Pikulski Zygmunt NA PROGU XXI WIEKU NOWINKI ZE ŚWIATA NAUKI

Zygmunt Pikulski

NA PROGU XXI WIEKU



O CZYM SIĘ FILOZOFOM NIE ŚNIŁO

Rozległość współczesnej wiedzy jest tak wielka, że nie obejmuje jej już żaden, choćby i najtęższy umysł. Stwierdzenie to jest właściwie banałem, lecz mimo wszystko nie takim, który by można lekko puszczać mimo uszu. Należy bowiem zdać sobie sprawę z socjologicznych i psychologicznych konsekwencji wynikających z owej rozległości ho­ryzontów wiedzy. Postawa dzisiejszego naukowca z konieczności musi się bardzo różnić od postawy np. myśliciela starożytnego lub z okresu Odrodze­nia. Ba, jeszcze w XIX stuleciu uczony mógł mieć błogie uczucie, iż śledzi horyzont, przykłada rękę do steru i wie, ku jakim celom płynie statek wie­dzy. Zdawało się wówczas,,że cała mapa ludzkiego poznania została już naszkicowana, przynajmniej z grubsza, i że teraz nauka może tylko wypełniać kontury szczegółami. Jeden z uczonych wyznał nawet, iż zazdrości Newtonowi, bo po nim nie da się już w dziedzinie fizyki niczego naprawdę no­wego i rewolucyjnego powiedzieć. A przecież nad­szedł XX wiek, a wraz z nim Einstein, Heisenberg,

Planck, Bohr... I dokonał się w naukach fizykalnych przewrót, o jakim się filozofom nie śnił© To określenie, zaczerpnięte z Szekspira, jak naj­bardziej tu pasuje. Filozofia rzeczywiście nawet; nie przeczuwała tego obrazu świata, jaki wyłonił się z laboratoriów fizyków. Bo czyż można było- na przykład przypuszczać, że przestrzeń i czas nie są czymś absolutnym i niezmiennym? Tymczasem teoria względności zadała cios tym odwiecznymi' kategoriom ludzkiego myślenia. Pojęcia, zdawało-' by się niepodważalne, zaczęły być przez fizykę relatywistyczną kwestionowane, tzw. zdrowy roz­sądek po prostu brał w łeb. Musiało to wzbudzić sprzeciwy, zresztą nie wygasły one na dobre do dziś dnia — coraz to słychać, że ktoś wziął się do obalania einsteinowskiej koncepcji. Wprawdzie by­ło tu wielu dziwaków i oryginałów, ale nie brako­wało i naukowców z prawdziwego zdarzenia. No cóż, reakcja ta jest psychologicznie dość zrozumia­ła. Ale można przewidywać* że jeśli nawet- ktoś kiedyś zwycięży w pojedynku z Einsteinem, to bynajmniej nie z pozycji starego, zdrowego roz­sądku. Bo ten został właściwie zdetronizowany na całym prawie obszarze współczesnej fizyki, pełnej cudów zupełnie nie mieszczących się w głowie. Zresztą, w pewnym sensie, również i w głowie najwybitniejszego nawet naukowca. Bo czyż może sobie ktoś wyobrazić np. czwarty wymiar, zakrze­wioną przestrzeń? Wszyscy jesteśmy trójwymia- rowcami, więc nawet w głowie Einsteina, który metodą matematyczno-fizyczną odkrył istnienie

wmmmmmm*

i tych zjawisk, nie mogło powstać ich konkretne

if wyobrażenie, a jedynie przybliżająca analogia. ' Ale nie tylko w wielkich wymiarach Kosmosu £ dzieją się rzeczy przekraczające naszą wyobraźnię. W Również i zjawiska mikrokosmosu, świata elemen- I tarnych cząstek materii, kłócą się już nie tylko z & tzw. zdrowym rozsądkiem, ale i klasyczną, logiką. f Model atomu zrobiony na wzór układu słoneczne- I go: Słońce—jądro, dookoła którego krążą plane- I ty-elektrony, jest może pożyteczny w elementarzu ; fizyki czy chemii,. ale daleko mu do zgodności z E rzeczywistością. Zdawać by się mogło, że cząstka K mtisi mieć określone położenie i określoną pręd- i kość, tymczasem mechanika kwantowa wraz ze I słynną zasadą nieoznaczoności Heisenberga zbija i takie przekonanie. Atom funkcjonuje niejako poza i czasem <-*- pisze R. Blanche —«czas przejawia się tu jedynie jako nieciągłe następstwo momental­nych przejść. I tak samo przeskok kwantowy i z jednej orbity na drugą nie dokonuje się jako. I przejście ciągłe, przez położenie pośrednie; nie po- [ siada trajektorii, dokonuje się poza przestrzenią, i jako zmiana jednego miejsca na inne bez przeby- j. wania drogi pomiędzy nimi. W mikrofizyce, po­wiada Bohr, musimy wyjść poza zwykłe ramy przestrzeni ! czasu. Przestrzeń-i czas wyłaniają się i dopiero na określonym poziomie, poniżej którego mikrofizyk musi nauczyć się stosować nowe sposo­by myślenia, wolne od ograniczeń, jakie narzucają nam nasze zmysły.

Max Plahck pisał o niedogodnościach związa­nych ze stałym zmniejszaniem się poglądowości

obrazu świata i łatwości posługiwania się nim. Stwierdził, iż współczesny, naukowy obraz świata w porównaniu z pierwotnym, naiwnym obrazem wydaje się dziwny, sprawia wrażenie obcości. Bez­pośrednio -doznawane wrażenia zmysłowe, z któ­rych bierze początek badanie naukowe, znikły zu­pełnie w tym nowym obrazie świata, sam wzrok, słuch' czy dotyk nie odgrywa tu już żadnej roli. Wystarczy rzut oka na współczesne laboratorium naukowe, by się przekonać, że zastąpiło je mnóst­wo niezwykle skomplikowanych aparatów, wyna­lezionych i skonstruowanych specjalnie w celu ba­dania problemów, które można sformułować jedy­nie z pomocą abstrakcyjnych pojęć, symboli geo­metrycznych i analitycznych, w ogóle niezrozu­miałych dla laika.

Ale można by tu dodać, że i naukowiec pracują­cy w sąsiednim laboratorium też nie zawsze jest w stanie pojąć dokładnie, co robi jego kolega — na­wet jeśli w zasadzie reprezentują tę samą dyscy­plinę-.naukową. Pragnąc posuwać się jak najdalej w głąb, trzeba coraz bardziej zawężać teren eks­ploracji — stąd zjawisko nadmiernej specjalizacji, która jest prawdziwą zmorą współczesnej nauki. Niejednemu pracownikowi nauki nieobcy jest,lęk, iż drążąc w głąb trąci z oczu szerszy, horyzont i cel, ku któremu caja wiedza współczesna zmie­rza; wreszcie boi się też zabrnięcia w ślepy zaułek. Toteż, jako reakcja na te obawy, ujawniają się po­raź pzęściej tendencje do tworzenia dyscyplin z pogranicza, będących niejako pomostem pomiędzy

różnymi dziedzinami (by wymienić tylko klasycz-. ne już przykłady: biofizykę, biochemię czy astro­fizykę).

, Lecz problem nie kończy się na naukowcach, laik również pragnie mieć jakieś pojęcie o tym, ćo rodzi się w laboratoriach, zwłaszcza że wiedza mo­że mieć dziś reperkusje zupełnie niesłychane. Stąd duże zapotrzebowanie na popularyzację badań na­ukowych, od której często nie stronią nawet i wy­bitni naukowcy, mimo że wisi tu zawsze nad gło­wą niby miecz Damoklesa groźba wulgaryzacji, gdyż potoczny, zdroworozsądkowy język, powsta­ły z dawnego widzenia świata, dość kiepsko służy tej sprawie, natomiast język matematyki wciąż jeszcze, jest szerokiemu ogółowi (włączając w to większość absolwentów szkół wyższych) nie dość dostępny. Chyba jednak można przewidywać, że w następnych pokoleniach sytuacja ta ulegnie zmianie. Inteligent nie będzie już mógł skryć się za szańcem nauk humanistycznych, do których rzekomo wyłącznie posiada uzdolnienia, i czynić grymasów pod adresem nauk matematyczno-przy­rodniczych, jako -W. jego zdaniem — bezdusznych.

Bo cóż można dziś powiedzieć o świecie, jeśli się człowiek odetnie od wszystkiego, co przyniósł roz­wój współczesnych dyscyplin, ścisłych? Wszak świat przemawia do nas głównie językiem mate­matyki. Rzecz znamienna, że prawie wszyscy wiel­cy matematycy i fizycy naszej doby zabierali głos w kwestiach filozoficznych. I vice versa: filozofo- wie-humaniści zawsze dziś sięgają do, arsenału

wiedzy ścisłej. Anachronizmem staje się przeciw­stawianie sobie tych dwóch biegunów. Tak samo i dyskusja, który z nich jest ważniejszy.

ZNAKI CZASU

Każda epoka ma swoje signum temporis — znak czasu, czyli jakąś najbardziej dla niej znamienną cechę. A nasza?

Nazywa się ją na przemian: epoką atomu, lotów kosmicznych, komputerów... Każde Z tych okreś­leń wskazuje na to, że rewolucja naukowo-tech-1 niczna jest czynnikiem wyciskającym najmocniej­sze piętno na naszych czasach.

Ale to jest powiedziane zbyt ogólnikowo. Boć i wiek XIX, wiek pary i elektryczności, także był dumny z rozwoju nauki i techniki. Czy więc róż­nice są tylko ilościowe? Ilość, rzec można, przeszła w jakość i z pewnością rzeczywistość XX stulecia jest czymś innym, niż tylko pomnażaniem cech wieku XIX.

Nie można zresztą całego naszego stulecia trak­tować jednolicie, flytm życia nigdy nie jest cał­kiem zbieżny z kalendarzem. Nawet i w życiu je­dnostkowym — wszak wiemy z własnego odczu­cia, że z inną szybkością czas biegnie w młodości, a z inną w latach późniejszych: dla dziecka rok stanowi całą epokę, starcowi zaś tylko się mignie. Ale to jest inne zagadnienie, z dziedziny biologii raczej. Wracając natomiast do charakterystyki XX

stulecia, trzeba powiedzieć, że czas biegnie w tem­pie coraz bardziej przyspieszonym: już dziesięcio­lecia stanowią całe epoki. I to jest jedna ze zna­miennych cech naszych czasów.

Pociąga ona za sobą inne zjawiska, m. in. pe­wien niepokój i zmęczenie. Bo trzeba sobie uświa­domić, że wielu ludzi, wcale nawet niestarych, wyrosło w aurze psychicznej bardziej zbliżonej do wieku XIX niż do lat siedemdziesiątych naszego stulecia —* stąd trudności w przystosowaniu się do szybkiego tempa zmian.

Ludzkość — właśnie ze względu na szybkie tempo zmian ■— jest cała zwrócona raczej ku przy­szłości niźli ku dziejom minionym; patrzy bacznie prżed siebie niewiele oglądając się wstecz.

Ongiś było na odwrót. Przez całe tysiąclecia wzrok był skierowany ku przeszłości, idea postępu była ludziom raczej obca, po przyszłości spodzie­wali się powtórzenia tego, co już się zdarzyło. Ży­cie było jakby obracającym się kołem. Widziano analogię między dziejami minionymi a czasami, które nadejdą. Historia est magistra vitae — po­wiadali starożytni Rzymianie. Warto więc było po­znać historię, jeśli się sądziło, iż jest ona nauczy­cielką życia.

Jakieś dwieście lat temu postawa wobec przy­szłości się zmieniła: zaczęto wiązać z nią nadzieję na korzystne zmiany. Ten przełom nastąpił pra­wie jednocześnie z narodzinami nowoczesnej, wy­zwolonej spod władzy dogmatów nauki.

W naszej epoce, gdy nauka dawno już wyszła z powijaków i jej potęga wzrasta w tempie coraz

bardziej przyspieszonym, tak że nikt już nie jest w stanie ogarnąć całych jej rozmiarów, obok na­dziei wkrada się do serc ludzkich także lęk.

Właśnie lęk przed przyszłością jest jednym ze znaków naszych czasów. Prawda, że występuje on mocniej w tych społeczeństwach, które pogrążone są w- sprzecznościach ustrojowych, ale w jakiejś mierze wszędzie się ujawnia, choćby to były tylko indywidualne odczucia. Mnóstwo zjawisk ma dzi­siaj charakter globalny w najbardziej dosłownym znaczeniu obejmuje swym zasięgiem rzeczy? wiście cały glob ziemski. Bo weźmy na przykład lęk przed skażeniem naturalnego środowiska czło­wieka. Nie może być od niego całkiem wolne na­wet społeczeństwo, które wykazywałoby maksir mum troski o ochronę naturalnego środowiska. Bo cóż z tego, że jeden kraj będzie się troszczył o zachowanie czystości wód i atmosfery oraz o o- ęhronę fauny i flory, «jeśli w krajach sąsiednich pa­nować będzie pod tym względem karygodne nie­chlujstwo. Ani rzeki, ani chmury, ani ptaki nie uznają granic politycznych. Koniecznością, jaka się więc narzuca naszej epoce, jest pokojowa współpraca między narodami. Ciasny partykula­ryzm jest jut anachronizmem. Narody muszą się wzajem lubić i szanować, w przeciwnym bowiem przypadku może dojść do katastrofy ekologicznej. Niestety, nie wszyscy jeszcze pojęli tę koniecz­ność — stąd wiele uzasadnionych obaw.

Niektórzy mają skłonność oskarżać o wszystko naukę i technikę. Gdyby nie rozmaite wynalazki

powiadają — nie byłoby problemów ze skaże­

niem naturalnego środowiska oraz wielu innych, nie mniej dokuczliwych i budzących lęk proble­mów. Na bujny rozwój wiedzy, która jeszcze 50 lat temu budziła tylko entuzjazm, dzisiaj patrzy się niekiedy podejrzliwie czy nawet wrogo. A z drugiej strony oczekuje się po nauce i technice ist­nych cudów, upatrując w niej remedium na Wszel­kie ludzkie bolączki, nie wyłączając i duchowych. Ta postawa ma w sobie coś z magii, czarnej lub białej ■ zależnie od tego, czy się naukę demoni­zuje, czy też widzi się w niej dobrą wróżkę. Jest to postawa bardzo charakterystyczna dla drugiej połowy XX stulecia, choć przecież grzeszy strasz­nym anachronizmem, gdyż jej korzenie sięgają chyba epoki kamienia łupanego. ,

Wydaje się, ze ludzkość będzie się musiała wy­zwolić z tego magicznego sposobu myślenia (od którego nieraz nie są wolni nawet i wybitni skąd­inąd naukowcy). Osiągnięcia nauki same przez się są zjawiskiem obiektywnym, i nabierają cech ujemnych Czy dodatnich w zależności od tego, jak są użytkowane. Oczywiście, im większe są te osiąg­nięcia, tym ich moc ujemna czy dodatnia bardziej daje o sobie znać. Wymagają też wówczas więk­szej inteligencji ze strony użytkowników. Każdy krok jest skomplikowany i obok dobrych skutków może mieć i złe, toteż wszelka ignorancja, niedo­statek w wykształceniu jest zaiste zgubny. A spo­łeczeństwa, nawet te z kręgu kultury europej­skiej, są chyba nie dość wykształcone, tym bar­dziej że nabyta wiedza szybko się dzisiaj dezaktu­alizuje. Toteż wymogiem naszych czasów jest per­

manentna edukacja, o której u nas bardzo intere­sująco pisze m.in. prof. Suchodolski. Całe społe­czeństwo musi być nią objęte. Bo niedopuszczalne jest, aby wytworzyła się sytuacja, że z jednej stro­ny jest elita naukowców | technokratów, a z dru­giej — ciemna masa czująca raz lęk, a raz wro­gość w stosunku do nauki, sugerująca się widmem jakiejś technokracji, mielącej w swych trybach ludzką jednostkę.

Zrozumienie problemów wiedzy współczesnej wyzwoli od niejednego lęku. Rzecz w tym, że ma­szyny i wszelkie urządzenia drugiej połowy XX wiekti wymagają dla ich opanowania i dobrego spożytkowania znacznie większej fachowości. Nie trzeba chyba dodawać, że czynnik moralny ma tu wcale nie mniejsze znaczenie niż czynnik intelek­tualny. Rewolucja naukowo-techniczna stawia lu­dzkość w takiej sytuacji, że volens nolens musi być i inteligentna, i szlachetna. Czy ta obiektywna sytuacja określi jak należy świadomość? Oto jest pytanie.

TRUDNO BYĆ PROROKIEM

Zawsze chyba człowiek starał się uchylać zasło­ny czasu, by zerknąć w przyszłość. Oczywiście nie każdy czuł się do tego powołany; była to domena wróżbitów, astrologów etc. A w. czasach najnow­szych — naukowców.

Zdawałoby się, że ci lepiej powinni sobie ra­

dzić z przewidywaniem przyszłości. Może nie przy­szłości w ogóle, lecz przynajmniej dziedziny, któ­ra jest ich domeną — nauki. Tymczasem ich prog­nozy bywały bardzo często chybione. Ćofnijmy się do początków tzw. rewolucji przemysłowej. Oka­zuje się, że prawie wszystkie wynalazki, i to z tych, co są dzisiaj naszym chlebem powszednim, przyjmowane były w swych początkach z ogrom­nym sceptycyzmem. Najczęściej określano je jako nierealną bzdurę. I w tym duchu wypowiadali się nie jacyś straszni mieszczanie o ciasnych i tchórz­liwych umysłach, ale ludzie skądinąd światli, re­prezentujący awangardę ówczesnej nauki. Nawet poczciwa żarówka uznana została za nonsens nie mający żadnej przyszłości. A jeszcze przedtem, gdy montowano pierwsze lokomotywy, eksperci uznali, że jeśli te maszyny pędzić będą z szybkoś­cią 30 mil na godzinę, pasażerowie się poduszą.

Tym bardziej nierealne wydawało się latanie w powietrzu. Jeszcze na początku XX wieku wszyscy prawie naukowcy odżegnywali się od takiego po­mysłu. Tak np. astronom amerykański Simon Newcomb pisał: „Udowodnienie, że żadna możliwa kombinacja znanych "substancji, znanych mecha­nizmów oraz znanych sił napędowych nie może być zespolona w konkretnej maszynie, która poz­woli ludziom pokonywać drogą, powietrzną ogrom­ne odległości, wydaje się autorowi tak proste, jak udowodnienie każdego innego faktu fizycznego”.

A cóż dopiero, mówić o lotach kosmicznych! W 1926 roku prof. A. W. Bickerton pisał: „Idiotycz­ny pomysł wystrzelenia rakiety na Księżyc jest

dowodem, do jakiego absurdu może doprowadzić naukowców wynaturzona cywilizacja.,/* ,

I dalej udowadniał, posługując się argumentami z dziedziny fizyki, że podobne przedsięwzięcie jest całkowicie nierealne.

Podobnie chybionych proroctw jest multum. Zebrał je i skomentował, nie bez pewnej- złośli­wości, Artur C. Ciarkę w swej książce Profile przyr- szłości. Autor uczynił to z tym większą satysfak­cją, że sam okazał się dobrym prorokiem: przewi­dział na przykład rozwój astronautyki i telekomu­nikacji satelitarnej już trzydzieści lat temu. Sam zresztą przyłożył do tego rozwoju ręki, jako że jest wybitnym naukowcem. Ponadto jest pisarzem science fiction. Nie brak mu więc wyobraźni, A właśnie niedostatek wyobraźni, a także niedosta­tek odwagi to dwa główne grzechy, które — zda­niem Artura C. Ciarkę!--- obciążają większość na­ukowców imających się prorokowania.

Trzeba chyba mieć odwagę wyjść z kręgu aktu­alnych dokonań wiedzy, nie krępować się panują­cymi w tej chwili dogmatami naukowymi i swo­bodnie puścić wodze, wyobraźni. Wydaje się, że lepiej grzeszyć nadmiarem imaginacji niźli jej nie­dostatkiem. Większe jest wówczas prawdopodo­bieństwo stworzenia trafnej wizji przyszłości, nie­kiedy nawet bardzo odległej.

Przykładem może tu być Roger, mnich średnio­wieczny, żyjący w XII stuleciu. Zgoła nieprawdo­podobne się wydaje, że napisał takie oto słowa: „Być może zbudują kiedyś urządzenia, dzięki któ­rym ogromne okręty, kierowane tylko przez jed­

nego człowieka pędzić będą z większą szybkością niż przy całej armii żeglarzy. Być może zbudują kiedyś powozy zdolne poruszać się z niewiarygod­ną szybkością bez pomocy zwierząt. Człowiek Skonstruuje aparaty latające, w których siedząc swobodnie i oddając się medytacjom, będzie na po­dobieństwo ptaków unosił się w powietrzu na swych sztucznych skrzydłach... jak również ma­szyny, które pozwolą mu spacerować po dnie mórz...”

Kiedy przed siedmiuset laty* Roger snuł te wizje, nie mogły one mieć żadnego wpływu na rzeczy- wistość, nie miały zresztą z ówczesną rzeczywi­stością naukowo-techniczą żadnych punktów stycznych. Tyle że działały na imaginację, pobu­dzały do marzeń, podobnie jak baśnie, bo czyż pierwszym impulsem do wielu odkryć i wynalaz­ków nie było bardzo często marzenie, i to utopij­ne, nierealne na pierwszy rzut oka?

Być może, iż na dnie każdej baśni tkwiło prze­konanie, że wszelkie nieprawdopodobne rzeczy w niej opowiedziane mogą się kiedyś zdarzyć. Lub też mogły się dziać w bardzo dalekiej przeszłoś­ci— jeśli przyjąć .fantastyczne nieco założenie, że ludzkość przed wieloma tysiącami lat osiągnęła była wysoki poziom cywilizacyjny, z którego póź­niej spadła w dół, a . baśnie są echem pradawnej potęgi technicznej, na przykład legendarnych At- lantydów.

Co prawda w naszym stuleciu dysponujemy od­kryciami naukowymi i wynalazkami, o jakich ni­gdy nikomu się nie śniło — ani opowiadaczom baś-

ni, ani wizjonerem w rodzaju Rogera. Przykłady: teoria względności, mechanika kwantowa, radio, telewizja, energia jądrowa, promienie rentgenow­skie, spektroskopy pozwalające określać skład che­miczny gwiazd. Lista byłaby jeszcze dłuższa.

Ale są też wynalazki, które na długo przed ich zrealizowaniem były jakoś przewidziane czy choć­by tylko wymarzone, np. latające maszyny, samo­chody, łodzie podwodne, statki kosmiczne, tele­fony, maszyny parowe... Są jednak i takie rzeczy, 6 których śni się ludziom od daWna, a które wciąż nie stają się realnością, np. nieśmiertelność, tele­patia, teleportacja, czyli przenoszenie, i w ogóle oddziaływanie myślą na materialne przedmioty, lewitacja, czyli zdolność unoszenia w górę samą tylko siłą woli, podróże w czasie, niewidzialność,. sztuczne życie...

Czy są to wszystko rzeczy absolutnie nierealne?

Tak do niedawna mniemano — przynajmniej w kręgu ludzi nauki oraz tych wszystkich, którzy mieli ambicję pozostawać trzeźwymi racjonalista­mi, a od jakichś dwu ^tuleci ambicje takie domi­nują w warstwie ludzi wykształconych. Jednako­woż ostatnie kilkanaście lat, w ciągu których na­stąpiła prawdziwa eksplozja cudów technicznych i naukowych, bardzo zmieniły mentalność ludzi, szczególnie w zakresie prognozowania przyszłości.

I wydaje się, że przytaczane tutaj stwierdzenia Artura C. Clarke’a o braku wyobraźni i odwagi są już przeważnie nieaktualne. Co więcej, często wpada się w drugą skrajność. Dziś raczej nikt nie ma odwagi powiedzieć, że coś jest niemożliwe.,

Czyż historie z baśni rodem, zwane obecnie para­psychologią lub psychotroniką, nie bywają przed­miotem kongresów naukowych?

Tyle już razy trzeźwość poniosła klęskę z przy­czyn zawrotnie szybkiego rozwoju wiedzy i techni­ki, że jesteśmy skłonni wpadać w upojenie swą wszechpotęgą, choćby i na kredyt. Mówimy sobie: jakkolwiek to i to jest jeszcze dzisiaj niemożliwe, ale jutro, najdalej pojutrze zostanie pewnie zreali­zowane. Kredyt zaufania we własne siły został otwarty bez żadnych zastrzeżeń i ograniczeń. Czer­pią z niego pełną garścią futurolodzy, nie mówiąc już o pisarzaeh science fiction.

Wizji przyszłości jest nieprzebrane mnóstwo. Wydawać by się mogło, że' wszelkie możliwości są już, by tak rzec, obstawione. Ale na pewno tak ńie jest, gdyż rzeczywistość zawiera prawie nie­skończoną liczbę wariantów i wystarczy nieraz, że wejdzie w grę jakaś niewielka stawka (tzn. w tej chwili niewielka lub zgoła niedostrzegalna), np. nowy. wynalazek czy odkrycie naukowe, które do­piero jest w zaiążku, nikomu nie znane — a wszel­kie rachuby biorą w łeb.

Toteż i dzisiaj, choć nikt nie gasi zapału wizjo­nerów, trudno dociec, jaka będzie przyszłość. Mo­że nawet trudniej niż kiedykolwiek.

W wieku XVIII astrologia, razem z innymi prze­sądami, odłożona została do lamusa i zdawać by się mogło, że nikt jej już stamtąd nie wydobędzie na światło dzienne. Owszem, historycznie rzecz biorąc, przyznano jej doniosłą rolę w rozwoju as­tronomii — podobnie jak alchemii, która była matką wielu odkryć w dziedzinie chemii — ale, nikt z poważnie myślących ludzi nie wpatrywał się już w gwiaździste niebo, by wyczytać tam przyszłość.

Dziś, w epoce komputerów, które przechowując w swej pamięci ferrytowej niesłychaną liczbę in­formacji, w ciągu sekundy mogą skalkulować naj­prawdopodobniejszy bieg takich czy innych spraw, znowu niektórzy ludzie, czasem nawet z tytuła­mi naukowymi, zwracają się ku astrologii. Może działa tu jakieś dialektyczne prawo akcji i reak­cji: im dalej posunięta jest racjonalizacja wszyst­kich dziedzin życia, tym gwałtowniej ujawniają się czynniki irracjonalne?

Na Zachodzie astrologia wraz z innymi nauka­mi tajemnymi przeżywa prawdziwy renesans. A i u nas — choć z przymrużeniem oka — niektóre czasopisma drukują horoskopy dla urodzonych pod znakiem Barana, Byka itd. Nikt oczywiście nie bierze ,tego poważnie, ale jednak mało kto oprze się pokusie, by nie przeczytać przeznaczo­nego dlań horoskopu.

Zresztą nawet nie ma się czego wstydzić: czło­wiek z natury swej żywi nieprzepartą skłonność do uchylania zasłony kryjącej przyszłość. Tak chy-

ba było zawsze. Na tej skłonności ufundowana zo­stała w dużej mierze cała kultura i cywilizacja. Chodzi tylko o metody, jakimi się człowiek posłu­guje w swym usiłowaniu rozszyfrowania przysz­łości.

Obecnie powstała nowa dyscyplina naukowa:' Ifuturologia, jednakże prognozy jej pozostawiają pewien niedosyt. Ujmują one bowiem przyszłość 'alternatywnie: może być tak albo tak, albo jeszcze inaczej. A im bardziej gwałtowny jest rozwój wie­dzy i technologii, tym więcej tych wariantów. Nie sposób inaczej. Tymczasem człowiek nazbyt palo­ny żądzą poznania przyszłości chciałby wiedzieć, co nastąpi na pewno. I nie tylko w skali całego świata czy kraju* ale i w jego indywidualnym ży­ciu.

. To właśnie stanowi pożywkęi dla wszystkich ir­racjonalnych sposobów odczytywania przyszłości, m. in. dla astrologii, Gdyby się przez chwilę nad tą .¿kwestią zastanowić* to natychmiast ujawnia się cała sprzeczność logiczna: bo przecież, jeśli komuś wywróżono, że tego a tego dnia zginie w katastro­fie samochodowej, to wiedząc o tym, w ogóle by do samochodu nie wsiadł, więc wróżba nie mogła­by się sprawdzić. Zresztą znając przyszłość, po­stępowalibyśmy tak, by ominąć niebezpieczeństwa czy choćby tylko nieprzyjemności. A tym samym wszystko przebiegałoby inaczej i W gruncie rzeczy nie znalibyśmy rzeczywistego toku życia.

Na nic jednak logika, gdy kogoś opanuje żądza, w tym również żądza poznania przyszłości. Toteż rozmaite formy wróżbiarstwa długo jeszcze będą

egzystować, co najwyżej maskować się będą, przy-! bierając język i pojęcia współczesnej nauki.

Astrologia drugiej połowy XX wieku wygląda całkiem inaczej niż w czasach babilońskich czy rzymskich, co więcej, niektóre jej założenia zdają się być bardzo sensowne, a tok rozumowania nie pozbawiony logiki. Tu trzeba od razu dodać, że co innego „astrologia” uprawiana przez naukow-. ców, a całkiem co ińnego szarlatańskie horoskopy robione na użytek przesądnego tłumu. Bo» warto pamiętać, że nie wszyscy traktują tę rzecz z przy­mrużeniem oka, jako okazję do pożartowania. Bar­dzo, wielu bierze rzecz poważnie, o czym świad­czyć mogą m. in. takie fakty: w wywiadach ze sławnymi ludźmi podaje się znak zodiaku, pod którym dana osoba się urodziła, co ma pomóc w poznaniu jej charakteru; jeden ze słynnych astro­logów w Anglii wydaje biuletyn giełdowy dla swych subskrybentów; niektóre wielkie firmy przemysłowe zatrudniają astrologów, kierując się ich radami przy wyborze kandydatów na kierow­nicze stanowiska. Nie mówiąc już o tym, że w Stanach Zjednoczonych wychodzi kilkanaście cza­sopism poświęconych wyłącznie astrologii, a pa- nad 1000 gazet drukuje materiały z tej dziedziny.

To już zakrawa na szaleństwo. Ale są i zwolen­nicy astrologii opartej podobno na przesłankach naukowych i ci odcinają się od wszelkiej szarlata­nerii. Czy są naukowcami w rzeczywistym tego słowa znaczeniu, czy też szarlatanami wyższego rzędu?

Nie warto zbyt pochopnie wydawać opinii, bo w

naszych czasach z niejednego już przesądu, odło- f żonego przedtem do lamusa, wydobyto jądro prawdy. Być może myśl o istnieniu zależności między zjawiskami w Kosmosie a wydarzeniami na Ziemi również nie jest pozbawiona owego jąd­ra. Wiele rzeczy na to wskazuje.

Zacytuję tu kilka faktów podanych przez G. L. 'Dricot, która jest autorką książek z dziedziny as­trologii.

W październiku 1945 roku trzech fizyków au­stralijskich schwytało po raz pierwszy za pomocą ’radaru fale elektromagnetyczne emitowane przez Słońce, ukazując tym samym niezbicie, iż aktyw­ność elektromagnetyczna, zwiększona w okresie tzw. plam na Słońcu, obejmuje wpływem nasz glob.

W dziesięć lat później dr Robert Wood ustala, iż wszystkie planety, w zależności od swego poło­żenia względem Słońca, mają wpływ na jego ak­tywność. A tym samym mają wpływ na to, co się dzieje na Ziemi. Albowiem, jak z kolei* powiada M. Memery z Francuskiego Towarzystwa Astro­nomicznego, każdemu znaczniejszemu ukazaniu się plam na Słońcu towarzyszy wzrost temperatu­ry oraz burze.

Inny uczony utrzymuje, że cyklony i pożary wybuchające na ogół bez przyczyny, są o wiele częstsze w Okresie istnienia plam na Słońcu.

Nasz organizm ulega wpływom fal elektromag­netycznych niezależnie od tego czy są to fale po­chodzenia ziemskiego, czy pozaziemskiego. Istnie­je zależność pomiędzy plamami, na Słońcu, a za­

padaniem ludzi na niektóre choroby oraz nagły-*? mi zgonami.

Naukowcy badający te zagadnienia cofają się nawet w przeszłość, ustalając na przykład, że nie-*; które epidemie w XIX wieku następowały wraz z pojawieniem się plam na Słońcu.

Na tym wszakże nie kończy się wpływ Słoń­ca | innych ciał niebieskich na nasze ziemskie ży­cie. Astrologowie twierdzą, że zjawiska kosmicz­ne są przyczyną wielu wydarzeń politycznych, wojen itd. Są okresy, wyznaczone położeniem planet, gdy ludzkość zda się być ogarnięta swego rodzaju gorączką i szaleństwem.

Jeśli nawet sceptycznie ustosunkujemy się do tego rodzaju libroskopów, to jednak nie da -się zaprzeczyć, że wiele z tego co się dzieje w Kos­mosie, na przykład natężenie elektromagnetycz­nej emisji Słońca, ma bezpośredni lub pośredni wpływ na nasze życie. A najbardziej prawdopo­dobna wydaje się tzw. astrologia meteorologiczna, śledząca .oddziaływanie zjawisk kosmicznych na pogodę oraz faunę i florę naszego globu. Stara się ona ustalić przyczyny, a także przepowiadać, kie­dy nastąpi okres urodzaju, kiedy grozić będą lu­dziom i zwierzętom epidemie, susze, trzęsienia Ziemi i inne katastrofy.

Tak więc są rozmaite odmiany astrologii. Rzec by można: dobre ziarno pomieszane jest z bezwar­tościową plewą. Ale w której dziedzinie jest ina­czej?

W KRĘGU FANTASTYKI

Potrzeba snucia bajecznych opowieści jest może dla zbiorowości ludzkiej tym, czym sen i marze­nie dla jednostek. W każdym razie fantastyczna fl^prczość przewija się przez wszystkie epoki i formacje kulturowe i bynajmniej nie urywa się "Saisiaj, w drugiepołowie XX stulecia, choć wszę­dzie dociera już światło, wiedzy, światło, zdawać by się mogło bezlitosne dla wszelkich tworów •^maginacji. Wprost przeciwnie — fantastyka we­szła w mariaż z nauką i jak pokazują wysokie na­kłady literatury science fiction, jest to mariaż niezwykle płodny. Co więcej -r- wielu wybitnych naukowców nie,tylko się od fantastyki nie odżeg­nuje, lecz niektórzy z nich. sami chwytają za pió­ra/ by uprawiać ten gatunek Mteraeki. Tak na przykład Norbert Wiener, twórca cybernetyki, jest autorem Opowieści Bóg i Golem. >

Iwan Jefremow, radziecki paleontolog, napisał sporo interesujących litworów fantastyczno-nau­kowych, wśród riich powieść Mgławica Androme­dy. Arthur C Ciarkę, specjalista w dziedzinie 'astronautyki teoretycznej, jest autorem licznych powieści science fiction: Odyseja kosmiczna, Pias­ki Marsa, Wyspy 'id niebie i in.

Dość długo możńa by wyliczać naukowców za­angażowanych w tęgo rodzaju twórczość literac­ką. Trzeba by się też cofnąć nieco w czasie i wy­mienić przynajmniej Konstantego Ciołkowskiego, którego książka Na Księżyc napisana została już

w 1887 roku, a potem jeszcze powstały Droga do gwiazd i W przestrzeni pozaziemskiej.

A wiemy przecież, że nie bez racji nazywa się] dzisiaj Ciołkowskiego ojcem astronautyki — wszak wiele jego wizji zostało już zrealizowa­nych. Podobnie trafne były wizje Juliusza Ver- ne’a — okazało się to zwłaszcza podczas lotu na Księżyc. Ze współczesnych zaś naukowców trze­ba tu wymienić choćby Arthura C. Clarke’a, któ­ry w swej powieści opisał orbitalne stacje sateli­tarne na długo przedtem, nim pomyślano o ich konstrukcji.

A więc w efekcie mariażu nauki z fantastyką powstają nie tylko interesujące utwory literackie, i coś na kształt baśni epoki technicznej, ale i jakby wizje profetyczne. Zresztą chyba i starodawne baśnie nie były literaturą tylko, lecz przeczuciem pewnych spraw... Zawarta w nich może była zbio­rowa intuicja. Zwyczajny sen też ponoć ma nie­kiedy prorocze zgoła motywy...

Lecz tu od razu wkraczamy na bardzo grząski teren. Bo choćby to była prawda, że zdarzają się wieszcze sny (współczesna neurologia i fizjologia wcale tego nie negują, a nawet próbują naukowo zinterpretować to zjawisko), to jednak wiadomo, że w przeważającej większości sny są chaotyczny­mi marzeniami, na których nie sposób budować jakiegoś rozeznania co do przyszłości. Można je najwyżej opowiedzieć w kawiarni — jeśli są do­statecznie frapujące.

Podobnie jest z literaturą fantastyczno-nauko­wą, która pełna dziś rolę baśni, marzenia czy snu.

Nie* należy jednak trafności wizjonerskiej Ciołko­wskiego czy Arthura C. Clairke’a nazbyt uogólniać i ' rozciągać na cały ton gatunek literacki, który notabene stosunkowo rzadko utrzymuje się na wy­żynach Olimpu, znacznie częściej w swej produk­cji masowej stacza się aż do infantylnego komik­su^ Czytelnik polski na ogół nie zdaje sobie spra­wy z tego, gdyż jest przyzwyczajony do bardzo Wysokiego poziomu twórczości Lema, a.i przekła­dy, które się u nas ukazują, też nie są czerpane ze śmietnika.

jest duży popyt na science fiction wśród mło­dzieży, np. we Francji liczba miłośników tego ga­tunku sięga pół miliona, z tego około 50 tysięcy to wręcz fanatycy. Gdy podaż ma za takim popy­tem nadążyć, trzeba często rezygnować z jakości na rzecz ilości. W efekcie tego rynkowego na tere­nie literatury prawa powstają często utwory przy­pominające senne majaczenia.

Ale i bardzo dobrzy autorzy science fiction też często odbiegają zbyt daleko od „science”, pozo­stając głównie w sferze „fiction”, nawet jeśli da-

ją sztafaż techniczny. Może poniekąd dzieje się tak dlatego, że rozwój wielu dyscyplin nauko­wych jest tak szybki, że po prostu prześciga wy­obraźnię pisarzy. A gdy nauka wejdzie na jakiś : teren, to" nie ma już tu nic do roboty literat-wi- zjoner. Nikt już dzisiaj nie będzie pisał powieś­ci fantastyczno-naukowej o podróży na Księżyc. A i dalsze ciała niebieskie, do których zaczynają docierać sondy kosmiczne, też wymykają się z te­matyki science fiction. To są przykłady najbar­

dziej rzucające się w oczy, ale i w innych dziel dżinach lista tematów do skreślenia jest bardzo! długa.

Łecz są tematy odwieczne, wciąż żywe, zwłasz^l cza gdy dotykają losu człowieka i społeczeństw. Wśród tych, które ostatnio dominują w twórczość ci science fiction, jest np: temat Utópii, a jeszczeJ częściej dystopii, jako że wielu autorów sćiencei fiction ma skłohność widzieć przeszłość w czar-4 nych * "barwach. Nawet społeczeństwa pangalak- tyczne na kartkach powieści tego gatunku żyją] wtłoczone w system feudalizmu łub dyktatury..; Szczytem wszystkiego jest chyba książka William-'^ sona Humanoidy, w której- roboty podłączone do^ superkomputera panują w Sposób absolutny nadi całą ludzkością, rzekomo dla jej dobra. Chlubnym' wyjątkiem w tej serii powieści jest wzmiankowa­na Mgławica Andromedy Jefremowa.

Trzeba jednak uprzytomnić sobie, że książki te,; pomimo sztafażu technicznego i kosmicznego, w gruncie rzeczy bardziej się- odnoszą do przeszłości i teraźniejszości, aniżeli przyszłości Hominis sa- pientis. Są jedynie ekstrapolowaniem tego, co było lub jest, na wiek XXI lub dalsze stulecia. Wątpli­we to wizjonerstwo. Raczej jest to projekcja włas­nych lęków w przyszłość i rozszerzenie ich aż-na całą galaktykę. Albo po prostu chce się nastra­szyć czytelnika, gdyż niekiedy bardzo on to lubi.

Najdoskonalszym, rzecz jasna, straszakiem są obrazy przyszłych wojen — bardzo częste w lite­raturze fantastyczno-naukowej. Nie jest to zresz­tą temat całkiem nowy, podejmowali go już dość

szeroko klasycy science fiction, wśród nich Verne

i Wells. Niektóre ich wizje się sprełnily. Tak np. pierwszy z wymienionych pisarzy w swej powies­ili z 1878 roku Opisał olbrzymie działo — Herr Schultze — do złudzenia przypominające później­szą „grubą Bertę” z wojny 1914—18 roku.

R. Robida w swej książce Inżynier von Satanas, napisanej w 1920 roku, przewidział promienie śmierci i napalm, masowe bombardowania i woj­nę bakteriologiczną... A do swoich czytelników zwrócił się z taką oto apostrofą:

Hjfe: Ach, nieszczęśni ślepcy, nie widzicie i nie |jnożecie zgadnąć, że jakieś na pozór niewielkie od­krycie naukowe kryje w sobie potworne niebez­pieczeństwa, które już jutro mogą się ujawnić...”

W literaturze science fiction nowszej doby woj­ną znaczy najczęściej koniec świata, koniec gatun­ku ludzkiego czy też zmutowanie go przez radio­aktywność. Temat przemiany człowieka w inny gatunek niekoniecznie wiąże się z wojną i nieko­niecznie pokazywane są monstra. Czasami muta­cja przeprowadzona zostaje w laboratorium nau­kowym, a jej efektem jest istota przewyższająca człowieka pod każdym względem.

Może łatwiej jest pisać piętrząc nieszczęścia i kataklizmy, jako że pozwala to trzymać czytelni­ka w napięciu, a może też — jeżeli pozostać przy porównaniu tej literatury z rodzajem snu - współczesny człowiek, często zagoniony, sfrustro­wany i zaniepokojony, miewa ciężkie i koszmar­ne sny.

NIC NOWEGO POD SŁOŃCEM

Tak mówili starożytni Rzymianie: Nihil novi sub sole. A i my, ludzie XX stulecia, powtarzamy nieraz tę myśl w chwilach filozoficznej zadumy. Lecz przecież traktujemy ją tylko jako swego ro­dzaju metaforę, nikt zaś nie sądzi, że dosłownie" może się zdarzyć tó, co już ' raz miało miejsce. Jeśli nawet historia się powtarza, to późniejsze wydarzenie może być najwyżej wariantem jakie­goś minionego, ale nigdy wierną kopią. Obecnie zresztą skłónni Jesteśmy raczej mniemać, iż nau­ka płynąca z historii coraz mniej jest przydatna dla współczesności, a w szczególności dla progno­zowania przyszłości, a to dlâtego, iż ż^cie toczy się w coraz szybszym tempie i dysponujemy taką wiedzą i takimi wynalazkami, o jakich żadnym filozofom czasów fninioriyćh- się nié śniło.

Aliści w tym nieco lekceważącym stosunku do historii o jednym; ważnym fakcie zapominamy — iż. znamy tylko dość krótki odcinek dziejów ludzkości, a i to niezbyt dokładnie. No' bo cóż to jest pięć, sześć tysięcy lat... A co było przedtem?

. Wyobraźnia podsuwa nam zaraz postać troglo­dyty odzianego w skórę i z .maczugą w ręku. Ô- braz jest prawdziwy — istnieją na to dowody w postaci różnych wykopalisk, ale czy jest całkiem pełny?

Na marginesie zaznaczę, że i dziś,' w epoce lo­tów kosmicznych, można by gdzieś w głębi buszu afrykańskiego spotkać ludzi egzystujących w stra-

i sznie prymitywnych warunkach. Przypominam

też znaną odpowiedź Einsteina na pytanie, jak wyobraża sobie trzecią wojnę światową: „— Nie wiem, jak by wyglądała trzecia, lecz podczas czwartej zapewne walczono by maczugami”.

IfaiSuwa 'się pytaTiié': kto wie, czy już raz, a mo­że nawet i kilka razy, ludzkość nie osiągnęła wy­sokiego poziomu cywilizacyjnego, który potem gwałtownie się załamywał ną skutek jakiegoś ka­taklizmu (naturalnego bądź wywołanego sztucz­nie)?

Żaden z szanujących się uczonych nie odpowie­działby twierdząco ńa to pytanie (przynajmniej na razié), a pewnie i niechętnie by się nad nim zastanawiał z obawy, żeby nie wpaść w sferę fan- tázji. Ale są i tacy, których ekscytują niezwykłe hipotezy, i ci chętnie zapuszczają się w dżunglę najbardziej fantastycznych domysłów. To praw­da, że nie brak wśród nich i zwykłych szarlata­nów żerujących na sensacji i' upartych maniaków, ogarniętych jakąś idee-fixe i przekręcających fakty, byle tylko wszystko się z ich urojoną wi­zją zgadzało. Lecz w rozwoju nauki nieraz już ziarno mieszało się z plewą i dopiero retrospek­tywnie można było ocenić co jest co. Nie warto więc z góry przesądzać kwestie. Lepiej już po­puścić trochę wodze wyobraźnia

Jak Wiadomo, od wielu stuleci trwa spór o At­lantydę — tajemniczy ląd,. rzekomo istniejący niegdyś na zachód od Gibraltaru i zatopiony na skutek jakiegoś kataklizmu. Legenda głosi, iż roz­winęła się tu wysoka cywilizacja, która promie­niowała i na inne kontynenty. Niektórzy współ­

cześni wielbiciele owej legendy są nawet skłonni! mniemać, że Atlantydzi posiadali technikę i wy- i nalazki przechodzące dzisiejsze w tym zakresie o- 1 siągnięcia oraz że kataklizm spowodowany był I eksplozją termonuklearną lub czymś w tym ro- I dzaju.

Gdyby im wierzyć, to wówczas rozwiązanie« zagadki Atlantydy byłoby równie istotne dla hi- I storyka co dla futurologa* Patrzenie w zamierzch-J łe dzieje byłoby zarazem patrzeniem w przyszłość |

osobliwa pętla czasu! A profit z tego byłby ta-1 ki, że być może udałoby się ludzkości ominąć 1 zdradliwe pułapki, jakie często niesie ze sobą j gwałtowny rozwój cywilizacji technicznej. Nó, .ale trzeba najpierw zbadać,, jak to naprawdę było ; z tą Atlantydą i czy w ogóle istniała.

Spór o to wziął początek z pism Platona. W » dwóch jego dialogach: Timaios i Kritios przyto-; czona jest opowieść Solona, którego w dzieje At­lantydy wtajemniczyli kapłani egipscy.

Nie ma tu miejsca na zbyt obszerne cytaty z Platona, więc tylko jeden fragment: „Otóż na tej wyspie, na Atlantydzie, powstało wielkie i podzi­wu godne mocarstwo pod rządami królów, wła­dające nad całą wyspą i nad wieloma innymi wys­pami i częściami lądu stałego. Oprócz tego po tej stronie tutaj oni panowali nad Libią aż do granic Egiptu i nad Europą aż po Tyrrenię. Więc ta ca­ła potęga zjednoczona próbowała raz jednym ude­rzeniem ujarzmić wasz i nasz kraj i całą okolicę Morza Śródziemnego {...)”.

Darujmy sobie opis potęgi d cywilizacji Atlan­

tydy —- Platon widział to oczyma człowieka żyją­cego na przełomie IV i V stulecia przed naszą erą, współcześni fantaśc! wierzący w istnienie Atlan­tydy widzą ją przez pryzmat XX-wiecznej tech­niki. Być może hipoteza o eksplozji termonuklear- nej, lub czymś podobnym, grzeszy nadmiarem fan­tazji lecz wiele rzeczy, nie licząc dialogów Plato­na, zdasię wskazywać na to, iż ongiś miała miej­sce jakaś na ¿kalę globalną katastrofa — może było to zderzenie? z kometą, może olbrzymie trzę­sienie ziemi i zapadnięcie się całego kontynentu, a może jakieś inne przyczyny sprowadziły na Zie­mię potop... Faktem jest,, że jak świat długi i sze­roki, od Mezopotamii zaczynając, a na Ameryce kończąc, wszędzie spotyka się legendy o wielkim kataklizmie. Niekiedy nawet o kilku kolejnych kataklizmach, z których tylko jedna para ludzi się uratowała, by dać początek nowej ludzkości. Oto np. fragment starego manuskryptu ukazują­cy wierzenia Indian środkowoamerykańskich:

...Tak powstała nowa rasa olbrzymów, która przetrwała 4008 lat. W końcu bogowie niezado­woleni z nich, sprowadzili na Ziemię potop. Wszy­scy ludzie zostali zamienieni w ryby, z wyjątkiem jednej pary...

Gdy potop ustał i nastąpiło odrodzenie ludzkoś­ci, powstała nowa rasa. Przetrwała ona 4010 lat, aż do czasu, gdy nadszedł niesłychany huragan z niebios i zniszczył ludzi i drzewa (...}”.

Można by długo pisać, wyliczając tylko wszys­tkie poszlaki przemawiające za istnieniem Atlan­tydy d jakiegoś kataklizmu, którzy pogrążył ją na

dnie oceanu. Powstało zresztą na ten temat po­nad 20 tys. książek, więc nawet najzagorzalszy miłośnik sensacji naukowej nie przedrze się przez tę dżunglę.

Być może W'przyszłości eksploracje naukowe po­każą; jaka była przeszłość świata. I vice versa: ob­raz przeszłości wpłynąć może, choćby jako ostrze­żenie, na bieg przyszłych wydarzeń. Zakładając oczywiście, iż rozliczne legendy i hipotezy na te­mat Atlantydy nie są czczym urojeniem.

WCIĄŻ DALEKO DO RAJU.

W ubiegłym stuleciu panowało przekonanie, że nauka rozwiąże z czasem wszystkie lub prawie wszystkie niedomogi życia, że wręcz stworzy na Zaemi raj.

Ten naiwny ' scjentyźm — wyznawany często przez umysły skądinąd nienaiwne — poniósł w naszych czasach prawie całkowitą klęskę. A na­wet obraca się niekiedy w, swoje przeciwieństwo: w jakiś antyscjentyzm, w nastawienie do nauki zgoła wrogie lub przynajmniej nacechowane mnó­stwem obaw i zastrzeżeń.

Na razie widoczne jest, zwłaszcza w publika­cjach futurologicznych, miotanie się od jednego bieguna do drugiego. Przy czym przewagę biorą często wypowiedzi w tonie katastroficznym. A przecież, jeśli nawet rewolucja naukowo-techni- czna nie stwarza sama przez się raju na Ziemi, to nie znaczy jeszcze, żeby miała sprowadzić piekło.

Faktem jest jednak, źe jej gwałtowny wybuch przynosi, obok zwycięstw sporo zjawisk negatyw­nych — a przynajmniej takimi one są dla pokole­nia, które wyrosło w całkiem innej aurze intelek­tualnej i obyczajowej. Ozy jednak można się us­pokajać myślą, że następne pokolenia przystosu­ją się do wszelkich zmian, łącznie z tymi, które dziiś wydają się nam niepożądane, i że nie będą woale cierpieć z tego powodu?

’•* Może przystosują się w sposób bezbolestny, ale to jeszcze nie znaczy, że wszystko będzie w po­rządku. Bo pewnie możliwe byłoby np. przystoso­wanie się człowieka do nadmiernego hałasu przez przytępienie się zmysłu słuchu, ale chyba nie o to ' chodzi.

Przykład ten nie jest już nawet- hipotetyczny, lecz z życia bieżącego wzięty. Niejeden przedsta­wiciel młodzieży, bigbitowej ma już ucho przytę­pione, nieczułe np. na muzykę morza czy poszum drzew (a wraz z tym może iść i przytępienie psy­chiczne, wyrażające się niezdolnością odczuwania pewnych rzecży).

Lecz warto też sięgnąć i po przykład, który na razie jest hipotezą tylko, ale nie pozbawioną pod­staw naukowych. Oto przystosowanie się człowie­ka do mocno zanieczyszczonego środowiska może nastąpić w ten sposób, że zajdą w nim zmiany genetyczne — a więc będzie jak gdyby innym ga­tunkowo tworem; I chyba wątpliwe czy lepszym. Postać takiego mutana jest stałym tematem ry­sunków humorystycznych z gatunku czarnego hu­moru.

Środowisko człowieka w coraz mniejszym stop-i niu jest środowiskiem naturalnym, a coraz bar-1 dziej sztucznym. Miliony mieszkańców wielkiej! miast w ogóle nie dotykają stopą ziemi lecz asfal-1 tu, a nad głową nae widzą nieba z obłokami czy ] gwiazdami lecz mury, dym czy łunę świateł elek­trycznych. Oczywiście środowisko sztuczne jest w i dużym stopniu «zanieczyszczone, co grozi człowie-1 kowi zatruciami. Ale nie tylko o to chodzi. Jest ^ jeszcze problem, którego nie da się rozwiązać za po- mocą najdoskonalszych nawet filtrów czy innych- urządzeń technicznych zapobiegających toksycz-J ności, problem tyczący ludzkiej psyche raczej niż- . 1; jego somy.

* Przyroda to nie tylko świeże powietrze, cisza || innego tego typu błogosławieństwa, to również; swego rodzaju poezją —- taka, bez której człowiek wewnętrznie marnieje. Uży^ean słowa; poezja, nie mogąc znaleźć innego, ale bynajmniej nie chodzi tu o sentymentalne rozczulanie się nad drzewkiem, ptaszkiem, czy kwiatkiem. Sprawa jest poważniej­sza. Być może Uprzytomni ją jakieś porównanie między przyrodą a techniką.

Twory tej pierwszej mają cechę indywidual­ności: nie znajdzie się dwóch identycznych drzew ani nawet dwóch identycznych liści na drzewie, jest to wynik reprodukcji seksualnej, zapewnia­jącej powstawanie ciągle nowych planów gene­tycznych — poeta ipógłby to nazwać twórczym duchem miłości panującej w przyrodzie i też by oaiał słuszność. Natomiast produkty techniki są seryjne: zachwycać się ewentualnie można jesz­

cze pierwszym modelem, ale tysięczny wprawia już w znużenie — co wynika z immanentnej ce­chy (powieka (i, wszelkiego żywego stworzenia), jaką jest poszukiwanie nowego.

2* Receptory naszych zmysłów tak są zbudowane, że gdy sygnały się powtarzają — przestają do nich ^dochodzić. Niewątpliwie więc techniczne środo- ‘fwtisko, w jakim żyje wielu współczesnych ludzi, »emanuje aurę znużenia lub wręcz śmiertelnej nu­dy. To wywołuje nieraz odruchy buntu przeciw monotonii i dobrze, jeśli się to nie kończy jakimiś ^ekscesami, po których następuje moralny kac i- jeszcze gorsza nuda. A niestety, w takie błędne koło wpadają czasem grupy zwłaszcza młodych ludzi, które dochodzą aż do używania narkotyków. Chemicznie sprokurowany raj to już na pewno prawdziwe piekło.

; Cechą technicznego' środowiska jest też tempo, znacznie nieraz przekraczające szybkość proce­sów sygnalizacyjnych u człowieka. Akty spostrze­gania oraz akty ruchowe przebiegają w czasie mie­rzonym w milisekundach; czy w przyszłości uleg­ną one przyspieszeniu? Nie jest to wykluczone,' zakładając, że człowiek żyć będzie w środowisku nadającym szybkie, zagęszczone w czasie bodźce.

I można nawet przyjąć, że tego rodzaju przemia­na będzie korzystna, że pozwoli ona uporać się z lawinowo rosnącą ilością informacji, którą czło­wiek, by utrzymać się na powierzchni rwącego nurtu życia, musi sobie jakoś przyswajać i prze­twarzać. Komputery tylko częściowo od tego tru­du uwalniają, ale na.razie lawina informacji czło­

wieka przygniata, rodzi w nim poczucie nienadą* żania, a więc i pośpiech — a ten, wbrew zewnętrz­nym pozorom, jest bratem nudy, jako że nie po­zwala prawdziwie zaznać smaku życia. Podobnie jak nie sposób o rozkosze podniebienia w barach szybkiej obsługi. A obserwować dziś często można, że ludzie się spieszą nawet przy... odpoczywaniu. Jak w tym dowcipie: „Spij szybko, bo poduszka potrzebna”.

Manowców cywilizacji technicznej jest mnó­stwo, ale bodajże najgroźniejszym jest tendencja do przekształcania jej w rodzaj różdżki czarodziej-* skiej, za dotknięciem której wszelkie problemy zostają automatycznie rozwiązane. A i drzwi do raju też się otworzą.

Taka postawa, w gruncie rzeczy infantylna, wy­wodzi się Z zeszłowiecznego scjentyzmu. I nic dziw­nego, że często przekształca się w swoje przeci­wieństwo. Próby sforsowania drzwi do raju nie tylko, że się nie powiodły, lecz zgoła przyniosły mnóstwo nowych niedogodności, więc precz z na­uką i techniką!... I gadanie takie dalej jest przeja­wem infantylizmu. No, ale z wieku dziecięcego kiedyś się przecież wyrasta. Choć, oczywiście, do­rosłość sama przez się też nie załatwia sprawy; zależy co z kogo (w tym przypadku z całej ludz­kości) wyrośnie... Dobrze byłoby, gdyby skorupka za młodu nie nasiąkła trującymi substancjami — tak chemicznymi, jak i psychicznymi.

STRASZAK PRZELUDNIENIA

Z wielu publikacji futurologicznych, a zwłasz- sza z dołączonych do nich tabelek, niedwuznacz­nie wynika, że jeszeźe trochę, a na całej powierz­chni Ziemi będzie tak ciasno, jak w tramwaju w godzinach szczytu. Nie mówiąc już o tym, że nie będzie co jeść — bo skąd wziąć pożywienie dla fantastycznie licznego tłumu —: ani nawet czym oddychać, gdyż przemysł, starając się nadążyć za owym eksplozywnym wzrostem ludności, rozwinie się do tak monstrualnych rozmiarów, iż całkiem zniszczy naturalne środowisko i zanieczyści'atmos­ferę. Jednym słowem, globalna katastrofa.

Aż nieprzyjemnie czytać ooś takiego, gdyż mo­gą nieraz najść człowieka ponure refleksje, iż jest na świecie niepożądany, niepotrzebny, tylko zże­ra bliźnim chleb i miejsce zajmuje.

Tak więc gdyby się zbytnio przejąć groźbą eks­plozji demograficznej, -ciateny utylitaryzm zapano­wałby w stosunkach międzyludzkich. A i wiele innych jeszcze okropniejszych zjawisk socjologicz­nych i psychologicznych dałoby o sobie znać. Mo­żna to sobie wyobrazić... Zresztą na ten temat po- wstał już niejeden budzący dreszcz grozy utwór science fiction.

Leoz może właśnie taka ponura rzeczywistość czeka naszych wnuków i prawnuków, i nie po­winno się odwracać wzroku od przyszłości li tyl­ko dlatego, że nieprzyjemnie w tamtą stronę pa­trzeć.

Na pewno trzeba prawdzie spojrzeć w oczy.

I faktem jest, że liczba ludności świata wzrastał w tempie coraz bardziej przyspieszonym. Oto' z grubsza rachunek:

Z danych historycznych możemy wywnioskowali że 3 tysiące lat przed naszą erą liczba ludności na Ziemi wynosiła około 100 milionów, zaś okołtf roku 1000 naszej ery — 250 milionów. Trzeba więc było około 4 tysięcy lat, aby liczba mieszki kańców naszego globu podwoiła się. Zaś w ciągu' jednego tysiąclecia wzrosła ona dziesięciokrotnie, przy czym proces ten natężał się coraz bardziej w miarę zbliżania do XX wieku.

Można przewidywać, że tempo tego procesu na­dal będzie wzrastać, i że liczba ludności świata:1 podwajać się będzie co 40 lat, a więc u schyłku stulecia będzie nas prawie 6 miliardów, a gdzieś około 2050 roku —12 miliardów.

Ale to jeszcze nie jest statystyka, która by podnosiła włosy na głowie. Posłuchajmy, co mówi np. Paul Ehrlich, który zresztą w swym rachunku zakłada podwajanie się liczby ludności co 37 lat, po czym ów rachunek rozciąga na całe przyszłe stulecie. Otóż z obliczeń tego futurologa wynika, że za 900 lat byłoby na świecie 60 000 000 miliar­dów ludzi, a więc 120 osób na 1 metr kwadrato­wy, wliczając w to morza i oceany. Dla takiego tłumu trzeba by -zbudować jeden wielki, pokry­wający całą Ziemię dom o 2000 pięter, a i nawet wówczas każdy mieszkaniec dysponowałby prze­strzenią wynoszącą zaledwie 2 na 3 m2. Może jednak uda się wtedy skolonizować inne planety układu słonecznego?

i Ale rachunek Paula Ehrlicha i w takim przy­padku rozprasza wszelkie nadzieje. Powiada bo­wiem, iż Wystarczy .50 lat, by na Wenus, na 'Marsie, na Księżycu, Merkurym, Jupiterze itd. było równie ciasno jak na starej Ziemi.

^ To nadmierne mnożenie się natura może zrów­noważyć katastrofalną liczbą zgonów, lepiej więc, Żeby zawczasu sami ludzie ustanowili jakąś rów­nowagę^— radzi wspomniany futurolog. Trzeba pewnego przewrotu w mentalności ludzi: każdy powinien odtą‘d brać pod uwagę nie tylko inte­resy własnego potomstwa, lecz interes całego społeczeństwa. Zaś państwa powinny wprowadzić kontrolę w dziedzinie demograficznej tak, jak to już czynią w dziedzinie ekonomii.

Wszystko to brzmi dość gładko, ale gdyby rzecz sformułować brutalnie, trzeba by chyba przewi­dzieć, że w przyszłości Małżeństwo pragnące mieć dziecko musiałoby się przedtem postarać w od­powiednim urzędzie o papierek —» pozwolenie. Nie rhówiąc już o tym, że ograniczanie narodzin z jednej strony, a przedłużanie życia (rozwój medycyny) z drugiej, doprowadziłoby do zesta­rzenia się społeczeństw. Byłaby to istna geronto­kracja. Brakło by znamiennej dla młodości dyna­miki i odwagi, bez których trudno ruszyć z posad bryłę świata i pchać ją ku lepszej przyszłości. Kto wie, czy nazbyt postarzała ludzkość nie we- szłaby w ślepą uliczkę. I czy zastój nie okazałby się fatalniejszy w następstwach, aniżeli gwałtow­na eksplozja demograficzna.

Straszak przeludnienia nie powstał dziś, w

drugiej połowie XX wieku. Znane jest dobrze nazwisko Malthusa, powtarzane multum razy od stu kilkudziesięciu już lat przez burżuazyjńyeh ekonomistów i polityków. Przypomnę w dwóch słowach, na czym się zasadzał maituzjańiżfti. Tho­mas Robert Malthus (1766—1934), ekonomista angielski, był twórcą znanej teorii ludnościowej* głoszącej, że ilość środków żywności wzrasta w temoie arytmetycznym, ludność zaś w postępie geometrycznym; nędza mas jest więc . rezultatem nadmiernego przyrostu ludności Zwolennicy mal- tuzianizmu sądzili, że mankamenty ustroju kapi­talistycznego da się usunąć przez ograniczenie przyrostu naturalnego. Oczywiście, uważali, że przede wszystkim klasa, robotnicza powinna być pohamowana w nadmiernym rozmnażaniu: się. yCo, nawiasem mówiąc, nasuwa pewną analogię z pu­blikacjami wielu dńsiei,szych futurologów za­chodnich, którzy powiadają, że na^wiecej niebez­pieczeństw niesie eksplozja demograficzna krajów tzw. Trzeciego Świata, słabo rozwiniętych ekono­micznie. Czyż więc u podstaw małtuzianizmu i późniejszych, a pokrewnych mu teprii, nie leży boiażń zamożnych przed powiększaniem się liczby biednych?

Warto sobie Uprzytomnić, że właśnie wszystko, co. żyje,, rozmnaża się z pewnym nadmiarem. F. Jacob, laureat nagrody Nobla, pisze na '.ten temat: Gdyby na Ziemi istniał tylko jeden ga­tunek i gdyby nic nie ograniczało jego ekspansji, gdyby nie istniał żaden niszczący czynnik, gatu­nek ten mnożyłby się nieograniczenie w postępie

geometrycznym. Już Linneusz obliczył, że gdyby każda roślina i każde z jej potomstwa wytwarza­ło Tylko dwa ziarna rocznie, a nie znamy rośliny tak mało płodnej, >to po upływie 20 lat dałoby to ponad milion osobników. Darwin dokonuje analogicznego rachunku dla słonia, znanego z te­go, że rozmnaża "'ślę riajwolniejt Gdyby przyjęło się, że słoń osiąga źdolność rozmnażania się w wieku trzydziestu lat, a żyje śto lat, i że w okre­sie, gdy jest' dojrzały płodzi sześcioro małych, to potomstwo jednej pary po 750 latach skła­dałoby się z 19 milionów słoni.

Ale żaden gatuńek nie jest na Ziemi sam. W każdej chwili żyją populacje różnych organizmów współzawodniczących ze sobą o terytorium, po­karm, światło, słowem —I o byt..

Z ptmktu widzenia ewolucji owo współzawod­nictwo odegrało wielką rolę, zgoda, ale czy w tej chwili dó przyjęcia są, zwłaszcza dla człowieka, prawa dżungli? Zresztą człowiek w pewnym sen­sie jest już na świecie sam, mianowicie w tym sensie, że nie zjadają go dzikie zwierzęta, a‘jesz­cze trochę to wybroni się i przed bakteriami. Prawda, że wyniszcza się sam — w wojnach. Ale czy naprawdę dla uniknięcia katastrofalnego prze­ludnienia Ziemi nie ma innej alternatywy, jak tylko przetrzebianie liczby ludności lub sztuczne, zgoła administracyjne jej ógraniczanie?

Zważywszy na potęgę techniczną, przyjęcie pierwszej ewentualności mogłoby się uroić jedy­nie w umysłach tkniętych paranoją, druga zaś niesie ze sobą coś w rodzaju uwiądu starczego.

Wydaje się, że te biadolenia nad eksplozją de- 'ś Biograficzną są przedwczesne. Malthusa już przed, j półtora wiekiem napawała obawą liczba ludzi na świecie, choć w porównaniu z dzisiejszą była ona i naprawdę mała; obecnie zaś niektórzy futurolo- i dzy martwią się, że za 900 lat; ludzie , nie po- < mieszczą się na powierzchni globu.

Oczywiście, w wybiegającym w przyszłość ra-,1 chunku socjologicznym i ekonomicznym trzeba | brać pod uwagę czynnik olbrzymiego wzrostu de- 1 mograficznego, ale niekoniecznie musi to prowa-J dzić do apokaliptycznych wizji. Albowiem nié I wolno też zapominać, że Homo sapiens wzrastać 1 może nie tylko ilościowo, ale i jakościowo — w potęgę intelektualną, która uczyni go gospoda­rzem nie ty^ko ziemi i morza,, nie tylko , układu i słonecznego, ale i odległych gwiazd i krążących wokół nich planet.

Cóż jest potężniejsze* od rozumu? —: pisał ongiś Ciołkowski. — Do niego należy władza, siła i pa- j nowanie nad całym wszechświatem. Ta siła jest potężniejsza od wszystkich pozostałych sił przy­rody...

A przecież Ciołkowski nie był jałowym marzy­cielem; tak się tylko mogło zdawać niektórym jego współczesnym, zaś przyszłość pokazała, że jego wizje i teorie astronautyczne mogą stać się rzeczywistością. Lepiej więc, aby nad rachubami futurologów unosił się duch Ciołkowskiego, a nie Malthusa.

JESZCZE JEDNA BOMBA...

|' Nasze czasy są, rzec można; bombowe, We i/'wsżystkich tego słówa znaczeniach. Bo po pierw­sze-, coraz wybucha jakaś nowa sensacja i nie jest | ód tych eksplozji wolna żadna dziedzina życia, od' nauki ■ poczynający a na obyczajowości kończąc. Ponadto w publicystyce, zwłaszcza futurologicz­nej, ciągle się mówi o jakiejś bombie — czy to ,W dosłownym sensie, jak w przypadku bomby atomowej lub wodorowej, czy też w przenośnym, rip. bombie populacyjnej — w znaczeniu eksplo- ' 'żywnego wzrostu ludności świata. I

Coraz częściej słyszymy też o bombie megabi­towej (złożenie z greckiego słowa: mega, co zna­wczy wielkie oraz z terminu: bit, oznaczającego najmniejszą jednostkę ilości informacji). A więc mowa o nadmiarze informacji, nadmiarze, od któ­rego głowa już nie tylko boE, ale wręcz pęka.

Sprawa jest bardzo istotna, zważywszy, że nie panowanie5 nad strumieniem informacji, jaką nie­sie- życie w drugiej połowie XX wieku, może gro­zić zaburzeniami, jeśli nie zupełnym rozchwia­niem się różnych organizmów społecznych, go­spodarczych „etc.; podobnie jak byłoby i z bio­logicznym organizmem, gdyby centralny układ nei*wowy nie' panował nad całym zasobem bodź­ców,' informacji napływających z poszczególnych- organów.'

Można by przytoczyć dane statystyczne, świad­czące o wykładniczym, powiedzmy, wręcz hor­rendalnym wzroście liczby wydawnictw książko—

wych, czasopism etc. Ale i bez tego prawie każdy odczuwa dziś na własnej skórze (na własnym mózgu należałoby powiedzieć) nadmiar informa­cji, z którymi powinien się uporać, jeśli chce być au courant interesujących go spraw, a z którymi jednak uporać się nie sposób — w czym niewąt­pliwie tkwi źródło wielu stresów i w konsekwen­cji schorzeń nerwowych, charakterystycznych dla naszego stuleda.

W najcięższej sytuacji są oczywiście naukowcy^ albowiem eksplozja informacji na gruncie nauki | jest tak wielka, że zaiste trudno jest dziś śledzić dokładnie rozwój, nawet i na wąskim, specjali­stycznym odcinku, jakiejś dyscypliny naukowej.

I zawsze można żywić obawy, że się pracuje nad czymś, co już zostało opracowane i nawet opaten­towane. (Wzmiankuję tu, że co roku publikuje się na świecie około 250 min stron danych nauko­wych, udziela się ponad 300 tys. patentów).

O pamięciowym opanowaniu jakiejś, choćby i najwęższej dziedziny wiedzy, już od dawna nie sposób nawet marzyć. Nadmiar informacji, poza wszystkim innym, spowodował, by tak rzec, nie­strawność mózgów. Często stają się one niby sita

o grubych okach, przez które wszystko momental­nie przecieka.

Te zakłócenia w metabolizmie informacyjnym zwiększane są jeszcze przez niewłaściwy sposób wypoczywania: np. wysiadywania całymi godzi­nami przed telewizorem. Wyciąga się głowę z je­dnego strumienia informacji i kładzie się ją pod drugi, co często jest, jak w przysłowiowym okreś­

leniu: „z deszczu pod rynnę”. A przecież najsto­sowniejszym remedium na niestrawność intelek­tualną byłby raczej post — rodzaj wewnętrznego ¿uciszenia.

:r Ale to już inny problem. Zresztą zdaję sobie sprawę, że bardzo trudny do rozwiązania. Łatwo bowiem takie lekarstwo ordynować, gorzej zaś z realizacją. A zresztą choćby współczesny człowiek potrafił znakomicie panować nad swoim intelek­tem i udoskonalił bardzo swą-pamięć, tó i tak jej pojemność byłaby zbyt mała. Więc wraz ze wzros­tem informacji rośnie istna lawina zadrukowa­nego papieru. I gdyby przynajmniej każda kartka, każdy wiersz druku niósł rzeczywistą informację! Niestety! Mówiąc językiem informatyki — jakże często jest to w przeważającej części bezwartoś­ciowy szum. Ale też nieraz w stosie śmieci może się znaleźć prawdziwa perła, więc decyzja nie jest łatwa. Niemniej wyrobienie sobie szybkiej orien­tacji, co jest co, po to, by nie zablokować sobie mózgu jałową strawą — jest dzisiaj zaiste kwestią życia i śmierci. Może nie w biologicznym, lecz na pewno w duchowym sensie tego słowa.

Bomba megabitowa eksploduje nie tylko w la­boratoriach naukowych. Każda dziedzina życia staje się dziś coraz bardziej złożona, więc i z ko­nieczności przeładowana informacją, a także, nie­stety, zbędnymi szumami, które tej pierwszej to­warzyszą niby cień. Efektem tego jest rosnący stos formularzy i utzędowych pism, łącznie z pismami na temat oszczędności papieru. Powstaje istny przemysł biurokratyczny, który nie ma wpraw­

dzie, jak ten zwykły, dymiących kominów, nie­mniej zatruwa nas nieraz jeszcze gorzej. I nawet przy najostrzejszej kampanii antybiurokratycznej, nie da się wszystkiego zła usunąć.

Jedyna nadzieja w rewolucji, jaką niosą maszy-5 ny informacyjne i komputery. Już się zresztą ta rewolucja zaczęła i choć różne są na nią reakcje, musi się, ona dokonać, i to w bardzo wielu dzie­dzinach życia, od badań naukowych począwszy, a na codziennej pracy urzędów, kończąc. W przeciw? nym bowiem razie ugrzęźlibyśmy w lawinie in­formacji.

Ferrytowa czy magnetyczna pamięć komputera, praktycznie nieograniczona, może zmagazynować ilości informacji wyrażające się astronomiczną wręcz liczbą bitów — co poza wszystkim innym pozwoli oszczędzić mnóstwo papieru, a tym. sa­mym i drzew. Komputer też bardzo szybko wy­szukuje potrzebne dane. Tak na , przykład w Związku Radzieckim system komputerowy prze­chowuje w swej pamięci zbiór informacji o zgło­szeniach patentowych i naukowiec pracujący nad jakimś problemem technologicznym momentalnie może się zorientować, na ile jego pomysł jest no­wy i wart dalszej pracy. W Stanach Zjednoczo­nych z pomocą komputera wydawany jest regular­nie indeks tematów omawianych w 2400 periody­kach. Notabene sam ten indeks ma około 600 stron druku — można więc sobie wyobrazić jak tyta­niczną pracę należałoby wykonać dla odnalezienia w tym stosie czasopism potrzebnej informacji.

Przykładów zastosowań maszyn cyfrowych

można by już przytoczyć tak wiele, że nawet gru- baptsięga by ich nie zmieściła i trzeba by je chyba zapisać w magnetycznej pamięci jakiegoś komputera (może nawet zresztą są gdzieś w ten sposób zanotowane). Już nie tylko same wielkie potęgi ekonomiczne, takie jak ZSRR czy USA, po­sługują się w różnych dziedzinach elektroniczny­mi maszynami cyfrowymi. Maszyny te rozpow­szechnia jąsię z dużą szybkością na całym świecie. U nas także, i to nie tylko w stolicy i ośrodkach uniwersyteckich, ale już nawet na prowincji. Komputery obliczają, na zamówienie mleczarni pajeżność dla dostawców a dla elektrowni ra­chunki za zużycie prądu. Co prawda słyszało się nieraz o takich przypadkach, że użytkownik skar­żył się, iż wyliczono mu do zapłacenia zawrotnie wysoką kwotę. Na oo urzędnik odparł, że ma pła­cić, i nic nie gadać, bo to obliczył komputer, a ma­szyna ta jest nieomylna.

Komputer jest może i nieomylny, ale musi mieć prawidłowo podane wielkości wyjściowe. Po­wyższy przypadek, choć tak drobny, wymownie jednak świadczy o tym, że rozwój informatyki by­najmniej nie zwalnia nikogo od myślenia. A na­wet przeciwnie, myśleć trzeba będzie z większym niż dotąd polotem — na co zresztą będą szanse, zważywszy że mózgownice zostaną uwolnione od zbyt wielkiego balastu pamięciowego.

Rachunek za światło dla pana X, to ostatecznie drobna sprawa (choć może nie dla pana X). Ale trzeba pamiętać, że komputery służą już i służyć będą w stopniu coraz większym przy opracowy-

m

mm

waniu posunięć na skalę naprawdę wielką. A wó-il wczas bezmyślność, czy, co gorsza, zła wola pod-J niesiona do elektronicznej potęgi, mogłaby sta-1 inowić zagrożenie Jeszcze większe niż bomba me-i gabitowa.

Jeszcze do niedawna w rozważaniach nad kom-1 puterem zastanawiano się: geniusz czy idiota? A j może rodzaj genialnego idioty, mechaniczny po-l twór, który zapanuje nad ludźmi i uczyni z nich] niewolników? Lub też dobry czarodziej, który w języku dwójkowym odpowiadać będzie na wszel-1 kie pytania, rozwiąże wszelkie najbardziej zawi­łe problemy, a przede wszystkim uwolni ludzi od pracy, tak iż będą sobie żyć na Ziemi niby w ra-j ju?

Takie oto na przemian lęki i nadzieje przewinę­ły się nie tylko przez kartki powieści fantastycz-j no-naukowych, ale i przez niejedną prognozę fu-j turologiczmą w związku z komputerami, nazywa­nymi zresztą bardzo często mózgami elektrono­wymi — na co zżymali się matematycy, pracują­cy na tych elektronicznych maszynach informa­cyjnych. I chyba słuszna była ich reakcja, bó oto dziś już prawie nikt nie demonizuje komputera* nie czyni z niego ani geniusza, ani idioty; maszy­na ta staje się w naszych pojęciach tym, czym rzeczywiście jest — nactrzędziem pozwalającym działać człowiekowi szybciej i skuteczniej. Z tym wszakże, że o ile inne maszyny niejako przedłu­żają i wzmacniają nasze ramię,' to komputer czy­ni to w ątosunku do mózgu, a raczej do tych jego stref, które zajmują się pracą niejako mechanicz­

ną, w każdym razie dającą się ująć w jakiś algo­rytm, no i oczywiście wyręcza także naszą pamięć. W tym zakresie góruje on zresztą nad najtęższym " mózgiem —• co jednak absolutnie nie upoważnia do mówienia o jego przewadze intelektualnej. Bo tak samo można by mówić, że mechaniczny żuraw jest doskonalszy od ludzkiej ręki.

| Piraca umysłowa prawdziwie twórcza nadal po­zostanie wyłączną domeną człowieka; nie warto się tu sugerować próbami komponowania muzy­ki z pomocą komputera, malowania obrazów czy -pisania wierszy — nie wszystko złoto co się świeci •i nie każdy utwór muzyczny czy plastyczny jest prawdziwym dziełem sztuki. Z całą pewnością nikt nigdy elektronicznego Bacha lub Chopina nié zmontuje. Ani też zresztą pana Kowalskiego. Od­wzorowanie w elektronicznej maszynie cyfrowej i wszystkich intelektualnych i psychicznych fun­kcji człowieka jest zupełną utopią. ‘Gdyby nawet teoretycznie przyjąć taką fantastyczną możliwość, t to trzeba sobie uprzytomnić, że komputer taki musiałby mięć rozmiary drapacza chmur; toteż je­go budowa byłaby zaiste maniackim zamierzeniem, i, którego chyba nikt w przyszłości nie podejmie.

Tak więc komputery zostały ostatnimi czasy poniekąd zdetronizowane w tym sensie, że prze­stano je uważać za alfę i omegę nowej cywiliza- , ^ cji i nie snuje się już wokół nich fantastycznych wizji, raz utopijnych raz apokaliptycznych. A równocześnie podbijają one coraz więcej dziedzin ; życia.

Jedno z drugim jest chyba ściśle związane —

elektroniczne maszyny cyfrowe, stając się nieja-J ko chlebem powszednim, tracą ów pikantny smal nowości, przestają już stymulować wyobraźnię^ tak że np. pisarze science fiction muszą się już' przenieść na inne podwórko.

Przede wszystkim bardzo cenne usługi oddają komputery w badaniach naukowych. Pozwalają rozwiązywać problemy, których przedtem nie mo­żna było wziąć na warsztat ze względu na ich o- gromną złożoność; dają też możność stawiania cał­kiem nowych pytań, które przedtem w ogóle nie przychodziły do głowy.

Dyscypliny moęno już dziś zespolone z infor­matyką to fizyka, chemia, astronomia, geofizyka. A i praktyka inżynieryjna posługuje się coraz po­wszechniej komputerami. Niejedno odkrycie na­ukowe dokonane zostało dzięki elektronicznym narzędziom. Służą one także za magazyn do prze­chowywania danych.

Ostatnio rozpoczęła się też ekspansja kompute­rów w dziedzinie nauk huimanistycznych i ekono­micznych. Tworzone są np. sytuacyjne modele gospodarcze lub socjologiczne, pozwalające na lepsze opracowanie hipotez czy definicji jakichś zjawisk.

Elektroniczne maszyny cyfrowe zaprzęgnięte zostały do prac urbanistycznych. Plany, przekro­je, rzuty pionowe, perspektywy mogą być wyko­nywane przez komputer. A że wykonuje on to bardzo szybko — można zrobić mnóstwo warian­tów jakiegoś rozwiązania urbanistycznego i po­tem wybierać najlepszy. W parę, godzin ma się

na1 stole to, nad czym niegdyś trzeba było ślęczeć całymi tygodniami. Co nie prowadzi bynajmniej do bezrobocia wśród młodych architektów, lecz raczej do lepszego wykorzystania ich wiedzy i ta­lentów; przerzuciwszy na barki komputera cię­żar prac drugorzędnych, mechanicznych, architekt może się teraz skupić na samej istocie wizji urba­nistycznej, jego praca ma więc bardziej niż przed­tem : twórczy charakter. Ściślej mówiąc: może mieć. Bo i tak też może się zdarzyć, że architek­towi w jakiś sposób udzieli się bezduszność kom­putera, przestanie być twórcą, a stanie- się kalku­latorem, zwłaszcza gdy w jego umyśle ponad wszystko górować będą względy finansowe. Jest to realne niebezpieczeństwo, ale nie sposób obar­czać tu winą komputera.

*'Może zresztą to nowe narzędzie — do niedaw­na jeszcze demonizowane — jest wciąż jeszcze niedostatecznie przez człowieka opanowane, nie dość giętkie w jego ręku, tak iż poniekąd ono prowadzi jego rękę (a raczej mózg), zamiast na odwrót.

To prawda, że rodzaj narzędzia (a także i ma­teriału) zawsze odbija się jakoś na kształcie dzie­ła. Weźmy na przykład nowe budownictwo wiej­skie z cegły we wschodniej części kraju; jest ono częstą tak brzydkie, że nawet największy entu­zjasta nowoczesności westchnie czasem za uro­kiem dawnych chat drewnianych. Ale ta brzydota wynika głównie z niedostatecznego opanowania nowego materiału: cegły, z nieumiejętności oże­nienia względów utylitarnych z estetycznymi;

gdzie indziej, gdzie cegła od dawna juz jest w ro- i bocie, zdołano doprowadzić do takiego mariażu i wszystko jest w porządku.

Jeśli więc nowoczesna, skomplikowana' archi-J tektura wydaj ^ niekiedy dzieła bezdusznej niel jest to w gruncie rzeczy wina komputera. Takiej ujęcie sprawy byłoby nawrotem do demonizowali nia maszty, a chodzi przecież o coś wręcz prze*! ciwnego — o oswojenie się z nią i opanowanie jcj,| tak żeby była całkowicie uległa twórczym poczy-l paniom człowieka.

Rzecz jest tym bardziej istotna, że elektronicz-j ne maszyny cyfrowe wchodzą coraz powsżechniej do użytku nie tylko w laboratoriach fizyków i oś­rodkach astronautyki, ale i w dziedzinach, z któ­rymi musi się stykać również i zwykły zjadacz chleba — choćby architektura, przy której chwilę się zatrzymaliśmy, komunikacja, medycyna na­wet... Zwłaszcza w tej ostatniej dziedzinie trudno byłoby się pogodzić z zasadą, że pierwsze koty za płoty.

KOMPUTER — POMOCNIK LEKARZA

Elektroniczne maszyny cyfrowe zaczynają wkraczać do każdej niemal dziedziny życia. Rów­nież i medycyna wiąże z nimi wielkie nadzieje, zwłaszcza kardiologia.

Zresztą już w tej chwili komputery wprzęga- ne są w służbę medycyny — w kilku ośrodkach naukowych w Związku Radzieckim i w Stanach

Zjednoczonych. Oto jak wygląda izba szpitalna ta­kiego ośrodka; metalowe szafy, ekrany katodowe, Wykresy... Od łóżka w kierunku aparatury pomia­rowej biegną wiązki drutów i rurek kauczuko­wych. Pielęgniarka pochylona nad śpiącym pa­cjentem przykłada do jego ciała końcówki przy­rządów rejestrujących temperaturę, ciśnienie, rytm serca. Instaluje także pneumotochograf i są­czki, co pozwoli na mechaniczną kontrolę oddechu pacjenta.

W drugim kącie sali szpitalnej lekarz pilnie śledzi ekrany, na których prawie natychmiast po­jawiają się pierwsze wykresy i cyfry, obrazują­ce rytm serca, ciśnienie, oddech etc.

Istnieje w szpitalu kilka takich izb, połączo­nych z centralnym komputerem. Leżą tu chorzy, którzy poddani zostali operacji serca. W ratowa­niu ich od śmierci bardzo istotną rolę odgrywa czas — każda sekunda ma wagę złota. I tu właś­nie ujawnia się wielka rola elektronicznych ma­szyn cyfrowych. Jak wiadomo, posiadają one fan­tastyczną zdolność szybkiego odtwarzania i kalku­lowania informacji. Można rzec, iż dają odpo­wiedź w tym samym momencie, w którym są za­pytywane. Różnica w czasie Wynosi ułamki se­kundy, więc praktycznie równa się zeru.

Właśnie to zadecydowało, iż komputery zaczy­nają asystować lekarzom w ich pracy. Oczywiś­cie używane mogą być w szpitalu na tej samej zasadzie, co w każdym innym przedsiębiorstwie

do celów natury administracyjnej, ale na tym nie kończy się ich rola. Jeśli nawet w tej chwili

wielu lekarzy ma poważne opory w korzystaniu z elektronicznych maszyn cyfrowych, to przewi­dywać można, że z czasem sięgną po tak dosko­nałe narzędzie pracy. Pozwala ono śledzić w spo­sób permanentny zmiany zachodzące w organi-; zmie ciężko chorego pacjenta, alarmuje w razie stanu krytycznego, a nadto można w jego elektro­nicznej pamięci magazynować obserwacje poczy­nione przez lekarzy i pielęgniarki. I dane te uzu­pełniają potem dokumentację medyczną szpitala, stanowią swego rodzaju klucz do leczenia.

Dziś wszystko się wypisuje odręcznie: wyniki analiz, radiografy, diagnozy, podjęte leczenie. Do tego dołącza się jeszcze informacje porządkowe i administracyjne. I jeśli nawet jest to zredagowa­ne starannie i w sposób kompletny — co zresztą nieczęsto się zdarza — to i tak trudno tym mani­pulować. Stąd pomysł, ażeby przechowywać te wszystkie dane w elektronicznej pamięci kompu­tera.

Być może w przyszłości rzecz zostanie urzą­dzona w ten spośób, że każdy będzie miał swój numer i w razie choroby lekarz skomunikuje się z centralnym komputerem szpitalnym i natych­miast ujrzy na ekranie wszystkie dane dotyczą­ce pacjenta: jego grupę krwi, jego alergie, choro­by, które już przechodził oraz leczenie, jakie by­ło stosowane... Pozwoli to zaoszczędzić wiele cza­su, szczególnie cennego gdy przywozi się do szpi­tala kogoś z wypadku.

Nakreślony tutaj futurologiczno-medyczny ob­razek budzi wszakże niejedno zastrzeżenie. Już

temińmy to, że numerowanie ludzi nasuwa dość przykre skojarzenia, być może pokolenia XXI wiektt nie będą tego tak odczuwać, ale czyż pa­mięć komputera zdolna jest uchwycić wszystkie finezje języka medycznego? Można w to wątpić, zwłaszcza że dość często się zdarza, iż niektóre de­finicje i terminy medyczne są rozmaicie pojmo­wane przez różnych lekarzy. Należałoby więc uściślić i zunifikować słownictwo, a jest tu ka­wał roboty do wykonania.

$ Tak więc nieprędko jeszcze komputery zdobę­dą całą medycynę. I na pewno nigdy nie zastąpią lekarza wraz z jego intuicją. Mogą być tylko jego pomocnikiem; który z roku na rok będzie się do­skonalił i przejmował coraz większą część pracy,

' Wyręczając i odciążając lekarza.

- Elektroniczna technika obliczeniowa może też oddać duże) usługi w badaniach naukowych i sta­tystycznych w zakresie medycyny, np. w stu­diach nad śmiertelnością czy epidemiologią. Do pomyślenia jest nawet skomasowanie dokumen­tacji medycznej całego miasta, rejonu czy nawet kraju. I wszyscy lekarze mieliby dostęp do tego olbrzymiego banku danych.

Najwięcej zastrzeżeń budzi rola komputerów w stawianiu diagnoriy. Choć rzecz, zdawałoby się, jest dość prosta: ponieważ niemożliwe jest, aby lekarz miał w pamięci całą wiedzę medyczną, a także by stale był au oourant w zakresie wszyst­kich najświeższych odkryć, zastąpmy pamięć le­karza elektroniczną pamięcią komputera. Wystar­

czy dostarczyć maszynie danych o różnych symp­tomach chorobowych pacjenta, a otrzyma się wy­kaz chorób towarzyszących tym symptomom wraz ze stopniem prawdopodobieństwa każdej z nich. Ostatecznie decyzja należy oczywiście do lekarza. On też przedtem wykrywa sympoty chorobowe i ocenia ich doniosłość.

Zanim taka metoda stawiania diagnozy wejdzie do powszechnego użytku, trzeba będzie odpowied­nio szkolić lekarzy. Może nawet jeszcze przed uzy­skaniem dyplomu, w trakcie studiów, choć nie­którzy gwałtownie się temu sprzeciwiają wycho­dząc z założenia, że lekarz, zanim potrafi stawiać pytania komputerowi, powinien przez dłuższy czas praktykować; doświadczenie poucza, że mło­dzi lekarze nie zawsze potrafią w sposób właści­wy ocenić te czy inne objawy chorobowe.

Trzeba będzie jeszcze pokonać całe mnóstwo przeszkód na drodze do matematyzacji wiedzy medycznej. A jeśli nawet wszystko pójdzie gład­ko i stosunkowo szybko, to i tak nie należy żywić przesadnej nadziei, że> komputerowe diagnozy sta­ną się równie bezbłędne jak dwa razy dwa cztery. Stopień złożoności organizmu ludzkiego, a w szcze­gólności systemu nerwowego, jest tak wielki, że nie podobna tu w sposób absolutny wykluczyć pomyłek, zwłaszcza że współczesna cywilizacja techniczna — a raczej jej Wędy —- powodując skażenie naturalnego środowiska człowieka, a także bombardując lawiną informacji jego mózg i zmuszając go do coraz większego pośpiechu, sta­je się źródłem coraz to nowych schorzeń i alergii,

p rozeznaniem których medycyna nie zawsze na­dąża.

Tak więc nie należy się łudzić, że w razie cho­roby naciśnie się jakiś guzik, łyknie się jakąś pi­gułkę i zaraz człowiek będzie zdrów i wesół. Na­wet pozostając entuzjastą supernowoczesnej, skomputeryzowanej medycyny, lepiej się od mej trzymać z dala i nie mieć potrzeby korzystania z jej dobrodziejstw.

ZMIERZCH SŁOWA PRUKOWANEGO?

Co w przyszłości stanie się ze słowem drukowa­nym? Czy istotnie — jak przepowiada sławny pro­rok telewizji Marschall McLuhan — prasa zemrze szybką śmiercią, wyparta całkowicie przez elek­troniczne środki masowego przekazu1?

Na razie nic tego nie zapowiada. Wprawdzie sieć anten telewizyjnych oplotła cały niemal świat, niemniej faktem jest, że nakłady dzienników i pe­riodyków riadal wszędzie idą w górę. Lecz czy to jest — mówiąc językiem medycznym — aktyw­ność przedzgonna?

Warto tu przypomnieć, że już nieraz w związku z takimi czy innymi wynalazkami odprawiano requiem nad starymi formami kultury. Swego czasu przepowiadano np., że kinematografia zniszczy teatr. Minęło blisko pół stulecia, a teatr dalej egzystuje —* choć trzeba powiedzieć, że uległ on, i w dużej mierze właśnie pod wpływem

kina, sporym przeobrażeniom. A gazecie nie po raz pierwszy przepowiada się bankructwo — bo wszak już radio miało ją zepchnąć w cień. Tym­czasem nic takiego się nie stało.

Oczywiście pod wpływem nowości rzeczy daw­ne jakoś ewoluują, odświeżają się, szukają nowych form wyrazu etc. Taik jest z teatrem, tak jest rów­nież z prasą. Wprowadzono do niej wiele innowa­cji technicznych, pozwalających rywalizować z radiem i 'telewizją. Przede wszystkim trzeba by­ło maksymalnie przyspieszyć proces produkcji gazety. Właściwie czyniono to zawsze, by przy­pomnieć choćby gołębie pocztowe używane przez Reutera dla szybkiego przenoszenia informacji z dalekich miast. Ostatnimi czasy prasa korzysta ze zdobyczy elektroniki: pracują dla niej elektro­niczne analizatory znaków, czytające z ¡szybkością ponad 20 tys. słów na minutę i przekształcające informacje w zapis-magnetyczny; stosowane są taikże urządzenia cyfrowe, poprawiające jakość i szybkość radiowej transmisji obrazów.

Można by tu jeszcze wyliczyć wiele świet­nych urządzeń, w jakie wyposażona jest nowo­czesna prasa, ale największy skok w wyścigu z czasem dokonany zostanie w przyszłości (niedale­kiej już), gdy w procesie redagowania i wydawa­nia gazety zastosowane zostaną komputery. Będą to elektroniczne maszyny informacyjne, zdolne w swej pamięci magazynować nie tylko liczby, ale również ogromną ilość materiałów drukowanych i graficznych.

Dziennikarze nie będą wystukiwali swych arty-

n

,kułów na papierze, ale wprost do komputera, bądź z pomocą dalekopisu, bądź urządzenia wy­świetlającego (tekst nie jest odbijany na papierze, lecz Wyświetlany na ekranie 'lampy oscyloskopo­wej). ^ Przypuśćmy, że sytuacja przedstawiana przez dziennikarza ulega zmianie — wówczas wy­wołuje on swój tekst z komputera, maszyna wy­świetla mu artykuł na ekranie i można tekst uak­tualnić.

Dla nawiązania kontaktu z elektroniczną ma­szyną informacyjną trzeba oczywiście posłużyć Się kluczem szyfrowym, w przeciwnym bowiem razie każdy mógłby narobić bigosu w serwisie in­formacyjnym. Nie trzeba chyba dodawać, że przy komputerowym systemie roboty prasowej dzien­nikarz będzie musiał również orientować się w zagadnieniach tęchniki łączności.

System taki może być szczególnie przydatny w pracy reporterów przebywających daleko od sztabu swojej redakcji. No, a takich będzie coraz więcej.

Dawno już mdnęły czasy, gdy dziennikarz zbie­rał materiał w kawiarni na sąsiedniej ulicy. Re­dakcje mają ambicje wszędzie docierać i naocznie śledzić wydarzenia i zjawiska.

Redaktor układający numer gazety nie musi stykać się z autorami artykułów Oko w oko. Sięg­nie do materiałów zgromadzonych przez nich w komputerze, z tym jednak, że nie będzie miał ra­czej możliwości zlustrowania całego zasobu wiado­mości, zawartego w pamięci komputera — można przypuszczać, że pamięć ta, zasilana zresztą nie

tylko przez dziennikarzy ale i inne' źródła inforwf i macji, będzie puchła coraz bardziej. Redaktor po- -’ sługujący się specjalnymi słowami kluczowymi wywoływać będzie z maszyny interesujące go w danej chwili tematy. Zestaw odpowiednich arty-T^ kułów wyświetlony zostanie na ekranie i red aktowi będzie mógł tym manipulować.

Tu jeszcze nie kończy się rola komputera. Zdol%* ny on będzie także sterować procesem rozbicia ! tekstu na strony, a następnie przesłania go do I urządzeń drukarskich, automatycznie sterowaijl nych.

Lecz i na tym nie koniec — pozostaje jeszcze i kolportaż, pochłaniający niemało czasu. A oto amerykańskie przedsiębiorstwo elektroniczne za- powiada: w 1979 roku gazety będą drukowane w twoim mieszkaniu. Co znaczy, że będą one elek­tronicznie przekazywane do domu i tam odtwa­rzane z pomocą elektrostatycznej metody faksi- mile.

Próbę takiego kolportażu przeprowadzono już w Japonii, wyszło to ponoć całkiem nieźle, choć oczywiście musi jeszcze upłynąć sporo czasu, za­nim jakość gazety faksimile dorówna normalnej prasie, co zwłaszcza okazuje się trudne w przy­padku zdjęć, zaś aparatura odbiorcza musi być odpowiednio tania i łatwa w obsłudze i konserwa­cji.

Wracając do wyścigu z czasem, jaki podejmu­je współczesna prasa zagrożona konkurencją ra­dia i telewizji — tak czy owak wyścig ten musi być przegrany, choćby tylko minimalnie, ale mu­

si. Bo przecież radio i telewizja mają możność na bieżąco zdawać sprawę z jakichś wydarzeń. Mi­krofon i kamera mogą w tej samej sekundzie prze­kazywać to, co się dzieje. Ich przewaga nad pra­są pod tym względem zawiszę będzie zachowana. Ale są przecież inne względy, dla których z kolei gazeta góruje nad swoimi konkurentami. Obraz i dźwięk natychmiast się rozwiewają, najczyściej nie dając dość czasu na refleksje. Oczywiście moż­na założyć, że w przyszłości odbiorca będzie dys­ponował urządzeniami pozwalającymi utrwalać emisję radia czy tv. Ale przecież nie będzie 'wszys- kiego nagrywał, a kiedy się zorientuje, że coś go żywiej obchodzi, zobaczy, że już się to rozwiało.

, Elektroniczne środki przekazu narzucają swój własny rytm czasu, w dużej, mierze pozbawiają też odbiorcę możliwości wyboru., A on chciałby przecież niektóre fragmenty przekazu pominąć, przy jednych zatrzymać się na krótko, a przy in­nych pomedytować dłużej. Zakładając, oczywiście, że -nie jest istotą kompletnie bierną, której wszys­tko jedno, co się w nią pompuje.

Gazety niewątpliwie dają czytelnikowi poczu­cie pewnej aktywności. A ponadto słowo druko­wane może rozszerzyć i podbudować refleksją to, co odbiorcę zainteresowało. Prawdopodobnie pra­sa coraz bardziej będzie ewoluowała ku publicys­tycznemu, refleksyjnemu przedstawianiu zagad­nień. Tym samym stanowić będzie niezbędne uzu- , pełnienie elektronicznych środków przekazu, szyb­kich lecz ulotnych. Obserwuje się często, iż ktoś sięga po gazetę (lub książkę) właśnie po to, by

przeczytać szerzej o jakiejś sprawie, którą już mul tv zaprezentowała: czy to w dziedzinie polityki-! czy literatury. Księgarze doskonale wiedzą, jak- wzrasta popyt na powieści, które posłużyły do zrobienia scenariusza jakiegoś serialu telewiżyjl nego. A więc właściwie nie jest to konkurencja, yt każdym razie nie antagonistyczna konkurencją! a raczej współpraca między środkami masowegi przekazu.

POGRĄŻENI W FIKCJI

Rozwój' intelektualny, możliwość przyswajania sobie vjak największej ilości informacji zdają się byę dobrem niezaprzeczalnym: a jednak i tutaj kryją się niebezpieczeństwa .bardzo poważne. Za­grożona jest .mianowicie Psyche, która, gdy na­zbyt' jest przeładowana informacją, pojęciami i obrazami, traci jak gdyby bezpośredni kontakt z rzeczywistością — dostrzega się i przeżywa je-* dynie poprzez warstwy owego nagromadzonego „bogactwa”, co często jest fownoznaczne ze skrzy­wieniem, a już na pewno z osłabieniem przeżycia,. Rozwój umysłowy, dając mnóstwo profitów, nara-. ża zarazem człowieka na utratę owej świeżości, bez której wszystko wokół staje się blade i na pół martwe. Mało kto bowiem potrafi gromadzić bo­gactwa intelektualne, a nie uitożsamiać się z nimi i nie pozwalać im sobą powodować, lecz być pra­wdziwym ich panem i umieć z nich właściwie ko­

rzystać. Jest tu podobnie jak bogactwami mate­rialnymi. Gdy się dobrze przyjrzeć, to można skonstatować, że większość bogaczy jest raczej sługami, aniżeli panami swojej fortuny.

W powyższych stwierdzeniach nie ma nic no­wego, ani odkrywczego. Są to truizmy powtarza­ne od wielu lat (inna sprawa, że rzadko naprawdę brane do serca). Ongiś jednak był to problem do­tyczący raczej jednostek czy niewielkich grup tylko. Zaś całe duże społeczności nie miały ani kies obciążonych złotem, ani głów przeładowa­nych wiedzą, a przeto mogły zachować ową pro­stotę i świeżość, która pozwala na bardziej bez­pośredni kontakt z życiem.

W drugiej połowie XX stulecia, gdy cywiliza­cja rozwija się powszechnie i bardzo gwałtownie, gdy przybiera często postać cywilizacji konsum­pcyjnej, kwestia zniewolenia umysłów jej wy­tworami — czy to materialnymi, czy intelektual­nymi -ffr nabiera znaczenia bardzo istotnego. W ; coraz większym stopniu człowiek żyje w środowis­ku sztucznie stworzonym — i to dotyczy zarówno otoczenia materialnego, jaik i świata wewnętrzne­go, w którym fikcje {w najszerszym tego słowa znaczeniu) wypierają autentyczne przeżycia i przemyślenia.

Współczesny Homo sapiens często ma głowę na­bitą mnóstwem myśli, pojęć, obrazów, asocjacji, które o tyle są fikcją, iż nie tkwią w glebie jego rzeczywistego życia, a nawet wi ogóle z tym ży­ciem nie korespondują, lecz stanowią osobną war­stwę, iktóra coraz bardziej się rozrasta, a w przy-

padikach skrajnych prawie całkiem przesłania! świait.

Podejmowana bez wyboru nadmierna konsurW pcja produkcji intelektualnej i artystycznej -proll wadzi do swego rodzaju niestrawności i ociężałoll ci umysłu. Prawa metabolizmu informacyjnego mają sporo podobieństw do zwykłej przemian* materii w organizmie. W obu przypadkach obżarci stwo na zdrowie nie wychodzi. I warto od czas® do czasu wyznaczyć sobie okres postu. Zwłaszcsw że strawa duchowa, masowo produkowana, jesM przeważnie wątpliwej jakości, a często i z prz$M prawami, które choć zaostrzają smak, zawierają przecież toksyny.

Działa tu wulgarne prawo rynkowe: im więtefi szy jest popyt, tym większa podaż i. vice versa; na zasadzie sprzężenia zwrotnego, podaż stymuluje z kolei popyt, przy czym producenci reklamują się i zalecają konsumentom w sposób coraz bar­dziej hałaśliwy, stosując coraz wymyślniejsze chwyty. Kto w tym zalewie produkcji intelektu­alnej i artystycznej chce być zauważony (i kupio­ny), musi głośno krzyczeć i jarmarcznymi niemal sposoby zwracać na siebie uwagę, apelując raczej do snobizmów i głupoty, jako że przy reklamie na te cechy bardziej można liczyć niż na trzeźwą rozwagę.

Zresztą to nie tylko kwestia jakości — iż te są głośne, a te ściszone — ale także ilości — istnieje poważna groźba, że na kopy i pęczki produkowa­na tandeta kompletnie zmajoryzuje autentyczną twórczość tak, iż prawdziwe dzieło równie trud­

no będzie znaleźć jak igłę w stogu siana. A jeśli nawet takie dzieło wpadnie komuś w rękę, to czy będzie zdolny do odczytania go? Czy umysł kon­sumenta kultury w XXI stuleciu nie bę#izie chro­nicznie chory na niestrawność? Bo jeśli wciąż miał dd&czynienia z sieczką intelektualną, którą raczej przerzucał metodą szybkościową, byle tylko za­jąć czymś swój żarłoczny umysł i zapełnić pustkę, to' ÓW nawyk byle jaikiego czytania (lub ogląda­nia) nie pozwoli mu dotrzeć do głębszych treści. Bo te zawarte są nie tyle w słowach, co w pod­tekście, w każdym razie słowa muszą mieć nieja­ko'; czas, by odebrzmieć w umyśle czytelnika.

Faszerowanie sobie głowy wszelką bez wyboru produkcją intelektualną bynajmniej nie świadczy b ’.aktywności umysłu, a przeciwnie, jest raczej objawem lenistwa — dość często czytanie jakiejś książki jest prawie tym samym, co liczenie much na suficie, ot, aby się czymś zająć. A jeszcze częś­ciej postawa. taka przejawia się przy oglądaniu, jak leci, programu telewizyjnego. W skrzyneczce ty ociężałość umysłowa i bierność znajdują najdo­skonalsze schronienie. *Jakże często, zamiast być oknem na świat, tv jest inkubatorem bierności. Trzeba sobie zdawać sprawę z obosieczności rów­nież i tego wynalazku XX wieku. W przeciwnym bowiem razie »kanały tv, które wszak będą się mno­żyć z roku na rak, zrobią nam swego rodzaju po­top informacji, w którym będziemy pływać niby śnięte iyby, bierni i oderwani od rzeczywistości. I stracimy smak autentycznego życia, i będziemy je spychać, byłe tylko szybko się od niego oderwać

i pogrążyć w świat fikcji. Podobnie jak nałogowi alkoholicy, którzy, jeśli podejmują jakieś działania?! to po to, by mogli w końcu mieć swoje szkło. A nałogowi telemani, by zasiąść przed szklanym ek­ranem. Przy czym warto pamiętać, że aktualnijfl będący w użyciu odbiornik tv nie jest ostatnim! słowem techniki iluzji, że XXI wiek przyniesie! udoskonalenia, które pozwolą ludziom skłonnymi do bierności po uszy pogrążyć się w świeeie złudyJ a co najgorsze, stworzą im nawet pozory aktywnej go przeżywania jakiejś fikcji, a więc fikcja będzie miała pozory rzeczywistości. Kto wie, czy fantowi matyka nie stanowi większego zagrożenia niż alko^ hol czy narkotyki.

Może jest to przesadne i grubo przed czasem bicie na alarm. Lecz w każdym razie warto sobie zdawać sprawę i z tego zagrożenia, jako że lepiej być mądrym przed szkodą. Zresztą nie jest tak całkowicie przed. Trochę szkód już narobiło prze­sunięcie życia w kierunku fikcji.

W BETONOWEJ DŻUNGLI

Dość często czyta się doniesienia prasowe o wzroście przestępczości w krajach Europy Zachod­niej i Stanach Zjednoczonych. Czy jest to zjawis­ko związane z nazbyt gwałtownym rozwojem ur­banizacji i techniki, a Więc jakościowo nowym sposobem życia? Czy z czasem ta groźna fala opadnie i zapanuje spokój?

Wiedza kryminologiczna stara się znaleźć od­powiedź na te pytania, stara się rozszyfrować me­chanizm powstawania zbrodni, a także sięga po supernowoczesne środki techniczne, takie jak mi­kroskopy elektronowe, spektrometry mas itp. dla powadzenia walki z przestępczością.

Bardzo znamienna jest statystyka, jaką przyta­cza IlR Harrois-Monin. Z liczb wynika, że im społe­czeństwo bogatsze, tym więcej w nim przestęp- ców< Tak więc przoduje tu Szwecja, w której Wskaźnik przestępczości na tysiąc mieszkańców wynosi 78,44, dalej idzie Dania — 66,47; RFN — 44,19; USA -— 41,76; Austria —'40,96; Francja — 34,62.

Natomiast w krajach biednych, które wkroczy­ły $opiero na drogę rozwoju ekonomicznego, wskaźnik ten jest znacznie niższy.

W świetle tego jakże naiwne wydają się twier­dzenia wielu dziewiętnastowiecznych pisarzy, iż jedynie nędza rodzi przestępstwo.

Są systemy, w których człowiek nigdy nie bę­dzie zadowolony, choćby opływał we wszelkie do­statki, gdyż nie zapewniają mu one żadnych wyż­szych wartości lub zgoła je zagłuszają. Są też skażenia tak mocne nieraz i genetycznie uwarun­kowane, że nie uleczy ich sam dobrobyt tylko. Mo­że zresztą natura Hominis sapientis poniekąd taka już jest, że bez pracy w pocie czoła nie wytrwa w raju obfitości, żeby czegoś nie zbroić. W każdym rażie raj zachodniej cywilizacji konsumpcyjnej, wyzuty z wyższych wartości duchowych, rodzi nu­dę, ta zaś z kolei przestępczość, a ponadto tam,

gdzie dobra materialne są alfą i omegą, każdy i chce ich jak najwięcej posiadać — nie istnieje w tym przypadku żadna granica nasycania — więc | sięga się po nie wszelkimi sposobami, a że spo­sób niezgodny z prawem wydaje się najskuiećżJS niejszy, w każdym razie najszybszy... Młodzi są najbardziej niecierpliwi i mają największe apety- ty —. dlatego chyba według rejestru statystyk du­ża część przestępstw, zwłaszcza takich, jak napad z bronią w ręku, popełniana jest przez ludzi poni^| żej trzydziestki.

Kryminolodzy starają się zanalizować i usyste­matyzować przyczyny bandytyzmu i innych prze-i stępstw. Mówi się o przyczynach socjalnych, psy*! chologicznych, biologicznych. Prof. Jean Pinatel, przewodniczący Międzynarodowego Towarzystwa ■ Kryminologicznego, stwierdza, że w epoce naszej, podlegając gwałtownym przemianom, związanym z rozwojem nauki i techniki, wytworzyła się roz­bieżność pomiędzy cywilizacją materialną a kultu­rą, tj. obyczajami, ideami, wierzeniami, sposobem bycia i reagowania na wydarzenia. Człowiek nie zdołał zaadaptować się do nowej sytuacji, jest jak­by wytrącony z równowagi, gdyż wszystko wokół niego się zmienia, nie ma nic stałego.

Poważnym czynnikiem kryminogennym jest al­kohol i narkotyki, w każdym razie we Francji pod ich wpływem popełnianych jest więcej niż po­łowa najgorszych przestępstw, takich jak: zabój­stwa, gwałty, podpalenia...

Ujmując zagadnienie od strony psychologii, prof. Pinatel stwierdza, że u przestępców z reguły

70

1JIS

można zawsze odnaleźć egocentryzm, agresywność i indyferentyzm uczuciowy. Postawy takie wyni­kają Najczęściej z błędów edukacji, kształtują się już w najwcześniejszym dzieciństwie i później wydają robaczywe owoce.

Trzeba jednak podkreślić, że nie są to jakieś błędy w sztuce, błędy typu intelektualnego, któ­rym mogłoby zapobiec wertowanie dzieł pedago­gicznych etc. Są to raczej błędy serca, czego naj­lepszym dowodem może być fakt, że często anal­fabeci lepiej wychowują swe dzieci aniżeli intelek­tualiści — na co można znaleźć przyldady nie tyl­ko^ jednostkowe, ale i w skali całych społeczeństw. Historyczny, retrospektywny rzut oka też to nie­jednokrotnie może potwierdzić. Co tu dużo mówić, jeśli rodzice do niczego nie mają serca, jak tylko do mamony i karięry, to na nic im się nie zda zgłę­bianie arkanów pedagogiki. Bezużyteczny lub zgo­ła zgubny jest też ekwiwalent materialny, jakim chcą zastąpić dzieciom prawdziwe uczucia i kon­takt bezpośredni. Ale to są rzeczy zbyt dobrze zna­ne — i to nie tylko przez profesjonalnych psycho­logów |jte by się o nich szerzej rozpisywać.

Niektórzy kryminolodzy podnoszą jeszcze kwe­stię biologicznych determinantów — takich, które nie są związane ani ze środowiskiem, ani z uwa­runkowaniami społecznymi, ani nawet z dziedzi­czeniem, lecz Wynikają z aberracji chromosomo­wej. Powiedzmy: z niefortunnego wypadku pod­czas przekazywania cech dziedzicznych. Otóż wia­domo, że genotyp człowieka zawiera 22 pary chro­mosomów plus jedną parę chromosomów płcio­

wych, określonych jako X i Y. U kobiety są dwa chromosomy X, u mężczyzny X i Y.

Zdarza się, że niektóre dzieci przychodzą na świat z dodatkowy mchromosomem X lub Y. Czę­stotliwość takich przypadków wynosi 0,3 proc. ogółu populacji.

Otóż niektórzy naukowcy twierdzą, że ta ano­malia genetyczna łączy się ze skłonnością do aktów agresji, gwałtów, piromanii etc.

Lecz trudno doprawdy przystać na tę biologiczni ną, a właściwie fatalistyczną teorię. Już choćby dlatego, że żyje ma świecie sporo ludzi posiadają*** cych chromosomy XYY lub XXY i są to osoby pełnowartościowe, zarówno moralnie jak i intelekt tualnie. A więc anomalia ta nie może być ostatecz­nym determinantem zachowania się człowieka. Trzeba jednak szukać uwarunkowań społecznych psychologicznych r choć oczywiście jest to ■znacznie trudniejsza i bardziej skomplikowana kwestia.

I snując wizję przyszłości nie sposób fundować optymizmu na inżynierii genetycznej, która tak wymodeluje genotyp człowieka, że żadnych okrop­nych cech w nim nie będzie. Co prawda wszyscy wzdragają się przed manipulacjami genetycznymi, ale zarazem wielu na co dzień rozumuje katego­riami fątalistyczno-mechanistycznymi, które do podobnych manipulacji prowadzą.

AGRESYWNOŚĆ

. Czy,można żywić nadzieję, że w przyszłości nie będzie więcej ani wielkiej wojny, ani nawet mniej­szych aktów agresji militarnej? Wydaje się, że Homo sapiens ma już zbyt wielkie kły i pazury, ab$F mógł ich używać nie narażając na zgubę ca­łego swego gatunku. W zdaniu powyższym jest nie tylko pobożne życzenie, ale i logika zaczerpnięta ze świata przyrody.

Otóż, rzecz charakterystyczna, że u zwierząt silnych wyrobiły się w toku ewolucji mechanizmy redukujące agresję wewnątrzgatunkową i jeśli nawet te zwierzęta walczą ze sobą, na przykład samce o władzę nad stadem — to jest to bardzo często pojedynek co się zowie rycerski czy, jak kto woli, sportowy: żadne nie dąży do zabicia ani na­wet zranienia przeciwnika, a gdy ten się odsłoni niebezpiecznie, tamten czeka, aż przeciwnik zno­wu przybierze właściwą postawę do walki. W koń­cu słabszy ustępuje. Ustępuje, lecz nie zostaje za­bity. Natomiast zwierzęta słabsze bywają w swych poczynaniach o wiele-bardziej zacietrzewione. Wiadomo, że nędzny ratlerek prędzej może poką­sać niż duży owczarek. Zachowanie agresywne jest w sporej mierze wyzwalane przez lęk, któremu oczywiście najbardziej podlegają istoty słabe. Człowiek z punktu widzenia przyrody należy ra- .czej do słabych, dlatego też jego hamulce nie zo­stały wypracowane w toku ewolucji. Hamulce zdeterminowane biologią. Bo co innego kultura. Ta we wszystkich swych’ nawet najbardziej pry-

mitywnych wydaniach zmierzała do nałożenia cu-.11 gii agresywnym zachowaniom człowieka. Rozmaił® te rytuały pełniły tu niebagatelną rolę.

Czy dzisiaj, gdy człowiek w znacznej mierz#® opanował przyrodę i zabiera się do opanowania i przestrzeni kosmicznej, ma takie poczucie swojej 1 siły, że zrezygnuje z używania jej przeciwko swo-^1 im bliźnim?

W odpowiedzi twierdzącej zawarta byłaby wlaś- ;| nie logika oparta o analogię ze światem przyrody. 1 Ale choć człowiek, jak to się zawsze powtarza, jest integralną częścią przyrody, analogie tego rodzaju Ą są nader często zawodne. Można się przy nich uwi-^ kłać w istny gąszcz sprzeczności. Bo, owszem, czło^ff wiek drugiej połowy XX wieku ma ogromne po­czucie swej mocy, czuje się wręcz panem stworze- $ hia, a jednak przy całej tej dumie, by nie powie­dzieć: pysze, podlega często lękóm niby najnędz­niejsze ze stworzeń. A lęk jak wiadomo, wyzwala v agresywne zachowanie. Tchórzliwi są najgroźniej­si.

Tak więc, choć można (i trzeba) żywić nadzier ję, że wojen w przyszłości nie będzie, nie wolno ulegać złudzeniu, że problem ten rozwiązany zo­stanie niejako mechanicznie, przez sam fakt ab­surdalności wszelkiego konfliktu zbrojnegb. Jedy­nie zwierzęta nie są zdolne do absurdu, a ich po­czynania agresywne mają zawsze jakiś sens. Osła­wione prawo dżungli dałoby się ująć w bardzo ścisłe reguły logiczno-biologiczne. Natomiast ka­mienna dżungla wielkich miast XX wieku bywa

o tyle niebezpieczniejsza, że nigdy nie wiadomo,

skąd i| dlaczego padnie cios. Agresywność w na­szych czasach przybiera niekiedy postaci bezsen­sowne. Jakiś rodzaj sztuki dla sztuki. Niekiedy ulegają jej całe zbiorowiska, na przykład na me­czu, podczas którego dochodzi do morderczych rę­koczynów czy w czasie występów jakiegoś piosen­karza—idola, gdy słuchacze w napadzie szału de­molują salę itp. Określenie tego mianem zbydlęce- nia jest właściwie niczym nie zasłużoną obrazą dla zwierząt.

Dla nikczemnych zachowań szuka się analogii w;świecie zwierząt jako tych istot, co stoją na niż­szych szczeblach drabiny ewolucyjnej — i jest w tym może pewna logika, jednakże rzeczywistość je| zaprzecza. Bowiem Homo sapiens, będąc z jed­nej strony o całe niebo czy, powiedzmy, o cały ko­smos wyższy od swych braci po Darwinie, to z drugiej zda się schodzić poniżej wszelkiego dna, w mroki zgoła niedocieczone. Jego skala doznań i zachowań jest o wiele, wiele szersza i, by tak rzec, po obu stronach osi, i tej ze znakiem plus, i tej ze znakiem minus. Jak to już powiedział Carrel: „Człowiek istota nieznana”. Toteż wszelka ekstra­polacja na gatunek Homo sapiens badań nauko­wych prowadzonych na zwierzętach wydaje się zabiegiem dość wątpliwym, a nawet ryzykownym. Np. neurolodzy usiłują znaleźć w mózgu centrum odpowiedzialne za zachowanie agresywne. Ich me­toda jest prosta: stymulują elektrycznie mózg, by znaleźć strefy rządzące takimi czy innymi reakcja­mi: niekiedy wycinają dane fragmenty mózgu, po czym śledzą zachowanie się zwierzęcia. (O róż­

nych podobnych badaniach piszę w felietonach«! Nad mapą mózgu, Za naciśnięciem guzika i Cała f przyjemność).

Z eksperymentów tych zda się wynikać, że jest u zwierząt strefa odgrywająca zasadnicze znaczeni nie w agresywnym zachowaniu się, mianowicie % okolicy płata skroniowego.

Badania na ludziach z konieczności muszą s%> ograniczać do przypadków patologicznych i do sek- •; cji Zwłok, niemniej niektórzy naukowcy skłonili są stawiać hipotezę, że i w tym przypadku istnie*! je podobny mechanizm mózgowy.

W pobudzaniu lub hamowaniu zachowań agre­sywnych dużą rolę odgrywają także substancje chemiczne bezpośrednio wydzielające się z komó­rek nerwowych. Regulują one aktywność tej czy innej strefy mózgowej przez to, że ułatwiają lub przeszkadzają biegowi impulsu nerwowego. Tak więc noradrenalina wywołuje emocje skłaniającej do agresji, natomiast dopamina przeciwnie — ha­muje aktywność, a więc i agresję.

Osobny rozdział to wpływ hormonów na agre­sywność, w szczególności hormonów płciowych. U zwierząt zresztą wszystkie te mechanizmy, za­równo mózgowe, jak i chemiczne, przedstawiają się znacznie prościej, i być może, są możliwe do rozszyfrowania i szczegółowego opisu, natomiast u człowieka tyle jest różnych powikłań, czy raczej nieznanych zależności między jego neurologią a życiem emocjonalnym i zachowaniem, że stawia­nie pochopnych hipotez, a zwłaszcza tworzenie

swego rodzaju geografii mózgu, może tylko dopro­wadzić do szkód.

Kiedy czyta się o tych badaniach i eksperymen­tach, mimo woli nasuwa się myśl, że kto wie, czy ^przyszłości nie zostaną podjęte próby sterowa­nia zachowaniem się człowieka za pomocą środ­ków chemicznych, -bądź też przez mechaniczne odiziaływanie na takie czy inne partie jego mózgu Można sobie nawet wyobrazić wszczepianie nie­mowlętom do głów elektrod, które później odbie­rałyby i przekazywały różnym strefom mózgu im­pulsy elektryczne. Naciśnie się na guzik — i spo­kój, agresywność opanowana. Snując dalej tę wi­zji science fiction: można by w ogóle amputować ów fragment płatu skroniowego, który odpowie­dzialny jest za agresywność, jednym słowem prze­robić ludzi na aniołów — całkiem ziemskim spo­sobem.

Byłoby to jednak obłędne przedsięwzięcie, któ­re ani człowieka, ani anioła by nie stworzyło, lecz jakąś beznadziejnie mdłą istotę.

Powiedzieliśmy wyżej, że dopamina hamuje ak­tywność, a więc i agresję, która przecież także jest aktywnością. Tu chyba jest clau zagadnienia. Wie­le przesłanek zarówno fizjologicznych i psycholo­gicznych prowadzi do wniosku, że agresywność i aktywność są ze sobą związane.

Czy więc dojdziemy w końcu do pochwały agresywności? Owszem tak, lecz jeśli jej nadamy szerszy sens. Czyż w stosunku do najszlachetniej­szych przedsięwzięć i poczynań nie używa się ok­reśleń ze słownika agresywnych zachowań? Mówi

się na przykład, że ktoś „zwalczył” pokusę, że ktoś „boryka się” z trudnymi problemami, że ktoś ma „drapieżny” intelekt, że „opanowuje” obcy języlff itp.

A więc agresywność może być wysublimowana i przybrać szlachetną postać. Co się dokonuje nią dzięki automatyzmom przyrody i nie dzięki che­micznej czy mechanicznej regulacji mózgu,', ale poprzez kulturę — w, najgłębszym tego słowa zna­czeniu.

CHEMICZNA NIEWOLA

Tempo życia wzrasta coraz gwałtowniej i nie­którzy ludzie, zwłaszcza obdarzeni czy, jak kto woli, obciążeni większą wrażliwością zaczynają się czasem załamywać. A nie tylko pośpiech nęka Współczesnego człowieka, wali mu się też na gło­wę istna lawina informacji, które nie zawsze zdoła przetrawić i wbudować w swoją strukturę psychiczną i intelektualną — zachwianie metabo­lizmu sygnalizacyjnego jest może jeszcze bardziej niezdrowe, niż zachwianie'zwykłego metabolizmu (przemiany materii). Nie zapominajmy również o piekle hałasów, w jakie się przeradza wielkie mia­sto, które pod względem urbanistycznym jest za­zwyczaj nie przystosowane do nowego, szalenie dynamicznego tempa życia. Jeśli na domiar wszy­stkiego człowiek jest jeszcze wpleciony co prze­cież nierzadko się zdarza — w złe relacje między­

ludzkie, wówczas jego udręka psychiczna jest za­iste ogromna. A ponieważ od stanu psychiki zale­ży w dużej mierze prawidłowe funkcjonowanie ca­łego organizmu, więc pociąga to za sobą mnóstwo schorzeń psycho-somatycznych.

W tej sytuacji człowiek gwałtownie szuka ja­kiegoś remedium. Właśnie gwałtownie, ponieważ nie ma czasu na żadną dłuższą kurację. Ale wiado­mo, że ćo nagle, to po diable.

¡Ppczywiście należałoby poszukać kontaktu z na­turą, przestrzegać skrupulatnie zasad higieny psy­chicznej, tak by panować nad swymi N myślami i emocjami, lecz to ^właśnie wymaga czasu, a także nie byle jakiego wysiłku woli. Najłatwiej jest się­gnąć po pigułkę,

Zrodził się zabobon, na pożór naukowo uzasad­niony, a przez to jeszcze bardziej szkodliwy, iż można metodą chemiczno-farmakologiczną uregu­lować sobie już nie tylko trawienie, wydalanie oraz inne funkcje organizmu, ale i całe zgoła ży- I cie. Pomijając filozoficzny i etyczny aspekt takie­go poglądu, który chce uczynić z człowieka rodzaj chemicznie zaprogramowanej marionetki, trzeba zdać sobie sprawę, że nadużywanie pigułek prowa­dzi do zwyczajnego zatrucia, a także do wielu in­nych komplikacja.

Jeżeli się zacznie używać jednego rodzaju piguł­ki, to wkrótce sięgnie się p<? drugi i trzeci... Bo niech ktoś na przykład połknie środek na uspokoje­nie, który z natury rzeczy działać musi otępiające... Potem, gdy trzeba się wziąć do jakiejś pracy wy-

magającej dużego napięcia i wysiłku intelektual, nego, zażywa środek na pobudzenie systemu ner­wowego. A późnym wieczorem, gdy trzeba już spać, a nerwy są nadal jeszcze rozedrgane, sięga po środek nasenny...

W miarę upływu czasu dawki muszą być zwięk­szane. I tak powstaje łańcuch, który potem bar­dzo trudno jest rozerwać. Prawdziwa niewola che­miczna, która podobnie Jak każda inna niewolśj prowadzi do rozkładu osobowości, do tworzenia z ludzi żywych automatów, w działaniu których co-4 raz mniej jest aktów wolnej woli.

Sięganie po pigułkę jest chyba rodzajem tchó­rzostwa, zamiast stanąć oko w oko z. jakimą problemem, człowiek ucieka od niego w obłok chemiczny —■ by tak rzec. Oczywiście wcześ­niej czy później będzie musiał spaść na ziemię: nie ma bowiem takiej cudownej pigułki, która by roz­wiązała jego problemy.

Najnowsze badania farmakologiczne zdołały już rozproszyć wiele błędnych poglądów trzeba tyl­ko rzecz spopularyzować. Tak na przykład bez­senność przez czas bardzo długi uważana była za ciężkie ^chorzenie: powiadano, iż organizm stop­niowo się zatruwał wydzielając toksyny, które normalnie są eliminowane podczas snu. Toteż za­życie środka nasennego wydawało się niezbędne. Obecnie wielu naukowców jest zdania, że sztucznie wywoływany sen nie ma żadnej wartości, a nawet jest dla organizmu niebezpieczny, a to dlatego, iż pacjent przyzwyczając się do pigułek i stale zwiększając ich ilość, w końcu pozbawia się całko­

wicie snu naturalnego, a tylko ten jest rzeczywis­tym wypoczynkiem.

li¡pigułki w ogóle nie powodują snu. Świadczy o tym zapis elektroencefalograficzny. Wywołują one jedynie stan klinicznej nieświadomości, ma-

- jący pozory snu, jednakże aktywność organizmu, a w szczególności mózgu, nie ulega prawie wcale ; umniejszeniu, toteż trudno tu mówić o rzeczywis- tymWypoczynku.

Prawda, że czasem nie możemy zasnąć, a po połknięciu pigułki śpimy i wstajemy całkiem wy­poczęci. Ale to złudzenie, że z powodu pigułki. Ona tylko ułatwia autosugestię: lękaliśmy się, iż nie uśniemy, a po jej zażyciu nabraliśmy przekonania że wsżystko będzie w porządku. Spaliśmy snem naturalnym. Równie dobrze mogliśmy zjeść np. kawałek kredy, byle byśmy tylko byli przekonani, że to nam dobrze zrobi.

Niektórzy naukowcy, wśród nich dr Hugelin, są zdania1, że nawet teoretycznie nie do pomyślenia jest skomponowanie lekarstwa sprowadzającego rzeczywisty, zdrowy sen. Albowiem lekarstwa działają jedynie w obrębie pewnych stref syste­mu nerwowego, natomiast sen jest stanem fizjolo­gicznym, który winien obejmować cały organizm.

O innych pigułkach też można więcej złego niż dobrego powiedzieć. Warto zwłaszcza pamiętać, że nie działają one jednakowo na wszystkie organiz­my. U różnych ludzi mogą wywołać różne, niekie­dy nawet całkiem przeciwstawne efekty. Tak np. stany lękowe leczone niektórymi trankwilizatora- mi zamiast zanikać,- czasami jeszcze bardziej się

wzmagają. Co z kolei prowadzić może do samobój-1 stwa. Toteż jeśli już ktoś koniecznie chce uciekać się do środków farmakologicznych, nie może tego czynić na własną rękę, lecz musi się porozumieć z lekarzem.

Faraiakologia kl&syczna, jeśli nawet nie przy- ' niosła wielu dobrodziejstw, to nie pociągała też za sobą wielkiego ,zła. Natomiast medykamenty naj­nowszej daty, są nadzwyczaj aktywne, zarówno in plus, jak in minus. Toteż trzeba z nimi obchodzić i się ostrożniej niż z brzytwą. A tymczasem lekarze, a już zwłaszcza pacjenci, nie uprzytamniają sobie rozmiarów rewolucji, jaka się -w farmakologii os­tatnimi czasy dokonała, i rozumują nadal katego­riami przestarzałymi: na najmniejszą dolegliwość żądają radykalnych i szybko działających środków. Ba, żądają całego arsenału farmakologicznego. Stąd największe zaufanie budzą nieraz lekarze wypisujący tasiemcowe recepty. I tak powstaje błędne koło, którym łamiemy sobie nasze zdrowie.

A wszystkiemu winna niecierpliwość i zabobon­na wiara w cudowną móc pigułki. Bo oczywiście łatwiej sięgnąć po somnifer lub trankwilizator, ani- . żeli wniknąć w samą istotę zła, czy to fizycznego, czy psychicznego, jednakże rozstrzygnięcia naj­łatwiejsze nie śą wcale najlepszymi; rf- nie od dziś tó wiadomo.

Człowiek powinien pozostać panem swego ży­cia, a nie zdawać je na los chemicznych regulacji, gdyż bynajmniej nie prowadzą one do wewnętrz­nego ładu, lecz przeciwnie — kończą się nieraz zu­pełnym rozkojarzeniem umysłu. I zapewne nigdy

uczeni nie wynajdą pigułki szczęścia. A choćby nawet, będzie to szczęście dla automatów, cybor­gów, robotów, ale nie dla prawdziwych ludzi.

Najgorszy rodzaj chemicznej niewoli to, oczy­wiście, narkotyki. Zazwyczaj słyszymy o nich w kontekście wzrastającej przestępczości, pasożyt- nictwa społecznego itp. Oczywiście są to sprawy bardzo ważne i nic dziwnego, że z ich powodu bije się na alarm. Ale narkotyki to także problem bio­logiczny, jeszcze bardziej niepokojący, jako że rozciąga się i na przyszłe pokolenia. Jeśli fala nar­komanii objęłaby całe kontynenty, wówczas pod znakiem zapytania by^by egzystencja człowieka jako- gatunku.

Trzeba wiedzieć, żę nie ma narkotyków nie­szkodliwych. Jeszcze do niedawna za taki uważa­no np. haszysz. Ale w świetle ostatnich badań na­ukowych, prowadzonych przez francuskiego nau­kowca prof. Gabriela Nahas, okazało się, że narko­tyk teń atakuje bezpośrednio drobiny kwasu de­zoksyrybonukleinowego (DNA), substancji, w któ­rej zakodowana jest fizyczna i psychiczna osobo­wość człowieka, a więc stanowiącej swego rodzaju szyfr życia. DNA, jak wiadomo, odgrywa decydu­jącą rolę w przekazywaniu cech dziedzicznych. Toteż każde zakłócenie owego szyfru prowadzi do katastrofalnych zwyrodnień.

Rzecz znamienna i ciekawa, że sama natura, za­zwyczaj tak starannie osłania ów szyfr, że nawet bardzo ciężkie choroby i kalectwa nabyte w toku życia-nie są w stanie go zakłócić i potomstwo nie dziedziczy schorzeń. Jedynie w przypadku nie-

których chorób, np. hemofilii, osłona nie działa dó* statecznie, Podobnie jest w przypadku narkoty­ków. Zaatakowana wówczas zostaje sama kwin­tesencja życia.

Jeśli uprzytomnimy sobie ten fakt i zestawimy go z danymi statystycznymi, choćby nawet zza oceanu — to rysuje się przerażający obraz. Tak np. w Stanach Zjednoczonych zarejestrowano blisko 100 tysięcy narkomanów, a ich ogólną liczbę oce­nia się na przeszło pół miliona. Gdyby jeszcze' wziąć pod uwagę tych, którzy zażywają narkoty­ki od czasu do czasu, trzeba by rachować w milio-* nach. Przy czym, co gorszaf duża część to młodzież poniżej trzydziestki.

Wielu z nich przekonało się już wprawdzie o szkodliwości heroiny czy LSD, ale za to tym upar- ciej trzymają się rzekomo lżejszych narkotyków, takich jak marihuana czy haszysz. Usiłowali na­wet przeforsować zniesienie przepisów prawnych, zabraniających sprzedaży i konsumpcji tych nar­kotyków. Jednakże odkrycie prof. Gabriela Nahas, bardzo szeroko w USA rozpropagowane przez pra­sę i telewizję, skutecznie temu zapobiegło. Przy­najmniej na razie.

Badania francuskiego naukowca wykazały nie­zbicie, że substancje zawarte w haszyszu powodu­ją rozpuszczanie się drobin DNA i w rezultacie bardzo poważne anomalie chromosomowe — wy­starczy wypalić dziennie 3—4 papierosy z haszy­szu.

Narkotyk ten akumuluje się w wątrobie, śle­

dzionie, płucach oraz w gruczołach płciowych i w mózgu — co już jest najbardziej niebezpieczne.

Ocenia się, że w momencie narodzin mózg czio- wiekat posiada około 10 miliardów komórek ner­wowych. Potem ta liczba maleje. Poczynając gdzieś od 25 roku życia, każdego dnia ubywa ja­kieś 10jftys. neuronów, a od 40 roku — 100 tys. dziennie. Taki jest normalny procès. Natomiast u narkomanów ulega on ogromnemu przyspiesze­niu, tàk iż bardzo rychło stają się kompletnymi idiotami, a nawet gorzej, bo podlegać zaczynają dewiacjom umysłowym nie znanym nawet u naj­bardziej zaawansowanych sklerotyków. Następu­je nie tylko obniżenie mocy mteleiktualnej, ale i zanik wyższych uczuć, bez których właściwie czło­wiek nie jest człowiekiem. Trzeba tu jeszcze pa­miętać, że komórki nerwowe nie odradzają się, każda strata jest nie do powetowania.

Bardzo zgubna jest również akumulacja sub­stancji narkotycznych w gruczołach płciowych, ja­ko że powodują one skutki genetyczne: narkomani są albo bezpłodni, albo też, co gorsza, płodzą dzie­ci anormalne.

Pierwszy alarm w tej sprawie podniesiono już przed kilkunastu laty, gdy w amerykańskich kli­nikach urodziły się dzieci — potworki z matek, które od lat zażywały LSD. Zaczęto podejrzewać, że narkotyk ten jest zdolny zmodyfikować zespół chromosomów i w rezultacie zmienić genotyp czło­wieka.

Na razie sama Natura stawia temu barierę — nieszczęsne dzieci umierają już w niemowlęctwie.

Ale jeśliby owa barierą została przez jakieś dzia-* łanie medycyny przełamana i jeśliby te potworki osiągnąwszy wiek dojrzały zaczęły się rozmoaa^i żać, to być może dałyby początek całkiem nowemfl gatunkowi istot...

To nie jest wizja z jakiejś powieści — dresz-’ czowca. Eksperymenty naukowe przeprowadzone! na szczurach i innych zwierzętach w dużej nadejl rze potwierdzają te obawy.

Kuracja odwykowa jest na ogół długa i skompli­kowana i dość często nie daje żadnych rezultatów.

Można sobie wyobrazić, że nawet bez, jakichś*; głębszych powodów, a z samej ciekawości sięga ktoś po narkotyki. Ciekowość taka byłaby zaiste pierwszym stopniem do piekła. Choć narkotyki zażywa się właśnie gwoli przeżycia rajskich na­strojów. Aliści nie ma raju za darmo, nie sposób doznać żadnych pięknych i wzniosłych uczuć za­żywając jedynie pigułki. Może pierwsze kroki w tym sztucznym raju mają jakiś urok, ale tym go­rzej, bo urok ten jest niby przynętai wciągająca w sidła. Zresztą bardzo szybko czar pryska i zja­wia się koszmar, w którym już nieszczęsny nar­koman musi pozostać do końca życia.

SOMAI PSYCHE

W medycynie coraz częściej mówi się o scho­rzeniach psychosomatycznych i o wzajemnym na siebie oddziaływaniu Psyche (po grecku: dusza)

i Somy (ciało). Wiadomo już ponad wszelką wąt­pliwość, że przeżycia psychiczne niekiedy bardzo silnie wpływają na stan zdrowia.

^Wieczny pośpiech, tak znamienny dla drugiej połowy XX wieku, a także rozliczne stresy są powodem owrzodzenia żołądka, zawałów i dzie­siątków innych schorzeń. A i największa plaga naszych czasów —- nowotwory złośliwe — praw­dopodobnie też są związane z nazbyt nerwowym trybem życia. Toteż na nic najbardziej wymyślne środki farmakologiczne i supernowoczesne meto­dy kuracji, jeśli człowiek nie złapie równowagi •duchowej.

'¿Teżeli stresy są przyczyną chorób, to vice ver­sa — wewnętrzny spokój może stanowić najdo­skonalsze remedium. Oczywiście pod warunkiem, /że "nie jest już za późno. Niektórzy naukowcy sądzą nawet, że właściwa postawa psychiczna może być barierą chroniącą organizm przed no­wotworem.

Stąd szukanie metod oczyszczania psychiki z wszelkich toksyn tak, aby była czysta i silna, i tym samym mogła oddziaływać zbawiennie na organizm. Ten najnowszy, a mający duże szanse na przyszłość trend w naukach medycznych zwra­ca się właściwie ku przeszłości, niekiedy nawet dość zamierzchłej — tak np. czasopismach naukowych czytać można mnóstwo doniesień opartych na badaniach biologicznych, jakim zga­dzają ■ się poddać mnisi buddyjscy pogrążeni w medytacji. Wiele się także pisze o hipnozie, o jo­dze, o autosugestii. A więc o zjawiskach, które

Jeszcze do niedawna wydawały się niegodne! warsztatu naukowego, ćo więcej, uważane były1 za domenę mrocznych przesądów i zabobonów, j Oczywiście i dzisiaj grasują tu różni szarlatani —l jako, że ta dziedzina daje szerokie pole do popis-1 su — ale nie brak też i powag naukowych, prowi wadzących bardzo żmudne i drobiazgowe nieraz I badania w przekonaniu, że tędy właśnie prowadził droga do medycyny przyszłości. Bo warto sobie uprzytomnić, że współczesna medycyna, choć po­siada na swym koncie wiele wspaniałych zwy­cięstw, to jednak działając nadal głównie z po­mocą antybiotyków i innych chemikaliów zmierził poniekąd do globalnej klęski, jaką stanowić może: dalsze pogorszenie się puli genetycznej ludzkości* Ale to jest całe wielkie zagadnienie. Rozważm|| teraz z grubsza jedno z tych najnowszych (a za­razem bardzo starych) remediów działających od strony psyche — mianowicie medytację.

Nawiasem mówiąc w naszym kręgu kulturo­wym słowo to używane jest nie bez pewnego od­cienia ironii. Natomiast na Dalekim Wschodzie, np. w Japonii czy w Indiach, posiadało ono zaw­sze skojarzenie religijne i filozoficzne. Naukowcy XX wieku starają się natomiast ujawnić i wyko­rzystać biologiczny aspekt medytacji, widząc w niej doskonały środek terapeutyczny pomocny w leczeniu wielu schorzeń, a zwłaszcza w zapobie­ganiu im.

Sporo lekarzy interesujących się tą kwestią zaczyna ćwiczyć swych pacjentów w technice osiągania stanu medytacji. Trudno byłoby to opi­

sać, ponieważ strona teoretyczna jest dość uboga, natomiast prawie wszystko polega na praktyce. Pacjent, przez dwa, trzy miesiące odbywa kilku- nastominutowe seanse. Siedzi wygodnie z oczyma zamkniętymi. Uczy się skupiać wewnętrznie na jakiejś - jednej szczególnej myśli, wyobrażeniu , obrazowym lub dźwiękowym. Oczywiście przed­miot jmedy tac ji nie może być przypadkowy, lecz winien budzić skojarzenia, które by działały na psychikę jak oliwa na wzburzoną wodę. Podobno mędrcy z Dalekiego Wschodu1 znają kryteria od­powiedniego doboru.

' Myśl będąca przedmiotem medytacji winna ponoć rozwijać się powoli i swobodnie i wznosić się wzwyż na podobieństwo spirali, aż w końcu oderwie się od wszystkiego, obejmując zarazem całą psychikę. I wówczas świadomość jest jakby bardziej zintegrowana 4 wolna: nie dochodzą do niej żadne bodźce z zewnątrz, nad niczym nie czuwa, a nawet, automatyczne i nieświadome czu­wanie mózgu nad funkcjami organizmu zreduko­wane, zostaje do minimum.

Dla obserwatora z zewnątrz medytacja taka może pewnie się wydawać stanem jakiegoś le­targu. Lecz przecież nie ma ona w sobie nic chorobliwego, a przeciwnie — jeśli wierzyć naj­nowszym badaniom medycznym, posiada zbawien­ny wpływ na przemianę materii i na inne ważne funkcje organizmu.

Zazwyczaj eksperymenty przeprowadzane na zwierzętach dają się jakoś przenosić na człowie­ka — analogie w biologii obu organizmów są

przecież bardzo liczne. Jednakże w tym przy­padku wszystko jest zupełnie na odwrót. Naj­wyższy stan czujności u zwierząt, będący niejako korelatem świadomości, wiąże się ze wzmożonj^ ciśnieniem, z szybszym rytmem serca, napięcie® muskułów etc., natomiast u człowieka przy naj­wyżej wzniesionej świadomości, «jeżeli tę cecM przyznamy stanowi medytacji, łączy się g z całkowitym wytchnieniem dla organizmu i dla .systemu nerwowego.

Medytacja jest czymś całkiem innym, niźli zwykły relaks czy choćby i hipnoza. Świadcz^

o tym badania przeprowadzone z pomocą elektro­encefalografu —• aparatu. rejestrującego bioprądy mózgu. Otóż przy hipnozie zapis EEG pozostaje taki sam, jak w stanie czujności. Podczas relaksu, gdy zamykamy oczy i odprężamy się, mózg emi­tuje fale elektromagnetyczne w rytmie od 9 dó 12 fal na sekundę.—j są to tzw. fale Alfa. Wystar­czy jednak otworzyć oczy, by nastąpiło przy­spieszenie rytmu. Natomiast u kogoś, kto opano­wał sztukę medytacji i pogrążony jest w niej, to nawet, kiedy otworzy oczy, nie znikają fale Alfa. Co by znaczyło, że medytujący jest nieczuły na wszelkie zewnętrzne bodźce, nawet na światło. Medytacja jest więc bardzo osobliwym stanem biologicznym, jest prawdziwym przeobrażeniem funkcji mózgu i tego się nie da osiągnąć z pomocą innych metod, nie wyłączając hipnozy.

I ów stan biologiczny badany jest z pomocą różnych aparatów medycznych dla stwierdzenia jego wpływu nie tylko na mózg, ale i na inne na­

rządy, a także na funkcje fizjologiczne organizmu. Wszystko wskazuje na to, że jest to wpływ zba­wienny, w szczgólności w zakresie przemiany ma­terii, ^większa się tzw. aerobioza. Nie wdając się wptefinicję i rozważania nad tym zjawiskiem, dodam tylko, że podobny efekt, tyle tylko, że bardziej ułamkowy*, dają medykamenty zapobie­gające zawałom serca , i anginie pectoris. Zmniej­sza się wydzielanie noradrenaliny — hormonu ¿Wiązanego z uczuciami lęku i agresji. A więc uprawianie medytacji mogłoby mieć znaczenie nie tylko w sanatorium, ale . i na co dzień, jako że zawrotne tempo XX wieku w niejednym czło­wieku. budzi rozmaite niepokoje. Warto by nie­raz wznieść się ponad harmider dnia codzienne­go — na wyższy szczebel świadomości.

' No, ale jeśli nawet uwierzymy w wielkie do­brodziejstwa medytacji, to i tak niełatwo ją bę­dzie praktykować. A nawet tym trudniej, im bardziej byłaby ona potrzebna. Bo jakże tu usiąść i , medytować, kiedy istnieją setki powodów do irytacji i niepokoju? Jest to więc trochę jakby błędne koło. Na pewno trzeba wiele siły i uporu, żeby z niego wyjść.

Z TAJNIKÓW GENETYKI

Chirurgia genetyczna może spowodować na Zie­mi większy przewrót, aniżeli rozbicie atomu, loty kosmiczne i wszystkie inne osiągnięcia nauki

i techniki razem wzięte. Bądź co bądź otwiera ona — przynajmniej teoretycznie — możliwość autoewolucji.

Toteż nic dziwnego, że autorzy powieści fan­tastyczno-naukowych sięgają po ten temat. Częstsi zresztą ich wizje są złowróżbne i pełne grozy ' Interwencja w genotyp człowieka, zmiana jego natury zda się prowadzić do powstania rasy po­tworów — w fizycznym i moralnym tego słowa znaczeniu.

Można te wizje traktować jakó zwykłe dresz­czowce literackie albo też jako przestrogę, gdyż istotnie chirurgia genetyczna w ręku jakichś uczonych wariatów zdolna byłaby z czasem do­prowadzić do monstrualnych efektów. Lecz prze­cież niesie ona także szansę leczenia wielu chorób dziedzicznych, np. hemofilii oraz niektórych za­burzeń umysłowych.

I od tego właśnie .rozpoczyna się jej historia, na razie jeszcze w czterech ścianach laboratorium: oto udało się zaszczepić zdrowe geny w komór­kach, które były nosicielami genów chorych. W jakim celu?

Zacznijmy od kilku elementarnych wiadomości z dziedziny genetyki. Psychofizyczna indywidual­ność każdego człowieka _ jest sumą licznych cech, te zaś są zdeterminowane genami zawartymi w chromosomach komórek. W zasadzie jeden gen niesie jedną cechę. Człowiek posiada około 100 ty­sięcy cech, a więc tyleż mniej więcej genów. Choć nie jest to absolutna reguła, bowiem roz­maite geny mogą identycznie działać, ewentual­

nie kilka genów może tworzyć tę samą cechę, lit fjórzykład kolor skóry lub włosów jest efek­tem co najmniej trzech genów.

Jeśli/1' wszystkie geny funkcjonują normalnie, człowiek jest zdrowy. Zdarzają się jednak geny

1 anormalne, co powoduje, że procesy organiczne kierowane przez nie przebiegają w sposób nie­właściwy, prowadząc w konsekwencji do scho- rzeńffSchorzenia genów są dziedziczne i nawet, jeśli się stosuje kuracje, przechodzą na dzieci

i wnuki.

Choremu na cukrzycę aplikuje się insulinę, ale z chwilą, gdy kuracja zostaje przerwana, choroba powraca. A więc aktualne możliwości medycyny polegają, nie tyle na rzeczywistym leczeniu, co zahamowaniu choroby. Ideałem byłoby, rzecz jasna, oddziaływać na geny powodujące schorze­nie. I właśnie zaczyna się to już robić, tymcza­sem w warunkach laboratoryjnych. Rzecz polega na zaszczep eniu genu zdrowego w miejsce genu uszkodzonego, czyli żę mechanizm nie jest na­prawiany, lecz po prostu zastąpiony innym.

I działa!

W momencie, poczęcia dziecko jest tylko poje­dynczą komórką, pochodzącą z zapłodnienia żeń­skiego jaja przez męski plemnik. Zarówno jajo jak i plemnik mają po 23 chromosomy, w tym jeden chromosom płciowy. Połowa materiału dzie­dzicznego każdego z rodziców jest zawarta w każ­dej z tych dwu grup po 23 chromosomy. Chro­mosom utworzony jest przez olbrzymią molekułę kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA). Jest to

jak gdyby Wielka fabryka, która z kolei zawierał całe mnóstwo mniejszych filialnych zakładów i; poszczególne geny.

Zapłodnione jajo, z którego potem rozwinie sjię dziecko, posiada 46 chromosomów, ułożonych pa­rami tak, że każdemu, chromosomowi ojca odpo­wiada równorzędny chromosom matki. Parami! idą również geny. Ale najczęściej tylko jeden gen j z tej pary jest, by tak rzec, * realizowany. Nosi on nazwę: dominujący. Ten drugi zaś rećesywny/J tj. ustępujący. Jeśli na przykład ojciec ma oczy brązowe, a matka niebieskie, dziecko ma brązowe ' (w zasadzie, gdyż mechanizm dziedziczenia nie zawsze bywa tak prosty). A więc gen oczu brą­zowych jest dominujący, niebieskićh — reeewi sywny.

Jak z tego wynika, tylko część materiału dzie­dzicznego jest w dzieciach realizowana. Raz jest to gen ojca, raz matki. Lecz, gdy wybór zostanie, dokonany, pozostaje on już nieodwracalny.

Zapłodnione jajo dzieli się na miliardy komó­rek, które budują przyszły organizm. Przy czym chromosomy, będąc jednostkami stałymi, prze­chodzą niezmienione z jednego podziału do dru­giego, jak również z jednej generacji w drugą. Tak samo geny.

Jakkolwiek wszystkie komórki organizmu po­siadają 46 chromosomów (z wyjątkiem komórek rozrodczych, gamet, które mają ich 23) i wszyst­kie mają te same geny, to przecież pełnią bardzo rozmaite funkcje. Jak to się dzieje?

Otóż całkiem prosto: w poszczególnych komór-

kachjf'realizowane są niektóre tylko geny, inne zaś zostają zahamowane. Toteż komórki, z których zbudowany jest palec, nie tworzą oka i vice versa. Podobnie komórki trzustki produkują insulinę, natomiast komórki skóry — melaninę.

Zdarza się, że geny są anormalne i wtedy nie idzie to tak, jak trzeba. Schorzenia genetyczne mogą być związane bądź z genami dominującymi, bądź z recesywnymi W tym ostatnim przypadku oboje rodzice sami będąc zdrowi, mieli uszkodzo­ny ten sam gen recesywny i przekazali go dziec­ku. Ryzyko wyraża się tu stosunkiem 1:4. Na­tomiast jeśli idzie o schorzenie genów dominu­jących, jedno z rodziców musiało z pewnością być chore. Ryzyko wyraża się wtedy stosunkiem 1:2.

Choroby genetyczne związane są z nienormal­ną przemianą materii, wywołaną przez brak lub niedobór enzymów niezbędnych dla tej przemia­ny., W organizmie gromadzą się wówczas nie przerobione substancje i zatruwają go. Leczenie polega właśnie na ich usuwaniu. Można też do­starczyć organizmowi brakujący enzym, co jednak jest znacznie trudniejsze, przynajmniej w tej chwili. .

Z leczeniem chorób dziedzicznych związany jest jednak pewien dylemat. Otóż niegdyś chorzy ci nie mieli potomstwa, teraz' zaś powstaje niebez­pieczeństwo, że częstotliwość występowania ge­nów anormalnych stale będzie wzrastała. Pocie­szające jest może tylko to, że jakkolwiek choroby genetyczne, globalnie biorąc, są częste, to jednak

każda z nich zdarza się rzadko i trzeba, by upłwl nęły tysiąclecia, zanim uwidocznią się'efekty skali populacji. A może przez ten czas nauka ? znajdzie jakieś remedium?...

Najnowszym Osiągnięciem jest możliwość prze­noszenia z pomocą wirusów zdrowych genów ® I wnętrza komórek, w których danego genu bra­kowało lub był uszkodzony.

Wirus to nic innego, jak swego rodzaju pakijl| materiału genetycznego owinięty powłoką proteifjl Jest on niezdolny rozmnażać się samodzielni^ gdyż nie posiada własnego metabolizmu energe^ ii tycznego. Musi więc pasożytować w innej ko­mórce. Choć można spojrzeć na to'inaczej i po­wiedzieć, iż dostarcza on komórce swego rodzaju materiału genetycznego, w tym również genów, które mQgą ewentualnie zastąpić brakujące ko­mórki lub uszkodzone geny komórki.

Ten sposób zaszczepiania zdrowych genów po­zostaje na razie w stadium eksperymentowania, ale prawdopodobnie niedługo znajdzie on szersze zastosowanie w medycynie. Można nawet żywić nadzieje, że z czasem choroby genetyczne nie będą więcej dziedziczone: wystarczyłoby, ażeby zdrowy materiał genetyczny wirusa uplasował się w komórkach płciowych, a wówczas przekazywa­ny byłby potomstwu.

Lecz można też żywić obawy, że tego rodzaju manipulacje narażą ludzkość na niebezpieczeń­stwa większe, .niż wszystkp, co dotąd stworzyła cywilizacja.

GRUSZKI NA WIERZBIE

Nauka współczesna zaiste obiecuje nieraz gruszki na wierzbie — co jednak nie znaczy wcale, iż są to zupełne mrzonki, z natury rzeczy niemożliwe do zrealizowania. Ba, przysłowiowe

i gruszki na wierzbie to zgoła drobiazg w zesta­wieniu z wizją futurologiczną, jaką można by wywieść z prowadzonych aktualnie eksperymen­tów biologicznych, które mają na celu krzyżo­wanie różnych gatunków roślin.

Ostatnimi czasy nauki biologiczne bardzo poszły naprzód i dysponują już takim zasobem wiedzy, zwłaszcza w dziedzinie genetyki, oraz taką apa­raturą, iż mogą porywać się na rzeczy zdawałoby się niemożliwe.

Bo proszę sobie wyobrazić drzewo, na którym rosną już nie tylko gruszki, ale i jabłka, wiśnie, czereśnie, banany, morele... W ogóle wszelkie ga­tunki owoców. Lecz nie koniec na tym. Drzewo to rodzi również kartofle, marchew, ■ rzepę, bu­raki... Rośliny te przyczepione byłyby oczywiście u korzeni owego drzewa.

Wizja ta przenosi nas niemal do raju, a w każdym razie do świata wielkiej obfitości. Wyda­je się ona mało prawdopodobna, niby baśń z ty­siąca i jednej nocy, a przecież naukowcy cał­kiem serio pracują nad jej zrealizowaniem.

Przez wegetatywne krzyżowanie różnych ga­tunków roślin próbuje się stworzyć tzw. chime­ry — rośliny złożone, których część należy do jednego gatunku, część do drugiego itd. Naukow­

cy kanadyjscy zdołali skrzyżować ze sobą dwa gatunki: marchew z grochem, koniczynę z kolzą 1 (rodzaj rzepaku), soję z jęczmieniem oraz sojęl z. pszenicą. W rezultacie otrzymali pięć mieszań- ! ców nie znanych do tej pory Dodać jednak trzeba, 1 że sukces ich nie jest jeszcze pełny, gdyż ogra-1 nicza się do laboratorium jedynie. Zanim owe i hybrydy będą mogły rosnąć na polu, należy roz- 1 wiązać mnóstwo problemów z dziedziny cytologM (nauka o budowie i czynnościach życiowych kom&|| rek). Ale to chyba jedynie kwestia czasu. I można9 żywić nadzieję, że nie tylko te hybrydy z laborato­rium biologów kanadyjskich, ale i opisane tu drze-? wo wieloowocowe i wielowarzywne -— zacznie być kiedyś. uprawiane.

Drogę do tego raju upatrują naukowcy nie w normalnym płciowym krzyżowaniu rośiin, lecz w krzyżowaniu ich somatycznym, czyli wegetatyw­nym. Wielkie nadzieje pokłada się przy tym w roz­woju biologii molekularnej, która w ostatnich la­tach poczyniła ogromne postępy.

U podłoża tych zamierzeń leży fundamentalne stwierdzenie, iż roślinne komórki somatyczne (tzn. niepłciowe) kultywowane in vitro, w laboratorium, mogą dać początek embrionomv tp zaś z kolei całym roślinom najzupełniej podobnym do roślin macie­rzystych.

Tego rodzaju reprodukcja możliwa jest dlatego, że każda komórka, czy to zwierzęca, czy roślinna, zawiera pełną informację potrzebną dla zbudowa­nia całego nowego organizmu. Nośnikiem tej infor­macji jest, jak wiadomo, kwas dezoksyrybonukle­

inowy (DNA) usytuowany w jądrze komórek. Jest to jak gdyby księga życia, a jej kartami są geny, z których każdy zawiera jakiś okruch informacji. ^^Pślmalnie poszczególna komórka- somatyczna realizuje niektóre tylko, nieliczne zresztą, geny, natomiast inne zostają jak gdyby stłumione. Do­tyczy to zarówno komórek zwierzęcych, jak i roś­linnych. U tych ostatnich jednak mechanizm tłu­miący może być odblokowany i wówczas wszystkie geny zgodnie funkcjonują, w rezultacie czego z pojedynczej komórki somatycznej powstaje cała roślina.

. Możliwe to jest wyłącznie w przypadku komórek

- roślinnych, nigdy zaś zwierzęcych (przynajmniej na razie nic takiego nie skonstatowano). Co wyjaś­nia, dlaczego w ostatnich latach biologia roślin zro­biła milowy krok naprzód, j

W dalszym ciągu jednak Natura zda się nie do­puszczać — poza nielicznymi wyjątkami — do krzyżowania dwóch odmiennych gatunków. A jeśli nawet do-jdzie do takiej krzyżówki, jest ona na o- gół niepłodna, a więc bez' przyszłości.

Naukowcy próbują jednak przełamać ten opór Natury, a raczej obejść go. Zrezygnowali bowiem z normalnej płciowej drogi rozmnażania, co w przypadkach krzyżówek jest skazane na klęskę (ziarno pyłku, gdy pada na słupek innego gatun­ku, ginie) i skierowali «ię ku reprodukcji wegeta­tywnej,. łatwiejszej do kontrolowania.

Najpierw zresztą były manipulacje z komórka­mi zwierzęcymi. Pobierano komórki myszy próbu­jąc je zespolić z komórkami całkiem innych gafcun-

ków, również i z komórkami człowieka. Na początki ku ta dziwna fuzja zdawała się być udana — owel komórki nawet się dzieliły, jednakże po kilku po- ; działach zostawał z nich tylko jeden gamitfir ]

ehromosomowy, drugi zaś zanikał.

Eksperyment się więc nie udał, ale pokazał, || w zasadzie jest możliwa fuzja komórek somatycz­nych dwóch odmiennych gatunków. W oparciu o to I zaczęli eksperymentować botanicy. Przez długi czas ponosili zresztą klęskę za klęską, jako że nie­łatwo jest przełamać odwieczne prawa Natury, Ostatnio jednak — jak to widać, choćby na przy-* kładzie kanadyjskich naukowców — badania u- wieńczone zostały niejakimi sukcesami, choć oczy­wiście do pełnego zwycięstwa jeszcze daleko. Mie% szaniec rośliny w najlepszym wypadku może osią­gnąć dojrzałość i wydać owoce, ale i to jest raczej zjawiskiem wyjątkowym i zachodzącym tylko w przypadku roślin genetycznie spokrewnionych, np. krzyżówka dwóch gatunków tytoniu.

Niemniej naukowcy mają nadzieję przezwycię­żyć wszelkie trudności i wyprodukować hybrydy kompletne i płodne. Myślą nawet o skojarzeniu ze sobą nie tylko dwóch gatunków, ale całego ich ze­społu.

Dokonując fuzji śliwy z kartoflem otrzymałoby się drzewo, na którego gałęziach rosłyby śliwki, a w korzeniu kartofle. Fuzja marchewki z bananem dałaby jeszcze inną osobliwą chimerę roślinną. I tak dalej... A następnie wystarczyłoby skrzyżować ze sobą te chimery, aby otrzymać rodzaj rajskiego drzewa.

-

7- Można zresztą fantazjować niemal bez końca. Bo dlaczegóż by nie porwać się na skrzyżowanie rośliny* ze zwierzęciem?

Tu przypomina się ów sławny dowcip o skrzy­żowaniu psa z jabłonką: wyszłoby z tego drzewko, które by się samo podlewało i samo pilnowało przed złodziejami.

*': Śmiech śmiechem, ale i zgroza człowieka ogar­nia, gdy ’ zacznie sobie wyobrażać różne, najbar­dziej nieprawdopodobne krzyżówki międzygatun- kowe. Bo wygląda na to, że rozwój nauk biologicz­nych uczyni je całkiem prawdopodobnymi i możli­wymi. Choć oczywiście nie wszystkie możliwości muszą być wykorzystane. Miejmy więc nadzieję, żą.o wszem będą rosły drzewa stu owoców i stu wa? rzyw, natomiast inne chimery zostaną jedynie chi­merami imaginacji i co najwyżej będą straszyć z kartek powieści fantastycznych.

GRA O WIELKĄ STAWKĘ

Żadna chyba dziedzina wiedzy nie kryje w so­bie tak szokujących możliwości jak genetyka, a zwłaszcza tzw. inżynieria genetyczna, żywiąca do­ść niebezpieczną ambicję poprawiania Matki Na­tury lub nawet kreowania całkiem nowych istot.

O podobnych zamierzeniach jeszcze do niedawna można było jedynie fantazjować. A dzisiaj nie jest to już science fiotion, lecz oparta na całkiem realnych przesłankach wizja futurologiczna. Gene­

tycy znają całkiem dobrze, aż do najdrobniej­szych detali, funkcjonowanie owego motoru, jakim jest życie, i mogą go już modelować, • i nakręcać wedle swego życzenia. Dr Jean de Grouchy, autor słynnej na Zachodzie książki Nowi Pigmalioni, po­wiada, że jedynie bariery moralne nie pozwalają biologom dokonywać na człowieku tych eksperyM mentów, które zrealizowane już zostały na zwie-' rzętach. Nowymi Pigmalionami nazywa on współ­czesnych biologów, parających się inżynierią ge­netyczną.

Do tej pory nie udało się jeszcze nikomu wpły­nąć w sposób bezpośredni na tok ewolucji: cechy dziedziczne istot żywych, zakodowane w struktu­rze genów były przekazywane z pokolenia na po­kolenie. Co zapewniło ciągłość gatunków. Oczy­wiście, od czasu, gdy przed co najmniej trzema miliardami lat pojawiło się na Ziemi życie, ulega­ło ono różnym przemianom i mutacjom, które na­stępowały niekiedy w sposób gwałtowny. A po­nieważ warunki środowiska naturalnego zmieniały się ciągle, więc przeżyć mogły tylko te odmiany, które najlepiej do zmienionych warunków były dostosowane. Toteż pojawiły się nowe gatunki, tak iż w końcu życie na Ziemi, które na początku skła­dało się z prymitywnych jedynie istot, zróżnicowa­ło się nadzwyczajnie, a jego najdoskonalszym wy­razem stał się Homo sapiens. Choć skądinąd moż­na powątpiewać w tę doskonałość lub nawet dojść do wniosku, że gdyby Natura przewidywała, jak to się skończy, w ogóle by nie podjęła owego dzieła. Człowiek bowiem — jak powiada dr de Grouchy

stał się najokropniejszym niszczycielem środo­wiska naturalnego; on to odkrył promieniowanie, które może mieć zgubny wpływ na materiał ge­netyczny. podobnie jak rozmaite, używane przez niego substancje chemiczne. On to wynalazł medy­cynę, która faworyzując jednostki najsłabsze, prze­ciwstawia się selekcji naturalnej. On to wreszcie wynalazł wojnę, która w czasach ostatnich zwłaszcza oszczędza najsłabszych, a skazuje na śmierć najsilniejszych. Aliści do tej pory sam materiał genetyczny pozostawał poza bezpośred­nim oddziaływaniem człowieka. Dzisiaj jednak i te ostatnie drzwi wiodące do najściślejszych tajem­nic Natury zostały otwarte. A przynajmniej uchy­lone. Tak więc wszystko wskazuje, iż Homo sa­piens pocznie manipulować własnym genotypem, przekształcać własną istotę. Chciałoby się zapy­tać: w co? Czy w jakąś całkiem inną, wyższą od człowieka istotę? A sam, co? Ustąpi?

Byłby to jednak rodzaj samobójstwa; powiedz­my szlachetnego samobójstwa, w przypadku, gdy­by oddał Ziemię we władanie istotom od siebie wyższym. Ale jaka jest rękojmia, że inżynierowie genetyczni nie stworzą jakichś potworów — może górujących nad człowiekiem siłą, a nawet inteli­gencją, ale jednak potworów. Nie wydaje się, aby istniała jakakolwiek rękojmia. Widmo Franken­steina krąży po laboratoriach biologicznych.

Ale tymczasem, na szczęście, jest to wciąż jesz­cze tylko bezcielesne widmo, i może za wcześnie straszyć nim zwykłych zjadaczy w sposób sen­sowny — trzeba, żeby powszechnie uświadomiono

sobie niebezpieczeństwa, jakie kryje ono w sobie. Zresztą, czyż istnieje na świecie dziedzina wiedzy, która pozbawiona byłaby wielkiego ryzyka? To prawda, że w grze z Naturą ryzykuje się coraz większą stawkę, lecz nie sposób już przerwać tej gry i powrócić do jaskini. Wydaje się nawet, że rozwój nauk biologicznych postawi człowieką w sytuacji, że» trzeba będzie grać va banque* Już teraz do pomyślenia są następujące przedsięwzię­cia naukowo-medyczne.

Ponieważ rozszyfrowano większość tajemnie dziedziczenia, dałoby się leczyć obciążony choro-- bami materiał genetyczny, podobnie jak przepro­wadza się naprawę samochodu — zastępując części zużyte nowymi lub też dodając jakąś część dla lepszego funkcjonowania mechanizmu. Mani­pulacja polega na tym, aby do materiału genetycz­nego organizmu wprowadzić z zewnątrz jakiś in­ny materiał genetyczny, naturalny lub sztuczny.

Rolę nośnika może odgrywać wirus — ów oso­bliwy twór, którego nawet nie sposób nazwać mi­kroorganizmem, gdyż jest on jedynie pakietem materiału genetycznego w otoczce protein; i nie­zdolny jest do samodzielnego rozmnażania się, lecz czyni to z pomocą komórki, do której przenika, mianowicie wciska się w strukturę kwasu dezo­ksyrybonukleinowego (DNA). W ten sposób wirus przekazuje komórce swój materiał genetyczny, a w nim ewentualne geny, których jej brakuje.

Inna możliwość manipulacji biologicznej przy­wodzi na pamięć słynną powieść Aldoüsa Huxley’a Nowy, wspaniały świat. Wizja rozmnażania się, by

tak rzec, laboratoryjnego, gdy zarówno zapłodnie­nie jak i cały rozwój embrionu następuje in vitro, jest co prawda niezbyt dla nas powabna i praw­dopodobnie w najbliższych latach nie zostanie zrealizowana w całej swej rozciągłości. Jednakże zrobiono już milowy krok w tym kierunku. Znane jest wydarzenie ze szpitala w Oldham (Anglia): z przyczyny niemożności normalnego zapłodnienia kobiety pragnącej dziecka wykonano ten zabieg in vitro, wprowadzając następnie kilkudniowy mikro­skopijny embrion do organizmu matki.

. 'Oczywiście do pomyślenia są inne tego rodzaju manipulacje, niektóre zresztą bardzo wątpliwe z moralnego punktu, widzenia. Można by np. spra­wić, aby nastąpiła fuzja dwóch albo nawet kilku zapłodnionych jaj — w ten sposób dziecko miało­by cały tłum rodziców.

Nie jest chyba jednak pożądane zapędzać się zbyt daleko w podobnych eksperymentach. Przy­najmniej jeśli w grę wchodzą ludzie. Natomiast w przypadku roślin, to owszem^ gdyż można wów­czas uzyskiwać bardzo dobre rezultaty hodowlane.

WIELKOLUDY CZY KRASNOLUDKI?

Dzisiaj młodzi ludzie są wyrośnięci i lepiej zbu­dowani niż ich ojcowie i dziadkowie. Ukazywały się już nieraz doniesienia prasowe na ten temat, oparte o dane statystyczne.. Tak na przykład z oka­zji olimpiad odnotowuje się, że dotychczasowe re­

kordy, choćby i bardzo wysokie, są bite przez na­stępne generacje sportowców. I, co również cie­kawe* mistrzowie sportu rekrutują się z coraz młodszych.

Ta sytuacja w sporcie jest poniekąd odzwier­ciedleniem powszechnego zjawiska. Zarówno w Europie; jak i dalekiej Japonii czy w USA dzieci rosną szybciej niż kilkadziesiąt lat temu. Już od kolebki. I jeśli np. rodzice ważą i mierzą niemo-: wlę i porównują dane ze starymi tabelami, ogar­nia ich radość i duma.

Sporo jest jednak jeiszcze dzieci, które rosną kiepsko i ogólne dane statystyczne nie mogą tu absolutnie rodzicow pocieszyć. Nawet przeciwnie

w społeczności ludzi wysokich źle rozwinięta fizycznie jednostka będzie się czuła tym więcej przygnębiona.

Sprawa nie jest jednak beznadziejna. Nauka współczesna jest już na drodze do rozwiązania te­go problemu. Otóż profesorowie Chou-Hai-Li z uniwersytetu w Berkeley w Kalifornii udało się Uzyskać laboratoryjnie, drogą syntezy, hormon wzrostu. Co stwarza duże nadzieje dla tych, któ­rym grozi patologiczna karłowatość. A nawet i dla tych, którzy po prostu są tylko zbyt niscy. Bo przecież niski wzrost niekiedy ludzi unieszczęśli- wia.

Być może, iż kompleks niższości (w literalnym sensie tego słowa) stanowił swego rodzaju stymu­lator psychiczny, skłaniał jednostkę do potwier­dzenia swej osobowości przez odnoszenie sukce­sów w dziedzinie polityki,; nauki, sztuki... Aliści

nie każdy może być Napoleonem. Choć próby trwają. Tyle tylko, ze kiedy terenem działalności jakiegoś Napoleona jest biuro albo pielesze domo­we — to, ziemio, rozstąp się! Lepiej więc jednak, żeby Napoleon był wysoki, grał w koszykówkę i miał ¿powodzenie u dziewcząt. Lepiej i dla niego, i dla społeczeństwa.

Wróćmy jednak do laboratorium naukowego, by przypatrzyć się owemu hormonowi wzrostu. Hor­mony w ogóle są to związki chemiczne wytwarza­ne przez gruczoły dokrewne a wydzielane bezpo­średnio do krwi, pobudzają i koordynują czynności odległych narządów, przemianę materii i inne czynności życiowe — a że tych jest wiele, więc i hormonów jest mnóstwo. Ten, który kieruje wzrostem, nosi nazwę hormonu somatotropowego, w skrócie STH. Trzeba jednak dodać, że nie zaw­sze niedostatek STH jest przyczyną karłowatości; niekiedy słaby rozwój fizyczny dziecka powodo­wany jest bardziej złożonymi schorzeniami, np. nerek, serca, układu trawiennego. I w takich przy­padkach na nie się zda odkrycie profesora C. H. Li. Najczęściej jednak winę ponosi tu niedoczynność grucżołów, zwłaszcza usytuowanych w przysadce mózgowej.

Zdawać by się mogło, że sprawa jest prosta. Kie­dy Występują jakieś objawy patologiczne z przy- . czyny głodu hormonalnego, lekarz aplikuje pa* cjentowi substancję stanowiącą wyciąg z odpo­wiedniego hormonu zwierzęcego. Jednakże hor­mon wzrostu jest bardzo specyficzny. Tak np. STH z przysadki mózgowej krowy może stymu­

lować jedynie wzrost cielęcia, z przysadki świ­ni — tylko prosięcia i tak dalej. Dla celów medy­cyny potrzebny byłby więc ekstrakt z przysadki mózgowej człowieka (zmarłego). Ale praktycznie i to jest nieosiągalne, zważywszy, że dla kuracji jednego dziecka potrzebnych byłoby ponad 200 przysadek rocznie przez okres trzech lat.

Uzyskanie w laboratorium sztucznego hormonu wzrostu jest więc nie lada wyczynem. A gdy zacznie się ten hormon produkować na skalę ma­sową, nikt już chyba nie będzie miał powodu do Uskarżania się na swoją posturę. Nikt z tych, co narodzą się na progu XXI stulecia. Natomiast przedstawiciele starszej generacji nie mają już niestety szans, ponieważ kuracja STH może od­nieść skutek jedynie przed okresem dojrzałości płciowej.

Gwoli pochwały owego odkrycia naukowego' warto jeszcze dodać, że STH nie tylko pobudza wzrost, ale i wpływa korzystnie na metabolizm, na przemianę wielu podstawowych związków i wspiera różne biologiczne procesy. Dlatego też nazwano go somatropiną od greckiego słowa; so- ma — ciało i trophe — karmienie. M.in. STH uruchamia w organizmie zapasy tłuszczu, hamuje ich syntezy z cukrów i odkładanie, przyspiesza spalanie. Tak więc ludzie XXI wieku byliby nie tylko wysocy, ale i smukli.

Popuszczając wodze fantazji, można też sobie wyobrazić, że w przyszłym stuleciu zaczną się masowo mnożyć 'wielkoludy. Taka wizja z jeży włosy na głowie każdemu ekonomiście. Bo co się

Wówczas stanie z mieszkaniami M-2, M-3 itd? Czym wykarmić tych Polifemów? Czy nie lepiej byłoby, aby gatunek Homo sapiens miał raczej wzrost krasnoludków? Bo przecież nasza planeta nie jest wcale taka wielka, i już w tej chwili wydaje się zbyt ciasna. A ekspansja w Kosmos łatwiejsza byłaby dla krasnoludków niż dla cyklo­pów, bo jakich to zasobów energetycznych wy­magałoby wyniesienie na orbitę pojazdu kosmicz­nego z cyklopami!

Fantastyczne hipotezy mogą również mieć wy­dźwięk optymistyczny. Wyobraźmy sobie, że hor­mon wzrostu stosowany jest w rolnictwie, w ho­dowli. Jakiż przyrost masy mięsnej dałoby się osiągnąć! Ale i ta schabowo-feefsztykowa wizja też nie jest pozbawiona ciemniejszych barw. Bo jeśli zaczęłyby się mnożyć zwierzęta-olbrzymy, nie tylko hodowlane, pozostające pod kontrolą człowieka, lecz I inne. Nasuwają się tu obrazy ż filmów animowanych Topora oraz z wielu mro­żących krew w żyłach opowiadań i powieści scien­ce fiction.

Nazbyt żeśmy się jednak zagalopowali. Zapew­ne żadna z tych dziwacznych baśni nie stanie się rzeczywistością. Na skutek stosowania hormonu wzrostu nie, może chyba ulec zmianie genotyp organizmu, a więc nawet jakieś nieodpowiedzial­ne wyskoki w tym zakresie nie będą dziedziczone przez potomstwo. Natura poprzez mechanizm dzie­dziczenia dość skutecznie broni się przed roz­maitymi ingerencjami. Choć, oczywiście, jej od­porność też ma swoje granice...

WIDOKI NA NIEŚMIERTELNOŚĆ

Niektórzy naukowcy twierdzą, że proces sta-"' rżenia się rozpoczyna się już w latach dzieciństwa. Amerykański specjalista w dziedzinie embriololf gil, dr Minot, lansuje jeszcze bardziej szokującą tezę, a mianowicie, iż zaczynamy się starzeć zanim jeszcze przyjdziemy na świat.

Faktem jest, że obniżanie się zdolności nie­których organów, na przykład słuchu, rozpoczyntK się niezwykle wcześnie, bo już na progu młodości. Zaś zdolność przystosowawcza soczewki oka ma­leje już od niemowlęctwa, osiągając w wieku dziesięciu lat 16 dioptrii, około czterdziestki ^ 4 dioptrie i po sześćdziesiątce — 1.

Tych kilka uwag miałoby nadać naszym reflek­sjom jeszcze bardziej minorowy' ton, jednakże aktualne badania biologiczne, stawiające nieraz hipotezy nadzwyczaj optymistyczne, na pewęo nas pocieszą, jako że otwierają nadzieję już nie tylko na długowieczność, ale i... nieśmiertelność.

Na razie nieśmiertelność osiągana jest wyłącz­nie in vitro, w warunkach laboratoryjnych. Oto można by od człowieka umierającego, a nawet od tego, który przed chwilą umarł, pobrać fragment tkanki i umieściwszy ją w odpowiedniej substan­cji przechowywać w, stanie żywym bardzo długo, teoretycznie w nieskończoność. Komórki tej tkan­ki stale się będą odnawiać, tak jakby nie została ona oderwana od całości organizmu: Z tą jednak różnicą, że nie będą się one starzeć. Zastanówmy

się nad tą kwestią: czy starzenie się i śmierć są związane z życiem w sposób bezwzględny?

Otóż elementarne formy życia zdają się za­przeczać owemu fatalizmowi. Niektóre organizmy 'ppiOkomórkowe, np. glony Jub bakterie, rosną, osiągają pewną wielkość, a następnie dzielą się. Zanika stara, przejrzała komórka, lecz czy można powiedzieć, że umarła? Gdzie,są w takim razie jej „zwłoki”? Nie ma „zwłok”, są tylko dwie nowe, odmłodzone komórki,

^Niezwykle ciekawy i dający wiele do myślenia jest przykład pewnych mikroorganizmów, które mogą się rozmnażać w sposób dwojaki: bądź przez .podział, bądź przez łączenie się powodujące wy­mianę substancji genetycznej. Otóż pierwszy spo­sób organizmy te stosują, gdy znajdują się w środowisku dla siebie korzystnym, po czym pozo- , stają nieśmiertelne, z drugiego zaś sposobu korzy­stają w przypadku jakichś zmian w otaczającym je święcie i wydając na świat potomstwo, same podlegają już konieczności śmierci.

Szkiełko i oko współczesnych uczonych próbuje przeniknąć do samego spodu tajemnicę starzenia się i śmierci. Zacząć trzeba, rzecz oczywista, od poziomu pojedynczej komórki, by z kolei pod­patrywać wyżej zorganizowane formy życia.

Faktem jest, że codziennie odnawia się w na­szym organizmie około 7 mld komórek. I rzecz znamienna, że nie wszystkie one mają ten sam okres życia. Tak na przykład komórki tworzące krew muszą się regenerować co 3—4 miesiące, podczas gdy komórki wątroby mogą żyć ponad

rok, zaś komórki mózgu w ogóle się nie odna­wiają. (Dlatego właśnie spustoszenie, jakie czyni w naszej głowie każdorazowe nadużycie alkoholu, jest nie do odrobienia).

Czy właśnie zużywanie się komórek nerwowych decyduje o procesie starzenia się? Czy może inne komórki regenerując się, za każdym razem popeł­niają błędy, które później sumują się i ciążą fa­talnie na organizmie? Lub może winna jest wszystkiemu substancja międzykomórkowa, która. się rozciąga, traci sprężystość i powoduje marsz­czenie się skóry, tak charakterystyczne w póź­niejszym wieku?

Na razie nie ma definitywnej odpowiedzi na te. pytania. Kiedyś uczeni ją znajdą. Byłoby to rów­noznaczne z odkryciem tajemnicy starzenia się, a od tego już tylko krok do znalezienia eliksiru młodości, o którym marzyli alchemicy średnio­wieczni.

. Tymczasem rozważana jest możliwość zamraża­nia zmarłych, a potem odmrażania ich i ożywia­nia. Pisze o tym R. C. Ettinger w swej książce Perspektywy nieśmiertelności. Rozumowanie jego jest dość proste. Primo: wcześniej czy później wiedza medyczna pozwoli nam zwyciężyć wszyst­kie choroby, a także dokonywać przeszczepów zu­żytych organów, a nawet uniknąć śmierci dzięki zabiegom regeneracyjnym. Secundo: już obecnie możliwe jest zamrażanie zmarłych tak, by zabieg ten nie pociągnął za sobą zniszczenia osobowości fizycznej i psychicznej. Tertio: we właściwym czasie ludzie ci mogą być odmrożeni, poddani dro­

biazgowym badaniom lekarskim i przywróceni ‘^rmalnemu życiu.

Rozróżnienie między życiem i śmiercią — po­wiada Ettinger — było dotychczas proste i oczy­wiste, teraz jednak jest inaczej. Śmierć można podzielić na trzy fazy: najpierw przychodzi śmierć 'iSliczna, co oznacza po prostu, że ustaje bicie serca, oddech i człowiek traci władze umysłowe; następnie śmierć biologiczna dokonująca poważ­niejszych zniszczeń w różnych organach; w trze­ciej zaś fazie zaczynają się rozkładać poszczegól­ne komórki ciała. Odstęp między pierwszą a ostat­nią fazą śmierci oblicza się na dwa dni. Jeśliby się zamrażało nieboszczyka, to oczywiście należa­łoby tego dokonać jak najwcześniej. ,

Nasuwają' się tu różne zastrzeżenia natury moralnej, prawnej, a nawet ekonomicznej z czego zresztą Ettinger zdaje sobie sprawę.

Koncepcja zamrażania ludzi szeroko była roz­ważana w środowiskach naukowych i wzbudziła wiele zastrzeżeń. Niektórzy twierdzą, że sukcesy jakie już osiągnięte zostały przy zamrażaniu zimnokrwistych zwierząt, o niczym jeszcze nie świadczą i wątpliwe jest, czy uda się obniżyć temperaturę ciała ludzkiego do odpowiedniej granicy. Niemniej 300 tys. obywateli USA zain­teresowało się już tą sprawą, założono kilka klu­bów, których członkowie zdecydowani są dać się po zgonie zamrozić, a niektóre przedsiębiorstwa wzięły się za produkcję odpowiedniego sprzętu. Są już pierwsi zamrożeni, którzy w tym stanie

czekają, aż medycyna znajdzie remedium na ich choroby.

Wielu z nas z pewnością przeraża myśl o p|| poszu, który po wielu latach wychodzi z piwni­cy, z brodą i włosami pokrytymi szronem i. pa­trzy szklistymi oczyma po zebranych w domu członkach rodziny. Ale do wszystkiego możni się przyzwyczaić...

W przyszłych latach prawdopodobnie będzie można dzięki regeneracji, mikrochirurgi i psy| chochirurgii ^ zaradzić wszelkim niedostatkom zdrowia. Ale, jak na razie,' środki naukowo-tech­niczne są raczej mało skuteczne. Zawodna oka­zała się też nadzieja na stymulowanie gruczołów za pomocą wyciągów hormonalnych. Znany ge- rontolog angielski dr Alex Comfort uważa, że teoria, według której proces starzenia się jest związany z niszczeniem się. niektórych hormo­nów, nie ma juz żadnych podstaw. A choć odnio­sła ona spore sukcesy w lecznictwie, to jednak nie tędy droga do przedłużenia życia, oo najwy­żej do wzmożenia niektórych jego funkcji, na przykład seksualnych.

Tak więc oczekiwanie na cud nie jest godne polecenia. A już zwłaszcza nie wolno na konto owego cudu żyć po wariacku, nie szanując zdro­wia, bo może się okazać, że cudów nie ma.

W pierwszym rzędzie należy zdawać sobie sprawę z czynników, które niszcząco wpływają na organizm — co zresztą jest przedmiotem ba­dań wielu współczesnych gerontologów. Oto jed­no z najciekawszych, a naweit zaskakujących

ustaleń: wrogiem długowieczności jest lenistwo, nieróbstwo i nuda. Człowiek wylegujący się do góry brzuchem bardziej niszczy swój organizm, niż ten, który jest aktywny i pracowity. Ale oczywiście, we wszystkim należy zachować umiar — frenetyczna aktywność oraz ciągły poś­piech też na zdrowie nie wychodzą.

S. Muslimow z Azerbejdżanu obchodząc 161 urodziny, tak powiedział: — Lubiłem zawsze spa­cery po górach. Mój ulubiony napój to mleko krowie. Mam zwyczaj robić sobie krótką drzem­kę po obiedzie i nigdy nie piję alkoholu. To dia­belski napój.

Nawiasem mówiąc, w Azerbejdżanie na 100 tys. mieszkańców przypada 84 stulatków* Więk­szość z nich żyje w wysokogórskich wioskach. Pracują na świeżym powietrzu, nie piją, nie palą, jedzą umiarkowanie, a ich menu obfituje w ja­rzyny i owoce. A co chyba najważniejsze — wszyscy mają pogodne usposobienie.

Na ten ostatni czynnik zwracają szczególną uwagę gerontolodzy radzieccy, badający długo­wieczność azerbejdżańskich górali. No cóż, na pewno łatwiej o pogodę ducha, kiedy się mieszka w cichej wiosce w górach, a nie w przeludnionej i gwarnej metropolii. Niemniej, jeśli będziemy sobie zdawać sprawę, że złość nie tylko piękno­ści, ale i długości życia szkodzi, na pewno będzie­my się starali powściągnąć zbytnią nerwowość.

Właściwie nie ma już nauk tajemnych, trzy- " mających się na uboczu i w półmroku, które, by potępiane były, a w najlepszym razie wykpiwa^ ne przez przedstawicieli wiedzy oficjalnej. J9 W drugiej połowie XX wieku nauka od niczes* go się nie odżegnuje, nie zakreśla sobie żadnych, granic i porywa się na wszystko^ więc też mipJjj dzy innymi zaczyna przetrząsać lamusy ze sta­rymi wierzeniami, z okultyzmem, a nawet i i zabobonami. Bo może -**-• jak to się mówi — coś w tym jest? Może uda się odnaleźć jakiś trop prowadzący do genialnych odkryć naukowych?

A rozumują (tak nie tylko profesorowie, kieru­jący się bezinteresowną ciekawością i uprawiają­cy naukę trochę na zasadzie »sztuka dla sztuki. Także businessmani, a nierzadko i politycy, a więc ludzie trzeźwi i nie lubiący wyrzucać pie­niędzy za okno, subsydiują czasem te badania, mając na widoku cele jak najbardziej praktycz­ne. Dla przykładu można by wspomnieć o bada­niach nad vtelepatią —• dziedziną, która jeszcze do niedawna była domeną wiedzy tajemnej, jeśli nie zwyczajnych szarlatanów.

Warto sobie uprzytomnić, że obszar owej wie­dzy tajemnej jest niesłychanie rozległy: jest W czym przebierać, jest także gdzie zbłądzić. Toteż zapewne niejeden naukowiec zapuszczając się na te obszary poniesie klęskę, zapędzi się w ślepą uliczkę. Ale przecież zawsze tak bywało. Przy­pomnijmy sobie dzieje alchemików, którzy roz-

116 ■

'paczliwie szukali kamienia filozoficznego czy eliksiru młodości. Niczego takiego nie znaleźli, często popadali w okropne tarapaty, niemniej Utorowali drogę nowożytnej chemii.

H Korzenie tzw. wiedzy tajemnej tkwią głównie w glebie krain azjatyckich, odległych nie tylko geograficznie, ale i poprzez całkiem inny sposób myślenia. Umysł Europejczyka, dysponujący przede wszystkim aparaturą dyskursywno-logi- czną, porusza się po tym terenie z wielką trudno­ścią. Mnóstwo rzeczy wydaje się tu wręcz pozba­wionych sensu i trudno się powstrzymać przed odruchem zniechęcenia i ironii. A z drugiej stro­ny ów mroczny teren kusi swą tajemniczością. Bo może starożytni magowie czy joginowie dro­gą osobliwych ćwiczeń tak udoskonalili swoje receptory zmysłowe, czy może nawet obudzili w sobie całkiem nowe zmysły, iż byli w stanie przeniknąć głębiej w rzeczywistość, niźli to moż­na zrobić z pomocą supernowoczesnych metod naukowych. A może tzw. wiedza tajemna to szczątki jakiejś pradawnej wiedzy i techniki, którą ludzkość dysponowała, a potem, po jakimś ogólnoświatowym kataklizmie, zatraciła? Przy­pominają się tu legendy o Atlantydzie, o potopie z Biblii, o Wielkim Błysku z opowieści Indian południowoamerykańskich... A że w legendach tkwi zawsze jakieś jądro prawdy... W każdym bądź razie nauka współczesna nie odżegnuje się od tych fantastycznych hipotez. Dziś wszystko może stać się nie tylko tematem powieści, fanta­stycznej, ale i badań naukowych.

Oczywiście najciekawszym obiektem poznali! czym jest i pozostanie zawsze sam człowiek, a w szczególności jego psychika. I w tej właśnie dzieci dzine okultyzm podsuwa mnóstwo fantastyći|| nych hipotez, które niegdyś o&pychały naukow|| ców, a dziś zaczynają ich pociągać. W kazd\m$ razie naukowcy starają się ję zbadać ze wszystój kich stron, jeśli to możliwe, przełożyć na język wiedzy współczesnej. Choć najczęściej wydaje się .to całkiem niemożliwe.

Weźmy na przykład takie pojęcie, jak prana, ;J czyli siła życiowa, która ponoć przenika wszysM ko co żyje, od pierwotniaków poczynając, a na człowieku kończąc. Przenika również i atomy, bo zdaniem okultystów, w tych minimalnych okru­chach materii również przejawia się życie, tyle tylko, że w stopniu znikomym. A więc nie robi się olstrego absolutnego przedziału między ma­terią ożywioną i nieorganiczną, w czym jest ja­kaś zbieżność z nowoczesną biochemią, choć punkt wyjścia jest akurat całkiem odwrotny.

Albo pojęcie ciała astralnego, którego odbiciem i kopią tylko jest ciało fizyczne. Jest ono niewi­dzialne gołym okiem, lecz z łatwością dostrzega je człowiek obdarzony jasnowidzeniem.

Rzecz można by pozostawić autorom opowieści z dreszczykiem, ale ponieważ ma ona związek z jasnowidzeniem i telepatią, a ite znów są przed­miotem całkiem poważnych eksploracji nauko­wych, więc warto przytoczyć kilka słów z tego, co mowi filozof okultyzmu Rama-Czaraka:

»>•** obok pięciu zmysłów fizycznych człowiek

posiada pięć zmysłów astralnych, działających w ‘płaszczyźnie astralnej, przy pomocy których może on widzieć, słyszeć,- wąchać, smarować, do­tykać nie posługując się przy tym organami 'fizycznymi.

Nadto człowiek posiada specjalny fizyczny zmysł szósty (dla którego Europejczycy nie mają nazwy), dzięki któremu otrzymuje wieści o myś­lach wychodzących i umysłów innych ludzi, choć­by umysły te znajdowały się w wielkiej odległoś­ci”.

.‘ I dalej autor powiada, aż fizycznym organem tego zmysłu telepatycznego, jest gruczoł szyszyn- kowaty (glandula pinealiś), znajdujący się w pobli­żu centrum czaszki, o czym ponoć już przed wie­lu stuleciami dobrze wiedzieli joginowie. Rzecz ciekawa, że współcześni naukowcy, badający za­gadnienie telepatii, również zwrócili uwagę na ten fragment mózgu, bardzo zresztą mały.

Odkrycie podświadomości, które wywołało zu­pełny przewrót w psychologii XX wieku, też nie było czymś nowym dla filozofów Wschodu. Co więcej, ich ujęcie zagadnienia wydaje się znacz­nie ciekawsze, w każdym razie bardziej godne człowieka, niźli freudyzm z jego panseksualiz- mem i ogólnym przekonaniem, że pod powierz- nią świadomości tkwi zwierzę. Joginowie mówią, owszem, o sferzre podświadomej, leżącej poniżej intelektu i zawierającej instynkty oraz zwierzęce raczej cechy człowieka, ale mówią również o sfe­rze doznań nieświadomych, wznoszącej się wyżej niźli intelekt. Jest to — używając ich języka —

rozum duchowy. Inni znów mówią o nadświado­mości i poznaniu drogą intuicyjną, a także o prześwietleniu {iluminacji) intelektu światłem' owego rozumu duchowego, co ponoć znamienne; jest u wielkich twórców i odkrywców. Natomiast zwykły człowiek ma czasem tylko krótkie prze­błyski owego światła.

Zagadnienie na pewno jest dyskusyjne i w ogóle nader złożone. Jedno wszakże nie ulega wątpliwości. Freud nie powinien pozostać alfą i omegą współczesnej psychologii, a to có realne w ludzkiej psyche wcale nie musi być wyłączni# płaskie; dające się określić kategoriami biologii czy wręcz zoologii. Poszukiwanie w człowieku nie dość jeszcze znanego pierwiastka wyższego wydaje się być całkiem właściwym kierunkiem eksploracji naukowych.

NAD MAPĄ MÓZGU

Mózg ludzki, ów najwspanialszy i najbardziej skomplikowany twór, wciąż pozostaje tajemnicą. I z pewnością długo jeszcze tak będzie. A może nawet i zawsze. Niemniej nauka czyni usilne próby rozszyfrowania tej tajemnicy.

W jakiejś mierze się to udaje, czego dowodem są wielkie postępy neurologii, jednakże przenik­nięcie szkiełkiem i okiem całego mechanizmu składającego się z kilkunastu miliardów neuro­nów jest na pewno trudniejsze od eksploracji

metagalaktyki. Bo wyobrażany sobie, jak astro­nomiczna musi być liczba połączeń pomiędzy neuronami.

Oczywiście nie cały mózg jest wykorzystywa­ny, zostaliśmy jak gdyby wyposażeni na wyrost —i co właśnie rokuje nadzieje na dalszy rozwój wiedzy i potęgi ludzkości (oby tylko we właści­wym kierunku). W tym chyba również wiedzy na temat mózgu. Na razie powstają teorie nie zawsze spójne i zgodne ze sobą, ale nawet klu­cząc i utykając nauka posuwa się naprzód. Bada­niom neurologicznym bardzo są pomocne super­nowoczesne techniki fotografowania. Pozwoliły one nakreślić całkiem nowy atlas mózgu, poka­zujący lokalizację różnych rodzajów aktywności intelektualnej. Zdaje się, że istnieją, wyspecjali­zowane rejony mózgu (co, nawiasem mówiąc, przeczuwano już w XIX stuleciu) —- jedne z nich kierują uwagą i skupieniem, inne refleksją, lek­turą, wykonywaniem działań matematycznych... I. aktywność każdego takiego rejonu przejawia się zwiększonym w danej chwili metabolizmem. Badano tę rzecz z pomocą gazu (ksenonu) ozna­kowanego radioaktywnie i wprowadzonego do tętnicy szyjnej. Gaz rozpuszczony we krwi emi­tował promienie gamma, których zagęszczenie mierzone było specjalnymi detektorami umiesz­czonymi na skórze czaszki. Z kolei detektory połączone były z kompi^terem, który dokonywał syntezy otrzymanych wyników.

Otóż wiadomo, że cyrkulacja krwi w jakimś rejonie mózgu koresponduje z' nasileniem się

metabolizmu, tj. z pobieraniem glukozy (cukru) i energii! Nawiasem mówiąc, ta energia jest dość znaczna, bowiem mózg ważący 1,2—1,4 kg, a więc jakieś 2 proc. całego ciała zużywa dziesiątą część tlenu, jaki ma do dyspozycji organizm y czasie spoczynku. Ów tlen jest potrzebny do spa­lania glukozy dostarczającej energii ok. 14 mi­liardom neuronów.

. Badania prowadzone przez szwedzkiego nau­kowca dra Davida H. Ingvara wykryły lokalne zwiększanie się metabolizmu o co najmniej 20 proc..Tak więc podczas spoczynku centrum akty­wności metabolicznej jest zlokalizowane w czo­łowej części mózgu. Kiedy zaś podziałać na re­ceptory zmysłowe pacjenta jakimś bodźcem, cen­trum to przesuwa się w inny rejon mózgu, mianowicie w część wyższą cortex. Jeśli nasilić bodziec, centrum metabolizmu nie zmieni się, a tylko rozszerzy.

Podczas eksperymentu proszono pacjenta, by wykonywał jakieś ruchy, np. otwierał i zamykał dłoń —■ metabolizm był wówczas największy w tylnej części mózgu. Potem proszono go, by mó-, wił — centrum się przesuwało; następnie, by .czytał — i znowu przesunięcie; by rachował — i tak dalej, z podobnym efektem. Należy przy tym dodać, że owo centrum aktywności metabo­licznej ma często kształt skomplikowany, np. odwróconej litery S. W każdym razie można jed­nak nakreślić coś w rodzaju mapy mózgu, uka­zującej miejsce odpowiedzialne za taką czy inną funkcję.

.Gruntowniejsza znajomość metabolizmu jest bardzo ważna dla lepszego zrozumienia schorzeń ¿¿urologicznych, spowodowanych niedostatecz­nym ukrwieniem tkanki mózgowej i w rezulta­cie jej obumieraniem. Ą choć mózg jest organem zdolnym niejako dp samoreperowania się (wyt­warza nowe obwody na miejsce zniszczonych), to jednak nie potrafi wymienić komórek, które obumarły. I z tej przyczyny może nastąpić ka­tastrofa w naczyniach krwionośnych mózgu: albo jakaś arteria zostanie zablokowana, albo też, w przypadku nadciśnienia, pęknie. W wyniku ta­kiej katastrofy jakiś fragment mózgu pozbawio­ny zostaje na moment tlenu niezbędnego dla metabolizmu, co z kolei może doprowadzić do obumarcia tego fragmentu.

Tlen, jak wiadomo, transportowany jest przez krew czterema dużymi arteriami, które ponadto komunikują się ze sobą poprzez swoisty system bezpieczeństwa, pozwalający w razie zablokowania którejś z arterii dostarczyć krwi za pośrednic­twem małych naczyń włoskowatych. Ale u Homo sapiens system ten jest gorzej rozwinięty niż u innych ssaków i przez to zdarzyć się może, iż nie­dobór krwi, a tym samym tlenu, spowoduje obu­marcie pokaźnej liczby neuronów. Niebezpie­czeństwo jest szczególnie duże dla osób star­szych.

Gdy wykryje się blokadę większego naczynia krwionośnego, np. tętnicy, wówczas zabieg chi­rurgiczny bywa zdecydowanie skuteczny: wy­starczy usunąć skrzep hamujący obieg krwi lub

rozszerzyć od wewnątrz naczynie. Operacje ta­kie, jeszcze parę lat temu były nie do pomyśle-* nia, są dziś dość powszechnie wykonywane i to na pacjentach liczących ponad 70 lat. Ale nie­stety, bardzo często cyrkulacja krwi jest przer­wana lub przyhamowana w małych naczyniach^ niedostępnych dla chirurga. Leczenie polega wte-' dy głównie na stosowaniu środków rozszerzają­cych naczynia. Złą stroną tej metody jest to, że owe medykamenty nie działają wybiórczo, nie ograniczają się jedynie do rejonu tkniętego scho­rzeniem.

Niektóre środki stosowane dziś w lecznictwie czasem dość skutecznie poprawiają metabolizm mózgowy, ale często też ich działanie rozczaro­wuje. Być może, że lepsze poznanie geografii mózgu pozwoli na dokonywanie wyboru najwła­ściwszych środków farmakologicznych w lecze­niu schorzeń mózgowych, które dziś są jedną z głównych przyczyn śmiertelności, zwłaszcza ludzi starszych. To zresztą nie tylko kwestia śmierci, ale i życia, bo przecież obumarcie ja­kichś połac^ mózgu jest powodem np. stanów lękowych lub depresyjnych. Albo też przeciwnie

agresywnych. Z pewnością niejedna przykra sytuacja w stosunkach między ludźmi wynika między innymi z ubytków tkanki mózgowej.

Rzecz dzieje się na arenie. Naprzeciw siebie stoją: byk i człowiek. Byk grzebie kopytem zie­mię, pochyla łeb i, szykuje się do uderzenia. Człowiek nie ma na sobie stroju toreadora, ubrany jest w zwykły garnitur, a choć w jednej ręce trzyma czerwoną płachtę, w drugiej zamiast szpady ma... nadajnik emitujący na falach krót­kich. Byk rusza do ataku i nagle:., staje jak wryty, zdawać by się mogło, że natknął się na niewidzialną ścianę.

Widzowie uczestniczący w $ej scenie oddycha­ją z ulgą i podchodzą do mężczyzny z nadajni­kiem, Wykrzykują:

4¿L. Brawo, panie profesorze. Eksperyment wy­padł nadzwyczaj przekonywająco!

Owym dziwnym toreadorem był prof. Jose M. R. Delgado, sławny neurofizjolog amerykański hiszpańskiego pochodzenia. Arena posłużyła mu za laboratorium naukowe. Prowadzi on badania nad mózgiem zarówno ludzkim, jak i zwierzęcym, z tym, że ten Ostatni bardziej się nadaje do prze­prowadzania ryzykownych doświadczeń.

Profesorowi Delgado, udało się wytworzyć tą drogą sztuczne emocje, przejawiające się takim samym zachowaniem, co i emocje naturalne. Za­bieg jest na pozór bardzo prosty. Polega miano­wicie na umieszczeniu w różnych punktach mózgu elektrod specjalnego typu, które odpo­wiednio stymulowane, Wywołują żądane reakcje. Niekiedy zamiast elektrod umieszcza się chemi-

trody i wówczas na mózg obiektu doświadczała^H go działają bodźce chemiczne, w tempie wszakże znacznie wolniejszym.

Metoda ta nie jest bynajmniej nowa, stosował ją już w roku 1930 szwajcarski fizjolog Walter R. Hess dla badania zjawisk mózgowych. Nowo­ścią jest jednak to, że mikroskopijne elektrody mogą być pozostawione w mózgu przez czas dłuższy, oraz to, że można na nie oddziaływać ; za pomocą radionadajnika.

Przedstawiony eksperyment z bykiem jest w zasadzie bardzo prosty: elektroda umieszczona została w ośrodku, który poddany stymulacji zdolny jest całkowicie zahamować agresywność zwierzęcia. Wystarczy więc w odpowiednim mo­mencie nacisnąć na guziczek i wysłać fale radio­we, które uaktywnią elektrodę i byk staje jak wryty, a potem odchodzi spokojnie zapominając

o czerwonej płachcie.

... Oczywiście profesor Delgado musiał być stu­procentowo pewny wyników eksperymentu, jeśli ważył się stanąć oko w oko z rozjuszonym by­kiem. Przedtem przez całe lata prowadził bada­nia struktury mózgu: chodziło o zlokalizowanie tych jego partii, które związane są z takimi czy innymi emocjami. Znając już „geografię” mózgu można wywoływać lub hamować agresywność, instynkt płciowy, głód etc. Co więcej, ekscytacją lub zablokowanie jakiegoś ośrodka można prze­dłużać w nieskończoność.

Jeśli w miejsce zwierżęoia wyobrazimy sobie człowieka poddanego podobnym eksperymentom,

ogarniają nas poważne wątpliwości. Gwoli pocie­chy warto więc dodać, że uczucia, nawet wywo­ływane sztucznie, pozostają zależne od indywidual­nych upodobań osobnika. Można uczucia wy­wołać, lecz nie da się nimi dowolnie sterować. Tak na przykład, jeśli w grupie małp jedna z nich pobudzona zostanie do agresywności, wów­czas skieruje ją ku tym małpom, z którymi już przedtem była w nieprzyjaznych stosunkach. Zaś wobec przyjaciół pozostanie, mimo sztucznie wzbudzonej wściekłości, łagodna i życzliwa. Jed­nym słowem, stosunki wewnątrz grupy w zasa­dzie nie ulegną zmianie, tyle tylko, że zwiększy się ilość sytuacji konfliktowych.

Nie da się więc zrobić zupełnych marionetek nawet z małp, a cóż dopiero z ludzi. By użyć przykładu bardzo jaskrawego: nie sposób przy po­mocy elektrod tak sterować jeńcami wojennymi, ażeby zaczęli oni walczyć ze swymi rodakami.

Możemy sobie natomiast wyobrazić społeczeń­stwo przyszłości, w którym kryminaliści wszcze­pione by mieli elektrody hamujące wszelkie od­ruchy agresywne i zbrodnicze. Eksperyment po­dobny został już przeprowadzony, tyle tylko, że wśród małp. Najbardziej agresywne z nich zao­patrzono w elektrody stymulowane z pomocą nadajnika, który uruchamiało się dźwignią. Po kilku dniach nauczono małpy posługiwać się tą dźwignią i za każdym razem, gdy któraś z tych agresywniejszych zaczęła objawiać wściekłość, druga rzucała się do nadajnika i uruchamiała go.

Na ludziach przeprowadzano eksperymenty

dotychczas prawie wyłączanie w celach leczni­czych. Pewnego razu profesor Delgado badająfc epileptyczkę umieścił w płacie skroniowym jej mózgu elektrodę i naciskając na guzik radiona- dajnika sprawił, że osobowość tej kobiety uległa zmianie ogromnej: 1 nieśmiałej i powściągliA kobieta stała się wylewna i prawie że zaczęła się oświadczać profesorowi. Ten, gdy się zoriento­wał, w czym rzecz, nacisnął guzik i wyłączył« działanie elektrody. Stymulując ośrodek usytuo-;j wany w głębi płatu czołowego można wywołaj u człowieka uczucie lęku. Człowiekowi wydaje się wówczas, że coś mu zagraża i bezustannie rozgląda się wokoło, by wykryć źródło tajemni­czego niebezpieczeństwa.

Inny znów ośrodek, w głębi płata skroniowego; wywołuje wrażenie zwane przez, psychologów deja vu. Człowiek doznaje zabawnego uczucia, że wszystko, co widzi i słyszy jest powtórzeniem tego, co już kiedyś przeżył.

Można z pomocą elektrod prowokować rozma­ite emocje i sposoby zachowania się. Nieco inne, bo powolniejsze i bardziej trwałe jęst działanie chemitrod. Z ich pomocą można po kilkunastu godzinach ze zwierzęcia dzikiego i brutalnego uczynić na kilka dni zwierzę łagodne i spokojne, wszczepiając mu. chemitrodę z nuperkainą. Na przykład przemienić lwa w rodzaj pieska poko­jowego.

Jeśli wyobrazimy sobie rozmaite zabiegi neu- rofizjologów wykonywane na ludziach — wizjom fantastycznym nie będzie końca. Znajdziemy się

też w gąszczu problemów etycznych nie do roz­wiązania- W każdym razie nie da się ich rozwią­zać za niciśnięciem guzika.

JASKINIOWE DZIEDZICTWO

Zapewne wszyscy znają powieść Stevensona

o doktorze Jekyllu i Mr Hydzie, jeśli nie z lektury, to z ekranu telewizyjnego. Oto widziało się człowie­ka -o podwójnej osobowości: raz to był szlachetny doktor Jekyll, drugi raz — gdy znajdował się pod działaniem wynalezionego przez siebie środka chemicznego — przemieniał się w istnego pot­wora; i występował wówczas jako pan Hyde. Nawiasem mówiąc, powieść ta napisana została w ubiegłym stuleciu, gdy jeszcze Freud nie ogło­sił swojej teorii.

Przekonanie o pewnym rozdwojeniu osobowo­ści człowieka jest oo najmniej równie stare jak kultura. Z tym. tylko, że w XX wieku mówiło się

o libido, a w średniowieczu o diable — gdy nie­opanowane, żywiołowe emocje brały w człowieku górę i miotały nim, powiadano, iż został opętany przez diabła.

A jaką interpretację tego zjawiska daje nauka najnowszej daty? Przede wszystkim stara się zbadać dokładnie neuronową strukturę mózgu. Co bynajmniej nie jest sprawą łatwą, nawet przy wyposażeniu w elektronowe mikroskopy. Zawsze bowiem dogodniej jest uczonym obserwować ma-

krokosmos aniżeli mikrokosmos. Nie sposób wys­łać do mózgu sputnika, toteż wciąż jeszcze nie zostały poznane dokładnie ani jego działanie, ani anatomia.

W eksploracji ludzkiej psyche wiodą dziś prym neurologowie. A freudyści razem z całym swoim bagażem: libido, super-ego, kompleks Edypa etc.

będą już wkrótce musieli opuścić ten teren.

Najnowsze badania w dziedzinie neurologii zdają się prowadzić do wniosku, iż cała prawie aktywność mózgu wynika z rywalizacji pomię­dzy dwiema strefami kory mózgowej — nową i siarą. Wszyscy mamy w sobie rozsądnego, przę^ zornego i dobrze wychowanego dra^Jekyll’a oraz brutalnego i impulsywnego pana Hyde’a. Pierw­szy z nich, by tak rzec, mieszka w nowej korze mózgowej (neocortex), drugi zaś w starej (paleo- -cortex), która zresztą jest o wiele mniejsza. To niedobrane sąsiedztwo przejawia się w życiu co­dziennym wewnętrznymi konfliktami, które psy­choanaliza wciąż bez powodzenia usiłuje przeni­knąć: i zinterpretować.

A. R. Łuria stwierdza, że mózg składa się z trzech części. Pierwsza z nich jest uformowana ze starej kory i jest źródłem energii i napięcia dla neo-cortex. Kontroluje również czuwanie i pamięć, i jeśli ulegnie zniszczeniu, system ner­wowy niezdolny jest odróżnić bodźców np. bólu od przyjemności, zachowanie staje się chaotyczne, a pamięć mglista. Część druga dokonuje analiz, koduje i magazynuje informacje. Ponadto zawiera ośrodki analizy bodźców wzrokowych, słucho-

H -1 • i

wych, dotykowych. Część trzecia, uformowana z płatów czołowych, nie posiada ani motorycznych, ani też uczuciowych funkcji, ale w niej właśnie rodzą się nasze intencje i program postępowania.

Z grubsza można by okreśiić, że część pierwsza stanowi centralę energetyczną, druga jest jak gdy­by biurem programowania i analizy, i trzecia — dyrektorem biura informacji. Ale dla lepszego zro­zumienia antagonizmu pomiędzy starą i nową korą mózgową lepiej może powiedzieć, że część pier­wsza rejestruje uczucia strachu, głodu, popędu Seksualnego, druga natomiast emocje te powściąga i stara się gromadzić nowe intelektualne rozezna­nie. Jednym słowem, paleo-cortex rządzi człowie­kiem samotnym i dzikim, neo-cortex zaś człowie­kiem społecznym i kulturalnym. Oczywiście obie te strony osobowości rzadko żyją ze sobą w zgodzie i harmonii. I tak jest prawdopodobnie od pół mi­liona lat, kiedy to mózg naszych przodków zaczął wzrastać w sposób gwałtowny i przekraczający o wiele rytm normalnych przemian ewolucyjnych w święcie ssaków. Naukowcy określają to zjawis­ko mianem ewolucji eksplozytywnej. Ona to zre­sztą pozwoliła człowiekowi przetrwać wśród wie­lu niebezpieczeństw, jakie nań w czasach zamie­rzchłych czyhały, a dzisiaj pozwala na rozwój nauki i kultury, |jj

Gerald Messadie pisząc w ..Science et Vie” o tych zagadnieniach, tak je, bardzo obrazowo, przedstawia: Przed pięciu tysiącami wieków pry­mitywny człowiek przywdział rodzaj kapelusza,

neo-cortex, który go uczynił inteligentnym. Kape­lusz ów stanowi także pokrywkę nie pozwalającą wykipieć emocjom z kotła czaszki, dzięki czemu dzisiaj nie rzucamy się z pięściami jeden na dru­giego przy lada konflikcie.

Lecz jeśli zablokować emocje, wówczas bardzo często powoduje to różnego rodzaju frustracje i lęki. Stąd człowiek od niepamiętnych czasów próbował się, by tak rzec„ odmózgowić, zdjąć ka­pelusz neo-cortex, a tym samym uwolnić się od dwoistości, która niekiedy, w przypadkach bardzo ostrych, kończy się wręcz schizofrenią. A środkiem do tego były rozmaite narkotyki: Meksykanie kon­sumowali peyotl, Hindusi wywar z pewnego ga­tunku muchomorów; dalej szły rozmaite alkoho­le — z ryżu, palmy, z winogron, chmielu, z coca... Lista jest długa, a zamyka się takimi substancjami halucynogennymi, jak: LSD, opium, morfina, koka­ina, heroina.,. A do tej żałosnej listy należy rów­nież włączyć produkty farmakologii, używane jako remedia na rozstrój nerwowy czy bezsenność, a często i nadużywane, co w rezultacie prowadzi do narkomanii.

Rzecz znamienna, że im bardziej cywilizacja techniczna rozciąga się na codzienne życie czło­wieka, czyli im bardziej rzeczywistość apeluje do nowej kory mózgowej, tym większy bunt powstaje w obszarach paleo-cortex. Nie jest tajemnicą, że ostatnimi czasy narkotyki sieją spustoszenie w niektórych krajach Zachodu. A najwięcej szkód czynią u ludzi młodych, w ¡których neo-cortex nie

zdołała! jeszcze wyrobić sobie mechanizmów kon­troli programowania i przewidywania.

li nas na szczęście pozą kilkoma wyskokami, o których zresztą głośno było w prasie, narkotyki są nieznane. I chyba uda nam się uniknąć tej straszli­wej plagi. Ale nie wolno w tej materii być zibyt spokojnym gdyż alkohol bynajmniej nie jest obcy naszemu społeczeństwu, a jego nadużywanie pro­wadzi do odmózgowienia. Nawiasem mówiąc, osta­tnie badania wykryły, że większe ilości alkoholu powodują w organizmie wytworzenie się morfiny. A to już jest narkotyk w całym tego słowa zna­czeniu.

Jeżeli w ludzkiej psyche istnieje pewna dwois­tość, powodująca niekiedy frustracje, to nie tędy droga do jej przezwyciężenia, ażeby obezwładniać szlachetnego doktora JekyM, a popuszczać wodze zezwierzęconemu panu Hyde. Raczej na odwrót — tego ostatniego należy wziąć krótko przy pasku. A że będzie się buntował i wywoływał wewnę­trzne zamieszki, nader dokuczliwe? Więc trzeba go jeszcze mocniej ujarzmić. To prawda, że jeśli ży­wimy do kogoś nienawiść, a ze względu na para­graf kodeksu karnego nie możemy go zabić, czy choćby tylko dać w gębę, to nękać nas będzie frustracja. Ale jeśli ujarzmimy również nienawiść, będziemy wewnętrznie wolni i zintegrowani. Po­dobnie z innymi wykroczeniami.

A może nauka XXI wieku będzie mogła środ­kami instrumentalnymi tak wyregulować zacho­wanie się człowieka, by w każdym momencie był on aniołem? Bardzo możliwe. Lecz byłby to zaiste

papierowy anioł, kukiełka z techno-jasełki. Właś­nie w naszej słabości' jest nasza siła. I chyba tędy wiedzie ewolucyjny szlak ku nowemu człowiekowi1.

CAŁA PRZYJEMNOŚĆ

W nauce Współczesnej, a ściśle —w neurofdzjó- loigi —wielu jest Kolumbów podróżujących z"po- mocą szkiełka i oka po półkulach mózgu Hominls sapientis w nadziei, iż óidikryją Amerykę: tj. mó­wiąc beż przenośni, mechanizmy działania mózgu

co by pozwoliło na naukowy, dokładny. opis wszelkich zachowań człowieka, włącznie z proce­sem myślenia twórczego.

Nasuwa się tu zaraz przypuszczenie, że pozwo­liłoby to również na -bezwzględnie skuteczne. od­działywanie jednych ludzi na drugich lub też na samego siebie z pomocą jakichś środków przypo­minających naciśnięcie guziczka -1 ¡po prostu strach człowieka oblatuje, gdyż jednak chciałby on zachować intymność-swych przeżyć i uchronić je od wszelkich mechanicznych interwencji.

A gdyby miał do dyspozycji guziczek, który sty­muluje uczucia przyjemne? Go za pokusa! Nieje­den pewnie by się jej nie oparł i jak małpa nacis­kałby stale na ów guziczek. Bo czyż takiej małpiej słabości nie wykazują ci >— a jest, ich wszak nie­mało — którzy sięgają stale po alkohol lub narko­tyki w nadziei zafundowania sobie chemicznie sty­mulowanych przeżyć?

Ostatnio Kolumbowie neurofizjologii, którzy usiłują stworzyć dokładną mapę mózgu, obwieścili światu, iż udało im się zlokalizować centrum przy­jemności, to jest miejsce, w którym się one rodzą. U ^człowieka podobnie zresztą jak u zwierzęcia. Przy. czym chodzi o wszelkiego rodzaju przyjem­ności, poczynając od takich, jakie odczuwa kot leniwie się przeciągający, a kończąc na takich, jakie są udziałem naukowca zagłębiającego się w tajniki wiedzy matematycznej. .

Co więcej, neurolodzy ci twierdzą, że wszelka aktywność, od najpospolitszej do najwznioślejszej, jest męzym innym jak tylko 'pogonią za przyjem­nościami. A różnica. między zwierzęciem a czło­wiekiem jest taka, że ten ostatni może również czerpać przyjemność z wyobrażeń i myśli.

Podobna hipoteza jest chyba dobrą wodą'na młyn cywilizacji konsumpcyjnej. Ma też w sobie coś brutalnego, nie do pogodzenia z poczuciem wolności i godności człowieka.

Na swe poparcie przywołują liczne doświadcze­nia dokonywane zwłaszcza na szczurach i małpach. Już w 1954 roku amerykański specjalista W dzie­dzinie psychofizjologii James plds przeprowadził szereg eksperymentów, które poniekąd utorowały drogę współczesnym teoriom na temat mechani­zmu przyjemności. Umieścił on w mózgu szczura elektrody dla stymulowania prądem tych frag­mentów mózgu, od których zależy nasilenie aktyw­ności zwierzęcia. Okazało się, że zwierzę otrzymu­jąc wyładowania elektryczne nie tylko, że się nie ruszało spontanicznie ale, gdy się je popychało,

wracało z powrotem do tego kąta klatki, w którym otrzymało bodźce. Jak gdyby pożądało stymulacji.

Naukowiec poddał badaniu mózg tego szczura i, jak się okazało, elektrody nie były umieszczone dokładnie tam, gdzie miały być, to jest we frag­mencie odpowiedzialnym za ruchy motoryczne,- lecz obok. Olds zainteresował się więc tą przez przypadek odkrytą strefą mózgu i zaczął ją ba­dać, implantując elektrody innym szczurom., Okazało sdę, że wszystkie pożądają wyładowań- elektrycznych aplikowanych w to miejsce, pożą­dają bardziej niż pokarmu i partnera seksualnego, nawet choćby były wygłodzone. Nauczyły się same naciskać na lewarek otwierający przepływ prądu i robiły to bezustannie — aż do zdechnięfj! cia z wyczerpania i braku snu. -

Następny eksperyment polegał na tym, by sta­wiać zwierzętom przeszkody, niekiedy bardzo bo­lesne. Okazało się, że nawet i to nie odstraszało ich od naciskania na lewarek.

A gdyby człowieka poddać podobnemu ekspe­rymentowi? Zamiar taki wydać się może dość okropny. A jednak był on zrealizowany w labo­ratorium naukowym. Co prawda chodziło tu o pacjentów dotkniętych rodzajem bezwładu psy­chicznego, takich, których nic nie interesowało, nic nie poruszało, jak gdyby nie mających kon­taktu z otaczającym ich światem. Potraktowano ich jako kaleki niezdolne do odczuwania przy­jemności, podobnie jak niewidomi niezdolni są do widzenia. Założono im elektrody, stymulując elektrycznie owo centrum przyjemności.

Pitejenci zachowywali się podobnie jak szczury Jamesa 01ds’a, naciskali setki razy na lewarek wyzwalający bodziec elektryczny, z tą jednak oczywistą różnicą, że mogli: z grubsza opisać to, co czują. Ich odczucia były zresztą dość mgliste i lip zawsze jednakowe. Jedni mówili o napły­wie co. przyjemniejszych wspomnień, drudzy o fizycznej i psychicznej błogości nie do opisania, jeszcze inni czuli się jakby podchmieleni. Nie­mniej naukowcy przeprowadzający te doświad­czenia skłonni są twierdzić, że różnice wynikają stąd, że u każdego, odczucie przyjemności ma inne skojarzenia, zależnie od tego, co przedtem przeżywał, lecz w gruncie rzeczy przyjemność jest zjawiskiem samym w Sobie, tak jak widzenie czy słyszenie, wywoływanym przez aktywność pewnych partii mózgu. Tu jest, rzec można, cała przyjemność...

Co za pokusa,'żeby od razu sięgnąć do samego źródła! Ale nietrudno sobie wyobrazić, że gdyby nie było ono przez naturę chronione w ten spo­sób, że można do niego dotrzeć jedynie peryfe- rycznymi bodźcami — to znaczy rozwijając po drodze taką lub inną aktywność wielu ludzi zachowywałoby się na podobieństwo małp i szczu­rów z pracowni doświadczalnej, fundowaliby so­bie permanentną przyjemność, która by ich rychło w nieboszczyków przemieniła.

Nawet jeśli rzeczywiście istnieje w mózgu i możliwe jest do zlokalizowania centrum przy­jemności — jak' twierdzi Campbell i kilku innych neurofizjologów — nigdy chyba autostymulacja

elektryczna nie stanie się powszechną metoaiB dostarczania sobie przyjemności. Byłoby to gor­sze niż alkoholizm i narkomania razem wzięte.

W gruncie rzeczy to nie od dziś wiadomo, że szukanie przyjemności wprost, tudzież próby jak najszybszego jej osiągania kończą się ’żałośnie. Potwierdza to nawet wspomniana hipoteza, bar­dzo brutalna skądinąd, że wszelkie poczynania człowieka zmierzają do Osiągnięcia przyjemnością Tylko, że jeśli samą tylko przyjemność ma się na widoku, to wcale się jej nie Osiąga. W najlep­szym przypadku na krótką metę i w wulgarnej odmianie tylko.

Jest w tym jakaś osobliwa dialektyka, i może gdyby ją dobrze pojąć, okazałoby się, że sens istnienia człowieka bynajmniej nie polega na po­dejmowaniu takich działań, które by dostarczały bodźców bioęlektrycznych do tych partii mózgu, które neurolodzy określają jako centrum przy­jemności. W każdym razie nie wydaje się, żeby z mapy mózgu można było ów sens odczytać. Zresztą cała. ta neurogeografia jest( mimo naj­wspanialszych osiągnięć bardzo prymitywna w zestawieniu z tak skomplikowanym światem, ja­kim jest mózg człowieka. To prawda, £e eksplo­racje tego świata mogą być użyteczne, tak w me­dycynie jak -i w technice (sztuczna inteligencja komputerów), ale nazibyt pochopne próby mani­pulowania okazać się mogą mało przyjemne — nawet gdy przyjemność mają na celu.

PEŁNI SPRZECZNOŚCI

' .Rozumujemy jak istoty inteligentne, a postę­pujemy często jak zwierzęta. Taka oto myśl za­warta jest w wielu publikacjach zarówno z dzie­dziny psychologii, jak i nauk biologicznych. Przy czym zagadnienie sprzeczności między intelek­tem a instynktami rozpatrywane jest nie tyle z czysto filozoficznego, co utylitarnego punktu wi­dzenia.:'! pod kątem przyszłości, jako że wielkie niebezpieczeństwo tkwi w tym, iż kierunek roz­wojowy ludzkości z roku na. rok coraz bardziej zaostrza ową sprzeczność, oddając na użytek in­stynktów zgoła zwierzęcych nieograniczone pra­wie możliwości materialne. Nie chodzi tu jedynie 0’ bombę termojądrową, która może zniszczyć ży­cie na Ziemi, lecz również o inne środki nacisku, takie jak obłędna reklama, kult użycia, wszech­władza pieniądza etc. I nikt już dzisiaj nie wątpi, że technika, która pozwoliła człowiekowi uwolnić się od przymu&u zaspokajania elementarnych potrzeb, może również, jeśli rozwijać się będzie żywiołowo, pogrążyć go z powrotem w stan blis­ki zwierzęcości.

A to dlatego —jak twierdzą biolodzy i psy­cholodzy iggl iż technika, choć sama w sobie jest rzeczą wspaniałą, to jednak, niestety, sprzężona jest z postawami psychicznymi, emocjami i in­stynktami, które pozostały takimi samymi, jak były przed tysiącami lat. A co najtragiczniejsze, musiały takimi pozostać, gdyż są wpisane w nasz kod genetyczny, a więc przekazywane z pokole­

nia na pokolenie. Boć przecie żelazną regułą dziedziczności jest reprodukować istoty jak naj­bardziej podobne do swoich przodków.

Zważywszy to wszystko, nie pozostaje zda się nic innego, jak tylko oczekiwać, aż cały gmach cywilizacji runie z wielkim hukiem. Jednakże istnieje wyjście z tej apokaliptycznej sytuacji — jest nim wychowanie człowieka, ale wychowami# całkiem inaczej niż dotąd ukierunkowane. Otóż od najwcześniejszej młodości powinien człowiek poznawać samego siebie, uprzytamniać sobie, ze jest istotą jak gdyby nie dokończoną, a zarazem zdolną do samodoskonalenia się. A u podstaw no­wej filozofii winny tkwić nie dogmaty, takie czy inne, lecz wiedza biologiczna.

Już dzisiaj to, co wiemy o dziedziczności i o fizjologii mózgu, pozwala w dużej mierze zrozu­mieć przyczyny, dla których człowiek jest istotą pełną sprzeczności i niejasności.

Czy można będzie także oddziaływać na te przyczyny i kontrolować determinizm biologicz­ny w taki sposób, że stworzy się społeczeństwo sprawiedliwsze i szczęśliwsze?

Biolodzy nie podzielają tej koncepcji. Powia­dają, że zawsze zostanie w człowieku jakaś część zwierzęca, która będzie się przeciwstawiać inteli­gentnemu zachowaniu się. Niemniej można już obecnie oddziaływać na układy społeczne, a w szczególności na proces wychowania tak, aby za­chowania inteligentne dominowały nad odru­chami instynktów. Człowiek z natury posiada na przykład agresywność, ale może ona być przez

układy społeczne bądź osłabiona, bądź też wzmoc­niona do tego stopnia, że wyraża się aktami prze- -mocy.

Dla skłonienia jednostki do pozostawania w harmonii ze społeczeństwem na nic zdadzą się sztywne reguły poparte brutalną siłą. Przeciwnie, należy w miarę możliwości respektować odmien­ność^ oryginalność zachowań się. A jeśli jakieś reguły wchodzą w grę, to muszą one być oparte na wiedzy o człowieku — czy to będzie biologia, czy socjologia.

Nie chodzi zresztą o to, by naukowcy przejęli władzę nad społeczeństwem. Znana koncepcja Platona była i nadal pozostaje utopią. Niemniej ci, którzy dzierżą w ręku ster, winni w stopniu coraz większym patrzeć na ową busolę, jaką jest nauka współczesna. W przeciwnym bowiem razie może nastąpić katastrofa.

Ale czy nauce da się przypisać walor nieza­wodnej busoli?

Sprawa nie jest chyba taka prosta. Owszem, można, a nawet i trzeba postulować, aby wszelkie poczynania na skalę społeczną były konfronto­wane z osiągnięciami nauki. Aliści inny, ponie­kąd przeciwny postulat, wysuwany w wielu pub­likacjach futurologicznych, też ma rację bytu, mianowicie, żeby społeczeństwo kontrolowało po­czynania naukowców. Istnieją bowiem obawy, iż naukowcy wykują w swych laboratoriach jakieś instrumentum diaboli. Albo i cały arsenał środ­ków zabójczych dla człowieka.

Powiadają niektórzy, iż człowiek jest istotą nie dokończoną. Zgoda. Ale pytanie: kto i co go ma dokończyć? Nauka? Może ona go dokończyć,. ,a może i... wykończyć. Bardzo a propos są tu ekspe­rymenty prof. dra Delgado w zakresie elektrycz­nej stymulacji mózgu, na razie, co prawda, wyko­nywane prawie wyłącznie na zwierzętach, chpć w niektórych przypadkach stosowane są także w leczeniu schorzeń neurologicznych u ludzi. Otóż geografia mózgu jest już na tyle znana, że wiado­mo, gdzie' są ośrodki poszczególnych zmysłów i emocji. Można więc tam implantować elektrody i z pomocą fal radiowych wywoływać takie czy inne zachowania się osobnika, poddanego ekspe­rymentowi. Na odległość da się wywołać agresję lub życzliwość i spokój, głód lub niechęć do je­dzenia oraz tysiące innych emocji. Co prawda, nie można, przynajmniej na razie, sterować ca­łością zachowania się, gdyż to jest nazbyt skom­plikowane. No, ale kto wie, czy pewnego dnia nie zostanie udoskonalona ta psychotechnika. I czy jakie licho nie skusi ludzi do stosowania jej na sobie. Bo załóżmy, że nawet posługiwano by się elektryczną stymulacją mózgu dla celów szla­chetnych (choć założenie takie mocno trąci uto­pią), że starano by się w ten sposób zniwelować uczucie agresji tudzież inne zwierzęce instynkty tkwiące w człowieku. Nawet wówczas podobne zabiegi musiałyby budzić głęboką abominację, gdyż byłyby one przeciwko wolności człowieka. Co jak co, lecz wolność wyboru na pewno jest tą

cechą, która najbardziej wyróżnia człowieka spo­śród innych żywyćh stworzeń zamieszkujących ten glob.

I NIEOGRANICZONE MOŻLIWOŚCI?..;

Nauką obiecującą nieograniczone wręcz mo­żliwości zda się być bionika, która powstała ze skrzyżowania wielu dyscyplin: biologii, fizyki, Chemii, matematyki, cybernetyki, psychologii. Stanowi więc rodzaj syntezy i stwarza szanse dla przepływu informacji między poszczególnymi dziedzinami wiedzy.

1 Celem jej jest odwzorowanie w technice roz­wiązań stworzonych przez przyrodę (a te, jak wiadomo, są niedoścignionej perfekcji). Jest nau­ką bardzo młodą, bo liczącą zaledwie kilkanaście lat. Formalnie. Lecz de facto bionika — podpa­trywanie i naśladowanie przyrody — uprawiana była chyba od zawsze. Bo cóż np. czynił Leonardo da Vinci, gdy próbował budować machinę lata­jącą? Cey cofając się dalej, do czasów legendar­nych wspomnijmy Ikara, który na wzór pta­ków pragnął wznieść się ku niebu. Nawet tak bagatelny przedmiot jak solniczka jest naślado­waniem makówki z jej otworkami.

Co innego wszakże, gdy lekcje u matki-natu­ry brała ludzkość we wczesnych stadiach swego rozwoju, kiedy była jeszcze jakby dzieckiem, a co innego dziś, kiedy bardzo się rozwinęła intelektu-

ałnie i kiedy dysponuje potężnymi technika«^ a jej zamierzenia przybierają kosmiczne- zgoła wymiary i dla realizacji tych zamierzeń niezbęd­ne są, dalsze, pogłębione lekcje u natury — jako że ta posiada w swym łonie niezliczoną wprost ilość rozwiązań, mogących służyć za modele dla rozwiązań technicznych. Żywe prototypy — klu­czem do nowej. techniki — tak brzmi dewiza bio- ników.

O doskonałości tych prototypów i ich odwzoro­wywaniu li technice można by grube tomy pisać. Wiele przyrządów nawigacyjnych skonstruować nych zostało na zasadzie naśladownictwa zwie­rząt, na przykład tachometr, mierzący prędkość kątową naśladuje oko chrząszcza, żyrometr — tzw. przezmianki u much, swoiste narządy, które w oparciu o zasadę bezwładności sygnalizują zmianę kierunku.

Niezwykła elastyczność skóry delfina i jej stałe pokrycie warstwą swoistego smaru sprawiają, że skóra ta jak gdyby odpycha wodę, dzięki czemu delfin porusza się z dużą szybkością. Korzysta z tego wynalazku przemysł wojenny pokrywając torpedy sztuczną skórą eliminującą zawirowania wody, a więc i jej opór i przez to zwiększającą ich szybkość.

W związku z tym przykładem musi się zaraz na­sunąć ogólniejsza refleksja. Oto ogromne możli­wości bioniki mogą być wykorzystane nie tylko dla celów szlachetnych, ale i nikczemnych. Niby nie ma nic odkrywczego w takiej refleksji, to samo można powiedzieć o każdej innej dyscyplinie na-

tikowej, czy to nowej czy starej. Ale trzeba jeszcze sobie uprzytomnić, że natura — czyli mistrzyni i nauczycielka w zakresie tych doskonałych .rozwią- |S technicznych — z zasady działa dla tworzenia życia, a nie jego uśmiercania. I jeśli się chce za nią isć w takich czy innych szczęgóiach, trzeba chyba generalny jej kierunek przyjąć za swój. W takim stwierdzeniu jest chyba nie tylko morał, ale i re­guła metodologiczna, tyle że trudna do sformuło­wania i uchwytna raczej intuicyjnie tylko. Mimo woli przypomina się tu twierdzenie z filozofii jo­gi — że tylko ten jogin może osiągnąć wielką moc (w zakresie tego, co my nazywamy zdolnościami paranormalnymi), który przedtem wyrzeknie się wszelkiego gwałtu i zadawania krzywdy i w ogóle wszelkiej interesowności. Może rzeczywiście natu­ra obwarowała potęgę poznawczą człowieka pew­nymi kondycjami, może mu postawiła bariery? — brzmi to jakoś dziwnie, zgoła nieprawdopodobnie, ale zważywszy, że bądź co bądź; człowiek też jest tworem natury, i jeśli jej rozwiązaniom przypisu­jemy perfekcję, to jakże by mogła wydać twór, który ją Całą może zniszczyć? A człowiek już dziś ma po temu środki. Chyba, że założymy, iż Homo sapiens jest bolesną ¡pomyłką natury, a nie jej szczytowym osiągnięciem, ku któremu krok za kro­kiem zmierzała przez tysiąclecia ewolucji.

/ Nie potrzeba by się jeszcze wdawać w filozofię z powodu torped czy innych osiągnięć przemysłu wojennego, wzorowanych na skórze delfina, oku żaby, skrzydłach muchy np ale bionika ma na

widoku — przynajmniej w dalszej perspektywie Ę I już nie tylko techniczne odwzorowanie tych dęta- j li przyrody żywej, ale i jej najdoskonalszego two- ] ru, mianowicie mózgu ludzkiego. Co prawda żaden z żyjących dziś naukowców nie przyznałby sio do i podobnego zamierzenia, większość z nich uznałaby je nawet za niemożliwe (pewnie i jest takim), co ! najwyżej mówiłoby się o naśladowaniu pewnych \ fragmentów tikładu nerwowego, zwłaszcza tych, które decydują o niezawodności i samoreperowa- * niu się żywych organizmów, no, ale można prze­widywać, że bionika krok za krokiem będzie się zbliżać do ostatecznego celu, jakim jest sztuczny m' mózg. Czy byłaby to super-maszyną cyfrowa zbu­dowana w oparciu o układy scalone dużej integra­cji, czy też może.znaleziono by jakieś inne rozwią­zania — jest kwestią mniej ważną niźli pytanie zasadnicze: po co to?

Gwoli wyręczenia człowieka nie tylko w groma­dzeniu, przetwarzaniu i przekazywaniu informa­cji (której ilość rośnie z roku na rok wręcz lawi­nowo), ale i rozwiązywaniu dowolnie trudnych za­dań bez uprzedniego programowania. Czyli, że do­szłoby do zautomatyzowania nauki. Sztuczny mózgx dawałby jako gotowy produkt teorię naukową. Tylko brać i stosować. Co jednak nie byłoby prawdopodobnie takie łatwe, jak się na pierwszy rzut oka wydaje, bowiem teorii tych mogłoby być mnóstwo. Więc którą wybrać do ^realizacji? Co równoznaczne jest z pytaniem: jaką drogą pójść?

W ten sposób nadmiar informacji, z którym z

pomocą (sztucznego mózgu niby się uporaliśmy, znów dawałby o sobie znać, i to może jeszcze dot­kliwiej niż przedtem.

Nawiasem mówiąc, nasz mózg ze swymi kilku­nastoma miliardami neuronów ma w zasadzie możność zgromadzenia niesamowicie wielkiej ilości informacji, jednakże nie czyni tego — po-

- za nielicznymi przypadkami hipertroficznego wy­ostrzania pamięci, związanego z pewnymi choro­bami mózgu. Jedynie informacje płynące z wew­nątrz organizmu mają zawsze światło, natomiast informacje z zewnątrz są jakby limitowane — ich nadmiar jest blokowany swoistymi mechanizma­mi psychofizycznymi, co chroni mózg przed prze­ładowaniem. Natura stworzyła tu więc pewną barierę, zresztą nie od dziś. Bó nie tylko elektro­niczne maszyny cyfrowe, ale i wynalazek pisma też jest w jakiejś mierze protezą pamięci. Je­dnakże szczytem wszystkiego byłoby zbudowanie sztucznego mózgu — i to nie na tranzystorach, ale w oparciu o białko. Taka białkowa maszyna cyfrowa miałaby zdolność, wzrostu, samoodtwa- rzania się etc. Można , by wówczas mówić o ho­dowli informacji. A teorie riaukowe i wszelką wie­dzę zbierałoby się niby owoce. Tylko czy wszy­stkie owoce byłyby zdrowe? I jak rozpoznać, w których tkwi robak? Oto pytania, z którymi zno­wu trzeba by się chyba zwrócić do sztucznego mózgu, jako że nie było nas przy tym, gdy te owo­ce rosły. W końcu więc i decyzję musiałoby się pozostawić elektronicznej maszynie białkowej. Bo

tylko ta miałaby nieograniczone możliwości poła­pania się w tym wszystkim. Co też nie jest znowifc takie pewne.

UCZNIOWIE CZARNOKSIĘŻNIKA

Przysłowiowa już stała się legenda o uczniu czar­noksiężnika, który pod nieobecność mistrza roz­pętał magiczne moce tak wielkie, że stracił nad nimi panowanie.

W publicystyce futurologicznej coraz częściej przytacza się tę opowieść w nawiązaniu do prze­stróg przed nieostrożnym manipulowaniem wie­dzą i techniką. Współcześni naukowcy mają moż­ność czynienia większych cudów, aniżeli się to śniło średniowiecznym alchemikom. I zdarzyć się może, iż w którymś z laboratoriów uczyniony zo­stanie fałszywy krok. Wystarczy zresztą mimo­wolna nieostrożność. Bo czyż wszystko da się z góry przewidzieć?

Istnieją np. obawy, że niektóre medyczne ba­dania naukowe mogą, przez -(nieuwagę, doprowa­dzić do powstania zupełnie nowych, dotychczas w ogóle nie istniejących na świecie schorzeń. A że nie są to obawy całkiem płonne, świadczy hi­storia, która zdarzyła się w jednym z amerykań­skich ośrodków badawczych. Oto przypadkowo wyprodukowano tam nowy rodzaj witusa raka, który zdolny jest wywołać u ludzi straszliwą po­stać tej choroby. Wykrył go dr Stuart Ą. Aaronson

¡¡I

podczas badań nad wirusem raka u myszy. Nauko­wiec stwierdził, iż wirusem tym mogą być zarażo­ne komórki ludzkie umieszczone w probówce, a co dziwniejsze jeszcze, po 16 tygodniach trwania eksperymentu wirus nie zachowuje się już tak, jak przedtem, lecz staje się bardziej zjadliwy w nisz­czeniu komórek ludzkich^ natomiast myszom wca­le już nie grozi (czyli, że całkiem na odwrót niż po­przednio). W dalszym ciągu badań dr Aaronson skonstatował, że wirus ten uległ modyfikacji ge­netycznej — prawdopodobnie pobrał on jakiś gen z komórki ludzkiej i wcielił go w swój własny ma­teriał* genetyczny, przez co uzyskał możność roz­mnażania się wewnątrz komórek ludzkich, a tym samym zarażenia ich i niszczenia.

Ponieważ niebezpieczeństwo zostało w porę roz­szyfrowane, zapewne nie wyjdzie ono poza ściany laboratorium badawczego. Dodajmy, iż w tym przypadku -M choć o mały włos nie doszło do kata­strofy — naukowcom w ich badaniach przyświe­cała jednak idea walki z rakiem.

Niekiedy zaś myśl przewodnia eksploracji nau­kowych nie jest zupełnie jasna i jednorazowa. Tak na przykład dość osobliwe eksperymenty prowa­dzi grupa biologów z Sydney. Udało im się stwo­rzyć „genialnego” szczura, z mózgiem o 75 proc. większym niż normalnie, przez co została dwu­krotnie zwiększona inteligencja tego zwierzęcia; owe- eksperymentalne szczury dla wydostania się ze specjalnie zbudowanego labiryntu zużywają po­łowę tego czasu, jaki,potrzebują normalne szczu­ry,

Dr Leslie Lazarus, dyrektor instytutu badawcze­go w Sydney, twierdzi, że i ego szczury wyszły zwycięsko z prób jeszcze bardziej skomplikowa­nych.

Czemu to wszystko ma służyć? Bo chyba nie chodzi o wyhodowanie szczurów cyrkowych, które by no. grały na pianinie itp. Może więc ta osobli­wa rasa szczurów stworzona została z myślą uży­cia iei dla celów wojennych (dodajmy, że istnieją podejrzenia, iż amerykańska marynarka wojenna robiła pewne próby z delfinami, które, jak wiado­mo, są zwierzętami o wyjątkowo dużej inteligen­cji).-

Lecz nie. ¡szczury z Sydney mają wykazać po prostu działanie harmonu wzrostu. Czy dokładne rozszyfrowanie tego hormonu może mieć potem zastosowanie u ludzi? Otwiera się tu szerokie pole do naibardziei fantastycznych rojeń. Co prawda dr Lazarus odżegnuje się od koncepcii dokonywa­nia swych doświadczeń na ludziach. Nie może być mowy — powiada ^ by w ten sposób produkować geniuszy. Niemniej zamierza wykonać podobne ek­sperymenty na małpach.

Czy nie jest to ów rodzaj ciekawości, o. której się mówi, że stanowi pierwszy stopień do piekła? W każdym razie wydaje się, że to dosyć niebez­pieczna zabawa i jeśli ciekawość nie zostanie zrów­noważona zdrowym sensem i ostrożnością, to do­prawdy skończyć się może to prawdziwym piek­łem.

Podobnych straszaków można by wyciągnąć całe mnóstwo — w czym zresztą lubują się niektórzy

pisarze science fiction. Nie cliodzi jednak o to, "by wokół bujnego rozwoju wiedzy tworzyć apokalip­tyczna atmosferę. Niemniej warto sobie uprzy­tomnić, że jeśli naukowcy nie sa diabłami, to nie sa też aniołami i grzeszą nieraz brakiem ostrożnoś­ci lub nawet jakimiś nieodpowiedzialnymi Domy­słami. Bo jak inaczej nazwać np. pomysł profeso­ra Johna Postdate, mikrobiologa angielskiego, któ­ry groźbę przeludnienia w świecie chciałby rozwią­zać przy pomocy pigułki regulujące i ołeć w ten sposób, że rodziliby się prawie sami chłopcy, dzię­ki czemu w następnym pokoleniu liczba urodzeń z natury rzeczy bvłabv minimalna.

Oczywiście można przytoczyć argumenty prof. Postgate, z których wynikałoby, że właśnie poczu­cie odpowiedzialności za losv świata leży u pod­staw jego koncepcji (czy raczej antykoncepcji). Są- cfei on bowiem, że przeludnienie jest przyczyną takich plag. jak: zanieczyszczenie naturalnego śro­dowiska, choroby, niedożywienie, kryzysy energe­tyczne, wojny, rasizm etc.

Nie przychodzi mu na myśl, że odpowiedni us­trój społeczny i wyznawanie przez ludzkość jakichś głębszych zasad moralnych mogłyby stanowić re­medium na niejedną z owych plag oraz doskonały regulamin stosunków międzyludzkich. Całe zło wi­dzi w przeludnieniu, a następnie rozpatruje różne możliwości rozładowania tłoku: wojnę, legalne dzieciobójstwo, eutanazję (polegającą na tym, że­by doszedłszy do pewnego wieku ustąpić miejsca młodszym: czyli po prostu dobijać starych). Rzecz jasna, iż ze względów moralnych prof, Postgate re-

zygnuje z owych rozwiązań. Ale już sam fakt, że w ogóle są one włączone w tok rozumowania, na­pawać musi pewnym niepokojem. A i wizja świa­ta, w którym, jak chce ów naukowiec, nieliczne kobiety miałyby status „królowych w mrowisku”, a poliandria byłaby uświęcona przez prawo — też nie może budzić w nikim entuzjazmu. Może i nie byłoby przeludnienia, ale tłok byłby jak diabli. No i kto wie, jakie by tego były żałosne następstwa?

Niektórzy naukowcy są właśnie, niby uczniowie czarnoksiężnika, gotowi swymi pomysłami rozpę­tać jakieś moce, których pewnie nie potrafiliby po-’ tem opanować. Ale czy w rązie czego zjawi się tak, jak w legendzie, mistrz, który wypowie właściwe słowo? I kto ma być owym mistrzem? Czy poczu­cie zdrowego sensu jest w społeczeństwie dość mocne? Jeśli tak, to najosobliwsze nawet koncep­cje o tyle tylko wykroczą poza ściany laborato­riów, o ile przynieść będą mogły rzeczywisty po­żytek. A reszta stanowić będzie materiał dla po- wieściopisarzy science fiction.

NA KRAWĘDZI KOSZMARU

Wiadomo, że można już teraz albo wkrótce bę­dzie można przeszczepiać organy pobrane od ludzi żywych, umarłych lub od żywych zwierząt. Ale dlaczego by nie wyprodukować na przykład sztucznego serca? Wydaje się, iż jest ono niezbyt skomplikowaną pompą. Tyle, że powstaje problem

zasilania jej w energię niezbędną do wykonywania pracy i to kolosalnej pracy. Czy umieścić w piersi zminiaturyzowany motorek, czy też dostarczyć sztucznemu sercu energii z zewnątrz? Trudna to sprawa.

A jeszcze trudniej byłoby wyprodukować sztucz­ną wątrobę. Nawet tkanka skóry, posiadająca na pózór strukturę prostą, jest w rzeczywistości naz­byt skomplikowana, aby ją można sztucznie na­śladować.

Jak dotychczas jedynymi „częściami wymien­nymi”, jakie można stosować bez większego ryzy­ka, są zęby, stawy i tętnice.1 Próbowano też stoso­wać rogówki z plastiku, ale wywoływało to po­drażnienie oka.

Tak więc najczęściej przeszczepów dostarczają ofiary wypadków, umierające wkrótce po prze­wiezieniu do szpitala. Trzeba jednak mieć pozwo­lenie kręWnych, co nie jest takie proste, bo nawet, jeśli udaje się zaraz nawiązać z nimi kontakt, są oni w stanie szoku i często o niczym nie chcą słyszeć albo i nie rozumieją, czego się od nich żąda.

Gdyby można pobrane w chwili śmierci organy konserwować, ułatwiłoby to,, znacznie problem. Ale nie sposób serca czy nerki przechowywać w lodówce, gdy bowiem tkanka zamarza, kryształki lodu niszczą ściany komórek.

Być może za lat kilkadziesiąt rozwiązana zosta­nie ta trudność i powstaną „banki” serc, wątrób etc., podobnie jak już dzisiaj są „banki” krwi', kości i rogówek. Ale być może znajdzie się inne

rozwiązanie, a mianowicie, zacznie się hodować różne organy z tkanek zarodkowych lub sprawiać, by organy same się regenerowały.

Wiemy już ponad wszelką wątpliwość, że każda z komórek organizmu zawiera wszystkie informa­cje genetyczne potrzebne dla skonstruowania poszczególnego organu, jak i całego organizmu. Gdyby genetykom udało się wprawić W ruch te informacje i panować nad ich działaniem, ^Wystar­czyłoby pobrać od pacjenta z jakiejkolwiek części ciała kilka komórek i wyhodować kopię, jego zni­szczonych organów.

Możemy się więc spodziewać, że w przyszłości powstaną „fabryki” r-óżnych części naszej powłoki cielesnej i chirurg będzie mógł z katalogu wybrać sobie serce, wątrobę czy trzustkę odpowiednich rozmiarów i w doskonałym stanie.

Oczywiście nasuwają się tu poważne zastrze­żenia natury prawnej i moralnej. Inaczej można by się, diabli wiedzą, jak daleko zagalopować. Podobno już teraz są sposoby na zwiększenie inte­ligencji małp i innych zwierząt, gdyby im jeszcze wszczepić zręcznie ludzkie ręce, mogłyby wyko­nywać różne łatwe, a mało atrakcyjne dla czło­wieka prace. Można by też przemodelować psa, dając mu ludzkie ręce, a może i nogi... Istny obłęd! Lecz nie koniec na tym.

Wyobraźmy sobie kangura z głową i ramionami małpy: stworzenie takie zdolne byłoby szybko się poruszać i wykonywać żądane od niego prace. Albo delfiny, które ponoć posiadają inteligencję niemalże ludzką: czy nie można by ich wyposażyć

w kilkoro rąk? Bo chyba nie ma powodu, by ogra­niczać się do zwykłej liczby członków. Dokony­wano już prób stworzenia psa z. dwiema głowami. A może by i człowiekowi, jeśli nie dodatkową gło­wę, to na przykład dodatkowe serce albo dodatko­wą parę rąk zafundować? A oto inna jeszcze per­spektywa: tworzenie sztucznych symbioz. Kto wie czy w przyszłości uczeni nie pokuszą się wiązać kilkoro zwierząt w jeden organizm, coś na wzór •bliźniąt syjamskich. Albo kilka, ludzkich mózgów w jeden sUper-mózg.

i A jeszcze straszniejsze horoskopy otwierałaby możliwość inplantacji organów sztucznych. Na ra­zie nie da się tego zrobić, bowiem żywy organizm nie toleruje wewnątrz siebie materii martwej i stara się otoczyć obce ciało włóknistą powłoką. Ten sposób samoobrony organizmu jest pożytecz- ny, gdy chodzi na, przykład o odłamki pocisku, lecz bardzo niekorzystny w przypadku przeszcze­pów. Czasami we krwi tworzą się skrzepy, nawet gdy styka się ona tylko ze szkłem — substancją jak najbardziej bierną.

Tru4,no więc przewidzieć czy sztuczne organy zastąpią przeszczepy naturalne, a jeśli tak, to kiedy? Należałoby przedtem wiedzieć, czy będzie­my dysponować dostatecznie obfitym źródłem or­ganów naturalnych, Ale może i w takim przypad­ku te ostatnie nie wytrzymają konkurencji protez, które zostaną znacznie udoskonalone. Serce z me­talu może być bardziej „wydajne”, zwłaszcza przy dłgotrwałym wysiłku, na dużej wysokości w gó­rach albo w przestrzeni kosmicznej. Nie do pogar­

dzenia byłyby też mocniejsze płuca. Już teraz uczeru pracują w laboratoriach nad stworzeniem płuc, które byłyby zaoine lunKcjonowac pod wo- aą — rzecz parazo pożądana przez załogi łodzi podwodnych.

Zgrzeszylibyśmy jednak brakiem wyobraźni, gdybyśmy przypuszczali, że produkcja sztucznycn organow i członków ograniczy się do naśladowni­ctwa natury. Niewątpliwie uczeni szukać bęaą sposobow uiepszania naturalnycn organow, are tez postarają się stworzyć causiem nowe. ±50 jeśli juz Dędziemy miec sztuczną ręKę, to cuaczego oy me z sieomioma palcami i awoma kciuKamir r*yc może będziemy mieli rożne rodzaje rąk, wymie- mane stosowme do potrzeb chwni: pię&wiaste do piywama, ogniotrwałe do grzebania w ogniu na kominku...

Wyobrazić można sobie mną jeszcze operację: wszczepienie żywego organu maszynie. Tak więc powstałby komputer, który miałby ludzką aibo przynajmniej małpią ręjsę, a może nawet i ucho, i oko. Jednym słowem, doszłoby do zespolenia człowieka z maszyną. Izaak Asimov, amerykański naukowiec i autor wielu utworów science fiction, przewiduje powstanie rasy mieszańców zrodzo­nych z połączenia człowieka z maszyną. I wówczas nie wiadomo byioby, czy ma się do czynienia z isto­tą iudzKą zmechanizowaną, czy z maszyną uczło­wieczoną. A i ten, kto by zadawał sobie takie py­tanie, tez by już nie wiedział, kim właściwie jest.

Oczywiście więcej w tym wszystkim fantazji niż rzetelnej prognostyki naukowej. Toteż nie potrze-

bujeniy drżeć ze strachu przed rozwojem biologii czy innych dyscyplin. Nauka przybierze zapewne sensowniej szy i bardziej humanistyczny kierunek. Zresztą od nas samych wszystko zależy.

NIKT NIE CHCE BYĆ AUTOMATEM

Swego czasu szedł na naszych ekranach film francuski z gatunku science fiction Alphavïlle. Ukazywał on przygody człowieka, który przybył do kraju, gdzie rządy sprawuje superkomputer Alpha 60, zaprogramowany przez ekipę technokra­tów z drem von Braunem na czele. Wszyscy się podporządkowują decyzjom maszyny, całkowicie zrezygnowano z samodzielnego myślenia. Jedynie mała grupka intelektualistów i artystów usiłuje coś robić na własną rękę, za co zresztą poddana zosta­je egzekucji, jako ci* którzy zakłócają doskonale logiczne funkcjonowanie społeczeństwa.

. Rzecz dzieje się nie na Ziemi, lecz na jakiejś in­nej planecie. Ale czy zalążek podobnej społecznoś­cią rządzonej przez technokratów i całkowicie zau­tomatyzowanej*, nie wykluwa się już dziś w Euro­pie? Czy elementów Alpha ville nie da się wykryć np. w Paryżu? — zastanawia się publicysta z „Scie­nce et Vie“. Do czego skłania go tylko fakt, że du­ża część scen była filmowana w gmachu radia i te­lewizji paryskiej. Wprawdzie nie istnieje jeszcze na świecie elektroniczna maszyna cyfrówa, zdolna

wykonywać te wszystkie operacje, co Alpha 60, niemniej istnieją pewne tendencje zmierzające do zautomatyzowania społeczeństwa, tak iżby funk­cjonowało bez żadnych wstrząsów i.zahamowań. Istnieją także managerowie o mentalności von Brauna. Ten z filmu nie był zresztą jakimś potwo­rem, nie kierował się bynajmniej okrucieństwem, tworzył po prostu bezbłędnie działającą strukturę społeczną. A czemu ona ma służyć? Ku czemu zmierzać? Takich pytań nie zadawał sobie. Toteż społeczność Alphaville była jak gdyby bezduszna. I, co gorsza, nie zdawała sobie z tego sprawy. Jeśli nie liczyć garstki intelektualistów, wszyscy cieszyli się z tego, z czego cieszyć się mieli nakazane, i lu­bili to, co lubić powinni — według doskonale lo­gicznej kalkulacji maszyny. Nikt nie znał tu smut­ku, a płacz uważany był za najgorsze przestępstwo.

Dogłębńe i zarazem nieuchwytne sterowanie ludźmi już dziś, w pewnym przynajmniej stopniu, istnieje w niektórych krajach, zwłaszcza tych, któ­re osiągnęły wysoki poziom cywilizacyjny. Bo czyż na przykład różne snobizmy i mody, narzucane lu­dziom za pośrednictwem natrętnej reklamy, nie są tego wyrazem?

W społeczeństwie wyregulowanym jak zegarek człowiek nie może niczego już stworzyć, pozbawio­ny jest inwencji oraz prawa do pomyłek. Nie zda­rza się też żadna prawdziwa przygoda, ta bowiem zakłada istnienie ryzyka, a przecież rozszerzający się z roku na rok system ubezpieczeń (są już nawet polisy na wypadek niepogody w czasie urlopu) zmierza do wykluczenia wszelkiego ryzyka. Toteż

przygodę prawdziwą zastępuje fikcyjna — w kinie, w telewizji, w różnych grach itp.

Istnieje również tendencja do przesadnie ścisłej spf éjâlizacji, czyniącej z człowieka kółko w maszy­nie. Ma on się kręcić zgodnie z tym, w czym zo­stał wyspecjalizowany i na nic się nie oglądać. A przecież człowiek musi mieć szersze horyzonty socjologiczne. Nie wolno też odbierać mu prawa do fantazjowania,' do przygody i do irracjonalizmu.

Bierność i bezwładność społeczeństwa w spotka­niu z rozmaitymi von Braunami mogą doprowadzić do powstania i na naszej planecie czegoś w rodza­ju Alphaville. Wielcy tego świata, wśród nich nie­którzy uczeni i technokraci, skłonni są mniemać, iż ludzie rodzą się albo inteligentni, albo nie. Przy czym siebie, rzecz jasna, uważają za inteligentnych

i dochodzą do wniosku, że inni i tak niczego nie rozumieją, więc powinni przystać na rolę małych trybików w maszynie, którą oni ku ogólnemu szczę­ściu zmontują.

Jest w tym rodzaj rasizmu, w każdym razie po­stawa taka sprzeczna jest zarówno z psychiką czło­wieka,' jak i z rzeczywistymi osiągnięciami nauk biologicznych. Człowiek nigdy nie bywa istotą cał­kowicie ukończoną i definitywnie, pod każdym względem określoną. Ma on szansę stałego rozwoju

i nié sposób przewidzieć, czy ktoś na pozór mierny nie okaże się kimś wybitnym w tej czy innej dzie­dzinie. Warto przypomnieć, że Einstein w szkole średniej, a nawet jeszcze podczas studiów uniwer­syteckich niczym szczególnym -się nie wyróżniał. A dziś jego nazwisko jest synonimem genialności.

W człowieku może się ujawnić jakaś wielka zdol­ność, niekoniecznie zresztą wymierna osiągnięcia­mi naukowymi czy technicznymi» i w dziesiątym roku życia, i w trzydziestym, i w czterdziestym lub nawet i później, toteż trudno raz na zawsze ograni­czyć go jakimiś ramkami i nie dopuszczać, by oś­mielił ąję je przekroczyć.

Najlepszym chyba antidotum na takie czy inne rodzaje Alphaville jest permanentne kształcenie się, dostępne dla każdego obywatela. Człowiek praw­dziwie wolny powinien znać świat, w którym ży­je, a także cele, ku którym zmierza. W przeciwnym bowiem razie wcześniej czy później musi prze­kształcić się w kółeczko wielkiej machiny, a jego zachowanie się przypomińać będzie tropizmy.

Perspektywa na przyszłość jest taka: albo czło­wiek opanuje technikę, albo technika jego opanuje. Ta druga ewentualność nie jest bynajmniej wizją z powieści czy filmu fantastyczno-naukowego. Nie trzeba tu sięgać do Alphaville, wystarczy wziąć za przykład taśmę produkcyjną w fabryce, która na­rzuca robotnikowi rytm, tak że nie on nią kieruje, lecz ona nim. Przykład jest dość prymitywny, ale można wyobrazić sobie bardziej skomplikowane u- kłady, gdzie technika staje się samodzielną jakby potęgą, służącą raczej samej sobie niż człowiekowi

i górującą nad nim zdecydowanie.

Oczywiście nie należy lękać się ¿maszyn, choćby nawet i superpotężnych komputerów, i nie odpra­wiać nad nimi egzorcyzmów, niby nad tworami z piekła rodem. Bez techniki już się dziś nie obej­dziemy. Tylko szaleniec mógłby proponować czte­

rem miliardom mieszkańców Ziemi powrót na ło­no natury. Problem jedynie w tym, ażeby techni­ka służyła celom prawdziwie ludzkim, ażeby indy­widualności człowieka nie tłumiła lecz pomagała mu ją rozwijać.

NOWY WŁADCA ZIEMI?...

Ukazanie się tna Ziemi całkiem nowego gatunku istot, przerastających intelektualnie współczesne­go Homo sapiens, nie jest niemożliwe, w każdym razie istnieją po temu pewne realne przesłanki w rodzaju biologii molekularnej. Człowiek dysponuje już taką wiedzą, że wkrótce zdolny będzie zapano­wać nad ewolucją —• i nie tylko świata roślin

i zwierząt, ale i nad własną. W tym sensie, że mógł­by oddziaływać na strukturę swego kodu genetycz­nego, poprawiać-w nim jakieś błędy lub wprowa­dzać uzupełnienia.

To ostatnie byłoby jednak bardzo niebezpieczną manipulacją, bo kto wie, czy nie doprowadziłoby do zniszczenia tożsamości gatunku ludzkiego. Wprawdzie Homo sapiens jest istotą, która stale dąży do przekraczania samej siebie, ale bardzo wąt­pliwe, czy droga wzwyż wiedzie głównie przez laboratorium naukowe. Czy będzie można dokonać jakiegoś hokus-jpókus nad strukturą genetyczną i w rezultacie zjadaczy chleba w aniołów przerobić? To jest cjhyba magiczne myślenie. I tym gorzej, jeśli — w przeciwieństwie do dawnej magii —

wyposażone w skutecznie działającą aparaturę nau­kową.

Owa mentalność, spodziewającą śie no nauce wszelkich cudów (nięiako za darmoV można chyba norównać ze skłonnością do narkotyków. która no­tabene nie zrodziła sie w XX wieku, ale znałv ja już dobrze społeczności żyjące w kresu autentycz­ne! magii. Oto zażywa się pigułkę i nedzne indywi­duum przemienia sie we wspaniałą Hstote przeżv- waiac jakieś niezwykłe' doznania., Również pod wpływem zwykłej wódki niejeden sie przedzierzgał we własnym mniemaniu, w faceta mądrego. odważ-' nego i w ogóle wspaniałego. Potem Przychodził kac.

Czv i nauka współczesna nie zaczyna przeżywać czegoś w rodzaju kaca? W każdym razie wierze w jej wszechmoc towarzyszy coraz więcej niepoko­jów. Nawet samych naukowców ogarniają niekie­dy wątpliwości, czy należy kontynuować wszelkie badania, albowiem wydaje się, że niektóre ekspe­rymenty, szczególnie w dziedzinie biologii moleku­larnej, mogą spowodować nieprzewidziane, a nader groźne następstwa. Znany jest memoriał w tej sprawie kilkunastu wybitnych naukowców, ogło­szony w czasopismach „Naturę“ i „Science“. Za­wiera on właśnie przestrogę przed niebezpieczeń­stwem związanym z manipulacjami genetycznymi. Zresztą, nawet nie na człowieku, a tia bakteriach tylko. Bo takie eksperymenty są już prowadzone aktualnie, i to na sporą skalę. Może się zdarzyć, że z probówki laboratoryjnej wyjdzie jakiś bardzo złośliwy szczep, wobec którego medycyna jest na razie całkiem bezbronna.

A więc to już nie tylko Drobiem wynalazków, które można użvć w celach zbrodniczych. Zagroże­nie iest tym razem poważnieisze, bo nie do opano­wania, nawet i przy nailepśzej woli.

Ow memoriał iest w dzieiach nauki wydarzeniem właściwie bez nrecedensu. Bo worawdzie nieraz naukowcy przestrzegali, że narzedzie orzez nich stworzone iest ostre i można sie skaleczyć, ale że­by w ogóle zaniechać iakichś badań!...

Pewnie inni tego nie usłuchała lecz mimo wszy­stko arael nie oozostanie kłosem wółaiacego na tłusz­czy — tak czy owak skłoni do wiekszei rozwagi i ostrożności. Co staje sie zaiste niezbedne. szcze­gólnie. gdv dochodzi do iakichś ingerencii w struk­turę genetyczna człowieka. Worawdzie naukowcy odżegnuia sie od zamiarów przemodelowania czło­wieka i mówią iedvnie o zasteoowaniu genów ska­żonych genami zdrowymi, lecz kto wie. czv niektó­rzy nie wyida noża te genetykę medyczna. bv orak- tvkować gentykę twórczą| nie tylko na zwierzę­tach. ale i na człowieku.

A więc pierwszy krok to byłaby walka z choro­bami. które mają za podłoże jakieś skazy genetycz­ne. Zgoda, choć należy tu przyoomnieć, że lepiei byłoby się skoncentrować na zwalczaniu źródeł owega zła, np. skażenia naturalnego środowiska, narkomanii, alkoholizmu, niedożywienia...

Następny krok w rozwoju genetyki zmierzałby do stworzenia idealnego człowieka. Embrion wyposa­żony byłby w geny, które są nośnikami pozytyw­nych cech fizycznych i psychicznych. Ale kto ma

dokonać wyboru tych cech? Rodzice? A czy w og5- le można by wtedy mówić o rodzicach?

Przytoczmy tu fragmencik osobliwej wizji fu­turologicznej: już za dziesięć, piętnaście lat będzie możliwe, że pani domu uda się do nowego rodza­ju sklepu, rzuci okiem na szereg paczuszek, nie róż­niących się od paczuszek z nasieniem kwiatów, i wybierze sobie dziecko według etykietki. Każda pa­czuszka zawierać będzie zamrożony jednodniowy embrion, a etykietka objaśni kupującą, jakiego może się spodziewać koloru Włosów i oczu, praw­dopodobnego wzrostu i współczynnika inteligencji dziecka. Oferować się będzie również gwarancję braku wad genetycznych. Pani po dokonaniu wy­boru zaniesie paczuszkę do swojego lekarza i każe wszczepić sobie embrion...

Gdyby wizja ta stała się rzeczywistością, lepiej by wówczas było być biednym i, nie mając pienię­dzy na taki zakup, radzić sobie po staremu. Zresz­tą pewnie i tak wszyscy by przy tym starym spo­sobie zostali, powiadając sobie: nie musi nasze dziecko być Einsteinem, lepiej niech będzie do nas podobne.

Jeden ze współczesnych biologów nazwał tafcą postawę narcyzmem genetycznym, ale nie miał chyba racji. ,To jest całkiem naturalne. Natomiast można sobie wyobrazić jak różnym, nieraz-i głu­pim modom, ulegaliby owi pseudorodzice przy ro­bieniu zamówień na swą progeniturę, ile podob­nych egzemplarzy spotykałoby się ćo krok. A jesz­cze większa seryjność wystąpiłaby w przypadku, gdyby państwa wzięły tę sprawę w swoje ręce. Na­

wet przy najlepszej woli, społeczeństwa mogłyby się tu uwikłać w jakąś bzdurę. A przecież nie w każdym przypadku można by liczyć na dobrą wo­lę.

Tak więc ten drugi krok w rozwoju genetyki wy­daje się raczej fałszywy. A przecież pozostajemy w kręgu naszego gatunku. Lecz gdyby zrobiła jeszcze jeden krok, usiłując stworzyć całkiem odmienne i przerastające nas istoty — mógłby to być ostatni w ogóle krok ludzkości.

Pewnie nigdy do tego nie dojdzie, zwłaszcza gdy Homo sapiens uprzytomni sobie, że tkwi w nim mnóstwo nie wykorzystanych możliwości, że dale­ko mu jeszcze do pełnego rozwoju w obrębie włas­nego gatunku. Zapewne nic pod słońcem nie mo­głoby być doskonalsze od człowieka, gdyby do­szedł on do owej pełni.

ZAGALOPOWALI SIĘ...

Człowiek —- to brzmi dumnie"— napisał kie­dyś Maksym Gorki. I ^choćby się przywoływało rozliczne przykłady upadków Hominis sapientis, to jednak miał on we wszystkich epokach także i wspaniałe wzloty, które usprawiedliwiają postawę dumy.

Lecz duma to ćo innego niźli pycha, to nawet, wbręw pozorom, zupełne przeciwieństwo. W każ­dym razie ta ostatnia zda się prowadzić niekiedy ,do jakiegoś samounicestwienia. Właśnie takie wra­

żenie odnosi się przy' lekturze niektórych współ­czesnych publikacji naukowych.

Nierzadko się zdarza, iż naukowcy czynią ze swojej dyscypliny alfę i omegę Wszechrzeczy, i sugerują, że właśnie na ich podwórku da się wszy­stko o świecie i człowieku dokładnie wyjaśnić; a jeśli nawet nie zaraz teraz, to wystarczy tylko tro­chę poczekać, aż badania lepiej się rozwiną — kwestia najbliższych kilku, góra kilkudziesięciu lat. I gdy te sugestie sąsiadują na kartach książki z rzeczywistymi osiągnięciami danej dyscypliny, osiągnięciami wypróbowanymi często w praktyce, i gdy czytelnik na dobitkę ogłuszohy zostaje zawi­łą terminologią naukową, tudzież wzorami mate­matycznymi, których nie zdołał rozsupłać — wówczas trudno mu się wybronić od sugestii, że dana dyscyplina naukowa rzeczywiście jest alfą i omegą poznania.

I cóż się z'tej lektury dowiaduje o sobie samym?

Oto gdy na przykład ma w ręku książkę auto­ra, który zajmuje się zoologią, widzi, że Homo sa­piens zredukowany może być dó zwierzęcych wy­łącznie instynktów, popędów i tropizmów co najwyżej •Wysublimowanych w toku kulturowego rozwoju. O żadnej wolnej woli nie sposób w ogóle mówić wówczas, wszystko jest zdeterminowane prawami przyrody. A jeśli tak, to nie ma tu miej­sca na żadną dumę, ani też, .z drugiej strony, na poczucie winy. F. Bauer postawił kiedyś tezę: — Wina zakłada istnienie wolności woli, tego się jed­nak naukowo udowodnić nie da.

Rzeczywiście. I w takim razie należałoby po­

wiedzieć, że nikt nie jest za nich odpowiedzialny. ¿J* Trudne dzieciństwo miałem, proszę wysokie­go sądu“ — tłumaczy się oskarżony, celnie trafia­jąc w tego rodzaju mentalność. Winni są rodzice, środowisko etc. Ale w gruncie rzeczy ci także nie, bo i oni swego czasu byli zdeterminowani jakimiś tam czynnikami.

To prawda, że determinanty, a w szczególnoś­ci determinanty biologiczne są bardzo mocne — wszak człowiek w toku ewolucji wyszedł ze świa­ta zwierzęcego wynosząc stamtąd niemały bagaż popędów — i przymykanie na to oczu byłoby dość ryzykownym idealizmem, lecz z drugiej strony redukowanie wszystkiego niejako z powrotem do zoologii, wydaje się zabiegiem nader wątpliwym. Stwarza się tu pozór uściślenia wiedzy o człowie­ku, a naprawdę w tej niby gruntownej analizie wymyka się coś, co stanowi o jego istocie.

Redukcjonistyczne tendencje nie pozostawiają człowieka nawet i w świecie zwierzęcym, ale idą dalej, próbując w ogóle życie sprowadzić do for­mułek fizykochemicznych.

Jest to o tyle chwytliwe, że te nauki ścisłe ma­ją na terenie biologii rzeczywiście bardzo wiele do powiedzenia, zresztą wchodzą one z nią w ścisłe mariaże, tworząc nowe dyscypliny: biofizykę, bio­chemię. Osiągnięcia są tu naprawdę wspaniałe, co nie znaczy jeszcze, że wszystko da się przetłuma­czyć na język fizyki i chemii, że znaleziono ów kamień filozoficzny alchemików.

Dyscypliną najbardziej chyba dziś pretendują­cą do miana królowej nauk jest cybernetyka, usi­

łująca znaleźć wspólny mianownik dla bardzo wieiu iuo zgoła wszelKich zjawisk. A w szczegól­ności chce ona wykazać scisie pokrewieństwo mię­dzy systemami organicznymi 'i, technicznymi. W wydanej u nas medawno książce Karola bteinbu- cna Automat i człowiek — autor mówi o antropo­logii cybernetycznej, czyli przyszłej nauce, która sprowadzi ludzkie myślenie i zachowanie do od­działywania struktur informacyjnych. A cyber­netyka jest właśnie nauką o strukturach informa- cyjnych, zarówno w dziedzinach technicznych jak i pozatechnicznych. I zacytowane są takie oto te­zy:

Przyjmuje się, że zdarzenia życiowe i procesy psychiczne mogą być w zasadzie całkowicie wy­jaśnione na podstawie konfiguracji i wzajemnego oddziaływania fizycznych części organizmu. Każ­de przeżycie subiektywne odpowiada pewnej moż­liwej do fizycznego opisania sytuacji organizmu, przede wszystkim systemu nerwowego, częściowo również narządów hormoralnycł\ i innych”.

Karol Steinbuch dodaje wprawdzie, że zasady przyporządkowania między przeżyciem subiek­tywnym i sytuacją, którą można fizycznie opisać, są jeszcze najczęściej nieznane — aliści sugeruje zarazem, że jest to tylko kwestia czasu, zresztą niedługiego.

I dalej powiada: „Jeśli zatem dążyć do racjonal­nej analizy procesów intelektualnych, to nieu­chronnie dojdziemy do schematu podobnego do takich, jakie zwykło się stosować w elektrotechni­

ce,» Schemat wraz z opisem pozwala elektrotech­nikowi na dokładne opisanie właściwości układu”.

Dodajmy, że w takim razie można by i zbudo­wać układ odpowiadający ludzkiej psyche. I czy­telnik w tym miejscu poczuje się już zrównany z automatem czy, powiedzmy, z komputerem. Na je­go korzyść przemawia tylko jeszcze ilość, albo­wiem elektroniczne maszyny cyfrowe mogą sią składać zaledwie z setek tysięcy elementów, a mózg posiada ich (tj. neuronów) około 15 miliar­dów.

£ Chciałoby się wierzyć, że ilość przechodzi tu jednak w całkiem nową jakość, ale autor nie po­zostawia takich złudzeń twierdząc, że jedynie czy­sto ilościowe przyczyny uniemożliwiają zrozumie­nie ludzkich procesów myślowych.

Przewaga wyłącznie ilościowa nie jest oczywiś­cie rozstrzygająca, i przyjmując podobne założe­nie., trzeba by się zgodzić, że mózg człowieka nie jest jedynym możliwym miejscem procesów inte­lektualnych i psychicznych, że maszyna też może myśleć i czuć. Co więcej, może sobie wyobrazić, że z czasem uda się stworzyć jakiś superkomputer wyposażony w 20 lub 30 miliardów elementów. Prof. Boulager rozważając tego rodzaju zagadnie­nia stwierdził pewnego razu, że wcale niewyklu­czone, iż będą kiedyś istnieć maszyny przejawia­jące inteligencję wyższą od naszej. Wyższą, a tak­że całkiem inną. A co* za tym idzie, będą one zdol­ne do myślenia, o jakim w ogóle pojęcia nie ma­my, i ewoluujące w sferach dla nas niedostęp­nych, o których istnieniu nawet nie wiemy...

W ten sposób zostaliśmy już gruntownie załat­wieni. Mamy metalowego cielca, przed którym należałoby w pokorze zgiąć kolano i słuchać ' jego poleceń.

Nieraz już nauka zagalopowała się w podobny sposób. Tak np. Kartezjusz dla zinterpretowania geometrii analitycznej przywoływał metafizykę, podobnie czynił Leibniz z rachunkiem różniczko­wym, a w starożytnej Grecji Pitagorejczycy tra­ktowali liczby jako bóstwa. Filozof XX wieku Max Scheler twierdzi, że badanie każdej dziedzi­ny bytu przechodzi przez falę emfatyczną, że na początku następuje jak gdyby umetafizycznienie danej dziedziny.

Czy jednak to samo dałoby się powiedzieć o tendencjach redukcjonistycznych, przejawiają­cych się tu i ówdzie we współczesnej nauce? Mo­że i działają jakieś emocje, ale wydaje się, że jest w nich więcej pychy niż czego innego. A to pro­wadzi w gruncie rzeczy do zdegradowania czło­wieka, do prób zrównania go z maszyną cyberne­tyczną lub wpisania w formułkę fizykochemicz­ną. Co wcale nie brzmi dumnie.

ODWIECZNA ZAGADKA

Co to jest życie? Od niepamiętnych wieków stawia sobie człowiek to pytanie i próbuje zna­leźć na nie odpowiedź w kategoriach filozoficz­nych, religijnych, naukowych...

Odpowiedzi rozmaitych można by naliczyć mnóstwo, wszelako żadna z nich nie zadowala ja­koś w pełni, przynajmniej nie wszystkich zado­wala i nieraz na zawsze. Kwestia podejmowana jest wciąż od nowa i zda sie nie ma końca tej za­bawy...

. Czy nasza dumna epoka, porywająca się na pod­bój przestrzeni kosmicznych, rozwiąże wreszcie 'tę odwieczną zagadkę? Doprawdy, trudno tu być prorokiem. W każdym razie próby trwają i trwać będą zawsze —r co zresztą nie jest żadną nowością. Całkiem nowy jest jednak sposób podejścia do zagadnienia: naukowcy usiłują dokonać w labora­torium syntezy żywej komórki, wychodząc od materii nieożywionej — w nadziei, że w ten właś­nie sposób najlepiej można poznać, uchwycić nie­jako na gorąco, mechanizm powstawania życia. Słowo mechanizm brzmi tu zresztą brzydko, na­zbyt prymitywnie, zważywszy na ogromną złożo­ność zjawiska, złożoność, przy której wszelkie skon­struowane przez nas mechanizmy muszą się wy­dawać wręcz prostackie.

Eksploracje naukowe nie zmierzają bynajmniej do fabrykowania mikrobów, a tym bardziej wyżej zorganizowanych zwierząt czy człowieka. Po stwo­rzeniu żywej komórki musiałoby jeszcze upłynąć jakieś trzy miliardy lat, zanim drogą ewolucji z jednokomórkowca powstałby Homo sapiens. Lecz sam tylko pierwszy etap biologicznej kreacji był­by już osiągnięciem tak wielkim, że pozwoliłby chyba na rozwiązanie odwiecznej zagadki życia.

Wydaje się, że wystarczy wytworzyć kwasy nu­

kleinowe, stanowiące niejako serce żywej komór­ki, a następnie umieścić je w środowisku sprzyp jającym formowaniu się komórek. Owe środowisk ko — jak sądzą uczeni — powinno być takie, jak atmosfera globu ziemskiego przed trzema miliar-' dami lat. Prawdopodobnie składała się ona z me­tanu, amoniaku w stanie gazowym oraz z pary wodnej. Nie było natomiast ani tlenu, ani azotu w postaci wolnej.

Właśnie w takiej atmosferze, dziś sztucznie wy­twarzanej,. usiłują naukowcy powołać do życia komórkę organiczną. Najpierw należałoby otrzy­mać kwasy nukleinowe, podobne do tych, jakie się znajdują w żywych komórkach. Kwasy te bowiem mają zdolność mnożenia się, a nade wszystko — zdolność organizowania wokół siebie materii.

Dla osiągnięcia tego celu naukowcy posiłkują się wyładowaniami elektrycznymi, katalizatorami chemicznymi oraz promieniowaniem, którym bombardują tę sztucznie wytworzoną atmosferę. Pracują trochę po omacku, licząc w dużej mierze na przypadek i łut szczęścia.

Znane już powszechnie jest osiągnięcie Stah- ley’a Millera, który swego czasu wpadł na po­mysł, aby przez mieszaninę amoniaku, wody, me­tanu i wodoru przeprowadzić wyładowanie elek­tryczne wielkości 60 tys. volt i wysokiej częstotli­wości. Notabene aparatura używana w tym eks­perymencie była nadzwyczaj prosta, taka, że moż­na już ją było sto lat temu skonstruować; rzecz jednak w tym, że nikt wówczas nie myślał o po­dobnych eksperymentach.

W Cyniku wyładowania elektrycznego miesza­nina przekształciła się w ten sposób, że zawierała od 3 do 15' proc. (zależnie od warunków doświad­czenia) złożonych związków organicznych. Wśród nich były takie, które już od dawna wytwarzane są drogą syntezy, np. kwas mrówkowy, kwas oc­towy, mocznik... Aby były i inne, jak glicyna i ala­mina, które są tworami bardzo złożonymi i mają realny związek z intymnymi mechanizmami ży­cia-

' inni naukowcy nie chcieli z początku wierzyć Millerowi; twierdzili, że owe związki musiały być pewnie wyprodukowane przez mikroorganizmy. Eksperymentator wysterylizował więc swoją apa­raturę z pedantyczną wręcz dokładnością, lecz re­zultat był ten sam. Należało więc uznać to wielkie odkrycie, że aminokwasy, owe cegiełki życia, mo­gą się uformować z materii nieorganicznej na sku­tek bombardowań elektrycznych.

Potem inny naukowiec, Cejlończyk, dr Cyryl Ponnamperuma, drogą podobnych eksperymen­tów otrzymał adeninę — związek najbardziej zło­żony ze wszystkich wyprodukowanych dotych­czas w laboratoriach. Skonstatował także, iż w miarę dodawania wodoru do mieszaniny, ilość ade­niny się zmniejsza. Z faktu tego wyciągnął na­stępnie wniosek, że pojawienie się życia na Ziemi mogło się dokonać tylko wtedy, gdy wodór, jeden z głównych składników pierwotnej atmosfery, wymknął .się w przestrzeń międzyplanetarną. Po­le grawitacyjne Ziemi jest zbyt słabe dla utrzy­mania wodoru, musiał on więc uciec.

Inny znów naukowiec próbujący rozwiązać za­gadkę życia, prof. Gerhard Schram, poszedł drogą innych eksperymentów, bez używania wyładowań elektrycznych. Mianowicie zrobił mieszaninę za­wierającą aminokwasy i cukry, po czym dodał do niej fosforu w postaci polifosfatu organicznego* Nawiasem mówiąc, zabieg ten był poniekąd wkror* czeniem na drogę wiedzy tajemnej alchemików sprzed kilku stuleci, którzy sądzili, że fosfor kry­je w sobie tajemnice życia.

Po podgrzaniu owej mieszaniny db około 60° prof. G. Schram otrzymał związki, których cię­żar cząsteczkowy sięgał 50 000. Dla porównania: woda ma 18. Co więcej, kwasy wytworzone w wy­niku tego doświadczenia zachowują się bardzo podobnie do prawdziwych kwasów nukleinowych: kiedy się je obserwuję pod elektronowym mikro*- skopem, dostrzec można spirale i struktury zwi­nięte niby powróz. A równocześnie formują się cukry bardzo skomplikowane, o ciężarze cząstecz­kowym sięgającym 40 000.

Kwasy nukleinowe prof. Schrama mają w swych łańcuchach do 150 ogniw. Nie jest to dużo, ale i nie tak mało w porównaniu np. z wirusem tytoniowym posiadającym tylko 6000 ogniw w łańcuchu kwasu nukleinowego.

Przytoczyłem tu duże liczby wyrażające ciężar cząsteczkowy związków organicznych otrzymanych w laboratoriach — 50 tysięcy! Ale przypuszcza się, że ciężar ten w kwasach rybonukleinowych (RNA) i dezoksyrybonukleinowych (DNA), które, jak wiadomo, stanowią samo serce żywej komór­

ki, sięga milionów. Różnica jest więc ogromna, pytanie jednak: czy jest to tylko ilościowa różni­ca? Czy jeśli mamy już cegiełki, czy nawet zes­poły cegiełek, z których zbudowane jest życie, to potrafimy z czasem skonstruować cały gmach, czyli żywą komórkę?

; Nie wszyscy naukowcy daliby tu odpowiedź twierdzącą. Niektórzy uważają, że nie sposób przełożyć życia na formuły fizykochemiczne, że gdy przechodzimy od materii nieożywionej do ma­terii zorganizowanej, pojawiają się całkiem nowe Właściwości.

A choćby nawet była to (na najniższym pozio­mie) ta sama jakość, czy wówczas nasza wiedza

o materii byłaby już pełna? Na pewno więc — jak stwierdza Louis de JBroglie — wszelkie inter­pretacje fizykochemiczne zjawisk życia będą po­dlegały ewolucji w miarę pojawiania się nowych aspektów fizyki. Chodzi tu przede wszystkim o fizykę kwantową.

' Toteż trudno się spodziewać, by odpowiedź na pytanie: co to jest życie — była raz na zawsze da­na.. Pewnie trzeba będzie wciąż od nowa rozwią­zywać tę odwieczną zagadkę.

A pozostaje jeszcze pytanie, czy życie w takiej formie, jaką znamy na naszym globie, jest jedy­nie możliwą formą życia. Może gdzieś na dalekiej planecie, za siedmioma mgławicami, siedmioma galaktykami, egzystuje całkiem inna jego postać? Jednakże tu już nie tylko mędrca szkiełko i oko, ale i najbujniejsza fantazja zdą się być bezsilna.

ZYCIE POZA ZIEMIĄ

Czy poza obrębem naszego globu istnieje jakaś forma życia? Uzyskanie odpowiedzi na to pyta­nie jest jednym z zasadniczych celów eksploracji przestrzeni pozaziemskiej, dokonywanej przy po­mocy sputników i innych urządzeń. Przy czym nie chodzi tu o nawiązanie kontaktu z Marsjanami czy Wenusjanami, bowiem to, co wiemy już o tych dwóch sąsiadujących z nami planetach, wyklucza możliwości -istnienia tam jakichś inteligentnych istot, podobnych do człowieka. Wprawdzie niektó­rzy naukowcy, obdarzeni bujniejszą wyobraźnią, nadal żywią nadzieję na tego rodzaju kosmiczne rendez-vous, jednakże na plan pierwszy wysuwa się inny, zasadniczy problem: czy życie, jako ta­kie, jest fenomenem istniejącym.wyłącznie na Zie­mi, czy też stanowi ono powszechne zjawisko w. Kosmosie?

Powstała nowa gałąź wiedzy: egzobiologia, któ­ra zmierza do poznania warunków, w jakich mo­głoby w przestrzeni pozaziemskiej istnieć życie — w tej czy innej formie. Ongiś, dopóki człowiek był przekonany, że Ziemia jest pępkiem wszechświa­ta, w ogóle nie nasuwały mu się tego rodzaju py­tania.

Z wyjątkiem niektórych tylko myślicieli, takich jak Mitrodoros czy Lukrecjusz, wszyscy byli głę­boko przekonani, że*Ziemia jest miejscem uprzy­wilejowanym i cała reszta Kosmosu kręci się wo­kół niej. Prawdziwego przewrotu w tym sposobie myślenia dokonał, jak wiadomo, Kopernik. Zaś

resztę geocentrycznych iluzji rozproszyła nauka współczesna, która ukazała wszechświat tak roz­legły, że zaiste można dostać zawrotu głowy, gdyż nie sposób objąć go nawet najbujniejszą wyo­braźnią. Na tym tle nasza planeta prezentuje się nie bardziej okazale niźli ziarenko piasku na pu­styni. Toteż trudno teraz uwierzyć, że cud życia zdarzył się w Kosmosie tylko raz, na tym jednym jego drobnym pyłku. Byłby to doprawdy istny kaprys natury.

Tropiąc ślady życia w Kosmosie, warto zasta­nowić się, czy koniecznie musi ono być oparte na tych samych, co na Ziemi substancjach, a więc na węglu, azocie, wodzie, tlenie, fosforze etc. i czy musi podlegać tym samym procesom, np. metabo­lizmowi organicznych związków węgla.

Wysuwa się rozmaite hipotezy. Do najciekaw­szych należy hipoteza kilku radzieckich naukow­ców, iż życie mogłoby się rozwijać w oparciu o związki krzemu. Pierwiastek ten wykazuje sporo podobieństwa do węgla, może on tworzyć bardzo złożone kompozycje, analogiczne do związków organicznych. Aliści istnieje jedna bardzo zasad­nicza różnica: żywa istota o ciele mającym za sub­strat krzem, oddychałaby nie tlenem, lecz azotem i piłaby nie wodę, lecz amoniak.

Czy jest w systemie słonecznym planeta, nad którą unosi się atmosfera azotowa i która posia­da amoniakowe oceany? Owszem, wszystko wska­zuje na to, że Jupiter jest taką właśnie planetą. A może również i inne ciała niebieskie...

Czy więc należy się spodziewać, że mieszkają tam żywe istoty z krzemu?

Odpowiedź na to pytanie musi na razie pozo­stać w kręgu fantazji. Nauka zaś trzyma się rze­czy konkretnych, takich, które można obserwo­wać, mierzyć, katalogować... Przede wszystkim in­teresuje ją najbliższe sąsiedztwo naszego globu, tzw. przestrzeń okołoziemska, a w szczególności, kwestia: jaki wpływ na organizmy żywe wywie­ra długie przebywanie w przestrzeni kosmicznej. Dlatego też wystrzeliwane są biosatelity z żywymi istotami na pokładzie — poczynając od psa, mał­py, człowieka, a na owadach i Goślinach kończąc. A potem bada się ich odporność na nowe warunki egzystencji..

Czynione są też doświadczenia z zamrażaniem mikroorganizmów, tak, by. życie w nich trwało niejako w stanie utajonym. W pewnej mierze wią­że się to z tzw. hipotezą panspermii. Już w 1907 roku szwedzki chemik, Svante Arrhenius, wyraził przypuszczenie, że życie na Ziemi nie powstało z substancji nieożywionej, lecz zostało przyniesio­ne z innych światów w postaci prizetrwalników mikroorganizmów, które mogły dowolnie długo wytrzymać bardzo niską temperaturę przestrzeni kosmicznych. Nie szkodziła im też panująca tam próżnia. Pod wpływem ciśnienia promieniowania świetlnego mogły one przebywać olbrzymie odle­głości międzyplanetarne czy nawet międzygwiezd­ne. Jeśli na którejś z planet trafiały się sprzyja­jące warunki, ożywały i dawały tam początek ży­ciu.

Znany astronom radziecki J. S. Szkłowski wy­suwa przeciw tak sformułowanej hipotezie wiele za­strzeżeń, przede wszystkim o charakterze filozo­ficznym. Choć dodaje zarazem, że teoria ta sama w sobie nie jest sprzeczna z filozofią materiali-

styczną.

Dlaczego koniecznie trzeba przyjąć — powiada i— że życie na Ziemi powstało z substancji nieo­żywionej, a nie że było przyniesione w postaci przetr walnikó w ? Wychodżąc przecież z hipotezy o Istnieniu sztucznych ognisk życia we wszechświe­cie, zupełnie logicznie można by przyjąć istnienie Wymiany żywych organizmów między planetami lub „zapylania” jednej planety przez drugą. Jednak tylko analiza naukowa tego problemu, uwzględ­niająca najnowsze osiągnięcia astronomii, biologii i pokrewnych im dyscyplin, może odmówić lub przyznać prawo obywatelstwa hipotezie pansper- mii. Owszem, przeprowadzono tego rodzaju ana­lizy, lecz wyniku rozstrzygającego na razie nie otrzymano. Tak więc sprawa pozostaje otwarta.

Niejednokrotnie już w świecie naukowym wy­buchała sensacyjna wieść, iż w którymś z mete­orytów odnaleziono ślady życia. W 1961 roku cza­sopismo angielskie „Naturę” opublikowało roz­prawę dra George’a Clausa, w której na wstępie czytamy:

W zawierających węgiel meteorytach z Or­gueil i z Ivuna znaleziono stosunkowo duże iloś­ci mikroskopijnych cząstek, przypominających kopalne glony. Żadnych tego rodzaju cząstek nie

znaleziono w dwóch zwykłych meteorytach ka­miennych z Holbrook i Bruderheim”.

Ale podobno meteoryt z Orgueil był umyślnie sfałszowany. W każdym razie coraz mniej jest zwolenników życiowego pochodzenia owych mi- krostruktur'tkwiących w meteorytach.

Tak więc wciąż jeszcze nie ma konkretnego do­wodu na to, iż poza Ziemią istnieje życie w tej czy innej formie. A może niekiedy posiada ono tak odmienną i tak osobliwą formę, że nie potrafili­byśmy go rozpoznać, nawet gdybyśmy się z nim zetknęli z bliska?

W tym miejscu należałoby się zastanowić, co to w ogóle jest życie. Można by zacytować mnóstwo definicji ukutych przez filozofów, biologów, a ostatnio i cybernetyków, lecz weszlibyśmy w ist­ną dżunglę problemów, i choćbyśmy nawet przez nią przebrnęli pozostalibyśmy w gruncie rzeczy tak samo mądrzy, jak i przedtem, gdyż niestety, wszystkie księgi świata nie dają wyczerpującej i klarownej odpowiedzi na to pytanie.

IGRANIE Z OGNIEM

Biosfera, czyli strefa zamieszkała przez orga­nizmy żywe, stanowi dość cienką warstwę na sty­ku atmosfery i litosfery. To prawda, że jest ona odporna dzięki procesom autoregulacji — jest w tym podobna do żywego organizmu.

Nie bez kozery wiec człowiek od niepamiętnych

czasów personifikował naturę, widział w niej po­tężną istotę, na której łaskę i niełaskę jest zdany. Natomiast dzisiaj, gdy dzierży w ręku wielkie po­tęgi technologiczne, popadł jak gdyby w zarozu­miałość; wydaje mu się, że może bezkarnie prze­prowadzać na naturze wszelkie operacje, kierując się wyłącznie swoimi korzyściami ekonomiczny­mi. Wprawdzie podnoszą się coraz liczniejsze gło­sy sprzeciwiające się takiej postawie, ale, nieste­ty, bardzo często pozostają one głosami wołający­mi na puszczy.

Alarmujące opinie w kwestii ochrony natural­nego środowiska uważane są niekiedy za wypły­wające ze źródeł sentymentalnych, mimo iż nie brak w nich argumentów jak najbardziej udo­kumentowanych naukowo. Właśnie m.in. zwraca się uwagę na podobieństwo mięclzy biosferą a żywą istotą, która jeśli posiada zdolności samore­gulujące, to przede wszystkim dzięki dużemu stopniowi złożoności. Podobnie i ekosystem — tym bardziej jest stabilny, im większą rozmaitość organizmów zawiera. Toteż apele o ochronę ja­kichś, będących na wymarciu gatunków roślin, ptaków cży nawet robaczków są głosami zdrowego rozsądku-i mają na widoku bardzo konkretne ko­rzyści, tyle, że nie obliczone na dziś, ale w per­spektywie stuleci. Choć w naszej epoce nie trzeba i stu lat na zgubne efekty wynikające z dewa­stacji przyrody, jako że wiele podejmowanych dziś przez człowieka działań ma moc i skalę ogromną.

Właściwie każda żyjąca istota oddziałuje na swe

naturalne środowisko, zagospodarowuje je w pe­wien sposób, czerpie z niego to, co jest jej niez­będne do życia i z kolei sama wnosi coś, co jest przydatne innym organizmom. A jeśli nadmiernie dewastuje środowisko,- modyfikując jego czyn­niki biologiczne, fizykochemiczne i fizjograficzną, wówczas wyczerpuje jak gdyby źródło, które ją żywi i w rezultacie musi nastąpić jej regres. I w naturze ustanawia się nowy rodzaj równowagi* bowiem nie ma tutaj .gatunków istot, które by zdołały zniszczyć jej zdolności do autoregulacji. To znaczy nie. było — aż do drugiej połowy XX wieku. Dzisiaj my, ludzie uzbrojeni w potężne technologie, stanowimy prawdziwe zagrożenie dla natury, a więc i dla samych siebie, czego* nie można nie dostrzegać!

By nie obciążać wszystkimi grzechami naszej epoki, należy przypomnieć, że Homo sapiens od czasów najdawniejszych, choć czcił. Matkę Naturę, przecież ją dewastował, zwłaszcza od czasów, gdy miał w swoich rękach ogień. Tak na przykład z pomocą ognia, mógł dokonywać karczowania wiel­kich połaci puszczy dla uczynienia z nich terenów uprawnych. A że operowanie tym żywiołem było niebezpieczne i przeciw niemu samemu mogło się obrócić, więc należało być rozważnym i przewi­dującym choćby na tyle, by brać pod uwagę wa­runki atmosferyczne: wiatr, deszcz... Tu mimo woli nasuwa się refleksja: O ileż bardziej przewi­dująca musi być ludzkość na progu XXI wieku, gdy rozpętuje żywioły o wiele potężniejsze i groź­niejsze niż ogień! Nic więc dziwnego, że futuro-

logia Staje się dziedziną przyciągającą coraz wię­cej umysłów.

^¡Dawniejszy Homo sapiens nie uniknął, niestety, błędów i to zarówno takich, które jego samego dotknęły, jak i co gorsza, takich, które wycisnęły trwałe piętno na całych połaciach Ziemi. Tak na przykład w efekcie nadużywania ognia oraz nad­miernego wypasania, kwitnące' ongiś, pełne fauny i flory terytoria obróciły się w na pół pustynne nieużytki. Można tu wskazać- na spore obszary Hiszpanii, Grecji, Azji Mniejszej, Mezopotamii, Afryki... O bujnym niegdyś życiu na tych obsza­rach świadczą już tylko wykopaliska w postaci kości, narzędzi, ceramiki, malowideł itp..

Ale gwoli sprawiedliwości trzeba powiedzieć, że nie zawsze jest lub był winien wszystkiemu człowiek. Na świecie występowały zawsze, rów­nież i w czasach, gdy jeszcze nie było człowieka, zjawiska powodujące takie czy inne perturbacje

wiele mogliby o tym powiedzieć geologowie. Być również może, iż kulą ziemska w swej wę­drówce w przestrzeni wkraczała nieraz w obręb nadmiernego promieniowania kosmicznego, zgub­nego dla organizmów żywych,

. Niektórzy naukowcy twierdzą, że owo promie­niowanie zmiotło I powierzchni Ziemi dinozaury i inne, znane już dziś tylko z wykopalisk zwie­rzęta. Istnieję hipoteza, że promienie kosmiczne powodowały mutacje organizmów, a więc odegra­ły rolę w ewolucji biologicznej, której ostatnim słowem było powstanie Homo sapiens. Przypom­nieć też należy trzęsienia ziemi, erupcje wulka­

nów, powodzie, erozje, pożary od pioruna, okresy wielkich susz itp. Nawet zanieczyszczenie wód węglowodorami też nie musi być zawsze powodo­wane przez technologiczną działalność człowieka; znane są przykłady samorzutnego wydobywania1 się ropy naftowej z pokładów dna morskiego. ‘ J

To, że środowisko biologiczne jest niekiedy de­wastowane na skutek zjawisk naturalnych, nie* może bynajmniej usprawiedliwiać naszego zgub­nego wkładu w dzieło zniszczenia. Wprost prze­ciwnie. Tym bardziej nie możemy sobie pozwą-1 lać na nonszalancję.

Bo gdy się siły ciosów zadawanych przyrodzie zsumują, może się to dla niej (eo ipso i dla nas) źle skończyć.

Zatrzymajmy się na chwilę przy ozonosferze -S obszarze atmosfery szczególnie bogatym w ozon, tlen, którego molekuły uformowane są nie przez dw£, jak zazwyczaj, ale przez trzy atomy.

Warstwa ozonu pochłaniając promieniowanie pozafiołkowe Słońca, wysoce szkodliwe dla orga­nizmów, chroni żywe istoty na Ziemi. Interesuje ona zarówno specjalistów astronautyki, jak i rol­nictwa. Ci ostatni ustalili na przykład, że plono­wanie roślin w poszczególnych latach jest ściśle zależne od szerokości i wysokości ozonosfery.

Nie potrzeba więc nikogo przekonywać, jakim błogosławieństwem dla naszej planety jest ów płaszcz atmosfery, a w szczególności jego część składająca się z drobin ozonu. I że zachowanie go w jak najlepszym stanie jest bardzo istotne dla ochrony naturalnego środowiska człowieka,

zresztą każdej żywej istoty, od źdźbła trawy po­czynając. Tymczasem działalność techniczna XX stulecia grozi już nie tylko zbrukaniem owego płaszcza (dymy i spaliny zanieczyszczające atmo­sferę), ale wręcz podziurawieniem — zaczęto o to podejrzewać samoloty naddźwiękowe, latające na wysokości około 20 km.

^ »porównanie atmosfery do płaszcza jest może obrazowe, lecz nie całkiem dobrze oddaje charak­ter zjawiska. !Bo płaszcz, gdy zostanie podziura­wiony, to sam się nie poceruje, natomiast atmo­sfera posiada pewne zdolności regenerowania się, jest też w tyih trochę podobna do żywego orga­nizmu. • Gdyby nie, te zdolności regeneracyjne, dawno już byśmy się udusili!

Ozon stale ulęga zniszczeniu i regeneruje się. Jego synteza dokonuje się w wyższych warstwach stratosfery. Drobiny zwykłego tlenu absorbując promienie ultrafioletowe rozpadają się na dwa odrębne atomy, a te z kolei łączą się z innymi drobinami tlenu (02), dając ozon (Ó3).

A w niższych warstwach stratosfery ozon ulega rozpadowi pod wpływem»promieni ultrafioleto­wych nie wchłoniętych przez tlen. Warto dodać, że na ozonosferze zatrzymuje się najbardziej szko­dliwa dla zdrowia odmiana promieniowania, taka, która mogłaby zakłócić syntezę protein dokony­waną przez kwasy nukleinowe komórek.

Nie wchodząc w szczegóły cyklu destrukcji i regeneracji ozonu, trzeba jednak zadać sobie py­tanie: czy cykl ten przebiega w sposób nieza­chwiany? Niestety, zdania naukowców na ten te­

mat są podzielone Niektórzy, wśród nich prof. Harold Johnston, podnoszą krzyk twierdząc, że już 500 samolotów transportowych, latających z szybkością ponaddźwiękową 7 godzin dziennie, zdolnych jest w ciągu niespełna roku zniszczyć połowę warstwy ozonu. Gdyby się ta wróżba oka­zała prawdziwa, wszyscy ludzie i wszystkie zwie­rzęta uległyby, ślepocie, a szata roślinna naszej planety zostałaby zniszczona.

Niebezpieczeństwo tkwi w tym, że owe trans­portowce zanieczyszczałyby nie toposferę (warstwę najbliższą Ziemi, gdzieś do wysokości 11 tys. km) lecz stratosferę. A tylko ta pierwsza ma sporą zdolność samooczyszczania się pod wpływem wia­trów, opadów itp.

W toposferze ogrzane warstwy powietrza ma­ją tendencję do wznoszenia się, gdzie ulegają chło­dzeniu, i vice versa: powietrze chłodne opada w dół i tam się nagrzewa. To bezustanne mieszanie się powietrza rozcieńcza brudy wydalane przez cywilizację XX-wieczną i pozwala jako tako od­dychać nawet mieszkańcom wielkich metropolii.

Natomiast wszelkie zanieczyszczenia wprowa­dzone w obręb stratosfery pozostają tu bardzo długo, co najmniej dwa lata — jak obliczają fa­chowcy. Choć odpadki po próbach termojądro­wych dokonywanych w 1961 roku odkryto w stra- tosferze jeszcze w osiem lat później.

Teraz pozostał problem zbadania, na ile zaszko­dzi światu (i czy w ogóle zaszkodzi) przewidywa­ny rozwój naddźwiękowego lotnictwa transporto­wego. Wśród odpadów, pozostawionych w atmo­

sferze przez supernowoczesne samoloty, najnie­bezpieczniejsze są: para wodna i tlenek azotu. Ob­licza się, że w 1985 roku samoloty będą wydalać dziennie 100 tys. ton pary wodnej. Czym to gro­zi?

Hipotezy naukowców są rozbieżne. Jedni twier­dzą, iż tworzyć' się będą w stratosferze chmury pochłaniające promienie słoneczne, przez co Zie­mia ulegnie ochłodzeniu. Drudzy znów malują ta­ki oto obraz: promienie Słońca przemkną przez owe chmury i ogrzewać będą Ziemię, ta zaś emito­wać będzie promieniowaniem podczerwonym, któ­re wchłonięte zostanie przez parę wodną. W re­zultacie Ziemia, otrzymując energii cieplnej wię­cej, niż może jej wydalić, zacznie się coraz bar­dziej nagrzewać. A więc na dwoje babka wróżyła: albo będziemy się trząść iz zimna, albo pocić z go­rąca. O ile w ogóle przeżyjemy, gdyż para wod­na, wydalana przez samoloty ponaddźwiękowe powodować może tworzenie się związków wodo­rowych, które z kolei wchodząc w związki z ozo­nem, mogą go zniszczyć. A jeśli tak, to już wiemy, czym to groz^

PUSTOSZONA PLANETA

Jedynie w skali całego globu można skutecznie ochronić naturalne środowisko człowieka. Bo wia­domo na przykład, że zanieczyszczenia atmosfery na skutek prób z bronią jądrową powodowały spa-

danie deszczów skażonych radioaktywnie nie tyl­ko tam, gdzie te próby przeprowadzano, lecz nie­kiedy w odległych krajach. Dwutlenek węgla wy­rzucany w powietrze przez kominy fabryk za­nieczyszcza powietrze nie tylko w miastach i o- kręgach przemysłowych, ale przemieszcza się też w regiony rolnicze. Nic nie pomogłoby oczyszczanie wód Odry na terenie naszego kraju, jeśli napły­wałyby one z Czechosłowacji stale zanieczyszcza-, ne.

Przykłady można mnożyć w nieskończoność. Nie ulega wątpliwości, że rozwiązanie problemu ochrony przyrody i jej zasobów musi być podjęte* w skali ogólnoświatowej.

Czas to najwyższy, ostatni dzwonek. Rozwój cy­wilizacji technicznej stworzył dla przyrody śmier­telne niebezpieczeństwo. Do tej pory uważano ją zawsze za niezniszczalną i cała historia cywiliza­cji była historią walki z przyrodą. Ale czy czło­wiek w tej walce może zadać śmiertelny cios? Nonsens! Przecież równałoby się to samobójstwu! Niestety jednak, ciosy są wciąż zadawane. Nisz­czeją całe połacie ziemi na skutek zbyt intensyw­nej, rabunkowej zgoła gospodarki, giną lasy od ognia i siekiery, zatruwane są rzeki, a morza za­nieczyszczane odpadami przemysłowymi...

Eksterminacja wielu gatunków zwierząt rozpo­częła się jeszcze w minionym stuleciu. Do legendy przeszły wyczyny Buffalo Billa, który w ciągu jednego sezonu myśliwskiego ubijał ponad 4 tysią­ce bizonów. Miał wielu naśladowców i w rezul­tacie bizony prawie całkowicie zniknęły z obszaru

Ameryki Północnej. Dodajmy, że bardzo często były to polowania podejmowane nie ze względu na mięso i skórę tych zwierząt, lecz dla sadystycz­nej przyjemności. Z około 40 milionów antylop na początku naiszego stulecia dziś pozostało zaledwie 30 tysięcy, a i tym grozi zagłada.

Nieprzebrane zdawałoby się dżungle Afryki również zostały mocno przetrzebione. Szczególnie zaciekle tropiono słonie dla ich kości używanej do różnych wyrobów, a także nosorożce, zebry i antylopy. Wiele gatunków ssaków i innych zwie­rząt w ogóle zniknęło z powierzchni Ziemi.

- Nie idzie tu jedynie o sentymenty biologów i miłośników natury. Rzecz ma również aspekt uty­litarny. Prof. Jean Dorst mówi na ten temat: „W interesie człowieka leży zachować przy życiu wszystkie istniejące jeszcze na świecie gatunki zwierząt, nawet jeśli niektóre z nich pozornie są nieprzydatne lub zgoła wydają się szkodli­we. Tępiąc je doszczętnie, narazilibyśmy się na straty; bo kto wie, czy gatunki te nie przyniosą z czasem korzyści, o których na razie jeszcze nie wiemy”.

Były już tego przykłady. Oto nim okazało się, że nawóz guano należy do najlepszych na świecie, przez czas długi bezlitośnie tępiono ptaki, z ekskrementów których powstał ów nawóz.

Poważne zagrożenie dla przyrody stanowi ero­zja wodna i wietrzna. Występuje ona i w naturze pozostającej w stapie dziewiczym; człowiek jed­nak działalnością swą bardzo często ją przyspiesza.

Trzeba wielu tysięcy lat, by utworzyła się 25-cen- tymetrowa warstwa gleby, która nas żywi;'wy­starczy natomiast kilka lat, by została zniszczona, Ziemia pozbawiona pokrywy roślinności, która ją chroni, wystawiona zostaje na działanie deszczów i wiatrów i te spłukują albo unoszą w powietrze urodzajne cząstki tworzące glebę.

Do historii przeszła klęska z roku 1934, kiedy to na olbrzymich przestrzeniach Kansasu, Texasu i Oklahomy gwałtowny wiatr uniósł w tumanach, kurzu warstwę gleby, co było zresztą katastrofą, nie tylko dla tysięcy farmerów, ale i dla miesz-n kańców miast, które zasypane zostały kurzem tak, że przerwana została komunikacja.

Optymiści wskazują na morza, jako niewyczer­pany magazyn żywności. Alé i tu nadmierna eką- ploatacja spowodować może zniknięcie wielu ga­tunków ryb, nie Wyłączając śledzi, sardynek czy dorszy. Jeśli zaś idzie o spożywcze walory glonów, to owszem, można w nich upatrywać pewne szan­se, jednakże hodowla i przetwórstwo glonów na­stręczają tak wiele problemów technicznych, że niektórzy naukowcy skłonni są to uważać za dzie­dzinę science fiction.

Tak więc Homo sapiens narażony jest na to, że zginie z głodu pośród pustyni, którą sam, włas­nymi rękami, tworzy.

Głód nie jest zresztą jedynym niebezpieczeń­stwem, jakie nam zagraża. Inne, wcale nie mniej­sze, pociągają za sobą zatrucia, Tak na przykład środki chemiczne używane do walki z owadami i

chwastami, okazały się zabójcze również dla pta­ków, ryb i... łudzi. Stosowane są w okresie wege­tacji roślin lub przy magazynowaniu produktów roślinnych, mogą trafić do Organizmu konsumen­ta. Mogą również za pośrednictwem paszy dosta­wać się do tkanek zwierzęcych i tą drogą zanie­czyszczać mięso oraz produkty zwierzęce.

Bić na alarm trzeba także z powodu zatruwania przyrody przez przemysł: dym i tumany kurzu, wyrzucane w przestrzeń odpadki i cuchnące cie­cze odprowadzane do rzek...

Morza i oceany też nie są wolne od trucicielskiej działalności człowieka. A nawet jeszcze bardziej śą na nią wystawione, jako że tutaj topi się za­zwyczaj odpadki radioaktywne. Prawda, że te naj­groźniejsze umieszcza się w grubych naczyniach z ołowiu i betonu, ale czy bezpieczeństwo jest za­gwarantowane w stu procentach? Na razie tak, lecz substancje radioaktywne trwać będą znacznie dłużej niż ołów i beton. Sprowadzamy więc nie­bezpieczeństwo na przyszłe pokolenia.

Rozwijając działalność cywilizacyjną musimy, oczywiście, wpływać na otaczającą nas przyrodę, tego się nie da uniknąć, jednakże niezbędna jest jak najdalej idąca ostrożność. Zachwianie bowiem równowagi biologicznej w otaczającym nas świe- cie mogłoby mieć fatalne dla nas konsekwencje. To tak, jakby ktoś podcinał gałąź, na której sie- .dzi.

I jeszcze o jednym warto pamiętać: wszelkie dzieła rąk ludzkich w razie zniszczenia można

ewentualnie zrekonstruować i odbudować,. nato­miast dzieł natury nigdy chyba nie będziemy w stanie odtworzyć. Trzeba więc je chronić i szano­wać.

KAPRYSY AURY

Czy równowaga klimatyczna świata ulega za­chwianiu? A jeśli tak, to czy przyczyn należy upa­trywać w szerszym, kosmicznym zgoła kontekś­cie, czy też może nasza własna działalność na Zie­mi ma taki wyraźny wpływ na warunki meteoro­logiczne?

Trzeba sobie zdawać sprawę — i naukowcy co­raz częściej podnoszą tę kwestię — że ludzkość dy­sponuje dziś taką potęgą techniczną, która może bezpośrednio wpłynąć na klimat. Jest to zresztą, potęga raczej w sensie ilościowym niż jakościo­wym, bo chociaż posiadamy maszyny nadzwyczaj skomplikowane, to sam ich napęd jest przecież ro­dem z epoki jaskiniowej.

Brzmi to jaik impertynencja pod adresem współ­czesnej nauki i techniki, no ale, jeśli się spojrzy na zagadnienie pod kątem futurologii, dostrzega­jąc potrzeby energetyczne przyszłych stuleci, to doprawdy trudno być zachwyconym, że dzisiaj, podobnie jak w czasach prehistorycznych, głów­nym źródłem energii jest jednak ogień. Z tą wszakże różnicą, fatalną dla naturalnego środo­wiska, że ongiś przodkowie nasi dla ogrzania się

i uwarzenia sobie strawy wytwarzali niewielką ilość ciepła, obecnie zaś potrzeba nam go bardzo dużo dla przekształcenia w pracę rozlicznych urzą­dzeń. Aliści — jak to wiadomo z praw termody­namiki — bynajmniej nie całe ciepło przekształ­cane jest w pracę. Wydajność termiczna maszyn osiąga w najlepszym przypadku 40 procent, a z pozostałą ilością ciepła przemysł ma zwykle kło­pot, musi się od tych kalorii jakoś uwolnić, po­dobnie jak od innych odpadów. I za śmietnik słu­ży mu, oczywiście, naturalne środowisko przyrod­nicze, głównie rzeki i jeziora.

Dziwne jest mówić o cieple jak o śmieciach, ale każdy prawie nadmiar jest czymś negatywnym, ponieważ zakłóca równowagę. W tej chwili może za wcześnie jeszcze podnosić larum z powodu przegrzania planety. Ilość ciepła, którą ludzie wytwarzają, nie jest aż taka wielka, by mogło to być odczuwalne, jednakże trzeba sobie zdawać sprawę, że z każdym rokiem będzie wzrastać po­tęga energetyczna świata i że nawet stosunkowo niewielka zmiana w ciepłocie planety może wy­wołać katastrofalne skutki/ Naukowcy obliczają, że w ostatnich 50 latach średnia temperatura pod­niosła się o 1 stopień. Może zresztą z innych przy­czyn niż techniczna działalność człowieka. Nie­mniej zaobserwowano w związku z tym takie zja­wiska, jak przesiedlanie się śledzi za krąg polarny (ten gatunek ryb lubi chłodną wodę), a sardynek z wód równikowych ku kanałowi La Manche.

Wzrost ciepłoty niekoniecznie odbywa się bez­pośrednio. I nie iyle istotne jest to, że dyszą ża-

rem kotły fabryk oraz asfalt i mury wielkich me­tropolii, co fakt, że podczas Spalania surowcó'w|j wytwarzany jest dwutlenek węgla, który ma tę właściwość, że intensywnie pochłania promienie;! podczerwone, przez co spełnia jak gdyby rolę ó*1 dzieży. Istnieje obawa, że otulający Ziemię płaszcz! atmosfery może być nazbyt ciepły, a jak wiadomo. przegrzewanie się nie jest wcale zdrowe.

Ale w tym samym czasie, gdy ekologowie bili na alarm z przyczyn nadmiaru ciepła, dało o so­bie znać całkiem odwrotne zjawisko, zresztą tak­że wywołane techniczną działalnością człowieka. Oto, co na ten temat pisał Gordon Rattray Tay­lor:

W 1959 roku na północnym Atlantyku ilość lodów wzrosła do rozmiarów nie notowanych od sześćdziesięciu lat. W 1965 roku lód skuł ponow­nie porty północnego wybrzeża Islandii, uniemoż­liwiając połowy. Fakt ten powtórzył się w 1968 roku i w jeszcze większym stopniu w rok póź­niej”.

Przybywającego do Indii samolotem profesora Brysona uderzył widok jednolitej, niebieskawej mgły, która rozpościerała się nieruchomo nad ca­łym horyzontem, aż do wysokości 6—7 tys. me­trów. Pochodziła ona częściowo z wypalanych przez wieśniaków traw, a częściowo składał się na nią kurz unoszący się z nie porośniętych niczym obszarów ziemi. Było rzeczą oczywistą, że taka mgła pochłania znaczną część promieni słonecz­nych, a co za tym idzie, obniża temperaturę ziemi znajdującej się pod nią. Zdjęcia lotnicze wykaza­

ły, że podobna niebieskawa mgła rozciąga się nad Brazylią i Afryką Środkową.

Czy Ogrzewanie przy pomocy dwutlenku wę­gli; i ochłodzenie wynikające ze wzrostu zachmu­rzeni^ zrównoważą się? Oto jest pytanie, na które usiłują znaleźć odpowiedź co najtęższe głowy. Je­den z doradców brytyjskiej Agencji do spraw Przestrzeni Powietrznej, dr Jim Lovelock, prze­widuje spadek temperatury tak duży, że jeszcze przed upływem bieżącego dziesięciolecia należa­łoby się spodziewać początku nowej ery lodowco­wej. A w związku z tym niby groźne memento brzmią takie oto zdania G. R. Taylora:

Gdy pod koniec plejstocenu wystąpiła na na­szej planecie era lodowcowa, zamarzła nagle nie­zliczona liczba mamutów. Znaleziono je w za­marzniętej ziemi, z dobrze zachowaną skórą i sier­ścią, z nie strawioną jeszcze trawą w żołądku i źdźbłami w zębach. Wydaje się, że zwierzęta te zo­stały nagle zaskoczone przez zimno. Jest tylko jed­no wytłumaczenie tego zjawiska: musiały one paść ofiarą gwałtownej burzy śnieżnej, tak potężnej, że śnieg całkowicie je zasypał i że w ciągu kolej­nych pór ,letnich nie nastąpiło ich odmrożenie. By­łaby to więc zmiana klimatyczna niewiarygodnie nagła. A w takim razie można założyć, że klimat ziemski może z -ustabilizowanego stanu, szybko jak z bicza strzelił przejść do innego, jakby pod wpływem jakiegoś impulsu z rodzaju tych, jakie obecnie stwarzamy...’’

Na początku dawałem wyraz zmartwieniom, iż {■obi się ną ^więęię zą ciepło. $ęrąz znów cytuję

opinię, że grozi Ziemi nowa epoka lodowcowa — czyli, że na dwoje babka wróżyła i przeważnie nic pewnego nie wiadomo. Not ale z pogodą tak już jest — trudno ją przewidzieć nawet na najbliższy miesiąc, a cóż dopiero mówić o prognozach na XXI wiek.

A wciąż jesteśmy zdani na łaskę i niełaskę po- >. gody. I to nie tylko prywatnie jako urlopowicze.'£ Cała prawie gospodarka, poczynając od rolnictwa, a na produkcji elektryczności kończąc, zawisła jest od warunków meteorologicznych.

Czy z czasem można będzie na nie wpływać? A ściślej mówiąc regulować je stosownie do naszych potrzeb? Nie należy tu sobie zbyt wiele obiecy­wać. Zjawiska te są bowiem szalenie skompliko­wane, a nadto wchodzą tu w grę energie tego rzędu, że nawet eksplozja bomby atomowej jest przy nich fraszką. Owszem, można przewidywać, że w skali lokalnej da się rozpędzać chmury, spro­wadzać deszcz lub roztapiać śniegi, lecz w skali całego globu operacje tego typu mogłyby się oka­zać fatalne. Bo jeśli na przykład wywołałoby się sztuczny deszcz nad Europą, to kto wie, czy nie spowodowałoby' się niedostatków opadów w in­nej części świata. Jednym słowem, zawisłaby nad naszymi głowami groźba takiego bałaganu i mę­tliku, wobec którego najgorsze wybryki aury wy­dałyby się nam łagodnymi.

Co nie znaczy bynajmniej, że należy z przedsię­wzięcia tego w ogóle zrezygnować, a tylko, że nie wolno go podejmować przedwcześnie. Zanim zac??-

niemy zjawiskami tak złożonymi rządzić, trzeba je ¡¡przedtem dobrze poznać. A, niestety, do tego bardzo jeszcze daleko. Profesor Morel twierdzi nawet, że żaden model matematyczny nigdy nie będzie mógł odwzorować ogólnej niestabilności atmosfery.

Na razie dobrze by było, gdyby dało się bar­dziej precyzyjnie przewidywać pogodę na czas dłuższy niż dobę. Można by wówczas nie tylko le­piej zaplanować urlop, ale i wiele przedsięwzięć gospodarczych i w rezultacie uniknąć mnóstwa strat. Toteż sondy, satelity i balony meteorolo­giczne, od których coraz gęściej w przestrzeni, nie są tam umieszczane gwoli czczej ciekawości. Jest to, impreza kosztowna, ale na dłuższą metę na pewno opłacalna.

Specjaliści twierdzą, że już w roku 1980 prog­nozy pogody na najbliższe dziesięć dni przestaną być wytworem fantazji. Choć dodają zaraz, że ich pewność nie będzie absolutna, ponieważ nie da się nawet z pomocą gęstej sieci satelitów przewidzieć pewnych drobnych zaburzeń, które wszakże mo­gą mieć wpływ na zjawiska zachodzące w większej skali. A więc, jak widzimy, prognoza prognoz jest bardzo ostrożna.

A jaka w tej chwili jest sytuacja w meteorolo- . gii? Przewidywanie pogody na najbliższe 24 go­dziny osiąga dość wysoki stopień pewności &— 90 procent. Na dwa do czterech dni — około 70 pro­cent. Powyżej tygodnia jest to już tylko 50 pro­cent.

A jak się meteorologia ustosunkowuje do ludo­wych przysłów i przepowiedni na temat pogody? Na ogół bardzo ostrożnie lub zgoła sceptycznie. Tak na przykład Van Hamme twierdzi, że na krótką metę, to owszem, ludowe przepowiednie często okazują się trafne. Kolor nieba, halo słoneczne*' rosa itp. są zjawiskami wróżącymi zmianę aury. Aliści na dłuższą metę nie da się z nich wywieść bezbłędnej prognozy. Komputer zresztą w opar-' ciu o liczne dane nadesłane z satelitów i stacji meteorologicznych, też jeszcze nie potrafi posta­wić stuprocentowo pewnej diagnozy.

Co prawda doświadczenie ludowe ma tę- prze­wagę nad komputerem, iż posiada dłuższą niż on pamięć: wszak ludowe obserwacje meteorologicz­ne czynione były od czasów najdawniejszych, a elektroniczna maszyna cyfrowa to dziecię naszego stulecia. Trzeba jednak sobie uprzytomnić, że z każdym rokiem tworzą się w pracowniach kon­strukcyjnych doskonalsze egzemplarze. Komputer w meteorologii, tak zresztą jak i w wielu innych dziedzinach nauki, nie powiedział jeszcze ostat-' niego słowa. W każdym razie meteorolodzy bar­dzo liczą na ten instrument. Bo oczywiście same sondy i satelity nie załatwią sprawy, będzie ich Coraz więcej i zaczną dostarczać takich ilości da­nych, że nie tylko służba metorologiczna, ale i la­da komputer nie zdoła w porę wszystkich zareje­strować i odpowiednio przetworzyć, tak aby na czas przygotować trafną prognozę.

A może aura bywa niekiedy tak bardzo nieobli­

czalna, że cała sieć sond i satelitów wespół z su­perkomputerami nie zdoła przewidzieć wszyst­kich jej kaprysów i wyskoków? Wcale niewyklu­czone.

KIEDY KONIEC ŚWIATA?

Świadkowie Jehowy coraz to ustalają termin końca świata, termin bardzo bliski. I nie są oni jedynymi prorokami apokalipsy. Krążą i inne te­go rodzaju przepowiednie.

Większość ludzi będzie się pewnie z tego śmia­ła, lecz kto wie, czy nie znajdzie się paru takich, którzy zareagują tak, jak pewien szewc przed wojną, który przeczytał w prasie o zbliżającej się i zagrażającej Ziemi komecie i przepił wszystkie swoje oszczędności, bo, jak powiadał: po cholerę składać pieniądze, jeśli przyjdzie ko­meta, machnie ogonem i wszystko diabli wezmą. Co prawda członkowie sekty zapowiadającej ko­niec świata, skłaniają swych rozjnówców do cał­kiem innej postawy wyczekiwania na rychły ko­niec, mianowicie do spokojnej i rzetelnej pracy oraz kultywowania wszelkich cnót, no, ale nie­których bardzo trudno do tego skłonić, nawet snu­ciem apokaliptycznych wizji. A jeśli nawet na kil­ka miesięcy wyrzekną się swoich przywar i po­tem okaże się, iż koniec świata nie nastąpił, to będą bardzo rozczarowani. ~

Tak jak ten facet z anegdoty, który mówił: —

Mieli przyjść goście, umyłem nogi, nie przyszli i teraz, jak ten głupi, zostałem z umytymi nogami."

Lecz nie będą tu na wzór Szwejka mnożyć dyk­teryjek, gdyż problem jest całkiem poważny. Nie dlatego bynajmniej, abym miał uwierzyć, że już w tym roku albo wkrótce potem nastąpi dramatycz­ny finał naszego globu (choć czy to, co kiedy wia­domo), ale dlatego, że katastroficzne wizje i prze­powiednie zaczynają się pojawiać coraz obficiej, zwłaszcza w Europie zachodniej i w USA, ale i do nas też docierają siejące pewien niepokój w umy­słach. I można przewidywać, że z roku na rok, im bliżej okrągłej daty 2000, tym więcej się ich bę­dzie mnożyć. Tak to już jest, że okrągła liczba skłania do refleksji, w tym również refleksji apo­kaliptycznej.

Warto tu przypomnieć, że nie inaczej było, gdy zbliżał się rok 1000. Jakiż wówczas zamęt wkradł się do społeczeństwa, ileż ludzie przeżyli strachu

na wołowej skórze by tego nie spisał. Koniec świata nie nastąpił, niemniej w wiekach średnich, a i potem także, nie zrezygnowano z przepowied­ni ustalających dokładnie datę apokalipsy; nieko­niecznie musiała to być data okrągła.

Gdyby się przyjrzeć bliżej genezie owych pro­roctw, okazałoby się, że są one związane z okre­sem wstrząsów i niepokojów na świecie; są więc niejako projekcją umysłów przeżywających strach. Czyż okres średniowiecza nie był swego rodzaju kipiącym kotłem?

Nie sądzimy, by w naszych czasach proroctwa

o końcu świata mogły opanować umysły w takim

stopniu, jak tysiąc lat temu. Choć powodów do niepokoju też nie brak. Druga połowa XX wieku jest w pewnym sensie jeszcze bardziej kipiącym kotłem, w którym wygotowują się nowe całkiem pojęcia i wartości, i zderzają się nieraz bardzo sil­nie z tradycyjnymi pojęciami. Dodajmy do tego potężne moce, jakie wyzwala rozwój nauki i tech­niki. Wszystko razem może niekiedy nastrajać apokaliptycznie. Z tym wszakże, iż w naszej epo­ce rzadziej wychodzi się z przesłanek religijnych czy irracjonalnych, lecz raczej snuje się czarne proroctwa w oparciu o analizę trendów współczes­nej cywilizacji. Nawet niektórzy naukowcy wpa­dają w popłoch...

To prawda, że sporo jest objawów niepokoją­cych, wśród nich: groźba wojny termonuklearnej lub chemicznej-i bakteriologicznej, skażenie na­turalnego środowiska człowieka, ograniczające się możliwości wyżywienia, wyczerpywanie się su­rowców i zasobów energetycznych Ziemi — by wyliczyć tylko najważniejsze. Ale przecież podej­mowane są wysiłki dla zażegnania tych gróźb. Wi­dmo konfliktu termonukleamego było jednak przed laty bardziej bliskie ucieleśnienia, aniżeli obecnie.

W tej, chwili najwięcej podnosi .się krzyków z pdwodu zanieczyszczenia naturalnego środowiska człowieka i alarmy te, choć nawet przesadne, są skądinąd pożyteczne, gdyż mobilizują społeczeń­stwo do walki z owym zagrożeniem, które bądź co bądź jest realne, bo jeśli nawet nie nastąpi z tęgo powodu globalną katastrofa, to już teraz da­

ją o sobie znać różne schorzenia, z Nasileniem się* przypadków nowotworowych włącznie.

Nauka współczesna nie pozostaje obojętna na dolę naszych wnuków i prawnuków, którym za­braknąć może pożywienia oraz zasobów energe­tycznych dla dalszego rozwijania cywilizacji; Przedsiębrane są badania nad wyhodowaniem bar­dziej wydajnych odmian roślin, nad zagospodaro- ■ waniem mórz i oceanów, nad znalezieniem cał­kiem nowych źródeł energii etc.

Nie wolno jednak grzeszyć zbytnim optymiz­mem uważając, iż dalszy dynamiczny rozwój nauk sam przez się załatwi wszystkie problemy i odsu­nie wszelkie niebezpieczeństwa. Taki scjentyzm dobry był może w XIX stuleciu, ale nie dzisiaj. Aliści popadanie w drugą skrajność, mianowicie przekonanie, że nauka i technika bezwzględnie ściągną na nas katastrofę, też jest nieuzasadnio­ne. Nie są one przecież siłami obdarzonymi włas­ną rolą (ani dobrą, ani złą), lecz my im nadajemy kierunek. Niedobrze byłoby wpaść w pesymizm i z założonymi rękami czekać na naukowo-technicz- ną apokalipsę.

Teoretycznie biorąc, są jeszcze inne ewentual­ności końca świata i zagłady życia na Ziemi-— związane z jej drogą przez rozległe przestrzenie kosmiczne. Bo przecież, gdy tak sobie na pozór spokojnie siedzimy z książką w ręku,, w istocie pędzimy z zawrotną szybkością przez Kosmos..

Czy nie nastąpi jakiś kataklizm zupełnie przez nas nie zawiniony? Na przykład zdęrzęnie się z

jakimiś innymi ciałami niebieskimi: kometami, planetoidami, ogromnymi meteorytami? i , Trudno Się tu bawić w proroka z różnych względów. Astronomowie i geofizycy, najbardziej kompetentni w tej kwestii, raczej niechętnie roz­trząsają ją publicznie — a to z obawy, by nie wy-| wołać histerycznych reakcji, jakie, niestety, są dość powszechne w II połowie XX wieku, bowiem spory odsetek ludzi nie wytrzymuje nerwowo przyspieszenia cywilizacyjnego i objawia skłon­ności do demonizowania różnych zjawisk. Niektó­rzy, gdy tylko usłyszą, że zbliża się ku naszemu globowi jakieś ciało niebieskie, Zaraz pytają: kie­dy koniec świata? Jutro czy pojutrze?

Gwoli uspokojenia warto sobie uprzytomnić, że Ziemia istnieje już blisko 5 miliardów lat. Gdyby planety uległy zniszczeniu za każdym, razem, gdy zbliżało się do nich lub nawet padało na nie jakieś ciało niebieskie, już tylko chmura kurzu krąży­łaby wokół Słońca. Niemniej faktem jest, że na przestrzeni tego czasu glob nasz podlegał różnym kataklizmom — bombardowany był przez mete­oryty, niekiedy wręcz gigantyczne. Te ostatnie pojawiały się w odstępach milionów lat.

Wiele wskazuje na to, że i z kometami miała już Ziemia do czynienia. A różnica to niebagatelna w porównaniu z meteorytami, zważywszy na dużo większą masę komet. Wstrząs musiał być zaiste okropny: ów niebieski pocisk kruszył skorupę ziemską w miejscu trafienia, a jego rozpryski le­ciały w przestrzeń kosmiczną, po czym wracały z

powrotem poprzez atmosferę i rozpraszały się po powierzchni Ziemi w dużych ilościach.

Odpryskami komety IjP jak twierdzi prof. Harold C. Urey, laureat Nagrody Nołjla — są tektyty, owe kamienie, które geolodzy znajdują np. w Libii, Cze- . chosłowacji, Australii... Możliwa jest do ustalenia ich data: np. australijskie liczą 700 tys. lat, z Wy­brzeża Kości Słoniowej — 1 milion lat, z Pustyni Libijskięj — 28 milionów. Nie wchodząc w szcze­góły warto zwrócić uwagę, że datowanie tych ka­mieni jest zbieżne z erami geologicznymi. Stąd na­suwałby się wniosek, że wielkie przemiany w dziejach naszego globu wywoływane były przez ka­taklizmy w rodzaju zderzenia z kometą. Tłumaczy­łoby to m.in. nagłe zniknięcie z powierzchni Zie­mi dinozaurów. Te przedpotopowe kolosy nie wy­trzymały pewnie radykalnej zmiany klimatu, jaka nastąpiła w wyniku nasycenia atmosfery pyłem pochodzącym z odpadów komety i ze wzmożonego działania wulkanów, pobudzonych przez zderzenie, oraz oparami amoniaku i innych związków che­micznych, które zawarte były w jądrze komety.

Czy za ileś tam milionów lat dojdzie do następ­nego kataklizmu? Wcale niewykluczone — powia­dają astronomowie. Ale nikt o zdrowych zmysłach nie będzie przecież z tego powodu wpadał w kos­miczną rozpacz.

Niektórzy zaś geolodzy twierdzą, że choćby i żadne gwałtowne wstrząsy nie nastąpiły, to i tak oblicze naszej planety ulegnie olbrzymim zmia­nom. Zresztą już od dawna ten proces jest w toku, a jeśli go się gołym okiem nie dostrzega, nawet na

przestrzeni całych stuleci, to dlatego, iż odbywa się bardzo powoli. Tu trzeba liczyć w milionach lat. Ruchy tektoniczne, czyli ruchy skorupy ziemskiej, które ukształtowały postać kontynentów i łańcu­chów górskich, wciąż się przejawiają — z szybkoś­cią kilku milimetrów w ciągu roku, więc może to być wykryte jedynie nadzwyczaj czułymi instru­mentami sejsmicznymi. Dziś jednak geolodzy dys­ponują instrumentami i potrafią stwierdzić np., że Pireneje, Alpy i Himalaje podnoszą się w górę. Spróbowano nawet określić mapę Ziemi za 50 min lat, stosując metodę polegającą na tym, że ekstra- poluje się aktualnie znane ruchy tektoniczne i za­kłada, że będą się wciąż powtarzać. '

.A taka daleka podróż w czasie, choć może nie ma wielkiego waloru praktycznego, jest jednak cieka­wa. Wybierzmy się w nią, by choć na chwilkę rzu­cić okiem na glob ziemski w roku 50 000 000. Otóż widzimy, że obie Ameryki znacznie się oddaliły od , Europy i Afryki. Ocean Atlantycki powiększył się, a zwłaszcza rozszerzyło się przejście między Gren­landią, Islandią i Anglią, ■ w wyniku czego ciepły prąd, Golfstrom, może płynąć wprost na północ i nię obmywa już wybrzeży Francji i Anglii, co dla klimatu tych krajów ma dramatyczne konsekwen­cje.

Ameryka i Syberia stopiły się w jeden ląd, gdyż nie istnieje już cieśnina Beringa. Australia posunęła się ku równikowi, popychając wyspy Indonezji ku kontynentowi azjatyckiemu — Filipiny stopiły się z Chinami.

Morze Śródziemne nie ma połączenia z Atlanty-'

kiem i stało się tylko słonym jeziorem. „But“ włos­ki przesunął się ku wybrzeżom Dalmacji, tak żę Adriatyk stał się bardzo wąskim jeziorem.

Na Syberii wznoszą się wielkie łańcuchy górskie, a Kamczatka oderwała się od kontynentu i jest wy­spą. Japonia jest odsunięta od Chin, te zaś stały się terenem, po którym szaleją straszliwe huraga­ny. Podobnie niszczona huraganami jest cała wscho- dnia część dzisiejszych Stanów Zjednoczonych, 1

No, dość tej zabawy z przesuwaniem kontynen­tów. Mamy jeszcze dużo czasu, by się przejmować tym, co będzie za 50 milionów lat, choć mimo wszystko nie można owych dalekosiężnych prog­noz geologicznych uznać za całkiem jałowe. Kto wie, czy kiedyś ludzie nie będą umieli wpłynąć na ruchy tektoniczne, zresztą nawet już teraz znajo­mość kierunku tych ruchów może się na coś przy­dać, np. w związku z eksploatacją jakichś pokładów surowcowych.

ZANURZENI W PROMIENIACH

Żyjemy zanurzeni w prawdziwym oceanie fal elektromagnetycznych, a i sami też je emitujemy wszystkimi komórkami naszego organizmu.

Zresztą każde ciało, żywe czy martwe, jeśli tylko jego temperatura jest wyższa od absolutnego zera, stanowi źródło promieniowania elektromagnetycz­nego. Jest ono przeważnie niewidzialne, a jedynie fale świetlne usytuowane w stosunkowo .niewieł-

kim przedziale długości widma elekromagnetyczne- go są dostrzegalne dla naszego zmysłu wzroku.

W obszarze fal dłuższych niż świetlne leżą mię­dzy innymi fale promieniowania podczerwonego (czyli cieplne), fale radiowe oraz bardzo długie fale prądu zmiennego. Natomiast do krótkich i naj­krótszych należą fale promieniowania ultrafiole­towego, rentgenowskiego oraz promienie kosmicz­ne o nadzwyczaj wielkiej częstotliwości. Tu już wkroczyliśmy w obszar tzw. promieniowania joni­zującego, zabójczego dla zdrowia i życia. A w ogóle — jak nietrudno się domyślić żaden rodzaj promieniowania nie jest pod tym względem obo­jętny. Na-szczęście, oddziałują na nas głównie pro­mienie życiodajne, by wspomnieć tylko o Słońcu. Jest jakaś równowaga w otaczającym nas środo­wisku elektromagnetycznym. Istnieją jednak po­ważne, obawy> że równowaga ta może zostać zach­wiana, ponieważ współczesna cywilizacja zagę­szcza coraz bardziej środowisko, Wprowadzając no­we, niekiedy bardzo potężne źródła promieniowa­nia. Pomińmy już nawet próby termonuklearne, które wywoływały istną ulewę promieniowania jonizującego, zdolnego odkształcić chromosomy, a tym samym zmienić genotyp istot żywych. Z tej przyczyny naukowcy bili już na alarm, a pisarze science fiction nie szczędzili czarnych barw na ma­lowanie potworów, jakie się narodziły w wyniku nieoczekiwanych mutacji. Aliści przez dłuższy czas uchodził uwadze naukowców problem promie­niowania elektromagnetycznego niejonizującego, wytwarzanego przez urządzenia elektroniczne, ta-

kie jak: nadajniki radiowe, radiokomunikacyjne, radiofoniczne i telewizyjne, radionawigacyjne. Pro­mieniowanie to emitowane jest też przez niektóre urządzenia przemysłowe, a nawet domowe, np. kuchnie mikrofalowe, tu i ówdzie w świecie wchody dzące do użytku.

Oczywiście emisja promieni nfejonizujących nie­koniecznie musi być szkodliwa dla zdrowia. Cza­sem odwrotnie — stwierdzono na przykład, że pole elektromagnetyczne może przyspieszać zabliźnia-' nie się-ran oraz zrastanie złamanych kości. A na­wet podobno także regenerację nerwów. Przepro­wadza się również próby wykorzystania niektó-; rych efektów promieniowania elektromagnetycz­nego dla intensyfikacji produkcji rolniczej.

Ale z drugiej strony wiadomo też, że bardzo sil­ne promieniowanie elektromagnetyczne zabija ży­we tkanki, wytwarzając wewnątrz komórek ciepło. Zanotowano w USA przypadki śmierci wśród per­sonelu obsługującego stacje radarowe.

Problem nie jest jednak taki prosty, by dało się go określić w dwóch słowach — że intensywne pro­mieniowanie zabija, a słabe leczy lub przynajmniej pozostaje dla zdrowia obojętne. Trzeba jeszcze od­powiedzieć na pytanie, czy ten ostatni rodzaj pro­mieniowania nie staje się szkodliwy, jeśli oddzia­łuje na organizm przez dłuższy czas. Naukowcy zaczęli podejrzewać, że tak właśnie jest, że efekty promieniowania kumulują się i, Co gorsza, być mo­że również pociągną za sobą jakieś zmiany gene­tyczne. Hipoteza ta wydaje się najczarniejszym proroctwem, ale nie jest pozbawiona podstaw i nie

wolno jej lekceważyć — bo dopiero wówczas przy­szłość okazałaby się naprawdę mroczna.

Tak więc powstał nowy problem ochrony natu­ralnego środowiska — zanieczyszczanie przestrzeni sztucznie wytwarzanymi falami elektromagnetycz­nymi. Wiele ośrodków naukowych zajęło się już bardzo żywo badaniem tego problemu. W Polsce działa Komisja Biologicznych Efektów Napromie- niowań Niejonizujących PAN; prowadzą też wni­kliwe badania w tej dziedzinie takie placówki, jak: instytut Medycyny Pracy w Łoclzi oraz Centralny Instytut Ochrony Pracy w Warszawie. Nawiązana została w tej dziedzinie współpraca z ośrodkami radzieckimi.

Intensywne badania prowadzone są także w Ka­nadzie i' Stanach j Zjednoczonych.

Nie bez kozery wymieniłem nasze ośrodki ba­dawcze na pierwszym miejscu. Należą one do przo­dujących w świecie, czego dowodem może być fakt, że właśnie w Polsce było organizowane mię­dzynarodowe sympozjum poświęcone tym zagad­nieniom. Zasygnalizowało ono światu, że promie­niowanie elektromagnetyczne może być niekorzyst­nym czynnikiem skażającym otoczenie, o ile jego natężenie w środowisku człowieka będzie się po­większać nadal w sposób nie kontrolowany.

Wiele jest w tej sprawie jeszcze do zrobienia. Przede wszystkim trzeba jak najdokładniej wyjaś­nić mechanizm powstawania zaburzeń klinicznych u ludzi na skutek działania na organizm fal elektro­magnetycznych. Następnie podjąć takie kroki orga­nizacyjne w skali całego globu, które pozwoliłyby

skutecznie mierzyć i kontrolować wszelkie promie­niowanie. Potrzebna tu jest więc zarówno wie'dza, jak i dobra wola.

Zresztą tak ssano w każdej dziedzinie współczes­nej cywilizacji, niosącej obok dobrodziejstw rów­nież i zagrożenia, i to nie w skali lokalnej tylko, ale ogólnoświatowej.

Nie wyłączymy wszystkich nadajników, tak jak nie zrezygnujemy z przemysłu, komunikacji etc. Zresztą i nie moglibyśmy już tego uczynić, bo do-; piero wtedy zginęlibyśmy jak muchy. Pozostaje więc czuwać, by wszystko funkcjonowało w spo­sób nie zagrażający życiu i zdrowiu. A w przypada ku promieniowania elektromagnetycznego zadanie to jest tym trudniejsze, że mamy do czynienia z postacią materii, której ani okiem, ani węchem,, ani żadnym receptorem zmysłowym nie dostrze­żemy.

WSZYSCY JESTESMY KOSMONAUTAMI

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy pasażerami stat­ku kosmicznego. I to nie takiego, co dociera zaled­wie do Księżyca czy Marsa* pokonując odległości liczone w sekundach i minutach świetlnych, ale statku bardzo dużego, lecącego przez przestrzenie międzygwiezdne wynoszące tysiące i miliony lat świetlnych.

Jedne pokolenia kosmonautów wymierałyby, po nich przychodziłyby nowe, zapewne coraz licznie j-

U

sze. (Bo odrzucamy koncepcję podróży w stanie zamrożenia, na podobieństwo nieboszczyków bu­dzonych u kresu podróży za pomocą jakichś spec­jalnych aparatów).

. Rzecz jasna, iż pojazd taki już prawie w niczym nie-przypominałby kapsułki „Apolla” czy „Sojuza”, musiałby być niesłychanie duży, aby toczyło się tu normalne życie. Lecz choćby i był maksymalnie wielki — mierząc miarą najoptymistyczniej prze­myślanych możliwości ludzkich — to i tak nie zdo­łałby zabrać dostatecznej ilości wody, pożywienia, tlenu oraz tego wszystkiego, co do życia człowieko­wi niezbędne. Należałoby tu stworzyć, np. z pomo­cą glonów, zamknięty cykl krążenia owej materii, tak, by można ją było z powrotem odzyskiwać.

Glony, podobnie jak inne zielone rośliny, zdolne są wyłapywać z otoczenia dwutlenek węgla i nas­tępnie, oddając tlen, wykorzystywać węgiel dla wytwarzania białka, węglowodanów i tłuszczów — tj. podstawowych składników pożywienia. A więc to, co miało zatruwać atmosferę naszego statku (dwutlenek węgla), staje się budulcem dla odzyska­nia zapasów tlenu i żywności.

Trzeba by. również pomyśleć o odzyskaniu zu­żytej wody i innych materiałów, ów zamknięty cykl krążenia musiałby być o wiele bardziej skom­plikowany, niż zdołałem to naszkicować. Nawia­sem mówiąc, od stopnia komplikacji zależy trwa­łość i niezawodność takiego cyklu przemian.

Podobne pojazdy kosmiczne opisywane są, mniej lub bardziej udolnie przez autorów science fiction. Jednakże chciałem zwrócić na nie uwagę nié gwoli

ekscytowania wyobraźni i wybiegania w bardzo daleką przyszłość, kiedy to ludzkość zdolna będzie ewentualnie podejmować wojaże międzygalaktycz- ne. Problem zamkniętego cyklu krążenia materii staje się bardzo aktualny już dziś, w drugiej poło­wie XX stulecia. Bo czyż nasza planeta — choć jej nikt w warsztacie nie zmontował — nie jest czymś w rodzaju dalekodystansowego pojazdu kos­micznego? Pędzimy na nim przez rozległe i groź­ne przestrzenie wszechświata, osłaniani pancerzem, atmosfery, który lepiej nas chroni przed meteory­tami, promieniami kosmicznymi etc. niźli najr twardsza stal. Wyposażeni jesteśmy w nieprzebra­ne bogactwa powietrza, wody i wszelkiej materii, Ale czy rzeczywiście nieprzebrane? Tak mogło się jeszcze do niedawna wydawać. Podobnie jak porównanie Ziemi do pojazdu przestrzennego wy­dawałoby się bardzo naciągniętą metaforą. A dziś już chyba nie. W wyobrażeniu współczesnego czło­wieka, który widział kulę ziemską sfotografowaną w odległości około 300 tys. km, nie przedstawia się już ona jako wielki, nieograniczony świat — raczej jak łupinka rzucona w przestrzeń kosmicz­ną. Ta przemiana w mentalności bierze się, zfesztą nie tylko z wyczynów astronautycznych, w których wszyscy, nawet siedząc w fotelu przed telewizo­rem, po trosze jakoś uczestniczymy. Zwyczajne, powszechnie, używane środki lokomocji też spra­wiają, że planeta Ziemia staje się coraz mniejsza. A także coraz ciaśniejsza, co znów sprawia eksplo­zja demograficzna, przed skutkami której przes­trzegają liczne publikacje futurologiczne.

Dla zilustrowania tego problemu sięgnijmy na chwilę do statystyk. Otóż w połowie XVII wieku Ziemia liczyła ok. 500 milionów mieszkańców; w dwa wieki później, w 1850 roku, liczba ta się pod­woiła; następnie wystarczyło sto lat, by wzrosła dwa i pół raza, tj. do 2,5 miliarda w 1950 roku. Przewiduje się, że w roku 2000 będzie nas na świe- cie.6 miliardów. -■

Trzeba przy tym pamiętać, że wzrasta również i to w tempie jeszcze szybszym, produkcja oraz konsumpcja. Tak np. między rokiem 1900 a 1970 zużycie energii wzrosło dziesięciokrotnie, zaś ma­teriałów — dwudziestokrotnie. A więc nie tylko jest więcej ludzi, lecz każdy. z nich (statystycznie biorąc) więcej konsumuje.

Wszystko pięknie, tylko jak długo tak można? — zastanawiają się futurolodzy, ze słynnym Klubem Rzymskim na czele, fetory — jak pamiętamy' — nawoływał do powstrzymania, a przynajmniej ograniczenia wzrostu produkcji i konsumpcji.

Trwają gorączkowe poszukiwania nowych źró­deł energii i być może wkrótce uda się zaprząc do pracy Słońce lub opanować dla celów pokojowych reakcję syntezy, tę, która występuje w bombie wodorowej lub może jedno i drugie albo jeszcze coś innego. W przypadku napędu* energetycznego można być optymistą. Gorzej natomiast z surow­cami, np. z metalami. Według raportu Klubu Rzymskiego — przy założeniu, iż wzrost konsum­pcji będzie taki sam jak w latach 1960—70 — za­soby metali, z wyjątkiem żelaza i chromu, wyczer-- pią się w ciągu 50 ląt. Co oczywiście byłoby wiel­

kim wstrząsem dla gospodarki w skali światowej, ■ Nadzieja mi zastąpienie metali plastykami różnego rodzaju jest o tyle złudna, że produkcja owych pla­styków zależy od petrochemii, nó a ropy naftowej. ;j jak wiadomo, wcale nie jest za dużo.

Jedyna szansa uniknięcia katastrofy to odzyski*! wanie metali i innych surowców W swego rodzą jj$ cyklu zamkniętym. Oczywiście nie odzyska się ich' w stu procentach, ale jak obliczają fachowcy — 80 do 90% plus dalsza eksploatacja naturalnych źró­deł zapewniłyby przyszłość na dalsze tysiąclecia.

Problem nie kończy się na metalach i innych te­go rodzaju klasycznych surowcach dla przemysłu. Zurbanizowana i zindustrializowana ludzkość zuży­wa coraz więcej tlenu, wody, żywności. Kurczą się uprawne tereny... I jeśli panować będzie na świe- cie, tak jak dotychczas, beztroska rozrzutność, bia­da naszym dzieciom i wnukom.

Toteż absolutnie koniecznie musimy być oszczę­dni. A raczej przezorni, patrzący dalej niż koniec naszego stulecia. Zorganizowanie cyklu zamknięte­go, podobnie jak w statku kosmicznym, który mą ograniczone przecież zasoby, kurs zaś bardzo da­leki, może uratować naszą cywilizację techniczną.

Sięgnąłem tu gwoli przykładu do zasad funkcjo­nowania międzygwiezdnego pojazdu. Ale takich, pojazdów jeszcze nie ma, a choćby i były, to i tak znacznie lepszych przykładów dla urządzenia zam­kniętego cyklu krążenia materii dostarczyć nam może Natura. Tu nie istnieje taka rzecz, jak odpa­dy, wszystko czemuś służy, stanowi cząstkę zamy­kającego się kręgu życia, wiecznie młodego,

STOLICZKU, NAKRYJ SIĘ!

^iele marzeń baśniowych zostało już w naszych czasach zrealizowanych: i siedmiomilowe buty, i| latające dywany, i mnóstwo innych cudów. Zrea­lizowano je, i to nawet z dużą nadwyżką. No bo, czyż latający dywan mógłby się zmierzyć z samo­lotem odrzutowym, nie mówiąc już o rakietach kosmicznych...

Aliści jedno czarodziejskie zaklęcie wciąż nie chce się urzeczywistnić: „Stoliczku, nakryj się!” A horoskopy na przyszłość, choćby i najbardziej optymistyczne, nie przewidują w tej dziedzinie żadnych cudów.

Czarodziejska różdżka nauki i techniki w stosun­ku do materii żywej nie działa tak szybko i efek­townie, jak w przypadku materii martwej. Żadne­go hokus-pokus nie będzie. W najlepszym razie przy dużym wysiłku i mądrej polityce, będzie mo­żna zapewnić Szybko rosnącej ludności świata dos­tateczną ilość białka, węglowodanów etc.

Brzmi to dość minorowo, ale naprawdę nie spo­sób sobie pozwolić na bardziej optymistyczny ho­roskop. Patrzenie na ten problem przez różowe szkiełko mogłoby doprowadzić do fatalnych nas­tępstw. Trzeba pamiętać, że miliony ludzi na świę­cie wciąż są niedożywione, nie zniknęło widmo śmierci głodowej.

Upatruje się ratunku w nauce i technice — iw dużej mierze słusznie — ale, jak pokazały ostatnie lata, czynnik ten nie działa automatycznie, sprawa jest bardziej skomplikowana niźli przewidywano.

Na przykład sławna przed paru laty tak zwana „zielona rewolucja” nie przyniosła zdecydowanego zwycięstwa nad głodem w krajach Trzeciego Świa­ta. Miała się ona dokonać w oparciu o nowe, co najmniej dwukrotnie wydajniejsze odmiany zbóż,, wyhodowane przez Normana Borlauga, laureata Nagrody Nobla.

Oczywiście, bardzo wiele można oczekiwać od nauki: — że plony zbóż, ryżu i kukurydzy pod­woją się, potroją czy nawet będą czterokrotnie wyższe; że krowy będą miały po dwa cielaki, za- l miast jednego; że kury będą rosły w ciągu sześciu tygodni, zamiast kilku miesięcy. Można się nawet spodziewać, że wyhodowane zostaną całkiem nowe gatunki zbóż (jak np, triticale), które zawierać bę­dą dostateczną ilość protein, by zastąpić nieobec­ność mięsa w codziennym menu.

Pamiętać jednak trzeba, że cudów w naturze nie ma, że jej prawa są w gruncie rzeczy nieprzeparte. Aby roślina mogła szybko rosnąć i obficie plono­wać, musi mieć pewną ilość substancji; a. jeśli ich nie znajduje w glebie, trzeba jej dostarczyć z zew­nątrz. Bez odpowiedniego zasilenia upraw nawo­zami i wodą nie sposób marzyć o podniesieniu plo­nów. Zwłaszcza odmiany wysokowydajne są, po­dobnie jak wszystkie wyspecjalizowane organiz­my, bardziej kruche; wymagają szczególnych sta­rań. Tak więc trzeba stosować pestycydy dla ochro­ny ich przed pasożytami, a także środki przeciw chwastom, które bynajmniej nie są kruche i V kon­sekwencji z roślinami uprawnymi zawsze by zwy­ciężyły. Słowem — dla płodnych odmian zbóż wy-

jodowanych przez Normana Borlauga z mysią o „zielonej rewolucji” potrzebna była wysoka kultu­ra agrotechniczna. A ta, oczywiście, nie może być ■stworzona bez dużych nakładów inwestycyjnych. Jeśli się chce naturę modelować, trzeba za to płacić. A czyż stać na to było głodujących chłopów z Indii oraz krajów Trzeciego Świata? Jedynie bogatsi właściciele ziemscy mogli sobie pozwolić na zakup maszyn, nawozów etc. i na ich polach nowe odmia­ny zbóż pięknie plonowały. Tak więc w końcu zie­lona . rewolucjam i-- jak to określił dyrektor FAO M. Addecke Boerma — wzbogaciła bogatych i spa- uperyzowała biednych.

Czynnik społeczny i polityczny może bardzo po­ważnie zaciążyć nad wyżywieniem świata. Bogate państwa wolą głodującym zboże sprzedawać, czę­sto zresztą po cenach spekulacyjnych, wolą nawet dawać w. ramach tzw. „pomocy”, która prowadzi do uzależnienia politycznego, aniżeli przyjść z taką pomocą, która by postawiła na nogi rolnictwo w krajach Trzeciego Świata.

Co prawda poprzez mroki tego czarnego rynku przebija coraz częściej zrozumienie, że trzeba myś­leć i działać w kategoriach całej planety, gdyż w przeciwnym razie nastąpi ogólny krach.

Ale jeśli nawet założymy, że cała ludzkość soli­darnie podejmie walkę z widmem głodu, to rów­nież problem zwycięstwa nie będzie łaitwy do roz­wiązania, zważywszy coraz gęściejsze zaludnienie naszego globu, a także coraz szybszą industrializa­cję i urbanizację, która przecież wraz ze swymi infrastrukturami pochłania sporą część ziem .upra­

wnych. Być może trzeba będzie pomyśleć q cał­kiem nowych rodzajach pożywienia. Właściwie już się o tym w kręgach naukowców i ekonomi­stów myśli: na przykład o Wykorzystaniu glonów i planktonu morskiego, choć przeciętny zjadacz chleba (i kotleta schabowego) krzywi się na to z niesmakiem. Mimo że nie proponuje mu się, by jadł glony: będą one bowiem jedynie punktem wyjścia do otrzymywania innych produktów ży­wnościowych, które odpowiednio spreparowane i przyprawione mogą również dać satysfakcję pod­niebieniu.

Ale glony to jeszcze fraszka w porównaniu z in­nymi eksperymentami żywieniowymi. Już przed kilku laty odbyła się w Londynie w British Petro­leum Company degustacja, na . której podano szynkę ze świni tuczonej proszkiém białkowym wyprodukowanym z ropy naftowej. Podobno szyn­ka ta gościom smakowała, aliści tylko do momentu, w którym dowiedzieli się szczegółów jej pochodze­nia — co by świadczyło, żę czynnik psychologiczny odgrywa w konsumpcji bardzo istotną rolę. Nie jest to zresztą nic nowego. Może więc po przeła­maniu uprzedzeń będziemy z apetytem spożywać potrawy wytworzone metodami przemysłowymi? i nawet — w miarę udoskonalania tych metod — bez pośrednictwa tuczników. Próbowano już z naf­ty wytwarzać kawior, no ale nie jest to potrawa którą by się rzucało przed wieprze.

Może zresztą wcale nie tędy droga do rewolucji w garnku. Wątpliwości nasuwają się tym większe, że ropa naftowa ostatnimi czasy bardzo podrożała

i zanim co, to wszystkie jej zasoby pożrą maszy­ny. Zresztą, niech tam! Bo prawdę mówiąc, jesteś­my — jeśli idzie o menu — trochę zacofani i nie mamy ochoty nawet na kawior z nafty. Sądzę zre­sztą, że najpierw trzeba by zrobić wszystko dla podniesienia gospodarki rolnej na świecie, dla lep­szego wykorzystywania i przechowywania produk­tów rolnych (a pozostało jeszcze w tym zakresie mnóstwo do zrobienia), i dopiero potem będziemy się martwić! Przy czym może się okazać, że zmar­twienie jest mniejsze, aniżeli się to-wydaje dziś, W okresie, gdy ludzkość jest podzielona i nie potra­fi podjąć solidarnie zadań, jakie stawia przed nią XXI wiek.

UPRAWIAĆ MORZE...

Futurolodzy wiążą wielkie nadzieje z akwakul- turą, czyli uprawą wody. Bądź co bądź mórz i oce­anów jest na naszym globie dwa i pół raza tyle, co gruntu stałego. A z drugiej strony ludność świata zwiększa się w takim tempie, iż zachodzi obawa, że w wiek XXI może wkroczyć pod znakiem głodu. Zresztą i w tej chwili przeważająca większość lud­ności na świecie nie dojada, odczuwany jest zwłasz­cza niedostatek białka zwierzęcego, najbardziej dla organizmu wartościowego. Oczywiście w dużym stopniu winien jest system niesprawiedliwości spo­łecznej, panujący na ogromnych połaciach globu

ziemskiego. Ale to jest już inny problem natu­ry politycznej.

Choć byśmy jednak stawiali najbardziej opty­mistyczne horoskopy, dotyczące polityki i socjo­logii przyszłości, kwestia wyżywienia rosnącej dy­namicznie ludności świata i tak będzie musiała być rozwiązana, co oznacza, że trzeba będzie szukać no­wych źródeł i nowych metod uzyskiwania białka oraz innych składników.

Morza i oceany od dawien dawna dostarczają człowiekowi pożywienia w postaci ryb. Ale samo; tylko łowienie już nie wystarcza. Podobnie, jak przed iluś tam tysiącami lat przestało wystarczać zbieractwo czy łowiectwo i Homo sapiens musiał się jąć uprawy ziemi oraz hodowli.

Do połowów morskich używa się wprawdzie co­raz doskonalszych statków; wyposażonych w echo­sondy, radary itp., ale cóż z tego, jeśli łowiska stają się z roku na rok uboższe. Nie mówiąc o tym, że tu i ówdzie wody •zanieczyszczane i zatruwane są ście­kami przemysłowymi. Dość mocno jest już zach­wiana równowaga biologiczna Bałtyku i Morza Śródziemnego.

Z tym zatruwaniem trzeba będzie jak najrychlej skończyć. Co więcej — należy wody uczynić żyź- niejszymi, by obficiej rodziły plankton, a w re­zultacie i ryby, które się planktonem żywią. Czy osiągnie się to przez wysypywanie do morza nawo­zów sztucznych?

Owszem, były już takie próby. Przed 30 laty jedną z zatok wybrzeża szkockiego zasilono nawo­zami sztucznymi, takimi samymi, jakie się wysie­

wa na pola. W rezultacie wzrosła ilość planktonu, a następnie ryb. Podobne eksperymenty przepro­wadzono później w Danii. Ale dziś jeszcze nie spo­sób Orzec, czy właśnie tędy droga. Ludzie stali się

i słusznie — ostrożniejsi w tego rodzaju poczy­naniach. Należałoby przedtem bardzo dokładnie zbadać, czego wody morskie dla użyźnienia potrze­bują oraz jak reagują na tę czy inną interwencję chemiczną.

Racjonalna uprawa morza przynieść może efek­ty nie tylko ilościowe, ale i jakościowe. Mianowi­cie zapobieganie zniknięciu i choćby tylko prze­trzebieniu niektórych gatunków ryb, zagrożonych obecnie przez nazbyt intensywne i z niczym się, prócz zysku, nie liczące połowy.

To prawda, że ryby są nadzwyczaj płodne: jed­na sztuka składa przeciętnie kilka milionów jaje­czek! Ale z tej astronomicznej ilości w warunkach naturalnych tylko dwie sztuki osiągają wiek doj­rzały. Natomiast przy racjonalnej akwakulturze jedna ryba mogłaby mieć około 300 tys. potomstwa.

To prawda, że akwakultura nie stała się jeszcze czymś powszechnym. Gwoli ścisłości trzeba jednak dodać, że nie jest ona absolutną nowością. Tu i ówdzie prowadzona była hodowla morska nie­których cenniejszych gatunków, na przykład os­tryg i małży jadalnych.

Wszelka hodowla stara się odtworzyć naturalny cykl życia zwierząt. U fauny morskiej cykl ten jest właściwie taki sam, jak u fauny lądowej. Zaczyna się od zjawiska fotosyntezy: rośliny z pomocą energii świetlnej dokonują syntezy związków orga­

nicznych na bazie soli mineralnych rozpuszczonych w wodzie. Te rośliny służą za pokarm faunie, któ­ra z kolei zjadana jest przez mniejszego rozmiaru faunę mięsożerną, a ta następnie przez większych drapieżników. Te znów, kończąc żywot, dostarcza­ją wodzie soli mineralnych, które stanowią bazę- następnych przemian. I tak w^esfeończoność obra­ca się koło życia w środowisku wodnym. Rzecz w tym, by obrotów tego koła nie zakłócić, lecz je przyspieszyć. Co można osiągnąć na przykład przez wzbogacenie wody w sole mineralne i w światło? W każdym razie zabieg taki przyczyni się do zwiększenia ilości roślin morskich oraz żyjątek roś­linożernych. Ale to jeszcze nie rozwiązuje proble­mu, jeśli idzie o gatunki mięsożerne — o ryby po­szukiwane na rynku. Ich naturalny cykl rozwojo­wy ma dość nikłą wydajność: 100 kg planktonu daje przeciętnie około 10 kg ryby. W hodowli in­tensywnej należałoby przeskoczyć przez niektóre fragmenty tego naturalnego koła — karmić młody narybek bezpośrednio, spreparowanym odpo­wiednio pokarmem (z odpadków rybnych i, z ga­tunków niejadalnych). Osiągnęłoby się wówczas wydajność do 50%.

Bardzo istotne jest, by roztoczyć kontrolę nad rozmnażaniem się takich a nie innych gatunków ryb. Czyni się już w tym kierunku eksperymenty, na przykład wywołuje się składanie ikry, poddając rybę szokowi termicznemu lub wstrzykując jej hormony. Na razie próby te nie wyszły poza sta­dium laboratoryjne, zresztą nie zawsze dają pozy­tywne wyniki, a więc tym bardziej trudno* prze­

widzieć, czy będą owocne na szeroką skalę. W każ­dym razie należy tu zachować jak najdalej idącą ostrożność, albowiem człowiek, mimo całej swej wiedzy i przebiegłości, jest w rozgrywce z przy­rodą nadal partnerem słabszym. I tak chyba musi byś*, zważywszy, iż ona jest całością, a my jesteś­my jej częścią tylko i jeśli zachwiana byłaby rów­nowaga całości, biada również i części, choćby

i najlepszej. Co prawda nikłe są obawy, że nauko­we eksperymenty doprowadzą do rozmnożenia się w morzach jakichś węży morskich, lewiatanów

i innych potworów, które nas pożrą. Chodzi wszak­że o to, abyśmy mogli fauną mórz — obfitą i sma­czną — wzbogacić nasze menU.

SKARBY NEPTUNA

Potrzeby naszych prehistorycznych przodków były w porównaniu z potrzebami współczesnego człowieka zaiste znikome. Dziennie kilkaset gra­mów żywności, trochę wody, nadto skóra, w którą się przyodziewali oraz kamień i glina, z których wytwarzali narzędzia i naczynia. A jedynym źród-r łem energii były ich własne muskuły.

Dziś na jednego mieszkańca Ziemi przypada rocznie pół tony stali, ponadto setki kilogramów innych metali, węgla, nafty tudzież substancji che­micznych nie znanych jeszcze sto lat temu. Jeśli to pomnożymy przez liczbę ludności świata — liczbę nadal gwałtownie wzrastającą — uprzytomnimy

sobie rozmiary tej konsumpcji i zarazem musi się nasunąć obawa, że w dość niedalekie j przyszłości wyczerpią się bogactwa Ziemi.

Niektórzy specjaliści od przemysłu przepo­wiadają, że wkrótce ołów i miedź trzeba będzie wciągnąć na listę metali rzadkich, a gdzieś około roku 2000 wyczerpią się źródła ropy naftowej.

Co więc należy czynić?

Wysuwane są różne koncepcje. Talk więc uwa­ża się na przykład, iż należy głębiej penetrować skorupę ziemską. Kopalnie nie sięgają poniżej 3 tys. metrów, a zważywszy, że średnica kuli ziemskiej wynosi ponad 12 tys. kilometrów, jest to tyle, co nakłucie szpilką.

Myśli się też o wyciąganiu metali ze skał gra­nitowych. Sto ton granitu zawiera około 8 ton alu­minium i 5 ton żelaza, nadto 500 kg tytanu, 80 kg magnezu, 30 kg chromu, 18 kg niklu i innych. Wy­starczyłoby rozkruszyć skałę, zastosować elektro­lizę...

Tona granitu zawiera także dostateczną ilość uranu i toru dla wyzwolenia energii równoważnej 50 tonom węgla.

Ale uran, pluton i tor nie mogą na dłuższą me­tę stanowić na Ziemi źródła energii. Rozszczepie­nie atomów tych pierwiastków pociąga bowiem za sobą zjawiska szkodliwe dla zdrowia. Niektóre izo­topy promieniotwórcze, uwalniane we Współczes­nych reaktorach atomowych, mogą jeszcze za ty­siąc lat okazać się szkodliwe lub zgoła śmiertelne dla jakichś nieostrożnych archeologów XXX wieku.

Na’1 szczęście istnieje jednak możliwość roz­szczepiania pierwiastków lekkich, takich jak wo­dór czy lit. Nawiasem mówiąc, reakcja taka zacho­dzi w gwiazdach. Człowiek zdołał ją odtworzyć, ale jeszcze jej nie opanował ostatecznie. Kiedy to na­stąpi, problemy energetyczne raz na zawsze zosta­ną rozv(dązane.

i' .Uczeni sądzą, że nastąpi to w ciągu pięćdziesię­ciu lat, a więc przed ostatecznym wyczerpaniem pokładów węgla i ropy naftowej. Arthur Ciarkę wskazuje na morza 1 oceany, gdzie znajduje się ęównież sławetna „ciężka woda” potrzebna do wy­zwalania energii nuklearnej. Gdyby tę energię wprząc w służbę człowieka, poruszałaby wszelkie maszyny, ogrzewałaby miasta itd.

Morze istotnie stanowi niewyczerpane źródło bogactw. Cztery kilometry sześcienne morskiej wo­dy zawierają około 150 milionów ton ciał stałych — w zawiesinie i rozpuszczonych. Najwięcej oczywiś­cie jest soli: około 120 milionów ton. Ale są także prawie wszystkie surowee potrzebne dla rozwoju techniki. Na przykład około 18 min ton magnezu. Metal ten na skalę przemysłową wydobywano już z morza podczas drugiej wojny-światowej, było to jednym z największych sukcesów chemii. Jeszcze wcześniej, bo od roku 1924, wydobywany był brom.

Uczynienie z morza kopalni nie jest jednak problemem prostym i łatwym. Cała rzecz w tym, że skarby znajdują się tutaj w postaci nazbyt roz­rzedzonej* I jeśli kogoś frapuje myśl, że w 1 km sześcienym wody jest 20 ton złota, to warto, aby

sobie uprzytomnił, że w swoim ogródku znajdzie jeszcze bogatsze pokłady. Co się zaś tyczy owych 18 min ton magnezu w kilometrze sześciennym wo­dy morskiej, to ilość ta mogłaby na setki lat zaspo­koić potrzeby przemysłu światowego, ale nikt się dotychczas tym bogactwem nie interesuje, jako że rozcieńczone jest ono w 4 miliardach ton wody, a więc stanowi zaledwie 0,000 004%.

Jednakże olbrzymie postępy,. jakie czyni che­mia współczesna, każą przypuszczać, że kiedyś w przyszłości mimo wśzystko rozpocznie się eksploa­tacja mórz. I to zanim jeszcze zostaną wyczerpane tradycyjne źródła surowców.

Bynajmniej nie trzeba być fantastą, aby wy­obrazić sobie, Ż6 za niespełna trzydzieści lat olbrzy­mie fabryki poruszane energią termonukleamą wydobywać będą z mórz i oceanów czystą wodę, sól, magnez, brom i inne metale, z wyjątkiem żela­za, którego praktycznie nie ma w wodzie morskiej.

Dlaczego by człowiek miał w końcu nie ujarzmić morza i nie eksploatować go? Czyż już od przeszło 50 lat nie czyni tego samego z atmosferą?

Warto tu przypomnieć historię z produkcją nawozów sztucznych. Brakowało związków azoto­wych, naturalne źródła się wyczerpały — zdecydo­wano się wówczas wychwytywać azot z powietrza, a — jak wiadomo — przedsięwzięcie to udało się znakomicie.

Można stawiać horoskopy jeszcze bardziej fan­tastyczne. Być może człowiek w poszukiwaniu su­rowców uda się na inne planety systemu słonecz­nego. Oczywiście teraz, zważywszy na koszty trans­

portu, nie opłaciłoby się stamtąd wozić nawet zło­ta, ale kto wie, czy z czasem komunikacja między­planetarna nie zostanie zrewolucjonizowana jaki­miś nowymi pomysłami.

Możliwe też, że człowiek nie będzie miał po­trzeby szukania czegokolwiek poza swoją rodzinną planetą; że nadejdą czasy, gdy potrafi on tworzyć sztucznie wszystkie potrzebne mu substancje i to w dowolnej ilości. Mianowicie drogą transmutacji •nuklearnej. To wydaje się nawet bardziej prawdo­podobne niż transport z Marsa i Wenus.

OSTROŻNIE Z ATOMEM

W powszechnym odczuciu atom wciąż jeszcze jest czymś złym i groźnym; ostatnim, najstraszniej­szym gadem z pusizki Pandory. A Wszystko niewąt­pliwie dlatego, że wszedł on w dzieje naszej cywi­lizacji. wybuchem bomby nad Hiroszimą; potem nastąpił dość długi okres tak zwanej „zimnej woj­ny”, kiedy grożą zagłady atomowej zdawała się wisieć w powietrzu; na domiar złego wyproduko­wano jeszcze groźniejszą broń — bombę wodoro­wą. Dzisiaj ten koszmar już się raczej na dobre rozwiał, lecz chyba pozostał po nim, jak po kosz­marze sennym, jakiś osad lęku. I przeciętny zja­dacz chleba, gdy słyszy o rozwoju badań atomo­wych, nawet, gdy są one prowadzone dla celów pokojowych, nie pała zbytnim entuzjazmem, zwła­szcza iż odzywają się jednocześnie głosy, że atom i w służbie dla celów szlachetnych również może

być niebezpieczny; głosy te nie są zresztą pozba­wione słuszności —elektrownie atomowe rzeczy­wiście stanowią zagrożenie dla maturalnego środo­wiska człowieka, w szczególności odpady radio­aktywne, z którymi wciąż dobrze nie wiadomo, co robić. Jednym słowem, zła pa|sa atomistyki trwa.'

Środki ostrożności stosowane przy instalacji elektrowni atomowych i innych tego rodzaju urzą­dzeń nigdy nie są zbyt przesadne. Pokazała to już historia lat powojennych. Z początku sądzono, że jedynie mieszkańcy Hiroszimy i Nagasaki, którzy znaleźli się w zasięgu eksplozji, będą ofiarami ato­mu. I dość beztrosko przeprowadzano próby bomby A w rejonach pustynnych. Stwierdzono zresztą, że nigdzie poza tym nie wzrasta radioaktywność. Tak było aż do 16 kwietnia 1953 roku, kiedy to nad No­wym Jorkiem przeszła gwałtowna ulewa, po której stwierdzono niepokojąco duży wzrost radioaktyw­ności. Okazało się, że szkodliwe emisje nuklearne, wyzwolone w próbach bomby A na pustyni Neva­da, zostały przeniesione w chmurach na odległość tysięcy kilometrów.

Amerykańska Komisja Energii Atomowej sta­rała się uspokoić wzburzoną opinię publiczną, twierdząc że niebezpieczeństwo dla zdrowia jest minimalne, że stopień radioaktywności wzrósł nie­wiele, że. i w przyrodzie z powodu istnienia uranu oraz z powodu promieni kosmicznych bombardują­cych Ziemię również występuje radioaktywność. Te argumenty były nawet słuszne, tyle tylko, że pomi­jały jeden bardzo szkodliwy element chemiczny, mianowicie stront 901

W ^warunkach normalnych stront, związany zresztą z wapniem, nie jest szkodliwy. Natomiast jego izotop 90 z pewnością zagraża zdrowiu, choć dokładnie jeszcze nie zbadano, na czym to niebez­pieczeństwo polega. Niektórzy naukowcy przypusz­czają, iż może się ono w pełni zamanifestować do­piero w przyszłych pokoleniach. Komisja ONZ ba­dająca te sprawy ocenia, że próby z bombą atomo­wą są przyczyną dziesiątków tysięcy schorzeń ge­netycznych. No, ale na szczęście już od 1963 wiel­kie mocarstwa oraz wszystkie prawie państwa pod­pisały traktat zabraniający przeprowadzania prób nuklearnych w atmosferze.

A więc z tej strony niebezpieczeństwo zostało już w dużym stopniu zażegnane. Nadal jednak po­zostaje problem ochrony zdrowia ludzkiego prżed szkodliwym oddziaływaniem energii nuklearnej, choćby nawet używanej wyłącznie do celów poko­jowych. Elektrownia atomowa nie jest bombą, ale mogłoby się zdarzyć, że eksplodowałaby jak bom­ba A, gdyby fachowcy nie czuwali nad bezpie­czeństwem.

Praktycznie taką ewentualność można wyklu­czyć, natomiast .wciąż istnieje realne zagrożenie w postaci emisji promieni jonizujących. Ponadto fa­talne skutki dla środowiska naturalnego może mieć nadmierne podgrzanie wód służących chłodzeniu urządzeń nuklearnych, co odbiłoby się ujemnie na biologii rzek. Nawiasem mówiąc, działalność prze­mysłowa człowieka, a także gwałtowna urbaniza­cja spowodowały — jak obliczają niektórzy nau­kowcy — że w ciągu minionych 50 lat tempera-

tura na powierzchni kuli ziemskiej podniosła się o 1 stopień, co nie jest wcale dobrze, gdyż może za­chwiać naturalną równowagę klimatyczną. Być może w przyszłości większe obiekty energetyczne instalować się będzie nie na Ziemi, lecz w Kosmo­sie — tak jak to proponuje znany naukowiec ra­dziecki prof. BłagonrawoW.

Projekt ten byłby szczególnie zbawienny w przypadku urządzeń nuklearnych, bo to już nie tyl­ko kwestia nadmiernego wydzielania ciepła, ale i innych niebezpieczeństw. Wśród nich największej czujności wymaga promieniowanie jonizujące. To prawda, ,że jego źródłem są nie tylko centrale nu­klearne, ale i promienie kosmiczne oraz niektóre minerały, np. granit, a także odbiorniki telewizyj­ne czy nawet świecące wskazówki i cyfry zegarka. Pewną porcję radioaktywności organizm znieść może bez żadnego szwanku, lecz biada mu,' jeśli li­mit jest przekroczony. Zaczyna się od porażeń po­wierzchownych, a kończy się nieraz śmiercią.

A czy ustalone są górne granice bezpieczeń­stwa. Owszem, wynoszą one podobno 0,5 rema (jed­nostka promieniotwórczości) na jednego człowieka w ciągu roku oraz 0,17 rema na tzw. obywatela sta­tystycznego. Ta druga miara przyjęta jest ze względów genetycznych, albowiem dawka napro­mieniowania nieszkodliwa dla zdrowia dorosłego człowieka, może, jak twierdzą biolodzy, spowodo­wać zmiany genetyczne w jego potomstwie — dla­tego trzeba, aby w przekroju całego społeczeństwa, ze względu na dobro przyszłych pokoleń, dawka była znacznie niższa.

W grę wchodzi nie tylko bezpośrednie zanie­czyszczenie biosfery poprzez wodę i powietrze: wiele problemów nastręczają również odpady ato­mowe. Opakowuje się je grubo w ołów, beton itp., ale czy dostatecznie szczelnie? I wreszcie pytanie: gdzie je składować? W głębi Ziemi, na ęlnie ocea­nów, czy może na Księżycu? Bo trzeba sobie uprzy­tomnić, że są one niebezpieczne przez całe stulecia.

Na> wiele pytań ż tej dziedziny brak jeszcze od­powiedzi. Ale ważne jest, że pytania są stawiane, że wielu naukowców bije na alarm i ostrzega przed niebezpieczeństwem. %Co nie znaczy wcale, by nale­żało zrezygnować z tak potężnego źródła energii, jakim jest atom. Cywilizacja drugiej połowy XX wieku odczuwa coraz większy głód energetyczny i chcemy czy nie. chcemy, musimy zaspokoić tę żar­łoczność — nie obejdziemy się już bowiem bez jej urządzeń, nie wrócimy na łono natury, choćby z te­go względu, że jest na świecie ponad 4 miliardy ludzi ii liczba ta rośnie w tempie coraz bardziej przyspieszonym.

POKŁOŃ POGAŃSKIEMU BÓSTWU

Ongiś Inkowie czcili Słońce jako boga, zamiast świątyń wznosili możliwie najwyższe schody, aże­by zbliżyć się ku dawcy życia i wszelkich dobro­dziejstw, modlili się do niego i składali mu ofiary.

Zresztą Inkowie nie byli w owym kulcie odo­

sobnieni. Pamiętamy, że egipski bóg Ra był perso­nifikacją Słońca. Tarcza słoneczna była też wyo­brażeniem boga Atona, czczonego przez słynnego faraona Echnatona i jego żonę Nefretiti. A oto fragment ich hymnu do Słońca:

Piękny jest twój wschód na horyzoncie nie­ba, o żywy Atonie, będący początkiem wszelkiego życia. Gdy zaświecisz na wschodnim horyzoncie, napełniasz całą Ziemię pięknością swoją. Ty jesteś piękny, wielki i świecący, tyś jest wysoko nad Zie­mią wzniesiony. Promienie twoje obejmują wszyst­kie kraje... Podbijasz je miłością swoją. Choć jesteś daleki, ale promienie twoje są na Ziemit..”

To było przed tysiącami lat. Później Słońce zo­stało w umysłach ludzi jak gdyby zdetronizowane na bardzo długi czas, a dzisiaj znowu zaczyna miećj swoich gorących wielbicieli, upatrujących w nim ratunek dla świata. Tyle tylko, że owa adoracja ma już charakter z przesłanek racjonalistycznych i utylitarnych.

Jakie korzyści można wyciągnąć ze Słońca? — zastanawiają się dziś setki naukowców, reprezentu­jących zresztą bardzo rozmaite dziedziny wiedzy: fizycy, biolodzy, architekci, psychosocjolodzy, me­dycy, agronomowie...

Przede wszystkim spogląda się ku Słońcu jako ku potężnemu źródłu energii. Bo nie trzeba chyba dodawać, że cywilizacja techniczna z róku na rok pożera coraz większą ilość energii, móże więc jej zabraknąć. Futurolodzy już w tej chwili biją na alarm i przepowiadają wielki niedostatek siły na­pędowej.

Bo clioćby nawet panowała na świecie pow­szechna zgoda i harmonia, to i tak wcześniej czy później ludzkość, ograniczając się tylko do istnie­jących zasobów surowcowych, musiałaby popaść w kryzys energetyczny. Dlatego też naukowcy ob­racają pełen nadziei wzrok ku Słońcu.

Wysyła ono ku Ziemi energię wielkości 173 000 000 miliardów watów, a więc ilość około 5 tys. razy większą, niż suma wszystkich innych źró­deł energii, z których dotychczas korzysta nasza cy­wilizacja. Nawiasem mówiąc, węgiel czy ropa naf­towa' to także nic innego jak przetworzona i zma­gazynowana w ziemi energia słoneczna. I żeby już wszystko do końca powiedzieć — my sami również żyjemy i poruszamy się dzięki owej energii. A tak­że oddychamy dzięki niej. Bo przecież produkcja wszelkiego naszego pożywienia rozpoczyna się od fotosyntezy — od procesu budowy cukru z dwu­tlenku węgla i wody, zachodzącego w roślinach zie­lonych pod działaniem energii promienistej Słońca. Efektem tego procesu jest również produkcja tle­nu, którego dawno by już w atmosferze Ziemi za­brakło, gdyby nie roślinność. A więc całą siłą na­pędową życia jest Słońce.

O żywy Atonie, będący początkiem życia...”

Obecnie posiadamy wprawdzie i taką energię, która nie pochodzi ze źródła słonecznego, mianowi­cie energię atomową, jednakże jej użytkowanie na­stręcza wiele trudnych do rozwiązania problemów. Przede wszystkim problem składowania odpadków radioaktywnych, zagrażających naturalnemu śro­dowisku człowieka na bardzo długi przeciąg czasu.

Energia słoneczna jest, by tak rzec, bardziej czysta, choć zapewne nie aż tak czysta, aby jej nie | można było Używać do jakichś brudnych celów, albowiem tak już jest, że wszystko, co pozostaje w dyspozycji cźłowieka, może być na dobre lub na złe użyte — odwieczna to tragedia wolnego wybó^ ru, który zresztą skądinąd jest tytułem do chwały i wielkości naszego gatunku.

Nie wiemy, czy w tfej chwili jakieś obłędne umysły nie pracują nad zastosowaniem mocy Słoń­ca dla celów militarnych. Ale wcale niewykluczo­ne, bo wszak już Archimedes zamierzał podpalać okręty floty nieprzyjacielskiej za pomocą Wielkich luster.

Miejmy jednak nadzieję, żę .współcześni nau­kowcy nie będą w tym względzie naśladować sta­rożytnego filozofa, lecz przeciwnie, dołożą starań, by Słońce stało się jeszcze obfitszym, niż dotąd, źródłem życia i wszelkiego dostatku. A można w tym zakresie bardzo wiele zrobić, zwłaszcza dla krajów rozwijających się. Nawet już w tej chwili sporo się robi. Tak na przykład w Nigerii i w Se­negalu z pomocą pomp napędzanych energią sło­neczną nawadnia się tereny pod uprawę. Na jed­nej z wysp Morza Egejskiego, pozbawionej słod­kiej wody, działają aparaty destylujące wodę mor­ską. Przedsięwzięcie jest na skalę niezbyt dużą, jako że wyspa ta liczy zaledwie 700 mieszkańców, jednakowoż o tyle godne uwagi, że deficyt słodkiej wody już teraz zarysowuje się w.niektórych wyso­ko uprzemysłowionych krajach i kto wie, czy w na-

stępnych stuleciach, destylatory, i to potężne, nie staną się aparaturą codziennego użytku.

! Jeśli %: pomocą energii słonecznej można zie­mię nawadniać, to tym bardziej osuszać. Właśnie w tej chwili, opracowywane jest w Turcji tego rodza­ju'.urządzenie.

Rozważa się również możliwość zaęilania w energię słoneczną stacji telewizyjnych, co pozwoli­łoby objąć programem tv najbardziej odległe za­kątki świata.

Projektów jest zresztą mnóstwo, niektóre za­krojone na bardzo szeroką skalę. Tak hp. próf. Peter Glaser proponuje, by wynieść na orbitę oko- łoziemską komutator słoneczny o powierzchni 65 km kw. Na wysokości 40 tys. km od Ziemi w przestrzeni wiecznie Słońcem oświetlonej urządze­nie to przetwarzałoby energię słoneczną w elek­tryczną, co już dzisiaj w pojazdach kosmicznych się robi, i następnie transmitowało ją na Ziemię.

Inni eksperci uważają,, że niepotrzebny jest aż taki olbrzym. Ich zdaniem powierzchnia wielkości 5,15 km kw. wystarczyłaby dla schwytania 1000 megawatów (miliard watów).

Źródłem energii Słońca są zachodzące tam re­akcje jądrowe, polegające głównie na przekształ­caniu się wodoru w hel. Powstanie każdego grama helu wyzwala ok. 200 tys. kWh energii. Reak­cje te zachodzą dzięki panującym tam wysokim temperaturom orąz przy działaniu węgla i azotu jako katalizatorów.

, Oczywiście następuje ubytek masy Słońca. Ale bynajmniej nie musimy się martwić, iż nam się

ono wypali i zgaśnie. W każdym razie zmartwienie takie byłoby bardzo na zapas, jako że problem nie wcześniej da o sobie znać niż za parę miliardów lat.

Bo jakkolwiek każdej sekundy, gwoli wypro­dukowania energii, pożerane jest 5 milionów ton wodoru, to jednak masa Słońca jest ogromna — wynosi blisko 322 tys. mas ziemskich. A oto kilka innych danych o pradawnym bóstwie Inków. Ob­wód jego równika wynosi 4 376 000 km (ziemski — 40 000), powierzchnia równa się 12 tysięcy po­wierzchni ziemskich, objętość — 1,3 miliona obję­tości Ziemi.

Średnia odległość naszej planety od Słońca wynosi około 150 min km, a więc światło, które biegnie z szybkością 300 tys. km na sekundę, po­trzebuje ponad 8 i pół minuty, by dotrzeć do nas.

Warto jednak pamiętać, że nie tylko światło, ale i inne fale elektromagnetyczne emituje ku nam Słońce, na przykład fale radiowe i promienie X, bardzo silne, co jest niekiedy przyczyną perturba­cji w obrębie atmosfery ziemskiej. Takie czy inne procesy odbywające się na Słońcu odbijają się i na nas — w formie promieniowania elektromagne­tycznego, cząstek elementarnych, wyrzucanych z zawrotną szybkością oraz chmur plazmy. Dlatego też nie tylko inżynierowie-^energetycy, ale i świat lekarski coraz żywiej interesuje się emisja­mi Słońca — dowiedzione już bowiem zostało po­nad wszelką wątpliwość, że owe emisje mają wpływ na wiele zjawisk natury fizjologicznej i psychologicznej. Tak więc nasze zdrowie i dobre

g&ińopocżucie zależą od aktywności słonecznej. I chyba także przyszłość naszej cywilizacji, nad którą lada rok zawisnąć może groźba głodu ener­getycznego.

Musimy więc, wzorem Inków, zbudować scho­dy zbliżające nas do Słońca — oczywiście w meta­forycznym sensie. Szczeblami owych schodów by­łyby różne odkrycia naukowe, które pozwoliłyby obficiej korzystać z potężnych zasobów energii sło­necznej,- z drugiej zaś zapobiec niepożądanym emi­sjom fal elektromagnetycznych. Bo tak już na świecie jest, że wszystko ma dobrą i złą stronę — i nawet na Słońcu są plamy.

PO CO W KOSMOS?

Nierzadko zwykły człowiek, nie wtajemniczo­ny w arkana kósmonautyki, zadaje sobie to py­tanie. I nie bez nuty sceptycyzmu, a czasem i go­ryczy — zwłaszcza gdy uprzytomni sobie, że jest jeszcze na świecie wiele skrajnej nędzy, że dzieci w Indiach giną nieraz z głodu... A przecież za te pieniądze, które się inwestuje w eksploracje prze­strzeni pozaziemskiej, można by czegoś pożytecz­nego i konkretnego dokonać na Ziemi...

Niektórzy naukowcy i futurolodzy również wyrażają podobny pogląd. A do wszystkich wątpli­wości natury ekonomicznej dołącza się jeszcze po­dejrzenie — przecież nie pozbawione podstaw — że loty kosmiczne służyć mogą celom militarnym.

To wszystko jest prawdą przynajmniej w po­łowie. Każda jednak ludzka działalność naukowo- -techniczna może służyć zarówno złym, jak i do­brym celom. Ale jeśli nawet weźmiemy pod uwa­gę tylko te dobre, to czy w przypadku badań kos­micznych warte są one ceny, jaką się za nie płaci?

Rozważmy przynajmniej z grubsza profity, ja­kie z tych badań wynikają,. Trzeba to uczynić te­raz, gdy pierwszy zachwyt lotami w Kosmos mi­nął, gdy zwykły zjadacz chleba nie śledzi już z za­partym tchem wyczynów w przestrzeni pozaziem­skiej śledził je nieraz niby jakiś supermecz, sa­tysfakcjonowała go sama tylko wyczynowa strona tej imprezy technologicznej, czego też zresztą nie wolno nie doceniać. Nasz glob staje się coraz bar­dziej ciasny i wykroczenie poza jego granice ko­rzystnie jakoś wpływa na psychiczne samopoczu­cie człowieka. Homo sapiens ekspansję ma we krwi. Wszyscy jesteśmy po trosze Kolumbami.

Ale trzymajmy się konkretów. Co Kosmos daje gospodarce w zamian za pochłaniane kwoty?

Otóż lista byłaby bardzo długa.’ A przy tym wzrasta ona z każdym rokiem. Wyszczególnijmy więc niektórę tylko korzyści wynikające z badail kosmicznych.

Okazuje się, że z daleka lepiej niekiedy można dojrzeć, co się dzieje na Ziemi, niźli z bliska. A na­wet to, co jest w głębi Ziemi. Tak więc z pokładu sztucznego satelity lepiej obejmuje się okiem ca­łość formacji geologicznych, co pozwala naprowa­dzić poszukiwaczy na nowe złoża bogactw natural-r nych.

Z- wysoka można też dobrze zaobserwować , skupiska planktonu na morzach, którym oczywiś­cie towarzyszą skupiska ryb karmiących się plan­ktonem, a więc informację otrzymane ze sputnika przyczynić się mogą do wydajniejszych połowów.

Cały wielki rozdział to meteorologia kosmicz­na. Obserwacje czynione w przestrzeni okołoziem- skiej mogą walnie przyczynić się do trafności pro­gnozowania, co jest bardzo istotne nie tyle przy planowaniu pikników na zielonej trawce, co ze względu na nasz chleb powszedni. Trafne prognozy długoterminowe byłyby prawdziwym błogosła­wieństwem dla gospodarki rolnej. Aparatura umieszczona na sztucznym satelicie może przeka­zać dokładną informację o nadchodzących klęskach żywiołowych: huraganach, cyklonach, tajfunach... A jeśli się przewidzi, w którym miejscu zaczną one szaleć, można w sporym stopniu zapobiec «stratom. Satelitarne obserwacje zjawisk hydrologicznych pozwalają określić poziom wód w rzekach, przy- bór wód wiosennych, miejsca, powodzi. Informacje te wykorzystywane są przede wszystkim w rolnic­twie, ale nie tylko, bo i elektrownie o napędzie wod­nym mogą z nich korzystać — zwiększać moc bez instalowania dodatkowych generatorów.

Oblicza się, że prognozy uzyskiwane z radziec­kich sputników „Meteor” pozwalają rocznie unik­nąć strat w wysokości 500—700 milionów rubli.

W Stanach Zjednoczonych straty ponoszone z przyczyny zjawisk meteorologicznych sięgają 11 miliardów dolarów. Jest to liczba sprzed czterech lat, więc może z postępem meteorologii kosmicznej

ulega ona obniżeniu, w każdym razie fachowcy ob­liczają, że podwyższenie jakości prognoz meteoro-* logicznych spowoduje zmniejszenie strat do 1 mi­liarda dolarów.

Z fachowych obliczeń wynika również,, że trafna prognoza długoterminowa dotycząca opa­dów mogłaby zwiększyć plony o 25—30 procent; Bez żadnych innych nakładów, na przykład w po­staci nawozów, i bez poszerzania powierzchni up­raw.

A to już jest profit nie do pogardzenia, zwłasz­cza gdy się pamięta — a w rozważaniach futurolo­gicznych nie sposób o tym zapomniećfcjr- w jak szybkim tempie wzrasta liczba ludności na świeciej

Jeszcze inny wielki rozdział epopei kosmicznej to łączność satelitarna, bardzo wydajna i z każdym rokiem tańsza. Ale nie zdołam tu wszystkich as­pektów* badań kosmicznych wyliczyć. Chcę nato­miast zwrócić uwagę na samo jądro zagadnienia. Radziecki naukowiec E. Faddiejew, szukając odpo­wiedzi na pytanie: co jest istotą rewolucji nauko­wo-technicznej, doszedł do wniosku, iż jest nią kosmizacja systemu nauka-teęhnika. Jednak nie należy tego utożsamiać z rozwojem kosmonautyki.

W świetle współczesnych danych naukowych otaczający nas świat nie jest jednorodny. Wyraźnie wyodrębniają się w nim trzy dosyć niezależne dzie­dziny: mikro-, makro- i megaświat. A różnica po­między nimi jest nie tyle ilościowa, co jakościowa. Problem polega nie tylko na tym — stwierdza E. Faddiejew — że obiekty mikro- i makro, i mega- świata mają różne rozmiary, ale przede wszystkim

na tym. że każdy z tych światów ma swoje specy­ficzne Właściwości i rozwija się według swoich specyficznych praw.

Aż do naszych czasów Homo sapiens postrze­gał jedynie zjawiska ziemskiego makroświata i po­sługiwał się nimi, kształtując swą egzystencję. A teraz wtargnął i do innych światów. Począł opano­wywać zjawiska mikro- i megaświata, które w ziemskiej przyrodzie w zasadzie nie występują, ta­kie mianowicie, jak próżnia, plazma o bardzo wy­sokich temperaturach, niektóre chemiczne pier­wiastki i izotopy, superwysokie ciśnienia i super- niskie temperatury. A następnie różne pola fizycz­ne, radiacje, mikrocząsteczki itd.

Poznanie praw, jakie rządzą tymi zjawiskami, opanowanie tych zjawisk przyniosło niebywały wzrost i rozwój wielu nowoczesnych dyscyplin na­ukowych, zrodziło nowe techniki i technologie pro­dukcyjne, w tym również automatyzację. A rów­nież wiedzą o dwóch nie znanych dotąd światach (mikro- i megaświecie) decyduje' o obliczu tego zwykłego, ziemskiego świata, w którym żyjemy.

Oczywiście eksploracja przestrzeni kosmicz­nej z pomocą sputników, pojazdów, sond etc., jest w ścisłej relacji z odkrywaniem i przenikaniem w głąb tych nowych światów, które stały się alfą i omegą XX-wiecznej rewolucji naukowo-technicz­nej. Wiadomo, że poza obrębem Ziemi można lepiej zbadać wiele zjawisk. Warto też pamiętać, że w przemyśle kosmonautycznym, gdzie z koniecznoś­ci kładzie się ogromny nacisk na miniaturyzację i niezawodność produkowanej aparatury, rodzi się ■■■■

niejeden wzór dla zwyczajniejszego ziemskiego przemysłu.

A poza ekonomicznymi korzyściami można so­bie jeszcze pomarzyć o rendez-vous z małymi zie­lonymi ludzikami z Kosmosu.

ZDROWIE KOSMONAUTY

Bariery techniczne zagradzające drogę ku in­nym planetom w zasadzie zostały już'przełamane. Człowiek dotarł do Księżyca i wkrótce zamierza wylądować na Marsie, choć tp jest grubo dalej. Bo trzeba sobie uświadomić, że. od naszego naturalne­go satelity dzieli nas niewiele ponad 360 tys. km, podczas gdy od Marsa, przy największym jego zbli­żeniu do Ziemi — 570 milionów km. A więc ppdrąż kosmiczna musiałaby trwać około dwóch lat.

Nastręcza to nie tylko trudności techniczne. Trzeba się również liczyć z zakłóceniami w zdro­wiu fizycznym i psychicznym człowieka, oderwa­nego na tak długi czas od macierzystej planety i przebywającego w warunkach bardzo szczególnych. Dlatego też powodzenie wielkiej odysei kosmicz­nej zależeć będzie zarówno od rozwoju wiedzy technicznej, jak i wiedzy o człowieku.

Od samego początku lotów kosmicznych skru­pulatnie prowadzone są wszelkie dane biomedycz­ne i psychologiczne, dotyczące kosmonautów. Ale nie zdołano jeszcze stworzyć doskonałej syntezy; naukowcy zdają sobie sprawę, że nie da się prze-

Spec Szczegółowo wszystkich zdarzeń i zakłóceń, jakie mogą (nastąpić w dalekiej podróży między­planetarnej. Niemniej sygnalizują wiele istotnych kwestii dotyczących zarówno psychiki jak i fizjo­logii kosmonautów. Tak na przykład bardzo ważny jest dobór załogi pod względem charakterów. Jeś­li podróż trwa krótko, konflikty mogą się w ogóle nie ujawnić, a jeśli nawet, to nietrudno je opano­wać. Natomiast podczas lotu trwającego wiele mie­sięcy, musiałyby dać znać o sobie, co z kolei miało­by fatalny wpływ na pracę załogi, a tym samym na techniczny stan pojazdu.

*To jest sprawa podstawowa. Psycholodzy za­stanawiają się także nad innymi kwestiami, np. ja­ka może być reakcja na całkowity brak w kabinie' pojazdu kosmicznego pewnych barw i zapachów? Czy otoczenie składające się wyłącżńie z metali nie Wywrze złego wpływu na podświadomość kosmonauty?

Podobnych kwestii jest mnóstwo. Od znalezie­nia właściwych odpowiedzi zależy w dużej mierze samopoczucie i zdrowie kosmonautów, a tym sa­mym powodzenie całej wyprawy. Załoga statku międzyplanetarnego nie powinna odczuwać przy­musu i zniechęceńia, lecz przeciwnie — satysfak­cję z wykonywanego źadania. To może jest oczy­wiste podczas krótko trwającego lotu, ale gdy prze­dłuża się on na całe miesiące, sprawa się kompli­kuje. Należy tu sobie uprzytomnić choćby tylko fakt, że po jakichś trzech miesiącach łączność z Ziemią prawdopodobnie zostanie przerwana. Po­czucie samotności, jakie wówczas może kośmo-

nautów ogarniać, nie da się z niczym porównać,, z pewnością będzie ono bardziej dotkliwe, niż 11 zdobywców bieguna północnego czy- akwanautów przebywających w głębinach morskich.

Nawet z dość krótko trwającej podróży kosmo-; nauci wracają niekiedy z zachwianą równowagą psychiczną, a cóż dopiero mówić o stresach, jakim muszą być poddani ci, których czeka kilkuletnią przebywanie w przestrzeni kosmicznej. Ryzyko jest spore, choćby nawet dobrało się ludzi o wyjąt­kowej odpornośęi psychicznej i fizycznej.

Ale cóż, wiadomo, że bez ryzyka nie ma żadne­go wielkiego przedsięwzięcia. Człowiekowi na pew­no nie zabraknie odwagi, choć w tym przypadku nie może to być odwaga w rodzaju szarżowania na łeb, na szyję. Wielkie podróże kosmiczne po­przedzone być muszą bardzo drobiazgowymi bada­niami, przeprowadzonymi tu, na Ziemi, w zaciszu laboratoriów naukowych.

Robione są eksperymenty ze zwierzętami, choć oczywiście ich wyniki nie są całkowicie miarodaj­ne w stosunku do człowieka. Trzeba tu brać dużą poprawkę.

A co wiadomo na pewno? Czym dysponuje me­dycyna kosmiczna? Dużo tego czy mało?

W pewnym sensie bardzo dużo, w każdym razie zebrałoby się na kilka grubych tomów. A zarazem nie dość się jeszcze wie o przyczynach niektórych zakłóceń w organizmach kosmonautów. Już pier­wszy krok w przestrzeń kosmiczną — start rakie­ty — jest bardzo eiężki. Niemal w literalnym sen­sie tego słowa. Mianowicie następuje tzw. przecią­

żenie dodatnie mogące wywołać poważne zabu­rzenia w organizmie. Zwiększa się ciężar ciała oraz jego składników płynnych, a więc krwi, która na skutek tego skupia się w najbardziej obwodo­wy ¿położonych częściach kończyn, zwłaszcza doi­li mych. Odpływa ona zr głowy} toteż w mózgu jest niedobór 'tlenu. A trzeba pamiętać, że tkanka mózgowa Jest najbardziej wrażliwa na niedotle­nienie, -więc człowiekowi grozi wtedy utrata przy­tomności.

. ^Oczywiście, kosmonauta układa się-wtedy w taki sposób, by .do minimum ograniczyć fatalne efekty p^eciążeń, posiada też pod ręką odpowiednie urzą­dzenia, a jeśli do tego dodamy żelazne zdrowie ludzi wyruszających .w Kosmos — pierwszy krok, choć ciężki, nie grozi jednak katastrofą. A im dalej w -przestrzeń kosmiczną, tym więcej problemów.

. Najcięższą chyba przeszkodą •— bo niewidzialną i prawie niemożliwą dó opanowania przez czło­wieka — są promienie. kosmiczne. Docierają one i do Ziemi, ale.ną szczęście chroni nas przed nimi płaszcz atmosfery. Ńatomiast metalowa powłoka statku międzyplanetarnego nie stanowi dla nich żadnej przeszkody.

Najobfitszym źródłem promieniowania kosmicz­nego jest Słońce. Zaś jego nasilenie zależy od aktywności słonecznej, tj. występowania na po­wierzchni Słońca wybuchów termojądrowych o zmiennej; sile. ■

Aby ochronić załogę statku kosmicznego przed napromieniowaniem, odpowiednio dobiera się tor lotu. Ale taka operacja jest możliwa tylko przy

lotach w bezpośrednim sąsiedztwie Ziemi, gdzie rozkład natężenia tych promieni został dość dobrze poznany. Natomiast przy lotach dalekich wszelkie przewidywania okazać się mogą zawodne, ponie­waż natężenie promiehiowania kosmicznego zmie­nia się zarówno w czasie, jak i w przestrzeni.

Pracowano nad skonstruowaniem osłon tłumią­cych promieniowanie, ale musiały óne być tak grube i ciężkie, że żaden z dotąd używanych silni­ków nie zdołałby ich wydżwignąć w przestrzeń. Pomyślano także o osłonie w postaci bardzo silne­go pola magnetycznego, wytwarzanego wokół stat­ku, które odchylałoby tor promieni, ale okazało się to, przynajmniej na razie, niewykonalne ze] względu na brak możliwości technicznych.

Największe nadzieje Wiążfe się 1 lekarstwami zmniejszającymi wrażliwość organizmu na działa­nie promieni kosmicznych, ale dawka, jaką należy przyjąć, aby działały skutecznie, jest bardzo zbli­żona do dawki śmiertelnej.

Jednym słowem — taniec na linie rozwieszonej, nad przepaścią.

LOT NA PROMIENIU

Powiada się — i nie bez słuszności — że naj­trudniejszy jest zawsze początek. Człowiek ha dro­dze do podboju Kosmosu zrobił już pierwsze kroki; czy więc należy się spodziewać, że dalej wszystko pójdzie gładko?

Owszem, można być' optymistą i przewidywać, że p© Księżycu przyjdzie kolej na Marsa, na We­nus.. \ Zresztą już w tej chwili - wysłane z Ziemi automatyczne urządzenia penetrują te planety, a nawet f dalsze.

W^¡przyszłym stuleciu ludzie pewnie będą się poruszać w obrębie układu słonecznego jak u sie­bie w domu. Chyba, że dojdą do wniosku, iż te ekskursje nie mają żadnego sensu. Ale czy mo­tywem działania człowieka są zawsze rozsądne rachuby? Gdybyśmy się wyłącznie rozsądkiem kierowali, siedzielibyśmy nadal w jaskini. A nam i na Ziemi za ciasno.

Warto się jednak zastanowić, gdzie są granice tej ekspansywności, jak daleko można dotrzeć; w Kosmos. Wydawać by się mogło, że o wyjściu po­za układ słoneczny nie sposób marzyć. Dość uprzy­tomnić sobie, że najbliższa gwiazda znajduje się w odległości ponad 4 lat świetlnych. A jedna se­kunda świetlna to mniej więcej odległość do Księ­życa, ponad 300 tys. km.

Gdybyśmy \ więc nawet dysponowali pojazdami kosmicznymi poruszającymi się z.szybkością świat­ła (co zresztą wedle teorii względności jest niepo­dobieństwem), podróż do najbliższej gwiazdy za­brałaby ponad 4 lata. Oczywiście celem wojażu kosmicznego nie może być gwiazda, lecz jakaś krą­żąca wokół niej planeta, podobnie jak nas?a Ziemia krąży, wokół gwiazdy m* Słońca.

Pytanie tylko, czy inne gwiazdy posiadają pla­nety. Nie mamy przyrządów, które by pozwoliły stwierdzić to naocznie. Jednakże z wahań w poło­

żeniu gwiazdy można wnioskować, iż posiada ona jakiegoś satelitę. Albo i kilka Satelitów. Tak np. radziecki astronom A. Dejcz udowodnił, że jedna z gwiazd tzw. 61 Cygni, znajdująca się stosunkowo blisko Ziemi (11 lat świetlnych), ma jedną lub kilka planet o łącznej masie ok. 60 razy mniejszej od masy Słońca.

Przebadano pod tym względem ponad 200 naj­bliższych gwiazd i ustalono, że ok. 60 spośród nich ma okresowe wahania, podobnie jak owa 61 Cygni. Może więc wokół nich krążą planety. I może któ­raś z owych planet posiada warunki odpowiednie dla powstania na niej żywych istot. I może owe istoty...

Powściągnijmy jednak fantazję, zastanówmy się raczej czy w ogóle jest możliwa taka daleka pod­róż. Czy ludzie dysponować będą statkiem kosmi­cznym o dostatecznie potężnym silniku. Już dla sa­mego wyjścia poza granicę układu słonecznego sta­tek musiałby mieć szybkość ucieczki ok. 16,7 km na sekundę. Ale gdyby nawet przekroczono tę szybkość, to podróż ku- najbliższej gwieździe Pro­xima. Centauri trwałaby ponad 60 tys. lat. Oczywi­ście musiałyby wyruszyć w drogę małżeństwa kosmonautów i dopiero któreś tam pokolenie osią­gnęłoby cel podróży. To nie jest zachęcająca pers­pektywa.

Trzeba więc myśleć o zbudowaniu całkiem in­nego silnika, takiego, który by pozwolił rozwijać szybkości podświetlne. Rozważano już (na razie tylko teoretycznie) możliwość skonstruowania ra­kiety jądrowej; fragmenty jąder, powstałe pod­

czas łańcuchowej reakcji podziału, byłyby wyrzu­cane przez dyszę jako uporządkowany strumień, a że szybkość tych cząstek wynosi dziesiątki tysię­cy kilometrów na sekundę, zaś ilość dzielącego się materiału liczy się w kilogramach, więc wydawać by się mogło, że właśnie tędy droga do rozwiąza­nia problemu dalekich wojaży kosmicznych. Ale są też poważne przeszkody. Oto 1 gram materiału wydziela nieprawdopodobnie wielką ilość ciepła — odpowiadającą mocy 100 min koni mechanicznych. Spowodowałoby to natychmiastowe wyparowanie komory spalania. |

Zastanawiano się nad Zapobieżeniem temu przez izolowanie fragmentów jąder od ścian komory, np. stosując tzw. tarczę magnetyczną. Ale trudności jest tu co niemiara i rakieta jądrowa będzie chyba musiała pożostać tworem wyłącznie teoretycznym, i jedynie autorzy powieści fantastyczno-nauko­wych mogą się nią nadal posługiwać w opisie fik­cyjnych podróży międzygwiezdnych.

Od dość dawna już mówi się też o napędzie jo­nowym — elektrycznie naładowane cząstki mogą być zastosowane do wytworzenia ciągu. Trzeba im z pomocą odpowiednich pól elektrycznych na­dać odpowiednio wielką prędkość.

Warto przypomnieć, że urządzenia, w których realizuje się takie rozpędzanie jonów działaniem pól elektrycznych i magnetycznych, od dawna są już znane fizykom jądrowym — są to akceleratory.

Statek kosmiczny musiałby jednak posiadać urządzenia energetyczne potrzebne do wytworze­nia jonów i nadawania im przyspieszenia, np.

elektrownię jądrową, co ma tę Wadę, że nazbyt obciążałaby statek. Lecz może lArżysżtóści znaj'-* dzie się jakieś rozwiązanie techniczne pozwalające na zmniejszenie masy owych Urządzeń.

Pod uwagę brane są jeszcze- silniki plazmowi i fotonowe. Te ostatnie zwłaszcza “są interesujące

umożliwiłyby one jakby latanie ria promienni! Brzmi to wręcz baśniowo, ale wcale nie jest sprze­czne z nauką współczesną. Rakieta wyposażona: w napęd fotonowy mogłaby —^ teoretycznie biorąc — osiągać prędkości zbliżone do prędkości światła, prawie 300 tys: km na'sekundę. A więc w ciągu paru lat dałoby się odbyć podróż w Okolice najbliż­szych gwiazd.

Bardzo ogólnie mówiąc zasada j&st następująca: należałoby na rakiecie umieścić źródło fal elektro* magnetycznych, skupić'całe promieniowanie w pęk- za pomocą odbijającego ekranu i Wyrzucić to pro­mieniowanie przeź dyszę, a wówczas otrzyma się siłę odrzutu, która zależeć będzie tylko od mocy źródła promieniowania.^ Oczywiście musiałaby to być moc ogromna! Strumień fotonów wylatujący z dyszy statku byłby tysiące razy jaśniejszy od blasku słońca, wypaliłby ogromną powierzchnię Ziemi, a więc nie można by takiego silnika używać podczas startu z Ziemi, lecz należałoby startować ze sztucznego satelity.

Trudności technicznych na drodze do zrealizo­wania tego projektu jest zresztą mnóstwo. Ale za­łóżmy, że zostaną rozwiązane; jeśli nie w XXI, to w którymś z następnych stuleci. Ludzkość miałaby wówczas zapewnioną komunikację, z planetami

gwiazdy 61 Cygni, Lalanda 21 185, Wolf 359 oraz paroma innymi — w tym sensie, źe można by po­jechać i wrócić z powrotem.

Aliści .trzeba pamiętać, że są to najbliższe gwiaz­dy^ znajdujące się w odległości kilku lub kilkunastu lati świetlnych. Lecz gwiazd tylko w naszej galak­tyce jest około 100 miliardów. Galaktyka ta ma kształt olbrzymiej soczewki o średnicy ok. 100 tys. lat świetlnych. A ponadto istnieje niezliczona licz­ba innych skupisk gwiezdnych — ocenia się ją na jakieś 10 miliardów.

Czy można więc marzyć o lotach poza naszą ga­laktykę? Wszak odległości rachuje się tu w milio­nach i miliardach lat świetlnych. I jeśli nawet człowiek zdoła się poruszać z szybkością bliską szybkości światła, to nigdy nie starczy mu chyba życia na tak dalekie wojaże.

Trzeba tu jednak pamiętać o sżczególnej teorii względności Einsteina, według której bieg czasu zależy od prędkości, z jaką dane ciało przesuwa się w stosunku do innego. Im szybciej porusza się ciało, tym wolniej płynie czas dla znajdującego się na nim obserwatora, w porównaniu z czasem dla obserwatora nieruchomego. Ten efekt może wystą­pić jedynie przy szybkościach podświetlnych, dla­tego w codziennym życiu nie sposób go zauważyć. Ale można założyć, że w statkach kosmicznych

o napędzie fotonowym pasażerowie będą się sta­rzeli o wiele wolniej niż ich rówieśnicy, którzy pozostaną na Ziemi.

Niektórzy specjaliści obliczają, że realnie jest do osiągnięcia szybkość równa 94 proc. szybkości

światła, i że przy tej szybkości, >gdy na statku kosmicznym upłynie rok, na Ziemi —- blisko trzy lata.

Ten relatywistyczny paradoks czasu, stałby się pewnie źródłem innych paradoksów. Bo wyobraź^ my sobie np. powrotna Ziemię kosmonautów, któ* rzy okazują się młodsi od własnych dzieci..

MEBLOWANIE KOSMOSU

Być może, w dalekiej przyszłości człowiek zacz­nie urządzać wedle swego gustu i potrzeb już nie tylko planetę macierzystą — Ziemię, ale i cały układ słoneczny. A kto wie, czy nie pokusi się objąć swą działalnością jeszcze rozieglejszej przes­trzeni kosmicznej. ,

Całego Kosmosu chyba jednak nie. Bo po pier­wsze, nie bardzo wiadomo, co w tym przypadku znaczyłoby: cały, a po wtóre, istnieją prawdopo­dobnie inne cywilizacje psychozoików, więc nasza ekspansja musiałaby z tej przyczyny natknąć się na ograniczenia.

Oczywiście można, jak to -zresztą czyni Wielu pisarzy science fiction, wydumać kosmiczną epo­peję wojenną, w której rycerze zamiast koni dosia'-' dają fotolotów i w miejsce mieczy posługują się laserami, dezintegratorami i inną straszliwą bronią. Aliści wątpliwe czy cywilizacja, która skoncentruje się na produkcji środków rażenia i piastować będzie w swym łonie uczucia agresji, sama się tą agresją

nie udławi. Co właśnie naszej cywilizacji bardzo poważnie grozi.

Ale nie pragnę tu malować apokaliptycznej wizji. Przeciwnie — pozostając optymistą, chcę zapre­zentować możliwości pokojowej ekspansji człowie­ka w Kosmos. Nie są to wyłącznie hipotetyczne możliwości. Od ładnych paru lat człowiek pozos­tawia już w Kosmosie ślady swej działalności, w pewnym sensie —-¿mebluje go. Tak więc Ziemia emanuje promienie radiowe, wokół niej krąży stale kilkaset: sztucznych, satelitów; nie mówiąc już o sondach wysyłanych ku sąsiednim' planetom.

Prawda, że są one znikomo małe —jeśli się zważy ogrom przestrzeni kosmicznej, i pecynie ja­kaś inna cywilizacja;, choćby i nadzwyczaj techni­cznie rozwiniętą, nie zdołałaby ich dostrzec, lecz przecież nie o . to chodzi.. Grunt, że działalność zmierzająca do urządzapia się poza obrębem ma­cierzystej planety została jednak zainaugurowana, a rozszerzenie, skali to- już tylko kwestia czasu, może zresztą niezbyt odległego. |

Oczywiście, na razie nikt nie planuje założenia kolonii- na Marsie lub na Wenus. Chodzi tylko o zdobycie maksimum informacji Jia temat owych planet.

Z dotychczasowego rozeznania bynajmniej zresz­tą nie wynika, iżby można taW pojechać i żyć so­bie, gdyż ani wody, ani powietrza i w ogóle warun­ki okropne. Niewykluczone jednak, że w przysz­łości ludzkość,, zbrojna potężnymi technologiami, zdoła te warunki zmienić na lepsze. Niektórzy naukowcy rozważali już koncepcję stworzenia na

Wenus odpowiedniej dla naszych płuc atmosfery* Była np. mowa o dostarczeniu tam glonu Chlorellą, który rozmnażając się powodowałby rozpad czą­steczek dwutlenku węgla, obficie występującego w atmosferze Wenus. Może więc z czasem do pomy­ślenia będzie masowa emigracja na. tę planetę, gwoli rozładowania coraz większego tłoku na Zie­mi.

Nie jest to jeszcze najśmielszy projekt z zakresu robót astroinżynieryjnych. Są pomysły przebudo­wy już nie tylko atmosfery, tej czy innej planety, ale całego prawie systemu słonecznego. Zdawało­by się, że mogą się one rodzić tylko w. głowach szaleńców. Ale czyż nie to samo dałoby się ongiś rzec o wielu wynalazkach i poczynaniach, które dziś są już oczywistością? Na przykład o. rozwa­żaniach prowincjonalnego nauczyciela z Kaługi, Konstantego Ciołkowskiego, na temat rakiet wielo­stopniowych, platform kosmicznych z załogą ludz­ką, sztucznych satelitów etc., jakie snuł już na przełomie XIX i XX wieku. Prawie nikt nie brał tego na serio, a przecież te pomysły stały się rze­czywistością. I któż powie, jak ongiś mówiono, że Ciołkowski to marzyciel, fantasta i dziwak?

No to posłuchajmy, co dalej on mówi, na przyk­ład w wydanej w roku 1895 książęe Marzenia o Ziemi i niebie. Otóż sądził, że wcześniej czy póź­niej ludzkość zawładnie całym ciepłem i światłem Słońca i osiedli się w przestworzach układu słone­cznego. Pierwszym krokiem ekspansji będzie prze­kształcenie planetoid — owych drobnych planet krążących między orbitami Marsa i Jowisza — w

łańcuch eterycznych miast”. Energia czerpana by­łaby z baterii słonecznych. |

W następnej kolejności poddany by został prze­budowie Księżyc oraz wielkie planety. Te roboty astrói&fjyńieryjne ciągnęłyby się tysiące, a może i miliony lat, lecz gdy już cały układ słoneczny zostałby przemodelowany, zapewniłby on światło i ciepło- wystarczające dla życia... „3X1023 istot podobnych do człowieka... Liczba ta jest 1,5X1014 razyv większa niż liczba mieszkańców kuli ziem­skiej^, przyjmując, żę wynosi ona 2X109...”

Cyfry, jak to cyfry, na pierwszy rzut oka nie poruszają wyobraźni, trzeba dopiero zrobić pewien wysiłek, by uzmysłowić sobie, jak wielka, to byłaby liczba ludzi wyrażająca się trójką z dwudziestoma trzema t zerami.

Podobną jak u Ciołkowskiego ideę, tyle że opra­cowaną w oparciu o najnowsze osiągnięcia fizyki, wysunął amerykański naukowiec F. £ Dyson w rótu 1960.

Z materii wielkich planet,, taikich jak Jowisz', utworzyć wielką Wydrążoną kulę — w jej środku byłoby Słońce, a na wewnętrznej powierzchni, około miliarda razy większej od powierzchni Zie­mi, mieszkaliby nasi potomkowie w liczbie od 3 do 8 trylionów. Energia cieplna Słońca nie uciekałaby wtedy bezproduktywnie w przestrzeń kosmiczną, lecz prawie w całości byłaby w tej czy innej for­mie, wykorzystywana przez mieszkańców owej „strefy Dysona”.

Oczywiście, trzeba by rozwiązać jakoś problem grawitacji, albowiem zważywszy, iż ścianka tej

kuli byłaby bardzo cienka, a co za tym idzie, nie wytworzyłaby dostatecznie silnego pola grawita­cyjnego i ludzie spadaliby na Słońce. Zresztą nie­jeden tego rodzaju problem byłby , do rozwiązania..

Ale choćby i wszystko poszło gładko, tó i tak idea Dysona budzi dość mieszane uczucia. Przykro po­myśleć, że żyłoby Się pod niebem'bez gwiazd i po­niekąd jak w więzieniu. Nic to, że przestrzeń owej kuli liczyłaby miliony kilometrów — tak czy owak pozostawałaby jednak zamknięta. A wydaje się, że człowiek ma nieodpartą potrzebę psychiczną być otwartym na nieograniczoną wielkość wszechświa­ta.

W każdym razie wersja Ciołkowskiego, choć ó kilkadziesiąt lat wcześniejsza, wydaje się bardziej do przyjęcia. Może zresztą ani jeden, ani drugi pro­jekt przemeblowania układu słonecznego nie zosta­nie nigdy zrealizowany. Może całkiem inne zamie­rzenia zrodzą się w umysłach naszych prawnuków. Lecz na pewno jakaś forma ekspansji w Kosmos bę­dzie miała miejsce. Zresztą już się zaczęła. A choć w porównaniu z ogromem przestrzeni kosmicznych nasze kroki wydają się małe, to wszakże trzeba so­bie uprzytomnić, że każdy następny krok będzie większy — przyspieszenie w rozwoju nauk i tech­nologii jest przecież coraz widoczniejsze.

Dobrze by jednak było, gdyby ludzkość rozpędza­jąc się w Kosmos nie straciła też z pola widzenia starej swojej planety i uszanowała jej urodę i zdro­wie, gdyż może się okazać, że wszędzie jest dobrze, ale w domu najlepiej.

S ALCHEMIA KOSMOSU

Cóż niegdyś usiłowali czynić alchemicy? Między innymi przemieniać metale nieszlachetne w złoto. Czyli jeden pierwiastek w drugi. Ich wysiłki były pod tym względem jałowe, potem uznano taką ope­rację za całkiem niemożliwą.

dzisiaj, owszem, dałoby się w laboratorium na­ukowym wytworzyć złoto z jakiegoś metalu, lecz nikt tego nie robi, bowiem byłaby to operacja zu­pełnie ńieopłacalna.

Przetwarzanie jednych pierwiastków w drugie jest ńie tylko możliwe, ale i' konieczne, by we wszechświecie powstały gwiazdy i planety, a na nich życie. Ewolucja chemiczna poprzedziła ewo­lucję biologiczną. W wielkim tyglu wszechświata dokonywały się i nadal dokonują kolosalne prze­miany, o których początku i przebiegu nie wszyst­ko jeszcze wiemy, choć z każdym rokiem szkiełko i oko astronomów odkrywa coraz to nowe fenomeny.

Od dość dawna już znana jest termojądrowa re­akcja syntezy, iaka dokonuje się w Słońcu i w in­nych gwiazdach, i w Wyniku której kilka atomów Wodoru łączy się tworząc jądro cięższego pierwiast­ka. Najczęściej następuje stopienie się czterech ją­der wodoru w jedno jądro helu. A podczas tej re­akcji wyzwalane są ogromne ilości energii (to jest ten sam mechanizm, co w bombie wodorowej, tyle że bomba zagraża życiu. Słońce natomiast życie ro­dzi i podtrzymuje). Produktem ubocznym proce­sów budowy helu, dzięki którym gwiazdy uzyskują energię, jest tworzenie pierwiastków ciężkich.

Na Słońcu znajdują się nie tylko wodór i hel, ale i węgiel, tlen, glin, krzem, żelazo, nikiel... Tabela jest długa. Naukowcy potrafią też analizować skład chemiczny gwiazd odległych o miliony lat świetl­nych — rzecz zdawałoby się nieprawdopodobna, a przecież całkiem prosta od czasu, gdy weszły clę użytku spektroskopy. Istotną, częścią.,tych przyrzą­dów jest pryzmat lub siatka dyfrakcyjna, która roz­szczepia światło na składniki proste, wytwarzając tzw. widmo. A ze światła można się wiele dowiem dzieć o naturze chemicznej źródła, z którego pocho­dzi. Fotografuje się widmo gwiazdy, a następnie przez dokładny pomiar i,porównanie go z uprzed­nio już analizowanymi widmami określa się dośę dokładnie skład chemiczny danej gwiazdy. Jest to dziedzina astrochemii, dyscypliny naukowej nie­zwykle użytecznej w poznawaniu tajemnic wszech­świata. Dokonała już ona analizy chemicznęj ty­sięcy gwiazd i całych galaktyk. Wykrywała tam pierwiastki znane nam tu — na Ziemi. A ostatnie lata przyniosły największą rewelację ^ oto j,uż nie tylko pierwiastki, ale i molekuły zostały wy­kryte w naszej galaktyce oraz w innych galakty­kach. Całe gigantyczne obłoki molekuł. Niedawno astrofizycy zarejestrowali już 29 molekułę, miano­wicie metylaminę (CH3NH2). A więc znajdujemy się już na terenie chemii organicznej. Wygląda na to, że wszędzie w Kosmosie mogą się wytworzyć wa­runki konieczne dla powstania życia.

Wykryte ostatnio w przestrzeni kosmicznej dro­biny posiadają wielkie znaczenie z biologicznego punktu widzenia; są rodzajem cegiełek, które mogą

dać początek wielkiemu gmachowi ewolucji biolo- giczne j, • U tworzone są z atomów najobficiej wystę­pujących we wszechświecie: z wodoru, węgla, tle- ną azotu, .siarki.

Przedtem naukowcy sądzili, że w przestrzeni ko­smicznej nie mogą trwale istnieć drobiny składają-, ce się z więcej niż dwóch atomów, gdyż zaraz zosta­ną rozbite przez promieniowanie ultrafioletowe gwiazd. Rzeczywistość okazała się inna, bardziej skomplikowana.

W związku z. wykryciem obłokóty drobin orga­nicznych w przestrzeni międzygwiezdnej może-ulec zmianie wizja kosmologiczna wszechświata, w któ­rym żyjemy. Mogą też powstać całkiem nowe kon­cepcje na temat początków życia na Ziemi.

Tak więc nasuwa się przypuszczenie, że glob ziemski został uformowany z obłoku gazowego wzbogaconego atomami - pierwiastków ciężkich, a może nawet i drobinami. Podczas gdy dotąd uwa­żało się raczej, że drobiny organiczne, z których po­tem uformowały się proste proteiny, będące pun­ktem wyjścia ewolucji biologicznej, nie mogły pow­stać inaczej, jak w warunkach pierwotnej atmosfe­ry Ziemi. Co zakłada, że kula ziemska już musiała istnieć.

Obecnie uczeni skłonni są mniemać, że Kosmos mógł być w przeszłości obfitym źródłem cząsteczek chemicznych, koniecznych do wytworzenia się bio- monomerów cząsteczek, z których składa się materia żywa. Niektórzy sądzą nawet, że substan­cje organiczne przyniesione zostały na Ziemię z Kosmosu przez meteoryty.

Istnieje sporo hipotez i całe mnóstwo szczegółom wych uzasadnień, w które trudno tu wnikać. Pra­wie przez wszystkie przewija się jednak myśl, że cały Kosmos fest niby tygiel alchemiczny, w któ­rym z najprostszego pierwiastka — wodoru, pow­stają dalsze, bardziej złożone drobiny, w tym także drobiny organiczne, a więc jakby pęd ku coraz większemu skomplikowaniu, |wreszcie ku życiu... Ewolucja chemiczna poprzedza biologiczną.

Oczywiście, wciąż jeszcze więcej jest znaków za­pytania niż odpowiedzi. Nawet te pierwsze mnożą się szybciej niż drugie. Ale tak to zawsze jest w nauce: rozwiązując jeden problem, odkrywa się za­razem dziesięć nowych, do tej pory zupełnie nie do­strzeganych. I zabawa trwa. Dodajmy | — bardzo pożyteczna zabawa.

Na zakończenie popuśćmy niecd wodze fantazji. Otóż warto sobie także uprzytomnić, że jeśli astro- chemicy stwierdzają istnienie w dalekich galakty­kach drobin organicznych, to widzą stan sprzed milionów lat — bowiem tyle lat potrzeba, by świa­tło stamtąd dotarło na Ziemię, to są przecież odleg­łości rachowane w milionach lat świetlnych. Przez ten czas ewolucja chemiczna mogła się tam już do­konać. A może i ewolucja biologiczna. Więc kto wie, czy w różnych okolicach Kosmosu nie istnie­ją jakieś formy życia, może nawet inteligentne, po­dobne, a nawet wyżej stojące niż Homo sapiens? Wielu naukowców sądzi nawet, że można uznać za pewnik, iż nie jesteśmy sami we wszechświecie.

W języku potocznym o hipotetycznych istotach nie z tej Ziemi wciąż jeszcze mówi się: Marsjanie, choć już wiadomo, że na Marsie, nawet jeśli istnie­ją jakieś formy życia, to w każdym razie dalekie one są od tego stopnia rozwoju, do jakiego doszedł Homo sapiens. Od kiedy człowiek zaczął penetro­wać Księżyc oraz z pomocą sond kosmicznych in­ne planety układu słonecznego, możliwość spotka­nia pokrewnych sobie istot bardzo się oddaliła, jeśli nie w czasie, to w każdym razie w prze­strzeni.

Nie sposób już bowiem spodziewać się kosmicz­nego rendez-vous z Marsjanami czy Wenusjanami. Pozostaną oni li tylko tworami naszej fantazji.

A czy w ogóle można się spodziewać, że nastąpi kiedyś spotkanie z braćmi z Kosmosu? Czy rzeczy­wiście nie jesteśmy osamotnieni wśród olbrzymich przestrzeni wszechświata? Na to pytanie futurolo- gia, która bądź co bądź pretenduje do ścisłości, nie może udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Musimy się poruszać w kręgu dość mglistych hipotez. Warto jednak uprzytomnić sobie, że wielu ludzi, nie wyłą­czając znakomitych uczonych, żywi.przekonanie o istnieniu gdzieś w Kosmosie inteligentnych istot, pokrewnych Homini sàpienti lub też znacznie go przewyższających poziomem umysłowym i moral­nym. Przekonanie to nie narodziło się zresztą w naszym stuleciu wraz ze sputnikami i lotami na Księżyc, jest ono zaiste odwieczne. Już starożytni Rzymianie żywili je; tak na przykład Lukrecjusz,

notabene filozof-materialista, w swym poemaci#S De rerum natura .(Ó istocie wszechrzeczy) pisał: 1 „Cały ten widzialny świat wcale nie jest jedynym 1 w przyrodzie i należy przyjąć, że w innych obsza* 1 rach wszechświata znajdują się inne ziemie z iri^ I nymi ludźmi i innymi zwierzętami”.

Epikurejczyk MitrodoS powiadał, że uważać Zie-1| mię za jedyny zasiedlony świat w Ibeżgranicziiej przestrzeni byłoby nonsensem równie Oczywistym jak twierdzić, że na ogromnym zâsianym poltf. I mógłby wyrosnąć tylko jedèn kłos pszenicy.

A oto niektóre wypowiedzi uczonego rosyjskie* I go Konstantego Ciołkowskiego, ojca współczesnej | astronautyki:

Czy jest prawdopodobne, aby Europa była za- I ludniona a pozostała część świata nié?'Czy może j istnieć jedna wyspa z mieszkańcami, a inne bez nich? I dalej: Na poszczególnych planetach można prześledzić wszystkie stadia rozwoju istot żywych. Czym była ludzkość kilka tysięcy lat temu i czym ona będzie po upływie kiliku milionów lat — wszy­stko to można odnaleźć w świecie planet”.

Ta myśl przewija się zresztą u wielu współczes­nych uczonych, na przykład w publikacjach znane­go astrofizyka- angielskiego Freda Hoyle. Wiąże się ona niekiedy z pewną osobliwą nadzieją: oto gdy nawiążemy kontakt z wyżej od nas rozwiniętą za-' ziemską cywilizacją, udzieli ona nam wskazówek, jak przebrnąć przez rozmaite trudności związane z rozwojem nauki i techniki. Ponieważ w drugiej po­łowie XX wieku trudności te mnożą się jak grzyby po deszczu — nadzieja ta jest nader kusząca. Ale

dodajmy, że podobna jest ona do przysłowiowej brzytwy, której chwyta się tonący. Bo jeśli ludz­kość .sama .nie rozwiąże-problemów, jakie przed nią stoją, wątpliwe czy się doczeka pomocy kosmicz­nych towarzyszy niedoli. „Marsjanie" mogą wylą­dować pkioewczasie. Zresztą któż zaręczy, że będą oni dobrymi wujaszkami z Kosmosu? Może raczej będą tacy*, jak ich opisał H. G. Wells w Wojnie światów.

Jeśli nawet odrzucimy tę pesymistyczną wersję kontaktu międzyplanetarnego i założymy, że przy­bysze z innej planety będą równie inteligentni co moralni, to i tak pozostanie problem znalezienia z nimi wspólnego języka.

Problem ten możliwy byłby do rozwiązania tyl­ko wówczas, gdyby oni byli jakoś do nas podobni, gdyby wyglądali przynajmniej tak, jak ich się przedstawia na ilustracjach do powieści science fi- ction, w komiksach, rysunkach humorystycznych itp. Ale mogą być zupełnie, ale to zupełnie od nas odmienni. Nawet nie sposób określić jacy, bowiem wyobraźnia ludzka jest ograniczona, nie potrafi stworzyć czegoś absolutnie nowego, nigdy oczyma nie oglądanego: może tylko dowolnie kojarzyć róż­ne elementy, jak to już zresztą robili starożytni Grecy w swoich opowieściach o centaurach — pół- ludziach, półkoniach czy o innych tego rodzaju bajecznych tworach. Podobnie postępują współ­cześni rysownicy, usiłujący przedstawić Marsjan lub Wenusjan. Zresztą nie potrafimy sobie nawet wyobrazić rzeczy, o których wiemy na pewno, że istnieją, na przykład czwartego wymiaru.

W każdym razie przybysze z dalekich światów I nie muszą wcale być dó nas podobni. Wyobraźmy j sobie, że istoty -pozaziemskie wyposażone są w 1 zmysł elektryczny, że dociera do nich nie tyle I kształt i barwa przedmiotów, ile »częstotliwość, na- i tężenie i napięcie rozmaitych prądów. A jak wiado- 1 mo, cały nasz organizm, z mózgiem na czele, emi- tuje bioprądy. Tamci dostrzegliby nas jako wiązki ] prądów — o czytelnej dla nich treści. Bo-wszak i nasze einocje i nasze myśli wyraża ją. się emisją I fal elektromagnetycznych i to wyrażają, się w spo- ] sób o wiele dokładniejszy niźli w zewńętrznym' i zachowaniu, w słowach itp. Tak więc istoty poza- | ziemskie przenikałyby nas o wiele głębiej, niż to j możemy sobie Wyobrazić.

Przenikałyby w sensie poznawczym., Ale może nie tylko. Może rozszyfrowawszy nasze bioprądy, próbowałyby wysyłać w naszą stronę odpowied­nie układy tych bioprądów. A tym samym stero­wałyby nami...

Niektórzy zresztą twierdzą, że tak właśnie z nimi jest, że znajdują się pod wpływem oddziaływań spoza Ziemi, niekoniecznie zresztą oddziaływań elektromagnetycznych. Na przykład słynny na Za­chodzie Uri Geller, który jest ponoć obdarzony nie­zwykłymi zdolnościami w zakresie telepatii,, teleki- nozy itp., potrafi, nie dotykając łyżki, zgiąć ją sa­mą tylko siłą woli. Co prawda niektórzy uważają go raczej za zręcznego prestidigitatora, lecz jest wielu, którzy się tym serio entuzjazmują, w tym również paru naukowców, usiłujących zbadać rzecz w oparciu o najnowsze osiągnięcia wiedzy psycho-

Ironicznej/ Powstała nawet koncepcja, że istnieć muszą jakieś cząsteczki (nazwano je PSI), które przenoszą informacje niezależnie od czasu i prze­strzeni, i które muszą być odbierane przez mózg.

Sam Geller zaś uważa, że: „to nie ma nic wspól­nego z magnetyzmem ani elektrycznością. Nie moż­na tego określić metodami naukowymi. Nie są to fale delta ani cząsteczki PSI. Ńikt nie wie, dla­czego tak się dzieje, nawet ja sam. Czasem to coś się, zdarza, a czasem nie”.

I dalej próbuje wyjaśnić, skąd się biorą jego nad­zwyczajne uzdolnienia: ¡0 Kosmosie istnieją różne cywilizacje. Żyją w nim istoty przewyższające nas inteligencją. Poruszają się one w innych wszech­światach, podporządkowanych innym prawom. Od dawien dawna próbują się z nami porozumieć. Słu­żę im jako narzędzie, jestem ich medium. Posługu­ją się mną, aby unaocznić swe istnienie coraz więk­szej liczbie ludzi i aby utorować drogę przyszłości”.

Aliści jaka to ma być przyszłość — Geller już nie wyjaśnia. Obawiam się, żte gdyby ludzie nazbyt se­rio się przejęli podobnymi koncepcjami i zaczęli nasłuchiwać w swym wnętrzu głosów spoza Ziemi

wówczas wszystkie chyba domy zamieniłyby się w domy wariatów. W każdym razie wizja strasz­nych Marsjan przybyłych na.Ziemię w swych stra­sznych pojazdach — tak jak to przedstawił H. G. Wells -— wydać się może w porównaniu z tym wszystkim niemal sielanką, gdyż u Wellsa przyby­sze z Marsa są dostrzegalni, namacalni, więc moż­na jakoś z nimi wąlczyć, Ci zaś są bardziej ulotni niż cienie.

Nie jest to historia absolutnie nowa. Bo czyż nie przypomina ona głośnych w średniowieczu opętań przez diabła? Tyle, że dzisiaj egzorcyzmy wykonu-, ją lekarze psychiatrzy.

MIT LATAJĄCYCH SPODKÓW

Po raz pierwszy ujrzano ponoć na niebie latają­ce spodki przed przeszło 30 laty; potem widywano również kule ogniste, stożki, cygara, obwarzanki.., Niektórzy twierdzili, iż są to pojazdy z innych pla­net.

Można by tę całą historię skwitować pogardli­wym wzruszeniem ramion, gdyby nie to, że stale się ona powtarza i co więcej — w niektórych kra­jach stworzono komisje, składające się z naukow­ców i w ogóle ludzi poważnych, którzy z dużym na­kładem czasu i środków finansowych zajmują się badaniem kwestii latających spodków, czy jak to się oficjalnie nazywa — niezidentyfikowanych obiektów latających.

Jeśli nawet nie jest to zjawisko realne, a jedynie twór imaginacji, to przecież twór bardzo charakte­rystyczny dla drugiej połowy XX wieku, a być mo­że w następnym stuleciu jeszcze bardziej przybie­rze na sile. Kto wie, czy nie mamy do czynienia z tworzeniem się nowego rodzaju zabobonów, zna­miennych dla ery naukowo-technicznej. Bo wcale nie powiedziano, że wraz z rozwojem wiedzy zni­kać zaraz będą wszelkie przesądy i zabobony.

, _

Fama oplatających spodkach narodziła się 24 czerwca 1947 roku w Stanach Zjednoczonych. Pe­wien przemysłowiec, lecąc samolotem nad Górami Kaskadowymi, zaobserwował kilka mijających go okrągłych, obiektów, które — jak to określił — le­ciały niby rzucony płasko ńa wodę spodek, gdy się odbija od jej powierzchni. Agencje prasowe pod­chwyciły to, określenie i spopularyzowały je, czy nawet, rzec można, uwieczniły.

Od tamtego czasu obserwowano ponoć latające spodki kilkadziesiąt tysięcy razy. Komisja, która badała tę sprawę, stwierdziła, że w przeważającej większości przypadków były to mistyfikacje lub obserwacje błędne. Za latające spodki brano zja­wiska meteorologiczne, balony etc. Niemniej pewna liczba obserwacji pozostała nie wyjaśniona.

Co na to uczeni?

Otóż wśród nich zdania są podzielone. Niektórzy tłumaczą wszystko zjawiskami meteorologicznymi. Dokonywano nawet prób laboratoryjnych, odtwa­rzając owe światła, które brane były za latające spodki, ^ak np. Noel Scott wprowadzając pole ele­ktryczne pod klosz, gdzie była niemal próżnia, wy- . wołał światła, które zdolne były zmieniać kształt — raz przypominały kulę, raz grzyb — i poruszać się, podobnie jak to czynią w atmosferze latające spod­ki.

Ci uczeni stanowczo zaprzeczają hipotezie o po­jazdach z innych planet. Powiadają:

Dlaczego przybysze nie wchodzą z nami w kontakt? Dlaczego ich pojazdy nie są chwytane przez najdoskonalsze urządzenia radarowe?

Ale są też naukowcy, jak choćby prof. I. Allen j Hyneck, którzy kwestię latających spodków biorą 1 bardzo serio. I jeśli nawet nie utrzymują stanów- ] czo, iż są to pojazdy z innych planet, sądzą, że nale- 1 ży tę sprawę zbadać jak najstaranniej* zwłaszcza że I w wielu przypadkach: obserwacje dokonane zostały 3 przez ludzi fachowych i odpowiedzialnych, mianom 1 wicie przez pilotów, oficerów marynarki, ińżynie- j rów...

Naiwnością byłoby wierzyć -r powiada prof. 1 Hyneck — że jesteśmy jedynymi wć Wsżechświecie 1 istotami inteligentnymi. Większość moich kolegów 1 nie chce się tą kwestią zajmować, ponieważ oba- 1 wiają się śmieszności. A co by było, gdyby sto lat temu mówił ktoś o energii nuklearnej?...

Prof. Herman Oberth sądzi; że pasażerowie, lata*- jących spodków pragną wejść z nami w kontakt, j ale czynią to niezwykle ostrożnie; obserwują naszą planetę nie tylko w ostatnich latach, ale już od wie­lu stuleci, czego dowodem mogą być niektóre zapis­ki. Na przykład pod datą 17 czerwca 1797 roku as­tronom francuski Charles Messier odnotowuje, co zaobserwował — wielki, okrągły dysk na niebie. W Genewie jesienią 1831 roku dr Warthman wraz ze swoimi współpracownikami obserwował noc po no­cy „ukazywanie się dziwnego obiektu lswiethste’go”i 20 sierpnia 1880 roku M. Trecul, członek Akademii Francuskiej, widział „latający przedmiot w kształ­cie cygara złociście świecącego, z którego wydobył się inny przedmiot, by ulecieć w przestrzeń”.

Podobnych świadectw jest więcej, a niektóre się4- gają czasów bardzo zamierzchłych. Latających

spodków dopatrzyć się na upartego można nawet w wizji proroka Ezechiela.

Ale Wróćmy do naszych czasów, zwłaszcza źe ¿iektóre poniesienia są zaiste niezwykle sensa­cyjne.

Niesamowita jest opowieść pewnego małżeństwa atnerykańskiego, które podczas jazdy samochodem zetknęło się z przybyszami z obcej planety, lecz po powrocie do domu zapomniało o tym zdarzeniu. Przybysze, znanym tylko sobie sposobem, wymaza­li to z ich pamięci, tyle tylko, że coś sobie mgliście przypominali. A ponieważ było to męczące, udali się do lekarza psychiatry, który leczył za pomocą hipnozy. Pogrążeni we-śnie hipnotycznym, zaczęli opowiadać bardzo dziwne rzeczy.

Nie sposób powtórzyć tu całej relacji zarejestro­wanej przez lekarza na/ taśmie magnetofonowej. Dość, że państwo Hill' natknęli się na latający spo­dek, który wylądował w pobliżu szosy, zostali przez jego pasażerów zaprowadzeni na pokład i tam prze­badani. Przybysze, według opisu pani Hill, wyglą­dali następująco: duża czaszka, mały podbródek, brak nosa, w miejscu nozdrzy dwie dziurki, skóra barwy szarej, metalicznie połyskująca:

Sporo dziwnych hipotez na temat kosmitów za­rejestrował Martin Gardner w swej książce Pse­udonauka i pseuCdouczeni. Na przykład Heand twierdzi, że spodki pochodzą z Marsa i pilotowane są przez marsjańskie superpszczoły o długości oko­ło 2 cali, posiadające jednak znacznie wyższą od naszej inteligencję.

Kilkadziesiąt sekt okultystycznych typu teozofi-

cznego połączyło wiarę w spodki z innymi wierze*- niami, tworząc coś w rodzaju ogólnego,przekona­nia o tym, że istoty z zewnątrz przygotowują Zie­mię do nadejścia Nowej Ery. W większości tych przypadków czołowi przywódcy tych sekt pozostać ją rzekomo w stałych kontaktach z istotami poza­ziemskimi za pośrednictwem percepcji pozazmys* łowej.

Ale dość już przytaczania tych arcydziwnych hi­storii. O latających spodkach można by w nieskoń­czoność, zwłaszcza że nie jest to rozdział zamknię­ty, a przeciwnie należy się spodziewać, że takie oraz podobne, skrzyżowane z supernowoczesną techniką baśnie, zaprzątać będą umysły jeszcze w XXI stuleciu.

KOBRA KOSMICZNA

Swego czasu obiegła prasę światową —a i naszą także — wiadomość o tajemniczej katastrofie kos­micznej: wydarzyła się ona gdzieś w gwiazdozbio­rze Oriona, a jej rezultatem było lawinowo rosnące promieniowanie rentgenowskie (promienie X, jak wiadomo, są zabójcze dla życia). Mieszkańcom Zie­mi nic nie grozi — dodawano pospiesznie i przy­taczano opinie naukowców, iż źródło śmiercionoś­nego promieniowania znajduje się bardzo daleko od nas, a poza tym planeta nasza otulona jest szczelnie kołdrą atmosfery, prawie zupełnie nie przepuszcza­jącą promieni X,

: yf gruncie rzeczy najbardziej niepokojące było chyba owo uspokajanie, że nic nam nie grozi. A może jednak... — pomyśli sobie Czytelnik. Lecz ma

06 wyobraźnię tak już nawykłą do różnych „kobr” i p?esźczowców emitowanych w telewizji, w jego własnym mieszkaniu, że nić go na serio nie wzru­szy, śpi spokojnie. Skądinąd nawet to i dobrze — byle tylko nie było skojarzone ¿ otępieniem psy­chicznym | intelektualnym. Odkrywająca się przed nami coraz szerzej przestrzeń kosmiczna wyłania tyle zagadek, tyle niesamowitych wręcz zjawisk, źe gdyby człowiek nazbyt sobie to i dopuścił do głowy chyba by oszalał — podobnie jak mieszkań­cy planety z opowiadania Ł Asimova Nastanie nocy, którzy po raz pierwszy ujrzeli nad sobą niebo rozjarzone miliardami gwiazd. Lecz z drugiej stro­ny naciąganie na głowę kołdry, by nic nie widzieć, otępia człowieka i czyni z niego istotę nazbyt peł­zającą po Ziemi. Ładunek sensacji zawarty czasami w suchych komunikatach, jak ten o wykryciu przez brytyjskiego satelitę Ariela-5 potężnego źródła promieniowania X, jest przeważnie większy niż w najlepiej zrobionej „kobrze”. Byle tylko uważniej się temu przyjrzeć,

Nie bez kozery nasuwa się tu porównanie z ko­brą — nie tyle z emisją tv, co po prostu wężem. Bo właśnie do olbrzymiego i groźnego węża kosmi­cznego można porównać tzw. czarne gwiazdy, zwa­ne-też; czarnymi dziurami, które są przyczyną gwałtownego promieniowania rentgenowskiego. Pożerają one wszystko, co się znajdzie w ich są­siedztwie, również i inne gwiazdy. A kiedyś jakaś

gwiazda wpada do „czarnej dziury”, rozgrzewa się do temperatury rzędu wielu milionów stopni i wydziela promienie X.

To właśnie się wydarzyło ostatnio W gwiazdozbio­rze Oriona. Tutaj może na skalę większą niż gdzie indziej. W wielu okolicach Kosmosu są „czarne dziury” czyhające na wszelki byt fizyczny — nar wet światło im się nie wymknie, dlatego nie spo­sób ich widzieć, choćby się było uzbrojonym w naj­doskonalszy teleskop, a jedynie efekty działania pozwalają stwierdzić ich obecność.

Czym właściwie są owe „czarne dziury”? Nau­kowcy interpretują je jako stany superskondenso- wanej materii. Takiej, że jej okruch o rozmia­rach mniejszych od ziarnka piasku może ważyć miliardy ton.

Według kosmologicznej teorii tzw. wielkiego wybuchu ongiś wszystka materia wszechświata by­ła jak gdyby jedną wielką „czarną dziurą”. A mniejsze są jej cząstkami tu i ówdzie istniejącymi w przestrzeni kosmicznej. Słowo „istniejącymi” źle tu jakoś brzmi, gdyż „czarne dziury” zdają się być samą nicością, otchłanią wszystko pożerającą.

Wiadomo, że każda masa wytwarza pole grawi­tacyjne, to zaś musi oddziaływać na obiekty z nią\ sąsiadujące. Toteż w pobliżu „czarnej dziury” pro­mienie świetlne gwiazd — zgodnie z teorią wzglę­dności — będą zakrzywione i następnie pochłania­ne, zaś pole grawitacyjne tej ogromnej masy mo­dyfikuje trajektorię sąsiednich gwiazd, co właśnie pozwoliło astronomom już przed kilku łaty odkryć niewidzialne „czarne dziury”.

^■■tSkąd;się biorą te dziwne twory materii bardziej |abstrakcyjne niż namacalne? Niektórzy naukowcy, tfśród nich i polski astróhom dr Bohdan Paczyń­ski, interpretują to,' z grubsza biorąc, następująco: kiedy jakaś gwiazda w reakcji' syntezy termoją­drowej (tej samej, co rozpala-nasze Słońce) wy­czerpie wszystkie zasoby materii, zaczyna się kur- ćzyć/Jeżfeli jej" ma:sa jest dostatecznie duża (powy­żej 1,4 masy Słońca) implozja jest wówczas taka, źe jądro ’gwiazdy z rozmiarów ńa przykład kilku milionów kilometrów maleje do kilkudziesięciu kilometrów, materia osiąiga taką gęstość, że nie. może już stawić oporu grawitacji i zapada się w siebie —% w nieskończoność.

: Ośtatnio „czarne dziury” są modne w astronomii i z ich pomocą próbuje się wyjaśnić różne zagadki, między innymi słynną już od dawna zagadkę meteorytu tunguskiego z 1908 roku. Mieszkańcy osady Wanwara ujrzeli wielki błysk, aparaty sej­smograficzne w Irkucku i Petersburgu odnotowały wstrząs skorupy ziemskiej, drzewa tajgi syberyj­skiej w kręgu 40 km zostały powalone... Zawyro­kowano, że musiał to być olbrzymi meteoryt, ale że nie pozostała po nim ani cząstka, nadal pasjo­nowała uczonych ta tajemnica. Wyjaśniano ją po­tem różnie, trochę w zależności od tego, jaka moda w nauce panowała: była więc mowa i o pojeżdzie planetarnym, który uległ katastrofie przy lądowa­niu, i o wybuchu termonuklearnym spowodowa­nym przez Marsjan lub innych pozaziemskich agre­sorów, którzy wystrzelili ku nam bombę H. W la­tach sześćdziesiątych, gdy fizyka teoretyczna za-

częła mówić o antyświecie zbudowanym z anty-, cząstek, przyjęto hipotezę, że był tp. meteoryt o' masie około 1 kg, z antymaterii, która, jak wiado­mo, w zderzeniu ze zwykłą materią ulega ąnihilacj% przy czym wyzwalają się olbrzymie pości energii.

Wreszcie ostatnio niektórzy astrofizycy skłonni są twierdzić, że była to mikroskopijna „czarna dziura” o masie miliarda ton, która niby strzała przeszyła na wylot kulę ziemską.

Nasuwa się pytanie: a co by się stało, gdyby utknęła ona w głębinach naszego globu?

Odpowiedź, jaką dają astrofizycy, może człowie­kowi zjeżyć włosy na głowie z przerażenia. Otóż wszystka materia ziemska; byłaby stopniowo wchła­niana, pożerana przez ową „czarną dziurę”, ta zaś rosłaby, dochodząc w końcu do rozmiarów kilku metrów; i dzisiaj owe zwłoki globu ziemskiego krążyłyby wokół Słońca.

I jeszcze jedna niesamowita hipoteza: wysuwa ją dr Jack Sarfatt z Międzynarodowego Centrum Fizyki Teoretycznej w Trieście, nawiązując zresztą do sugestii S. Hawkina, wedle której 99,9 procent masy wszechświata stanowią czarne mikrodziury. Są one wszędzie, nie większe od atomu, lecz ważą­ce miliardy ton (to byłby przypadek tzw. meteo­rytu tunguskiego), lub też zajmujące przestrzeń

o wiele, wiele mniejszą, niewyobrażalnie wręcz małą, przy czym mające masę cząsteczki atomo­wej. J. Sarfatt twierdzi nawet, że kwarki to nic innego jak ultra-mikrodziury czarne. Kwarki, jak wiadomo, to hipotetyczne cząstki elementarne atomu, z których zbudowane są cząstki do tej pory

uważane za elementarne. (Piszę o tym w felietonie pt. W głąb materii). A więc gdzieś w głębi materii byłaby czarna dziura...

^Oczywiście na razie są to jedynie hipotezy, do­mysły... Czy dalsze badania naukowe je potwierdzą trudno zgadywać. W każdym razie, im bardziej się nauka zagłębia w tajemnice materii i jCosmosu, tym więcej staje przed' nią pasjonujących zagadek, zdolnych poruszyć wyobraźnię zwykłego zjadacza strawy telewizyjnej.

Policzyć gwiazdy

Czy kiedykolwiek zdołamy policzyć wszystkie gwiazdy na niebie? A ściślej mówiąc — czy astro­nomowie z pomocą coraz doskonalszych przyrzą­dów badawczych spenetrują cały Kosmos i opra­cują jakiś jego model, nie podlegający wątpliwoś­ciom.

Bo jeśli idzie o samo tylko liczenie gwiazd, to wiele już zrobiono. Gołym okiem można ich wi­dzieć prawie 6700, a w naszych szerokościach geo­graficznych —- 4000. Są to gwiazdy, których jas­ność przekracza,szóstą wielkość. Przy użyciu lor­netki stają się widoczne gwiazdy siódmej i ósmej wielkości. Natomiast fotografia nieba z wielogo­dzinnym naświetlaniem i przy zastosowaniu du­żych obiektywów daje obrazy gwiazd do 21 wiel­kości.

Nawiasem mówiąc, gwiazd 20 wielkości jest 506

min. Rzec by można — im dalej w las, tym więcej drzew, i łatwiej zabłądzić. Toteż .astronomowie błądzą ciągle, od czasów starożytnych po dziś dzień. Tworzą coraz to nowe teorie kosmologiczne, niekiedy bardzo interesujące, wręcz 'sensacyjne, a przy tym solidnie podbudowane matematyką, tyle tylko że trzeba by je skonfrontować z obserwa­cjami, co nie zawsze się jeszcze udaję!

Skala wszechświata jest niewypowiedzianie wiel­ka. Niby to wiemy, a przecież za każdym razem, gdy puścimy w ruch wyobraźnię, doznajemy niemal zawrotu głowy.

Już nie tylko nasza planeta — Ziemia, ale cały układ słoneczny jest zaledwie maleńką wysepką materii wśród rozległego oceanu pustej przestrzeni. Najbliższa gwiazda Proxima Centauri znajduje się w odległości 48 000 000 000 000' km od Słońca.

Oczywiście taką miarą jak kilometry nie sposób operować w Kosmosie^ wprowadzono więc pojęcie sekundy świetlnej, która równa jest odległości, jaką światło przebywa w ciągu 1 sekundy, to jest około 300 tys. km. Droga na Księżyc wynosi mniej wię­cej sekundę, do Słońca jest ponad 8 minut, a do najbliższej gwiazdy — niespełna 5 lat świetlnych.

A do najdalszej?

Na to pytanie można by odpowiedzieć pytaniem: do której najdalszej? W grę wchodzi tylko nasza galaktyka, zwana też Drogą Mleczną. Składa się ona z około 100 miliardów gwiazd, ma kształt spła­szczonego dysku o średnicy około 100 tys. lat świetlnych.

Ow dysk obraca się wokół swej osi, a jego pełny

obrót trwa 200 min lat. Słońce obiega środek ga­laktyki z prędkością ok. 200 km na sekundę, oczy­wiście unosząc ze sobą Ziemię, i inne planety. Je­żeli sobie uprzytomnimy, że Ziemia ponadto obie­ga Słońce .(z prędkością 3 km na sekundę),-a także kręci się ¡dookoła swej osi, to doprawdy można dostać zawrotu głowy na myśl, w ilu niesłychanie szybkich ruchach uczestniczymy, siedząc sobie spokojnieksiążką w ręku. A dodajmy,, że cała Droga Mleczna też poriisza się w przestrzeni wzglę­dem pozostałych galaktyik, które, podobnie jak one,, są .Układami gwiazdowymi -f^innymi wyspami na niezmierzonym, oceanie wszechświata.

: A owych wysp jest ponad 10 miliardów — tak szacuje się po rozszerzeniu zasięgu obserwacji dzięki potężnym, supernowoczesnym teleskopom. I każda ma miliardy gwiazd, wśród których, być może, są słońca podobne do naszego, z krążącymi dookoła nich planetami zamieszkałymi przez istoty do nas podobne. A może takie same, zgoła iden­tyczne...

Brzmi to jak zupełny absurd rodem już nawet nie ze science fiction, ale, po prostu fiction. A jed­nak nie, gdyż wyobrażenie takie oparte jest w du­żej mierze na stwierdzeniach wybitnych naukow­ców na temat antymaterii. Cóż to jest?

Odkrycia fizyki jądrowej wykazały istnienie anty protonów, tj. protonów o ujemnym ładunku elektrycznym i antyneutronów — o odmiennym stanie magnetycznym od neutronów, obok daw­niej znanych elektronów dodatnich. Przypuszcza się więc, że może istnieć materia o jądrach zbudo­

wanych z antyprotonów i antyneutronów, dokoła których krążyłyby elektrony dodatnie. Materię ta­ką nazwano umownie antymaterią.

Zdaniem niektórych uczonych nie można wyklu-. czyć pytania, czy gdzieś w Kosmosie nie istnieją większe masy antymaterii, czy nawet całe światy nie składają się z antymaterii. Oczywiście nie ma­my dowodów na istnienie antyświatów czy anty- kosmosu, przynajmniej na razie.

Zacytuję tu fragment wywiadu z laureatem na­grody Nobla Emilio Segre:

Prawo symetrii wymaga równej liczby cząstek i antycząstek, które są konieczne dla równej sumy materii i antymaterii we wszechświecie. Kilka mgławic spiralnych, które widzimy w najodleglej­szych krańcach Kosmosu, może być antygalakty- kami złożonymi z antygwiazd, wokół których krą­żą antyplanety. Gdy pan i ja siedzimy tu sobie i rozmawiamy, gdzieś tam istnieje jakiś antypan piszący anty ołówkiem”.

A więc na domiar wszystkiego Emilio Segre zar- kłada tu i tam jednakowe w czasie wydarzenia. Dodajmy, że fizyczny kontakt z owym drugim wszechświatem byłby niemożliwy, nawet teorety­cznie, bowiem przy zetknięciu się materii z anty­materią następuje eksplozja i w jej wyniku zupeł­na anihilacja jednej i drugiej materii.

Im głębiej astronomia penetruje Kosmos, tym więcej staje przed nią zagadek do rozwiązania. Końca nie ma tej pasjonującej zabawie.

W naszych czasach można badać już nie tylko widzialne gwiazdy, czyli takie, które wysyłają

światło, ale również — z pomocą radioteleskopów ciemne ciała niebieskie, które wszakże emitują falę ¡radiowe. Często się zdarza, że najsilniejsze fa­lę* radiowe dochodzą do nas z wizualnie najniepo- zfeiÄjszych ciał niebieskich lub też po prostu zni­kąd. Wiemy już dziś, że niektóre z silnych radio- gwiazd są- galaktykami położonymi w bardzo du­żych odległościach. lytoże właśnie radioastronomia dostarczy nam skutecznych, metod badania najodle­glejszych obszarów wszechświata? Wielu astrono­mów wierzy, że to nowe przesunięcie granic poz­nania może pomóc w rozwiązaniu jednej z najbar­dziej pasjonujących ludzkość od początku wszyst­kich czasów zagadek, a mianowicie zagadki pocho­dzenia wszeehświąta,

.Wszechświat zresztą, jak wykazują najnowsze teorie kosmologiczne — nie jest. niezmienny, lecz stale ewoluje. Czy z gwiazd można odczytać przy­szłość, jak tego chcą astrologowie? Raczej prze­szłość, boć przecie, jeśli patrzymy na Proxima Centauri, to widzimy ją taką, jaką była przed pięciu laty (tyle czasu biegnie od nięj światło), a gdy obserwujemy najodleglejsze galaktyki, widzimy je, w takim stanie, w jakim się znajdowały przed mi­liardami lat, a więc wówczas, gdy nie było jesz­cze na świecie żadnego astronoma.

Teoria względności odnośnie budowy wszech­świata powiada o skończonej, a jednocześnie nie­ograniczonej przestrzeni; wprowadza przy tym pojęcie zakrzywionej przestrzeni i czwartego wy­miaru, co w ogóle przekracza naszą wyobraźnię. Warto sięgnąć do książki samego Einsteina, napi­

sanej wespół z Infeldem, Ewolucja fizyki, gdzie w sposób maksymalnie przystępny próbuje zbliżyć do Czytelnika ideę czwartego wymiaru. Czy­tamy tu:

Zacznijmy od opisu świata, w którym żyją istoty, nie jak w naszym Iwiecie trójwymiarowe, lecz dwuwymiarowe. Kino przyzwyczaiło nas do dwuwymiarowych istot, działających na dwuwy­miarowych ekranach. Wyobraźmy sobie teraz, że owe istoty-cienie, to znaczy' aktorzy na ekranie, rzeczywiście istnieją, że posiadają zdolność myśle­nia, że mogą tworzyć swą własną naukę, że dwu­wymiarowy ekran stanowi dla nich przestrzeń geo­metryczną. Istoty te nie są W stanie Wyobrazić so­bie w sposób namacalny przestrzeni trójwymiaro­wej, tak jak my nie potrafimy sobie wyobrazić świata czterowymiarowego. Potrafią zgiąć linię prostą i wiedzą, co to jest koło, ale nie mogą zbu­dować kuli, gdyż oznaczałoby to wyjście poza ich dwuwymiarowy ekran. Znajdujemy się w podob­nym położeniu. Możemy zginać i zakrzywiać linie i powierzchnie, ale w żaden sposób nie potrafimy' sobie wyobrazić zgiętej i zakrzywionej przestrzeni trójwymiarowej.

Żyjąc, myśląc i przeprowadzając doświadczenia nasze istoty-cienie mogłyby z czasem opanować dwuwymiarową geometrię euklidesową. Mogłyby więc na przykład udowodnić, że suma kątów trójkąta wynosi 180 stopni. Mogłyby skonstruować dwa koła ze wspólnym środkiem, jedno bardzo małe, drugie duże. Stwierdziłyby, że stosunek ob­wodów takich dwóch okręgów jest zawsze równy

itosunkowi ich promieni, co jest znów wynikiem charakterystycznym dla geometrii eiiklidesowej. Jeśliby ekran był nieskończenie duży, istoty-'rienie stwierdziłyby, że wyruszywszy raz w podróż pro­sto przed siebie, nigdy by nie wróciły do swego punktu wyjścia.

Wyobraźmy sobie teraz, że zmieniają się warun­ki, w których żyją nasze dwuwymiarowe istoty. ^Przypuśćmy, że ktoś z zewnątrz, z „trzeciego wy­miaru”, przenosi je z ekranu na powierzchnię kuli o bardzo dużym promieniu. Jeśli nasze cienie są bardzo małe w stosunku do całej powierzchni, jeśli nie mają środków dó porozumiewania się na odle­głość i jeśli nie mogą podróżować zbyt daleko, nie zauważą żadnej zmiany. Suma kątów w małych trójkątach będzie nadal wynosiła 180 stopni. Sto­sunek obwodów dwóch małych okręgów będzie równy stosunkowi ich promieni. Podróż po linii prostej ni,e będzie, nigdy, prowadzić do punktu wyj­ścia.

- , Niech jednak istoty-cienie rozwiną z biegiem czasu swą wiedzę techniczną. Niech wy najdą środ­ki komunikacji, które pozwolą im szybko pokony­wać duże odległości. Stwierdzą wówczas, że podró­żując prosto przed siebie, powrócą w końcu do punktu wyjścia...”

My również — teoretycznie rzecz biorąc — mo­glibyśmy wyruszyć w Kosmos i lecąc prosto przed siebie powrócić w miejsce startu. Oczywiście po czasie nieskończenie długim. Lecz jest to zaiste abstrakcja oderwana od wszelkiej realności. Nic

nie wskazuje na to, byśmy mogli kiedykolwiek po­znać całą metagalaktykę. Zresztą metagalaktyka nie musi stanowić całości wszechświata...

W GŁĄB MATERII .

Dawno już minęły czasy, kied,y atom uważany był za najmniejszą, dalej już niepodzielną cząstkę materii. Szkiełko i oko mędrców przeniknęły w jego głąb, odkrywając, iż składa się cjn z jądra i z powłoki ujemnie naładowanych elektronów. A głó­wnie składa się... z niczego, to jest z próżni, jądro bowiem jest w Stosunku do całości atomu bardzo znikomych rozmiarów. Otóż gdybyśmy atom po­większyli do rozmiarów kuli o średnicy 100 met­rów, jądro miałoby zaledwie 1 cm. A przecież ono skupia całą prawie masę atomu.

I o jądrze też już dawno wiemy, że nié jest nie­podzielne, lecz składa się z cząstek elementarnych: protonów i neutronów. Obie te cząstki- obejmuje­my wspólną nazwą nukleonów (nukleus — po ła­cinie: jądro).

Ale czy owe cząstki są rzeczywiście elementar­ne, czy one już stanowią kres naszych eksploracji w głąb materii? Otóż w ostatnich latach okazało się, że bynajmniej. A więc ich nazwa: elementarne jest w pewnym sensie również fałszywa, co nazwa: atom (po grecku: niepodzielny).

Cząsteczki utworzone są z jeszcze mniejszych cząsteczek — taka jest konkluzja naukowców uprą-

wiających z pomocą bardzo potężnej - aparatury fizykę wysokich energii. Wprowadzono nową naz­wę: partony.

Ozy to już jest kres podróży w głąb atomu? A może partony. również składają się z jakichś jesz­cze mniejszych cegiełek? I czy w ogóle jest tu ja­kiś kres?

Aby odpowiedzieć na te pytania, jeśli w ogóle odpowiedź definitywna istnieje, trzeba dalej pro­wadzić eksploracje atomu i jego cząstek. Do tego jednak potrzebne są aparaty dziesięciokrotnie wię­ksze niż dotychczas.

Aparaty te — to akceleratory'Służące do przy­spieszania cząstek elektrycznie naładowanych, czyli do nadawania im wielkich energii. Im większą osiąga się szybkość, tym głębiej można wniknąć w strukturę materii. Masa cząstki jest zależna od energii, według słynnego równania Einsteina: E=mc2. Tak więc w miarę nadania większej ener­gii, dostrzec można materializowanie się nowych cząstek. Mówiąc inaczej, dzieje się to tak, jakby proton — przy nadaniu mu odpowiednio wysokiej energii — przenikając w przestrzeń, wewnątrz ją­dra napotykał strefę hamowania, w której traci dużą , część swej .szybkości. Stracona nadwyżka energii materializuje • się nagle w formie innych c?ąstek, i J^tóre zresztą mają żywot bardzo efeme­ryczny.

Oczywiście sam proton też staje się podatny na przemiany. Poczyna wibrować w sposób osobliwy, zyskując na masie jak gdyby na swej. drodze obrósł w materię.

Tak więc już w latach pięćdziesiątych zaczęto odkrywać przedziwny świat cząstek elementar­nych. Do chwili obecnej zarejestrowano tch już po­nad 200. Ale czy można je określać jako elemen­tarne? Raczej nie. Okazało się bowiem, że mogą, one przybierać rozmaite stany — co da się wytłu­maczyć tylko w ten sposób, że składają' się z jesz­cze drobniejszych cząstek.

Właściwie wiadomo to już od przeszło dziesię­ciu lat, gdy specjaliści w dziedzinie fizyki teore­tycznej zaprezentowali model tzw. cząstek ułamko­wych, wśród których najbardziej znane są hadron

i kwark. Tym razem były to rzeczywiście niepo­dzielne jednostki, prawdziwe cząstki elementarne

rozmaitość ich możliwości w zakresie łączenia się zdolna jest odtworzyć obraz dwustu i kilku sta­nów cząstek obserwowanych w . czasie doświad­czenia.

Jednakże śledzenie kwarków nie przyniosło większych rezultatów, natomiast eksperymenty prowadzone w ostatnich latach wykazały, że wnęt­rze cząstek jest wypełnione ziarnistymi punktami. Określono je właśnie mianem partonów.

Najmniejsza stosowana dotąd w fizyce jądrowej jednostka miary: fermi (10“13cm) jest już niewy­starczająca. Należałoby zejść jeszcze niżej, przy czym nie wiadomo nawet dokładnie, jak nisko. Czy mamy. tu do czynienia z wielkością dziesięć, sto, czy tysiąc razy mniejszą: Podróż w głąb partonu wy­magać będzie coraz potężniejszych urządzeń.

Rzućmy okiem na ten problem. Otóż w fizyce atomowej i jądrowej jednostką energii jest elektro-

ńowólt (eV). Większa jednostka to MeV (mega=mi­lion razy tyle), GeV (giga=miliard) i wreszcie TeV :'(tysiąc miliardów).

-Enćrgię rzędu MeV osiągnięto już w latach czter­dziestych dzięki cyklotronom i synchrocyklotronom (rodzaje akceleratorów), GeV poczęto osiągać w dziesięć lat później, dzięki czemu udało się m.in. wykryć cząstki antymaterii. Przy kilkuset GeV fi­zyka jądrową doszła do koncepcji partonów. Dodaj­my jednak, akcelerator liniowy, który pozwolił na ęnergię tego rzędu, miał 3 km długości. A zaczyna­no od cyklotronów o wymiarach kilku zaledwie me­trów!

■ Potem przyszły bevatronyd kosmotrony o śred­nicy 20—30 m. I tak dalej...

Ale jak daleko można się posunąć w tym gigan- tyzmie urządzeń do badania cząstek elementar­nych? I czy parton to już rzeczywiście najdrobniej­sza cegiełka? Może gdyby wejść głębiej w materię okazałoby się, że końca nie ma tej podróży?

Podobnie jak nie sposób przemierzyć całego wszechświata. I na nic-by się zdało budowanie ak­celeratorów jak stąd do księżyca...

Są to, oczywiście, pytania laika, grzeszącego mo­że zbytnim fantazjowaniem, lecz przecież mimo Woli muszą się one nasuwać. Zresztą pewnie i fi­lozof, zastanawiający się nad kwestią granic ludz­kiego poznania, też je sobie nieraz zadaje.

Jedno wszakże jest pewne: jeśli nawet wszech­świat zarówno wszerź, jak i w głąb jest nieskoń­czony, i nigdy nie może być kresu poznania, by­najmniej nie wpływa to zniechęcająco na poczyna­

nia człowieka. Wprost przeciwnie — owa nie koń­cząca się rozległość jeszcze bardziej kusi do podró­ży. I choć nie dociera się do jakiegoś ostatecznego celu, to przecież po drodze odkrywa się wiele no­wych światów. Podobnie jak Kolumb, który wprawdzie nie dopłynął, jak zamierzał do Indii, ale jednak odkrył Amerykę.

Im dalsza podróż, tym większa szansa na profity, ale też i większe niebezpieczeństwo. Pokazały to już eksplorację wnętrza atomu. Osiągnięte tu wyniki mogą być, i były już niestety, użyte dla siania śmierci, a mogą też zostać wykorzystane dla zwięk­szenia naszych zasobów energetycznych, co pozwo­liłoby na dokonanie gigantycznych prac dla dobra ludzkości. Więc zapewne im głębiej wnikniemy w materię, tym większą moc uzyskamy. A ku czemu ją obrócimy, to już kwestia, której nie rozstrzygną cyklotrony ani inne najdoskonalsze nawet urządze­nia.

SKĄD TEN ROZPĘD?

Dzisiaj wydaje się nam całkiem oczywiste, że nauka i technika to narzędzia podboju przyrody, a nawet dalekich ciał niebieskich. Ale to nie zawsze było takie oczywiste.

Starożytne Chiny w dziedzinie, technologii o ja­kieś tysiąc lat wyprzedzały Europę. Chińczycy znali na przykład zasadę silnika odrzutowego — o czym się nieraz przypomina w popularnych wykła­

dach o kosmonautyce; wynaleźli proch, papier i wiele innych rzeczy. Mieli genialnych uczonych, MŁówny walnych z Leonardem da Vinci; Li Sze Zen, który osiągnął niebywałą wiedzę w zakresie B chemii ^farmakologii; Li Jie, wybitny architekt; Su Song, twórca zegara astronomicznego. Lista by­łaby bardzo długa. A jednak ta cywilizacja chiń­ska, tak wspaniale się rozwijająca, nie weszła nig-

- dy w.stadium ekspansji. Dlaczego?

. Byłaby to zarazem odpowiedź na pytanie zadane z innego bieguna: co sprawiło, żenasza cywilizacja nabrała takiej mocy i takiego pędu? A to nas właśnie przede wszystkim interesuje.

Nad problemem tym zastanawiał się Joseph Ne- edham, który wraz z całą ekipą sinologów z uniwer­sytetu w Cambridge prowadził przez czterdzieści lat badania nad tradycjami nauki chińskiej i do- r szedł do wniosku, że przyczyną zahamowań w roz- . woju cywilizacji chińskiej byłą niedostateczna ma- tematyzacja wiedzy przyrodniczej. Chińczycy mie­li swoich Leonardów da Vinci, ale nie mieli Galile­usza, który potrafił, wychodząc od obserwacji zja­wisk przyrody, znaleźć dla nich abstrakcyjną for­mułę matematyczną w oparciu o dane eksperymen­talne,

A więc przerzucenie pomostu pomiędzy naturą a‘ matematyką zdecydowało o rozwoju europejskiej cywilizacji naukowo-technitznej. To z kolei — jak twierdzi ów sinolog — uwarunkowane było czynni­kami socjologicznymi. Nie mogło nastąpić w rolni­czej i biurokratycznej cywilizacji chińskiej, a je­dynie w obrębie ekonomiki europejskiej.

Interpretacje mogą być zresztą rozmaite. Bardzo istotną sprawą wydaje się tu stosunek do przyrody — nie tylko u starożytnych *CMńczyków, ale i w innych wschodnich cywilizacjach, na przykład w Indiach. Kiedyś premier Nehru w 'swej książce Odkrycie Indii wyraził myśl, że w pradawnych księgach hinduskich można znaleźć '-wszystko, co współczesna nauka europejska dopiero odkrywa. To zdanie może się wydać absurdeip, nawet w us­tach tak mądrego człowieka. A jednak rzeczywiście w filozofii indyjskiej są idee do złudzenia przypo­minające supernowoczesne koncepcje z dziedziny fizyki czy astronomii. Tyle, że w Europie nie są wyrażane za pomocą metafor filozoficznych, lecz w języku matematyki. No i weryfikowane w dro­dze eksperymentu. Sięganie po władzę nad przy­rodą leżało też u podstaw takiego właśnie ukie­runkowania myśli naukowej.

Tymczasem cywilizacje Wschodu nie zamierzały, ba, rzec można nie ośmielały się rozciągać swego panowania na naturę. A to dlatego, że czuły się ra­czej jej poddanymi, a nie panami. Człowiek uważa-, ny był za cząstkę przyrody znajdującą się w jej wnętrzu, a nie na zewnątrz, czy zgoła ponad nią. Wynikało to z ówczesnych wierzeń, które widziały: w przyrodzie wcielenie bóstw. A nie sposób prze­cież manipulować bóstwami.

Nie inaczej było jeszcze w starożytnej Grecji, choć jej kultura nie jest taka statyczna, jak kultury Wschodu.

Poza tym stosunek do pracy był nieraz u staro­żytnych mędrców taki, że musiał hamować rozwój

f techniki. Oto co Plutarch napisał o Archimedesie, najwybitniejszym fizyku i matematyku starożyt- B-ności, (tym, co wyskoczył z wanny z okrzykiem: l| eureka!):

Bf^fchimedes posiadał tak wzniosłą duszę, tak głęboki umysł i takie skarby naukowej wiedzy, że choć le wynalazki zyskały mu opinię człowieka po­siadaj ącego ponadludzką mądrość, nie chciał pozo­stawić po .sobie żadnego pisanego komentarza na temat tych zagadnień, ale potępiając inżynierię ja­ko nędzne i niegodne zajęcie, jako też każdą sztukę, której przeznaczeniem jest być użyteczną i dawać zysk, całe swoje uczucie i ambicje umieścił w czy­stych rozmyślaniach, nie mających żadnego związ­ku z przyziemnymi potrzebami życia”.

Nie sposób, d^iś sobie wyobrazić naukowca z po­dobnymi poglądami. Taki nie miałby co na polu na­uki, robić. Bowiem nauka współczesna,, choć wchło­nęła w siebie osiągnięcia całych stuleci,- jest jakoś­ciowo całkiem nowym zjawiskiem. Przede wszyst­kim — pozostaje w«ścisłym mariażu z techniką; bęz potężnych i skomplikowanych aparatów badaw­czych nie może posuwać s'ię dalej w rozszyfrowy­waniu tajemnic natury i jej pódbóju. Myślenie nau-J ■ ko we jest dziś ściśle sprzęgnięte z działaniem —-: zresztą na zafeadzie sprzężenia zwrotnego. Nauka przekształca postać świata, toteż wszystko, co się dzieje w laboratoriach naukowych, musi obchodzić eałe społeczeństwo- Jest to prawdziwa rewolucja, która. na dobre wzięła rozpęd: dopiero w naszych czasach :—stąd pewien szok i niepokój w umysłach, jak zwykle podczas gwałtownych przemian.

Trzeba jednak podkreślić, że matematyzacja nauki była już faktem dokonanym. Czyli że rewolu­cja się rozpoczęła. A dzisiaj, w pełnym jej rozkwi­cie, matematyka stała się prawdziwą królową nauk. Tylko w jej języku można wyrażać zjawiska dzie­jące się na przykład w mikroświecie cząstek ele­mentarnych. Przyroda jest matematyczna — twier- ' dzą często naukowcy, a wielu z nich marzy o ja­kiejś jednej wewnętrznie spójnej teorii matema­tycznej, która by obejmowała absolutnie wszystko na świecie. Czyli inaczej mówiąc: której wciele­niem byłby świat. Podobnie jak Einstein marzył

o unitarnej teorii pola.

Niektórzy posuwają się aż do stawiania znaku równości pomiędzy światem a matematyką. Z hi­potez Wheęlera i Gravesa zda się wynikać, że nie ma nic — jest tylko matematyka; że świat jest zbu­dowany z pustki; a ściślej mówiąc że tworzy­wem wszystkiego jest pusta czasoprzestrzeń.

Ta przedziwna koncepcja wywiedziona została z ogólnej teorii względności — traktującej pole gra­witacyjne jako zakrzywienie przestrzeni. Wheeler posunął do ostateczności geometryzację fizyki orze­kając, że nie tylko grawitacja, ale wszystkie cząst­ki i pola występujące w fizyce są zakrzywieniami pustej czasoprzestrzeni.

Jest to jedynie hipoteza, mająca zresztą sporo słabych punktów. Przytoczyłem ją dla zilustrowa­nia, do jak daleko posuniętego absolutyzmu preten­duje nieraz królowa nauk — matematyka. Lecz na­wet nie godząc się na takie jej zakusy, nie sposób

tifrzecież jej zdetronizować. Ona bowiem rządzi Współczesnymi naukami i nadaje im niespotykany nigdy dotąd rozpęd.

: FANTAZJE MATEMATYCZNE

Zdawać by się mogło, że gdzie jak gdzie, ale w matematyce to już zupełnie nie ma miejsca na żadne wyskoki fantazji, że dwa plus dwav jest zaw­szę cztery. A jednak...

To prawda, że operacje matematyczne przebie­gają zawsze z absolutną ścisłością, lecz gdy się próbuje stosować prawa matematyki do zjawisk ■świata fizycznego -‘— można nagle • wkroczyć w świat baśni.

Zdajemy sobie sprawę, że brzmi to jak najstrasz­niejsza herezja — bo czyż rusztowaniem, które po- .zwoliło zbudować wielki gmach fizyki współczesnej nie jest właśnie matematyka? Na pewno jest. Każ­de przecież zjawisko fizyczne ma swój wyraz mate­matyczny, da się opisać językiem liczb i symboli algebraicznych.

Ale czy również vice versa: czy każdy wywie­dziony matematycznie wzór ma swój odpowiednik w świecie fizyki?

Bylibyśmy tu skłonni dać odpowiedź twierdzącą. Bo czyż nie okazywało się już wiele razy, że mo­dele matematyczne posłużyły za trop dla odkryć w dziedzinie fizyki? Naukowcy dobrze wiedzą, że warto przetrząsać obszary matematyki, gdyż nieje-

den skarb wiedzy tam ukryty. Aliści wydaje się, że stąpać tu trzeba bardzo ostrożnie, bo, jak zaw­sze przy szukaniu skarbów, mogą się zdarzać przywidzenia. Również i umysłom najświetniej­szym.

Na przykład Paul Adrien Maurice Dirac, jeden z najwybitniejszych fizyków XX stulecia, współ­twórca mechaniki kwantowej, laureat nagrody No­bla — obok dokonania wielkich i eksperymentalnie zweryfikowanych odkryć — stworzył również, w oparciu o matematykę, pojęcie energii ujemnej, co w ogóle w głowie się nie mieści. Podobne to jest'do anegdoty o pewnej pani, która na skutek kuracji odchudzającej tak bardzo zeszczuplała, że jak wcho­dziła do wanny, to się poziom wódy obniżał.

Prawda, że inny nobilista, Niels Bohr, znany ze swych odkryć w dziedzinie atomistyki, poniekąd wykpił teorię Diraca powiadając, iż byłaby ona dobra przy polowaniu na słonie: wywiesiłoby się ją na drzewie, w miejscu, gdzie zazwyczaj przecho­dzą słonie i zwierzęta zaszokowane absurdalnością tej teorii, tak by osłupiały, że dałyby się wiązać bez oporu i wysyłać do zoo.'

Jednakowoż inni wybitni naukowcy bynajmniej nie zaatakowali tej teorii, znalazła się nawet o niej wzmianka w podręcznikach fizyki ogólnej i doś­wiadczalnej (autorzy: Fleury i Mathie), przezna­czonych dla studentów nauk ścisłych i politechnicz­nych.

De La Taille na łamach „Science et Vie” próbo­wał zanalizować, jaka to zręczna (czy riioże właśnie niezręczna) sztuczka matematyczna pozwoliła Dirá*

cowi dojść do pojęcia energii ujemnej. Otóż każdy uczeń liceum wie, że 3 podniesione do kwadratu da­je 9; ale operacja odwrotna ■—■ pierwiastek kwadra- iówyfz 9 daje dwie wartości:: 4~3 oraz—-3, a to dlatego, że również —3 podniesione do kwadratu daje 9.

Wynika z tego, że pierwiastek kwadratowy ja­kiejkolwiek liezby ma zawsze dwie przeciwstawne vwartości.

Wszystko w porządku, gdy pozostajemy na tere­nie matematyki, aliści gdy'zaczynamy jej używać jako narzędzia w dziedzinie fizyki — należy być ostrożnym, w przeciwnym bowiem , razie możemy zabrnąć w ślepy zaułek. Tak na przykład wiedząc, że powierzchnia kwadratowego pokoju wynosi 25 m kw. można by wydedukować, że długość każdej ze ścian równa się ,-f- 5. A czyż może istnieć ściana

o długości ujemnej ?

Podobną operację matematyczną, tyle tylko, że o wiele bardziej skomplikowaną, przeprowadził Dirac

co. przywiodło go do pojęcia energii ujemnej.

, Oczywiście teoria ta nie. ma i nie może mieć żad­nego. poświadczenia eksperymentalnego. A przy tym prowadzi do nadzwyczaj fantastycznych Jkon- kluzjl

Inny znakomity uczony, również laureat nagrody Nobla — Feynman, posługując się algebrą wyna­lazł ozy raczej wyimaginował sobie cząstki, które zdolne są biec w tył czasu, podobnie jak ów wehi­kuł ze znanej powieści Wellsa. Wyrzucamy je dzi­siaj, a ukazują się one na przykład w czasach śred­niowiecza.

Ażeby dojść do podobnej konkluzji, wystarczy zmienić znaki plus na minus przy wielkościach oz­naczających prędkość i czas w klasycznym równa­niu na przebytą odległość x = v • t.

W ten sposób samochód jadący z prędkością 90 km na godzinę w czasie od godz. 12 do 12.30 można uważać jednocześnie za jadący od 12.30 do 12 z prędkością minus 90 km. Brzmi to absurdalnie, ale przecież bardzo podobnie do twierdzenia Feyn- mana, wedle którego odlot pozytronu (cząsteczki o tej samej masie co elektron, ale z dodatnim ładun­kiem elektrycznym) jest równoznaczny z przyby­ciem elektronu.

A w ogóle konkluzje tej teorii są niesamowite. W książce Leightona Zasady fizyki nowoczesnej, czytamy: „Elektron może zostać wyrzucony tak gwałtownie, że kierunek jego biegu zostanie na osi czasu odwrócony (biegnie w stronę przeszłości), po czym pojawia się w danym eksperymencie jako po- zytron poruszający się z biegiem czasu”.

I dalej czytamy jeszcze: „Zgodnie z nową inter­pretacją pozytronów jako elektronów biegnących w tył czasu, tak można tłumaczyć ten proces: elek­tron ulega w momencie tj dyspersji (wedle zjawis­ka Comptona), w czasie której zostaje odwrócony jego kierunek w czasie; biegnie w kierunku prze­szłości do momentu t2 i wówczas ulega gwałtow­nemu zderzeniu, w czasie którego emituje foton, a ten z kolei też biegnie w tył czasu, aż w końcu ule­ga dyspersji i poczyna biec normalnie, to jest ku przyszłości. Tak więc można uważać, że dwa elek­trony i pozytron są jednym i tym samym elektro­

nem, zdolnym istnieć jednocześnie w kilku miej­scach”.

fci-Wreszcie — powiada Leighton — bardzo nawet możliwe, że przyczyną, dla której wszystkie elek­trony są identyczne, jest to, że wszystkie one są w istocie rzeczy jednym i tym samym elektronem, który znajduje się jednocześnie w nieprawdopodo­bnie wielkiej liczbie miejsc”.

Koniec cytatu i w ogóle, rzec można, koniec świa­ta. No, bo jeśli jesteśmy bliscy stwierdzenia, że ca­ły ten świat, a nawet wszechświat składa się W gruncie rzeczy z jednego tylko elektronu, to o czym tu mówić?

Pewnie, można podkpiwać sobie z podobnych te­orii, nie sprawdzonych i chyba niesprawdzalnych na gruncie eksperymentalnym, aliści na dnie tych kpinek kryje się pewien niepokój “ bo może, u li­cha, coś w tym jest... Tak tó się nieraz mówi, słu­chając opowieści o duchach, 5 czarach itp. A tutaj już nie duchy, lecz matematyka wchodzi w grę, i nie babcia opowiada, ale najwybitniejsi naukowcy XX wieku, laureaci nagrody Nobla. Więc może rzeczy­wiście coś w tym jest...

JEST DRUGI ŚWIAT

Ba, nie tylko drugi, ale i trzepi... Tak przynaj­mniej zda się wynikać z hipotezy astronoma amery­kańskiego prof. Richarda Gotta, który stwierdza, iż każde równanie teorii względności opisuje w is­

tocie rzeczy trzy światy, wzajem od siebie nieza­leżne i nie posiadające punktów stycznych. Pierw­szy — to nasz świat. Drugi — to świat zbudowany z antymaterii. Jest on nie do wykrycia, chyba że z pomocą olbrzymiego teleskopu. Trzeci zaś jest naj­dziwniejszy, sprzeczny zwłaszcza z naszymi poję­ciami o czasie; albowiem w świecie tym istnieją superszybkie sząstki, tachiony, które poruszają się szybciej aniżeli światło.

Nie sposób tu prześledzić wszystkich dróg i ście­żek matematycznych, którymi stąpał ów nauko­wiec, nim doszedł do tak interesującej koncepcji, więc musimy ten drugi, a zwłaszcza trzeci świat przyjąć poniekąd na wiarę; choć oczywiście nie może to być niezachwiana wiara, jako że w nauce jedne koncepcje wypierają drugie. Zresztą w tem­pie coraz szybszym; w drugiej połowie XX wieku przyzwyczajeni już jesteśmy do wszelkich, naj­gwałtowniejszych nawpt rewolucji w.-pracowniach i laboratoriach naukowych.

Astronomowie, jak wiadomo, posługują się w swych badaniach geometrią analityczną* Gwiazdy opisują w przestrzeni linie krzywe i wybierając Słońce jako punkt odniesienia, można stworzyć równania opisujące ruch danej gwiazdy względem czasu. A następnie wystarczy zmiennej czasu przy­dać pewną wartość w przeszłości lub w przyszłości i będziemy znali położenie tej gwiazdy. (Przepowia­danie przez astronomów rozmaitych zjawisk .na nie­bie znane jest od bardzo dawna i osiąga ścisłość wręcz doskonałą. Co innego pr?epowiadąnie przez astrologów zjawisk na Ziemi...). Tak więc równanie

piiatematyczme dótyczące; j akiegoś ciała niebieskie- E gjo zawiera poniekąd w sposób skondensowany całą jego egzystencję, od najbardziej zamierzchłej prze-

I szłośći. Wraz z nastaniem teorii Względności geome- | i^yzacj^“wszechświata posunęłasię jeszcze dalej. * Osiągnęła, rzec można, punkt 'kulminacyjny, al- . bowiem masa jakiegoś ciała Została przypisana do krzywej przestrzennej. Obecnie1 są,cztery zmienne' niezależne : długość, szerokość; wysokość i czas. Po­przednio trzy wielkości geometryczne;były jedynie funkcją czasu,, toteż można'było tę zmienną elimi­nować :0trzymująe równanie z trzema tylko niewia­domymi.

¡Stosując teorię względności ma się ¡do czynienia z czterema niezależnymi współrzędnymi,, a więc z czterema Wymiarami. To jest ta sławetna czaso­przestrzeń. *

Do jakiego rodzaju powierzchni geometrycznych odnoszą się równania, teorii względności ?

* - Otóż powierzchnie te, jąk wykazuje analiza, po^ siadają tzw: punkty szczególne, 'które jak gdyby po­zostają poza rodzajem danej powierzchni. Weźmy, najprostszy przykład -f- krzywych kreślonych na kartce papieru; będzie tu pewna ilość, punktów szczególnych, w których wykres przestaje być por dobny do wycinka koła,i będą punkty, podwójne, potrójne, w .których -.d,wav lub tr^y odgałęzienia przecinają się? punkty jakby izolowane, usytuować ne obok; punkty, w których dana. krzywa zatrzy-. mu je.się, by wziąć ^kierunek odwrotny.

. Wszechświat teorii względności posiada. również takie: osobliwości i podobnie jak krzywa zmienią

swą naturę z jednej i z drugiej strony punktu szcze­gólnego, nie jest on taki sam na lewo i na prawo od owej osobliwości. Pierwszą osobliwość mamy po przyjęciu, iż t (czas) = 0. W punkcie tym wszech­świat ma objętość zerową oraz nieskończenie wiel­ką gęstość (co zaiste jest osobliwością przechodzącą naszą wyobraźnię!). Następnie idąc w kierunku cza­su ze znakiem plus, a więc ku przyszłości, świat stał się takim, jakim go poznaje współczesna astro­nomia; będącym w stanie ekspansji, rozszerzają­cym się, a więc tracącym stale na gęstości.

Najdziwniejsze wszakże jest tó, iż wszechświat ten zajmuje pewien tylko obszar czasoprzestrzeni, mianowicie ten, który znajduje się poza punktem szczególnym w kierunku czasu ze znakiem plus. — Tak przynajmniej wynika z równań odnoszących się do czasoprzestrzeni nie ograniczonej wyłącznie do tego jednego obszaru.

A więc — krocząc dalej ścieżkami relatywistycz­nego rozumowania — powinny istnieć obszary, gdzie czas ma znak ujemny, biegnie w drugą stronę, ku przeszłości. To byłby właśnie, według Richar­da Gotta, świat zbudowany z antymaterii. Trzeci wreszcie świat znajduje się z jednej i z drugiej stro­ny punktu szczególnego i są w nim tachiony — czą­stki poruszające się szybciej niż światło.

Oczywiście tachiony są tworami hipotetycznymi; nikt ich nigdy nie widział, ani też zapewne nie bę­dzie mógł widzieć. Podobnie z całymi owymi świa­tami: drugim i trzecim. Z praw fizycznych wynika, że punkt szczególny nie może być przekroczony przez żadne ciało materialne, nawet przez promie-

m

I npMl^ktromagnetyczne. Wprawdzie antymateria i ■Bpony mogą występować i na naszym świecie,

ale tylko okazjonalnie i przez bardzo krótki mo-

II ment — nie jako przybysze stamtąd, ale wytworzo­ne wf jakichś wyjątkowych sytuacjach tutaj.

[ Świat zbudowany z antymaterii, w którym czas | płynie w kierunku odwrotnym, stanowi poniekąd W zwierciadlane odbicie naszego świata. Tyle że w ».lustrze nic nadzwyczajnego się nie zobaczy, poza .} tym, że na przykład wszyscy piszą lewą ręką, a p wskazówki zegara poruszają się w inną stronę. Na- tomiast gdyby się 'komu udało rzucić okiem na jf świat po drugiej stronie punktu szczególnego, I mógłby zostać doskonałym wróżbitą, bowiem to, co tam jest przeszłością 'jakiegoś człowieka, tutaj e“to dopiero się zdarzy jego sobowtórowi. Bo w roz- ^ ważaniach naukowców na temat antymaterii po­ił; Wiada się, że wszystko w naszym śWiecie ma swój j. symetryczny odpowiednik w świecie aiitymaterial- f nym.

Świat tachionów jest bez wątpienia równie dziw­ny, jednakże wymyka się on bardziej naszej ima- ginacji, bowiem tam z jednego punktu przestrzeni można by widzieć kilka-punktów w czasie. Nato­miast jak powiada R. Gott — zasada przyczyno- wości, która zawaroWuje, że ani informacja, ani energia nie mogą się poruszać szybciej niźli świat­ło, bynajmniej nie jest w tej przestrzeni nie obo­wiązująca. Bo wprawdzie cząsteczki (tachiony) mo­gą biec szybciej, niż światło, ale to samo nie doty­czy ich promieniowania — które wszak jest jedy­nym środkiem przesyłania energii oraz informacji.

W

Ten model troistego wszechświata nie jest pozba­wiony spójności i symetrii względem czasu; jest też zgodny z aktualnymi badaniami naukowymi, w któ­rych materia, antymateria i tachiony traktowane są na równi. Eksperymentalne ' odkrycie tachionów: potwierdziłoby tę relatywistyczną wizję. Trudno wyrokować, na ile jest ona prawdziwa, w każdym' razie jedno zda się wynikać zarówno z tych, jak i z innych eksploracji wszechświata: okazuje się on bardziej złożony i trudniejszy dó ogarnięcia umy-1 słem, nizli można było kiedykolwiek przypuszczać. A wszelkie, najbardziej nawet fantastyczne o nim wyobrażenia z wieków minionych śą wręcz ubogie w zestawieniu z wizjami wysnutymi z matematy­ki i fizyki.

GDZIE KRES POZNANIA?...

Dokąd nauka nas zawiedzie, gdy będzie się roz­wijała nadal w tak szybkim tempie? I czy jest ja­kiś kres ludzkiego poznania, czy przeciwnie — in­telekt nasz ma nieograniczone pod tym względem możliwości? Wreszcie nasuwa się,pytanie.: czy świat jest poznawalny w sposób absolutny? Lub też, jak to określił Kant, czy rzeczy same w sobie są po­znawalne?

Filozof ten, jak wiadomo, dawał na to ostatnie pytanie odpowiedź negatywną: twierdził, że widzi­my wszelkie rzeczy poprzez wrodzone naszemu

-umysłowi kategorie, takie jak • przestrzeń, czas, Ipźyczynowość...

Od Czasów Kanta sporo się zmieniło. Teoria pfeględności podważyła niezmienność takich kate­gorii, jak czas i przestrzeń. Niemniej ambicja Wszechwiedzy — a co za tym idzie i wszechmocy — dalej wydaje się niemożliwa do zaspokojenia. W każdym razie nikt zdrowy na umyśle nie wyzna­czałby konkretnego terminu. Można wprawdzie przyjąć, że intelekt Hominis sapientis ma nieskoń­czenie wielkie możliwości, ale wówczas i cel osta­teczny, to jest wszechwiedzę, też by należało prze­nieść w nieskończoną odległość w czasie. Stwier­dzenie, że będziemy stale się do tego celu zbliżać, choć praktycznie nigdy go nie osiągniemy — jest chyba szczytem optymizmu poznawczego.

To, że jesteśmy wciąż dalecy od poznania tajem­nic wszechświata, że kosmologia składa się głów­nie z hipotez i domniemań^- z, których jedne prze­czą nieraz drugim — można jakoś strawić bez bólu. Bowiem Kosmos jest tak ogromny, że nie sposób marzyć o rychłym penetrowaniu go wzdłuż i wszerz. Ale i najdrobniejszy okruch materii rów­nież kryje tajemnice, których do końca nie może­my jeszcze rozszyfrować. Nie wiemy, co jest pod­stawową cegiełką stanowiącą budulec materii. Mo­del atomu, składającego się z jądra, wokół którego krążą elektrony, jest już w gruncie rzeczy przesta­rzały. Dawno już odkryto, że jądro dzieli się dalej na cząstki elementarne. Tak je nazwano, w prze­konaniu, że tu już jest kres podróży w głąb ma­terii. Otóż ostatnimi czasy, gdy zbudowano więk­

sze akceleratory, okazało się, że owe cząstki ele­mentarne wcale elementarne nie są, że składają się z jeszcze drobniejszych cząstek — tym wyraź­niej się to ujawnia, im potężniejszej aparatury ba­dawczej się używa. Najświeższej daty akceleratory są gigantami o obwodzie liczącym dziesiątki, a na­wet setki metrów, i zżerają njnóstwo energii. A gdyby były jeszcze potężniejsze? Czy wówczas u- jawniłyby coraz mniejsze cegiełki materii? Trudno dociec, w każdym razie możliwości zwiększania aparatury badawczej są z konieczności . ograni­czone.

. Trudności poznawcze są nie tylko natury obiek­tywnej, wynikają nie tylko,z tej przyczyny, że wszechświat jest zarówno rozległy, jak i bardzo skomplikowany w swym najdrobniejszym okruchu. Także ujmując rzecz od strony podmiotu poznają­cego — człowieka, nie, sposób, nie dostrzec jego ograniczeń. Ze poszczególna jednostka, choćby i najgenialniejsza, nie jest. zdolna objąć całości aktu­alnie istniejącej wiedzy — to .jeszcze pół biedy, z tym już dość dawno trzeba się było pogodzić. Pozo­staje jednak pytanie, czy cała armia uczonych bę­dzie w stanie utrzymywać front badań i skutecznie posuwać się naprzód — zważywszy, żet front ten rozszerza się w niezwykłym wprost tempie? A nie­podobna tyraliery rozciągnąć takj by między jed­nym a drugim żołnierzem zerwana była łączność. I tak jest już wiele, usprawiedliwionych zresztą na­rzekań na zbytnią specjalizację poszczególnych 1 dyscyplin czy raczej poddyscyplin.

Prawda, że wzrasta, też w niezwykłym tempie li­

czba pracowników nauki. Żyjemy w czasach praw­dziwej eksplozji badawczej. Jeśli by dalej tak szło, to za jakieś 50 lat wszyscy mieszkańcy naszego glo­bu musieliby zostać naukowcami — co oczywiście jest abstirdem.- Wychodzą na świecie dziesiątki ty­sięcy^ czasopism naukowych, naukowiec. nie może nawet przeczytać wszystkich tych, które dotyczą jego specjalności; zanim znajdzie jakąś perłę, musi się przedrzeć przez stosy śmieci. Można jednak mieć nadzieję, że w bardzo bliskim czasie krąże­nie' informacji będzie tak uspraWnione, że nauko­wiec od- razu otrzymywać będzie to, ćo mu po­trzebne. Lecz i to nie rozwiązuje sprawy, bo nie zawsze z. góry wiadomo, co jest perłą, a co śmie­ciem; historia nauki zna niejedno odkrycie, które na pierwszy rzut oka wydawało się nic nie zna­czące lub zgoła absurdalne, a potem okazywało się nadzwyczaj płodne.

. Można optymizm posunąć do granic fantazji i po­wiedzieć, że w przyszłych stuleciach rodzić się bę­dą — za przyczyną manipulacji genetycznych — tylko sami geniusze, z których każdy już w kolebce opanuje matematykę (nie bez racji przywołuję tu tę dyscyplinę, która jest chyba tym językiem, w jakim jest napisana Wielka Księga Natury), potem życie będzie trawił na eksploracjach naukowych.

Ale czy taka wizja rzeczywiście jest optymistycz­na? Czy ludzkość pogrążona po uszy w badaniach naukowych nie straciłaby równowagi duchowej? Czy nie uległyby w niej atrofii inne doznania i przeżycia, w końcu może istotniejsze od intelektual­nej aktywności?

Jest to dylemat filozoficzny, oczywiście. Ale na­wet jeśli go pominiemy, to i tak nie uzyskamy wię­cej niż paręset lat w utrzymaniu całego frontu ba­dań naukowych. Posiłki w postaci komputerów, choćby i najdoskonalsze, też dadzą efekt ilościowy tylko, a nie jakościowy.

Być może w przyszłości nauka przybierze cał- Jriem odmienną postać — taką, o jakiej dziś nie ma­my bladego nawet pojęcia. Ale to jest hipoteza tak mglista, że nie sposób na niej cokolwiek budować, może tylko opowieści science fiction, w których bo­haterowie łykają pigułki naładowane wiedzą z wszelkich dziedzin. Realny natomiast i już dzi­siaj aktualny — jest problem wybiórczości. Zapew­ne zawsze trzeba się będzie decydować na kontynu­owanie badań takich, a porzucanie innych. Tylko z góry nie zawsze można wiedzieć, które będą z pun­ktu widzenia naszych potrzeb płodne, a które jało­we. Czyli, że do pewnego stopnia będzie to grą na loterii.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Inne Więziennictwo na progu XXI wieku wersja do druku
Inne Więziennictwo na progu XXI wieku wersja do druku
Wyzwania psychiatrii u progu XXI wieku
Geneza i miejsca konfliktów na przełomie XXI wieku, bezpieczenstwo
Prawo autorskie na miarę XXI wieku namiary
133 , Antypedagogika to nowy współczesny nurt edukacyjny, określany też jako filozofia życia i współ
133 , Antypedagogika to nowy współczesny nurt edukacyjny, określany też jako filozofia życia i współ
Hematologia u progu XXI wieku, INTERNA, hematologia
Lek na miarę XXI wieku - MMS
Nośniki informacji u progu XXI wieku, Studia, Informatyka, Informatyka, Informatyka
1SZKOLNICTWO POLSKIE NA PROGU XXI w
Beton towarowy nowe oblicze starego materiału na miarę XXI wieku(2)
Dziamski, Sztuka u progu XXI wieku, s 36 49
Edukacja wczesnoszkolna w warunkach przemian na początku XXI wieku

więcej podobnych podstron