypadnie tak samo? Może trzeba ją tro­chę zmienić, może wtedy będzie lepiej?

Jeżeli ktoś pisze w swej książce, że coś widział, a Pasteur tego nie widzi, to zadaje sobie pytanie — dlaczego nie widzi? Kto się pomylił? Gdzie jest błąd?

Jeżeli ktoś pisze, że coś zrobił, a Pasteur nie może tego zrobić, musi uparcie probować po raz drugi i trzeci i czwarty.

Pasteur czytał i notował w zeszycie i na kartkach, piórem i ołówkiem. Pisał, co znalazł w książkach, a co się jemu samemu zdaje. Sam siebie pytał:

Może to? Może tak? Trzeba to zrobić. Trzeba tak sprobować. Trzeba zobaczyć.

Bo sam nie widział jeszcze jedwabnika. Ani jego jajeczek, gąsienic i poczwarek, ani motyla. Ale je znał z książek.

Pierwszy raz Pasteur sam pojechał na wieś. Wziął mikroskop, książki. Wziął notatki. Jedzie.

Jedzie od wsi do wsi. Zapisuje. Tu zaraza oddawna się zaczęła. Tu wszystkie jedwabniki wyginęły. Tu tylko chorują. Tu takie jajeczka kupowali, tu inne. Tu takie są drzewa morwo­we, tu taka ziemia i woda. Tu tak probowali leczyć, tu inaczej.

Ojciec Pasteura był dobrym garbarzem, chociaż nieuczonym.

Każdy człowiek ma oczy i widzi. Każdy człowiek uczony i nieuczony myśli i próbuje. Jeżeli jest nieuczony, to patrzy długo i rozważa, może zobaczyć to, czego często nie zna nawet uczony. A błędy można zawsze poprawić.

Kiedy Pasteur oglądał fabryki, pytał się

o różne rzeczy robotników. Nie tylko fabry­kantów i chemików.

Czasem nieuczone głupstwo pomoże, bo podda nową myśl, skieruje uwagę.

Tylko kłamstwo przeszkadza i myli.

Sześć razy zaczynał Pasteur. Sześć razy poprawiał pracę nad jedwabnikami. Uparty. Będzie wiedział. Musi wiedzieć.

Raz jest wesoły, raz smutny, a zawsze nie­spokojny. Jest smutny i niespokojny, kiedy mu

Uparty chłopiec — 6

81

się nie udaje. Jest wesoły i niespokojny, jeśli się udało. Bo to, co udało się teraz i tu, może się nie udać jutro i tam?

Dlaczego Pasteur pojechał sam? Chcieli mu dać uczniów i pomocników; bo sprawa była ważna. Ale uczeń mógłby się pytać, a on sam jeszcze nic nie wie.

Musi sam poznać te dziwne stworzenia. Musi nauczyć się i dopiero potem powie, co trzeba robić. Jak wódz układa plan bitwy, któ­ra przyniesie zwycięstwo.

30.

Ktoś pomaga, a ktoś inny przeszkadza. Coś pomaga, a coś innego przeszkadza uczonemu.

Może dlatego Pasteur tak się bał zabrać do pracy nad jedwabnikami, bo przeczuwał, że będzie ona dla niego ciężkim doświadczeniem?

Ledwie przyjechał na wieś, nastąpiła śmierć

i pogrzeb ojca.

Znów wraca do gąsienic i motyli. Umierają

mu dzieci. Jedno dziecko i drugie.

Już jest bliski zwycięstwa, gdy sam wpada w chorobę.

t

Czy wiesz, biedna Francjo, co cię czeka?

Dziesięć lat będzie Pasteur szukał i badał, będzie przerywał i zaczynał pracę, będzie błądził, będzie się mylił.

Łatwo było o błędy.

Bo gdzie tkwi zaraza? Czy w jajku, czy w gąsienicy? W młodej, czy w starej, w tej pierwszej, czy w czwartej? W kokonie czy w motylu? W powietrzu czy w morwach?

Szukał Pasteur pod mikroskopem, patrzył gołym okiem, jak rodzą się jedwabniki, jak chodzą, jak jedzą, jak rosną, jak zmieniają się, jak przędą, jak rodzi się motyl, jak fruwa?

Warsztat Pasteura to już nie cicha pracownia, ale koszary zdrowych i szpital chorych jedwab­ników, motyli.

Pomylić się jest łatwo, bo trzeba się spie­szyć. Źle jest śpieszyć się w każdej pracy na­ukowej.

Tymczasem w pracy nad jedwabnikami czego się nie zrobi prędko, to za rok dopiero się zobaczy. Bo w zimie są tylko nasiona — jajeczka jedwabników; nic tu się nie dzieje.

Trzeba czekać. A ciężko jest czekać, kiedy samemu chce się wiedzieć, i ludzie czekają, co

się powie, czekają na ratunek. Pasteur — to już ich ostatnia nadzieja.

Więc choć jeszcze łzy nie obeschły, jeszcze bolą oczy, a już Pasteur przez cztery godziny bada pod mikroskopem jednego motyla. Osobno głowę, osobno nogi, skrzydła. To, co jest na nim, co jest we środku, co jest wokoło. Po­wietrze, ziemię, wodę i liście morwowe.

Pasteur szukał jednej choroby i wykrył ją. Teraz widzi, że jest i druga choroba motyli. Jedna choroba tkwi w jajku matki, druga w za­razie jedzenia.

Zwycięstwo! Jest tak, jak Pasteur powie­dział.

Ludzie nie wierzą. Żądają dowodów:

Jeśli to prawda, daj zdrowe nasiona.

Pasteur ma cztery gatunki jajek i mówi:

Z tych jajek urodzą się zdrowe gąsieni­ce. Z tamtych jajek urodzą się chore na pierwszą chorobę. Te trzecie będą zarażone drugą choro­bą. Czwarte będą miały obie choroby.

To napisał Pasteur na kartkach. I tak było.

Pasteur chciał, żeby każdy gospodarz miał mikroskop i sam badał jajeczka. Tego nie uda­ło się zrobić.

t

t

Ale zaproszono go do fermy, gdzie było 70 mikroskopów i gdzie 70 kobiet badało jajeczka jedwabników. Co dzień badano tam 40.000 na-

sionek, żeby zostawić zdrowe, a chore odrzucić.

Tak kazał Pasteur. I tak robiono we Francji i zagranicą.

Nie, odrazu tak nie robiono. Zaczęto tak robić dopiero wtedy, kiedy Pasteur skończył swe badania.

A stało się to już po jego chorobie.

31.

Są ludzie, którzy lubią brać, a sami mało dają. Są ludzie, którzy wiele dają, a mało biorą.

Pasteur chciał żyć po to, żeby przynosić po­żytek.

Mówił:

Tylko dlatego warto jest żyć, żeby pra­cować.

Mówił:

Jeżeli jednego dnia nie pracuję, zdaje mi się, że coś ukradłem.

Mówił:

Trzeba się spieszyć.

Powiedział:

Żal mi umierać, chciałem więcej pożytku przynieść swemu krajowi.

Tylko raz podczas wojny powiedział:

Szczęśliwi ci, którzy umarli.

Pasteur nie ma czasu na chorobę. Już taki jest jego ród.

Matka nie chorowała nigdy. Pracowała do ostatniej godziny. Ojciec tak samo. Chcieli oboje pożegnać się z Ludwikiem, ale nie zdążyli.

Jest pole walki. Jest pole pracy. Pada żoł­nierz ranny albo zabity. Karabin trzyma w ręce. Polem pracy Pasteura była pracownia. Jego orężem był mikroskop.

Pasteur zachorował. Miał gorączkę. Prosiła żona:

Zostań w domu.

Ale było ważne posiedzenie naukowe. Żona odprowadziła go. Czekała. Pasteur wrócił zmę­czony. Położył się do łóżka.

Paraliż. Może umrzeć. Tak umarła jego matka. Przyszedł atak paraliżu i koniec.

Pasteur jest zimny. Oczy zapadnięte. Ręka nieruchoma. Czy obudzi się jeszcze?

Straszny to był tydzień.

Dziwili się doktorzy, że żyje jeszcze.

Ale nagle nastąpiła poprawa. Usnął spo­kojnie. Oprzytomniał. Będzie żył.

Co będzie w nocy? Co będzie rano? Pani Pasteur i doktór Godelier (Godelje) są ciągle przy chorym. W nocy czuwają uczniowie: Rau- lin, Deville, Gernez, Didon, Bertin, Lamy, Du- claux (Diklo).

Potrzebny mu jest spokój. Ale Pasteur jest nieposłuszny. Dyktuje nową książkę o jedwab­nikach. Boi się, że nie zdąży.

Potrzebny mu jest spokój. Ale Pasteur ukła­da plany nowej pracy.

Upłynął miesiąc. Wstał z łóżka. Zaczyna czytać. Sam już czyta.

Jeszcze miesiąc. Jest mu już lepiej. Porusza ręką. Sam chodzi.

Chce pojechać na wieś do swoich motyli.

Proszą go:

Poczekaj. Nie można. Znów zachorujesz.

Ale Pasteur jest uparty.

Tyle czasu zmarnował. Nie ma tu w Pary­żu nic do roboty. Budują nową pracownię. Wróci kiedy będzie gotowa.

Zanoszą go do wagonu. Pojechał.

Zmęczył się podróżą.

Mieszkanie było niewygodne i zimne.

Pasteur nie nauczył się jeszcze chodzić po chorobie.

Upadł. Uderzył się. Pisze w liście:

Nie złamałem nogi. Potłuczenia są bolesne, ale nie niebezpieczne. Poruszam już ręką, ale bardzo powoli. Męczy mnie tylko, źe w nocy spać nie mogę. Dopiero nad ranem zasypiam na dwie godziny“.

Pasteur miał dzielnych uczniów. Pracowali. Robili to, co im kazał.

O czym myśli wielki uczony, podczas bez­sennych nocy?

32.

Wojna.

L’Année terrible“. Straszny rok.

Francja przegrywa. Wojsko ucieka, bo nie ma czym strzelać. Cesarz w niewoli.

Zaraza. Ruina. Głód. Pogrom. Poniewierka. Pożary.

Niemcy bombardują Paryż.

Francja przegrała. Jak ją ratować? Co teraz będzie? Co robić?

Szkoły zamknięte. Pracownie zamknięte. Wszędzie szpitale. Studenci na polu walki. Ucze­ni na polu walki.

Umierają chorzy i ranni.

Paryż nie ma co jeść. Nie ma chleba dla chorych. Nie ma mleka dla dzieci.

Dwa razy jeszcze zbiorą się uczeni, ale pierwszy raz tylko na pół godziny, a drugie posiedzenie trwało piętnaście minut.

Niemcy strzelają do szpitali.

Lekarz wojskowy robi co dzień piętnaście amputacji. To ciężka operacja: obcina poszar­paną rękę, obcina nogę. Ale nie uratuje ranne­go, bo będzie zakażenie, będzie gangrena i śmierć.

Pasteur jest w Arbois u siostry i jej męża. Mąż siostry pracuje w garbarni ojca, który nie

żyje.

Szczęśliwy ojciec, który tego nie doczekał. Stary żołnierz nie doczekał klęski. Stary sierżant

Legii Hono­rowej.

W jego mieście rodzinnym — Prusacy!

Pasteur widzi w garbarni skóry. To jego fermentacja.

Napoleoński, odznaczony krzyżem

Patrzy jak siostra piecze chleb. Ciasto roś­nie. To drożdże. Małe żyjątka.

Pasteur wyjmuje mikroskop i stawia na stole. Chce, ale nie może pracować.

Wychodzi na ulicę. Podoficer niemiecki zastrzelił bez sądu Karola Ducret (Dikre) i jego ojca Antoniego. Za co? Za nic. Tak sobie.

Mówią, że generał Bazaine (Bazen) zdradził Francję. Mówią, że generał Bourbaki (Burbaki) odebrał sobie życie.

Napisał: dowodzić armią to tortura. I strzelił do siebie.

Pasteur próbuje pisać, ale nie może.

Pisze:

Nikt nam nie pomaga. Straszna jest nasza dola, ale wolę być Francuzem, niż Prusakiem.

Wolę nasze ofiary, niż ich drapieżną du­mę. Każda moja praca aż do ostatniego dnia życia będzie miała napis: Hańba Prusakom. Zemsta! Zemsta!

Przypomina sebie Pasteur pracę, którą za­czął w Strasburgu, kiedy był młody. Chciał wtedy zmieniać nietylko kryształy, ale i rośliny i zwierzęta. Żeby były inne. Żeby słońce świe­ciło tak, jak człowiek chce. Żeby nie było lu­

dzi złych, chorych, ani głupich. Tyle jest wiel­kich tajemnic i nieznanych mocy.

Pisał wtedy do Karola:

Tak mało wiem. Szkoda, że nie jesteśmy razem. Razem zmienilibyśmy świat. Trzeba być szalonym, żeby robić to, co zacząłem.

Dlaczego nie ma książki o szaleństwach

wielkich ludzi?

33.

Dobrze, że ta moja książka o Pasteurze jest mała, i nie napiszę w niej tego, jak straszny to był rok, jak straszna była ta wojna.

Źle, że ta książka o Pasteurze jest mała, i nie napiszę, jak ciężko walczył wielki uczony

o zwycięstwo prawdy.

Ciężka jest wojna dla każdego człowieka. Bo i on cierpi, i jego rodzina cierpi. Ciężka jest wojna dla żołnierza, ale jakże bardzo ciężka dla wodza. Wódz odpowiada za wszystko i za

wszystkich.

A Pasteur jest wodzem nietylko żołnierzy, ale wodzem wojska i kobiet i starców i dzieci.

91

Wodzem wszystkich narodów. Bo uczony od­powiada za cały świat.

Gniewają się na Pasteura lekarze we Fran­cji, bo mówi głośno o tym, źe w szpitalach są brudy i dlatego umierają chorzy, ranni i ko­biety, które rodzą. Lekarze nie uczą ludzi tego, że brud przynosi choroby.

Ale na dwa lata przed wojną niemiecki uniwersytet w Bonn nazwał Pasteura—Vir cla- rissimus (Wir Klarissimus).

To znaczy:

Mąż najsławniejszy.

Pięćdziesięciu niemieckich profesorów dało mu tytuł honorowy doktora. Przysłali papier z podpisami.

Uroczyste papiery piszą uczeni po łacinie.

Pasteura bardzo ucieszył wtedy ten dyplom.

t

Ale teraz nie chce mieć tego dyplomu. Bo na tym samym papierze jest podpis niemieckiego cesarza, który skłamał i oszukał.

Kiedy cesarz Wilhelm zaczął wojnę, po­wiedział, źe prowadzić ją będzie tylko z fran cuskim cesarzem. A teraz każe strzelać do pra­cowni i do szkół, do bibljotek i do szpitali.

A uczelnia, to świątynia wiedzy, którą nie­miecki cesarz krzywdził i znieważał.

Pasteur odesłał dyplom i napisał do rekto­ra, że nie chce, żeby na tym samym papierze napisane było jego nazwisko obok imienia cesa- sarza Wilhelma (Rex Guilelmus).

Zebrali się uczeni w Bonn i odpisali: że Pasteur obraził święte imię cesarza, więc mu

*

wyrażają pogardę.

Przysłali Pasteurowi ten sam list po nie­miecku i po francusku. W niemieckim liście napisali: wyrażamy głęboką pogardę. A w fran­cuskim liście tylko — pogardę.

Pasteur tak odpowiedział uczonym w Bonn:

Wy piszecie: że święte jest imię cesarza, ja napisałem, że święte są prawa nauki i ludz­kości. Ale jest w liście waszym jeden błąd, który proszę poprawić. Nie wiem czy pogarda wasza jest zwyczajna czy głęboka, bo tu na­pisane jest inaczej, a tam inaczej.

Pasteur nie powiedział, że pogarda ich nic go nie obchodzi. On tylko zażartował, zakpił sobie z nich. Taki bolesny żart nazywa się ironia. Drwina.

Za lat dwadzieścia od tego zdarzenia Aka­demia Nauk w Berlinie zechce mu przysłać

order niemieckiego cesarza. Pasteur podziękuje: nie chce.

Powie.

ojczyznę

Wiedza nie ma ojczyzny, uczeni mają

34.

Pasteur w walce o prawdę zwyciężył.

Po chorobie jest kaleką, źle chodzi, lewą ręką słabo porusza. Ale zwyciężył.

Walka będzie długa i zacięta. Oręż Pasteu­ra w tej walce to mikroskop. Pole walki to pracownia, zebrania, komisje w Akademii Na- uk, kongresy naukowe.

Generał Bourbaki przegrał w walce na armaty i karabiny. Posłał do ministra wojny telegram: dowodzić armią to tortura. I strzelił do siebie. Nie uratuje Francji. Nie chce żyć zwyciężony.

A w armii tego generała służy syn Paste­ura. Chłopak ma lat 18. Jedynak.

Gdzie jest? Dlaczego nie pisze? Czy chory? Czy ranny? Czy zabity?

Pasteur jedzie go szukać. Ten jeden raz nie prawdy naukowej szuka, ale syna. Nie żyjątka pod mikroskopem i tajemnicy przyrody, ale

syna i czarnej tajemnicy, gdzie jest jego syn i co robi, czy żyje.

Zima. Styczeń. Godzina czwarta. Wieczór. Już ciemno. Śnieg.

Pasteur nie chce czekać. Nie będzie czekał do rana. Może pomoc potrzebna jest synowi natychmiast? Może przybędzie zapóźno?

Żegna się z Julkiem. Julek — kolega za­baw dziecinnych. Nie wiedzieli wtedy, że na całe życie.

Żona też chce jechać. Dobrze. Pojadą razem: matka i ojciec.

Nocują w karczmie przy drodze. Pasteur nie pyta się o jedwabniki. Nie rozmawia z go­spodarzami o morwach i motylach.

Gdzie jest jego syn? Co się z nim dzieje? Gdzie Janek?

Jadą przez lasy, przez pola. Dojechali do miasta Censeau (Sęso). Tu dowiedział się Pasteur. Bataljon, gdzie służy Janek, miał 1200 żołnierzy. Zostało trzystu.

Jan Pasteur? Kapral Pasteur?

Nie wiedzą. Nie znają. Nie słyszeli.

Teraz trudno jest odszukać nawet pułkow­nika. Wojsko cofa się. Niema wodza. Głód. Ludzie leżą w rowach i na polu.

Jadą. Księżyc świeci. Szpital. Może tu? Nie. Niema, i nikt nie wie.

Nareszcie.

Kapral Pasteur żyje — mówi żołnierz. Zdaje się, że jest ranny. Wczoraj był w Chaffois (Szaf- fua). Nocowaliśmy razem. Nie wiem, gdzie jest teraz. Jeżeli jest ranny albo chory, nie może się uratować.

Ale Pasteur jest uparty. Jedzie dalej. Szu­ka. Aż znalazł syna — jedynaka.

Kończę tak:

Gdyby Pasteur prowadził badania naukowe, nie pojechałby szukać syna. Nie rzuciłby pracy. Ale nie mógł czytać, pisać i pracować w dnie klęski narodowej.

Mówi się:

Złamały go niepowodzenia. Ugiął się pod ciężarem nieszczęść.

Ale wielki człowiek znów się wyprostuje i dalej pełnić będzie służbę życia.

Przez pięć miesięcy Pasteur nic nie robił. Nie czytał, bo poco? Nie pisał, bo dla kogo? Nie mógł siedzieć spokojnie w pracowni, kiedy w domu jego ojczyzny był pożar.

Po wojnie z Niemcami zaczęła się wojna domowa. Jedni chcieli mieć cesarza, inni pre­zydenta. Wybuchła walka bratobójcza. Francu­zi walczyli z Francuzami.

Kto wówczas mógł myśleć o szkołach, pra­cowniach i o nauce? Nikt na to nie miał czasu.

Rząd włoski prosił, żeby Pasteur przyjechał do włoskiego miasta, do Medjolanu.

Dadzą mu pracownię i mikroskopy. Miasto jest spokojne. Będzie profesorem na uniwersy­tecie. Studenci będą go lubili. Będzie miał mi­łych kolegów. Będzie miał wygodne miesz­kanie.

Pasteur napisał: nie.

Prosiło go inne miasto, żeby przyjechał i uczył włoskich studentów. Pasteur mówi: nie.

Napisał list do pana Toscanelli:

Dziękuję. Z całego serca dziękuję. Będę pamiętał o waszej przyjaźni. Ale nie mogę przyjąć od obcych tego, czego nię może mi dać moja biedna Francja.

Francja nic mu dać nie mogła.

Uparty chłopiec — 7

97

Nie mogę być dezerterem — napisał Pasteur.

Pasteur jedzie do ucznia Duclaux (Diklo). Będą razem pracowali.

Będą razem hodowali motyle, żeby po woj­nie już nigdy nie brakowało nikomu nasion, zdrowych jajeczek jedwabników.

Pasteur będzie badał piwo.

Niektórzy uczeni myślą, źe nie wypada pisać o zwyczajnych rzeczach. W uczonej książce tylko pięć stron napisali o piwie. Pasteur na­pisał o tym dużą książkę, nawet dwie książki. Zbada fermentację piwa i napisze o niej.

Trzeba pracować. Laboremus.

Trzeba naprawić to, co inni zepsuli.

Pasteur chce, żeby wiedza służyła czło­wiekowi.

Niech fabrykant wie, że jego bogactwo za­leży od badań uczonych. Niech rolnik wie, że jego nawozy, zdrowe motyle, zdrowie koni, krów i owiec, to owoc badań uczonych.

Niech wiedzą lekarze, że badanie chorego jest ważne, ale tak samo jest ważna pracownia uczonego. Niech matka wie, jak pielęgnować dziecko, żeby było zdrowe.

Pasteur, badając piwo i fermenty, chce zba­dać, co to jest życie i śmierć, zdrowie i choro­ba, fermentacja, gnicie, zaraza.

Pasteur chce, żeby Francja była silna i bogata.

Czy tylko Francja?

Nie. Wszystkie narody i ludy świata.

Wszystko, co odkryje, powie każdemu głośno, niczego nie zatai, za nic nie każe sobie płacić.

Kiedy Pasteur odwiedzał fabryki, właści­ciele obawiali się pokazywać mu, nie chcieli, żeby ktoś inny robił to, co oni robią. Fabry­kant chce tylko sam wszystko umieć. Chce, że­by tylko jego piwo było dobre, tylko jego wi­no i jego cukier.

Hodowca tylko sam chce mieć zdrowe kro­wy, mleko, owce i wełnę. Handlarze nie chcieli, żeby Pasteur nauczył wszystkich jak hodować zdrowe jedwabniki.

A Pasteur nauczył nietylko Francuzów, ale i Anglików, Włoch ów, Polaków, Szwedów, Rosjan,

Niemców, dalej amerykańską Kanadę i afrykań­skie Marokko.

Pasteur powiedział:

—■ Wiem. Znalazłem. Droga jest otwarta. Teraz już wszyscy mogą to zrobić. Teraz już wszystkim będzie łatwo.

Byłem raz w kinie.

Pokazywali obraz. Pokazywali obraz praw­dziwy, jak uczeni idą na najwyższe góry na święcie. Te góry nazywają się Himalaje.

Nikt tam nie był jeszcze. Nikt nie był tak wysoko. — Mówi się: tam nigdy noga ludzka nie postała.

Odważni podróżni szukają drogi dla siebie, szukają drogi dla wszystkich ludzi.

Mrozy tam są, jakich nigdzie nie ma na świecie. Wiatry tam są, jakich nie ma na ca­łym świecie.

Po równej drodze chodzić trudno, kiedy wiatr piekielny wieje. Na równym lodzie czło­wiek się przewraca. A tam, w Himalajach trze­ba po lodzie drapać się na górę prostopadłą.

Z góry spadają lodowe skały. Podróżników może zasypać śnieg. Może ich spotkać śmierć w przepaści.

Trzeba być odważnym jak bohater, ale i bardzo ostrożnym trzeba być.

Jeden krok nierozważny, a zginiesz.

A oni idą nieustraszeni i jeszcze fotografują odmrożonemi rękami. Patrzą i zapisują, co wi­dzą, żeby inni ludzie wiedzieli, jak tam jest

Siedzę w kinie. Zapłaciłem złotówkę i sie­dzę w ciepłej sali na wygodnej ławce. I wsty* dzę się, że tak wygodnie patrzę na obrazy nie­botycznych gór i przyglądam się męce i walce bohaterów.

Obrazy nie są bardzo wyraźne, bo podróż­nicy już nie mieli sił kręcić aparatów, żeby dobrze fotografować.

Potem już obrazy się nie ruszają. Już tylko widać na ekranie zwyczajne fotografie, góry, lód i śnieg.

I już widać mogiłę jedną i drugą towarzy­szy, co zabłądzili i umarli z głodu i zimna.

Potem ukazały się na ekranie już tylko napisy. Jest to pamiętnik wyprawy. Jednemu z uczestników starczyły siły, żeby pisać pamięt­nik odmrożoną ręką.

A ja siedzę w ciepłej sali i smutno mi jest, że nie mogę im okazać pomocy. I raduję się, że istnieją na świecie tacy bohaterowie.

A obok mnie siedzą jakiś pan i jakaś pa­ni. Żartują, śmieją się.

Mówią: brzydki obraz, same napisy, nic ciekawego. Szkoda złotówki.

Jak to gniewa i boli!

Ludwik Pasteur napisał 230 książek. Opisał w nich pracę całego trudnego ^ycia wielkiego człowieka. Są to książki naukowe. Nawet czy­tać je trudno, a on je wszystkie sam napisał. I sam zrobił to wszystko, badał, próbował, szukał.

To dobrze, że wystarczy, aby jeden człowiek wiedział i powiedział, co robić i jak robić.

Już teraz innym będzie łatwo, już teraz każdy będzie wiedział. Każdy zwyczajny czło­wiek będzie sobie mógł kupić książkę o od­kryciach Pasteura.

Ale źle jest, gJf zwyczajny człowiek jest leniwy i zarozumiSy i nie ma cierpliwości. Gdy nie chce nic czytać. Nie chce nawet wie­dzieć i pamiętać, kto odkrył prawdę, kto jej nauczał, kogo należy szanować.

Takiemu zdaje się, że praca uczonego to nic wielkiego, że to wszystko robi się prędko i łatwo.

Taki powie może.

Chore motyle? Chore robaki? Co to ważne­go? To nudne. To nieciekawe. Poco to czytać?

37.

Mówiono* że Ludwik Pasteur nie był do bry. Źe był niedobry dla rodziców, dla źony. dla dzieci. Źe był niedobry dla przyjaciela i ucznia.

To nieprawda. Był dla nich dobry i kochał ich wszystkich.

Prawdą jest tylko to, źe trudno być matką, ojcem, żoną, przyjacielem, uczniem wielkiego człowieka.

Niespokojną ma duszę wielki człowiek. Boją się o niego najbliżsi, a on jest nieustraszony i niecierpliwy. Drogi jjttp są trudne i ciężkie, a praca wielka i wielki^el.

Siły mierzy na zamiary.

Naczelnik i wódz całej armii uczonych wal­czy o dobro, walczy o dobre jutro dla ludzi.

Zwycięży albo zginie.

Mówiono, źe Ludwik Pasteur jest złośni­kiem. O byle co gniewa się i kłóci.

I ja uwierzyłem temu. Napisałem książkę

o Pasteurze, „wielkim złośniku”.

Ale potem przeczytałem jego życiorys. Czy­tałem trzy razy, pięć razy. I widzę, że to nie­prawda.

Pasteur był tylko uparty, ale nie kłótliwy, nie złośnik.

Mówił prawdę w oczy, a ludzie tego nie lubią. Gniewał się, gdy mu przeszkadzano.

0 prawdę walczył. Bez miłosierdzia tępił prze­sądy i błędy.

Więc rzuciłem do pieca, spaliłem to co na­pisałem. Pasteur nie był złośnikiem, ale upar­tym człowiekiem. Chciał wiedzieć, chciał rozu­mieć, chciał przekonać i nauczyć.

Nie ustępował nigdy, chciał, aby wszyscy robili tak, jak on każe. Muszą mleko pastery­zować, muszą leczyć pokąsanych przez psy w szpitalu pasterowskim.

Mówiono, żę Pasteur nawet starych ludzi nie szanuje. Że w Boga nie wierzy, że męczy zwierzęta, że jest zarozumiały.

To kłamstwo.

Takie kłamstwo nazywa się oszczerstwem.

Pasteur powiedział:

Nie umiecie panowie patrzeć przez mi­kroskop. Nie chce ci się pracować, panie Colin (Kolę). Cztery miesiące straciłem, żeby się prze­konać o tym, że pleciesz głupstwa, panie Colin.

Tak krzyczał Pasteur na posiedzeniu nau­kowym.

Daj kurę, panie Colin (Kolę). Gdzie kura? Pokaż swoją kurę, panie Colin!

Śmieszna była historja z tą kurą, którą mu -obiecali pokazać: dowód źe Pasteur się myli.

Ale kury nie było.

Daj kurę, panie Colin. Gdzie kura?

Klatka była otwarta. Kurę pies zjadł, skłamał wróg Pasteura.

To była historyczna kura podłego kłamcy.

To, czy pan Colin był stary czy młody, nic Pasteura nie obchodziło. Niech nie mówią go­łosłownie, niech nie kłamią, niech nie plotą, co im ślina do ust przyniesie, niech nie mówią na wiatr.

Bo tak nie wolno postępować uczonym. Trzeba robić próby przez długie miesiące, rok za rokiem. Dopiero potem wolno mówić: wiem.

Pasteur wierzy w Boga, kocha ludzi i zwie­rzęta. Nie jest zarozumiały i szanuje innych.

Powiadano jeszcze, że Pasteur jest lizusem,

Że mówi tak, jak chce ksiądz, jak chce minister i cesarz.

To kłamstwo! Kto uważnie i nie raz, ale pięć razy i dziesięć razy przeczyta książkę o wiel­kim i upartym Ludwiku, ten zobaczy i prze­kona się, że on mówi tylko tak i tylko to, co widział sam i sam wypróbował, że mówił tylko to i tylko tak, jak mu każe prawda i sumienie.

38.

Mówiono, że Pasteur jest zarozumiały i że chce, aby go oklaskiwano.

Tak, Pasteur ma wiernych przyjaciół we Francji i zagranicą. Ma uczniów, którzy go szanują i kochają; poszli by za nim w ogień.

Wszyscy oni oklaskiwali go z całych sił, kiedy mówił pięknie i zwyciężał na zebraniach naukowych. A przemawiał tak, że dziwił, stra­szył, zdumiewał, przekonywał i pokonanych brał do niewoli.

Bili mu wtedy oklaski uczeni i doktorzy, klaskali skromni gospodarze wiejscy, którym

motyle znów dają jedwab, krowy przestały cho­rować i dają mleko, a zdrowe owce dostarczają wełny. Witają go z honorami fabrykanci, któ­rym nie psują się już ich wyroby, więc zara­biają miljony. Tylko Pasteur jest dalej taki biedny, jaki był.

Oklaskują go w stolicy i w małych mia­stach Francji, w Londynie, w Genewie i w Tu rynie, w angielskim Edynburgu i włoskim Me- djolanie.

Oklaskują wszędzie nowe prawdy Pasteu­ra, zwycięską wiedzę Francji, nieśmiertelną sławę ojczyzny wielkiego uczonego.

Zwycięstwo cieszy, ale i męczy bardzo. Zwycięsca jest człowiekiem, któremu potrzebny

jest odpoczynek.

Wszyscy chcą widzieć Pasteura, podać mu rękę, coś powiedzieć. Ale on jest zmęczony.

Widziałem lotników, którzy zwyciężyli. Wi­działem zwycięskich zawodników dorosłych i harcerzy.

Oczekują w niepokoju:

Dzień walki nastąpi za miesiąc, za ty­dzień, za trzy dni, jutro... Zacznie się za pięć godzin, za godzinę... Zaczyna się. Jakie będzie

zakończenie? Musi być dobrze, ale co będzie, gdy skończy się źle?

Kto chwali się i głośno krzyczy o swoich zasługach? Ten, kto niewiele dokonał. Ten, co lubi wszystko robić łatwo i prędko. I chce że­by go za to chwalili.

Pasteur dużo dokonał. Rozumie jaki trudny egzamin musi zdać. I wie, że więcej będzie takich, którzy chcą, żeby mu się nie udało.

Kocha walkę, bo kocha zwycięstwo i jego wysiłek. Kocha prawdę.

Mówią mu ludzie:

Teraz możesz odpocząć.

Teraz dopiero naprawdę wezmę się do pracy — odpowiada.

Nowe już ma zamiary i nowe układa plany.

39.

Pasteur nie spiera się o głupstwa.

Wszystko mu jedno, czy żyjątka pod mi­kroskopem są zwierzątkami, czy roślinami. Niech o to spierają się ci, którzy mają na to czas i ochotę. Wszystko mu jedno, czy nazy­

wać się będą mikrobami, czy bakteriami, czy bakcylami, czy drobnoustrojami. Nie obchodzi go to, jak się nazywają.

On te żyjątka zna. Hoduje je już od 20 lat.

Jedne są nieruchome, inne są ruchliwe. Jedne oddychają powietrzem, inne od powietrza

giną.

Pasteur wie, jak się bronią, czeństwo.

Umie je zabijać, albo osłabiać i usypiać. Umie oswoić żyjątka, które trują jadem, jak żmija. Umie z wrogów zrobić przyjaciół i obroń­ców człowieka. Oswojone żyjątka będą broniły od zarazy. Trucizna, jad, którym zarażają, bę­dzie lekarstwem, chroniącem przed zarazą.

co jedzą i kiedy im

jak chorują. Wie, grozi niebezpie-

;i i ■

ii.

Ki

i'!

;jil

ii

; i .

' *!• i <1

i > •

n

!mi

Istnieje choroba. Nazywa się odra. Dziecko chore na odrę ma gorączkę, katar, kaszel, a na skórze ma czerwone plamy. Czerwone plamki pokazują się naprzód na twarzy.

Teraz już wszyscy o tym wiedzą, źe na­przód na twarzy, a potem dopiero na tułowiu, na rękach i na nogach.

Ale czytałem starą gazetę lekarską, jak wówczas uczeni badali tę chorobę.

Siedział lekarz dzień i noc przy chorym i zapisywał:

Godzina pierwsza w nocy. Pokazały się dwie nowe planiki na czole. Godzina pierwsza minut pięć. Pokazały się trzy nowe plamki na lewym policzku. Godzina pierwsza minut dzie­sięć: nowe trzy plamki.

Przeczytałem w tej starej gazecie lekarskiej, że po to, aby wiedzieć, jak małe dziecko rośnie, ważyli je co pół godziny.

Dowód prawdy uczonego zawiera się w ta­kich jego słowach:

Widziałem. Teraz wszyscy mogą zoba­czyć to samo. Zrobiłem. Teraz wszyscy mogą zrobić to samo. Jeżeli zrobią doświadczenie tak samo jak ja, zobaczą jutro ten wynik, za ty­dzień tamten. A za miesiąc jeszcze inny.

Pasteur powiedział na posiedzeniu nauko­wym:

To są dwa barany. Widzicie? Tak.

Tu jest mikroskop. Widzicie? — Tak.

Tu są dwa słoiki, dwie butelki. Widzi­cie? — Tak.

W słoikach są żyjątka. Kto chce, może je zobaczyć pod mikroskopem.

W jednym słoiku są żyjątka jadowite. Je­żeli barana skaleczę i naleję na ranę zawartość tego słoika, baran zachoruje. Jeżeli naleję płynu z oswojonemi albo z osłabionemi żyjątka­mi, baran będzie zdrów i nie zarazi się już nigdy.

I stało się tak, jak powiedział Pasteur. Teraz mówi się:

Pasteur przeprowadził dowód prawdy naukowej.

Powiedział do Pasteura stary przyjaciel.

Szkoda twojego zdrowia, czasu i spokoju, żeby odpowiadać na gadanie przeciwników. Niech zrobią próby, które ty robiłeś, i tak dokładnie, jak ty je robisz.—Znalazłeś sposób, żeby wino się nie psuło, żeby mleko i mięso nie psuło się. Fabrykacja piwa i octu poprawiła się wskutek twoich odkryć.

Zwalczyłeś chorobę jedwabników. Teraz odkryjesz tajemnice chorób w powietrzu. Ucznio­wie ci pomogą.

A jeden z uczniów dodał:

Poco pan traci spokój, czas i zdrowie na walki z przeciwnikami? Co za pożytek z tego?

Al e jak Pasteur ma się nie gniewać, kiedy przeciwnicy kłamią? Taki gniew nazywa się świętym gniewem. Święty gniew w obronie prawdy naukowej.

40.

Gospodarz na wsi jest bogaty. Ma krowy owce, konie, świnie i kury.

Nagle przychodzi zaraza, pomór. Bydło i drób mrą. Nędza. Dlaczego?

Są przeklęte łąki. Są zatrute pastwiska. Są zarażone góry. Dlaczego?

Co robić? Kto pomoże?

Jedną chorobę nazwali ludzie: wąglikiem. (Drugą: cholerą kur. Trzecią: różycą świń.)

Krew zwierząt chorych na zarazę robiła się czarna jak węgiel.

Były i inne nazwy tej choroby, ale jaka z tego pociecha, kiedy nikt nie umiał jej le­czyć? Zaraza szerzyła się coraz więcej we Francji i na całym świecie.

W Ameryce padło miljon świń. w Rosji w jednym tylko okręgu Nowogrodu, padło 56.000 wołów, krów i baranów, zaraziło się od nich i umarło 528 ludzi.

Pasteur bierze się do roboty. Następuje nowych sześć lat pracy i walki.

Tylko sześć lat. Bo już znalazł drogę dla innych i dla siebie. Już zna zarazę.

Zna choroby motyla. Smarował liście mor­wy zarazkami, tak jak inni smarują chleb masłem. Wie, skąd się biorą przeklęte łąki. Wie, że są dwie różne choroby: i wąglik i zakażenie krwi.

Różne są żyjątka i różne zarazy.

Pasteur pisze do żony:

Nie wiem kiedy przyjadę do Paryża. Nie mogę rzucić pracy. Przyślij 1000 franków, bo świnie drogo kosztują. Badam i robię do­świadczenia.

Pasteur wie, że potrzebne są do życia: czyste powietrze, czysta woda i czysta trawa. Nie wolno zakopywać padliny, trzeba palić, żeby nie szerzyła zarazy.

Jeżeli już jest zaraza, trzeba szczepić oswojo­ne żyjątka zdrowym zwierzętom, żeby były odporne, żeby nie zaraziły się i nie chorowały.

Wszystko jedno, czy choroba nazywa się wąglik czy czarna krew, czy nazwać ją zarazą czy epidemią, czy mówić: żyjątka, bakterie, mikroby czy drobnoustroje.

Uparty chłopiec — 8 113

Jeszcze tylko sześć lat niezmordowanej pracy i Pasteur powie: Oto 25 baranów szczepio­nych, a oto 25 baranów nieszczepionych. Wi­dzicie? Biorę szprycę. Widzicie?

Przeciwnicy nie chcą, żeby się udało.

Mówią:

Zmieszaj mocno płyn z żyjątkami, bo na dole jest więcej zarazków.

Dobrze, mieszam, widzicie?

Ale bierzesz za mało zarazy. Zrób to samo z krowami.

Pasteur wie jaki będzie skutek. Jest pewien. Ale trzeba czekać cały miesiąc. Co będzie, jeśli próba niezupełnie się uda?

Ostatniej nocy przed próbą nie spał ani chwili.

Potem pani Pasteur napisała do dzieci:

Radość jest u nas w domu i w pracowni. Cieszcie się, moje drogie dzieci. Szczepione zwierzęta są zdrowe. Tamte padły.

Ludzie pytają się:

Dlaczego kura nie choruje na wąglik?

Pasteur pracuje nad tym cały rok. I wie

już, źe można zarazić kurę, jeśli ją trzymać w zimnej wodzie.

Krew kury jest bardzo ciepła, a żyjątko wąglika tego nie lubi.

Zrobił nowe ważne odkrycie.

Przeciwnicy widzą, że nie dadzą mu rady.

No tak. Ale Pasteur nie jest pierwszy. Było już przed nim szczepienie ospy. Uczony niemiecki Koch też hoduje zarazki.

No tak. We krwi chorych na wąglik, są żyjątka. Napisał już o tym Delafon (Delafą), kiedy Pasteur miał dopiero 15 lat, a Koch jeszcze się nie urodził.

Tak to prawda — Delafon widział te żyjątka, ale nic nie zrozumiał. Cóż więc z tego za po­ciecha, źe widział?

41.

Trudne jest życie wielkiego uczonego, ale wspaniałe. Życie takie jest jak bajka, jak dziwna bajka, jak najpiękniejsza z bajek.

Są dwie choroby. Jedna to wrzód. Palec boli. Palec jest zaczerwieniony, zaogniony, obiera się i boli. To nawet nie choroba, tylko dokuczli­we niedomaganie. Druga choroba to zapalenie kości. Kość gnije. Gorączka. Trzeba krajać rękę albo nogę. Człowiek umiera.

Pasteur bada pod mikroskopem i szczepi żyjątka palca i ręki i mówi: Znalazłem te same żyjątka. Jestto taka sama choroba. Tu zakażenie skóry, a tu zakażenie kości.

Śmieją się z niego. Mówią:

Pasteur jest niepoczytalny. Twierdzi, że niewinny furunkuł i groźny osteomielit — to jedno i to samo.

A Pasteur odpowiada: nic mnie to nie obchodzi, jak wy to nazywacie.

Żartują z Pasteura:

Piwowar. Znachor. Chemik. Doktór ro­baków. Wariat.

Ale stało się tak, jak Pasteur przepowie, dział. Zwyciężył.

Doktorzy radzą na posiedzeniach, co robić, że tyle kobiet umiera. 347 kobiet urodziło dzie­ci, a umarło 64. Sto kobiet zachorowało, 30 umarło. Co robić?

Pasteur mówi.

Wiem, co robić. Trzeba myć ręce, trzeba w gorącej wodzie gotować ręczniki i opatrunki. Trzeba sterylizować. Wasze brudne ręce i brudna bielizna zabijają matki i dzieci.

Wyśmiano go:

r'k

i

Panie Pasteur, tego zarazka nigdy nie

znajdziemy.

Pasteur wstaje, podchodzi do tablicy, bierze

kredę, rysuje.

O, paciorkowiec. Już znalazłem.

I tak było. Zwyciężył.

Jeśli wściekły pies ugryzie człowieka, człowiek umiera.

Pasteur powiedział:

Trzeba ukąszonemu 14 razy zastrzyknąć pod skórę mózg wściekłego królika, wtedy nie

zachoruje.

Oskarżono go:

Jesteś pan trucicielem, mordercą. Odpowiedział: nie jestem mordercą. Umiem

leczyć wściekliznę.

I naprawdę umiał. Zwyciężył.

Uczeni bronili się, mówiąc: nigdy dotych­czas tak nie było. Pasteur odpowiadał: nie było, ale teraz jest i będzie,

Uczeni twierdzili: zawszę dotąd tak było. Pasteur odpowiadał: a teraz będzie inaczej.

Uczeni upierali się, że oni i tak to wszystko już przed tym wiedzieli. A Pasteur nie zaprze­czał. ale dodawał: źle wiedzieliście.

Uczeni chwalili się, że napisali już o tym

300 książek. A Pasteur na to: ale ja swoje

wiem, inaczej i lepiej. Mówili, że nikt nie wie

prawdy. Pasteur oświadczał: ja wiem, umiem

i mogę.

Pasteur robił uparte próby. Dawał dowody prawdy.

Trudne jest życie wielkiego człowieka, ale wspaniałe. Jak dziwna bajka. Jak najpiękniejsza z bajek.

Jeżeli wściekły pies pokąsa psa, zabija się oba psy. To samo robili dawniej z pogryzionym człowiekiem. Zabijano, uśmiercano. Bo stawał się niebezpieczny i mógł w ataku wścieklizny pogryźć innych ludzi.

Tak postępowano niedawno, sto lat temu.

Ro tym stosowano inne sposoby. Leczono

gorącym żelazem. Wypalano gorącym żelazem rany pokąsanego.

Pasteur pamięta z dzieciństwa. Był dzieckiem, gdy w Arbois wściekły wilk pokąsał pana Ni­cole (Nikol).

Obok garbarni ojca była kuźnia. Kowal czerwonym, rozpalonym żelazem przypalał ra­ny dobrego pana Nicole.

Napisał Pasteur do Julka, do przyjaciela

Julka:

Niestety. Nie przyjadę do Arbois na Wielkanoc. Nie mam czasu na odpoczynek. Mam sto wściekłych psów w pracowni. Czeka mnie jeszcze kilka miesięcy pracy.

Proszą go teraz z różnych stron i wołają: ratunku. Piszą z Ameryki i z Anglii: ratuj po­kąsanych przez wściekłe psy.

Pasteur odpisuje: za dwa lata. Nie teraz jeszcze. Mam wątpliwości. Lekarstwo jeszcze

nie gotowe.

Pisze król brazylijski:

Ratuj ludzi pokąsanych.

Pasteur odpisuje:

Dobrze. Przyjadę. Jeżeli macie tam jakie­goś zbrodniarza, skazanego na śmierć, przyjadę

i zrobię pierwszą próbę na człowieku.

Pisze Pasteur do svna:

Boję się robić próby na pokąsanych ludziach.

Pasteur boi się. Nie chce. Ale musi. Pierwszym pokąsanym człowiekiem, które­go wyleczył, był mały Józio. Mały Alzatczyk Józio. Pasteur leczył go i wyleczył.

To było jego zwycięstwem i zemstą nad przeciwnikami.

42.

W ów straszny rok wojny, kazał cesarz niemiecki zapłacić Francuzom miljardy franków kary.

Taka kara za przegraną wojnę nazywa się kontrybucja.

Odkrycia Pasteura dały Francji miljardy.

Pasteur wynagrodził Francji straty wojenne.

W ów straszny rok wojenny, zabrał cesarz niemiecki część francuskiego kraju. Zabrał Al­zację. Pasteur zaprzysiągł mu wtedy zemstę.

Teraz wybiła godzina zemsty.

Pierwszym od początku świata człowiekiem, którego uratowano od wścieklizny, był mały Alzatczyk. Nie na owym zbrodniarzu skazanym w dalekiej Brazylii, ale na małym Alzatczyku Józiu zrobił Pasteur swoją próbę i uratował go.

Józio urodził się w zabranej przez Niemców Alzacji i chodził tam do szkoły. W drodze do szkoły pokąsał go wściekły pies.

Józio miał 10 lat. Matka przywiozła go do Pasteura. Błagała o ratunek.

Pani Pasteur napisała do córki:

Wasz ojciec nie śpi po nocach.

A Pasteur napisał potem do syna:

Mały Józio jest zdrów. Jutro trzydziesty dzień leczenia.

Trzydzieści długich nocy nie spał Pasteur, trzydzieści nocy spał spokojnie mały Józio.

Udało się. Zwycięstwo. Pasteur-ocalił małe­go rodaka z zabranego kraju.

Przywieźli do Pasteura ze wsi chłopca — bohatera. Obronił gromadę dzieci, ale sam został pogryziony przez wściekłego psa. Pasteur wy­leczył go, a potem napisał do niego list:

Kochany chłopcze, otrzymałem wszystkie twoje listy. Wiadomość, źe jesteś zdrów, bardzo mnie ucieszyła. Żona dziękuje ci za pamięć. Ona, ja i cała pracownia życzymy, żeby ci się dobrze wiodło. Piszesz już teraz lepiej, niż daw­niej. Do jakiej chodzisz szkoły? Kto cię uczy? Czy wiesz, że mały Józio, którego szczepiłem pierwszego, często pisuje do mnie? Chociaż ma tylko 10 lat, robi większe postępy w nauce, niż ty. Staraj się, ile możesz. Pozdrów pana Perrot. Bez jego pomocy nie przyjechałbyś do Paryża.

Zachorowałbyś na wściekliznę, a to niezawodna śmierć. Powinieneś mu być wdzięczny. Do wi­dzenia. Bądź zdrów.

Wielki Pasteur miał czas na pisanie listów do chłopców, których leczył.

Przywieźli z Ameryki czworo dzieci, poką­sanych przez wściekłe psy. Dziewczynka ma pięć lat. Wie, że pokąsał ją pies. Potem długo wieźli ją okrętem do jakiegoś pana Pasteura. Będzie ją leczył. Mała boi się. To będzie bolało. Po co ją leczyć, kiedy jest zdrowa? Ranka się już wygoiła.

Przyjechała do Francji. Posadzili ją w du­żym pokoju. Mała dziwi się. Po co, na co czeka? Tyle ludzi tu siedzi. Na co czekają? Oni może też są pogryzieni przez wściekłe psy?

Mała nic nie rozumie, ale boi się, że bę­dzie bolało.

Przychodzi stary pan. To pan Pasteur. Mała boi się tego doktora.

No i co? Nic. Ukłuli ją igłą. Wcale nie bo-

Więc po to jechałam tak długo, tak da­leko, żeby ukłuli igłą?

Cesarz rosyjski przysłał 19 chłopów ze

Smoleńska, gdzie jest bardzo zimno. Umarło tylko trzech. Umarli od ran, bo poszarpał ich wściekły wilk. Ale 16 Rosji. Pasteur ich wyleczył.

Cesarz rosyjski dał Pasteurowi order, a na jego pracownię przysłał 100.000 franków.

Już wiele setek ludzi Pasteur szczepił. Już teraz można się nie bać wściekłego psa, już można nie bać się człowieka, którego pies po­kąsał.

Ale Pasteur jest zmęczony pracą.

Prosi go doktór Granche:

Niech pan odpocznie.

Prosi go doktór Villemin (Wilemę):

Niech pan odpocznie. Pan jest przepra­cowany. Pan zasłużył na odpoczynek. Niech pan jedzie nad morze. Niech pan grzeje się na słońcu.

Zaprasza go bogacz do królewskiego pała­cu nad morze.

Pojechał Pasteur z żoną, z córką i wnucz­kami nad morze południa do pięknego pałacu.

Ale dla wielkich ludzi nie ma słońca i od­poczynku. Nie pozwala na to ani ziemia, ani niebo, ani morze.

zdrowych wróciło do

«

Przyszło trzęsienie ziemi. Straszna kata­strofa. Pałac zaczął się walić. Pasteur z rodzi­ną musieli w nocy uciekać:

Życie wielkich ludzi jest jak bajka, jak trudna bajka.

43.

Dzień 14 lipca — to święto Francuzów.

Dzień 14 lipca — to wielkie święto narodo­we. Święto wolności.

Dzień wesela i zabawy. W domu i na uli­cach miast dużych i małych.

Muzyka gra. Ludzie zapominają o tym, co to jest smutek. Tańczą i śpiewają. Zapomnieli kto na kogo się gniewa. Wszyscy są dziś brać­mi i siostrami. Wszyscy są rodakami. Jest to święto zgody i pokoju.

Tak jest w Paryżu, tak jest w dużych

i małych miastach francuskich.

Dzień święta narodowego. Małe miasto Do­le. Miasto, gdzie urodził się Pasteur. Zaprosili Pasteura. Przyjechał.

Postawili na placu pomnik. Postawili po­

mnik nie wojny, nie gniewu, ale pomnik po­koju, zgody i dobroci.

Zaprosili Pasteura do Dole. Tu urodził się w małym domu ten wielki syn garbarza, Lud­wik, syn Jana Józefa Pasteura i Janiny Roqui. Niech żyje!

Na małym domku ubogiej ulicy Garbarskiej w Dóle zawiesili tablicę, źe tu urodził się wiel­ki uczony, który pokonał zarazę.

Niech żyje!

Matki pokazują go dzieciom:

Widzisz? To on. Pamiętaj.

Szkoda, źe ta książka jest mała. Nie mogę tu przepisać całej mowy Pasteura z grubej książki francuskiej o jego życiu.

Może ktoś tę dużą książkę francuską prze­tłumaczy, i wszyscy będą mogli całą mowę Pa­steura przeczytać.

Pasteur stoi przed domem, gdzie urodził się dawno, dawno i mówi:

Kochałem dom rodzinny i naukę.

Mówi:

Kochałem wiedzę i ognisko domowe.

I mówi:

Ojcze mój, matko moja! Nie ma już was. Żyliście skromnie w tym małym domu. Daliście mi wszystko.

Mówi tak:

Moja dzielna matko! Dałaś mi miłość

i zapał. Nauczyłaś kochać naukę i ojczyznę.

Ty, ojcze, twardą swoją pracą dałeś przy­kład cierpliwości i wysiłku. Dałeś mi wytrzy­małość i upór. Nauczyłeś mnie, ojcze, kochać wielkich ludzi i wielkie sprawy.

Uczyłeś mnie czytać, nauczyłeś mnie kochać sławę Francji.

Mówi:

Bądźcie błogosławieni oboje, drodzy ro­dzice za to, czym byliście. Przed tym domem, gdzie urodziłem się, składam wam dziś hołd.

Historyk rodu Ludwika Pasteura wyszukał to, co było zapisane w starych papierach urzę­dowych. A było tak:

Żył dawno, dawno temu na wsi chłop pań­szczyźniany. Nazywał się Denis Pasteur. Syn jego nazywał się Klaudiusz.

Kiedy Klaudiusz się żenił, ojciec i matka jego nie umieli się podpisać i postawili krzyżyk tam, gdzie trzeba było napisać imię i nazwisko.

Nie było jeszcze Ludwika na świecie.

Klaudjusz był niewolnikiem wielkiego pana. Był młynarzem. Ożenił się z Janiną Belle. Przy ślubie mieli podpisać papier, że obiecują i przy- sięgają żyć w zgodzie. Ale rodzice nie umieli podpisać urzędowego papieru. Nie było wten­czas nauki dla biednych.

Klaudjusz miał ośmioro dzieci, a najmłod­szy syn nazywał się Stefan.

Nie było jeszcze Ludwika na świecie.

Biedny był Stefan Pasteur, dużo miał dzieci. Trzeci jego chłopiec nazywał się Jan Henryk.

Jan Henryk wykupił się z niewoli, zapła­cił za wolność cztery złote monety.

Jan Henryk dwa razy się żenił. Pierwsza jego żona umarła. Dwadzieścia lat miała. Zosta­wiła syna. Syn miał pierwsze imię Jan, a dru­gie imię Józef. Ludwika jeszcze nie było, do­piero miał się urodzić.

Sierotą był Jan Józef, ojciec Ludwika. Ledwo chodzić i mówić zaczął, umarła mu matka. Cho­wała go babcia. Potem dobra ciotka.

0 rodzie matki Ludwika wiemy, że praco­wici byli i bardzo się kochali.

Jeżeli sąsiad chciał powiedzieć, że mąż nie kłóci się z żoną, że brat nie kłóci się z bratem, złego słowa nie powie i nie uderzy, wtedy mówił:

Kochają się, jak rodzina Roqui.

Z takich to rodów pochodzili ojciec i matka Ludwika Pasteura, którym wielki uczony dzię­kował tak pięknie za wszystko, co mu dali.

44.

Chcę książkę tę zakończyć słowami, które powiedział Pasteur na posiedzeniu naukowem.

Powiedział tak:

W każdym z nas jest dwóch ludzi: uczo­ny, który jest z natury niezapisaną kartą, który dzięki obserwacji, doświadczeniu i rozumowa­niom pragnie wznieść się na wyżyny poznania; oraz człowiek wrażliwy, człowiek tradycji, wia­ry i wątpliwości, człowiek uczucia, opłakujący swe dzieci, który nie może dowieść, że się jeszcze z niemi zobaczy, ale wierzy w to i ma nadzieję, człowiek, który nie chce umrzeć tak jak robak, który mówi sobie, że tkwiąca w nim siła, przetrwa. Te dwie strony w jednej istocie ludzkiej różnią się między sobą, ale biada te-

mu, kto przy niedoskonałości wiedzy ludzkiej chce ograniczyć się do jednej z nich.

Pasteur powiedział jeszcze tak:

Szczęśliwy jest ten, kto nosi w sobie Boga, ideał piękna, któremu służy—ideał sztuki, ideał nauki, ideał ojczyzny, ideał cnót ewangie- licznych.

Są to wiecznie żywe źródła wielkich my­śli i wielkich czynów. Wszystkie one oświetla­ją się blaskiem nieskończoności.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Modlitwa dla tych, Katecheza
Szczegółowa tematyka egzaminu na uzyskanie świadectwa kwalifikacyjnego dla osób zajmujących się eksp
Jak dwie łyżeczki Świetna pozycja dla tych, którzy nie są chudzi
Dieta dla tych którzy chcą przytyć, przepisy
DLA MAŁŻEŃSTWA NIC SIĘ NIE DA ZROBIĆ BEZ CHRYSTUSA, ► Narzeczeństwo
Dieta dla tych którzy chcą przytyć
♥ MODLITWA ZA TYCH, KTÓRZY CIERPIĄ
Modlitwa część 2 Do tych, którzy się modlą Zwiedzenie w Kościele Pana Jezusa Chrystusa
10 PRZYKAZAŃ DLA TYCH,KTÓRZY CIESZĄ SIĘ ŻYCIEM
MY czyli jak byc razem Dla tych ktorzy lubia sie kochac
sam na sam z Bogiem
Modlitwy do Najświętszego Serca Pana Jezusa, Z Bogiem, zmień sposób na lepsze; ZAPRASZAM!, Modlitwa,

więcej podobnych podstron