Ewa Kraskowska Dlaczego lubimy czytać powieści uniwersyteckie, ale nie lubimy ich pisać

2


Ewa Kraskowska



Dlaczego lubimy czytać powieści uniwersyteckie, ale nie lubimy ich pisać?


Wyjaśnię najpierw dwie rzeczy: kogo oznacza „my” w powyższej formule tytułowej i co rozumiem przez „powieści uniwersyteckie” vel „akademickie” vel „profesorskie”. „My” to środowisko polskich nauczycieli akademickich, od doktorantów po profesurę, ze szczególnym uwzględnieniem literaturoznawców jako – bardziej niż inni uczeni – chętnych i obdarzonych smykałką (czasem talentem) do uprawiania twórczości literackiej. Także ludzie pióra z tym środowiskiem blisko związani, głównie poprzez znajomości, przyjaźnie, małżeństwa, akademickie „prace dorywcze”, doświadczenia z własnej studenckiej bądź zawodowej przeszłości.

Łączenie profesji akademickiej z pisarstwem nie jest, rzecz jasna, wynalazkiem nowym, ale w dawniejszych czasach tematyka stricte uniwersytecka raczej nie przenikała do utworów literackich, nawet tych pisanych przez autorów-akademików. Trudno sobie wyobrazić na przykład Jana Kasprowicza układającego cykl sonetów o kryzysach tożsamościowych profesora literatury porównawczej na Uniwersytecie Lwowskim, czy choćby Czesława Miłosza jako autora powieści pod tytułem, dajmy na to, Zdobycie wiedzy. Świat akademii, inaczej niż szkoły czy pensji, długo pozostawał światem nieprzedstawionym, a na karierę postaci literackiej mógł co najwyżej liczyć niedożywiony student, taki jak ten, któremu liryczny pomnik postawił Konstanty Ildefons Gałczyński:

[…] Lecz mniejsza o to. My pomnik pokażmy:

Więc na cokole stoi młodzian straszny

pod względem garderoby. Odzian letko,

agrafką spina przewiewne paletko,

a pod paletkiem, w miejscach dolno-tylnych,

nie rozwiązany ma problem tekstylny,

lecz się uśmiecha i ręce go swędzą,

jakby za chwilę miał dostać stypendium…


W literaturze polskiej bohaterem „poważnym”, uwikłanym w kryzysy adolescencji i Bildungsprocess, był raczej uczeń gimnazjalny, jak u Żeromskiego (Syzyfowe prace, 1897) czy Parandowskiego (Niebo w płomieniach, 1936), studenta zaś otaczała aura groteski i komizmu. Ale na przykład w literaturze angielskiej postać studenta zyskała wysoką rangę za sprawą takich chociażby powieści, jak Brideshead Revisited (1945, pol. Znowu w Brideshead) Evelyna Waugha czy Jacob’s Room (1922, pol. Pokój Jakuba) Virginii Woolf. Życie w Oxfordzie czy w Cambridge wszelako znacznie odbiegało realiami od standardowej egzystencji studenckiej na Kontynencie, a zwłaszcza w Europie Środkowo-Wschodniej, będąc wdzięczniejszym przedmiotem opisów i ciekawszym materiałem wątków fabularnych. Nie ono zresztą samo w sobie stanowiło temat wspomnianych utworów, które głównie prezentowały nostalgiczny, ale i krytyczny obraz odchodzącego w przeszłość świata arystokracji i socjety brytyjskiej.

Studenci to jednak za mało, by mogła powstać literatura, zwłaszcza powieść, uniwersytecka – niezbędni do tego są jeszcze uczeni, jako protagoniści i jako autorzy utworów spod tego szyldu. Bez tych pierwszych w istocie literatura ta może się obejść, bez tych drugich nie. Bez czego jeszcze obejść się nie może i jakie są jej wyznaczniki? Sądzę, że nie od rzeczy byłoby porównać ją na początek z odmianą pokrewną – opisaną przez Lindę Hutcheon postmodernistyczną metafikcją1, uprawianą najczęściej przez akademików i krytyków literackich, od poziomu cytatów empirycznych aż po reguły gatunkowe naszpikowaną intertekstualnością, erudycyjną, często paraboliczną, wizjonersko ogarniającą wielkie połacie dziejów ludzkości, swobodnie łączącą dowolne konwencje – od powieści historycznej po fantastykę. Stawia ona wielkie i wszechstronne wymagania w zakresie wiedzy ogólnej i szczegółowej zarówno autorowi, jak i czytelnikowi. Przykłady? Stosunkowo najlżejszy kaliber reprezentowałaby zapewne twórczość powieściowa Umberta Eco, w prozie amerykańskiej – John Barth czy Gore Vidal, we współczesnej prozie polskiej sztandarowym osiągnięciem tego typu pisarstwa pozostaje, moim zdaniem, Z. Mieczysława Porębskiego.

Skoro padło tu już nazwisko Johna Bartha, chciałabym przywołać jego powieść z 1966 roku (a więc tuż sprzed czasów studenckiej rewolty) zatytułowaną Giles Goat-Boy, or The Revised New Syllabus of George Giles our Grand Tutor; po polsku – z grubsza ­– ‘Idzi Koziołek, czyli Poprawiony Nowy Sylabus George’a Gilesa, naszego Wielkiego Tutora’, dotychczas nieprzetłumaczoną na polski (i konia z rzędem temu, kto ją przetłumaczy). Jest to alegoryczno-satyryczny obraz amerykańskiej kultury uniwersytecko-kampusowej z jej logocentrycznymi roszczeniami do wszechwiedzy i wszechwładzy, a zarazem opowieść pikarejsko-edukacyjna o wychowanym wśród kóz chłopcu, który ze stanu szczęśliwej, animalistycznej naturalności przechodzi w życiowej wspinaczce wszystkie szczeble, by w końcu zostać Wielkim Tutorem college’u New Tammany . „Uniwersytet” jest tu zarazem „Universum” , a historia college’u to historia ludzkości, która okazuje się wiecznymi studiami, długim ciągiem zdawanych i oblewanych egzaminów. Tym sposobem do metapowieści historiograficznej włącza Barth zasadnicze elementy poetyki powieści uniwersyteckiej – jej niezmienny „chronotop” (cykliczny rok akademicki, college, kampus, konferencja naukowa), stałą galerię postaci (przedstawiciele tzw. „wspólnoty akademickiej”), charakterystyczne wątki i sytuacje fabularne (rywalizacja, romans, skandal, intryga, kryzys psychiczny itp.), komiczność i satyryczność. Nieodzowna jest również w tym gatunku tematyzacja określonych zagadnień naukowych, najczęściej realizowana poprzez wprowadzanie do fabuły konkurujących ze sobą bohaterów, którzy reprezentują różne kierunki bądź dyscypliny badawcze. Jest to nośny fabularnie korelat rzeczywistych akademickich stosunków międzyludzkich, w których jakże często osobista antypatia i wrogość idzie w parze ze sporem metodologicznym.

Po raz pierwszy zdarzyło mi się napisać krótki tekścik o powieści uniwersyteckiej dla „Arkusza” (podówczas dodatku do „Głosu Wielkopolskiego”) 15 lat temu2, tak się bowiem złożyło, że moja znajomość z tym gatunkiem zbiegła się w czasie z początkami moich zainteresowań literaturą i krytyką feministyczną, które przypadły na przełom lat 80. i 90. ubiegłego wieku. W istocie gdy teraz sięgam wstecz pamięcią, stwierdzam z niejakim zaskoczeniem, że pierwsza książka, która obudziła we mnie feministyczną krytyczkę, łączyła w sobie cechy obu tych odmian gatunkowych powieści: feministycznej i uniwersyteckiej. Była to The Odd Woman3 Gail Godwin (PhD, uniwersytety w Iowa i Illinois) z 1974 roku, jedna ze poczytnych lektur drugofalowego feminizmu. Jej bohaterka, Jane Clifford, wykłada literaturę romantyczną i witoriańską (ze szczególnym uwzględnieniem twórczości George Eliot) na prowincjonalnym uniwersytecie amerykańskim, uczestniczy w dorocznych konferencjach Modern Language Association, romansuje z żonatym specjalistą od prerafaelitów, snuje odważne fantazje seksualne i ma problemy tożsamościowe ewidentnie sprowokowane obcowaniem z – podówczas świeżymi jeszcze – teoriami poststrukturalistycznymi. Jak zauważa Elaine Showalter, w odróżnieniu od męskich autorów powieści uniwersyteckich, Godwin zaopatruje czytelnika również w pożyteczną wiedzę o akademickich „sekretach i tajemnicach” – na przykład o nieformalnych szczegółach procedur związanych z pozyskiwaniem grantów – co czyni z jej książki swoisty poradnik dla początkujących badaczy4. Świat akademicki jest tu z gruntu fallogocentryczny, kobieta porusza się w tej przestrzeni niczym na polu minowym5, odczuwając nieustannie i jego dziwność, i dziwność własnej w nim obecności.

Nigdy, naprawdę nigdy wcześniej jako czytelniczka nie doświadczyłam niesamowitego odczucia tak pełnej identyfikacji z postacią literacką, jak podczas lektury tej powieści – wcale nie wybitnej – zimą 1988 roku. Pracowałam wówczas na poznańskiej polonistyce od ośmiu lat i właśnie zostałam skierowana na stanowisko lektora języka polskiego na slawistykach w Uppsali i Sztokholmie. O ile w macierzystej uczelni nie doskwierał mi syndrom wyobcowania, gdyż w ciągu kilkunastu lat studenckiej, a potem doktoranckiej tresury zdążyłam głęboko uwewnętrznić obowiązujące tu reguły gry, to nagłe wyrwanie się ze swojskiego kontekstu i przemieszczenie w inną, zachodnią (a przecież w ogólnych zarysach podobną do rodzimej) subkulturę akademicką spowodowało egzystencjalny i poznawczy szok. Nagle zaczęłam postrzegać ów świat niczym narratorka Własnego pokoju Virginii Woolf – jako zamknięty skansen anachronicznych patriarchalnych rytuałów i bezpardonowej walki o dominację. Do pewnego stopnia była to reakcja przesadna, lecz bardzo pożyteczna. Bowiem następne dekady mojego zawodowego życia to osobista – ale i zbiorowa – historia negocjowania przez kobietę „umowy pracowniczej” z instytucjami akademickimi, historia, która w moim przypadku, a mówię to bez fałszywej skromności i z pełnym przekonaniem, zmierza chyba do happy endu. Ja zaś nadal mam sentyment do kobiecych powieści uniwersyteckich, zwłaszcza do książek Alison Lurie oraz A.S.Byatt. Na początku lat 90. zdarzyło mi się również wystąpić w roli tłumaczki dwóch powieści jednego z brytyjskich klasyków gatunku, Malcolma Bradbury’ego, Kursy wymiany i Doktor Criminale, a że w obydwu fabuła opiera się na konfrontacji zachodniej mentalności akademickiej ze wschodnią, bawiłam się przy tym pysznie.

Trochę odbiegłam od tematu, ale wspomnienie tych czytelniczych przygód sprzed bez mała dwudziestu lat potrzebne mi było, by pokazać, jak ściśle w moim doświadczeniu zawodowo-osobistym sprzęgły się te dwie rzeczy: odkrycie i pokochanie powieści uniwersyteckiej z odkryciem i pokochaniem feminizmu. A że nie jest to wyłącznie moja idiosynkrazja, świadczy przypadek wspomnianej wcześniej Elaine Showalter – jednej z czołowych amerykańskich przedstawicielek drugofalowej krytyki feministycznej, która wydaną przed paru laty książkę Faculty Towers zadedykowała: „kobietom, które pojawiają się w tle Professorroman jako studentki, ekscentryczne wykładowczynie, seksowne laski, a zwłaszcza jako żony uczonych”. Książka zaczyna się tak:

Dlaczego powieść akademicka to mój ulubiony gatunek literacki? Możliwe, że w grę wchodzi zwykła narcystyczna przyjemność. Jedna z teorii dotyczących powstania powieści mówi, iż rozwinęła się ona dlatego, że czytelnicy lubią czytać o swoim własnym świecie, a tak naprawdę – o sobie samych. Zgadza się, jestem profesorem literatury angielskiej; byłam też co najmniej dwukrotnie pierwowzorem postaci występujących w powieściach akademickich. Raz wystąpiłam jako zmysłowa, rozpustna, narkotyzująca się przedstawicielka bohemy, a raz jako pruderyjne, pękate, dokuczliwe babsko. Mam nadzieję, że w żadnym z tych kostiumów nie jestem zbyt łatwo rozpoznawalna i nie zamierzam tu ujawniać tytułów owych powieści, ale wyznam, że wolę, gdy mnie obsadzają w roli soczystego grona niż suszonej śliwki.

Jednak uzależniłam się od lektury powieści akademickich na długo przedtem, nim zostałam profesorem, ich popularność zbiegła się bowiem z okresem mojego dorastania. Gatunek ów powstał i zaczął rozkwitać dopiero około 1950 roku, wraz z gwałtownym rozwojem uniwersytetów amerykańskich, które musiały najpierw wchłonąć wojennych weteranów, a potem coraz to wyższe procenty demograficznego wzrostu. Przyczyniła się do tego również specyfika szkolnictwa wyższego w Ameryce i Wielkiej Brytanii. Większość naszych uczelni funkcjonuje jako rodzina zastępcza dla studentów, stwarzając im w obrębie kampusu namiastkę samowystarczalnej społeczności, komunalnie i instytucjonalnie zapewniającej zakwaterowanie, wyżywienie, opiekę medyczną oraz życie towarzyskie. To powoduje, że studenci nawiązują ze swoim wydziałem relację osobistą. W dodatku programy studiów zazwyczaj uwzględniają kursy twórczego pisania, skutkiem czego większość wydziałów zatrudnia jakiegoś zawodowego pisarza, który od wewnątrz może obserwować rytuały plemienne swoich akademickich kolegów.

[…] W latach 1960. jako pierwsza w mojej rodzinie absolwentka studiów wyższych, z iście etnograficzną pasją świeżej imigrantki zaczęłam się interesować szczegółami akademickiej obyczajowości. Wówczas to powieści akademickie zaspokoiły moją nowicjuszowską potrzebę wpasowywania się w tę kulturę. Na swój sposób dostarczały mi odpowiedzi na liczne pytania, również takie, których nie umiałabym sformułować. I tak, dekada po dekadzie, gdy sama stawałam się profesorem i doświadczałam różnorodnych realiów życia college’owego czy uniwersyteckiego, nieraz przychodziło mi odmierzać rozziew między tym, jak żyłam, a tym, co czytałam. W czasach, gdy nie istniały jeszcze podręczniki, poradniki i specjalne rubryki w „Kronice Szkolnictwa Wyższego” dla absolwentów oraz początkujących pracowników naukowo-dydaktycznych, powieści te uczyły mnie, jak prawdziwy profesor powinien przemawiać, zachowywać się, ubierać, myśleć, pisać, kochać, przeżywać sukcesy lub porażki. Dziś, gdy jestem już na emeryturze, czytam je z mniejszym zaangażowaniem osobistym, lecz z większą sympatią i empatią6.


Faculty Towers to książka, która częściowo opowiada na pytanie postawione przeze mnie w tytule tego artykułu. Przede wszystkim bowiem w naszym modelu szkolnictwa wyższego nie istnieją tak wyraźne granice między przestrzenią akademicką a rzeczywistością pozaakademicką, jak w realiach anglosaskich. O swojej profesorskiej egzystencji w Berkeley Czesław Miłosz pisał wręcz jako o „wyspiarskim trybie życia w miasteczku uniwersyteckim, tak właściwym dla amerykańskiej maskującej się bohemy, do której mam zaszczyt należeć”7. My tu na Starym Kontynencie, nie tylko w Polsce, znacznie intensywniej „przeplatamy się” ze światem, niż ma to miejsce w amerykańskich kampusach czy brytyjskich college’ach, nasze centrum życiowe mimo wszystko pozostaje nie w uniwersytecie, ale „gdzie indziej”. Doświadczyłam tej różnicy na własnej skórze, gdy w pierwszej połowie lat 80. znalazłam się jako stypendystka w Hertford College w Oxfordzie. Zdumiewające było dla mnie wszystko. To, że wykładowcy (głównie zresztą płci męskiej) literalnie mieszkają w kolegium, wracając do swoich prywatnych domów co najwyżej na noc albo na weekend. Że jadamy wspólnie posiłki – śniadanie w wielkim holu razem ze studentami, lunch w nieformalnej sali we własnym gronie i z samoobsługą, dinner przy uroczyście nakrytym stole, w strojach z akcentami wieczorowymi (co w przypadku nieco zaniedbanych fellows dawało niekiedy efekty komiczne) i z obowiązkowym kieliszkiem sherry (żebyż to jednym!) w wygodnym saloniku na zakończenie pracowitego dnia. Że przemiły czarnoskóry chłopak, który za dnia wykonuje różne prace porządkowe (ze szczególnym uwzględnieniem pielęgnacji trawnika) i jest podporą kolegialnej drużyny koszykarskiej, wieczorem przywdziewa specjalną liberię i podaje do stołu. Że studenci odwiedzają swoich tutorów indywidualnie lub w dwu, trzyosobowych grupach, rozsiadając się wygodnie w ich gabinetach i raczej z nimi gawędząc, niż słuchając ich wykładów. Że pewien muzykalny student w kolegialnej kaplicy o różnych porach dnia ćwiczy grę na organach. Tak, to była prawdziwa wspólnota, z wszystkimi blaskami i cieniami takiej wspólnotowości. A my? Mijamy się w biegu na uniwersyteckich korytarzach, studenci na zajęciach okupują tylne rzędy krzeseł, byle tylko zachować bezpieczną anonimowość, żyjemy na archipelagach… Nic więc dziwnego, że jeśli w naszym środowisku powstaje literatura, to zazwyczaj karmi się ona przeżyciem indywidualnym, introspekcją, egotyzmem.

Jedyne głębokie doświadczenie wspólnotowe, jakie było mi dane w całej mojej akademickiej biografii, to kilkanaście miesięcy pierwszej Solidarności i ówczesne strajki na uniwersytetach, zwłaszcza ostatni, przerwany w nocy z 12 na 13 grudnia 1981. Można by sądzić, iż tamte wydarzenia powinny były zaowocować pojawieniem się interesującej prozy uniwersyteckiej, ale tak się nie stało. Najciekawszy utwór ewokujący ich niesamowitą aurę, opowiadanie Profesor Andrews w Warszawie (w tomie Gra na wielu bębenkach, 2001), po latach napisała Olga Tokarczuk i są w nim niewątpliwe zalążki omawianego tu gatunku: zagraniczny uczony jako protagonista oraz sytuacja fabularna, w której wrzucony zostaje on w kompletnie niezrozumiałą dla niego rzeczywistość pierwszych dni stanu wojennego w Polsce. Na podobnym pomyśle oparł Malcolm Bradbury powieść Kursy wymiany (Rates of Exchange) z 1983 roku, której bohater i narrator to brytyjski literaturoznawca odwiedzający z wykładami uczelnie w fikcyjnym państwie Slaka8. Slaka to jakby skrzyżowanie Polski z jakimś krajem bałkańskim w przededniu wojskowego puczu, a dojmujące uczucie obcości i dziwności, które towarzyszy bohaterowi od chwili, gdy na lotnisku Heathrow wsiada do samolotu linii slakańskich, staje się ramą modalną opowieści obfitującej w zdarzenia tyleż komiczne, co poważne. W opowiadaniu Tokarczuk ładunek komizmu jest tak subtelny, że aż problematyczny, zaś powieściowe narracje uniwersyteckie bez sporej dawki efektów śmiesznościowych9 przeważnie obejść się nie mogą.

I tu dotykamy drugiej kwestii, która pozwala zrozumieć, czemu lubimy czytać powieści uniwersyteckie, ale ich nie piszemy. Nie piszemy, gdyż nieuchronnie pisalibyśmy wówczas o naszych znajomych, wzorowalibyśmy postacie literackie na postaciach rzeczywistych. A, jak stwierdził w jednym ze swych aforyzmów Lec, „Człowiek lubi się śmiać. Z innych”, więc owym znajomym najprawdopodobniej nie byłoby do śmiechu… Powieści te, ze względu na swą środowiskową specyfikę, są szczególnie podatne na lekturę „z kluczem”, co Anglosasów zdaje się mniej niepokoić niż przewrażliwione na własnym punkcie polskie persony akademickie. Podobno Stanley Fish nie ma nic przeciwko temu, by czytelnicy identyfikowali go z Morrisem Zappem, bohaterem Zamiany Davida Logde’a, choć postać ta bynajmniej do przesympatycznych nie należy. Jak pisze o nim Showalter, to „jeden z najbardziej rewolucyjnych i komicznych charakterów w powieściach akademickich – uczony, który traktuje uniwersytet jak korporację, dąży do sukcesów finansowych i seksualnych, uwielbia władzę i choć jest prostakiem, seksistą, lubieżnikiem, hedonistą, choć dąży po trupach do zwycięstwa, nikt go za to nie karze i nie ma mu tego za złe”10. A znów gdy Susan Gubar i Sandra Gilbert opublikowały satyrę na życie akademickie zatytułowaną Masterpiece Theatre: An Academic Melodrama (1995), więcej osób obraziło się za to, że nie zostały tam sportretowane niż za to, że zostały11.

Takim roman à clef był wydany w roku 1978 Zamek Jerzego Kaczorowskiego, do dziś bodaj jedyna powieść polska, która zasługuje w pełni na miano uniwersyteckiej. Akcja Zamku rozgrywa się podczas jednej z cyklicznych konferencji teoretycznoliterackich (odbywają się one po dziś dzień) w czasach, gdy polska szkoła strukturalistyczna zdobywała metodologiczną hegemonię, odsuwając na margines literaturoznawstwo spod znaku marksizmu. Bohaterem i narratorem jest debiutujący na niej młody asystent, który z dystansem przygląda się konferencyjnemu spektaklowi:

Udzielała mi się z wolna postawa widza i patrzyłem na salę jak na wymarzony przez wielu proroków typ teatru, w którym zlikwidowana została rampa sceny, a zjednoczeni widzowie i komedianci pokazują sobie nawzajem rozjęczane serca i zwiędłe genitalia12.


Stali uczestnicy tych konferencji dobrze wiedzą, kto jest kim w tej powieści, do środowiskowej legendy zaś przeszła zwłaszcza anegdota o „elokwentnym docencie habilitowanym”, który celną ripostą zniszczył „głupiego docenta mianowanego […] i osiągnął przy tym trzy cele praktyczne: obronił własną rację, ośmieszył wroga publicznego i zarobił oklaski”13. Generalnie wszakże obawa przed narażeniem się na ewentualny gniew i obrazę akademickiego światka zdaje się skutecznie powstrzymywać rodzimych literatów-uczonych od uprawiania tego atrakcyjnego gatunku powieściowego. Elementy komicznej narracji uniwersyteckiej można wprawdzie znaleźć w prozie Jerzego Pilcha (np. w Spisie cudzołożnic), jednak w naszych realiach akademicka subkultura ukazywana jest raczej w tonacji „moralnego niepokoju”, jak w kanonicznym filmie Krzysztofa Zanussiego Barwy ochronne czy w Historiach miłosnych Jerzego Stuhra. W literaturze obcojęzycznej tonację tę odnajdziemy na przykład w Hańbie J.M.Coetzee’go.

W ostatnim czasie całkiem zgrabną próbę ożywienia rodzimej fabuły uniwersyteckiej podjął autor debiutujący – na wszelki wypadek – pod pseudonimem Tobiasz W. Lipny. W wydanych przez W.A.B. dwóch (póki co) powieściach, Barocco (2006) i Kurlandzki trop (2007) stworzył on postać młodego historyka sztuki, Karola, operującego w atrakcyjnych powieściowo pogranicznych rewirach między „skisłym światkiem uniwersyteckim”, kryminogennym obiegiem handlu dziełami sztuki i męską subkulturą erotycznej przygody. Zamiast wyprawiać się w gorące piaski Egiptu w poszukiwaniu zaginionej arki, ów rodzimy odpowiednik Indiany Jonesa buszuje w kryptach prowincjonalnych kościółków, w muzeach archidiecezjalnych i w ocalałych z dwudziestowiecznych zawieruch zabytkowych pałacach, z dużym wdziękiem wplątując się w kryminalne historie (których początki sięgają a to wojen napoleońskich, a to II wojny światowej) i spotykając na swej drodze niebagatelną liczbę zwłok – niektórych całkiem świeżych, innych mocno nadszarpniętych zębem czasu. Lipny nie przejmuje się zbytnio regułami konwencji gatunkowych i łączy w swoich książkach elementy powieści sensacyjnej, czarnego kryminału oraz powieści akademickiej, obficie przyprawiając to wszystko pikantnym erotycznym winegretem. Jego bohater to „epicki dziwkarz”, z równym znawstwem opowiadający o dawnym wystroju zniszczonego pałacu w Słońsku, co o rozmaitości anatomicznych szczegółów kobiecego ciała. I, mimo iż jego niepohamowana aktywność erotyczna bardziej pewnie przemawia do czytelników „Penthousa” niż do feministycznie usposobionych amatorek powieści uniwersyteckiej, to przyznać trzeba, iż niektóre jej aspekty również i tym ostatnim mogą się wydać sympatyczne. Bo choć Karol gustuje zwłaszcza w tym, co młode, jędrne i seksualnie prowokacyjne, to bynajmniej nie dyskryminuje obwisłego biustu, szerokiej pupy czy nadmiernego owłosienia…

Przede wszystkim jednak udało się Lipnemu zbudować galerię postaci, których mógłby mu pozazdrościć niejeden twórca akademickich fabuł. W samym centrum mamy tu więc profesora Franciszka Bandurę, historyka sztuki o międzynarodowej sławie, konesera dojrzałej kobiecości, właściciela auta marki rover 75, intelektualnego i duchowego ojca Karola. Dalej – profesor Aurelię Dziubińską, vel Glizdę, „ryczącą czterdziestkę” o nadmiernej skłonności do wysokoprocentowych trunków, która wszakże wiele zyskuje przy bliższym poznaniu, i Pięknego Włodeo, czyli doktora Wiśniewskiego, o którym czytamy iż: „[…] był ozdobnym mężczyzną, rozwodnikiem, posturę miał słuszną i lekko gapiowaty wyraz twarzy. […] Naukowo udzielał się nieznacznie, opublikował zaledwie kilka przyczynkarskich artykułów wyabstrahowanych ze swojej pracy magisterskiej i doktorskiej, a teraz parł prostą drogą do habilitacji. Nie naraziwszy się nikomu, mógł liczyć na to, że przejdzie ona gładko i da mu upragnione stanowisko profesora. << I wtedy będą mi mogli skoczyć>>, jak się kiedyś przy wódce wyraził”14. Piękny Włodeo to zresztą postać epizodyczna, podobnie jak wiele innych charakterystycznych typów uczelnianych, jak choćby sekretarka instytutu, pani Zosia: „Jakaś odmiana pani Zosi występuje w większości instytutów i katedr wyższych uczelni, a także na szczeblu rektoratu. Wynika to z tego, że administrowanie czymkolwiek jest zbyt poważną sprawą, żeby można ją do końca powierzyć profesorom. Zupełnie nie mają do tego drygu. Nawet ci, którym się wydaje, że sprawnie czymś zarządzają, pozbawieni swojej pani Zosi, byliby jak pijane dzieci we mgle”15. Są też studenci i studentki, zwłaszcza jedna, niejaka Pawlak Lucyna, której rola w obu powieściach bynajmniej do drugoplanowych nie należy. Trzeba przy tym powiedzieć, że mimo satyrycznego wizerunku dobre imię uniwersytetu jako instytucji nie ucierpiało w tych książkach aż tak bardzo. Bohater Lipnego bowiem nadal idealistycznie wierzy w trwałość uniwersyteckiego etosu, szczególnie w imperatyw odkrywania prawdy i w autentyczność relacji mistrz-uczeń. I wierzy w miłość…

Lipny sam jest zwierzęciem uniwersyteckim, widać to między innymi w trosce o wiarygodność naukowego (w tym wypadku historycznego i kulturowego) detalu; jego pisarstwo musiało być poprzedzone przyzwoitym research’em. Nie szarżuje, na modłę Dana Browna, z sensacyjnymi hipotezami i pewnie nie ma szans na stworzenie megabestsellera, choć niewykluczone, że takie przyświecają mu ambicje. I choć na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że główne atuty rynkowe Barocco i Kurlandzkiego tropu to ich powiązania z literaturą erotyczną oraz sensacyjną, osobiście twierdzę, iż właśnie „uniwerysteckość” to dla Lipnego szansa na przebicie się do szerszego kręgu czytelników. Krąg ten to nie tylko aktualna społeczność akademicka, to także wszyscy, którzy byli studentami lub zamierzają nimi wkrótce zostać. Dla nich powieść uniwersytecka będzie lekturą odkrywającą smakowite i wstydliwe sekrety akademickich światków i półświatków. To dzięki niej innym okiem spojrzą na towarzyszy swojej codzienności: adiunktów, profesorów, prodziekanów, promotorki, lektorki języków obcych, panie z dziekanatu i całą tę sól uniwersyteckiej ziemi. Mogłabym w tym miejscu sypnąć garścią nazwisk moich akademickich Koleżanek i Kolegów odznaczających się usposobieniem i piórem, które aż proszą się, by je spożytkować w uniwersyteckich fabułach, na wszelki wypadek jednak tego nie uczynię. I wciąż będę czekać, aż profesor X spełni rzuconą kiedyś, dawno temu, pogróżkę i napisze powieść pod tytułem Zakład.

1 L.Hutcheon, Historiograficzna metapowieść: parodia i intertekstualność, przeł. J.Margański, [w] Postmodernizm. Antologia przekładów, pod red. R.Nycza, Kraków 1999.

2 E.Kraskowska, Powieści uniwersyteckie, „Arkusz” 1993, nr 15, s.3.

3 Tytułem tym Godwin nawiązuje do The Odd Women – głośnej powieści George’a Gissinga z roku 1893, prezentującej losy pięciu samotnych kobiet w wiktoriańskim Londynie; odd w języku angielskim znaczy „nieparzysty”, lecz także „dziwny”.

4 E.Showalter, Faculty Towers. The Academic Novel and Its Discontents, University of Pennsylvania Press, Philadelphia 2005, s. 57.

5 Metaforę pola minowego spopularyzowała w dyskursie feministycznym Annette Kolodny esejem „Dancing Through the Minefield” z roku 1980, w którym posumowała dorobek pierwszej dekady krytyki feministycznej (zob. A. Kolodny, “Dancing Through the Minefield: Some Observations on the Theory, Practice, and Politics of Feminist Literary Criticism”,[w] The Norton Anthology of Theory and Criticism, ed.Vincent B. Leitch, W.W. Norton and Company, New York 2001).


6 E.Showalter, dz.cyt., s. 1-2, 13 [tłum. moje – EK].

7 Cz. Miłosz, Życie na wyspach, Kraków 1997, s. 91.

8 Obowiązujące w naszym zawodzie zasady mobilności sprawiają, że ów motyw gwałtownego przemieszczenia w obce realia pojawia się w wielu powieściach akademickich. Najbardziej reprezentatywna jest pod tym względem Zamiana (Changing Places) Davida Lodge’a z roku 1975.

9 Ten neologizm ukuty został i zastosowany przez Tomasza Mizerkiewicza w książce Nić śmiesznego. Studia o komizmie w literaturze polskiej XX i XXI wieku, Poznań 2007, mnie zaś wydał się wielce udatny i poręczny.

10 E.Showalter, dz.cyt., s. 63.

11 Tamże, s. 5.

12 J.Kaczorowski, Zamek, Warszawa 1978, s. 27.

13 Tamże, s. 31.

14 T.W.Lipny, Kurlandzki trop, Warszawa 2007, s. 171-172.

15 Tamże, s. 114-115.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dlaczego bohaterem Przedwiośnia powieści o dojrzewaniu uczyn
dlaczego warto czytać pisma kobiece HFRPIEW3WW4LC2GL2WGCTJKVWJOXIXLCPWGTZFA
Dlaczego należy czytać dzieciom, cała Polska czyta dzieciom
Kubica - Dlaczego warto czytać dziennik Malinowskiego, Socjologia
DLACZEGO I JAK CZYTAĆ PISMO ŚW, > # @ a a a Religia modlitwy
DLACZEGO WARTO CZYTAĆ DZIECIOM, cała Polska czyta dzieciom
Ewa Kraskowska Translatologia według Balcerzana
Przyjemność Dlaczego lubimy to co lubimy Bloom Paul
napisz wypracowanie dlaczego lubię czytać
Dlaczego warto czytać książki
Sesja V Dlaczego i jak czytać Biblię
Ewa Kraskowska Kobieta w komunikacji literackiej XX wieku
zadania które były, ale nie mam rozwiązania
POLITYKA PIENIĘŻNA ściąga ale nie, FiR, Polityka Pieniezna
diagnostyka - zestawy, To są zestawy z kiedyś wcześniej ale nie wiem z kiedy

więcej podobnych podstron