James Arlene Dzieci szczęścia 06 Samotny ojciec

Arlene James

SAMOTNY OJCIEC

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Adam stanął wyprostowany, jak przystało na byłego woj­skowego, i wziął głęboki oddech. Pani Godiva nie znosiła roz­kazującego tonu, więc starał się mówić wolno i łagodnie.

- Omówmy wszystko spokojnie - zaproponował. - Jestem pewien, że to była tylko niewinna psota. Chłopcy włożyli śnieg do pani kapci, bo nie zdawali sobie sprawy, że to będzie dla pani taki wielki szok. Przecież mają dopiero po trzy lata.

- Właśnie! Sami by tego nie wymyślili - odparowała ko­bieta. - To robota Wendy! To ona namówiła braci, żeby włożyli mi śnieg do kapci. A wszystko za to, że rano postawiłam ją w kącie, bo nie chciała jeść suszonych śliwek.

- Wendy nie lubi suszonych śliwek - przypomniał jej Adam. - Wiele razy panią prosiłem, żeby...

- Suszone śliwki są zdrowe! - upierała się pani Godiva. - Gdyby słuchał pan mojego zdania, wyszłoby to nam obojgu na dobre. Ale pan, tak samo jak córka, nie wie, co jest dobre. Mam tego dość. Na dodatek pana córka obudziła mnie w sa­mym środku nocy. Wiedziała, że zdążyłam się już rozgrzać pod kołdrą, więc kiedy wsunęłam stopy w... w... - Z obu­rzenia nie mogła wydobyć z siebie głosu.

Adam spuścił głowę. W skroniach czuł narastający, tępy ból. Bez wątpienia miała rację. Wszyscy wiedzieli, że zimne stopy są utrapieniem tej wdowy w średnim wieku, która zajmowała się jego dziećmi. Chłopcy sami nie wymyśliliby tak wyrafinowanej zemsty. Bo to była zemsta, i to w stylu typo­wym dla Wendy. Z drugiej jednak strony pani Godiva wie­działa, że dziewczynka nie znosi suszonych śliwek. Adam wes­tchnął ciężko.

- Czy nie moglibyśmy zapomnieć o całej sprawie? - za­proponował.

- Wykluczone!

- Postaram się, żeby to się nigdy nie powtórzyło.

- Ha! Pan nie ma żadnej kontroli nad tymi dziećmi. Nie mieści mi się w głowie, jak taki doświadczony człowiek, były wojskowy, mógł tak rozpuścić tę trójkę urwisów.

- Proszę pani, moje dzieci półtora roku temu straciły matkę...

- A od tego czasu odeszło z tego domu siedem opiekunek!

- Sześć - poprawił ją odruchowo.

- Siedem! - warknęła i chwyciła spakowaną torbę. - Pro­szę przesłać należną mi zapłatę do mojej siostry w Minneapo­lis! Ma pan adres, prawda? - Powiedziawszy to, ze złością wyszła z domu i zniknęła w ciemnościach.

- Proszę pani! - zawołał za nią Adam. - Niech pani przy­najmniej zaczeka do rana!

Odpowiedział mu tylko chrzęst śniegu pod ciężkimi butami odchodzącej kobiety. Po chwili usłyszał trzask zamykanych drzwi i warkot silnika. Snop światła omiótł śnieżne zaspy wzdłuż podjazdu. Adam cicho zamknął drzwi i z trudem się powstrzymał, by głośno nie jęknąć. Usłyszał za sobą jakieś szelesty i tupot małych stóp po podłodze. Odwrócił się ener­gicznie, niczym żołnierz podczas musztry, i spojrzał groźnie na trzy małe twarzyczki, wyglądające zza drzwi prowadzących do holu.

- Poszła sobie? - wyszeptała Wendy. Jej piegowaty nosek marszczył się, zdradzając skrywaną radość, a pulchne paluszki skubały rudawy warkocz.

- Poszła.

- Na zawsze? - zapytał Robbie niewinnym głosikiem. Krę­cone jasne włosy i pyzata buzia upodobniały go do słodkiego aniołka.

Ryan, trochę mniejsza kopia starszego o kilka minut brata, uśmiechnął się triumfalnie do Wendy i zaczął wydawać z sie­bie radosne okrzyki. Pozostała dwójka natychmiast się do niego przyłączyła, zapominając o udawaniu skruchy. Adam wzniósł oczy do nieba, a kiedy je opuścił, dzieci były już w salonie i uszczęśliwione skakały po meblach.

- Poszła sobie! Czarownica sobie poszła!

Adam stanął wyprostowany pośrodku salonu. Nie lubił tego zimnego, szarego pokoju, ale od śmierci żony nie wprowadził tu żadnych zmian i nie zamierzał tego robić w przyszłości.

- Dość tego! - zawołał głosem dowódcy.

Robbie zrobił niezdarnego fikołka na kanapie i z głuchym hukiem wylądował na podłodze. Radosne okrzyki natychmiast zmieniły się w bolesny szloch. Ryan z chichotem podczołgał się do niego i Robbie znów zaczął się śmiać, rozcierając głowę. Wendy tańczyła na fotelu, nie zwracając uwagi na wyczyny braci.

- Poszła sobie! Poszła sobie! Stara śliwka poszła sobie! Słysząc to, chłopcy wybuchnęli jeszcze głośniejszym śmie­chem. Adam stracił cierpliwość.

- Spokój! Natychmiast marsz do łóżek! - ryknął, czerwie­niejąc na twarzy.

Podniesiony głos zrobił wrażenie. Dzieci umilkły i zamarły w bezruchu, spoglądając na ojca. Nie znaczyło to jednak, że mają zamiar wypełnić jego polecenie. Chłopcy położyli się na podłodze i patrzyli na niego ciekawie, a Wendy osunęła się na fotel. Jej twarz przybrała buntowniczy wyraz.

- Nie znosiłam jej. Była zła, brzydka i...

- Zrobiłaś wszystko, żeby od nas odeszła - stwierdził Adam. - Wiesz, że potrzebujemy pomocy, ale mimo to...

- Nie potrzebujemy pomocy! - zaprotestowała dziewczyn­ka. - Mama zajmowała się nami tylko z pomocą kucharki.

- Kucharka przychodzi na kilka godzin dziennie! - zawo­łał Adam. - A ja nie jestem mamą! Muszę zarabiać na utrzy­manie, nie mogę cały dzień siedzieć w domu i zajmować się tylko wami.

- A mama mogła!

- Bo ja pracowałem poza domem i zarabiałem na życie!

- W wojsku - powiedział Ryan z wyrzutem. Ton jego gło­su sprawił, że Adam zapomniał o gniewie i zmieszał się.

- Zgadza się - wymamrotał.

Diana nigdy nie miała nic przeciwko temu, że pracował w wojsku. A nawet kiedyś, pod koniec wyjątkowo długiego urlopu, wydawała się zadowolona, że mąż znów wyjeżdża. Mo­że właśnie dlatego zawsze czuł coś w rodzaju ulgi, kiedy jechał do bazy. Dzieci pewnie to wyczuwały i nie były tym zachwy­cone. A może Diana narzekała na jego ciągłe wyjazdy? Gdyby się głębiej nad tym zastanowił, musiałby przyznać ze wstydem, że nie znał swojej zmarłej żony na tyle dobrze, by zgadnąć, co robiła lub mówiła podczas jego nieobecności. To samo do­tyczyło dzieci. Co więcej, przez półtora roku, jakie upłynęło od tragicznego wypadku, wcale nie poznał ich lepiej. O ileż łatwiej zajmować się żołnierzami!

- Marsz do łóżek! Wszyscy! - nakazał stanowczo. Robbie i Ryan usiedli ze skrzyżowanymi nogami i czekali, jak na ten rozkaz zareaguje ich siostra. Wendy wydęła dolną wargę i spojrzała na Adama pełnym pretensji wzrokiem.

- A kto nas teraz ułoży do snu? - zapytała.

- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim nasypałaś jej śniegu do kapci. A teraz jazda do łóżek, bo będę musiał dać komuś klapsa.

Wendy buntowniczo splotła ramiona, ale kiedy Adam już miał stracić cierpliwość, zeskoczyła z fotela i wybiegła z po­koju. Chłopcy podążyli za nią, wyśpiewując na całe gardło:

- Hej, hej, czarownica sobie poszła!

Zdesperowany Adam roztarł zesztywniały kark. Co on teraz zrobi? Jutro po południu miał ważne spotkanie z przedstawi­cielem firmy sprzedającej smary samochodowe, a w piątek był umówiony z agentem nieruchomości. Na pewno Rebeka albo Natalie będą mogły jutro przez kilka godzin zająć się dziećmi. O piątek będzie się martwił później. Takie życie w zawiesze­niu zaczynało go męczyć. Odszedł z wojska i musi sobie zna­leźć jakieś zajęcie, ciekawą pracę, ale jak może się na tym skoncentrować, skoro dzieci właśnie się pozbyły kolejnej opie­kunki?

Potrząsnął głową, zgasił światło i poszedł do siebie. Przy­szło mu do głowy, że pani Godiva może mieć wypadek na śliskiej drodze, zażąda od niego odszkodowania i pośle go z torbami. Jęknął, wszedł do zimnej sypialni, przykrył się koł­drą po czubek głowy i zapadł w sen.

Dziecięcy palec odciągnął mu powiekę, omal nie pozba­wiając go przy tym oka.

- Au! - Adam spojrzał na syna zirytowany. Ile razy to dziecko może się obudzić w ciągu jednej nocy? - Robbie, czy ty nigdy nie śpisz?

- Lyan - poprawił go chłopiec.

Bliźniacy byli do siebie bardzo podobni, ale Wendy twier­dziła, że mama nigdy nie miała kłopotów z ich odróżnieniem. Zakłuło go lekkie poczucie winy. Odwrócił się na plecy i prze­słonił oczy ramieniem.

- O co chodzi tym razem? - zapytał.

- Jestem głodny - powiedział malec, lekko sepleniąc. Ciot­ka Lindsay, rodzinny pediatra, zapewniała, że nie ma się czym martwić, ale Adama niepokoiła wada wymowy syna.

- Ryan, przecież jest środek nocy! - jęknął.

- Nieplawda. Już lano.

To niemożliwe. Przecież nie udało mu się przespać nawet dwóch godzin. Ostrożnie otworzył oczy. O Boże! Rzeczywi­ście, już rano. Budzik na nocnym stoliku wskazywał siódmą czterdzieści.

- No dobrze. - Ziewnął szeroko i usiadł na łóżku. - Co jest na śniadanie?

Ryan wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

Adam sięgnął po leżący na podłodze podkoszulek.

- Zobacz, co niania przyszykowała, a potem...

- Niania poszła - przypomniał mu malec.

Adam zamknął oczy. No tak, stara śliwka odeszła, a ku­charka ma przyjść dopiero w południe. Katastrofa. Może jed­nak uda się coś przyrządzić na śniadanie, jakieś płatki z mle­kiem, bułki... Chętnie dałby tysiąc dolarów, by móc po prostu włożyć mundur i pobiec na śniadanie do kasyna. Wszystko będzie wyglądało lepiej, kiedy tylko napije się kawy. Kawa. Jęknął boleśnie. Dzisiaj nie czeka na niego żadna kawa. Życie cywila to piekło.

Ryan zeskoczył z łóżka i z całych sił przywarł do nogi ojca. Adam roześmiał się, niezdarnie wstał i sięgnął po szlafrok. Po­szukiwanie kapci uniemożliwiał mu uczepiony do kolana syn.

- Dobrze, dobrze. - Poklepał chłopca po plecach. - Idę. Ryan oderwał się od jego nogi i pobiegł do drzwi.

- Lepiej się spiesz! - zawołał, stając w progu. - Jak nie przyjdziesz, to Wendy sama zlobi śniadanie.

Oczy Adama rozszerzyły się z przerażenia. Zapomniał o kapciach i z krzykiem pognał do kuchni.

- Wendy!

Córka stała na krześle przy kuchennym stole i wysypywała mąkę z torby do miski, kołyszącej się złowróżbnie na skraju blatu. Adam rzucił się naprzód, chwycił Wendy, a miska w tej samej chwili roztrzaskała się na podłodze na tysiąc kawałków. Wendy natychmiast wybuchnęła płaczem. Adam postawił ją na stole, spodziewając się widoku krwi spływającej po nogach dziewczynki. Z ulgą zobaczył, że widać na nich jedynie ślady mąki. Do kuchni wbiegł Robbie, a za nim Ryan, z palcami w buzi.

- Wyjdźcie stąd! - rozkazał Adam. Żaden z bliźniaków na­wet nie drgnął. - Na podłodze jest szkło. Wyjdźcie stąd!

Wycofali się powoli, a Robbie, zanim zniknął za wahad­łowymi drzwiami, zapytał:

- Wendy, skaleczyłaś się?

Głośny płacz Wendy zmienił się w żałosne pochlipywanie.

- Nic jej nie jest, tylko się przestraszyła - odparł Adam szorstko. Wziął córkę na ręce i ostrożnie ruszył do drzwi.

Kiedy znaleźli się w jadalni, postawił dziewczynkę na dy­wanie, przyklęknął i chwycił ją za drobne ramiona.

- Co też ci strzeliło do głowy? - Nie chciał krzyczeć ani potrząsać dzieckiem, ale sama myśl o ostrym szkle wbijającym się w delikatne ciało przerażała go i wprawiała w zdenerwo­wanie. Wendy znów zaczęła głośno zawodzić, ale Adam za­uważył, że jej oczy są suche i domyślił się, że dziewczynka się nie boi, tylko jest zawstydzona. Prawdę mówiąc, on również przeżył wstrząs. - No, już dobrze - wymamrotał. - Nigdy wię­cej nie próbuj robić takich rzeczy. Słyszysz mnie? - Kiwnęła głową i z przesadą pociągnęła nosem. - A tak w ogóle, co chciałaś zrobić?

- Naleśniki - odparła zadziornie.

- Naleśniki! - powtórzył za nią Robbie, podskakując w miejscu. - Tak, tak! Naleśniki!

Ryan natychmiast mu zawtórował, klaszcząc w ręce.

Adam skrzywił się. Dzieci najwyraźniej się uparły, żeby na śniadanie dostać coś tak skomplikowanego jak naleśniki. Nawet gdyby udało mu się znaleźć przepis, i tak nie potrafiłby zrobić choćby jednego jadalnego naleśnika. Decyzję podjął w jednej chwili. Był przecież specem od szybkich decyzji.

- Ubierajcie się - powiedział. - Pójdziemy na naleśniki do baru.

Jego słowa wywołały wybuch entuzjazmu. Robbie dziwa­cznie podskakiwał, Ryan posuwistym krokiem okrążał pokój, pogwizdując jak lokomotywa. Wendy tylko spojrzała na ojca poważnie, krótko skinęła głową i wyprowadziła braci z poko­ju. Adam uśmiechnął się do siebie. Chyba zarobił u dzieci kilka punktów.

Godzinę później zastanawiał się, jak to możliwe, że taki świetny pomysł okazał się całkowitą katastrofą. Robbie właśnie upadł twarzą w talerz z naleśnikami, przewracając pojemniki z solą i pieprzem. Wendy chichotała, wymachując widelcem z kawałkiem ociekającego syropem naleśnika. Robbie spojrzał na lepką plamę na swojej piersi i roześmiał się uszczęśliwiony. Ryan natychmiast ukląkł na krześle, zamierzając iść w ślady brata. Adam chwycił stojący obok chłopca dzbanek z syropem i zerwał się na równe nogi.

- Uspokój się! - krzyknął, usiłując chwycić Ryana za ra­mię. W zamieszaniu potrącił stolik, tak że kawa z filiżanki wy­lała mu się na spodnie. - Cholera! - zaklął z rozpaczą.

Dzieci wybuchły głośnym śmiechem. Adam poczuł, że ktoś wyjmuje mu z ręki dzbanek i podaje wilgotną ściereczkę.

- Może ja się tym zajmę? - zapytała szczupła, młoda ko­bieta w jasnoniebieskim uniformie, z ciemną siatką na włosach.

Z uśmiechem usadziła Wendy bezpiecznie na krześle i przysunęła ją bliżej stołu, jednocześnie przytrzymując uzbro­joną w widelec rękę dziewczynki nad talerzem. Posadziła Ry­ana w wysokim foteliku i odsunęła od krawędzi stołu szklankę z mlekiem. Coś mu szepnęła do ucha i Ryan natychmiast za­czął jeść. Robbie wymagał nieco bardziej skomplikowanych zabiegów.

- Trochę się pobrudziłeś, co? - zapytała. Przykucnęła przy jego krześle i lekko wzburzyła mu włosy. - Jedzenie powinno znaleźć się w brzuszku, a nie na brzuszku. - Zanurzyła papie­rową serwetkę w szklance z wodą i starannie wytarła plamy syropu z koszuli chłopca. - Jakie ty masz piękne oczy! - za­uważyła.

Oczarowany Robbie uśmiechnął się z cielęcym zachwytem. Adam przyjrzał się dziewczynie i doskonale zrozumiał reakcję syna.

Nieznajoma była bardzo ładna, miała owalną twarz, deli­katnie zarysowane kości policzkowe, gładkie, szerokie czoło i zgrabny podbródek. Na regularne łuki brwi opadała gęsta grzywka koloru dojrzałego zboża. Dziewczyna miała dość sze­rokie, pełne usta i zgrabny, prosty nos. Po bokach u jego nasady Adam zauważył dwa niewielkie wgłębienia, które świadczyły, że nosi lub kiedyś nosiła okulary. Jednak uwagę przyciągały przede wszystkim jej oczy - duże, przejrzyste, zielononiebieskie. Adam przywołał się do porządku i zamknął rozchylone z zachwytu usta.

- Zdaje się, że dzięki pani uniknęliśmy ostatecznej kata­strofy - odezwał się i usiadł. - Dziękuję.

Jeszcze raz zanurzyła serwetkę w wodzie i wyczyściła ko­lejną plamę na koszuli Robbiego.

- Drobiazg. - Uśmiechnęła się lekko. - Widać było, że sy­tuacja zaczyna się wymykać spod kontroli.

- Owszem. Wczoraj odeszła od nas opiekunka do dzieci, a ja jeszcze nie poznałem wszystkich tajników samotnego oj­costwa.

Czy rzeczywiście powiedział „samotnego”? Kobieta spoj­rzała na niego trochę lekceważąco, a trochę ciekawie.

- Co się stało z pana żoną?

- Nie żyje! - wykrzyknął Ryan pełnym głosem.

Adam poczuł, że zwracają się ku niemu wszystkie spojrze­nia, i zaczerwienił się ze wstydu. Zgromił syna wzrokiem i znów spojrzał na ładną blondynkę.

- Moja żona zginęła w wypadku samochodowym, półtora roku temu - wyjaśnił. - Chłopcy byli wtedy bardzo mali, a wie pani, jakie są dzieci. Nie zawsze wszystko rozumieją...

- Biedactwa. - Dziewczyna objęła obu malców. - Jeste­ście tacy słodcy, że mogłabym was schrupać. - Pocałowała najpierw Ryana, potem Robbiego. Chłopcy z radością przyjęli ten wyraz sympatii. Kelnerka uważnie spojrzała na siedzącą po drugiej stronie stołu Wendy. - Ty pewnie wszystko pamię­tasz, skarbie?

Wendy z powagą skinęła głową, ale Adam założyłby się, że córka nie bardzo wie, o czym mówi życzliwa nieznajoma.

- Na pewno bardzo ci jej brakuje. - Wargi Wendy zaczęły drżeć, bardziej dlatego, że udzielił jej się nastrój kelnerki niż z rzeczywistego smutku. Blondynka z gracją tancerki podeszła do dziewczynki i objęła ją ramionami. - Co za śliczny aniołek! Na pewno bardzo ją kochałaś. - Wendy kiwnęła głową, a mło­da kobieta przytuliła ją do piersi. Jędrnej i całkiem obfitej, czego nie omieszkał zauważyć Adam.

Kelnerka przykucnęła przy krześle dziewczynki.

- Pamiętam, co siostra Agnes mówiła o matczynej miłości. Chciałabyś to usłyszeć? - Wendy znów kiwnęła głową. - Po­wiedziała mi, że miłość matki nigdy nie umiera. Żyje wiecznie w sercach jej dzieci. Jeśli zamkniesz oczy i bardzo się skupisz, usłyszysz, jak bije w twoim serduszku, mocno i radośnie.

- A kto to jest siostra Agnes? - zaciekawiła się Wendy.

- Była pielęgniarką w takim domu, gdzie zamieszkałam, kiedy moja mama poszła do nieba. Siostra Agnes była za­konnicą.

- A dlaczego musiałaś mieszkać w tym domu?

- Bo mój tata poszedł do nieba jeszcze wcześniej niż mama.

Wendy spojrzała na ojca zdziwionym wzrokiem.

- Mój tata kiedyś wyjechał do Rabii, ale wrócił - powie­działa.

Blondynka uśmiechnęła się do Adama.

- No to miałaś szczęście, prawda?

- Tata pracował w wojsku - wtrącił Robbie, znużony po­zycją obserwatora.

- Naprawdę? - Blondynka uniosła brwi. Adam odchrząknął.

- Byłem w Arabii Saudyjskiej, kiedy żona miała wypadek. Do mojego powrotu opiekowała się nimi ciotka.

- Moja babcia też nie żyje - oznajmił Robbie.

Dziewczyna westchnęła cicho i spojrzała pytająco na Ada­ma. Poczuł ukłucie smutku, ale szybko przywołał się do po­rządku.

- Właściwie to jego prababka - wyjaśnił sucho. - Zginęła w katastrofie lotniczej.

W oczach kelnerki zalśniły łzy.

- Tak mi przykro.

Adamie, jesteś łajdakiem, zganił się w duchu, ale jedno­cześnie pochylił głowę i westchnął cicho, żeby jeszcze bardziej wzruszyć nieznajomą.

- Bardzo wam wszystkim współczuję - powiedziała, a po chwili dodała zupełnie innym tonem: - Uspokój się natych­miast, młody człowieku. Nie wolno rzucać jedzeniem.

Adam uniósł głowę i zobaczył, że Robbie zrzucił z talerza na stół kawałek naleśnika, nasączony syropem. Ojcowska cierp­liwość się wyczerpała.

- Robbie, przebrałeś miarkę! Poczekaj tylko, aż wrócimy do domu.

Kelnerka parsknęła śmiechem i wstała.

- Rzeczywiście niewiele pan wie o dzieciach, prawda? W tej samej chwili obok niej stanął tęgi, łysy mężczyzna.

- Lauro, czekają na ciebie goście przy innych stolikach.

- Przepraszam, chciałam tylko pomóc temu panu...

- Mówiłem ci, kiedy cię przyjmowałem do pracy, że nie toleruję flirtów z klientami!

- Ale ja nie...

- Wcale nie flirtowała - wtrącił się Adam. - Sprzątała po tym, jak mój syn...

Mężczyzna wycelował w niego palcem.

- Byłbym wdzięczny, gdyby się pan nie wtrącał. Mamy tu pewne zasady, a ja jako kierownik muszę pilnować, żeby ich przestrzegano. Inne kelnerki nie zaniedbują gości, żeby się wdzięczyć do żonatych mężczyzn.

- Nie jestem żonaty!

- Nie jest żonaty! - zawołała jednocześnie blondynka. Kierownik prychnął ironicznie.

- Podobno wcale nie flirtowałaś, a już zdążyłaś się do­wiedzieć, jaki jest jego stan cywilny. Zawiodłem się na tobie, Lauro.

- Ależ ten pan tylko mi powiedział, że jego żona zginęła w wypadku samochodowym...

Kierownik spojrzał na nią groźnie.

- Nie toleruję kłótliwego personelu. Albo za pięć sekund wrócisz do swojego rewiru, albo cię zwolnię. Pięć. Cztery...

Adam wstał zza stołu.

- To jakieś nieporozumienie. Ta pani niczym sobie nie za­służyła na takie traktowanie.

- Trzy. Dwa.

- Może pan dalej nie liczyć. - Laura gwałtownie ściągnęła z głowy siatkę i rzuciła ją na podłogę. Na jej plecy spłynęła kaskada jasnych włosów. - Odchodzę!

- Wiedziałem, że się tu długo nie utrzymasz - oznajmił kierownik pogardliwie.

- Jest pan wściekły, bo właściciel restauracji kazał panu mnie zatrudnić.

- Na pewno nie zrobił tego ze względu na twoje umiejęt­ności zawodowe - odparł grubas ze znaczącym uśmieszkiem.

Adam rzucił serwetkę na stół.

- Panie, pan się aż prosi, żeby panu dołożyć! Zaniepokojona Laura uniosła dłoń.

- Nie, nie trzeba. Nie zależy mi na tej pracy i nie znoszę bójek.

Adam spojrzał na jej pełną niepokoju twarz i poczuł, że serce skacze mu w piersi. Opanował gniew i spojrzał na dzieci.

- Wkładajcie kurtki - polecił krótko i wsunął rękę do kie­szeni. - Wychodzimy. I na pewno nigdy więcej tu nie przyj­dziemy - dodał z naciskiem.

Gburowaty kierownik prychnął lekceważąco.

- A to ci tragedia!

Adam zmierzył go surowym wzrokiem.

- Uprzedź swojego szefa, że niedługo zgłosi się do niego Adam Fortune.

Na dźwięk tego nazwiska grubas pobladł. Adam pomógł Robbiemu zejść z krzesła, a Laura zajęła się Ryanem.

- Gdzie ma pani płaszcz? - zapytał Adam.

- Na zapleczu, ale... - odparta zdziwiona.

- Proszę iść po niego - polecił. - Zabieramy panią.

- Ale nie mogę tak po prostu...

- Starała się pani pomóc nieudolnemu ojcu, a ten człowiek zwolnił panią z pracy.

- Wcale mnie nie zwolnił, sama odeszłam - poprawiła go, dumnie unosząc głowę.

Uśmiechnął się. Ta dziewczyna podobała mu się coraz bar­dziej.

- No dobrze. Odeszła pani sama, ale to przez nas znalazła się pani w takiej sytuacji. A to znaczy, że jestem pani coś wi­nien. - Odliczył pieniądze i położył na stole. - Proszę iść po płaszcz - ponaglił ją.

- Muszę jeszcze się przebrać - rzuciła przez ramię. Poszła na zaplecze, odprowadzana spojrzeniami zacieka­wionych gości.

- Włączymy ogrzewanie w samochodzie. - Ryan sięgał po szklankę od mleka, ale Adam chwycił go za rękę. Robbie rzucił się na kolana i już miał się wczołgać pod stolik, ale ojciec chwycił go za kołnierz.

- Ale po co to - nerwowo wyjąkał kierownik. Zebrał ze stołu pieniądze i usiłował je wcisnąć do kieszeni Adama. - Śniadanko na koszt firmy. I bardzo pana przepraszam za to... nieporozumienie.

- Niech się pan nie wysila - wycedził Adam. - Nadal mam zamiar pomówić z właścicielem.

Kierownik otarł pot z czoła.

- Panie Fortune, może to przedyskutujemy?

- Nie ma o czym dyskutować. - Adam popchnął Robbiego do drzwi i pociągnął za sobą Ryana.

Wendy pokazała język przerażonemu mężczyźnie i pobieg­ła przodem. Drzwi restauracji jeszcze się za nimi nie zamknęły, kiedy dziewczynka zawołała z zachwytem:

- Tatusiu, ona mi się bardzo podoba! A tobie? Na pewno byłaby dobrą nianią, prawda?

Adam uśmiechnął się do córki. Co za bystre dziecko. Chyba rozumie więcej, niż mu się wydawało.

- Tak - przyznał. - Być może byłaby dobrą nianią, ale najpierw musi się na to zgodzić, więc się tak nie ciesz.

- Ale ona potrzebuje pracy! - stwierdziła Wendy poważ­nie.

- Owszem, ale może ta praca nie będzie jej odpowiadać. Zobaczymy. Wsiadajcie do samochodu. Jest bardzo zimno.

Otworzył drzwi, a Wendy usadowiła się na tylnym siedze­niu między fotelikami braci. Adam posadził malców i zapiął im pasy. Robbie nie lubił, gdy coś krępowało jego ruchy, ale tym razem nie protestował, kiedy ojciec kazał mu spokojnie zaczekać, aż sprawdzi, co się dzieje z dziewczyną. Gdy przed wyjściem z samochodu zakazał całej trójce dotykać czegokol­wiek, trzy dziecięce główki tylko karnie potaknęły.

Tak jak się spodziewał, kierownik zastąpił dziewczynie dro­gę i namawiał ją, by została. Widać było, że nic nie wskóra. Adam otworzył ciężkie, szklane drzwi i zajrzał do środka.

- Lauro?

Uniosła głowę, zaskoczona, że zwrócił się do niej po imie­niu.

- Już idę.

Włożyła płaszcz i pełnym gracji krokiem ruszyła do wyj­ścia. W dżinsach wyglądała na wyższą niż w brzydkim stroju kelnerki. No i te włosy!

- Jestem Laura Beaumont - powiedziała rumieniąc się.

- Laura Beaumont - powtórzył odruchowo.

- A panu na imię Adam, tak?

Zdał sobie sprawę, że patrzy na niego wyczekująco, więc podał jej dłoń.

- Adam Fortune.

Jego nazwisko najwyraźniej nic dla mej nie znaczyło.

- Miło mi pana poznać, panie Fortune.

- Mów mi Adam. - Jej ręka była delikatna i kobieca.

- Dobrze. Jeśli pan również będzie się zwracał do mnie po imieniu.

- O, na pewno - wymamrotał rozkojarzony.

Nagle poczuł, że samotne ojcostwo tak bardzo mu nie ciąży.

ROZDZIAŁ DRUGI

- Proponuję następujący układ. Ja nie zadzwonię do wła­ściciela restauracji, a ty zaczniesz u mnie pracować. Potrzebuję opiekunki do dzieci.

Laura spojrzała na niego uważnie. Wiedziała, że nie należy ufać takim przystojnym mężczyznom. A jednak...

- Nie mam w tej dziedzinie żadnego doświadczenia. Na chwilę oderwał wzrok od drogi.

- Nie? Może to i lepiej. Najważniejsze, że masz odpowied­nie podejście.

Zawahała się. Może to szczęśliwy zbieg okoliczności? Mo­że pech chwilowo ją opuścił? Zresztą, czy ma coś do stracenia?

- Nie mam samochodu - wyznała.

- To bez znaczenia. Wynagrodzenie obejmowałoby miesz­kanie z nami, posiłki i pensję. To na pewno lepsze niż praca w restauracji.

Laura słuchała oszołomiona. Mieszkanie, posiłki i jeszcze pensja? Adam mówił dalej:

- Nie wiem tylko, czy dogadamy się w kwestii śniada­nia. Opiekunki nie lubią gotować, a kucharka pracuje na przy­chodne. Zanim wyprawi męża do pracy, posprząta i dotrze do nas, jest już pora lunchu. Ja w kuchni jestem zupełnie bez­użyteczny, więc opiekunka musi przyrządzić śniadanie. Dasz sobie radę?

Laura tylko się uśmiechnęła. W domu dziecka, gdzie spę­dziła większość dzieciństwa, unikała dyżurów w kuchni, ale teraz z przyjemnością myślała o takich domowych czynno­ściach. Dobrze byłoby mieć dom. Ale jeśli podejmie tę pracę, będzie musiała się pilnować, by nie uznać domu Adama Fortune'a za swój. Jednak własny pokój, posiłki, wynagrodze­nie - to zbyt dobra propozycja, by ją odrzucić. Wzięła głęboki oddech.

- Przyjmę tę pracę, ale tylko na jakiś czas.

- To znaczy?

- No... - Zastanawiała się gorączkowo, odwróciwszy wzrok. Luty, marzec, kwiecień, maj, czerwiec... Szkoła się skończy, zaczną się wakacje, łatwiej będzie podróżować. Szko­ła. Tak, to dobra wymówka. - Chcę skończyć college. Obie­całam to siostrze Agnes. Przez pierwszy rok nauki dostawałam coś w rodzaju stypendium, ale na resztę muszę sama zapraco­wać. Już mam prawie całą sumę.

- Dobrze. Trudno mi cię od tego odwodzić. Chcesz więc powiedzieć, że odejdziesz jesienią.

- Może wcześniej. To... zależy.

Spojrzał na nią z zastanowieniem i przez chwilę miała wra­żenie, że zażąda dokładnej daty, ale on tylko skinął głową.

- Jeśli chodzi o pensję, to...

Kiedy wymienił sumę, z wrażenia aż rozchyliła usta. Już miała mu powiedzieć, że to za dużo, ale zaraz pomyślała, że te pieniądze pozwolą jej lepiej się ukryć. Będzie mogła odłożyć prawie całą pensję. Zamknęła oczy i westchnęła z wdzięczno­ścią. Może Bóg jednak o niej nie zapomniał, odpokutowała przeszłość i koszmar dobiegł już końca. Gwałtownie otworzyła oczy. Nie wolno jej tak myśleć. Nie może zaniechać czujności.

Jest teraz odpowiedzialna za bezpieczeństwo trojga dzieci i bę­dzie je chroniła nawet z narażeniem życia.

Adam doszedł do wniosku, że powinien być z siebie za­dowolony. Nie odwołał spotkania, nie musiał prosić siostry o pomoc. Co prawda spotkanie tylko potwierdziło to, czego się spodziewał. Smary samochodowe nie były jego domeną. Sekretarka będzie musiała poinformować przedstawicieli pro­ducenta, że ich propozycja go nie interesuje. Z rezygnacją po­trząsnął głową Miał biuro i sekretarkę, tylko nie miał zajęcia. Przynajmniej udało mu się rozwiązać problem opiekunki do dzieci, chociaż teraz ogarnęły go wątpliwości, czy słusznie po­stąpił.

Co wiedział o Laurze Beaumont oprócz tego, że jest pięk­na? Dlaczego taka kobieta pracowała w podrzędnej restauracji w motelu na uboczu? Może istotnie jest samodzielną dziew­czyną bez domu, rodziny i przyjaciół, która stara się zaosz­czędzić pieniądze na naukę... Dziwne, że z nikim się jeszcze nie związała. Mężczyźni nie mijają takich kobiet obojętnie...

Otworzył drzwi z niepokojem, niepewny, co zastanie w do­mu. Wewnątrz panowała złowróżbna cisza, zważywszy na to, że mieszkała tu trójka dzieci. Może związała je i zakneblowa­ła? Zamknęła w szafie? Zdjął płaszcz i cicho poszedł do sa­lonu.

- Wendy? Rob? Ryan? Wróciłem.

Żadnej odpowiedzi. Szybko ruszył do sypialni dzieci. Otworzył drzwi pokoju Wendy i szybko odstąpił na bok, tak jak go uczono w wojsku. W środku nie było nikogo i panował tu porządek. Co się dzieje?

W sypialni chłopców również wszystko było posprzątane, a Robbie leżał na łóżku i oglądał książkę. Książkę! Adam za­uważył na nocnej szafce tykający minutnik, używany do go­towania jajek.

- Co robisz? - zapytał Adam syna. Chłopiec odłożył książkę.

- Kryję.

- Słucham? Co się stało?

- Ja kryję, bo naplułem na Ryana - wyznał malec bez cie­nia skruchy.

Adam usiadł na skraju łóżka.

- Nie powinieneś pluć. To nieładnie.

- Wiem. Laura mi powiedziała.

- Czy to jest kara za plucie? - spytał, zerkając na tykający minutnik.

Robbie skinął głową.

- Mam leżeć na łóżku i czytać, aż to zadzwoni, a potem będę szukać.

Adam nic z tego nie rozumiał. Musiał znaleźć inne źródło wiadomości.

- Gdzie jest panna Laura? - zapytał i zdjął krawat.

- Nie wiem. - Chłopiec wzruszył ramionami.

- Nie wiesz? - Syn spojrzał na Adama niewinnie i potak­nął. - A gdzie Wendy i Ryan?

- Schowała je.

- Schowała? - O Boże!

Robbie radośnie skinął głową W tej samej chwili zadźwięczał minutnik. Chłopiec odrzucił książkę i zeskoczył z łóżka.

- Uwaga! Szukam! - zawołał i wybiegł z pokoju.

A więc po prostu bawią się w chowanego. Co za ulga. W oddali usłyszał śmiech, piski i pełne emocji krzyki.

Adam wyszedł na korytarz, minął łazienkę, sypialnię We­ndy, salon i jadalnię. Korytarz skręcał tu w prawo. Na końcu znajdowały się drzwi do gabinetu. Był to jego ulubiony pokój, duży i ciepły, z kamiennym kominkiem, wygodnymi, trochę wysłużonymi meblami, telewizorem i biblioteczką. Ściany zdobiły fotografie oprawione w ramki. Gabinet był darem od Kate. Diana powiedziała mu, że prababka sama zadecydowała o jego wystroju. Kochana Kate. Tak bardzo mu jej brakowało. Nawet bardziej niż żony, dystyngowanej, cierpliwej i wyniosłej Diany.

Kątem oka spostrzegł jakiś ruch. Odwrócił się i zobaczył Laurę wychodzącą na czworakach zza kanapy i trójkę swoich dzieci, uczepionych jej rąk i nóg. Wszyscy chichotali i dosko­nale się bawili. Laura jęknęła dramatycznie i opadła płasko na podłogę.

- Poddaję się. Wygraliście.

Potargana Wendy położyła się na podłodze tuż obok Laury. Chłopcy zaczęli klaskać w ręce i rzucili się na opiekunkę.

- Wygraliśmy! Wygraliśmy! - krzyczeli na całe gardło. Nagle Laura usiadła, odrzuciła włosy w tył i przytrzymała podskakujących chłopców.

- No dobrze. Pokażcie, jacy jesteście okropni. - Ku zdumieniu Adama dzieci zasypały opiekunkę głośnymi po­całunkami, a ona z udawanym przerażeniem wołała: - Fuj! Ble! Jakie to okropne! Dłużej nie wytrzymam! Co za męka!

Ryan zarzucił jej ramiona na szyję i zgniótł w uścisku, a ona z aktorską przesadą udawała, że się dusi. Pozostała dwój­ka natychmiast zrobiła to samo co brat. Najwylewniejszym do­wodem sympatii, jaką dzieci kiedykolwiek okazały Adamowi, był szybki pocałunek w policzek. Nie wiedział, komu bardziej zazdrości, Laurze czy dzieciom.

Kiedy Laura zdała sobie sprawę z jego obecności, spoważ­niała i dzieci pojęły, że to koniec zabawy. Śmiechy ucichły, wszyscy się uspokoili i cztery pary oczu spojrzały na niego z entuzjazmem skazańca czekającego na kata.

- Cześć. - Laura wstała, przygładzając włosy i ubranie. - Bawiliśmy się.

- Zauważyłem - odparł Adam z niewyraźnym uśmiechem. Patrzyła na niego niepewnie, jakby się czegoś bała. Zresztą na wszystkich czterech twarzach spostrzegł lęk. Bali się jego dezaprobaty. Rozluźnił się, wziął gazetę ze stołu i usiadł w ulu­bionym fotelu.

- Jak minął dzień? - zapytał.

- Dobrze. - Laura usiadła na kanapie, Wendy obok niej, a chłopcy przytulili się do jej nóg. - Dzwoniła wychowaw­czyni. Pytała, dlaczego Wendy była dziś nieobecna. Nie wie­działam, co jej odpowiedzieć.

Jak mógł o tym zapomnieć?

- Zadzwonię do niej i wszystko wyjaśnię - odparł.

Laura skinęła głową i splotła ramiona, on zaś otworzył ga­zetę i spróbował czytać, ale nie potrafił się skupić nawet na pojedynczych słowach. Do głowy przychodziły mu chaotyczne myśli. Dzieci już pokochały Laurę, chociaż on jeszcze nic o niej nie wie. No i szkoła Wendy. Czy nowa opiekunka umie pro­wadzić samochód? Odłożył gazetę.

- Masz prawo jazdy?

- Tak - odparła, trochę zaskoczona.

- Wolę, żeby ktoś odwoził Wendy do szkoły. Czekanie na autobus na takim mrozie jest niebezpieczne.

Skinęła głową i zmarszczyła czoło.

- Rozumiem, tylko że...

Przypomniał sobie, że Laura nie ma samochodu i lekce­ważąco machnął ręką.

- To żaden kłopot. Weźmiesz samochód kombi. Ja i tak wolę jeździć pikapem.

- Świetnie. - Widać było, że poczuła ulgę. Uśmiechnął się i znów otworzył gazetę, ale nie potrafił się skupić na lokalnych wiadomościach.

- Kiedy kolacja? - zapytał.

- Pewnie za chwilę. Beverly... to znaczy, kucharka po­wiedziała, że będzie gotowa na szóstą.

A więc nawet kucharka już się z nią zaprzyjaźniła. Nie pa­miętał, żeby to się przydarzyło którejkolwiek z poprzednich opiekunek.

- Dobrze - powiedział zza gazety.

Chciał nawiązać z Laurą jakiś kontakt i bardzo opornie mu to szło. Nie wiedział dlaczego. Co miał powiedzieć? O co za­pytać, by nie odniosła wrażenia, że ją przesłuchuje? Ku jego uldze przejęła inicjatywę.

- Dzieci, idziemy do łazienki - oznajmiła, wstając. - Nie można usiąść do stołu z brudnymi rękami i buziami, prawda?

Adam mruknął coś niezrozumiale. Usłyszał jeszcze, jak któ­ryś z chłopców narzeka, że mydło na pewno będzie szczypało go w oczy, a Laura zapewnia go, że nic takiego się nie stanie. Potrząsnął głową i odłożył gazetę. Co się z nim dzieje? Ta kobieta świetnie radzi sobie z dziećmi, co zresztą przeczuwał. Nie miał się o co bać, ale jednak...

- Panie Adamie, kolacja za dziesięć minut.

Spojrzał na cichą kobietę w średnim wieku, która od półtora roku dla nich gotowała.

- Dziękuję... Beverly.

Wycierała właśnie ręce w fartuch, ale na te słowa zamarła w bezruchu i uniosła brwi. Potem uśmiechnęła się nieśmiało, oślepiając go bielą sztucznych zębów.

- Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, to wyjdę dziś trochę wcześniej. Mąż chce iść do kina, a Laura powiedziała, że włoży za mnie talerze do zmywarki. Inne naczynia pozmywam przed wyjściem...

- Ależ oczywiście - zgodził się bez namysłu. - Powiedz mi, co sądzisz o pannie Laurze?

Kucharka uśmiechnęła się szeroko.

- To prawdziwy skarb! Od razu nad wszystkim zapanowała i wydaje mi się, że naprawdę lubi dzieci. Jak pan myśli, dla­czego tyle opiekunek nie znosi dzieci?

- Bardzo słuszna uwaga - zgodził się z uśmiechem. - Ży­czę miłego wieczoru w kinie.

- Dziękuję. I... jeśli wolno mi powiedzieć... Laura to jest to, czego tym dzieciom potrzeba.

Jej oczy mówiły więcej, ale Adam nie był zbyt dobry w porozumiewaniu się bez słów, a zresztą nie bardzo chciał wiedzieć, co kucharka ma na myśli. Doszedł do wniosku, że planowanie wojen i układanie strategii to kaszka z mleczkiem w porównaniu z jego obecnym życiem. Ale może teraz to życie zmieni się na lepsze, przynajmniej na jakiś czas? Zmarszczył brwi. Nie może co kilka miesięcy przyjmować nowej opie­kunki. Wprowadza to zbyt wiele zamieszania w życie dzieci. W dodatku któregoś dnia, oby jak najszybciej, znajdzie sobie zajęcie, chociaż na razie poszukiwania nie przynosiły żadnych rezultatów. Wynagrodzenie wojskowego w stanie spoczynku nie wystarczy na naukę dzieci i utrzymanie domu, zwłaszcza w czasie srogich zim, jakie nawiedzały Minnesotę.

- Kolacja gotowa - oznajmiła Laura, wchodząc do pokoju. Skinął głową i wstał, ale dziewczyna usiadła na kanapie.

- A ty nie idziesz?

- Nie jestem pewna, jak wypada mi się zachować.

- Przede wszystkim wypada coś zjeść. Wstała i wygładziła spodnie na udach.

- Nie byłam pewna, czy mam jeść razem z tobą i dziećmi.

Prawdę mówiąc, kilka opiekunek wolało jadać osobno. Czę­sto była to jedyna okazja, by odpocząć od dzieci. Postanowił nie mówić tego Laurze. Może jeśli będzie ją traktował jak członka rodziny, zostanie z nimi dłużej. Powinien jednak do­wiedzieć się o niej czegoś więcej, zanim zacznie ją nakłaniać, by została. A przecież wspólny posiłek również i w tym po­może.

- Nie mamy tu sztywnych zasad. Chodź. - Zapraszająco uniósł ramię i objął ją. Wypadło to jakoś tak naturalnie. Do­piero kiedy doszli do jadalni, opuścił rękę.

Dzieci chichotały rozbawione, co nie było dobrym znakiem. Rzeczywiście. Robbie włożył rękę do miski z puree ziemnia­czanym i ugniatał kremową masę. Adam już miał na niego krzyknąć, ale powstrzymał się, widząc reakcję Laury. Wypro­stowała się i splotła ramiona na piersiach, jej twarz przybrała nieprzenikniony wyraz. Popatrzyła na chłopca bez złości, ale też bez uśmiechu. Robbie wolno cofnął rękę. Laura wolno usiadła naprzeciw niego, starannie unikając jego wzroku. Adam wyczuł, że jest w tym zachowaniu jakiś cel i zachował się po­dobnie. Usiadł u szczytu stołu i ogarnął wszystkich wzrokiem.

Spostrzegł, że Robbie z zakłopotaniem patrzy na swoją umazaną ziemniakami dłoń.

- Lauro, nałożysz dzieciom jedzenie? - zapytał z uśmiechem. Spojrzała na niego aprobująco i wzięła ze stołu miskę.

- Wendy, masz ochotę na ziemniaki?

- Tak, proszę - odparła dziewczynka cieniutkim głosikiem.

- Ryan?

Chłopiec zrobił zeza i zabawnie wykrzywił twarz.

- Baldzo płoszę.

Laura uśmiechnęła się leciutko.

- Robbie, chcesz trochę ziemniaków?

Robbie kiwnął głową i spuścił oczy. Adam z trudem po­wstrzymywał śmiech, widząc, jak jego rozbrykany syn nie mo­że zrozumieć, dlaczego taka fajna psota zmieniła się w żenu­jącą dla niego sytuację. Laura nałożyła mu porcję ziemniaków i odstawiła miskę. Nastąpiła cisza, w której po chwili dał się słyszeć cichy szloch. Adam spojrzał na Robbiego, który spuścił głowę tak nisko, że niemal położył ją w talerzu. Potem zerknął na Laurę. Patrzyła na chłopca ze współczuciem, które niemal go wzruszyło. Musiał odwrócić wzrok.

- Adamie, może wyczyścisz Robbiemu ręce, żeby mógł zacząć jeść? - spytała cicho Laura.

Doskonała strategia. Po prostu doskonała. Adam ukląkł przy synku i serwetką wyczyścił małą rączkę.

- Widzisz, Rob, są powody, dla których zachowujemy się według pewnych zasad - wyjaśnił łagodnie. - Nie byłoby nam przyjemnie, gdyby każdy nakładał sobie jedzenie rękami.

Chłopiec potaknął. Ojciec klepnął go po ramieniu i wrócił na swoje miejsce, a Laura sięgnęła po półmisek.

- Robbie, zjesz kotlet, skarbie?

Robbie skinął głową i otarł nos ramieniem. Laura udała, że tego nie dostrzegła i uśmiechnęła się ukradkiem do Adama.

Po chwili wszyscy zaczęli jeść i przy stole zapanowała mi­ła, rodzinna atmosfera. Wybuchający czasami śmiech nie był skutkiem psoty, ale zwykłej radości. Adam niechętnie przypo­mniał sobie, że miał zadać Laurze kilka pytań.

- Powiedz mi, co studiujesz - zagaił z wymuszonym chło­dem.

- Co studiuję? - powtórzyła zmieszana. A więc przyłapał ją! Ta myśl chyba odbiła się na jego twarzy, ponieważ Laura trochę przybladła, ale szybko zapanowała nad sobą. - Ach, cho­dzi ci o to, ci studiowałam w college'u?

- Właśnie.

- Wczesny rozwój dziecka.

- Aha. - Doskonała odpowiedź. Ale przecież Laura w ogóle była doskonała.

- Chociaż prawdę mówiąc, jeszcze się nie zdecydowałam, jaki będzie mój główny przedmiot.

- Kiedy zamierzasz wrócić do college'u? Jesienią?

- Być może. Ale może zdecyduję się na letni kurs, żeby odświeżyć wiadomości.

Letni kurs. Postarał się przybrać beztroski wyraz twarzy.

- Gdzie chcesz studiować?

- Jeszcze nie wiem. - Przełknęła ślinę.

Ze zrozumieniem skinął głową. Był przekonany, że kłamie.

- Nie ma pośpiechu - powiedział.

- Właśnie. Nie ma pośpiechu. Postanowił zadać ostateczny cios.

- A gdzie przedtem studiowałaś? - Podniosła na niego wzrok i przez chwilę w jej oczach dostrzegł strach.

- Na pewno o tym college'u nie słyszałeś - wymamrotała.

- Jest w innym stanie?

Złożyła serwetę i położyła obok talerza. Spojrzała na niego śmiało.

- Tak - potwierdziła i wstała od stołu. - Przepraszam. - Nie mówiąc nic więcej, wyszła z jadalni.

Adam wziął głęboki oddech. Skłamała i bała się, że się tego domyślił. Dlaczego nie mówi mu prawdy i co on ma z tym zrobić?

- Pora spać, moje skarby.

Adam spojrzał na trójkę dzieci na kanapie i uśmiechnął się. Wszystkim sennie opadały powieki. Laura bardzo mądrze zmieniła kolejność wieczornych czynności. Zamiast wykąpać dzieci tuż przed snem, wykąpała je wcześniej, a potem przez jakiś czas czytała im książeczki. Jedno po drugim zapadało w półsen, więc perspektywa pójścia do łóżek wydawała im się teraz bardzo nęcąca. Właśnie prowadziła do sypialni bliźnięta, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Adam domyślił się, kto może stanąć w jego progu w ten mroźny wieczór. Nie pomylił się. Na progu stał ojciec i dla rozgrzewki zacierał ręce.

- Witaj, Adamie.

- Ojcze.

Ich powitanie zwykle wyglądało właśnie w ten sposób. Jake wszedł, nie czekając na zaproszenie, i zamknął za sobą drzwi.

- Straszny mróz.

- Niektórym nie chciałoby się w taką pogodę wychodzić z domu - mimochodem skomentował Adam.

- Dobrze, dobrze. Mam powody, żeby cię odwiedzić. Adam dobrze znał co najmniej jeden z tych powodów.

- Co się dzieje? - zapytał.

- Chodzi o twoją siostrę.

- O Caroline?

- Nie. Z Caroline wszystko w porządku.

Ta wiadomość sprawiła Adamowi przyjemność.

- Miło słyszeć, że małżeńskie życie jej służy. Jake uśmiechnął się nagle.

- I kto by pomyślał? Twarda kobieta interesu nagle zła­godniała. Jest szczęśliwa jak nigdy przedtem.

Nareszcie zauważyłeś, pomyślał Adam.

- No, to zostały jeszcze trzy - powiedział głośno. - Na­talie jest zrównoważona, więc pewnie chodzi o któraś z bliź­niaczek.

Uśmiech Jake'a zmienił się w grymas.

- Możemy usiąść?

Widać było, że ojciec jest czymś bardzo zmartwiony, więc Adam zaprosił go do salonu. Laura właśnie prowadziła dzieci korytarzem. Buzie maluchów rozjaśniły się na widok dziadka. Wszyscy troje rzucili się na niego, gdy tylko usiadł na kanapie.

Adam poczuł lekką irytację na widok Jake'a, który z nie­wymuszoną czułością przytulał jego dzieci. Na szczęście z po­mocą przyszła mu Laura.

- Bardzo przepraszam - odezwała się.

- Nic nie szkodzi. Poznaj mojego ojca. Lauro, to Jacob Fortune. - Znów zauważył, że nazwisko Fortune nic dla niej nie znaczy. Szarmancki jak zwykle Jake wstał, a Laura podała mu rękę.

- Witam.

- Tato, to jest Laura Beaumont, nowa niania.

Jake uniósł brwi i uśmiechnął się niemal uwodzicielsko.

- Miło mi cię poznać.

Laura uśmiechnęła się przepraszająco do Jake'a.

- Właśnie prowadziłam dzieci do łóżek.

- No cóż... - Jake ucałował wnuki i odesłał je do Laury.

- Dziękuję. - Wszyscy czworo wyszli z pokoju, odprowa­dzani zaciekawionym spojrzeniem Jake'a.

- Jest o wiele atrakcyjniejsza niż ta poprzednia, Godiva - zauważył Jake.

Adam musiał się roześmiać.

- Owszem, a w dodatku to o wiele lepsza niania.

- Naprawdę?

- W jeden dzień udało jej się osiągnąć więcej niż Godiva i wszystkie inne razem wzięte.

- Nigdy nie rozumiałeś dzieci - odrzekł Jake z przyganą.

- Ja nie rozumiałem? I kto to mówi?

- Jesteś niesprawiedliwy. Przynajmniej starałem się...

- Zdaje się - przerwał mu ostro syn - że przyszedłeś tutaj, ponieważ któraś z moich sióstr zrobiła coś okropnego.

Jake poczerwieniał, ale zacisnął zęby i opanował gniew.

- Chodzi o Rachel - oznajmił zwięźle.

Adam wzniósł oczy do nieba. Powinien się domyślić.

- Rocky ma prawo żyć, jak chce. Być może tobie Luke Greywolf się nie podoba, ale mnie się wydaje, że to porządny gość. Na litość boską, to przecież lekarz!

- Rachel jest w ciąży - oznajmił Jake. - Wiedziałeś o tym?

- Dobrze, że jesteś lepszym dziadkiem niż kiedyś... - Ur­wał. - Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało.

- Doprawdy? Adam westchnął.

- Rozumiem, że się o nią martwisz - powiedział ugodowo. - Ale szczerze mówiąc, uważam, że nie musisz.

- Wiesz, jaka jest lekkomyślna.

- Nie lekkomyślna, tylko śmiała i niezależna. Jake skrzywił się.

- Twoja matka twierdzi, że Rocky naprawdę go kocha.

- Jestem pewien, że go kocha, bo inaczej nie zgodziłaby się za niego wyjść, bez względu na to, czy jest w ciąży, czy nie.

- Ale bardzo chciałbym wiedzieć, co on czuje. - Głos Jakea zadudnił groźnie.

- W tej sprawie powinieneś chyba zaufać Rocky - poradził Adam, chociaż wiedział, że Jake nie ma wielkiego zaufania do żadnego ze swych dzieci. - Rocky jest taka niezależna i uparta. Naprawdę myślisz, że wyszłaby za mąż za kogoś, kto zupełnie nie oszalał na jej punkcie?

Ojciec spojrzał na niego niemal z wdzięcznością.

- Masz rację. - Uśmiechnął się. - Nie wziąłem pod uwagę tego aspektu sprawy.

Adam poczuł dumę. Może jednak istnieje jeszcze dla nich nadzieja...

- Twoja matka chce wydać dla nich przyjęcie. Adam potrząsnął głową i uśmiechnął się szeroko.

- Będziemy ich witać na łonie rodziny czy przypiekać na wolnym ogniu?

- Ma to być powitanie, ale nie wiem, jak to ostatecznie wypadnie. Wiesz, jaka panuje atmosfera.

- Mówisz o tej sprawie z Monicą Malone. - Adam złożył ręce na piersiach.

- Im mniej powiem na ten temat, tym lepiej - odparł wy­mijająco Jake.

- Mnie jest wszystko jedno.

- Szkoda tylko, że mój brat i jego ludzie nie myślą po­dobnie.

Adam zamilkł na chwilę. Był pewien, że to jeszcze nie koniec rozmowy. I rzeczywiście, nie musiał długo czekać. Jake wyprostował się i zrobił surową minę.

- Kiedy zakończysz te bezsensowne poszukiwania i za­czniesz pracować w naszej firmie?

- Aha! - Adam gwałtownie wstał. - Żałuję, ale powinieneś już iść. Choć raz chciałbym się z tobą rozstać w zgodzie.

- Do diabła, ja mówię poważnie.

- Zmieńmy temat. - Przesunął dłonią po włosach. - Nie chcę o tym dyskutować.

Jake wstał.

- Nie rozumiesz, że twoje miejsce jest w rodzinnej firmie?

- Nie.

- Adam, proszę. Fortune Cosmetics potrzebuje dobrego dy­rektora. Ty się świetnie do tego nadajesz. Mógłbyś...

- Nie! Dlaczego wciąż do tego wracasz? Nie dam się wciągnąć w tą waszą machinę.

- W takim razie, co zamierzasz robić? Będziesz sprzeda­wać samochody? Zakładać centralne ogrzewanie?

- Nie wiem! Coś sobie znajdę. Coś, co będzie w sam raz dla mnie.

- Ależ ta praca jest w sam raz dla ciebie!

- Nie!

- Może wysłuchasz mnie do końca?

- Nie.

Jake zacisnął pięści, starając się opanować gniew.

- Nie rozumiem cię - stwierdził.

- Wiem o tym nie od dziś.

- A ty nigdy nie rozumiałeś, co to znaczy należeć do ro­dziny Fortune'ów.

- Nie mam nic przeciwko rodzinie. Nie chcę tylko należeć do rodzinnej firmy.

Jake zrobił taką minę, jakby już miał wybuchnąć, ale w tej samej chwili rozległ się głos Laury:

- Czy jeszcze będę panom potrzebna?

Jake potrząsnął tylko głową, zagryzając wargę.

- Mój ojciec właśnie wychodzi - oznajmił Adam, cicho ale stanowczo. - Dziękuję.

- Nie ma za co. Miło było pana poznać, panie Fortune. Niech pan uważa, na dworze jest bardzo zimno.

Jake skinął głową i starannie zapiął płaszcz.

- Dobranoc, panno Beaumont. - Spojrzał na Laurę, potem na Adama. - Dobrze odgadłem? Panno?

Laura zamrugała powiekami i poczerwieniała.

- Owszem.

- Tak myślałem - wyszeptał. - Miło było panią poznać. Adamie...

- Ojcze...

Wyszedł z pokoju, prosząc, by go nie odprowadzać. Adam westchnął. Czy to się nigdy nie zmieni? Spojrzał na Laurę. A może zmiana już się rozpoczęła? Dyskretna interwencja Lau­ry niewątpliwie zapobiegła kłótni. Czy zrobiła to celowo? Chy­ba tak. Nie wiedział tylko, czy jest jej za to wdzięczny.

ROZDZIAŁ TRZECI

Ze smakiem przełknął ostatni kęs jajecznicy i popił kawą. Otarł usta serwetką i odłożył ją na stół.

- Wytłumacz mi jeszcze raz, dlaczego ta jajecznica zawiera mało cholesterolu.

Laura oparła podbródek na dłoni i uśmiechnęła się.

- To proste. Powiedzmy, że chcesz usmażyć jajecznicę z tu­zina jaj. Mieszasz dziewięć białek i trzy całe jajka, dodajesz kroplę barwnika spożywczego, rozgrzewasz teflonową patelnię, smażysz jajka i już. Wystarczy dla nas i dla dzieci.

- Dodałaś tu coś jeszcze - upierał się.

- Możesz dodać, co zechcesz. Ja dołożyłam resztkę ziem­niaków z wczorajszego obiadu i trochę niskotłuszczowego se­ra. Dzięki temu mieliśmy śniadanie bogate w białko, ale bez dużej ilości cholesterolu i tłuszczu.

- A więc właśnie tak utrzymujesz tę wspaniałą figurę - stwierdził z uśmiechem.

Laura poczuła, że robi się jej gorąco. Odwróciła wzrok, speszona swoją reakcją na tak banalny komplement.

- Dziękuję - rzekła niepewnie. - Może wstąpiłbyś dzisiaj do sklepu i kupił kawałek indyka? Coś bym z tego przyrzą­dziła.

Adam potrząsnął głową.

- Przykro mi, ale dziś nie mogę. Drogi są odśnieżone, więc może ty zrobisz zakupy, razem z dziećmi? - Wyjął z portfela banknot.. - Kup, co wam potrzeba.

- Ależ to nic... - Spojrzała na banknot i oczy jej się roz­szerzyły. - Sto dolarów! Na kawałek indyka?

- Na wszystko, co chcesz kupić. - Położył banknot obok jej talerza.

Spojrzała na niego, nadal oszołomiona.

- Nie możesz tak rozdawać studolarówek z byle powodu!

- A dlaczego? - zapytał trochę rozbawiony.

- To bardzo dużo pieniędzy! Wzruszył ramionami.

- Jeśli zostanie ci jakaś reszta, wykorzystasz ją następnym razem na swoje potrzeby.

- Niczego nie potrzebuję - zapewniła. - A nawet gdybym potrzebowała, nie pozwoliłabym, żebyś ty za to płacił.

- Dobrze. W takim razie wydasz te pieniądze na zakupy dla naszej rodziny, na przykład na jedzenie.

- Nie wiem, czy powinnam to przyjąć...

Oparł stopę na krześle i pochylił się, otaczając ramionami kolano.

- O co chodzi, Lauro? - zapytał lekkim tonem. - Czyżbym nie mógł ci zaufać? To dla ciebie zbyt wielka pokusa?

Zrozumiała, że to rodzaj testu. Postanowił zaryzykować sto dolarów, by się przekonać, czy jest uczciwa. Zraniło ją to bar­dziej, niż się spodziewała.

- Pokażę ci rachunki - oznajmiła cicho i wzięła banknot. Długą chwilę unikała jego wzroku, by nie dostrzegł w jej oczach rozczarowania. Czego się jednak spodziewała? Zatrud­nił ją pod wpływem impulsu, a kiedy trochę pomyślał, zaczęły go dręczyć wątpliwości. Nie powinno jej to niepokoić. Niewiele osób jej w życiu ufało, a ona nie ufała prawie nikomu. Gdyby Adam dowiedział się o niej całej prawdy... Zdjął nogę z krzesła i wyprostował się.

- I tak musisz jechać do miasta. Wendy zaczyna lekcje o dziewiątej, a ja muszę być w biurze jeszcze wcześniej. Wiesz, gdzie jest szkoła Wendy?

- Chyba tak. A jak nie, to znajdę. W końcu St. Cloud to niewielkie miasto.

- Rzeczywiście. Weź kombi. Są w nim foteliki dla chłop­ców. Ja i tak wolę pikapa. Ma napęd na cztery koła.

- Dobrze. - Laura skinęła głową, nie podnosząc wzroku.

- Umiesz prowadzić? - upewnił się.

- Oczywiście - zapewniła. - Zdałam egzamin jeszcze w szkole średniej. Nigdy nie miałam wypadku ani nie zapła­ciłam mandatu.

- Ile masz lat, Lauro? - zapytał łagodnie. Zaskoczona pod­niosła wzrok.

- Dwadzieścia dwa - odparła bez namysłu.

- Wiedziałem, że jesteś bardzo młoda. Zagryzła wargi, ale nie mogła się powstrzymać.

- A ile ty masz lat?

- Trzydzieści jeden - odrzekł ze śmiechem.

- Też nie jesteś staruszkiem.

- Zdaniem mojego ojca, jestem prawie nastolatkiem.

Usłyszała w jego głosie nutę goryczy. Wyczuła, że w tej ro­dzinie istnieje jakiś konflikt i bardzo ją to zmartwiło. Nie lubiła kłótni i niesnasek. Przypomniała sobie, co usłyszała minionego wieczoru i przyszło jej do głowy, że powinna Adama przeprosić.

- Jeśli chodzi o wczoraj... Ja nie podsłuchiwałam. Prze­chodziłam korytarzem i po prostu usłyszałam waszą kłótnię...

- Wiecznie się kłócimy - przyznał, odwracając wzrok. - Weszłaś w bardzo odpowiedniej chwili. Dziękuję. Chociaż wcale nie musiałaś.

- Nie miałam takiego zamiaru. Zrobiłam to odruchowo. Nie znoszę, kiedy ktoś się kłóci.

- My z ojcem stale się kłócimy.

Ta wiadomość najwyraźniej ogromnie ją poruszyła, bo zamknęła oczy i wyszeptała:

- Ja nie znałam swojego ojca.

- Bardzo mi przykro. - Adam znów usiadł. - To nie zna­czy, że jesteśmy sobie obojętni - dodał po chwili. - Tylko... Sam nie wiem. Może za bardzo jesteśmy do siebie podobni. Musiał zająć się rodzinną firmą, a bardzo chciał zostać leka­rzem. Był najstarszy, spoczywała na nim wielka odpowiedzial­ność. Chyba nawet nie próbował się opierać. Widziałem, jaki to miało na niego wpływ. Dawno postanowiłem, że ja się nie zgodzę na taki los, chociaż jestem pierworodnym synem pier­worodnego syna. Ojciec nie potrafi się z tym pogodzić.

- Rozumiem. To nie moja sprawa, ale dla mnie rodzina jest czymś wspaniałym. Wiesz, jak to jest, kiedy nie masz cze­goś, co wszyscy mają Natychmiast staje się to najważniejsze pod słońcem.

Adam skinął głową.

- Moja babka taka była. Wychowała się w sierocińcu, przed drugą wojną.

- Teraz to już się nie nazywa sierociniec, tylko dom dziecka - powiedziała wolno Laura. - Ale to nadal ostatni ratunek dla dziecka, które nie ma gdzie się podziać.

- Nie masz żadnej rodziny? - ostrożnie zapytał Adam.

- Nie. Rodzice byli jedynakami. Dziadkowie zmarli, zanim się urodziłam. Ojciec zginaj w wypadku na farmie, kiedy by­łam dzieckiem, mama... - Laura sama się dziwiła, że tak trud­no jej o tym mówić. - Cóż, nie wiadomo, czy połknęła pigułki celowo, czy to był przypadek. Miałam wtedy pięć lat.

- Tyle co Wendy - poważnie stwierdził Adam.

- Mniej więcej.

- I wtedy poszłaś do domu dziecka?

- Nie od razu. - Westchnęła. - Odsyłano mnie z jednej rodziny zastępczej do drugiej. Sama nie pamiętam, ile ich było. Trafiłam do domu dziecka jako nastolatka. Miałam dobre sto­pnie, więc dostałam się do katolickiej szkoły z internatem i właśnie tam poznałam siostrę Agnes.

- Była dla ciebie kimś bardzo ważnym - domyślił się.

- Tak.

- Utrzymujecie jakiś kontakt?

- Zmarła, kiedy byłam w ostatniej klasie. - W oczach Lau­ry ukazał się ból. - Była już bardzo stara i... - Głos jej się załamał. Po chwili dodała nienaturalnie lekkim tonem: - Zo­baczę, czy u dzieci wszystko w porządku.

- Tak, ja też już lepiej sobie pójdę. Muszę się zająć pewną sprawą.

Chciała zapytać, jaka to sprawa, ale nie zrobiła tego. Już wystarczająco długo rozmawiali i powiedziała mu więcej, niż zamierzała. Nie pamiętała, kiedy ostatni raz mówiła o śmierci matki. Nie lubiła o tym myśleć, ponieważ mimo wielu rozmów z psychologami, mimo mądrych tłumaczeń siostry Agnes, na­dał miała straszliwe poczucie, że dla własnej matki nie była wystarczająco ważna, by ta zdecydowała się żyć. Poszła za Adamem do gabinetu, gdzie dzieci, nadal w piżamach, oglą­dały poranne kreskówki.

- Dzieci, już wychodzę - oznajmił Adam, sięgając po teczkę.

- Bądźcie grzeczne. Zobaczymy się później. - Dzieci nawet na niego nie spojrzały, ale nie widział w tym nic dziwnego. - Obok telefonu w kuchni wisi kartka z numerem telefonu do mojego biura - zwrócił się do Laury. - Po drugiej stronie znajdziesz nu­mer mojej komórki, gdybyś musiała się ze mną skontaktować.

- Damy sobie radę - zapewniła go. Szybko skinął głową.

- Uważaj na drodze.

- Będę uważała.

- Zobaczymy się przy kolacji. - Wyszedł, machając ręką.

Laura spojrzała na dzieci przed telewizorem. Dlaczego po­żegnanie odbyło się bez uścisków, pocałunków, miłych słów? Jeśli ona kiedykolwiek będzie miała dzieci, nie opuści ich na­wet na jeden dzień bez czułego pożegnania. Martwiło ją, że członkowie tej rodziny traktują się tak obojętnie. Usiadła na kanapie, przy której rozłożyła się Wendy.

- Tata już poszedł - powiedziała łagodnie. Dziewczynka wzruszyła ramionami.

- Nigdy go nie ma. - Coś w tonie głosu dziecka sprawiło, że Laurę przeszedł lekki dreszcz. To nie była jej sprawa, ale... Wstała i poszła do kuchni. W drzwiach zawołała przez ramię:

- Pozmywam szybko po śniadaniu, potem się ubierzemy i za­wieziemy Wendy do szkoły. A to znaczy, że trzeba wyłączyć telewizor.

Rozległy się narzekania i protesty, ale ucichły, kiedy tylko Laura wyszła z pokoju. Laura uśmiechnęła się do siebie. Dzieci Adama nie należą do tych, które tracą energię na narzekanie, kiedy nikt ich nie słucha. Za to na pewno już zaczęły obmyślać kolejną psotę.

Westchnęła. Są już dziesięć minut spóźnieni, a ona jeszcze nie usadowiła dzieci w samochodzie! Jakby czytając w jej my­ślach, Ryan wyrwał się jej, zeskoczył z siedzenia, kopiąc ją przy tym w kostkę, i krzycząc wesoło wybiegł na podjazd. Raj­stopy, legginsy, wełniane skarpety i cholewki butów złagodziły siłę kopnięcia, ale mimo to Laura jęknęła i oparła głowę o drzwi samochodu. Robbie zachichotał i pobiegł za bratem. Laura spojrzała na Wendy. Dziewczynka siedziała tyłem na siedzeniu obok kierowcy i zasłaniała dłonią roześmiane usta. Wyglądała przy tym jak uosobienie niewinności, ale Laura nie dała się oszukać.

- Będę ci musiała napisać usprawiedliwienie, dlaczego się spóźniłaś - powiedziała. - Wiesz, co napiszę? Napiszę, że ty i twoi bracia byliście tak niegrzeczni, że nie mogłam dobrze wykonać swoich obowiązków. Chyba nie jestem za dobrą nianią.

Wendy zamrugała powiekami, starając się zrozumieć jej słowa.

- Kiedy byłam bardzo spóźniona, pani Godiva zawsze mó­wiła, że mogę już wcale nie iść do szkoły - rzekła po chwili.

- Pozwalała mi zostać w domu... żebym pomogła zająć się chłopcami.

Laura udała, że się nad tym zastanawia.

- Hm... Wiesz, obiecałam twojemu tacie, że zrobię zakupy. Gdyby mi się tylko udało usadzić chłopców w samochodzie...

- Był to podstęp, ale Laura postanowiła dać Wendy nauczkę.

Dziewczynka przekonana, że wygrała, otworzyła drzwi i niezdarnie wysiadła. Wyszła z garażu na podjazd, oparła pulchne piąstki na biodrach, tupnęła nogą i wrzasnęła:

- Dość tego, chłopaki! Wracać do samochodu! - Małe urwisy zatrzymały się jak wryte. Wendy uśmiechnęła się trium­falnie. - Laura zabiera nas po zakupy.

Chłopcy spojrzeli na siebie, potem na Wendy, i wydając dźwięki przypominające odgłos ruszającego z piskiem opon auta, pobiegli do garażu, niemal ścinając Laurę z nóg. Szybko usiedli w fotelikach i spokojnie zaczekali, aż Laura zapnie im pasy.

Kwadrans później podjechali pod szkołę Wendy. Dziew­czynka buntowniczo spojrzała na Laurę, ale ta tylko potrząsnęła głową:

- Nie mówiłam, że nie pójdziesz do szkoły - oznajmiła.

- Nabrałaś mnie - z wyrzutem stwierdziła Wendy.

- Owszem - przyznała beztrosko Laura. - To bardzo przy­kre, kiedy oszuka cię ktoś, komu ufasz, prawda? - Wendy zmrużyła powieki. - Wiem, że to ty namówiłaś dziś chłopców, żeby byli niegrzeczni. Chciałaś, żebyśmy późno wyjechali z domu i żebyś nie musiała iść do szkoły. Nie ze mną takie sztuczki - rzekła łagodnie. - Osiągnęłaś tylko tyle, że jest mi bardzo smutno. Próbowałaś mnie oszukać i utrudnić mi pracę.

Dziewczynka wybuchnęła gwałtownym płaczem.

- Ale ja tylko chciałam zostać w domu, z tobą i z chłop­cami!

Laura ze zrozumieniem pokiwała głową.

- Tak, wiem, ale nie można opuszczać lekcji. Moim za­daniem jest opieka nad tobą i twoimi braćmi. Nie mogłabym spojrzeć twojemu tacie w oczy, gdybym nie dopilnowała, żebyś robiła to, co dla ciebie najlepsze. Czy mogłabym się nazwać twoją przyjaciółką, gdybym pozwoliła ci na coś, co na dłuższą metę może ci bardzo zaszkodzić?

- Nieee wieeem! - szlochała Wendy.

- Ale ja wiem, bo jestem już dorosła - odparła Laura spo­kojnie. - Właśnie dlatego to ja podejmuję decyzje, przynaj­mniej niektóre. Większość z nich podejmuje twój tata. Szkoła jest bardzo ważna i chociaż jeszcze tego nie rozumiesz, musisz do niej chodzić. Gdybym pozwalała ci zostać w domu, kiedy tylko przyjdzie ci na to ochota, znaczyłoby to, że nie nadaję się do tej pracy i powinnam ją zmienić. A teraz coś ci obiecam.

- Co mi obiecasz? - Wendy otarła łzy.

- Kiedy wrócisz do domu, zrobimy coś fajnego i niezwy­kłego.

- Coś niezwykłego? A co?

- Może na przykład... zbudujemy przed domem bałwana? Albo nie! Śniegowy zamek! Jak ci się to podoba?

- Zamek? Naprawdę?

- Jasne, dlaczego nie? Ubierzemy się bardzo ciepło i zbu­dujemy ze śniegu, co tylko zechcemy.

- Dobrze! - Wendy rozpogodziła się. - Ojej! Godiva nig­dy nam nie pozwalała bawić się na śniegu. Mówiła, że zapalimy sobie płuca i umrzemy.

Laura roześmiała się.

- Zapewniam cię, że nie pozwolę nikomu złapać zapalenia płuc. A teraz lepiej już idź. Znajdziesz swoją klasę?

Dziewczynka skinęła głową i otworzyła drzwi. Laura roz­pięła jej pas i Wendy wyskoczyła z samochodu. Laura przy­pomniała sobie chłodne pożegnanie Adama z dziećmi i doszła do wniosku, że nie może się rozstać z dziewczynką bez jakie­goś czułego gestu.

- Zaczekaj! - Wendy zawróciła, Laura objęła ją mocno i pocałowała w czoło. - Do widzenia, skarbie.

Brązowe oczy Wendy lśniły radośnie.

- Nie zmieniaj pracy, zostań z nami - wyszeptała.

Łzy zapiekły Laurę pod powiekami. Miała ochotę obiecać, że zostanie z nimi na zawsze, ale wiedziała, że to niemożliwe. Prędzej czy później będzie musiała odejść. Gdyby Doyal ją tu odnalazł... Aż zadrżała na myśl, co mógłby zrobić tej ro­dzinie, i tak już pokrzywdzonej przez los. Będzie musiała odejść dla bezpieczeństwa swych podopiecznych. Nie mogła jednak powiedzieć tego ani Wendy, ani nikomu innemu.

- Zobaczymy. Idź już - powiedziała z uśmiechem. Dziewczynka chwyciła plecak, zatrzasnęła drzwi i pobiegła do budynku. Jakaś kobieta o miłej twarzy stanęła w progu i da­ła Laurze znak, że może jechać. Samochód ruszył. Laura za­stanawiała się, ile czasu jej jeszcze zostało.

Wczołgała się do środka śnieżnej budowli i przykucnęła obok dzieci.

- Nie wiedziałam, że tak tu ciepło.

- Śnieg nie jest ciepły - zachichotała Wendy.

- Ale w śnieżnym zamku jest ciepło.

- Och, jaki piękny jest ten mój zamek - westchnęła dziew­czynka.

Robbie uderzył ją w ramię.

- To nie jest twój zamek. To nasz zamek. Prawda, Lauro?

- Owszem, ale nie wolno ci bić siostry. Przeproś ją, proszę. Robbie kilkakrotnie musiał już dziś przepraszać rodzeństwo, ale i tym razem, krzywiąc się lekko, wycedził słowa przeprosin. Wendy poklepała go po głowie.

- Nie gniewam się. Wcale nie bolało. - Zwróciła się do Laury. - A czy jutro będziemy się mogli tu bawić w rycerzy i księżniczkę?

Laura roześmiała się.

- Jeśli będzie ładna pogoda, to tak. Dobrze?

- Dobrze.

Siedzieli na izolującym ich od śniegu kawałku dykty, na którym Laura narysowała imitujące podłogę deski. Wiedziała, że niedługo będą musieli wracać do domu, ale liczyła na to, że wkrótce pojawi się Adam i pochwali dzieci za wspaniałe dzieło. Przynajmniej miała nadzieję, że to zrobi.

- Czyż tata nie będzie zachwycony waszym zamkiem? - rzuciła w przestrzeń.

Robbie i Ryan spojrzeli na siostrę, a ta wzruszyła ramio­nami.

- Nie wiem. Pewnie nic nie zauważy.

- Na pewno zauważy. - Jak mógłby nie zauważyć dwumetrowej budowli ze śniegu, stojącej przed jego włas­nym domem? - Pewnie będzie żałował, że nie budował jej z nami.

- Nie będzie. - Wendy potrząsnęła głową.

- Nie będzie - jak echo powtórzył Ryan.

Laura przełknęła ślinę i przywołała uśmiech na twarz.

- Ależ na pewno będzie. Nigdy nie bawił się z wami w śniegu?

Wendy spuściła wzrok.

- Tatusiowie się nie bawią. A poza tym, jego nigdy tu nie było, kiedy padał śnieg.

- Nie było go, kiedy padał śnieg? Nie rozumiem?

- Nie mieszkał z nami, dopóki mama nie odeszła - wy­jaśniła dziewczynka.

- Nie? Byli rozwiedzeni? - To pytanie wyrwało się Laurze, zanim zdołała się powstrzymać.

Dzieci spoglądały po sobie, wyraźnie zagubione. W końcu Robbie odparł:

- Nie! Tata mieszkał w wojsku!

- W wojsku? To znaczy był żołnierzem?

- No, w wojsku! - odezwał się Ryan, nieco zniecierpli­wiony niepojętnością Laury.

To by wyjaśniało krótką fryzurę i doskonałą formę fizyczną. Nie wyjaśniało tylko, dlaczego nie spędził żadnej zimy z włas­nymi dziećmi.

- Dlaczego z nim nie mieszkaliście? - zwróciła się do We­ndy. Dziewczynka tylko wzruszyła ramionami. - Jestem pew­na, że często przyjeżdżał. Przecież odwiedzał was w urodziny i święta, prawda?

- Tata przyjeżdżał na Gwiazdkę! - oznajmił Ryan i dodał z satysfakcją: - A potem z dziadkiem lobili awantuly!

Awantury. W święta.

- To przykre - powiedziała ze smutkiem. - Ale to pewnie zdarzyło się tylko raz. - Spojrzała na Wendy. - Prawda?

Znów wzruszenie ramion.

- Nie wiem.

Wendy nie wie. Nie pamięta, czy ojciec spędzał z nimi święta. Co z tym człowiekiem jest nie tak? Laura starała się przybrać beztroską minę.

- Teraz mieszka tutaj i na pewno spędza z wami każdą wolną chwilę. - Wendy milczała, ale na jej twarzy widać było tłumiony gniew. Och, Adamie, co ty robisz swoim dzieciom?

- Zimno mi! - oznajmił nagle Ryan. Laura otrząsnęła się z zadumy.

- Kubek kakao na pewno cię rozgrzeje, co?

- Tak! Kakao! Kakao!

Słońce kryło się już za horyzontem i temperatura spadała. Samochodu Adama nie było. Laura posadziła sobie Ryana na biodrze, wzięła za ręce Robbiego i Wendy, i poszli do domu. W korytarzu pozbyli się ciepłych ubrań i umyli ręce w łazien­ce, dzieci usiadły przed telewizorem, a Laura poszła do kuchni.

Przywitała się z Beverly, która mieszała coś w garnku.

- Kakao już gotowe? - zapytała.

- Tak, i kolacja też.

- Wspaniale pachnie. Co to jest?

- Duszone mięso. Czy podać zaraz? Laura potrząsnęła głową.

- Zaczekamy na pana Fortune. Beverly spojrzała na nią dziwnie.

- Ach, zapomniałam. Niedawno dzwonił. Powiedział, żeby na niego nie czekać. Coś mu wypadło.

Laura posmutniała, ale nie chciała, żeby dzieci to zobaczyły. Przymknęła oczy i chwilę pomyślała.

- Najpierw napijemy się kakao - zadecydowała. - Może włożysz garnek z mięsem do piekarnika, żeby nie wystygł, i pójdziesz do domu? Obsłużymy się sami, kiedy będziemy gotowi do kolacji.

Beverly rozwiązała fartuch, zanim Laura dokończyła zdanie i upewniwszy się, że nie będzie już więcej potrzebna, wyszła.

Laura napełniła kubki, ustawiła je na tacy i przywołała na twarz uśmiech. Dzieci nie powinny się domyślić, jak bardzo jej smutno, że Adam nie jest takim ojcem, jak powinien. Czuła nie tylko smutek. Jednocześnie narastał w niej gniew.

Adam wszedł do kuchni zmęczonym krokiem. Beverly obiecała zostawić mu coś do jedzenia w piekarniku. Nie był głodny, ale nie chciał urazić kucharki. Na stojąco przełknął kilka kęsów, resztę porcji wyrzucił, a talerz szybko umył. Wyjął z szafki butelkę brandy, nalał sobie trochę do małej szklanki i poszedł do gabinetu.

Laura siedziała na kanapie i przeglądała albumy rodzinnych fotografii. Przywitał się i pociągnął łyk trunku. Przez chwilę podziwiał zgrabną figurę Laury, której nie zdołało ukryć nawet ciepłe ubranie. Dziewczyna wyprostowała się i splotła ramiona na piersiach, niemal zbyt obfitych u tak drobnej osóbki. Kiedy na niego spojrzała, ze zdziwieniem zauważył, że ma gniewną minę.

Spuściła wzrok na dwa albumy leżące na jej kolanach.

- Nie ma cię na żadnym zdjęciu. - Głos miała dziwnie niski, pełen wyrzutu. - Zauważyłeś to?

Nie bardzo rozumiał, o czym mówi. Co dziwniejsze, jej słowa sprawiły, że poczuł nagły lęk. Instynktownie przybrał sztywną, obojętną postawę wojskowego.

- Nie przypominam sobie, żebym ci pozwolił oglądać zdjęcia.

W jej spojrzeniu dostrzegł najpierw szok, potem skruchę, a w końcu urazę. Powoli zamknęła albumy, jeden granatowy ze złoceniami, drugi zielonobrunatny, trochę zniszczony.

- Przepraszam - wymamrotała cicho i odłożyła albumy na stolik. - Nie sądziłam, że będziesz miał coś przeciwko temu.

Szybko wstała i ruszyła ku wyjściu. Adam zauważył, że chociaż zwykle poruszała się zwinnie jak baletnica, tym razem dwukrotnie się potknęła. Poczuł, że musi ją zatrzymać. Wy­ciągnął ramię i zagrodził jej drogę.

- Przepraszam - wyjąkał. - Nie chciałem tak na ciebie na­paść. Mam za sobą męczący dzień.

Pochyliła głowę i stała bez ruchu.

- Tak, wiem. - Spojrzała na niego oskarżycielsko. - Cze­kały na ciebie do dziewiątej.

Kto? Ach, oczywiście dzieci. Ale dlaczego? Przecież zwykle go ignorowały, nie słuchały nawet jego poleceń. Opu­ścił ramię i jednym haustem wypił resztę brandy. Wciągnął głę­boko powietrze i westchnął z satysfakcją. Od razu poczuł się lepiej.

- W takim razie powiedz mi, czego chciały. - Rozluźnił krawat. Nagle złość Laury rozgorzała z nową siłą.

- Chciały, żeby ich ojciec był przy nich! - odrzekła ostro. - Zbudowaliśmy dzisiaj zamek ze śniegu, więc chciały, żeby ktoś je za to pochwalił.

- Zamek ze śniegu - powtórzył mechanicznie. Nic nie za­uważył. Usiadł w fotelu, nagle bardzo znużony. - Pochwalę je jutro rano. - Przyłożył szklaneczkę do skroni, w której czuł narastający ból.

Laura wolno pokręciła głową, ale był zbyt zmęczony, by zapytać, o co chodzi. Tym razem, kiedy go pożegnała i ode­szła, nie starał się jej zatrzymać.

Po chwili ból trochę osłabł, a Adam próbował zebrać resztki energii, by się przygotować do snu. Jego wzrok padł na albumy. Położył je sobie na kolanach i przesunął dłonią po wystrzę­pionym grzbiecie jednego z nich. Zastanawiał się, dlaczego babka zapisała mu właśnie tę podniszczoną pamiątkę rodzinną. Po Kate można się było spodziewać wszystkiego. Zawsze miała przenikliwy umysł, kojarzyła pozornie nie związane ze sobą fakty. Tak bardzo mu jej brakowało.

Dlaczego poleciała sama nad amazońską dżunglę? Rodzina z trudem dawała sobie radę bez jej przywództwa. On wiedział to najlepiej. Po półtora roku jego dzieci niemal wcale go nie znają, a on sam nadal dryfuje przez życie bez celu.

Wolno otworzył album i spojrzał na ślubną fotografię ro­dziców. Wyglądali jak idealna para: on - dziedzic fortuny i ona - nieskalana piękność. Trudno było się pogodzić z tym, że nie są już razem. Jednak kiedy sięgnął wstecz pamięcią, widział dom pozbawiony ojca i słyszał matkę, która niestrudzenie tłu­maczyła jego nieobecność. „Na jego barkach spoczywa odpo­wiedzialność za całą firmę. Tylu ludzi na nim polega. Stara się, jak potrafi”.

Przerzucił karty albumu. Zobaczył siebie, najpierw jako nie­mowlę, dziecko, potem nastolatka buntownika, a wreszcie jako dorosłego mężczyznę. Na zdjęciach uwieczniono wszystkie najważniejsze momenty życia jego i całej rodziny. Najpierw występował na nich jako jedyny syn, potem dołączyły Caroline, Natalie, a w końcu bliźniaczki - w odstępach co dwa lata.

Laura się myliła. Był prawie na każdym zdjęciu. Brakowało za to jego ojca. Co ta kobieta sobie wyobraża? Zganiła go za to, że nie pochwalił dzieci za jakiś głupi zamek? Przecież wrócił do domu. Starał się, jak potrafił, a to się chyba liczy. Odłożył albumy i wstał. Nawet nie zajrzał do granatowego tomu, w który jego żona starannie wklejała zdjęcia dokumentujące życie jego nowej rodziny. To właśnie na tych zdjęciach go nie było.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Laura spodziewała się co najmniej chłodnego powitania, tymczasem Adam zszedł na śniadanie w wyśmienitym nastro­ju. Jedynym nawiązaniem do poprzedniego wieczoru było zna­czące spojrzenie, które posłał w jej kierunku, zanim wylewnie pochwalił dzieci za śniegowy zamek. Ku rozczarowaniu Laury dzieci jedynie wymieniły między sobą spojrzenia i w ciężkim milczeniu jadły śniadanie. Adam natychmiast stracił humor, usiadł i odgrodził się od rodziny gazetą. Gdy Laura postawiła przed nim śniadanie, podziękował z roztargnieniem i wrócił do lektury. Dzieci skończyły jeść, Laura zaprowadziła je do pokoi, by się ubrały, a kiedy wróciła, Adama już nie było.

Tak zwykle wyglądały ranki. Adam ostatni przychodził do kuchni, prawie nie zwracał uwagi na dzieci ani one na niego, i mimo wysiłków Laury wychodził bez pożegnania. Teraz jed­nak przynajmniej wracał do domu na wspólną kolację i dzięki dyskretnym zabiegom opiekunki, żegnał się z dziećmi przed snem.

Z początku było to dość sztywne pożegnanie, ale z czasem stawało się coraz cieplejsze. Laura niecierpliwie czekała na dzień, kiedy któreś z dzieci nadstawi buzię do pocałunku. Był­by to tylko mały krok ku normalności, ale jakże ważny.

Chociaż mówiła sobie, że będzie naprawdę zadowolona, dopiero kiedy ojciec pocałuje dzieci na dobranoc, to musiała przyznać, że już dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Jej spokój zakłócała jedynie przerażająca myśl o tym, co by się stało, gdyby Doyal ją tu odnalazł. Starała się o tym nie myśleć, ale czasami strach podstępnie wracał.

Późnym wieczorem, gdy planowała następny dzień, Doyal pojawiał się w jej myślach. Widziała jego twarz, najpierw uśmiechniętą, potem ironicznie skrzywioną, wreszcie pełną wściekłości. Czuła jego dłonie na gardle i wiedziała, że zaraz zginie. Potem wyobraźnia podsuwała jej obraz któregoś z dzie­ci, stającego w jej obronie. Siadała wtedy na łóżku i starała się o niczym nie myśleć, ale i tak przed oczami stawał jej obraz małego, bezwładnego ciała, powalonego uderzeniem Doyala. Nie wolno jej do tego dopuścić! Nie może tak od razu odejść z tego domu, ale musi stąd zniknąć, zanim Doyal ją odnajdzie.

Często drżąca ze strachu budziła się nad ranem i jeszcze raz przeżywała scenę, której była świadkiem. Ponad siedem miesięcy wcześniej, kierowana zazdrością, poszła za Doyalem, podejrzewając, że wybiera się na spotkanie z inną kobietą. Do­tarła za nim do zniszczonego budynku w podupadłej dzielnicy miasta i ukryta za pojemnikiem na śmieci zobaczyła, czym naprawdę zajmował się Doyal. Budynek odwiedzali ludzie o podejrzanym wyglądzie. Po wyjściu niektórzy z nich na­tychmiast łykali jakieś tabletki, wciągali coś nosem lub wręcz robili sobie zastrzyk w żyłę. Większość z nich była tak zde­sperowana, że nie zwracała uwagi na broń, z którą wcale się nie krył „przyjaciel” Doyala, Calvin. Odeszła stamtąd chwiej­nym krokiem i po chwili zwymiotowała z obrzydzenia. Do­wiedziała się, że pieniądze, tak szczodrze na nią wydawane przez pierwszego chłopaka, z którym się poważnie związała, pochodzą nie z udanych operacji giełdowych, lecz z handlu narkotykami.

Popełniła błąd, ujawniając przed nim, co wie. Kiedy go zapytała, jak potrafi spojrzeć sobie w oczy w lustrze, tylko się roześmiał. Swoją sytuację zrozumiała dopiero, gdy chciała ode­grać starannie zaplanowaną scenę odejścia. Doyal oznajmił, że nigdzie jej nie puści, a kiedy zaprotestowała, pobił ją do nie­przytomności. Przysiągł, że nigdy się od niego nie uwolni, a kiedy z nią skończy, to upewni się, że Laura nigdy nikomu nie powie o jego „interesach”. Nie mogła nawet iść na policję, ponieważ zagroził, że jeśli to zrobi, on wraz z Calvinem oskar­żą ją o współudział w handlu narkotykami.

Wiedziała jednak, że najgorsze, co może zrobić, to z nim zostać. Jeśli ucieknie, być może spotkają śmierć, nagła i nie­spodziewana, a jeśli zostanie, będzie umierała powoli, z dnia na dzień. Wybrała więc to pierwsze. Zanim zdołała się wy­mknąć, przeżyła trzy tygodnie w piekle i następne, jeszcze gor­sze bicie. Doyal uznał, że jest zbyt słaba, by próbować ucieczki, i na krótko zostawił ją bez dozoru. Uciekła przez okno, tak jak stała, mając w kieszeni niespełna sto dolarów.

Od tego czasu stale uciekała, z miasta do miasta, ze stanu do stanu. Dwukrotnie niemal ją dopadł - ostatnio pięć miesięcy temu. Nie wyobrażała sobie, że Doyal zrezygnuje z pościgu. Nie śmiała robić żadnych planów na przyszłość, wiedziała, że musi być w ciągłym ruchu. Jednak teraz zaczęła marzyć, ukła­dać plany. Z zadumy wyrwał ją głos Adama.

- O czym myślisz?

Serce skoczyło jej do gardła, ale szybko się opanowała. Było już późno, dzieci spały, a ona w kuchni przyrządzała so­bie kakao. Kiedy dzieci poszły spać, Adam zniknął w swej sypialni, tłumacząc się, że musi coś ważnego przeczytać przed jutrzejszym spotkaniem. Kiedy teraz stanął przed nią, była to pierwsza rzecz, jaką sobie przypomniała.

- Skończyłeś czytać? - zapytała, zawstydzona swoim strachem i tym, że w ogóle znała kogoś takiego jak Doyal Moody.

- Niezupełnie, ale lektura potwornie mnie znudziła. Ubez­pieczenia to chyba nie moja pasja.

- Nie? Na pewno znajdziesz coś dla siebie - pocieszyła go niedbale.

Potrząsnął głową. Widać było, że jest przygnębiony.

- Sam nie wiem...

Wyczuła, że chce z nią porozmawiać i sprawiło jej to przy­jemność. Sięgnęła po drugą filiżankę.

- Siadaj. Zrobię ci kakao.

Nawet nie usiłował udawać, że ta propozycja go nie ucie­szyła. Usiedli przy kuchennym stole i jakiś czas siedzieli w niewymuszonym milczeniu, popijając kakao.

- A co tak naprawdę chciałbyś robić? - spytała w końcu.

- Zastanawiałeś się nad tym?

- Nie wiem. Czuję się tak, jakbym się błąkał w ciemno­ściach, próbując otworzyć różne drzwi. Żadne się nie otwierają, znam tylko życie wojskowego. Teraz już sam nie wiem, kim jestem.

Doskonale rozumiała jego stan.

- Trudno ci było zrezygnować z pracy w wojsku?

- W wojsku życie jest proste. - Oparł brodę na dłoniach.

- Jest plan dnia, zasady działania, szkolenie. Każdy zna swoją rolę, wie, co ma robić. Tutaj też mam plan dnia, ale to wszystko. Nie ma żadnych zasad działania, żadne szkolenie nie przygotuje mnie do roli, której i tak nie znam. Nie wiem, co robić. Nadaję się tylko do żołnierskiego życia, ale nie mogę wrócić do wojska. Laura powiodła palcem po brzegu filiżanki. Starannie do­brała słowa.

- To nie jest wina dzieci, że cię potrzebują. Zamknął oczy, ale dojrzała w nich gniew.

- Myślisz, że tego nie wiem? Ale... Dlaczego Diana mu­siała zginąć w tym strasznym wypadku!

Laura chwyciła go za rękę.

- Nie rozumiesz, że dzieci zawsze cię potrzebowały? Po śmierci Diany to się nie zmieniło, tylko ty nie mogłeś ich już dłużej ignorować.

- To nie zależało tylko ode mnie - zaprotestował. - Diana chciała, żeby nasze stosunki wyglądały właśnie tak. - Cofnął rękę. W jego wzroku wyczytała prośbę o zrozumienie. - Z po­czątku, kiedy przenoszono mnie w nowe miejsce, jechała ze mną, ale takie życie jej się nie podobało. Potem, gdy Wendy miała rok, zostałem wysłany z misją więc przywiozłem żonę i dziecko tutaj, w rodzinne strony. Dianie spodobało się bycie członkiem rodziny Fortune'ów. - Roześmiał się ponuro. - Wiem, że to nazwisko nic dla ciebie nie znaczy, ale tutaj ludzie myślą inaczej.

- Nie jestem głupia - odparła lekko urażona. - Zdążyłam się zorientować, że to znane nazwisko, ale nie bardzo widzę związek.

Uśmiechnął się chłodno, z ironią.

- Dla Diany ważniejsze stało się nazwisko niż to, że jest moją żoną. Kiedy wróciłem do kraju, poinformowała mnie, że tu zostaje. Znów miałem zostać wysłany za granicę, wiedzia­łem, jak bardzo tego nie znosi, więc się zgodziłem. Myślałem, że kiedy wrócę do kraju, Diana do mnie dołączy, ale ona stwier­dziła, że nigdzie się nie przeprowadzi. Później urodzili się chłopcy, Diana zbudowała ten dom i nie chciała nawet słyszeć o przeniesieniu się do mnie. W końcu zrozumiałem, że nigdy się stąd nie wyprowadzi. - Wzruszył ramionami. - Zastana­wiałem się nad rozwodem, ale i tak żyliśmy osobno, więc nie chciałem robić kłopotów. Przyjeżdżałem tu, kiedy mogłem, a Diana nigdy nie narzekała na ten układ. Teraz wydaje mi się nawet, że to odległość ocaliła nasze małżeństwo. Pod koniec każdego urlopu skakaliśmy sobie do oczu o byle drobiazg. - Przetarł dłońmi twarz. - Nie wiem... Może gdybym wcześniej odszedł z wojska... ale Diana nigdy mnie o to nie prosiła. Ani razu.

Laura sama nie wiedziała, kiedy znów ujęła jego dłoń. Teraz oboje patrzyli na swoje splecione ręce, jakby pierwszy raz w życiu widzieli coś podobnego.

- Nie wiedziałam, że to tak wyglądało - rzekła cicho. - Ale jakkolwiek było, dzieci bardzo za tobą tęskniły.

Adam roześmiał się krótko.

- Przede wszystkim brakuje im matki i szczerze mówiąc, wydaje mi się, że ty łagodzisz ten brak o wiele lepiej niż ja.

- To wcale nie to samo!

- Czyżby? - zapytał łagodnie. - Lauro, kocham swoje dzieci, ale nie potrafię być dobrym ojcem.

- Możesz nim być! Potrząsnął głową.

- Nie potrafię z nimi postępować tak dobrze jak ty. Wiem, bo próbowałem. Gdybyś została z nimi na dłużej...

- Nie! - Odsunęła się gwałtownie i wstała. Przecież nie może zostać, ale też nie może powiedzieć mu prawdy i narazić na jeszcze większe niebezpieczeństwo jego i dzieci. Nie ma wyboru, musi kłamać. - Już ci mówiłam, że wracam do college'u. Mam niespokojną naturę. - Odwróciła wzrok. - Przy­zwyczaiłam się do ciągłych zmian. Od dawna już nigdzie nie zagrzałam miejsca dłużej niż dwa tygodnie.

- No cóż, może nie powinienem tego mówić, ale przecież te niewinne dzieci... - Urwał. - Nie. - Wstał i położył jej ręce na ramionach. - To było nie fair z mojej strony - rzekł niemal szeptem. - To moje dzieci, ja jestem za nie odpowiedzialny... tylko nie wiem, jak je wychowywać, a tobie to tak dobrze wychodzi. - Westchnął. - Chyba po prostu jestem sfrustrowa­ny, bo nie potrafię sobie znaleźć sensownego zajęcia. Do diabła, potrzebuję pracy!

Odwróciła się i cofnęła na bezpieczną odległość.

- Na pewno coś znajdziesz, a dzieci nabiorą do ciebie za­ufania - zapewniła go. - Zobaczysz, że to warte zachodu. Masz wspaniałe dzieci.

- To łobuziaki. - Uśmiechnął się szeroko. - Ale moje ło­buziaki.

Skinęła głową. Miał rację. On jest ich ojcem, a ona nie może tu zostać na dłużej, choćby nie wiadomo jak tego pra­gnęła.

- Dacie sobie radę. - Przybrała beztroski wyraz twarzy. - Dzieci muszą się tylko przekonać, że już ich nie opuścisz i że je kochasz. Trzeba je w tym utwierdzać jak najczęściej.

- Nie jestem w tym zbyt dobry, ale będę się starał...

- Jestem pewna, że ci się uda. - Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy.

- Ale... zostaniesz, dopóki nie znajdę kogoś na twoje miej­sce?

- Och... - Kogoś na jej miejsce. Dlaczego te słowa tak ją zaskoczyły? - Oczywiście. - Starała się mówić wesoło i za­czepnie. - Wcale nie mam zamiaru odchodzić tak od razu.

- Jasne. - Wsunął ręce do kieszeni. - Ale zacznę już szu­kać. To na pewno trochę potrwa.

- Pewnie tak.

- Jestem zmęczony. - Cofnął się o krok. - Pójdę już spać.

- Ja też.

Żadne z nich jednak się nie poruszyło. Po chwili Adam wolno pochylił się i pocałował ją w policzek. Ten gest wydał jej się niezobowiązujący i przyjacielski, dopóki nie spojrzała w oczy Adama. Szybko odwróciła wzrok, ale w jego oczach zobaczyła tyle uczucia, że zaczęła się zastanawiać, czy Ada­mowi zależy na jej obecności w tym domu tylko ze względu na dzieci? A może w grę wchodzi coś bardziej osobistego? Nie, musiało jej się wydawać.

Obudziła się nagle, z poczuciem, że coś jest nie tak. Leżała w bezpiecznym cieple pościeli, ale cały czas miała świado­mość, że tuż obok czai się mróz. Może to przez śnieżycę? W wieczornych wiadomościach ostrzegano przed zmianą po­gody i dalszym ochłodzeniem, chociaż trudno było sobie wy­obrazić, że może być jeszcze zimniej. Leżała, nasłuchując, czy za dobrze uszczelnionymi oknami nie szaleje wiatr. Usłyszała jedynie cichy szelest materiału i odgłos kroków na dywanie. Wyskoczyła z łóżka i zapominając o szlafroku, wyszła na ko­rytarz jedynie w luźnej koszulce i grubych, wełnianych skar­petach, które włożyła dla ochrony przed nocnym chłodem.

Drzwi do pokoju Adama były zamknięte, światło za nimi zgaszone. Czyżby odgłosy dochodziły z pokoju dzieci? W korytarzu płonęła mała, pomarańczowa lampka, zawieszona nisko na ścianie. Jej słabe światło nie pozwalało stwierdzić, czy ktoś się nie kryje kilka metrów dalej. Ruszyła wolno przed siebie, wiodąc czubkami palców po ścianie. Drzwi do pokoju chłop­ców ustąpiły, kiedy lekko je pchnęła. Nocna lampka oświetlała puste dziecięce łóżka.

Szybko doszła do końca korytarza. Po drodze poczuła po­wiew chłodnego powietrza, jakby ktoś przed chwilą otworzył drzwi wejściowe. Doyal! Usłyszała odgłosy jakichś ukradko­wych ruchów i wpadła w jeszcze większą panikę. Gdzie są chłopcy?

Bezszelestnie pobiegła przed siebie. Mijając jadalnię, chwy­ciła stojącą na kredensie ciężką, kryształową karafkę. Uniosła ją wysoko nad głowę, minęła zakręt korytarza i stanęła jak wryta przed otwartymi drzwiami gabinetu. W szaroniebieskim świetle zobaczyła jakaś postać stojącą tuż za drzwiami. W głębi pokoju, na dywanie, przed włączonym telewizorem, leżeli na brzuchach chłopcy, machając w powietrzu nogami. Szeptali coś do siebie i chichotali, wyraźnie zachwyceni tym, że mogą oglą­dać niedozwolony program. Postać w progu czekała nie­ruchomo.

Laura rzuciła się naprzód. Miała do przebycia tylko kilka kroków i w tej krótkiej chwili zastanawiała się gorączkowo, co powie Adamowi, kiedy ten zobaczy Doyala leżącego z roz­trzaskaną głową na podłodze jego gabinetu. A jeśli jej się nie uda? Jeśli Doyal usłyszał jej nadejście i zdoła uciec? Jaką krzywdę będzie zdolny wyrządzić tym chłopcom? Co do tego, co zrobi z nią, nie miała najmniejszej wątpliwości.

Zamachnęła się karafką, ale jej cel odskoczył lekko na bok i wyciągnął przed siebie ramiona. Karafka z głuchym stukiem upadła na dywan, a jakaś dłoń zakryła Laurze usta. Ktoś pchnął ją do tyłu i przyparł do ściany. Przed sobą zobaczyła twarz Adama. Takiego go jeszcze nie widziała. Był groźny, opano­wany, sprawny, niebezpieczny - jak przystało na żołnierza. Mi­mo to strach, który zaciskał jej gardło, natychmiast zniknął. Z ulgą rozluźniła mięśnie, ufna, że Adam nie da jej upaść.

- Dzięki Bogu - wyszeptała, a łzy napłynęły jej do oczu. Adam również się rozluźnił i przez ramię spojrzał na synów.

Chłopcy najwyraźniej niewiele zauważyli. Ryan usiadł na chwilę i spojrzał na drzwi, ale w mroku nic nie dostrzegł i szybko wrócił do oglądania programu.

Unosząc pytająco brwi, Adam chwycił Laurę za ramiona i poprowadził ją w głąb korytarza. Kiedy znaleźli się za ro­giem, znów przyparł ją do ściany.

- Omal nie roztrzaskałaś mi czaszki! Co się dzieje?

- Myślałam, że to... jakiś intruz.

- Nieproszony gość?

- Włamywacz - poprawiła się szybko. - Bałam się, że jeśli chłopcy cię... to znaczy, jego zobaczą, to może zrobić im coś złego. - Z niedowierzaniem potrząsnął głową. - Coś mnie zbu­dziło, jakiś dźwięk w korytarzu. Drzwi do twojej sypialni były zamknięte, światło zgaszone. Łóżka chłopców stały puste i czu­łam, że ktoś otworzył frontowe drzwi.

- To ja. Sprawdzałem, czy nie wyszli na dwór. To nie byłby pierwszy raz.

- Skąd miałam wiedzieć?

- Mogłaś zapytać.

- Nie pomyślałam o tym. Zobaczyłam twój cień. Chłopcy oglądali telewizję i bałam się, że włamywacz może ich skrzyw­dzić.

- Więc wzięłaś karafkę i chciałaś rozbić mi głowę - do­kończył sucho. - Lauro, jesteśmy w St. Cloud, w Minnesocie.

- Przysunął się bliżej. - Nie miewamy tu intruzów.

Zdała sobie sprawę z bliskości jego ciała. Była skąpo ubra­na, ale nie czuła zimna. Oddychała z trudem, jakby brakowało jej tlenu.

- Zapomniałam o tym - wyszeptała. - Tam, skąd pocho­dzę, włamania zdarzają się bardzo często.

- A skąd pochodzisz? - zapytał.

- Z Denver...

- Ach. - Ujął ją za podbródek i uniósł jej twarz ku górze.

- Bardzo się cieszę, że jesteś w stanie tak dzielnie bronić moich dzieci, ale następnym razem najpierw zapukaj do moich drzwi. A jeszcze lepiej, po prostuje otwórz i wejdź. Jeśli mnie nie będzie, to możesz śmiało założyć, że kontroluję sytuację. A jeśli będę u siebie... Tak czy owak, mam więcej doświadczenia niż ty w poskramianiu intruzów. Zgadzasz się?

Skinęła głową i spuściła oczy, ale znów uniósł jej twarz ku sobie. Jego palce delikatnie przesunęły się po jej szyi. Przed sobą widziała tylko jego usta. Musi zamknąć oczy, żeby po­myśleć logicznie.

- Trzeba zaprowadzić chłopców do łóżek - szepnęła.

Musnął palcem jej wargi i nagle poczuła jego usta na swo­ich. Całował ją delikatnie, potem coraz mocniej. Bezwiednie wtuliła się w niego i przechyliła głowę. Gdy ją objął, jej ciało instynktownie przywarło do niego mocniej. Wszystko w niej zmiękło i zwilgotniało. Miała ochotę stopić się z nim w jedną całość. Zapomniała o całym świecie - o dzieciach, Doyalu, o tym, że będzie musiała stąd odejść, że to jest jej pracodawca. Objął dłońmi jej biodra i przycisnął ją do siebie. Jedno z nich jęknęło, ale nie była pewna, czy to ona, czy on. Wiedziała tylko, że chce więcej. Nagle Adam oprzytomniał i odsunął ją od siebie. Dysząc, z wysiłkiem wymawiał słowa.

- Do diabła! Ja nie... - Cofnął ramiona i odstąpił o krok. - Przepraszam. Nie chciałem... - Odwrócił głowę, jakby nie był w stanie na nią patrzeć. - Chłopcy... Któreś z nas po­winno...

- Ja to zrobię - powiedziała, ale nie była w stanie ruszyć się z miejsca.

Skinął głową, przesunął dłonią po twarzy, a potem zade­cydował:

- Nie, ja pójdę. Ty idź do łó... idź spać.

Chciał ją odesłać, ale ona nadal nie mogła się ruszyć. Trochę ją rozczarowało, że tak szybko odzyskał panowanie nad sobą i ruszył do gabinetu. Poczuła się odrzucona. Boże, co się z nią dzieje? Przecież to był tylko pocałunek. Powinna być zado­wolona, że skończyło się tylko na tym. Wróciła do swego po­koju, zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i usiłowała po­wstrzymać napływające do oczu łzy. Tłumaczyła sobie, że to łzy ulgi. W końcu był to tylko pocałunek w ciemnościach, któ­ry nic nie znaczył. Nic. I właśnie dlatego płakała.

Adam otulił synów kołdrami. Miał nadzieję, że kazanie, które przed chwilą wygłosił, powstrzyma ich przed kolejnymi nocnymi eskapadami. Wrócił do swojej sypialni i zaniknął drzwi. Był zmęczony. Położył się, ale już po sekundzie obraz Laury stanął mu przed oczami.

Zobaczył ją w obszernej koszulce i w ciepłych, wełnianych skarpetach. Zamknął oczy i poczuł, że jego ramię znów otacza jej talię. Usiadł i przetarł twarz, jakby to mogło odegnać wspomnienia. Drobne biodra Laury w jego dłoniach, jej paznokcie wpijające się w jego ciało... Miał wtedy ochotę zaciągnąć ją do sypialni i kochać się z nią nieprzytomnie. Nie pamiętał o dzieciach ani o tym, że tak niewiele o niej wie. Dopiero kie­dy się od niej odsunął, pojawiły się wątpliwości, podsycone przez jedno słowo: Denver.

Kilka razy ją pytał, skąd pochodzi, ale dopiero dzisiaj mu odpowiedziała, i to po tym, jak niemal nie rozbiła mu głowy, a on o mało nie skręcił jej karku. Gdyby do końca działał we­dług wyuczonych zasad walki, musiałby wykręcić jej ramię ze stawu, chwycić ją od tyłu za podbródek i ostro szarpnąć. Powstrzymał go widok jasnych, długich włosów i kobiecy zapach.

Laura miała jedyny w swoim rodzaju zapach - czysty, świeży, naturalny. Ten zapach pobudził jego pragnienia, które od tak dawna w sobie tłumił. Dobrze było znów myśleć i za­chowywać się jak pełnokrwista istota ludzka. Jednak kiedy od­sunął się od Laury, pojawiły się wątpliwości. Denver. Czego jeszcze o niej nie wie? Jak się będzie czuł, kiedy ona odejdzie?

A ma zamiar odejść. Powiedziała to jasno. Nie chciał znów żyć z dala od bliskiej mu kobiety. Już niemal udało mu się zapomnieć o tym poczuciu pustki i frustracji. Gdyby pokochał Laurę, to uczucie by wróciło. I wiedział, że tym razem byłoby o wiele silniejsze. Westchnął. Może jednak będzie wszystkim im łatwiej, jeśli Laura odejdzie. Im szybciej, tym lepiej.

Obiecał sobie, że jutro zadzwoni do agencji. Dzieci będą rozczarowane, ale znajdzie im kogoś, kto będzie się nadawał do roli opiekunki. Teraz już wiedział, czego szukać. Musi prze­cież istnieć ktoś, kto potrafi je rozśmieszyć i skarcić, kto będzie je kochał, kto będzie ich bronił z narażeniem własnego życia, kto uświadomi mu jego ojcowskie obowiązki, nauczy go ko­chać i być kochanym przez własne dzieci. Laura, tylko Laura.

Ale Laura chce ich opuścić i niech zrobi to teraz, kiedy on jest w stanie pozwolić jej odejść. Znów przypomniał mu się pocałunek, do którego nigdy nie powinno dojść. Zamknął oczy i zacisnął zęby. Jutro zacznie szukać nowej opiekunki.

Jutro.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Wstał wczesnym rankiem, włożył ciepłą bieliznę, dwie pary skarpet, dżinsy, golf i wełniany sweter. Na nogi wsunął zimowe buty, z szuflady wyjął najcieplejsze rękawice, wełnianą czapkę i szalik. Wziął też zapasową parę ciepłych legginsów dla Laury.

- To dla ciebie - oznajmił, wchodząc do kuchni.

Wkładała właśnie talerze do szafki, drżąc z zimna w gru­bym szlafroku. Całą noc bała się tej chwili, ale teraz, kiedy Adam się zjawił, ogarnął ją beztroski, wręcz radosny nastrój.

- Dzień dobry - powitała go.

Powiesił legginsy na oparciu krzesła, podszedł do stołu i po­smarował grzankę margaryną i dżemem truskawkowym.

- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale przez noc temperatura spadła jeszcze niżej. Ubierzcie się wszyscy ciepło, w co naj­mniej trzy warstwy ubrań, czapki, szaliki, najcieplejsze kurtki. Niech Wendy nie wkłada swoich ulubionych rękawiczek, są za cienkie.

- Dobrze.

- Śnieżyce zapowiadali dopiero na wieczór, ale nie chcę ryzykować. Odwieziesz Wendy do szkoły, a potem pojedziesz z chłopcami do supermarketu. Tam się spotkamy. Trzeba uzu­pełnić zapas drewna do kominka i paliwa do prądnicy, na wy­padek awarii. Mam przeczucie, że czeka nas długa fala mrozów.

Laura skinęła głową i nalała mu filiżankę kawy. Wziął ją od niej ostrożnie, tak by ich palce się nie zetknęły, i pił, nie patrząc na nią. Nie usiadł. Posmarowała dżemem następną grzankę i podała mu nieśmiało.

- Przed wyjściem na taki mróz trzeba zjeść więcej.

Zjadł grzankę bez słowa, a Laura pośpiesznie wyszła z ku­chni. Nie chciał jej dotknąć, ani nawet na nią spojrzeć. Bolało ją to bardziej, niż chciała przyznać.

Dzieci już zaczęły ubierać się same, ale szybko wyjęła od­powiednie ubrania i nakłoniła je, żeby je włożyły. Wendy upar­ła się, żeby włożyć swe ulubione rękawiczki, ale uległa, kiedy Laura zagroziła, że zaraz zawoła ojca. Nie chciała robić z niego potwora, ale po pełnej wrażeń nocy nie potrafiła znaleźć innej metody na przekonanie dziewczynki.

Zaprowadziła dzieci do samochodu i z zadowoleniem stwierdziła, że Adam włączył już ogrzewanie zapłonu. Mimo to upłynęło kilka chwil, zanim udało jej się zapalić. Potem musiała ręcznie otworzyć drzwi do garażu, ponieważ metalowe części przymarzły do siebie. Gdy wreszcie jechała do miasta, z otaczającego szosę lasu dobiegały trzaski pękających kona­rów. Zawiozła Wendy do szkoły, zaczekała, aż dziewczynka zniknie w budynku i pojechała do supermarketu na obrzeżach miasta.

Razem wybrali ciepłą bieliznę dla chłopców, którzy wyrośli już z rzeczy kupionych na początku zimy. Adam uparł się, by jej kupić cieplejsze rękawice, kapcie i piżamę z flaneli. Potem kupili baterie różnych rodzajów, płyn chroniący paliwo przed zamarzaniem i wodę w butelkach. W dziale spożywczym Adam wrzucił do wózka co najmniej po dwie sztuki każdego produktu. Gdy wkładali zakupy do bagażnika, Adam spojrzał w niebo. Chmury piętrzyły się wysoko, z każdą chwilą gęściejsze i ciemniejsze. Słońce świeciło blado, powietrze trwało nie­ruchomo, chociaż chmury nad nimi kłębiły się niespokojnie.

- Nie podoba mi się to. Zawieź chłopców do domu, ja pojadę po Wendy do szkoły. Zadzwoń do Beverly, żeby dzisiaj nie przychodziła. - Spojrzał na nią chyba po raz pierwszy tego dnia. - Mam nadzieję, że potrafisz coś przygotować na kolację.

Skinęła głową z uśmiechem.

- Postaram się.

Przesunął dłonią po jej policzku i uśmiechnął się ciepło. Laura z pomyślała z lękiem, że nie wolno jej się w nim za­kochać. I bez tego będzie jej trudno stąd odejść. Wsiadła do samochodu i z ciężkim sercem pojechała do domu.

Zanim dotarła do celu, z nieba zaczęły się sypać duże, pu­szyste płatki śniegu. Kiedy pojawił się Adam z Wendy, wiatr zdążył już przybrać na sile, słońce zniknęło i wszystko pogrą­żyło się w półmroku.

Przez całe popołudnie i wieczór szalała śnieżyca. Następ­nego dnia późnym rankiem znów zerwał się wiatr i zaczął pa­dać śnieg. Pogoda nie zmieniała się przez kilka dni. Kiedy wreszcie się poprawiła, zaspy piętrzyły się na wysokość domu, a temperatura nadal była bardzo niska. Mróz i wiatr łamał ga­łęzie i powalał całe drzewa, a szopa na narzędzia na tyłach domu zawaliła się na samym początku zamieci. Białe czapy śniegu z głośnym tąpnięciem osuwały się z konarów. Taka po­goda przekształca każde domostwo w zamknięty świat i Laura przez chwilę czuła się bezpieczna.

Adam starał się trzymać z dala od Laury, ale miał nieprze­partą ochotę się do niej zbliżyć, kiedy zobaczył, jak bawi się z dziećmi na dywanie w gabinecie. Cała trójka rzucała się na nią i próbowała ją łaskotać, a ona niczym dziki mustang, po­trząsając biodrami i ramionami, starała się zrzucić dzieci z sie­bie. Ryan odpadł pierwszy, zatoczył się po dywanie i zatrzymał się dopiero przy nodze ojca. Chichocząc, objął go za kolano, żeby odzyskać równowagę.

- Chodź, tatusiu! - zawołał, ciągnąc go za nogę. - Chodź, damy jej nauczkę!

Adam nie potrafił się oprzeć.

Zabawa okazała się wyśmienita, ale również niebezpieczna. Tym razem Laura musiała ulec, przyparta przez niego do pod­łogi. Natychmiast zapomniał, że Robbie wdrapuje mu się na plecy, a Wendy i Ryan szarpią go za ręce. Już niemal schylał głowę, by ją pocałować, ale na szczęście pisk Ryana przywrócił go do rzeczywistości i zapobiegł żenującej scenie. Mimo to trudno mu było oderwać się od Laury i odejść.

Postanowił więcej nie narażać się na takie pokusy. Dokładał drew do kominka i całymi dniami siedział za biurkiem w swym pokoju, wychodząc tylko na posiłki i prognozy po­gody. Czwartego dnia pojechał do biura. Mróz unieruchomił wszystko w okolicy. Po drogach poruszali się tylko ci, którym zabrakło zapasów i ci, którzy musieli je dostarczać. Adam od­wiedził stację benzynową, wziął z biura dokumenty do prze­studiowania i wrócił do domu. Minęły dwa dni, zanim dał się oderwać od lektury. Wywabiły go krzyki dochodzące z gabi­netu.

Pobiegł tam natychmiast i zobaczył Laurę, desperacko pró­bującą rozdzielić Wendy i Robbiego. Dzieci biły się zażarcie, nie szczędząc sobie ciosów. Kiedy Adam wszedł do pokoju, Ryan właśnie rzucił się na ratunek bratu.

- Auu! - Laura chwyciła się za kostkę, kiedy Ryan przypadkiem ją kopnął. Na jednej nodze odskoczyła od bijących się dzieci i przysiadła na skraju stolika. Nagle bójka się skoń­czyła i wszystkie dzieci podbiegły do opiekunki.

- Laula! Laula! Baldzo boli? - Ryan ukląkł tuż przy niej. Laura nie odpowiedziała, tylko jęknęła z przerażeniem na widok zadrapania pod okiem Robbiego. Wendy przybrała bun­towniczą minę, ale zaraz wybuchnęła pełnym skruchy płaczem i rzuciła się Laurze na szyję. Laura tymczasem próbowała ze­trzeć krople krwi z policzka Robbiego.

Adam wkroczył do akcji, wziął córkę na ręce i polecił:

- Niech mi ktoś powie, co się tu dzieje. - Wszystkie dzieci zaczęły paplać jednocześnie. - Dobrze, dobrze - warknął Adam. - Wystarczy. - Usiadł na stoliku obok wyraźnie zmę­czonej Laury i posadził sobie Wendy na kolanach. Nagle po­czuł się jak ostatni drań. Przez cały ten czas ani razu nie starał się ulżyć Laurze w obowiązkach. - Może ty wyjaśnisz ojcu idiocie, o co tu chodzi.

Roześmiała się, ale dostrzegł w jej oczach łzy.

- To efekt długotrwałego przebywania w zamknięciu. Wszyscy jesteśmy rozdrażnieni i kłótliwi.

- Aha. - Powinien się domyślić, że nie tylko on czuje się schwytany w pułapkę. Czy nigdy się nie nauczy, jak być tro­skliwym, odpowiedzialnym ojcem? Przypomniał sobie, że rano telefonowała jego matka. - Coś ci powiem. Ubierzemy się wszyscy ciepło i pojedziemy odwiedzić babcię Erikę.

Robbie wydał triumfalny okrzyk. Wiedział, że skupi na so­bie uwagę dzięki odniesionej ranie. Wendy natychmiast chciała biec do swojego pokoju, a Ryan klaskał w ręce. Tylko Laura zagryzła wargi i potrząsnęła głową. Adam poczuł rozczaro­wanie.

- Nie chcesz się przewietrzyć? - zapytał.

- Prawdę mówiąc, wolałabym spędzić trochę czasu sama - wyjaśniła z niewyraźnym uśmiechem. - Poza tym, to wizyta rodzinna, ja tam nie pasuję - dodała cicho.

Miał ochotę się z nią spierać, ale zrezygnował. Najpierw przez całe dni ukrywa się u siebie w pokoju, a teraz chce ją błagać o wspólne wyjście? Zresztą i tak dzieci go w tym wy­ręczyły, Laura jednak była nieugięta.

- Słuchajcie, marzę o długiej kąpieli w pianie - oznajmiła.

- Poza tym nawet nie zauważycie, że mnie tam nie będzie. Wendy, mówiłaś mi, jak lubisz odwiedzać babcię. Jedźcie i bawcie się dobrze. Ja tu zostanę i będę z tego bardzo zadowolona.

Na myśl o Laurze w kąpieli Adamowi zaschło w gardle.

- Idziemy się ubrać. - Wstał i wziął chłopców za ręce. - Zadzwonię do babci i powiem, że do niej jedziemy.

- Lauro, proszę! - namawiała ją jeszcze Wendy.

Laura pozostała niewzruszona. Pomogła dzieciom się ubrać i pożegnała się z nimi serdecznie. Adam nie wiedział, czy on jest bardziej rozczarowany, czy malcy. Czy robił mądrze, po­zwalając im tak się do niej przywiązać? Jemu również stawała się bliska. Nie miał jednak sumienia zrywać więzów, które za­częły łączyć dzieci z Laurą, Gdy znalazł się w ciepłym, wiel­kim domu, w którym upłynęło jego dzieciństwo, był niemal wdzięczny losowi, że problemy matki odwróciły jego uwagę od własnych.

Dzieci zmęczyły się popisami przed babcią, więc Erica dała im lunch i ułożyła we własnym łóżku do popołudniowej drzemki. Stało się to już tradycją i Adam żartował, że tak samo będzie robiła, kiedy wnuki dorosną, a one pewnie nadal będą jej na to pozwalać.

- Mam nadzieję - odparła Erica i zaprowadziła syna z po­wrotem do salonu. - Miło będzie, jeśli choć jedna rzecz się nie zmieni.

Uwadze Adama nie uszły nowe zmarszczki na nadal pięknej twarzy matki. Wziął ją za rękę i usiadł obok.

- Co się dzieje, mamo? Roześmiała się cicho.

- Oprócz tego, że rozstałam się z twoim ojcem?

- Przecież tylko na jakiś czas - zapewnił ją. - Nie wierzę, żeby tata tak łatwo zrezygnował i nie chciał do ciebie wrócić.

Spuściła wzrok i potrząsnęła głową.

- Sama nie wiem. Tak bardzo się zmienił. I nie chodzi tyl­ko o to, że sprzedał akcje. Zaszył się w domu Kate i krążą plotki, że pije.

Adam westchnął głęboko. Dotychczas starał się o tym nie myśleć. Z zasady nie mieszał się w rodzinne interesy, ale nawet on wiedział, że postępowanie Jake'a było bardzo dziwne. Dla­czego sprzedał akcje komuś spoza rodziny, a zwłaszcza takiej osobie jak Monica Malone?

- Pytałaś go, dlaczego to zrobił?

Skinęła głową i gwałtownie zamrugała powiekami.

- Mówi tylko, żebym mu zaufała i nie chce o tym dys­kutować. Ale jak mam mu zaufać, skoro nie chce powiedzieć mi prawdy?

- Nie powinienem cię o niego wypytywać. Nigdy go nie rozumiałem.

Erica pociągnęła lekko nosem i wyprostowała się, chociaż i tak jej postawa była nienaganna.

- Nie rozmawiajmy o tym. To stary problem i teraz go nie rozwiążemy. Teraz należy się martwić Nathanielem.

Adam jęknął.

- Co tym razem knuje wuj Nathaniel?

- Jak można się było spodziewać, chce usunąć Jake'a i przejąć spółkę. Zawsze uważał, że to on powinien stać u ste­ru. Obawiam się, że Jake, sprzedając akcje, sam dostarczył mu argumentów. Nie wiem, co teraz będzie.

Adam ścisnął jej dłoń, ale nie znalazł słów pociechy.

- Dzieje się więcej, niż tata jest skłonny przyznać?

- Tata nie przyznaje się do niczego - gorzko stwierdziła matka. - Nie mam pojęcia, co robić. Chcę zebrać rodzinę na przyjęciu na cześć Rachel i Luke'a, ale nie wiem, czy to od­powiednia pora na taki zjazd.

- Biedna Rocky. To niezbyt dobry czas na wprowadzanie nowej owieczki do stada.

- Mnie on bardziej przypomina wilka.

Adam roześmiał się. Nie podzielał obaw matki, ponieważ rzeczonego „wilka” poznał osobiście.

- Luke Greywolf to twardy facet, ale kocha moją siostrzy­czkę. Co więcej, ona też go kocha. Nie bój się.

- Nie chcę go osądzać, ale tu chodzi przecież o moją córeczkę.

Adam znów się roześmiał.

- Ta córeczka ma nerwy ze stali i żelazną wolę. Nie martw się, mamo. Rocky od dawna wie, co robi. Jest z mężczyzną, którego sobie sama wybrała. Zaufaj mi.

- Sam nie wiesz, jak bardzo czasami przypominasz ojca. - Uśmiechnęła się do niego czule.

Dość szorstką odpowiedź Adama zagłuszył trzask gwałtow­nie otwieranych drzwi. Do pokoju wkroczyła Sheila, była żona wuja, otulona w norki i lisy. Z powodu mrozu miała na sobie spodnie, ale mimo śniegu nie zrezygnowała z dziesięciocentymetrowych szpilek. Idąc, rzuciła na fotel futrzaną mufkę i to­rebkę za pięćset dolarów, po czym zsunęła z ramion futro.

- Musimy coś zrobić! - zwróciła się do Eriki. - Nie dziwię się, że go wyrzuciłaś! Tym razem posunął się za daleko!

Erica zacisnęła wargi i znacząco spojrzała na syna.

- Dzień dobry, Sheilo. A o kim to mówisz?

- No jak to? Oczywiście, o Jake'u. Co on sobie wyobraża? Jak mógł sprzedać akcje tej przebrzmiałej aktorce?

Erica natychmiast się najeżyła.

- Byłabym ci wdzięczna, gdybyś nie wyrażała się w ten sposób o moim mężu.

Adam uśmiechnął się z przymusem i wstał.

- Witaj, ciociu Sheilo. Jak się miewasz?

Przesunęła dłonią po czole, uważając, by nie rozmazać sta­rannie wyrysowanych ołówkiem brwi i nie potargać utlenionej grzywki.

- A jak mogę się miewać? Żyję za ostatnie grosze, a Nate nic nie chce mi dać, ponieważ firma przechodzi kryzys.

- Firma nie przechodzi żadnego kryzysu - oznajmiła zde­nerwowana Erica. - Jak śmiesz sugerować...

Adam podszedł do Sheili i wziął ją za obwieszoną złotem rękę.

- Zawsze możesz zastawić rodzinne klejnoty - poradził jej kpiąco. - Albo znaleźć jakiegoś atrakcyjnego dżentelmena, któ­ry by cię utrzymywał. Z twoją urodą...

Sheila w odpowiedzi wydęła usta, ale widać było, że po­chlebstwo sprawiło jej przyjemność. Przez chwilę kokieteryjnie przygładzała nieskazitelną fryzurę.

- Nie chciałabym dać Nathanielowi takiej satysfakcji - wycedziła przez zęby. - Ale skoro Jake nadweręża rodzinne finanse, mogę nie mieć wyboru. Co on sobie wyobraża?

- Dość tego! - Erica wstała z miejsca. Sheila uśmiechnęła się krzywo.

- Miałam nadzieję, że posłuchasz głosu rozsądku, ale wi­dzę, że ty wciąż jesteś jak dziecko we mgle. Zostawił cię dla niej, o to chodzi? Oszalał na punkcie podstarzałej aktorki?

Adam stanął między kobietami, starając się ukryć niesmak, jaki wywołały w nim słowa Sheili.

- Niepotrzebnie tu przychodziłaś, Sheilo. Bądź grzeczną dziewczynką i zatop kły w kimś innym.

Zmrużyła umalowane powieki.

- Nigdy bym się nie spodziewała, że akurat ty będziesz go bronił - odrzekła chytrze. - Wszyscy wiedzą, że go nie znosisz.

- To nieprawda.

- W takim razie porozmawiaj z nim. Wytłumacz mu, jaką krzywdę wyrządza nam wszystkim. Jeśli jesteś tak blisko z ukochanym tatusiem, przemów mu do rozumu!

Adam opanował się siłą woli i potrząsnął głową. Był ostat­nim człowiekiem, który mógł cokolwiek wytłumaczyć Jake'owi i zirytowało go, że ta wyfiokowana awanturnica w ogóle poruszyła ten temat. Stosunki łączące go z ojcem są jego pry­watną sprawą. Wiedział też lepiej niż ktokolwiek inny, do ja­kich poświęceń Jake jest zdolny dla dobra rodzinnej spółki.

- Nie mieszam się do interesów firmy i ty powinnaś wziąć ze mnie przykład, zwłaszcza że nie należysz już do rodziny.

Sheila drgnęła nerwowo, ale już po chwili uniosła podbró­dek, który swą linię zawdzięczał chirurgii plastycznej, i spoj­rzała na Adama z wyższością.

- Muszę myśleć o dzieciach.

- Michael, Kyle i Jane doskonale sobie radzą - odparował.

Oburzona, gwałtownie wciągnęła powietrze i przybrała wy­niosłą pozę. Odwróciła się z godnością i. ruszyła do drzwi, za­bierając po drodze torebkę i mufkę.

- Powinnam wiedzieć, że nic tu nie zdziałam. Jak zwykle zacieśniacie szeregi w obronie Jake'a. Ale coś wam powiem. Tym razem zostaliście sami. Reszta rodziny nie będzie go bro­nić i Nate to wie! Mam nadzieję, że przejmie kontrolę nad firmą, zanim wszyscy wylądujemy w przytułku.

Wyszła jeszcze gwałtowniej, niż weszła, ale Adam nie mar­twił się o drzwi, którym groziło wyrwanie z zawiasów. Nie martwił się nawet o matkę. Martwił się o ojca.

Laura patrzyła, jak Adam gmera widelcem w talerzu. Dzieci już dawno skończyły jeść i pozwolono im odejść od stołu, lecz on prawie tego nie zauważył. Jakiś czas siedziała w milczeniu, ale dłużej nie mogła wytrzymać.

- Nie jesteś głodny?

Podniósł wzrok, jakby zaskoczony jej obecnością.

- Tak. Nie... Przepraszam. - Z westchnieniem odsunął ta­lerz. - To jest bardzo smaczne, ale zjadłem za dużo u matki.

Wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Nie wspomniała, że dzie­ci zjadły wszystko jak wygłodniałe wilki, chociaż też dostały u babci obfity lunch.

- Beverly uparła się, że przyjdzie jutro i przyrządzi pieczeń baranią, więc bądź na to przygotowany. Jej się chyba wydaje, że ja cię karmię kiełkami i serem tofu.

Z roztargnieniem skinął głową, jakby wcale jej nie słyszał. Wyszła z jadalni w milczeniu. Martwiła się o niego. Coś go gryzło, coś, co zdarzyło się tego popołudnia, podczas wizyty u matki. Fortune'owie to twardy orzech do zgryzienia. Ich sto­sunki rodzinne wydały się Laurze niezwykle skomplikowane. Oczywiście wiedziała, że to nie jej sprawy, ale nie potrafiła pozostać obojętna na widok stroskanej miny Adama.

Włożyła naczynia do zmywarki, uporządkowała kuch­nię, przygotowała rzeczy potrzebne do jutrzejszego śniada­nia i poszła zagrać z chłopcami w domino. Nikt nie przestrze­gał żadnych reguł, po każdej grze malcy wykonywali rados­ny taniec, nie było wygranych ani przegranych. Adam patrzył na nich nie widzącym wzrokiem. Oprzytomniał tylko na chwi­lę, kiedy Wendy weszła mu na kolana, żeby powiedzieć do­branoc.

- Tatusiu, dziękuję, że zabrałeś nas do babci.

- Hm? A, nie ma za co.

- A możemy tam pojechać jutro?

- Co? Jutro? Raczej nie, ale babcia wspomniała coś o nie­dzielnym lunchu.

- A dziadek też będzie?

Twarz Adama lekko drgnęła, jakby w bolesnym skurczu.

- Nie wiem, skarbie. Może. Zobaczymy.

- Dobrze. Dobranoc, tatusiu.

- Dobranoc, Wendy.

Uścisnął ją mocno i dziewczynka już zaczęła się zsuwać z jego kolan. Potem spojrzała na niego i bez słowa nadstawiła buzię do pocałunku. Adam, nieco zaskoczony, pochylił się i po­całował córkę z głośnym cmoknięciem. Wendy zeskoczyła na podłogę i podbiegła do drzwi. Tam przystanęła i czekała na braci. Dziecko najwyraźniej wyczuło, że ojca coś dręczy.

Mina Robbiego zapowiadała, że chłopiec zapadnie się pod ziemię, jeśli ojciec pozwoli sobie na coś więcej niż przyjazne poklepanie go po ramieniu. Adam ograniczył się więc do tego gestu, a syn w nagrodę niemal udusił go w uścisku, z którego wyswobodziła go Laura. Ryan po wykonaniu serii zabawnych min wskoczył ojcu na kolana i objął go mocno. Adam chciał mu się odwzajemnić, ale chłopiec już zeskoczył na podłogę i zygzakiem zmierzał do drzwi. Nagle zawrócił i chyba ku własnemu zdziwieniu głośno pocałował ojca w podbródek. Adam złapał go i mocno uściskał. Malec uwolnił się i wybiegł z pokoju, a w ślad za nim Robbie. Wendy zaczekała na Laurę, która powiedziała jej po drodze, że jest z niej bardzo dumna.

Przez resztę dnia dzieci zachowywały się wyjątkowo spo­kojnie. Laura starała się dostosować do ich nastroju. Mówiła łagodnie, poruszała się cicho. Kiedy ułożyła je w łóżkach, wi­dać było, że szybko zapadną w mocny, długi sen.

W progu swojej sypialni zawahała się. Czasami spędzała ostatnie godziny dnia na lekturze, ale dzisiaj zdecydowała ina­czej. Wróciła do pokoju. Adam stał przed wyłączonym tele­wizorem i patrzył w pusty ekran. Usiadła na kanapie, zsunęła buty i podwinęła nogi pod siebie.

- Chciałbyś porozmawiać? - zagadnęła. Przygarbił się lekko i uśmiechnął z ironią.

- To zabawne - powiedział, wracając na fotel. - Nawet jeśli ojciec nie najlepiej wypełnia swoje zadanie, to dzieci i tak... Sam nie wiem.

- One cię kochają - rzekła cicho, a Adam skinął głową.

- Wiem. Ja też je kocham, bardziej niż myślałem.

- Ale nie jesteś jedynie ojcem, prawda? - Intuicja pod­powiedziała jej, jak dalej rozmawiać. - Jesteś również sy­nem.

Pochylił się i wsparł łokcie na udach.

- Coś jest nie tak - stwierdził niemal szeptem. - Coś tu nie gra. - Potrząsnął głową. - Nie wiem. Nigdy nie rozumia­łem Jake'a, ale...

Laura przybrała tę samą postawę.

- Może mi o tym opowiesz - zaproponowała.

Adam opowiedział jej o poświęceniu ojca dla interesów ro­dziny i o tym, jak on sam postanowił, że nie da się złapać w tę samą pułapkę. Mówił o tym, jaki czuł się opuszczony w dzieciństwie i jak ojciec myślał tylko o obowiązkach wobec całej rodziny. Opowiedział nawet o wuju Nathanielu i jego za­zdrości o starszego brata, o małżeństwie rodziców i wprawie Jake'a w zażegnywaniu kryzysów w wielkiej firmie. Mówił o Kate i Benie i ich problemach z firmą kosmetyczną. Wspo­mniał również o Monice Malone i o tym, że Jake sprzedał jej akcje.

- Teraz rodzina żąda odpowiedzi na pytania - podsumo­wał. - A jeśli ich nie dostanie, Nathaniel ruszy do ataku i przej­mie firmę, niewątpliwie zachęcany do tego przez królową chci­wości, kochaną ciocię Sheilę.

- Obawiasz się, że ojciec nie udzieli odpowiedzi, jakich oczekuje rodzina? - zapytała ostrożnie Laura.

Adam rozłożył dłonie.

- Dotychczas ich nie udzielił i nie mam pojęcia dla­czego. W zasadzie nie wiem, co mógłby powiedzieć. Nie wi­dzę żadnego sensu w sprzedaży akcji, i to w dodatku Monice Malone, w chwili, kiedy firma przeżywa trudne dni. - Potrząs­nął głową. - Cały czas unika rozmowy na ten temat i właśnie to stało się przyczyną separacji. Do tej pory mówił mamie wszystko. Może nie był najlepszym ojcem, ale to małżeństwo wydawało się nierozerwalne aż do tej chwili. A teraz... Sam nie wiem.

- Zawsze możesz zapytać - zasugerowała. - Albo... spró­buj mu zaufać.

- Jestem ostatnią osobą, której chciałby się zwierzyć - wy­znał. - A moje zaufanie nic dla niego nie znaczy.

Laura słuchała tego ze smutkiem.

- W takim razie, co wam pozostało?

- Nie wiem. Cieszę się tylko, że nie jestem taki jak on.

- Czyżby? - zapytała miękko. Zmarszczył brwi.

- Co chcesz powiedzieć? Nie mieszam się w interesy ro­dzinne właśnie po to, żeby uniknąć jego błędów.

Zagryzła wargi. Czy odważy się wytknąć mu, że praca i in­ne sprawy również jego odciągnęły od dzieci? To dość ryzy­kowne. Ale czy ma tak wiele do stracenia? Zerknęła na albumy z rodzinnymi zdjęciami. Zsunęła się z kanapy i przyklękła przy stoliku.

- Chcę ci coś pokazać. - Otworzyła albumy. - Powiedzia­łeś mi, że zdjęcia do jednego z nich wybrała twoja żona.

- Tak. Do tego nowszego.

- A ten drugi zostawiła ci babka.

- Owszem. I co z tego?

- Nigdy się nie zastanawiałeś, dlaczego to zrobiła? Nie przyszło ci do głowy, że coś je łączy?

Adam usiadł na kanapie obok klęczącej Laury. Przez chwilę przeglądał oba albumy. Po wyrazie jego twarzy można było poznać, w której chwili zrozumiał, co mają ze sobą wspól­nego.

- O mój Boże - wyszeptał.

Zdjęcia uwieczniały najróżniejsze chwile rodzinnego życia, wycieczki, święta i codzienne czynności. Na żadnym z nich nie było ojca rodziny, ani Jake'a, ani Adama. Gdyby nie różnice w strojach i fryzurach, oba komplety fotografii wydawałyby się niemal identyczne.

Laura spostrzegła, że Adamowi drżą ręce.

- Teraz rozumiesz? - zapytała cicho, dotykając jego dłoni.

- Tak samo jak ty, twój ojciec nie chciał zaniedbywać rodziny. Robił tylko to, co według niego było jego obowiązkiem.

- Dotąd tego nie rozumiałem - wyszeptał. - Zawsze ob­winiałem Dianę. Myślałem, że nie mam wyboru. Starałem się tylko... spełniać to, co uważałem za swój obowiązek.

- To nie wszystko, Adamie. Jeśli się nad tym głębiej za­stanowisz, to lepiej zrozumiesz ojca.

Westchnął, oczy błyszczały mu podejrzanie.

- Co takiego miałbym zrozumieć?

- Kochasz swoje dzieci - rzekła z uśmiechem. - Zawsze je kochałeś.

- Tak. - Posępne bruzdy na jego twarzy wygładziły się, kiedy ze słów Laury wyciągnął logiczny wniosek. - Och, tak.

- Ta myśl najwyraźniej sprawiła mu radość.

- Zawsze starasz się robić to, co dla nich najlepsze. Skinął głową, uśmiechnął się z wdzięcznością i pogładził jej policzek. Potem objął ją i przytulił.

- Bardzo mądra z ciebie osóbka, Lauro. Potrząsnęła głową i odsunęła się od niego.

- Wcale nie. Zrobiłam w życiu wiele głupich rzeczy. Wsty­dziłabym ci się o nich opowiedzieć... Jestem jak dziecko za­glądające do środka z nosem przyciśniętym do szyby. Z tej pozycji lepiej widać, co się dzieje w domu.

Uszczypnął ją lekko w czubek nosa.

- Cieszę się, że wybrałaś właśnie moje okno.

Uśmiechnęła się smutno i nie odpowiedziała. Tak bardzo pragnęła wejść do środka, stać się częścią tej rodziny. Ale to nigdy się nie stanie, bo gdzieś tam zawsze czai się Doyal i cze­ka, by ją dopaść. W głębi serca wiedziała, że to może się skoń­czyć tylko w jeden sposób. Nie będzie uciekała wiecznie. Prę­dzej czy później, Doyal Moody ją dogoni. Nie pozwoli jednak, żeby złapał ją tutaj. Jeszcze raz zdąży uciec, zabierając ze sobą piękne wspomnienia.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Dzieci patrzyły na Adama wyczekująco. Zamierzał im udo­wodnić, że bardzo je kocha i chce spędzać z nimi czas.

- Co powiecie na popołudniowy seans? - Zamiast spodzie­wanych radosnych okrzyków odpowiedziało mu milczenie. Spojrzeniem poprosił Laurę o pomoc. Jej usta drżały od tłu­mionego uśmiechu.

- Wasz tata chce was dziś zabrać do kina - oznajmiła.

Nadal nie było słychać okrzyków, ale dziecięce oczy roz­szerzyły się ze zdziwienia. Adam zaczął wątpić, czy wpadł na dobry pomysł.

- Obejrzymy film animowany - wyjaśnił.

Dzieci wciąż wpatrywały się w niego bez słowa, ale tym razem Laura sama pośpieszyła z pomocą. Po prostu wymieniła tytuł filmu, który od tygodni reklamowano w telewizji, i wre­szcie rozległy się wyczekiwane okrzyki radości. Robbie wdra­pał się na kanapę i zaczął podskakiwać. Adam już miał go skarcić, ale przypomniał sobie, że właśnie na takiej żywiołowej reakcji mu zależało. Ocalił mebel przed zniszczeniem, biorąc chłopca na ręce. Robbie natychmiast objął go za szyję i omal nie udusił z radości. Ryan stanął ojcu na stopach i również zaczął podskakiwać, co groziło Adamowi trwałym kalectwem. Laura szybko zabrała malca, kierując go ku drzwiom. Potem w tym samym kierunku wysłała Robbiego. Nakazała bliź­niakom zrobić siusiu, umyć ręce i uczesać się. Pobiegli do ła­zienki, wydając odgłosy, które zwykle można usłyszeć na torze wyścigów samochodowych.

Dopiero po chwili Adam zdał sobie sprawę, że córka nadal stoi obok, a jej wielkie oczy wypełniły się łzami. Położył jej rękę na ramieniu i spojrzał pytająco.

- Wendy?

Dziewczynka wybuchnęła płaczem. Adam ukląkł, przytulił córkę i błagalnie spojrzał na Laurę. Zdumiony i zirytowany spostrzegł, że i w jej oczach lśnią łzy. Laura roześmiała się i wytarła policzek, a potem wyszeptała mu do ucha:

- Wendy to mała kobietka, a kobietom zdarza się płakać ze szczęścia.

Ze szczęścia. Adam zamknął oczy i mocniej przytulił córkę. Kiedy je otworzył, Laury już nie było. Usiadł w fotelu i po­sadził sobie Wendy na kolanach, próbując ją uspokoić.

- Nie płacz już, księżniczko. To przecież tylko film. Otarła nos o rękaw jego koszuli.

- Wiem, tatusiu, ale tak bardzo chciałam go obejrzeć, a Laura powiedziała tylko „zobaczymy”. - Uniosła twarz i wytłumaczyła z powagą: - A to oznacza „nie”.

Roześmiał się i pogłaskał ją po plecach.

- Czasami znaczy „nie”, a czasami Jeszcze nie wiem”.

- Aha. - Potarła oczy piąstkami i spojrzała na niego do­ciekliwie. - W takim razie dlaczego nie powiedzieć Jeszcze nie wiem”?

Zaskoczony uniósł brwi.

- Ojej! Nie mam pojęcia. Dziewczynka roześmiała się wesoło..

- Jesteś taki śmieszny. - Nagle znieruchomiała, spojrzała mu w oczy i powiedziała: - Kocham cię, tatusiu.

Adamowi ze wzruszenia serce podeszło do gardła. Przytulił do piersi główkę dziecka i odparł:

- Ja też cię kocham, skarbie. - Był zadowolony, że Laura wyszła z pokoju. Nie chciał jej zdradzać pilnie strzeżonego sekretu swojej płci, mianowicie takiego, że mężczyźni też cza­sem płaczą, kiedy są bardzo, bardzo szczęśliwi.

Jego szczęście zostało nieco zakłócone chwilę później, gdy Laura uparcie odmawiała pójścia z nimi do kina.

- Powinieneś spędzić to popołudnie tylko z dziećmi - oz­najmiła. - Ja będę miała trochę czasu dla siebie. Idź już. Nie będą za mną tęskniły.

Ale ja będę, pomyślał Adam i powiedział:

- Bardzo chcę, żebyś z nami poszła.

Na chwilę w jej oczach zabłysło zadowolenie.

- Nie tym razem - upierała się.

- Przecież widzę, że chętnie byś poszła. - Miał ochotę nią potrząsnąć.

- Nie mogę - powiedziała cicho, spuszczając wzrok.

- Dlaczego?

- Po prostu nie mogę. Proszę, Adamie, daj spokój.

- Na litość boską, Lauro! Czego się boisz? Domyślał się, że boi się jego. Czuła, jak bardzo na niego działa, i starała się ograniczyć kontakt z nim. Trudno mu było ją za to winić, ale wcale mu się to nie podobało. Czyżby się obawiała, że się na nią rzuci? Przecież zdążyła już trochę go poznać. Nigdy nie narzucałby się kobiecie, która nie pragnie jego towarzystwa. Na jej twarzy dostrzegł panikę, co tylko utwierdziło go w przekonaniu, że Laura nie chce mieć z nim do czynienia. Świetnie. Zapiął kurtkę i poszedł z dziećmi do garażu, zły na siebie i na nią.

Zauważyła, że go rozgniewała. Powtarzała sobie, że nie powinna się tym przejmować. Liczyło się tylko to, że Adam stara się być dobrym ojcem. Wyprawa do kina okazała się wiel­kim sukcesem, zbliżyła do siebie dzieci i ojca. Laura cieszyła się, ale jednocześnie wciąż była zdenerwowana. Czyżby Adam się domyślił, że ona się tu ukrywa? Inaczej przecież by nie pytał, czego się boi. Może kiedy dzieci pójdą spać, zwolni ją z pracy? Ze zdenerwowania przez cały wieczór trzęsły się jej dłonie.

Nie wiedziała, czy czuje ulgę, czy złość, kiedy po położeniu dzieci spać niemal całkiem ją ignorował. Zebrała się na odwagę i dołączyła do niego w gabinecie, ale on gapił się ponuro w te­lewizor, jakby jej tam wcale nie było. Wmawiała sobie, że to dobry znak. Gdyby chciał ją zwolnić, wykorzystałby tę okazję. Może jeśli załagodzi sytuację, to znów będą... czym? Przyja­ciółmi? Czy w ogóle są przyjaciółmi?

Zdecydowała się poruszyć najbezpieczniejszy temat.

- Dzięki tobie dzieci były dzisiaj takie szczęśliwe - za­uważyła, wziąwszy głęboki oddech.

Poruszył się, nie odrywając wzroku od telewizora.

- Bo to był całkiem niezły film - odparł chłodno. - Spo­dobałby ci się.

- Wiem, ale lepiej się stało, że dzieci spędziły ten czas tylko z tobą.

Po raz pierwszy odwrócił ku niej wzrok.

- Zabrzmiało to tak, jakby nie lubiły twojego towarzystwa, a przecież wiesz, że tak nie jest.

- Wiem. - Unikała jego spojrzenia. - Ale ty jesteś ich oj­cem, a ja tylko nianią.

- Tylko nianią! - wymamrotał ironicznie.

- Wiesz, co mam na myśli - tłumaczyła cierpliwie. - Mu­szą na tobie polegać. Jesteś stałym elementem w ich życiu.

Znów poruszył się niespokojnie i popatrzył na nią trudnym do rozszyfrowania wzrokiem.

- Może masz rację - powiedział wolno. - Może zbyt się do ciebie przywiązały. Może wszyscy za bardzo się do ciebie przywiązaliśmy. Ale nie martw się. Postaramy się nie być dla ciebie ciężarem.

- Adam, nie o to chodzi! - zawołała, wstając. - Wręcz przeciwnie. To ja się za bardzo do was przywiązałam. Nie ro­zumiesz, że nie mogę do tego dopuścić?

Spojrzał na nią łagodniej.

- Czy wzajemne przywiązanie jest takie złe? - zapytał. - Potrzebujemy cię, Lauro. Potrzebowaliśmy właśnie kogoś ta­kiego jak ty i jeśli możemy...

- Nie! - Potrząsnęła głową, starając się powstrzymać łzy. - Nawet nie mam przygotowania do zawodu opiekunki. Na pewno mógłbyś znaleźć kogoś o wiele lepszego. Nie zdajesz sobie z tego sprawy, bo dopiero się uczysz postępowania z dziećmi. Coraz lepiej ci to wychodzi, a zasługę przypisujesz mnie.

Wstał i chwycił ją za ramiona.

- Oczywiście, że to twoja zasługa! Dzięki tobie zaczynamy żyć jak prawdziwa rodzina. Nie widzisz, ile ci zawdzięczamy? Ile ja ci zawdzięczam? Otworzyłaś mi oczy, Lauro. Pokazałaś, że powielam zachowanie własnego ojca. Dopiero patrząc na to, jak postępujesz z dziećmi, zrozumiałem, co trzeba robić.

Jesteś stworzona do macierzyństwa, czuła, cierpliwa, spokojna i zrównoważona.

- Och, wcale nie jestem taka, jak myślisz!

- W takim razie jaka? - zapytał szorstko i potrząsnął nią mocno. Musiała teraz na niego patrzeć. - Skoro nie jesteś pięk­ną, kochającą, dobrą kobietą, to kim jesteś?

- Jestem idiotką - wyszeptała. - Jestem największą idiotką pod słońcem.

Wyczuła, że Adam chce ją pocałować i wiedziała też, że powinna odwrócić się i odejść, by do tego nie dopuścić. Nie zdobyła się jednak na to. Przysunęła się bliżej, otoczyła ra­mieniem jego szyję i odchyliła głowę. Kiedy jego usta dotknęły jej ust, zamknęła oczy i aż jej się zakręciło w głowie od wspa­niałego uczucia, że jest pożądana i doceniona.

On również ją objął i przyciągnął bliżej siebie. Rozchylił jej wargi i rozpoczął delikatny, erotyczny pojedynek, który roz­palił w niej ogień. Teraz czuła wszystko o wiele intensywniej - dotyk swej jedwabnej bielizny, szorstkiego, wełnianego swe­tra, ciężar zegarka, chłodny metal małych kolczyków. Przede wszystkim czuła żar bijący od ciała Adama, tego silnego Ada­ma, ojca, byłego żołnierza, dorosłego syna, jej przyjaciela, jej... Przez myśl przebiegło jej słowo kochanek, ale natychmiast od­sunęła je od siebie i zastąpiła słowem pracodawca. I właśnie to słowo sprawiło, że oprzytomniała. Starała się odwrócić gło­wę i przerwać pocałunek.

Z początku nie zauważył zmiany, jaka w niej zaszła. Kiedy odwróciła twarz, przycisnął wargi do jej szyi i dalej ją całował, wprawiając jej ciało w zmysłowe drżenie. Starała się go ode­pchnąć, lecz objął ją mocniej i powiódł wargami niżej. Z tru­dem chwytała oddech, starając się zdławić reakcję własnego ciała. Dopiero kiedy znów zaczął całować jej usta, zaczęła się bronić bardziej stanowczo. Odpychała go i odwracała głowę na boki. Adam wreszcie to zauważył i rozluźnił uścisk.

Wyrwała mu się w końcu, czując jednocześnie żal, ale i de­terminację. Nie mogła przecież zakochać się w Adamie i po­tem go opuścić. A wkrótce będzie musiała odejść, by nie na­rażać jego i dzieci. Gdyby się w nim zakochała, nie mogłaby ich opuścić, więzy byłyby zbyt mocne. Może lepiej odejść od razu? Potem będzie jeszcze trudniej. Lecz na samą myśl o tym, że miałaby go więcej nie zobaczyć, czuła przeszywający ból.

- Lauro? - Wyciągnął ramiona, by znów ją do siebie przy­ciągnąć, ale odskoczyła i potrząsnęła głową.

- Nie! Ja...

Co miała mu powiedzieć? Że pragnie go jak nikogo na świecie, ale to pragnienie musi zostać niezaspokojone? Że ko­bieta, o której miał tak dobre zdanie, może ściągnąć niebez­pieczeństwo na niego i dzieci? W tej chwili była w stanie zro­bić tylko jedno. Odwróciła się i uciekła.

Słyszała, że woła jej imię i biegnie za nią. Wpadła do swo­jego pokoju i zamknęła się na klucz. Adam nie dotarł do jej drzwi, przystanął po kilku krokach. Z ulgą, ale i ze smutkiem zrozumiała, że nie będzie dalszego ciągu. Powtarzała sobie, że tak jest lepiej, jej rozum to potwierdzał, ale serce mówiło co innego.

A więc znów to zrobiła. Kiedy tylko dzieci poszły spać, zniknęła bez słowa. Ale dzisiaj nie pójdzie jej tak łatwo. Ostat­nie trzy dni upłynęły w napiętej atmosferze. Laura nie patrzyła mu w oczy, nie odzywała się do niego, chyba że zadał jej jakieś pytanie, uważała, żeby ani przez chwilę nie zostać z nim sam na sam. Jak mają sobie wszystko wyjaśnić? Nie mógł o zda­rzeniu z tamtego wieczoru rozmawiać z nią przy dzieciach, ale gdy zeszłej nocy zapukał do jej drzwi, odpowiedziało mu tylko zimne milczenie.

Istniał sposób, by stanąć z nią twarzą w twarz, ale dotych­czas z niego nie skorzystał - ze strachu, że Laura źle zinter­pretuje jego intencje. Nie miał jednak wyboru. Wstał i zgasił telewizor, potem zamknął drzwi wejściowe i pogasił światła. Poszedł do swego pokoju i z szuflady biurka wyjął długi szpi­kulec z rączką. Musi coś zrobić, by sytuacja w domu wróciła do normy. Zacisnął wargi i ze szpikulcem w ręce ruszył do pokoju Laury. Pod drzwiami wziął głęboki oddech i zapukał.

- Lauro, proszę cię, podejdź do drzwi.

Tak jak się spodziewał, odpowiedziała mu cisza. Przekręcił gałkę w drzwiach. Oczywiście, zamknięte. Nic nie szkodzi. Oparł głowę o framugę.

- Lauro, musimy porozmawiać. Wchodzę. - Wsunął szpi­kulec w niewielki otwór pod gałką i zamek ustąpił. Gdy otwo­rzył drzwi, Laura próbowała zatrzasnąć mu je przed nosem.

- Jak śmiesz!

- Przestań - wysyczał i pchnął drzwi mocniej. Cofnęła się i splotła ramiona, ciaśniej otulając się grubym szlafrokiem. Adam zerknął w głąb korytarza, ale nie zauważył żadnego ru­chu ani nie usłyszał żadnych odgłosów z pokojów dzieci, więc wszedł do sypialni Laury i zamknął drzwi. Cofnęła się kilka kroków. Minę miała nadąsaną, wzrok spuszczony. Włożył szpi­kulec do kieszeni i rozłożył ramiona. - Nic innego nie przyszło mi do głowy. Nie chcesz ze mną rozmawiać, więc...

- Nie możesz zostawić mnie w spokoju? - warknęła. Te słowa zraniły go bardziej, niż się spodziewał.

- Mogę. Przyszedłem tu, żeby ci to powiedzieć.

- Aha. - Rzuciła mu trudne do rozszyfrowania spojrzenie. Bardzo chciał usłyszeć w jej głosie rozczarowanie, ale go tam nie było. Zabrzmiało w nim raczej zaskoczenie lub zmie­szanie, albo powątpiewanie. Na chwilę wróciło do niego uczu­cie wstydu. Tamtej nocy narzucił się jej ze swoimi uczuciami, namiętność tak zamąciła mu w głowie, że nawet nie zauważył niechęci Laury, dopóki nie zaczęła się gwałtownie wyrywać. Musiał ją jakoś ułagodzić, bo inaczej odejdzie, zanim zdąży przygotować dzieci i siebie do tej nagłej zmiany.

- Lauro, jestem ci winien przeprosiny - zaczął lekko zde­nerwowany. - Nie wiem, co mnie wtedy opętało. Zwykle nie... nie narzucam się kobietom, które mnie do tego nie zachęcają. Nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, chyba tylko...

Nie śmiał jej powiedzieć, co czuł i myślał. Nie mógł jej przecież wyznać, jak bardzo jej pragnie, jak marzy, że wśliźnie się nocą do jej łóżka, zdejmie z niej koszulę i... Odpędził od siebie erotyczne wizje i gorączkowo szukał w myślach jakie­goś logicznego wytłumaczenia.

- No, chodzi o to... - Tamtej prawdy nie mógł ujawnić, ale istniało jeszcze jedno usprawiedliwienie. - Od śmierci Dia­ny nie... nie byłem blisko z żadną kobietą. W zasadzie nawet dłużej, bo rzadko przyjeżdżałem do domu i... cóż... - Potarł czoło. - Całą moją uwagę pochłaniały dzieci i szukanie pracy, więc... nie... no... - Mina Laury sprawiła, że urwał w pół zdania. Tym razem nie miał wątpliwości, że jej śliczną twarz wykrzywia gniew.

- Och, ależ wszystko w porządku - wycedziła z uszczy­pliwą ironią. - Doskonale cię rozumiem. Po prostu znalazłam się w nieodpowiednim miejscu i w nieodpowiednim momencie. Gdyby tam była jakakolwiek inna kobieta, zdarzyłoby się to samo.

Z zaskoczenia aż otworzył usta.

- Nie! Nic takiego nie powiedziałem! Wcale nie...

- Czyżby? - Odrzuciła włosy w tył. - Powiedz mi coś. Czyja mam na czole wypisane „łatwa”? A może jest coś szcze­gólnego w moich ruchach i sposobie mówienia?

Obudził się w nim gwałtowny gniew. Jak ona może tak o sobie mówić? Jak może tak nawet myśleć?

- Przestań! - rzekł stanowczo. - Doskonale wiesz, że to nieprawda. Nigdy nie powiedziałem...

- Postawmy sprawę jasno, Adamie. Masz ochotę się ze mną przespać.

Odebrał to oskarżenie jak policzek, ale przecież nie mógł zaprzeczyć. Przygładził dłonią włosy.

- Jesteś piękną kobietą. To naturalne, że myślę o tobie, czy tego chcę, czy nie... i wydaje mi się... - Zamknął oczy. - Wydaje mi się, że do siebie pasujemy. - Gdy otworzył oczy, stała odwrócona do niego plecami. Zbliżył się do niej i chciał jej położyć rękę na ramieniu. - Lauro...

Odskoczyła i stanęła obok.

- Nie dotykaj mnie!

- Chciałem tylko... - Chciał, by zmiękła i rzuciła mu się w ramiona. Odstąpił na bezpieczną odległość. - Przepraszam. Nie chciałem cię obrazić. I mylisz się co do tego, że tak samo bym się zachował wobec każdej innej kobiety. Jesteś wyjąt­kowa. Powiedziałbym nawet, że nikt inny nie mógłby zająć twojego miejsca. Właśnie dlatego chciałbym wszystko między nami wyjaśnić i zacząć od nowa, choćby ze względu na dzieci.

- Jesteś bardzo wielkoduszny - odparowała, ocierając oczy. - I dość liberalny. Powierzasz swoje dzieci kobiecie, któ­rą uważasz za obiekt seksualny. Lekko uniósł głowę.

- To nie tak. Kiedyś czułem to samo do ich matki i nie użyłbym tu słowa „obiekt”.

Spuściła wzrok.

- Nie jestem ich matką.

- Tak - odrzekł z westchnieniem. - Chyba o tym zapo­mniałem.

- Co chcesz przez to powiedzieć?

Oblizał wargi, gorączkowo poszukując właściwych słów.

- Chodzi mi o to, że w sprawach związanych z opieką nad dziećmi ufam ci tak samo, jak ufałem Dianie. I chyba dlatego zacząłem cię traktować, jakbyś była ich matką. A że poza tym bardzo mi się podobasz, najwyraźniej straciłem kontakt z rze­czywistością i odruchowo zacząłem cię traktować jak... żonę.

- Gdy wypowiedział to słowo, nerwowo przełknął ślinę, rów­nie nim zaskoczony jak Laura.

- Będę ci wdzięczna, jeśli więcej tego błędu nie popełnisz - powiedziała cierpko.

- Dobrze. - Skinął głową. - A czy teraz możemy wrócić do normalności?

Uniosła głowę.

- Jeśli przez to rozumiesz jakiekolwiek erotyczne... Dalszego ciągu nie usłyszał. Z gniewu aż zahuczało mu w uszach. Jak może tak mówić, po tym, co przed chwilą jej wyznał?

- Przestań mnie traktować jak gwałciciela! - warknął.

- Wcale cię tak nie traktuję - zaprotestowała oburzona.

- A jak inaczej to określić? Przez kilka dni nie odezwałaś się do mnie żadnym ludzkim słowem. Unikasz mnie, jak tylko można. Nie odpowiadasz na moje pukanie. Dąsasz się jak dziecko, któremu zabrano lizaka.

- Wcale nie!

- Przyszedłem tu, żeby cię przeprosić, a ty się rwiesz do kłótni.

- Aha! Więc mam się zachowywać jak słodka idiotka, po tym, jak włamałeś się do mojego pokoju?

- Nie włamałem się. Zapukałem, a kiedy nie chciałaś otworzyć, ostrzegłem cię, że wchodzę.

- Nie pytając mnie o zdanie.

- Ktoś musiał zrobić jakiś ruch! - krzyknął, wyrzucając w górę ramiona. - Spodziewałaś się, że się zgodzę na rolę oso­by niepożądanej we własnym domu?

- Gdybyś nie chciał zaciągnąć mnie do łóżka...

- Na litość boską, przecież to był jeden zwykły pocałunek!

- Dwa! - odparła, również podnosząc głos. - I wcale nie takie zwykłe.

- Nie obawiaj się. Trzeci raz się to nie zdarzy.

- Radzę ci dotrzymać obietnicy.

- Możesz na to liczyć. Więcej nie popełnię tego błędu. Wyprostowała się, oparła ręce na biodrach i pochyliła się ku niemu.

- Zaczynam sądzić, że to ja popełniłam błąd, godząc się na tę pracę. Miałam całkiem niezłe zajęcie, dopóki się nie zja­wiłeś i nie narobiłeś mi kłopotów.

Był tak wściekły, że nie potrafił się jasno wysłowić.

- Narobiłem kłopotów? Niezłe zajęcie? Nazywasz to... Przecież ten kretyn zwolnił cię z miejsca, bo mu się wydawało, że ze mną flirtujesz.

- Wcale nie flirtowałam.

- Nie powiedziałem, że... - Urwał i wzniósł oczy do góry. - Boże, co ja komu złego zrobiłem, że coś takiego mnie spo­tyka? - To pytanie skierował do sufitu.

- Pocałowałeś mnie! - odparowała.

Tego było już za wiele dla udręczonego człowieka.

- Tak - zgodził się ze śmiertelnym spokojem. - Niech mi Bóg przebaczy, pocałowałem cię. I nawet mi się wydawało, że sprawiam ci przyjemność. Zasłużyłem na jakąś wymyślną karę. Wystarczy ci tu miejsca, żeby mnie wychłostać batem? A może wolisz to zrobić publicznie, na rynku?

Laura zrozumiała, że trochę przesadziła.

- Po prostu zostaw mnie w spokoju - wymamrotała, już mniej pewna siebie.

- Oczywiście, że to zrobię! Mieszkamy razem...

- Ale nie...

- Mieszkamy pod jednym dachem i nie mam zamiaru we własnym domu czuć się jak napiętnowany skazaniec.

- A kto ci każe?

- Właśnie tak mnie traktujesz. Mam już dość. Koniec tego. Słyszysz mnie?

- Słyszę doskonale. - Dumnie zadarła nos do góry. - A ty zdaje się znowu zapomniałeś, że nie jesteś moim mężem.

Nie mógł się opanować i mocno nią potrząsnął.

- Nie, ale jestem twoim pracodawcą - przypomniał jej szorstko. - I będziesz robiła, co ci każę, bo inaczej...

- Co? - warknęła. - Bo mnie pocałujesz? A kiedy nie będę się chciała zgodzić na nic więcej, zwolnisz mnie albo zmu­sisz. ..

- Przestań. - Znów nią potrząsnął, tym razem mocniej, aż zafalowały jej długie włosy. Potem wypuścił ją z uścisku, za­niepokojonymi uczuciami, które szalały w jego duszy. - Najwyraźniej nie potrafisz myśleć rozsądnie - wycedził przez zęby.

- Rozsądnie? - powtórzyła i stanęła w wojowniczej pozie. - Wyjdź z mojego pokoju, a może wróci mi rozsądek.

Sztywno, ironicznie skłonił przed nią głowę i wyszedł z jej sypialni, z całej siły trzaskając drzwiami. Doszedł już do swo­ich drzwi, kiedy usłyszał tupot dziecięcych nóżek i zobaczył zatroskaną twarz córki.

- Co się stało, tatusiu?

Uśmiechnął się z wysiłkiem i pociągnął ją za warkocz.

- Nic ważnego, skarbie. Nie martw się.

- Zezłościłeś się na Laurę?

Już miał zaprzeczyć, ale zmienił zamiar.

- Tak - przyznał. - I ona też jest teraz na mnie zła. Dziewczynka ściągnęła brwi.

- Dlaczego?

- To sprawy dorosłych. - Skrzywił się. - A to oznacza, że niewiele w nich sensu. - Zagryzła wargi, wyraźnie zmar­twiona. Serce się w nim ścisnęło i wziął ją na ręce. - Obiecuję ci, że wszystko będzie dobrze. Teraz chodźmy już spać, bo jutro nie wstaniesz do szkoły.

Połaskotał ją po brzuchu i zaniósł do sypialni. Dziewczynka zachichotała i objęła go za szyję. Ułożył ją w łóżku, starannie okrył i pocałował w czoło.

- Słodkich snów, aniołku.

- Dobranoc, tatusiu.

Przygasił światło i spojrzał na okrągłą buzię Wendy. Po raz pierwszy zobaczył w niej podobieństwo do Diany. Poczuł, jak bliskie i drogie jest mu to dziecko. Zastanawiał się, czy daje jej wszystko, co trzeba, czy czegoś nie przeoczył. Dopiero teraz zaczynał rozumieć, jak wielka odpowiedzialność spoczywała na jego żonie, jak wiele od niej oczekiwał.

Teraz dzieci mają tylko jego. A jeśli okaże się, że nie potrafi być dobrym ojcem? Nie znał się na tym, popełnił już wiele błędów. Czy w tych sprawach mógł zaufać własnemu osądowi? Powinien więcej dawać z siebie, pokazać dzieciom, ile dla nie­go znaczą, czerpać więcej radości z ich wychowywania. Dla­czego powierzał to opiekunkom? Powiedział Laurze, że w sprawach dotyczących dzieci ufa jej jak żonie, ale czy słu­sznie? Przecież ostatnio zachowywała się irracjonalnie. A może to on przesadza i zachowuje się nierozsądnie? Jaki ojciec przy zdrowych zmysłach przyprowadziłby do domu nieznajomą kel­nerkę i dał jej dzieci pod opiekę? Ale przecież to Laura otwo­rzyła mu oczy na wiele spraw, pozwoliła odkryć w sobie miłość do dzieci. Jeśli odejdzie, złamie serce nie tylko Wendy.

Zamknął oczy i cicho wyszedł z pokoju. Co robić? Zwolnić ją i próbować radzić sobie samemu? A może zapanować nad sobą dla dobra dzieci? Jak będzie najlepiej?

Wyłączył światło w korytarzu i poszedł do siebie. Przysta­nął pod drzwiami Laury. Usłyszał zza nich stłumiony szloch i bezwiednie położył rękę na gałce. Kiedy zdał sobie sprawę, co chce zrobić, błyskawicznie cofnął dłoń. Na pewno jest ostat­nią osobą, która nadawałaby się teraz na jej pocieszyciela. Poza tym nie mógł zaufać swoim emocjom. Nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć, położył się do łóżka. Wiedział, że szybko nie zaśnie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Laura uśmiechnęła się z aprobatą do Ryana, który wycierał usta serwetką, a potem z przyganą potrząsnęła głową, patrząc na Robbiego, który posłużył się rękawem. Potem trzeci raz odsunęła rękę Wendy, która sięgała do słoika z dżemem.

- Wystarczy, Wendy - odezwał się Adam. - Już i tak masz za dużo dżemu na grzance.

Wendy skrzywiła się, ale nie mogła zaprotestować, ponie­waż miała pełną buzię. Laura spojrzała niechętnie na Adama, zakręciła słoik i odchyliła się do tyłu, żeby odstawić go na blat. Ryan natychmiast zaczął naśladować jej ruchy, odchylając się wraz z krzesłem. Krzesło zachwiało się niepokojąco i Laura z cichym okrzykiem zerwała się z miejsca i chwyciła je, zanim się przewróciło.

- Uspokój się, Ryan! - warknął Adam znad gazety.

Ryan, wystraszony własnym wyczynem, wybuchnął pła­czem. Laura zgromiła Adama wzrokiem, ale nic nie powie­działa, tylko objęła malca. Adam znów skrył się za gazetą i Laura poczuła się nieswojo. Dlaczego rzuca mu wrogie spoj­rzenia? Przecież zrobiłaby lepiej, gdyby przyjęła jego przepro­siny. Wszystko znów potoczyłoby się normalnym torem. A tymczasem, gdy tylko się do niej zbliżał, natychmiast się jeżyła. Sytuacja stawała się nieznośna. Laura wiedziała, że najrozsądniej byłoby stąd odejść, zanim zdarzy się coś naprawdę złego...

Uspokoiła Ryana, otarła mu łzy i szeptem poprosiła go, by skończył śniadanie. Adam odłożył gazetę i uderzył pięścią w stół.

- Dość tego! Do diabła, zacznij wreszcie mówić normal­nym głosem!

Laura znów się rozzłościła i gniewnie spojrzała na Adama ponad kręconą czuprynką Ryana.

- Dobrze, będę mówiła normalnie, pod warunkiem, że ty przestaniesz na wszystkich wrzeszczeć!

Adam poczerwieniał.

- Dobrze - odparł, kontrolując głos i spokojnie uniósł do ust filiżankę.

Poczuła lekki zawód. Nastawiła się na kolejną awantu­rę, a teraz nie pozostało jej nic innego, jak tylko usiąść i do­kończyć śniadanie. Nagle Adam spojrzał na nią i zapytał szor­stko:

- Jakie masz plany na dzisiaj?

Zrozumiała, że próbuje nawiązać zwyczajną rozmowę i nie­grzecznie byłoby mu powiedzieć, żeby się odczepił.

- Takie same jak zwykle - odrzekła z przekąsem. - Za­wiozę Wendy do szkoły, zajmę się chłopcami, odbiorę Wendy, dopilnuję, żeby odrobiła lekcje. Mam też trochę prania - dodała ponuro.

Niecierpliwie machnął ręką.

- Mówiłem ci, że możesz wysyłać swoje rzeczy do pralni razem z naszymi.

- A ja ci mówiłam, że nie mam aż tylu ubrań, żeby je wysyłać do pralni. To za długo trwa.

- To kup sobie coś nowego. - Był to właściwie rozkaz.

- Nic sobie nie kupię! Zbieram pieniądze na coś in­nego.

- Ja zapłacę - zaproponował. Dumnie uniosła głowę.

- Bardzo dziękuję, obejdzie się. Przyjmuję tylko te pienią­dze, które zarabiam... jako niania.

Adam skrzywił się.

- Żeby właściwie wynagrodzić ci tę pracę, powinienem ci płacić dwa razy więcej - stwierdził, patrząc jej w oczy. - I bez względu na to, co sobie myślisz, nie przyszło mi do głowy nic dwuznacznego.

Laura mimo woli trochę złagodniała.

- Wiem. Nie chciałam sugerować... - Urwała i spojrzała nerwowo na dzieci, które spijały z jej ust każde słowo.

- Ani ja - rzekł Adam z westchnieniem. - A jeśli chodzi o tamten wieczór, to chciałem tylko, żebyśmy sobie wszystko wyjaśnili.

Speszona Laura poprawiła włosy.

- Tak, teraz to rozumiem, ale wtedy... - Zauważyła, że dzieci, niczym na meczu tenisowym, przeniosły wzrok z Ada­ma znów na nią.

- Zdaje się, że oboje trochę przesadziliśmy - powiedział Adam, uśmiechając się niepewnie.

- Ja na pewno tak. - Spuściła głowę ze skruchą.

- Miałem w tym swój udział.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Poznała, że Adam mówi szczerze i coś w niej zmiękło. Gdy szeptem wypowiedziała słowo przepraszam, twarz Adama rozpogodziła się.

- Już od kilku dni usiłuję ci to powiedzieć.

Skinęła głową, na znak, że rozumie, a on ścisnął jej rękę. Wendy zachichotała i Laura wyrwała dłoń z uścisku, a Adam usiadł prosto, odchrząknął i przybrał obojętny wyraz twarzy.

- Muszę już iść - oznajmił rześko. - Jestem dzisiaj umó­wiony z pewnym panem, z którym staram się spotkać od dwóch tygodni. Pogoda pokrzyżowała nam szyki. - Wstał i spojrzał na Laurę. Dziwnie ją to speszyło, więc skupiła uwagę na dzieciach.

- Chłopcy, kończcie śniadanie. Wendy, czas szykować się do szkoły. Pożegnajcie się z tatą.

Dziewczynka przełknęła ostatni kęs grzanki, wytarła usta serwetką, jeszcze bardziej rozmazując wokół nich dżem, i nad­stawiła buzię do pocałunku. Adam rozważnie pocałował ją w czoło, a potem cmoknął w czoło chłopców. Zatrzymał się przy Laurze i przez jedną okropną chwilę myślała, że ją rów­nież pocałuje. On jednak tylko się uśmiechnął i odszedł. Chcia­ło jej się śmiać z samej siebie.

Dobry humor nie trwał długo. Wendy grzebała się jak mu­cha w smole i znów spóźniła się do szkoły. Zapinanie pasów w fotelikach chłopców zajęło dziś dwa razy więcej czasu. Na domiar złego tuż przed granicą miasta malcy uwolnili się z pa­sów i zaczęli ze śmiechem szturchać się i przekomarzać. Laura próbowała ich uspokoić, jednocześnie szukając dogodnego miejsca, by się zatrzymać. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi i bili się w najlepsze. Ryan z krzykiem spadł na podłogę sa­mochodu, więc Laura uniosła się lekko w fotelu, by sprawdzić, czy nic mu się nie stało, przez co samochód przejechał nie­wielki odcinek drogi zygzakiem. Już po chwili usłyszała syrenę wozu policyjnego.

- O nie! - jęknęła.

Robbie ukląkł na siedzeniu i spojrzał przez tylną szybę.

- Policja! - krzyknął i natychmiast wrócił na swoje miej­sce w foteliku.

Ryan przestał zawodzić i wgramolił się na siedzenie, by się przekonać, czy to prawda. Gdy zobaczył policyjny wóz, pisnął ze strachu, włożył palce do buzi i ukrył się za oparciem fotela.

Laura w lekkiej panice dojechała do miejsca, gdzie mogła bezpiecznie zaparkować. Szybko otworzyła torebkę, wyjęła portfel i schowała go pod fotelem. Nie chciała pokazywać po­licjantowi swego prawa jazdy z Kolorado. W niektórych re­jonach kraju policja rutynowo sprawdzała w komputerze dane na temat kierowców z innych stanów. Gdyby ją to spotkało, Doyal mógłby się dowiedzieć o miejscu jej pobytu, jeśli złożył zawiadomienie o jej zaginięciu. Wiedziała, że zrobił tak kiedyś, gdy zniknął jeden z jego tak zwanych „przyjaciół”. Po jakimś czasie dostał informację z policji, że jego „przyjaciel” jest cały i zdrowy. Podano mu też jego adres. Doyal natychmiast wysłał tam z wizytą Calvina. Kiedy Laura zapytała go, o co chodzi, wyjaśnił, że ów „przyjaciel” jest mu winien znaczną sumę, którą teraz, dzięki wysiłkowi policji w Denver, będzie mógł odzyskać. Takie postępowanie nieco zdziwiło Laurę, ale wtedy jeszcze nic nie podejrzewała.

Kurczowo zacisnęła dłonie na kierownicy i czekała na przyjście policjanta, nie zauważywszy nawet, że Wendy uklękła na tylnym siedzeniu i krzyczy na chłopców. Po chwili za ok­nem samochodu zobaczyła policyjny notatnik na twardej pod­kładce i kaburę z pistoletem. Policjant, z twarzą osłoniętą sza­likiem, nachylił się i zastukał, więc opuściła szybę. Ku jej zaskoczeniu zsunął szalik z brody, zdjął lustrzane okulary, wsunął głowę do środka i gromkim głosem przywołał dzieci do po­rządku. Dopiero wtedy Laura zdała sobie sprawę, jaki hałas panował w samochodzie. Zwróciła się do dzieci, zadowolona, że przez chwilę nie musi patrzeć w oczy policjantowi.

- Wendy, siadaj. Wiesz, że tak nie wolno.

- Przez Ryana nas aresztują! - zawołała dziewczynka. Po­wrót do poprzedniej pozycji zajął jej trochę czasu, ponieważ jej ruchy krępowały pasy bezpieczeństwa.

- Wcale nie! - wrzasnął Ryan na całe gardło.

- A właśnie że tak! - odwrzasnął Robbie. - Godiva też tak mówiła.

- Spokój! - rozkazała Laura i odpięła pas, by zyskać swo­bodę ruchów. - Ryan, wracaj na fotelik. Skoro umieliście z bra­tem rozpiąć sobie pasy, to teraz je sami zapnijcie.

- Już chyba wiem, dlaczego jechała pani zygzakiem - ode­zwał się policjant.

Laura wolno odwróciła się ku niemu. Przywołała uśmiech na twarz, chociaż serce waliło jej jak oszalałe.

- Przepraszam. Nie mogę sobie z nimi dzisiaj dać rady. Policjant okazał się zaskakująco młody i przystojny, w do­datku miał miły uśmiech.

- Widać, że to kłopotliwa gromadka. - Zajrzał głębiej do samochodu. - Czy to pani dzieci?

- Nie, nie moje.

Uśmiech, którym ją tym razem obdarzył, był wprost osza­łamiający.

- Doskonale - stwierdził i zdjął rękawiczki, pomagając so­bie olśniewająco białymi zębami. - Mogę zobaczyć pani prawo jazdy?

Trzęsącymi się rękami sięgnęła po torebkę. Przez chwilę przetrząsała jej zawartość, udając, że szuka portfela. Kiedy już nawet ostatni kretyn by się domyślił, że nie znajdzie szukanego dokumentu, podniosła głowę i spojrzała na policjanta.

- O mój Boże. - Własny głos wydawał się jej sztuczny i nieprzekonujący, ale brnęła dalej. - Chyba zostawiłam w do­mu portfel.

Policjant wyprostował się, wyjął długopis i zaczął się bawić przyciskiem. Laura domyśliła się, że się zastanawia, co z nią zrobić. Wendy coś do niej wyszeptała, ale Laura tylko strzeliła palcami, w ten sposób nakazując jej milczenie, ponieważ po­licjant właśnie podjął decyzję.

- A gdzie pani mieszka? - zapytał beztrosko.

Laura trochę się odprężyła. Już zrozumiała, że nazwisko Fortune wiele w miasteczku znaczy i tym razem zamierzała się nim posłużyć bez żadnych skrupułów.

- To są dzieci pana Adama Fortune'a. Ja jestem ich opie­kunką i mieszkam z nimi.

Nazwisko podziałało jak zaklęcie. Policjant uniósł brwi i gwizdnął cicho.

- Ach, tak. Rozumiem, że pan Fortune może to potwier­dzić?

- Oczywiście.

- W takim razie proszę mi podać swoje imię i nazwisko. Wiedziała, że nie ma wyjścia.

- Laura Beaumont.

Policjant starannie zapisał nazwisko w notesie.

- A jak mogę się skontaktować z panem Fortune? Podała mu numery telefonów do domu i biura. Policjant schował długopis i ku jej zaskoczeniu wyciągnął do niej dłoń.

- Jestem Raymond Cooper. Miło mi panią poznać, panno Beaumont. Panno, nie mylę się?

Uścisnęli sobie ręce.

- Tak, jestem panną. Błysnęły białe zęby.

- Doskonale. A więc, panno Beaumont, proszę je­chać ostrożniej. Bardzo bym nie chciał, żeby miała pani wy­padek.

- Oczywiście. Dziękuję.

Znów wsunął głowę do samochodu.

- A wy troje... - Spojrzał srogo na dzieci. - Zachowujcie się grzecznie i nie róbcie kłopotu waszej ślicznej opiekunce. Nie można tak się wygłupiać w samochodzie, to bardzo nie­bezpieczne. Macie siedzieć spokojnie i mieć zapięte pasy. Zro­zumiano?

Trzy głowy potaknęły jednocześnie. Raymond Cooper cof­nął się i szeroko uśmiechnął do Laury.

- Życzę miłego dnia - powiedział, prostując się.

Zauważyła, że jest bardzo wysoki i przystojny. Kiedy od­chodził, ogarnęło ją uczucie ulgi i po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego szczerze. Jednak dopiero kiedy odjechał, zaczęła oddychać normalnie. Czuła, że szczęście jej dopisało i do gło­wy jej nawet nie przyszło, że być może to tylko chwilowe odroczenie wyroku.

Robbie klęczał na krześle i w skupieniu ustawiał talerze na stole. Kiedy skończył, z radości aż klasnął w ręce i wy­czekująco spojrzał na Laurę. Natychmiast go pochwaliła.

- Bardzo dobrze, Robbie. Teraz serweta. - Podała mu zło­żoną w prostokąt lnianą serwetkę i uniosła brwi, kiedy położył ją po lewej stronie talerza. Zrozumiał, co chce mu przekazać i szybko przełożył serwetę na prawo.

- Telaz moja kolej - odezwał się Ryan. Ściskał w dłoni nóż, widelec i łyżkę. Robbie pokazał bratu język, ale ustąpił mu miejsce przy stole. Laura wzięła od malca sztućce i za­czekała, aż wejdzie na krzesło. Najpierw podała mu nóż i po­instruowała:

- Ostrzem w stronę talerza, skarbie. O tak. Teraz połóż łyżkę.

W tej samej chwili dobiegł ją odgłos kroków. W progu jadalni stanął Adam i oparł się o framugę drzwi. Rozluźnił kra­wat, zdjął marynarkę i zaczął podwijać rękawy koszuli.

- Witaj, kochana rodzinko - powiedział, zerkając na Laurę, która natychmiast się zaczerwieniła.

- Ceść, tato! - zawołał Ryan. - Laulo, daj mi łyżkę! Laura oprzytomniała i szybkim ruchem podała dziecku łyżkę. Malec położył ją po niewłaściwej stronie talerza i sięg­nął po widelec. Podała mu go, nie bardzo kontrolując to, co robi.

- Uczymy się nakrywać do stołu - z dumą powiadomiła ojca Wendy i przycisnęła do siebie szklankę z wodą.

- Domyśliłem się - odparł ze śmiechem Adam. - Świetnie wam to idzie.

- Ja dostałam najważniejsze zadanie - oznajmiła Wendy.

- Wcale nie! - zaprotestował Robbie. - Ja rozłożyłem ta­lerze i serwetki.

- A ja łyżki, noże i widelce - z dumą dodał Ryan. Adam roześmiał się, a Laura wyciągnęła rękę do Wendy.

- Potrzebna nam jeszcze jedna szklanka wody. Wendy podbiegła do ojca.

- Widzisz, tato? Doskonale nakryty stół, a na obiad do­skonałe kotlety Beverly. Tak powiedziała Laura.

Adam chwycił córkę na ręce i mocno uścisnął, ale zerknął przy tym na Laurę. Miała nieodparte wrażenie, że w jego spoj­rzeniu coś się kryje. Postawił córkę na podłodze, podszedł do chłopców i ucałował ich na powitanie.

- Byliście dzisiaj grzeczni? - zapytał, patrząc im w oczy. Bliźniacy z zapałem skinęli głowami, ale Adam z powątpie­waniem uniósł brwi. - Słyszałem coś innego. - Zapadła mar­twa cisza. - Sierżant Cooper powiedział mi, że rozrabialiście dzisiaj w samochodzie i bardzo zdenerwowaliście Laurę. Mia­ła z wami tyle kłopotu, że zgubiła prawo jazdy. - Zerknął na nią, a jej na chwilę zabrakło powietrza.

A więc ten nadgorliwy policjant jednak zadzwonił do Ada­ma, by ją sprawdzić. Co też powiedział Adamowi? Nagle serce zaczęło jej bić jak oszalałe. Dopiero po chwili zorientowała się, że Adam zadał jej jakieś pytanie.

- Lauro!

- Słucham?

- Pytałem, czy znalazłaś swoje prawo jazdy. Otworzyła usta, ale zanim wymyśliła jakaś sensowną odpowiedź, Wendy pogrążyła ją jednym zdaniem.

- Tatusiu, Laura nie zgubiła prawa jazdy, tylko schowała pod fotelem - wyjaśniła uczynnie.

- Schowała? - z niedowierzaniem powtórzył Adam. Laura pobladła i zaraz poczerwieniała.

- Ja... ja... To było...

Adam opadł na oparcie krzesła.

- Schowałaś je, Lauro? Nie chciałaś pokazać prawa jazdy policjantowi?

Poczuła, że za chwilę się rozpłacze.

- Ja... ja się bałam.

- Bałaś się? Czego?

- Straciło ważność! - wymyśliła w przypływie natchnie­nia. - Zapomniałam je odnowić i straciło ważność.

- Straciło ważność.

- Tak. Zupełnie o tym zapomniałam. - Przełknęła ślinę.

- Kiedy zobaczyłam te migające światła, wpadłam w panikę. Już przedtem byłam zdenerwowana, bo chłopcy... Jedyne, co mi przyszło do głowy, to żeby schować je pod fotel. Wiem, że to głupie, ale wtedy... No i udało mi się.

- Tak - w zadumie powiedział Adam. - Udało ci się. Laurę ogarnęło poczucie winy. Jak mogła być taka głupia i nieostrożna? Dlaczego już dawno nie wyrzuciła tego prze­klętego dokumentu? Jeśli Adam się dowie, że go okłamała, będzie mu bardzo przykro. Na pewno też będzie zły i rozcza­rowany.

- W takim razie musisz je odnowić - zadecydował nagle.

- Nie możesz wozić dzieci bez ważnego prawa jazdy.

- Załatwię to - zapewniła, odwracając wzrok.

- Nie zapomnij.

- Przepraszam, że sprawiłam ci kłopot.

- To żaden kłopot. - Odruchowo przełożył łyżkę na wła­ściwe miejsce. - A ten Cooper... Nie był nieuprzejmy? Za­chowywał się przepisowo?

To pytanie było tak nieoczekiwane, że musiała się chwilę zastanowić.

- Zachowywał się uprzejmie i bardzo mi pomógł. - Spojrzała znacząco na dzieci. - Przywołał niektórych do po­rządku.

- Dobrze. - Adam pogroził dzieciom palcem. - Macie być grzeczne w samochodzie, bo inaczej będziecie mieć do czy­nienia nie tylko z policją. Rozumiecie?

Ryan i Robbie skinęli głowami a Wendy, jako ta, co naj­mniej nabroiła, odparła śmiało:

- Oczywiście, tatusiu.

- Świetnie. To kiedy kolacja?

Laura zamknęła oczy i uśmiechnęła się z ulgą.

- Zapytam Beverly - powiedziała i wyszła do kuchni. Nie widziała, że Adam odprowadził ją wzrokiem, niespo­kojnie przygładzając włosy dłonią.

Przewrócił się na bok i postanowił nie otwierać oczu. Bar­dzo potrzebował snu. Ostatnio nocny spokój zakłócały mu roz­myślania o Laurze... i o jej kłamstwach. Nie miał żadnych wątpliwości, że go okłamuje, a on jej na to pozwala, bo nie chce, by odeszła. Kiedy ten młody policjant stał dziś przed jego biurkiem i dopytywał się o „pannę Beaumont”, uśmie­chając się od ucha do ucha, miał ochotę wybić mu te białe zęby. Opanował się tylko dzięki sile woli, wyćwiczonej w woj­sku. Spokojnie odpowiadał na pytania: tak, zatrudnił Laurę Beaumont jako opiekunkę; nie, nie podejrzewa, żeby Laura Beaumont chciała ukryć swoje prawo jazdy przed organami władzy; owszem, to całkiem prawdopodobne, że w pośpiechu zapomniała portfela.

Ale ona go nie zapomniała...

- Czego się boisz, Lauro? - wyszeptał w ciemnościach. Bardzo chciał to wiedzieć. Za to doskonale wiedział, czego on się boi. Bał się, że nigdy nie znajdzie dla siebie pracy, w której byłby dobry. Bał się, że nie będzie umiał ułożyć sobie życia. Bał się, że wszystkie noce będą wyglądały tak samo jak ta. Będzie leżał bezsennie i będzie zadawał sobie pytanie, jak by to było, gdyby Laura go kochała. Bał się tego, że Laura się czegoś boi; bał się, że kocha kogoś innego albo że ktoś zdobędzie jej serce, ktoś taki jak Cooper.

Od razu się domyślił, dlaczego naprawdę Cooper przy­szedł do jego biura. Zresztą policjant szybko przeszedł do rzeczy.

- Od razu wiedziałem, że wszystko jest w porządku, skoro ta dziewczyna pracuje u pana. Każdy, kto pracuje u waszej rodziny, na pewno jest dokładnie sprawdzany.

Adam odwrócił wzrok. Dlaczego jej nie sprawdził? Dobrze wiedział. Bał się tego, co mógłby odkryć.

- Szczerze mówiąc - ciągnął policjant - chciałem się zo­rientować w sytuacji. Uważam, że honorowy mężczyzna nie powinien wchodzić w drogę innemu, jeśli chodzi o kobietę. Postanowiłem przyjść do pana i się upewnić...

Adam powinien w tej chwili powiedzieć, że Laura jest wol­ną kobietą i decyduje sama o sobie. Postanowił jednak nic Cooperowi nie ułatwiać. Policjant odchrząknął.

- Chodzi mi o to, że to piękna kobieta i w ogóle... Wiem też, że pan jest wolny... - Milczenie Adama najwyraźniej go deprymowało. - A ona mieszka w pana domu.

Dopiero wtedy Adam się uśmiechnął.

- Tak - potwierdził.

Świadomość, że mieszkają razem, dała mu taką satysfakcję, że musiał się przed sobą przyznać do uczuć głębszych niż po­ciąg fizyczny i wdzięczność. Tylko jak długo to jeszcze po­trwa? Do końca semestru, do końca lata? A może dopóki ktoś taki jak sierżant Cooper nie zawróci jej w głowie. Adam spojrzał na przystojnego, pewnego siebie młodego człowieka i wie­dział, że nie będzie stał bezczynnie i patrzył, jak ktoś taki chce go rozdzielić z Laurą. Odchrząknął i wyciągnął dłoń.

- Dziękuję - powiedział ku zaskoczeniu policjanta. - Ktoś taki jak pan to dzisiaj rzadkość. Wielu mężczyzn nama­wiałoby kobietę na spotkanie, nawet wiedząc, że jest związana z innym.

Zrobiło mu się żal chłopaka, którego twarz wyraźnie po­smutniała.

- A więc pan i ona...

Adam cofnął rękę. Żałował Coopera, ale nie był idiotą.

- Jak pan sam zauważył, to piękna kobieta, a moje dzieci ją uwielbiają. Dzięki niej nasz dom zmienił się na lepsze. Bez niej bylibyśmy zgubieni.

Cooper wbił wzrok w podłogę, głęboko rozczarowany.

- Cóż... A jeśli chodzi o dzieci, to dziś rano nieźle dały jej popalić. To przez nie jechała zygzakiem.

Adam skinął głową.

- Bywają bardzo uciążliwe. Od śmierci ich matki, półtora roku temu, ledwo dawałem sobie z nimi radę. Dzięki Laurze wszystko idzie ku dobremu. Porozmawiam z dziećmi.

Ale tak naprawdę tego nie zrobił. Poruszył temat złego za­chowania chłopców tylko po to, by wyczuć, co Laura myśli o Cooperze. Tymczasem odkrył, że czegoś bardzo się boi. Tyl­ko czego? Nawet jeśli jej prawo jazdy straciło ważność, to przecież nie jest zbrodnia. Nic mu się nie zgadzało. Zresztą nie pierwszy raz. Może lepiej będzie porozmawiać z nią otwar­cie? Tak, to najlepsze rozwiązanie.

Włożył spodnie od dresu i szlafrok i już po chwili stał pod drzwiami Laury. Serce waliło mu jak młotem. A jeśli prawda oddali ich od siebie? Jeśli Laura będzie wolała raczej odejść, niż ją wyjawić? A jeśli on nie będzie umiał jej znieść? Oparł czoło o drzwi.

Po chwili odszedł z poczuciem, że właśnie zdołał uniknąć katastrofy. Wrócił do siebie, zrzucił szlafrok i położył się do łóżka. Długo leżał z otwartymi oczami, a kiedy już zasypiał, jego ostatnią myślą było to, że kiedy się obudzi, Laura będzie w pobliżu. Przynajmniej na razie.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Usadowił się wygodniej w czarnym, skórzanym fotelu za biurkiem. Przetarł oczy i mocniej przycisnął słuchawkę do ucha. Ziewnął i kiwając w milczeniu głową, słuchał wywodów siostry.

- Tak, wiem - odezwał się w końcu. - Rozmawiałem wczoraj z mamą Martwi się, że Rocky jest przykro, bo rodzina formalnie nie przywitała Luke'a. Waha się jednak, czy zwołać rodzinny zjazd, ze względu na tatę.

- Trudno ją za to winić - odparła Caroline. - Nathaniel szykuje się do przejęcia sterów. Każdemu powtarzam, że nie powinniśmy się zastanawiać nad motywami postępowania taty. Naszym prawdziwym zmartwieniem powinno być to, co Monica zrobi z akcjami. Szczerze mówiąc, nie wiem, co o tym wszystkim myślą Mike, Kyle i Kristina.

- Pewnie tak samo jak my nie wiedzą, co o tym myśleć - stwierdził z roztargnieniem.

Łatwo było przewidzieć reakcję Caroline.

- Adamie! Dobrze wiesz, że tata nigdy nie zrobiłby nic, co by zaszkodziło rodzinnym interesom. Przyznaję, że jego milczenie jest bardzo tajemnicze, ale trzeba mu zaufać.

Potrząsnął głową.

- W tej sprawie trudno się z tobą nie zgodzić, siostrzyczko.

W wielu sprawach się z ojcem nie zgadzam, ale nigdy nie kwe­stionowałem jego poświęcenia dla firmy. Może nawet bardziej bym go lubił, gdyby było ono mniejsze.

- Adam!

- Tak, wiem, że w twoich uszach brzmi to jak bluźnierstwo.

- Pewnie cię to zaskoczy, ale do niedawna twoje poświę­cenie dla wojska bardzo przypominało postawę ojca.

Adam uśmiechnął się ponuro.

- Prawdę mówiąc, ktoś już mi zwrócił na to uwagę.

- Czyżby? A kto?

- Można powiedzieć, że zrobiła to Kate. - Jego głos przy­brał łagodniejszy ton.

Nastąpiła chwila pełnej zadumy ciszy. Potem Caroline od­chrząknęła cicho.

- Zapewne mówisz o spadku. Nie do końca rozumiałam, dlaczego Kate zostawiła ci ten album.

- Ponieważ była bardzo mądra, oto dlaczego. - Adam uśmiechnął się do siebie. - Szczerze mówiąc, ktoś inny zro­zumiał to prędzej niż ja.

- Doprawdy?

- Nic więcej na ten temat nie powiem.

- Czy ten ktoś inny jest wysoką, zgrabną, długowłosą blon­dynką o ruchach baletnicy? - spytała żartobliwie siostra.

- Kto ci opowiadał o Laurze? - Adam zmarszczył brwi. Caroline roześmiała się.

- Tata wyrażał się o niej z zachwytem. Oczywiście.

- A co takiego mówił? - Czy to pytanie nie zabrzmiało zbyt nerwowo?

- Że nowa niania jest z zupełnie innej bajki niż poprzednie, i że to bardzo korzystna zmiana.

Już miał to ironicznie skomentować, ale postanowił zmienić temat.

- Jak się miewa Nick i mała Kate?

Caroline roześmiała się cicho, dając mu do zrozumienia, że rozszyfrowała jego strategię, ale skoro tak bardzo chce zmie­nić temat, to ona się zgadza.

- Nick ciężko pracuje, a Kate śpi.

- A ty?

- A ja czuję się świetnie, jak nigdy przedtem.

- Macierzyństwo wyraźnie ci służy - rzekł łagodnie.

- O tak.

W tonie tej odpowiedzi było tyle szczęścia i zadowolenia, że Adam poczuł ucisk w gardle. Nagle ogarnęła go tęsknota, której nie potrafił nazwać. Przez chwilę słowa siostry wcale do niego nie docierały.

- Właśnie dlatego do ciebie dzwonię, braciszku - mówiła Ca­roline. - Ty stoisz trochę z boku, więc twój punkt widzenia musi być bardziej obiektywny. Jak myślisz, o co chodzi Monice?

Adam starał się zebrać chaotyczne myśli.

- Może po prostu chce zdobyć jak największy kawałek tortu. Tak długo była rzeczniczką Fortune Cosmetics, że pewnie jej się wydaje, że ma do tego prawo.

Caroline prychnęła ironicznie, co takiej damie jak ona nie zdarzało się często.

- O ile wiem, Monica Malone nigdy nie zadowoli się ka­wałkiem czegokolwiek.

- To prawda - zgodził się Adam. - No cóż, w takim razie pewnie zechce przejąć całą firmę.

- Firmę Kate - podkreśliła Caroline.

- Myślisz, że to dla niej ważne?

- Tak mi się wydaje.

Adam myślał przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.

- Nie ma sensu tego roztrząsać.

- Ale musimy być przygotowani - upierała się siostra.

- Wy musicie być przygotowani - odparował i westchnął. - Sama mówisz, że stoję trochę z boku. Szczerze mówiąc, mam inne zmartwienia niż Monica Malone i rodzinne interesy. Bardziej martwi mnie to, jak utrzymać dzieci.

- Przecież wiesz, że wystarczy jedno twoje słowo, a otwo­rzą się przed tobą dowolne drzwi w naszej firmie...

- A ty wiesz, że nigdy tego nie zrobię - przerwał jej. - Dzięki za telefon, siostrzyczko. Przykro mi, że nie mogę bar­dziej ci pomóc, ale jak mówiłem, mam wiele spraw na głowie.

- Biedny Adam - powiedziała beztroskim tonem. - Nie martw się. Znajdziesz swoje miejsce na ziemi.

Adam w to wątpił. Zastanawiał się, dlaczego tak bardzo chce przerwać rozmowę z siostrą, chociaż tak naprawdę nie miał nic pilnego do zrobienia.

- Pozdrów ode mnie Nicka.

- Dobrze, dziękuję. A może odwiedzicie nas w któryś weekend? Tak dawno nie widziałam twoich dzieci.

- Oczywiście. Zadzwonię.

- Wiem, że nie zadzwonisz. Chyba powinnam o tym po­rozmawiać z Laurą.

- Nie! - zaprotestował gwałtownie. - W takich sprawach ja podejmuję decyzje. Odwiedzimy was przy pierwszej okazji.

- Świetnie. Już się nie mogę doczekać.

- Do zobaczenia - pożegnał ją Adam i odłożył słuchawkę.

Sięgnął po kartonową teczkę z dokumentami, leżącą na szczy­cie stosu innych, i zaczął czytać. Po chwili zdał sobie sprawę, że nie dociera do niego ani jedno słowo. Odrzucił teczkę i za­głębił się w fotelu.

Był w podłym nastroju. Nic nie szło gładko, a nie mógł już się doczekać dnia, kiedy się zajmie jakaś pracą Jednocześnie miał już dość poszukiwań, nie potrafił się na niczym skoncentrować, nie życzył sobie niczyjego towarzystwa, z wyjątkiem... Na myśl o Laurze skrzywił się. Jeszcze tego brakowało, by zaczaj fanta­zjować na temat niani. Wystarczy, że nocami spędzała mu sen z powiek. Lepiej będzie, jeśli pomyśli o dzieciach.

Kto by przypuścił, że tych troje urwisów da mu tyle radości. Uśmiechnął się. Tak, to prawdziwe urwisy. Potrzebują mocnej, ręki. Poprzednie opiekunki starały się je trzymać krótko, lecz skutek był opłakany. Co takiego ma w sobie Laura, że potrafi do nich dotrzeć? A może to zmiana w jego zachowaniu wy­wiera taki dobroczynny wpływ na dzieci? Nie zamierzał się oszukiwać. Wiedział, że dzieci nadal będą się buntowały, po­nieważ mają silne charaktery, a przez ostatnie miesiące były zaniedbywane. Teraz jednak nabrał pewności, że sobie z nimi poradzi. Dlaczego więc tak bardzo chciał zatrzymać Laurę?

Okłamała go, ukrywa przed nim prawdę. Wiedział, że nie od­nowiła prawa jazdy i pewnie ma ku temu jakieś powody. Boi się, tylko kogo? Przedstawicieli prawa? Miał nadzieję, że nie o to chodzi, ale niczego nie był pewny. Jak więc mógł powierzyć jej swoje dzieci? Mógł, ponieważ mimo wszystko jej ufał.

I także jej pragnął, pragnął Laury jak nikogo dotąd. To pragnienie nie pozwalało mu się skupić na niczym, wpływało na jego nastrój. Może również go zaślepiało?

Laura zerknęła na niego i odłożyła książkę. Siedział za­myślony, zapomniana gazeta leżała na jego kolanach. Po raz kolejny zastanawiała się, co go dręczy. Ostatnio wyda­wał się taki spięty i zatroskany. Cicho poszła do kuchni, wy­jęła pękaty kieliszek, nalała do niego brandy i zaniosła do ga­binetu.

- Proszę. - Wyprostował się gwałtownie i spojrzał na nią. - Pomyślałam, że coś mocniejszego dobrze ci zrobi.

Zaskoczony wziął kieliszek z jej rąk.

- Dziękuję. - Wypił połowę jednym haustem. Laura usiad­ła na kanapie i podwinęła nogi. Trunek przyjemnie palił go w gardle.

- Jak ci minął dzień? - zapytała.

- Bez sensu.

- Tym razem też ci się nie poszczęściło? Potrząsnął głową.

- Sam już nie wiem. Może nadaję się tylko do pracy w woj­sku?

- Dlaczego tak sądzisz?

Wypił mały łyk brandy i zamyślił się na chwilę.

- Może potrzebuję kogoś, kto by mi rozkazywał. Roześmiała się wesoło.

- Wydaje mi się, że lepiej ci wychodzi wydawanie rozka­zów niż ich słuchanie.

- Być może. Kilku moich przełożonych na pewno by się z tobą zgodziło.

- Wydaje mi się, że mógłbyś robić wiele rzeczy.

- Owszem - przyznał - ale nie znalazłem jeszcze nic, co naprawdę chciałbym robić. Czy można się pasjonować wymia­ną klocków hamulcowych albo sprzedażą nieruchomości?

- Na pewno wielu ludzi to lubi - stwierdziła. - Ty pewnie szukasz trudniejszego wyzwania.

- Chyba tak - mruknął. Usadowił się wygodniej i zaczął mówić, czy raczej głośno myśleć: - Chcę, żeby to, co robię, stało się moją pasją. Chcę niecierpliwie oczekiwać kolejnego dnia w pracy. Chcę... najwyraźniej chcę za dużo. - Westchnął i z rezygnacją odchylił głowę w tył.

Postanowiła nie dopuścić, by wpadł w ponurą zadumę.

- Może zabierasz się do tego z nieodpowiedniej strony - rzekła ostrożnie. - Co cię interesuje? Jakie jest twoje hobby?

Skrzywił się.

- Nigdy nie miałem hobby.

- W takim razie, co lubisz?

Z rozmachem potrząsnął głową.

- Sam nie wiem.

Miała dość tej rozmowy, ale nagle przyszła jej do głowy pewna myśl. Zsunęła się na skraj kanapy i powiedziała:

- Lubisz historię. Zauważyłam, że oglądasz w telewizji programy historyczne, czytasz historyczne artykuły.

Uniósł głowę i spojrzał na czasopismo na kolanach.

- To prawda, ale wszyscy lubią historię. Jest fascynująca.

- Wcale nie wszyscy ją lubią. Zmarszczył czoło.

- Ale powinni. Przecież historia... to my. To ona uczyniła nas tym, czym jesteśmy.

- Zgadzam się.

Usiadł prosto, nareszcie zainteresowany tematem.

- Dużo podróżowałem, więc patrzę na fakty historyczne z innej perspektywy. Chodzi mi o to, że nasz kraj jest młody, ze społecznego punktu widzenia. Pomyśl o Europie albo o Wschodzie. Tamte społeczeństwa liczą sobie tysiące lat! Naj­bardziej fascynuje mnie jednak to, jak powoli zmieniał się styl życia w Ameryce aż do dwudziestego wieku. Niewielu ludzi zdaje sobie z tego sprawę.

- Tak, to bardzo ciekawe - wyszeptała, uśmiechając się do siebie. Adam mówił dalej:

- Nie zrozumiemy zmian, jakie zachodzą w społeczeń­stwie, jeśli nie dowiemy się, jaki był punkt wyjścia. Weźmy choćby nacisk, jaki się teraz kładzie na zdrowy tryb życia. W przeszłości nikt się nie martwił nadciśnieniem, rakiem ani innymi chorobami, o których się tyle mówi. Po pierwsze, nie wiedziano, jak im zapobiegać i jak je leczyć. Po drugie, nie­wiele osób dożywało wieku, w którym zaczynały one im do­kuczać. Wiesz, jaka w ubiegłych wiekach była główna przyczyna nagłej śmierci kobiet? - Miała powiedzieć, że po­rody, ale nie dał jej szansy. - Ogień - oznajmił. - Bardzo długo, aż do wynalezienia żelaznej kuchni, gotowano wy­łącznie na otwartym ogniu. A przypomnij sobie, jakie stroje nosiły kobiety aż do początków dwudziestego wieku: długie, szerokie spódnice. W ciasnej kuchni bardzo łatwo było otrzeć się o rozżarzone węgle, a wtedy koniec! Cały strój zaczynał się palić. Zresztą właśnie dla uniknięcia groźby pożaru kuch­nie często budowano osobno. A kto zwykle pracował w kuchni?

- Oczywiście, kobiety - odparła.

- Jasne. A kiedy to zaczęło się zmieniać? Wraz w wkro­czeniem gazu, elektryczności i wodociągów. - Odstawił kie­liszek. - A pomyśl tylko o broni. Nie masz pojęcia...

Laura patrzyła na niego z przyjemnością. Był taki ożywio­ny, przejęty. Gdyby zobaczył teraz swoją twarz, wiedziałby, co go naprawdę fascynuje. Ciekawiło ją, czy potrafiłaby go tak zafascynować jakaś kobieta. Potem przypomniała sobie do­tyk jego rąk, ust, ramion. Instynkt mówił jej, że to, co mogłaby przeżyć z Adamem, nie dorównywało żadnemu z jej doświad­czeń. Jak mogło jej się kiedykolwiek wydawać, że kocha Doyala albo że on ją kocha? A teraz, z powodu przeszłości, nie może pokochać mężczyzny, który ją pociąga. Nie może prze­cież narazić na niebezpieczeństwo jego dzieci. Wiedziała, że zostało jej niewiele czasu. Nagle ogarnął ją żal.

- Hej!

Nawet nie zauważyła, że Adam przysunął się do niej, do­póki nie wziął ją za rękę. Spojrzała na niego przytomnie. Sie­dział przed nią na skraju niskiego stolika i pochylał się ku niej.

- Co się stało? Widzę, że historia wojen to nie jest twój ulubiony temat, ale czy to powód, żeby od razu płakać?

Szybko wytarła oczy i roześmiała się z wysiłkiem.

- Przepraszam, nie słuchałam.

- Co się dzieje, Lauro? - zapytał, tym razem poważnie. Zdecydowała, że powie mu tylko pół prawdy.

- Och, to takie niemądre. Zdałam sobie sprawę, że ni­gdy się nie dowiem, jaką pracę wybierzesz. Nie będę patrzyła, jak rozwijają się twoje dzieci, nie zobaczę, czy rodzinie spo­doba się mąż twojej siostry i co będzie dalej z twoim ojcem. Chyba się nie spodziewałam, że tak się zaangażuję w wasze sprawy.

- Nie musisz odchodzić - powiedział cicho. Oswobodziła rękę pod pretekstem, że chce usiąść wygod­niej.

- Wiem, że mogłabym zostać, dokąd dzieci będą mnie potrzebowały. - Musiała skłamać jeszcze raz. - Ale co z moimi planami? Z moimi marzeniami?

- Na pewno istnieje jakiś sposób, żebyś mogła studiować, jednocześnie tu mieszkając.

O tym nie pomyślała. Szybko pokręciła głową.

- Nie mogłabym jednocześnie studiować i zajmować się dziećmi. One potrzebują więcej uwagi.

Adam pochylił się, chwycił ją za ramiona i przyciągnął do siebie, tak że ich kolana się zetknęły.

- Nie chcę, żebyś odchodziła. Potrzebuję cię. Czy to... Przycisnęła palce do jego ust.

- Nic nie mów - wyszeptała. - Nie utrudniaj mi tego. Odsunął jej rękę i przyciągnął ją jeszcze bliżej.

- Lauro... - W tym słowie zawarł prośbę i żądanie. Zsunęła się z kanapy i przyklękła przed nim na podłodze.

Poddała się jego pocałunkowi, wiedząc, że tylko na tyle może sobie pozwolić. Objęła go i odchyliła głowę w tył. Wiedziała, że Adam próbuje ją ze sobą związać jeszcze bardziej, choćby tylko pożądaniem. Wsunął jej rękę pod sweter, a ona zaczęła drżeć. Nie podejrzewał nawet, jak bardzo chciała dać mu całą siebie. Nie mogła mu tego powiedzieć. Łzy znów napłynęły jej do oczu. Spojrzał na nią i odgarnął jej włosy do tyłu.

- Lauro, powiedz mi, że nie odejdziesz. Powiedz, że zo­staniesz. Proszę cię o to.

Spojrzała mu smutno w oczy.

- Przepraszam - wyszeptała.

Drgnął, jakby ktoś wymierzył mu policzek. Jego oddech stał się urywany i ciężki. Gwałtownie wypuścił ją z objęć i od­wrócił twarz. Laura pochyliła głowę i wstała. Siłą woli po­wstrzymywała się, by mu nie powiedzieć, jak bardzo chce zostać, jak mocno pokochała jego i dzieci. Tylko strach o ich bezpieczeństwo sprawiał, że chciała stąd odejść. Ruszyła do drzwi.

- Mam nadzieję, że jutro nie oskarżysz mnie o niemoralne zamiary - powiedział uszczypliwie.

Laura zatrzymała się i spojrzała na niego.

- Nie, nie będzie żadnych oskarżeń ani udawania, że nie chciałam się z tobą całować. Nie tym razem.

Zerwał się na równe nogi i podszedł do niej.

- A dlaczego wtedy to zrobiłaś? Dlaczego udawałaś, nawet przed samą sobą, że tego nie chcesz?

Uśmiechnęła się ironicznie.

- Żadna kobieta nie lubi wychodzić na idiotkę.

- To, że mnie pragniesz, miałoby robić z ciebie idiotkę? Potrząsnęła głową, połykając łzy.

- Nic z tego nie będzie. Muszę odejść. Tylko idiotka chcia­łaby jeszcze bardziej skomplikować i tak trudną sytuację.

Przygładził ręką włosy.

- Jutro zadzwonię do agencji - powiedział szorstko. Uniosła głowę i wyprostowała się sztywno.

- Dobrze. Dziękuję ci. - Odeszła, starając się nie przyspie­szać kroku. Łzy płynęły jej po twarzy.

- Adamie, masz gościa. Pani Wilton.

Powiedziała to miłym, pozbawionym emocji głosem. Tro­chę go to zirytowało, ale kiedy podniósł wzrok, zobaczył na twarzy Laury skurcz bólu. Szybko nad nim zapanowała, ale w nim obudziła się nadzieja. Specjalnie umówił się na rozmowę z kandydatką na opiekunkę tak, by Laura była jej świadkiem. Chciał się przekonać, jak zareaguje. Teraz już wiedział. Bez względu na to, co mówiła, nie chce odejść. Dlaczego więc tak się upiera? Wstał i przywitał się z drobną kobietą o niemal dziecięcej sylwetce. Uścisnął serdecznie jej dłoń i przyjrzał się bliżej. Musiała mieć około trzydziestu lat.

- Witam panią. Jestem Adam Fortune. Proszę usiąść. - Ma­ła kobietka energicznie skinęła głową i usiadła na kanapie. Laura chciała odejść, ale zatrzymał ją. - Zostań, Lauro. Po­nieważ pani Wilton być może zajmie twoje miejsce, pewnie zechce ci zadać parę pytań.

Przerażenie Laury było wyraźnie widoczne, ale dziewczyna dzielnie stawiła mu czoło.

- Chętnie pomogę, jeśli tylko będę mogła - odrzekła nieco drżącym głosem.

Pani Wilton nie zwróciła na to uwagi. Zdjęła rękawiczki i starannie złożyła je na kolanach.

- Mam jedno pytanie, jeśli można - zaczęła oficjalnie.

- Proszę bardzo - odparła Laura.

Kobieta zerknęła na Adama, jakby krępowała ją jego obe­cność, chociaż widać było, że wcale nie jest zdenerwowana.

- Zastanawiam się, dlaczego pani odchodzi.

Laura otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła i spuściła gło­wę. Nie mogła dłużej udawać obojętności. Adamowi ścisnęło się serce. Skoro Laura tak bardzo nie chce odejść, to dlaczego ciągnie tę farsę? Teraz jednak nie miał czasu się nad tym za­stanawiać. Musi ratować ją z opresji, w jaką wpędził Laurę jej własny upór. Zwrócił się do pani Wilton i wyjaśnił:

- Panna Beaumont podjęła tę pracę tylko tymczasowo. Za­pewniam, że jej odejście nie jest spowodowane niezadowole­niem którejś ze stron. Było planowane już od dawna.

Ta odpowiedź usatysfakcjonowała panią Wilton.

- Zapewne chciałby pan to obejrzeć, zanim przejdziemy do dalszej części rozmowy.

Wyjęła z torebki kopertę. Zupełnie nie zwróciła uwagi na nieszczęśliwą minę Laury, a to mu się nie spodobało. Szybko przejrzał kilka kartek wyjętych z koperty. Były to niezwykle pochlebne opinie byłych pracodawców pani Wilton. Udawał, że bardzo go interesują, lecz całą uwagę skupił na Laurze, która ponuro milczała. Zwrócił papiery pani Wilton i rzekł niezo­bowiązująco:

- Widać, że ma pani duże doświadczenie.

- Owszem.

Przez kilka minut pani Wilton z dumą opisywała swą drogę zawodową, ale Adam koncentrował się wyłącznie na tym, by nie patrzeć na Laurę. Przy pierwszej sposobności przerwał swej rozmówczyni.

- To wprost imponujące. Będę miał o czym myśleć. Dzię­kuję pani.

Kandydatka na nianię przygładziła niesforny kosmyk, który sterczał za lewym uchem. Widać było, że ta drobna niedosko­nałość schludnej, krótkiej fryzury bardzo ją denerwuje. Najwyraźniej nie tolerowała nawet drobnych niedoskonałości.

- A teraz chciałabym zobaczyć dzieci, jeśli można - oz­najmiła.

Zaskoczony Adam wyjaśnił z wymuszonym uśmiechem, że postanowił nie wciągać dzieci w poszukiwanie nowej opiekun­ki, dopóki nie zawęzi listy kandydatek.

- Są jeszcze bardzo małe - tłumaczył. - Nie chcę wpro­wadzać zbędnego zamieszania w ich życie.

Słysząc, że jej kandydatura nie została od razu przyjęta, pani Wilton zesztywniała.

- Ach, tak. Ale chyba pan rozumie, że nie mogę się zde­cydować na tę pracę, dopóki nie poznam dzieci.

- Oczywiście. - Adam z trudem powstrzymywał się przed zgrzytaniem zębami. Wstał i podał rękę gościowi.

Brwi pani Wilton podjechały aż pod grzywkę. Wstała bez jego pomocy i zebrała swoje rzeczy.

- Nie mogę panu obiecać, że nie przyjmę innej posady, zanim się pan ze mną nie skontaktuje - oświadczyła ener­gicznie.

- Naturalnie. Dziękuję, że zechciała pani do nas przyjść.

Odprowadził do drzwi wyraźnie niezadowoloną panią Wil­ton i szybko wrócił do gabinetu. Laura stała przy oknie i spo­glądała na pokrytą śniegiem okolicę. Podszedł do niej i po krótkiej chwili wahania przyciągnął ją do siebie.

- Nie możesz dłużej udawać, że nie chcesz tu zostać. Wiem, że to nie ambicja każe ci odejść. Powiedz mi, co cię dręczy.

Oparła głowę na jego ramieniu i z wolna nią pokręciła.

- Nie mogę. Zresztą nie ma to znaczenia. Ujął ją pod brodę i zwrócił jej twarz ku sobie.

- Lauro - wyszeptał błagalnie i lekko dotknął wargami jej ust. Zadrżała, ale odwróciła twarz.

- Proszę cię, przestań. To i tak jest już bardzo trudne. Nie wiedział, jak ją przekonać, żeby zmieniła zdanie. Mógł tylko ofiarować jej milczące wsparcie i trzymać ją w objęciach tak długo, jak tylko będzie to możliwe.

Zamknęła oczy i przez chwilę czuła się bezpiecznie. Chwila ta nie mogła jednak trwać wiecznie. Od myśli o odejściu z tego domu gorsza była jedynie myśl, że Doyal może ją tu znaleźć.

Wiedziała, że tym razem nie dałby jej uciec i nawet gdyby jakimś cudem nie skrzywdził rodziny Adama, to i tak dzieci by ucierpiały z powodu jej niewytłumaczalnego zniknięcia. Musi zaaranżować to inaczej, musi przekonać Adama, że to jej własna decyzja, że tego naprawdę chce. Ale jeszcze nie teraz...

Stała, opierając głowę na jego ramieniu, ciesząc się każdą chwilą bliskości. Odejdzie, kiedy Adam znajdzie kogoś na jej miejsce. Obiecała to sobie, a ona dotrzymuje obietnic. Prze­kona go, że naprawdę chce odejść. Teraz jednak jeszcze przez chwilę będzie wierzyła, że jest kochana i bezpieczna...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Jeszcze czuła szczypanie mrozu na policzkach, ale nos już zaczynał się robić ciepły. Wrócili właśnie ze spaceru i dzieci zaczęły niezdarnie zdejmować ciepłe okrycia. Robbie chciał się pozbyć czapki, ale jednocześnie chwycił kosmyk włosów, więc przerażony krzyknął boleśnie.

- Daj, pomogę ci - zaproponowała i uklękła przy chłopcu. Zdjęła mu czapkę i zwróciła się do Ryana. Wendy sama zdjęła wełnianą, różowo - niebieską kominiarkę i teraz jej delikatne włosy sterczały na wszystkie strony, a spinka na czubku głowy przekrzywiła się. Laura poprawiła dziewczynce fryzurę, a po­tem odruchowo ucałowała ją w czoło. Natychmiast cała trójka rzuciła się na nią i obsypała ją pocałunkami. Laura pod cię­żarem dzieci straciła równowagę i musiała usiąść na podłodze. Chociaż śmiała się wesoło, serce jej pękało. Jak może zostawić te maluchy? Przecież one ją kochają...

Kiedy wybuch uczuć dobiegł końca, usiadła prosto i po­mogła Robbiemu zdjąć rękawiczki i kurtkę. Ryan nie czekał na pomoc, tylko w dzikich podskokach sam się rozebrał. Wy­słała dzieci do łazienki, by umyły ręce, i obiecała, że przyjdzie do nich za chwilę. Zdjęła kurtkę i szalik, włożyła ciepłe ubrania do szafy w korytarzu i postanowiła znaleźć Beverly, by zapy­tać ją o kolację. Zabawy w śniegu świetnie wpływają na apetyt.

Już miała wejść do kuchni, kiedy usłyszała wesoły śmiech.

Zatrzymała się i wytężyła słuch. Rozróżniła dwa głosy, męski i kobiecy. Brzmiała w nich doskonała harmonia i można się było domyślić, że ta para świetnie się rozumie. Ciekawość i strach kazały jej podejść pod drzwi gabinetu. Kiedy zatrzy­mała się w progu, jej serce zmieniło się w kamień.

Na kanapie, wpatrzeni w siebie, siedzieli Adam i jakaś szczupła, ładna kobieta, mniej więcej w jego wieku. Oczy im błyszczały, rozmawiali wesoło i z ożywieniem. Kiedy Adam ujął rękę nieznajomej, Laura poczuła bolesny skurcz zazdrości. Ból był tak silny, że aż przycisnęła rękę do brzucha. W tej samej chwili Adam ją zauważył i uśmiechnął się promiennie.

- O, jesteś już, Lauro. Poznaj Jane.

Kobieta posłała Laurze przyjazny uśmiech. Była ładna, mia­ła duże, inteligentne szare oczy, rudawe włosy i regularne rysy twarzy. Oczy jej lśniły, jakby coś bardzo ją rozbawiło.

- Witaj, Lauro - odezwała się dźwięcznym głosem. - Ro­zumiem, że poskromiłaś tych małych dzikusów.

- Słucham?

Adam parsknął śmiechem.

- Właśnie, gdzie są dzieci? Jane chce je zobaczyć. Serce Laury z głuchym hukiem pękło na pół. A więc to już.

- Przyprowadzę je - wymamrotała półprzytomnie.

- Dziękuję - odparł Adam i wrócił do rozmowy z Jane.

Na niepewnych nogach doszła do łazienki, w której roz­brzmiewały chichoty i plusk wody. Dzieci stały na stołkach, pochylone nad umywalką. Na rękach miały mydlaną pianę, którą usiłowały rozmazać sobie nawzajem na twarzach. Za chwilę mydło mogło się dostać któremuś z nich do oczu.

- Przestańcie - nakazała im monotonnym głosem. Mimo to cała trójka znieruchomiała i spojrzała na nią wyczekująco. Laura poczuła, że łzy napływają jej do oczu. - Wasz ojciec chce, żebyście przyszły do gabinetu. Macie gościa.

- Gościa! - pisnęła z radością Wendy.

- Kto to? - dopytywał się Robbie.

Laura uśmiechnęła się, chociaż oczy miała szkliste. Przy­najmniej tyle mogła dla nich zrobić.

- To bardzo miła pani. Na pewno ją polubicie.

Robbie jęknął, Ryan od razu zrobił to samo, natomiast We­ndy szybko zeszła ze stołka. Jej ciekawość udzieliła się chłop­com, którzy natychmiast podążyli za siostrą. Laura wiedziała, że powinna im przypomnieć, by byli grzeczni, ale nie zdobyła się na to. Jeszcze nigdy w życiu nie była taka nieszczęśliwa. Stłumiła szloch i poszła do swojej sypialni. Skoro tak ma być, to niech będzie. W głębi serca wiedziała, że Jane doceni te dzieci i będzie doskonałą nianią. Adam uczynił słuszny wybór. Jane na pewno potrafi być i czuła, i stanowcza, będzie dbała o to, żeby zbliżyć dzieci do Adama.

Właśnie. Adam. Laura od razu zauważyła, że Jane rozumie i docenia Adama - zresztą nie bez wzajemności. Tych dwoje łączy jakaś bardzo bliska więź. Adam zachowywał się przy Jane tak swobodnie i beztrosko. Laura usiadła na łóżku i za­płakała.

Przez chwilę wmawiała sobie, że Jane na pewno jest za­mężna lub przynajmniej zaręczona, ale doskonale wiedziała, że nianie to zwykle kobiety samotne. Może byłoby nawet le­piej, gdyby Jane okazała się wolna. Laura nie chciała, by Adam żył samotnie. Wolała myśleć, że jego życie będzie pełne i saty­sfakcjonujące. Właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że go kocha. Zrozumiała, że to, co czuła do Doyala, było wynikiem jej niedojrzałości, niewiedzy i desperackiej potrzeby związania się z kimś.

Trudno było jej to przyznać, ale bardzo potrzebowała dru­giego człowieka. Samotna i przerażona, nie miała krewnych ani prawdziwych przyjaciół. Po śmierci siostry Agnes zasta­nawiała się czasami, czy w ogóle istnieje. Jeśli w lesie prze­wróci się drzewo, a w pobliżu nie ma nikogo, kto by to usły­szał, to czy rzeczywiście wydało jakiś dźwięk? Jeśli człowiek żyje, ale nikt tego nie zauważa, to czy naprawdę istnieje? Ucie­kając przed Doyalem, często się nad tym zastanawiała. Te myśli opuściły ją dopiero, gdy zamieszkała w domu Adama. Tutaj poczuła, że istnieje naprawdę, stanowiła część czyjegoś życia, była potrzebna. Do tej chwili.

Zamknęła oczy z nadzieją, że to już długo nie potrwa. Nie chciała, by pożegnanie ciągnęło się w nieskończoność. Wstała, wyjęła torbę podróżną i zaczęła się pakować. Zauważyła, że ma więcej ubrań niż w dniu swojego tu przybycia. Adamowi nieraz udało się ją namówić, żeby coś sobie kupiła. Po chwili na łóżku leżało kilka stosów starannie złożonych ubrań.

- Laura? - Rozległo się pukanie do drzwi.

Zamarła. A więc nie zwlekał z przekazaniem jej wiadomo­ści. Może to i dobrze. Im szybciej, tym lepiej dla wszystkich.

- Proszę - powiedziała z rezygnacją.

Adam wszedł do środka, wesoło uśmiechnięty.

- Czekamy na ciebie z lunchem. Dzieci są takie głodne, że chyba zaraz zjedzą serwetki. Już... - Spojrzał na łóżko i uśmiech zniknął z jego twarzy. - Co robisz?

- Pakuję się.

Przez długą chwilę nic nie mówił. Potem zapytał:

- A dlaczego się pakujesz?

Złożyła parę skarpetek i położyła je obok innych.

- Nie udawajmy, że nic się nie dzieje. Ona się doskonale nadaje. Przyjrzałam się jej i wiem, że to odpowiednia osoba.

- Spojrzała mu w oczy i wydało jej się, że dostrzega w nich rozbawienie i smutek, a przecież to nie było możliwe. - Jeśli jeszcze jej nie przyjąłeś, to zrób to zaraz. Jane to doskonały wybór, zapewniam cię.

- Co ty za bzdury wygadujesz - powiedział i przyciągnął ją do siebie. - Dzwoniłem do agencji i wszystko odwołałem.

- Słucham? - Odsunęła się od niego, starając się opanować drżenie, jakie wywołała jego bliskość.

- Zadzwoniłem do agencji i powiedziałem, żeby nie przy­syłali więcej kandydatek.

- A więc zgadzasz się ze mną, że Jane się nadaje? Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.

- Zrobiłem to, zanim Jane przyszła z wizytą! - oznajmił.

- Nie mogłem pozwolić, żebyś odeszła. Nie zniósłbym tego.

- Objął jej twarz dłońmi. - Jane to moja kuzynka. Wyjeżdża z Minnesoty. Babka zostawiła jej dom w Maine i Jane posta­nowiła przeprowadzić się tam z Codym, swoim synem, jeszcze przed rozpoczęciem roku szkolnego. Przyjechała do nas się po­żegnać.

Co za ulga. Pod Laurą ugięły się kolana.

- Kuzynka? - powtórzyła słabym głosem.

- Kuzynka - potwierdził radośnie.

Zaniknęła oczy i oparła mu głowę na ramieniu. Nawet nie wiedziała, kiedy go objęła. Poczuła jego usta na włosach i si­łę jego uścisku. Stali tak przez długą, słodką chwilę, a po­tem Adam poprowadził ją do drzwi, obejmując ciasno ramie­niem.

- Chodźmy coś zjeść - powiedział. - Później posprzątasz ten bałagan. Na razie nigdzie nie wyjeżdżasz.

Na razie. Czuła jego rękę na ramieniu, ale odsunęła się od niego dopiero, gdy mieli wejść do jadalni.

Zwykle jadali w kuchni, ale przy kuchennym stole wygod­nie mogły usiąść tylko cztery osoby. Chłopcy nadal byli mali, więc mogli siedzieć obok siebie po jednej stronie stołu. Jednak obecność gościa sprawiła, że dzisiaj lunch miał być podany w jadalni. Laura z przyjaznym uśmiechem weszła do pokoju.

- Przepraszam, że kazałam wam na siebie czekać. - Adam odsunął jej krzesło i usiadła za stołem.

- Nic nie szkodzi - zapewniła Jane. - Rozmawiałam z dziećmi. Wiesz, wiele o tobie słyszałam.

- Tak? - Laura spojrzała pytająco na dzieci, potem na Adama.

- Zapewniam cię, że były to same dobre rzeczy - z uśmie­chem przekonywała ją Jane.

- Kocham dzieci, a pracować dla Adama to przyjemność - odparła Laura, czując wypieki na policzkach.

- Pracować dla Adama to przyjemność? - Jane przyłożyła szczupłą dłoń do piersi. - Mówisz o moim kuzynie Adamie, miłośniku wojskowego drylu?

- Bardzo śmieszne - wtrącił Adam z przekąsem. - Coś ci powiem, droga Jane. Wolałbym zmierzyć się sam na sam z Sad­damem Hussajnem, niż opanować tę trójkę łobuziaków. Chylę głowę przed strategią Laury. To ona jest tu generałem, ja tylko kapitanem.

- Jestem pod wrażeniem. - Jane spoglądała to na Laurę, to na kuzyna. Przed każdym stał już talerz z pasztecikami i mi­seczka zupy z brokułów. Laura bardzo ją lubiła.

- My tu rozmawiamy o głupstwach, a lunch stygnie - po­wiedziała beztrosko i wzięła łyżkę.

Dzieci jakby czekały na ten sygnał. Rzuciły się najedzenie niczym stado wygłodniałych wilków, co wywołało wybuch śmiechu ojca. Jane z uśmiechem pokręciła głową. Po dwudzie­stu minutach przed Adamem, Laurą i dziećmi stały już niemal puste talerze, tylko Jane prawie nie ruszyła swojej porcji.

- Nie smakowało ci? - zapytał Adam.

- Ależ smakowało - odparła, wycierając usta serwetką - tylko zjadłam dziś u mamy obfite śniadanie.

Adam wzniósł oczy do nieba.

- Czyżby Sheila nadal próbowała cię utuczyć?

- Oczywiście. - Uśmiech Jane trochę przybladł. - Nie wiesz, dlaczego nie mogę złapać męża? Bo jestem za chuda.

- Wcale nie jesteś za chuda - zaprotestowała Laura. Adam i Jane wybuchnęli śmiechem. Dzieci również się roześmiały, chociaż nie wiedziały, o co chodzi, tak samo jak Laura. Kiedy gwar ucichł, Adam odsunął talerz i powie­dział:

- Jane przedstawiła mi pewną propozycję. Chciałbym usły­szeć twoją opinię. Pamiętasz, o czym rozmawialiśmy nie tak dawno? - Laura, trochę zmieszana, potrząsnęła głową. - Za­pytałaś, co mnie naprawdę interesuje.

- A tak. Odpowiedziałeś, że historia.

- Posłuchaj tylko. Jane odziedziczyła dom w Maine.

- Bardzo interesujące stare domostwo - wtrąciła kuzynka.

- Postanowiła się tam przeprowadzić z Codym.

- Cody to mój syn. - W głosie Jane pobrzmiewała duma. - Ma sześć lat. - Przepraszająco spojrzała na Adama. - Babcia nie może się nim nacieszyć, więc nie wypuściła go dziś z domu.

To zabawne. Zwykle nie ma dla mego czasu, ale teraz, kiedy postanowiłam wyjechać, wciąż mi powtarza, że jestem okrutna, ponieważ go jej zabieram.

- Sheila nie rozumie, jak ktoś może z własnej woli oddalić się od rodziny Fortune'ów - wyjaśnił Adam sucho.

- Sam o tym wiesz najlepiej. - Jane spojrzała na Laurę i wyjaśniła: - Adam i ja jesteśmy czarnymi owcami w rodzi­nie. No, może on jest szarą owcą, a ja czarną.

To dlatego tak się dobrze rozumieją, pomyślała Laura. Dwo­je kuzynów, którzy wybrali własną drogę. Zastanawiała się, co takiego zrobiła Jane, że została najczarniejszą owcą ze stada.

Adam posłał kuzynce pełne irytacji spojrzenie i znów zwró­cił się do Laury:

- Jane prowadzi tu interes, nie związany z żadną z rodzin­nych firm.

- Chcę go sprzedać - oznajmiła Jane. - Tak będzie łatwiej. Po prostu otworzę nowy sklep w Maine.

- Sklep? - powtórzyła Laura.

- Sklep z antykami - wyjaśnił Adam.

Antyki. Historia. Laura bezwiednie chwyciła Adama za rękę.

- To cudownie!

Adam uśmiechnął się radośnie, ale zaraz oprzytomniał.

- Zaczekaj chwilę. Niewiele wiem o antykach.

- Wiesz więcej, niż ci się wydaje - zapewniła Laura z en­tuzjazmem. - Pamiętasz, jak mi opowiadałeś o stylu życia w minionych wiekach?

- Wiele podróżowałeś - dodała Jane. - W Europie na pew­no się czegoś dowiedziałeś na ten temat.

- No i możesz pogłębić wiedzę - zauważyła Laura. - O antykach tyle napisano. W bibliotece znajdziesz mnóstwo książek.

- Nie zapomnij o college'u - rzekła Jane. - Słyszałam o co najmniej jednym seminarium, na które możesz od razu się zapisać. No i nie wolno ci nie doceniać Hollisa. Ten starszy pan nauczył mnie wszystkiego, co wiem. W antykwariacie jest wprost nieoceniony. Jestem pewna, że nie zrezygnuje z pracy.

Adam zamyślił się.

- Trzeba będzie dokonać wyceny, zrobić spis - wymam­rotał.

- Już się tym zajęłam - powiadomiła go kuzynka. - Na pewno będziesz chciał sprawdzić księgi rachunkowe. Poroz­mawiaj o tym ze swoim księgowym. Niech on wyda opinię.

- O to chyba nie musimy się martwić - zaoponował.

- Musisz to zrobić - twardo stwierdziła Jane. - To jeden z warunków sprzedaży.

- A twoja agentka? - zapytał Adam. - Co powie, jeśli sa­ma znajdziesz nabywcę?

Jane uśmiechnęła się triumfalnie.

- Noszę nazwisko Fortune. Mam żyłkę do interesów, cho­ciaż może nie do rodzinnych interesów. Wynegocjowałam z moją agentką sprawiedliwą umowę. Jeśli sama znajdę na­bywcę na sklep, ona nie będzie miała nic przeciwko temu. Zwrócę jej poniesione koszty, a sama sporo zaoszczędzę na marży. Więc co ty na to?

Adam w zamyśleniu podrapał się w policzek.

- Daj mi dzień lub dwa do namysłu - powiedział w końcu. Jane pochyliła się ku Laurze i rzekła konspiracyjnym szep­tem:

- Już go mam!

- Powiedziałem, że się zastanowię - zaprotestował.

- Zrobi to - oznajmiła Jane Laurze. - Znam go. Zaw­sze najpierw podejmuje decyzję, potem zaczyna mieć wątpli­wości, aż wreszcie wraca do pierwszego rozwiązania. Zoba­czysz.

- Z kuzynkami jest zawsze ten sam problem. - Adam splótł ramiona. - Wydaje im się, że świetnie cię znają.

Laura zerknęła na Jane, a ta puściła do niej oko. A więc nie myliła się co do niej. Była to wspaniała, mądra, silna ko­bieta, doskonale nadawałaby się na opiekunkę i partnerkę. Całe szczęście, że jest kuzynką Adama.

Po lunchu wszyscy przeszli do gabinetu. Laura przyniosła kredki i książeczki do kolorowania, położyła się z dziećmi na podłodze i zachęciła je do zabawy, gdy tymczasem Adam roz­mawiał z Jane. Rozmowa zeszła na temat ich ojców. Okazało się, że Jane nie mogła rozszyfrować zachowania Nathaniela, tak samo jak Adam zachowania Jake'a. Po pewnym czasie Lau­ra musiała opuścić gabinet, by położyć dzieci spać, a gdy wró­ciła, zastała kuzynów pogrążonych w dyskusji na temat sprze­daży akcji Monice Malone. Chciała wyjść, czując się jak intruz, ale Adam dał jej znak, by z nimi została. Zrobił jej miejsce obok siebie na kanapie, a kiedy usiadła, naturalnym gestem otoczył ją ramieniem.

W końcu Jane zaczęła szykować się do wyjścia.

- Było mi bardzo miło - oznajmiła. - Cody już się pewnie o mnie martwi. Świetnie sobie radzi z moją mamą, ale nawet jego cierpliwość kiedyś się kończy.

- Musi być bardzo dojrzały jak na swój wiek - zauważyła Laura. - Mówisz o nim jak o dorosłym człowieku.

Jane uśmiechnęła się czule.

- To wyjątkowo inteligentny chłopiec i pod wieloma względami bardziej dojrzały niż moja matka.

Laura słuchała tego zaskoczona i trochę zażenowana, ale Adam uspokajająco poklepał ją po kolanie.

- Kto zna Sheilę, wie, o co chodzi - stwierdził surowo.

- Tak, to trzeba zobaczyć na własne oczy. - Jane roze­śmiała się. - Gdybyśmy ci opowiedzieli o wszystkich jej wy­czynach, nie uwierzyłabyś. Ale ona tak samo myśli o mnie. - Ostatnie zdanie wypowiedziała ze smutkiem i ku zaskocze­niu Laury, z poczuciem winy. Nagle wstała. - Naprawdę muszę już iść.

Adam odprowadził ją do wyjścia.

- Dobrze, że nas odwiedziłaś. - Zamknął ją w niedźwie­dzim uścisku. - Bardzo żałuję, że wyjeżdżasz.

- Ale mnie rozumiesz. Muszę zacząć samodzielne życie.

- Rozumiem - zapewnił ją.

Wyciągnęła rękę do Laury i spojrzała na nią tak, jakby po­znała jakiś jej sekret.

- Miło było cię poznać, Lauro. Nie pozwól mu zrezygno­wać ze sklepu. Wiemy, że to coś akurat dla niego, prawda?

Laura już chciała zaprotestować, że ona nie ma tu nic do powiedzenia, ale tylko uścisnęła rękę Jane i odrzekła:

- Mam nadzieję, że będziesz w Maine szczęśliwa.

- Wydaje mi się, że tak - stwierdziła na odchodnym Jane. Laura czuła się tak, jakby ktoś obdarzył ją komplementem.

Zdaniem Jane, miała wpływ na Adama, a przecież jest tylko nianią, i to zatrudnioną tymczasowo. Minęło kilka minut, za­nim Adam wrócił do gabinetu. Wydawał się pogrążony w my­ślach.

- I jakie jest twoje zdanie? - zapytał, siadając przy niej.

- O Jane? To cudowna kobieta. Uśmiechnął się.

- O, tak. Jane Fortune jest niezwykła. Z całej rodziny chy­ba najbardziej ją lubię.

- Jesteście pokrewnymi duszami.

- Można tak powiedzieć - zgodził się. - Nigdy nie chciała zajmować się rodzinną firmą, i to z podobnych powodów co ja. Dla jej ojca interesy rodziny są całym życiem. No i jeszcze jej matka. Nathaniel rozwiódł się z Sheilą wiele lat temu, ale ona cały czas trzyma się rodziny i łączących się z nią przy­wilejów.

- Jeśli tak, to dlaczego Jane wróciła do panieńskiego na­zwiska?

- Wróciła? - Adam potrząsnął głową i uśmiechnął się smutno. - Myślisz, że jest rozwiedziona?

- No tak. Przecież...

- Pamiętasz, że nazwała siebie najczarniejszą owcą w ro­dzinie?

- Sądziłam, że...

- Nigdy nie wyszła za mąż za ojca Cody'ego. Laurze zrobiło się jej żal.

- Ojej. Biedactwo. Adam uścisnął jej rękę.

- Wiedziałem, że to zrozumiesz. Ten drań zostawił ją, kie­dy mu powiedziała, że jest w ciąży.

- A ona i tak urodziła dziecko - rzekła Laura w zadumie. - Musiało jej być bardzo ciężko. I pewnie nadal jest.

- Nie znaczy to, że rodzina ją opuściła, czy coś w tym rodzaju - podkreślił Adam. - Ale prawdę mówiąc, Sheila za­chowała się okropnie.

- Jej własna matka? - zdziwiła się Laura.

- Z początku miała ochotę zamordować ojca Cody'ego, ale skoro nie mogła tego zrobić, całą swoją złość zwróciła prze­ciwko córce.

- I po co mówi, że Jane jest za chuda, żeby zdobyć jakiegoś mężczyznę! - zawołała Laura. - Ktoś powinien zwrócić jej uwagę, że to ona nie potrafiła zatrzymać Nathaniela.

- Kate by tak zrobiła - stwierdził Adam. - Ale Sheila nie należy do wrażliwych osób.

- Domyśliłam się. Wydaje mi się, że bez niej jest Nathanielowi lepiej, tak samo jak Jane bez ojca Cody'ego.

- Zgadzam się. Ale w zasadzie pytałem o to, co sądzisz o tym pomyśle ze sklepem z antykami.

- Aha. - Laura splotła ramiona. - Tak naprawdę nie do mnie należy ocena.

- Oj, bo zaraz będę musiał zachować się jak żołnierz. - Spojrzał na nią ostro. - Kiedy wydaję rozkaz, oczekuję posłu­szeństwa. A teraz mów, jakie jest twoje zdanie.

- Myślałam, że to ja jestem generałem - przekomarzała się. Objął ją i przyciągnął do siebie.

- Cenię sobie twoje zdanie, a rzadko mi się zdarza słuchać opinii innych.

Laura poczuła, że mięknie w środku.

- Dotychczas nic nie zaciekawiło cię tak bardzo jak mo­żliwość prowadzenia antykwariatu. Nie mylę się?

- Chyba nie. Ale niewiele wiem na ten temat.

- Kochasz historię, wiele na ten temat czytałeś.

- Zgadza się.

- Powiedziałeś, że chciałbyś robić coś, co by cię zafascy­nowało - przypomniała mu.

- No i?

- Wydaje mi się, że powinieneś iść za głosem serca.

- Tak uważasz? - wyszeptał, ujmując ją pod brodę. - Ale to może być niebezpieczne. - Jakby dla poparcia swych słów dotknął wargami jej ust.

- No tak... ale wszystko, co w życiu ważne... - wyjąkała, lecz nie zdążyła dokończyć, bo jej przerwał.

- A wiesz, jaka ty jesteś dla mnie ważna? Wiesz, jak bardzo cię cenię?

Objął ją mocniej, a ona uniosła rękę, jakby chciała go ode­pchnąć, ale nie miała siły. Potem zaczął ją całować i było już za późno. Oddech Laury stał się nierówny, jej dłonie kurczowo mięły koszulę Adama.

- Muszę cię dotknąć - powiedział nagle. Patrząc jej prosto w oczy, wsunął jej rękę pod sweter i wodził nią po nagim ciele. Zamknęła oczy i ukryła twarz na jego ramieniu. - Och, Lauro. Muszę... - szeptał. Jego ręka wędrowała coraz niżej.

Kiedy wsunął palce pod jej legginsy, drgnęła i jęknęła ci­cho, lecz natychmiast znowu ją pocałował. Wbiła paznokcie w jego ramię, niepewna, czy chce go odepchnąć, czy przy­ciągnąć bliżej. On drżał jeszcze gwałtowniej niż ona, a kiedy dotknął gorącego, wilgotnego miejsca, wydała cichy okrzyk. Chciał posunąć się dalej, ale gdy odwróciła twarz, natych­miast się wycofał. Przycisnął policzek do jej policzka i wy­szeptał:

- Lauro, spójrz na mnie. - Nieśmiało uniosła wzrok, od­dychając ciężko. - Tak bardzo cię pragnę.

Zamknęła oczy, nie mogąc znieść pożądania w jego wzro­ku. Gdyby jeszcze raz na niego spojrzała, uległaby bez żadnego oporu, a to byłoby zbyt samolubne. Nie mogła jednak stłumić przenikającej jej radości. Wsparł czoło na jej czole, a ona go objęła. Ucałował jej usta i nos.

- Włożyłaś swoje rzeczy z powrotem do szafy? - zapytał cicho. Potrząsnęła głową. - Zrób to więc, i to zaraz.

Wysunęła się z jego objęć i usiadła na skraju kanapy. Nie chciała tego powiedzieć, ale musiała. Przygryzła drżącą wargę.

- Adamie... - Wziął ją za rękę i patrzył na nią bez słowa. - To nic nie zmienia. Prędzej czy później będę musiała odejść.

- W takim razie, niech to będzie później - odparł szorstko.

Chciała mu wyjaśnić, że nie może zwlekać w nieskończo­ność, że czas ją goni. Czuła to. Jednak żadne słowa nie padły z jej ust. Musiałaby znów tłumaczyć się i kłamać, przecież nie mogła wyznać mu prawdy. Gdyby opowiedziała mu o Doyalu, dowiedziałby się, jaka jest głupia, a tego nie chciała. Impul­sywnie pocałowała go szybko w usta.

Chciał ją złapać, ale odskoczyła i z uśmiechem potrząsnęła głową. Wybiegła z pokoju i zatrzymała się dopiero w koryta­rzu. Oparła się o ścianę i usiłowała opanować przyspieszone bicie serca.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Chcę, żebyś poszła.

Twardy ton głosu Adama zaskoczył ją.

- Ale to rodzinne spotkanie.

- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę.

- Będę tam nie na swoim miejscu.

- Jestem odmiennego zdania. Chcę, żebyś poszła, więc bę­dziesz na swoim miejscu. Zacznij się ubierać, bo się spóźnimy.

Jego upór bardzo ją dziwił, ale ona też potrafiła być uparta.

- Nie pójdę i nie zmusisz mnie do tego. Ku jej irytacji Adam parsknął śmiechem.

- Wiesz, zaczynasz mówić i zachowywać się jak moje dzieci. - Nagle spoważniał. - Nie masz się czego obawiać. Moja matka to prawdziwa dama, a damy nie gryzą.

- Nie boję się! - oświadczyła gwałtownie. - Po prostu wo­lę zostać sama w domu. Tak rzadko mam czas dla siebie.

Adam westchnął znużony.

- Jutro będziesz miała wolne popołudnie. Tylko dla siebie. Ja zajmę się dziećmi, a ty pójdziesz, gdzie chcesz.

- Nie rozumiesz. Chcę zostać sama w domu. A jeśli dzieci tu będą, to... to już nie zostanę sama.

Na twarzy Adama zadrgał jakiś nerw.

- W takim razie jutro gdzieś je zabiorę. Będziesz miała dom dla siebie. Zadowolona?

Miała ochotę tupnąć nogą, ale powstrzymało ją to, co o jej zachowaniu powiedział wcześniej.

- Twojej matce nie zależy na moim towarzystwie. Chce zobaczyć ciebie i swoje wnuki.

- Ależ ona chce zobaczyć ciebie też. I to bardzo.

- To niedorzeczne.

- A niby dlaczego? Opiekujesz się jej wnukami. To chyba naturalne, że chce cię poznać, nie uważasz?

Splotła ramiona i zmrużyła oczy.

- Postępujesz nierozsądnie i zastanawiam się dlaczego. Z rezygnacją potarł oczy i usiadł głębiej w fotelu.

- Dobrze. Myśl sobie, co chcesz, ale za dziesięć minut bądź gotowa do wyjścia. Sam ubiorę dzieci. - Jęknęła z roz­paczą, ale nie zwrócił na to uwagi, tylko strząsnął jakiś nie istniejący pyłek z rękawa sportowej marynarki. - Uważaj, za­raz będzie dziewięć minut. Liczę czas.

Laura przekornie usiadła na stoliku i spojrzała na niego wy­zywająco. Zerwał się na równe nogi, ale potem tylko poprawił spinki przy mankietach koszuli i przygładził krawat.

- Dobrze - rzekł znużonym tonem. - Mama oczywiście będzie miała na sobie suknię, ale na pewno wybaczy ci te... portki.

Z tymi słowami chwycił ją za ramię i z łatwością postawił na nogach. Wiedziała, że musi ulec. Pozwoliła się zaciągnąć na korytarz, bo chwytanie się mebli byłoby jednak zbyt dzie­cinne. Kiedy zaczął wyjmować kurtki z szafy i wołać dzieci, rzuciła się biegiem do swojego pokoju.

- Daj mi pięć minut! - zawołała przez ramię.

- Zostało ci sześć! - krzyknął za nią, Nie widziała, że uśmiechał się szeroko.

Nie traciła czasu. Zdjęła z wieszaka swoją jedyną spódnicę i zaczęła wyrzucać rzeczy z szuflad. Rozebrała się do bielizny, potem włożyła grube, czarne rajstopy, swoją jedyną halkę, a na nią białą bluzkę z wykładanym kołnierzem. W pośpiechu za­pięła jedynie dwa górne guziki. Szybko wciągnęła długą, pli­sowaną spódnicę z czarnej wełny i dopasowany czarny sweter z imitacji angory. Wyłożyła na wierzch kołnierz bluzki i po­śpiesznie wsunęła stopy w półbuty na podwyższonym obcasie. W talii zapięła wąski, czarny pasek, przyczesała włosy i wło­żyła mały, czarny beret. Drżącą ręką wsunęła srebrny pierścio­nek na wskazujący palec lewej ręki i chwyciła leżące na to­aletce małe, srebrno - czarne kolczyki. Kiedy stanęła przed Ada­mem w korytarzu, kończyła wpinać je w uszy.

- Ciekawe, jak byś wyglądała, gdybyś miała całe dziesięć minut? - powiedział, spoglądając na nią z uznaniem.

- Dokładnie tak samo. - Wsunęła ramiona w rękawy po­danego jej płaszcza. - To mój jedyny strój wizytowy.

- W takim razie musimy ci kupić jeszcze jeden - wyszeptał jej do ucha.

- Nie potrzebuję drugiego - zaprotestowała, chociaż jej ciało przebiegł miły dreszczyk.

Owinął jej szyję szalikiem.

- Wkrótce będziesz potrzebowała - zapewnił i odwrócił ją ku drzwiom garażu. - Dzieci są w samochodzie.

- Już?

- Ja też w ciągu kilku minut potrafię dokonać cudu.

- Tak, ale ty po prostu wydajesz rozkaz!

Erica z uśmiechem patrzyła na syna, który otrzepywał spodnie Ryana. Potem klepnął chłopca po ramieniu, a ten zniknął wśród bujnej zieleni zimowego ogrodu, natychmiast zapo­minając o stłuczonym kolanie. Adam patrzył za nim z uśmie­chem, a po chwili usiadł na krześle obok fotela matki.

- Dawno nie widziałam, żebyś był taki pogodny - ode­zwała się Erica.

Adam założył nogę na nogę i przesunął palcem po kancie spodni.

- Dzieci w tym wieku są bardzo zabawne - mruknął w końcu.

- Hm... - Spojrzała mu w oczy. - Jestem zaskoczona, że to zauważyłeś. A może to śliczna Laura się do tego przyczy­niła?

Chciał dać jakaś wymijającą odpowiedź, ale zrezygnował.

- Całkiem odmieniła moje życie - wyznał. - Gdybym je­szcze wiedział, jak ją zatrzymać...

Zanim Erica zdążyła coś powiedzieć, bohaterka ich rozmo­wy pojawiła się między liśćmi palmy. Poprawiła zsunięty na jedno ucho beret i otrzepała spódnicę z pyłu. Podeszła do sto­jącego przy nich ogrodowego stołu i z trochę nerwowym uśmiechem wzięła szklankę wody, którą wcześniej poczęsto­wała ją Erica. Wypiła długi łyk i powachlowała się dłonią dla ochłody.

- Co za wspaniała szklarnia - powiedziała, odstawiając szklankę. - Już zapomniałam, że może być tak ciepło.

- Ten ogród to moja oaza w długie, zimowe miesiące - przyznała Erica. - Im jestem starsza, tym bardziej go doce­niam.

- Tak tu zielono. - Laura z podziwem obejrzała się za sie­bie. - To niesamowite, widzieć tyle tropikalnych roślin, kiedy wokół leży śnieg.

Rzeczywiście, śnieżne zaspy piętrzyły się tuż przy szkla­nych ścianach, a wewnątrz było niemal dwadzieścia pięć stopni ciepła. Szklarnia babci zawsze była ulubionym miejscem zabaw dzieci. Teraz chłopcy ganiali się między paprociami w doni­cach, a Wendy bawiła się w gotowanie, używając pustych doniczek i narzędzi ogrodniczych. Laura zdążyła usiąść, kiedy Ryan wystawił głowę spomiędzy zielonych liści i krzyk­nął:

- Laula! Laula! Chodź, zobacz!

Natychmiast się poderwała, ale Adam chwycił ją za rękę.

- Nie męczcie Laury - upomniał Ryana. - Pobawcie się przez chwilę sami.

Ryan wyszedł zza zielonej ściany, wyraźnie rozżalony.

- Ale tato... - zaczął błagalnie.

- Żadnego „ale tato” - spokojnie przerwał mu Adam. - Idź się bawić. Laura posiedzi z nami.

Ryan z buzią w podkówkę niechętnie wrócił do zabawy. Niemal natychmiast z głębi szklarni dobiegł rozdzierający krzyk i Ryan wytoczył się spomiędzy zieleni. Postać Robbiego mignęła między rzędami roślin.

Laura skoczyła na równie nogi.

- Robbie!

Adam wstał, znów chwycił ją za rękę i posadził na krześle.

- Ja się tym zajmę - powiedział i ruszył na poszukiwanie Robbiego. Po drodze sprawdził, czy Ryanowi coś się nie stało. Malcowi, oczywiście, nic nie było, uronił tylko kilka kroko­dylich łez.

- Lobbie mnie zatakował! - oznajmił dramatycznym to­nem, godnym Oscara.

Adam podniósł go i otrzepał mu ubranie.

- Nic ci nie jest. Idź, pobaw się z Wendy. Ja się zajmę twoim bratem.

Ryan skinął głową i z zadowoloną miną poszedł dręczyć siostrę. Adam zagłębił się w cieplarnianej dżungli, ale nigdzie nie zobaczył Robbiego. Wyszedł na środek alejki i oparł ręce na biodrach.

- Pokaż się, Rob. Słyszysz mnie? Wyjdź natychmiast. - Odpowiedział mu jedynie szelest liści. Adam zerknął przez ramię. Laura wydawała się pogrążona w rozmowie z Ericą, ale ukradkiem spoglądała w jego stronę. Adam zwrócił twarz w kierunku, z którego dobiegał podejrzany szelest. - Robbie, jeśli natychmiast nie wyjdziesz, przez tydzień nie bę­dziesz oglądał telewizji. Masz trzy sekundy. Odliczam. Raz... dwa...

Robbie odsunął wielki liść i wyszedł w alejkę. Głowę miał spuszczoną, ramiona przygarbione. Adam stłumił uśmiech, przybrał srogi wyraz twarzy i kiwnął na syna palcem. Ten zbli­żył się, wlokąc nogę za nogą Ojciec przyklęknął i spojrzał mu prosto w oczy.

- A teraz powiedz, dlaczego „zatakowałeś” brata.

- Bo jestem lwem! - wyjaśnił chłopiec grubym głosem.

- Ten lew zaraz trafi do klatki, jeśli nie przestanie atakować ludzi. Przeproś grzecznie brata, a zapomnimy o całej sprawie, dobrze?

- Dobrze - zgodził się Robbie i natychmiast poweselał.

- No to do dzieła.

Wymachując ramionami, chłopiec podszedł do brata i po­wiedział:

- Przepraszam, że chciałem cię zjeść. Ryan bez urazy poklepał go po ramieniu.

- Telaz ja jestem lwem - zdecydował i obaj zniknęli wśród palm.

Wendy teatralnie przewróciła oczami, energicznie mieszając piasek w doniczce.

- Ach, te chłopaki - wymamrotała z niesmakiem.

- Bądź grzecznym lwem! - zawołał Adam.

- Dobze! Nie zjem nikogo - zapewnił Ryan. Adam roześmiał się cicho i wrócił do stołu.

- Przy dzieciach nie można się nudzić - stwierdził. Erica spojrzała na niego rozbawiona.

- Sama to wiem najlepiej. Dałeś mi niezłą szkołę, a o two­ich siostrach nawet nie wspomnę.

- Ależ ja byłem przemiłym dzieckiem! - zaprotestował żartobliwie. - Wiele razy mi to powtarzałaś.

- Bo to prawda, ale byłeś też ruchliwy jak żywe srebro i łatwo się obrażałeś.

- Bliźniacy też są wyjątkowo ruchliwi - stwierdziła Laura. - Który z nich pani zdaniem najbardziej przypomina ojca?

- Do ojca najbardziej jest podobna Wendy - z uśmiechem odrzekła Erica. - Wrażliwa, łatwo się dąsa, długo żywi urazę, ale ma wielkie, kochające serce.

- Wcale nie żywię długo urazy - oburzył się Adam.

- Nie? - zdziwiła się Erica. - A może zapytaj o to ojca. Adama zastanowił się. Czyżby przez te wszystkie lata czuł do ojca urazę? Poruszył się niespokojnie.

- A jak on się miewa?

- Dlaczego mnie o to pytasz? - zdziwiła się matka. - Oj­ciec nic mi nie mówi. Przecież jesteśmy w separacji, zapo­mniałeś?

Adam westchnął.

- Kiedy to się wreszcie skończy? Przecież to nie ma sensu. Tata powinien być przy tobie. Powinien też pozostać u steru firmy. Rocky i Luke zasłużyli na przyjęcie, a skoro już po­rządkuję ten świat, to jeszcze powiem, że Kate powinna być z nami. Gdyby żyła, nie dopuściłaby do tego, co się teraz dzie­je. Wiesz o tym, prawda?

Erica uśmiechnęła się blado.

- Owszem, wiem. Nasza Kate umiała trzymać rodzinę w ryzach, co wychodziło wszystkim na dobre. - Oczy zaszły jej łzami. - Teraz brakuje mi jej nawet bardziej niż na początku. Wiem, że twój ojciec też za nią tęskni.

- Kate była naszym drogowskazem - wyjaśnił cicho Adam. - Bez niej rodzina brnie na manowce.

Erica spojrzała na Laurę.

- Bardzo żałuję, że jej nie poznałaś.

- Jestem pewna, że to była bardzo mądra kobieta. Można się tego domyślić choćby po tym, co zostawiła Adamowi w spadku.

- W spadku? - Erica zerknęła na syna. - No właśnie. Czę­sto się zastanawiałam, dlaczego zapisała ci te zdjęcia.

Adam, trochę zażenowany, opisał zawartość obu albumów, w których nie było ani jednego zdjęcia dzieci z ojcem.

- Laura to zauważyła - dodał. - Nie mam żadnych wąt­pliwości. Kate chciała mnie ostrzec, że robię to samo, co tak bardzo potępiałem u ojca.

- Cała Kate - stwierdziła Erica i spojrzała na Laurę. Adam odgadł, o czym myśli matka.

- Tak - zgodził się. - Cała Kate. Laura siedziała pogrążona w myślach.

- Sytuacja wcale nie jest taka beznadziejna - odezwała się nagle. - Dobrze znaliście Kate, więc wystarczy pomyśleć, co ona by w danej sytuacji zrobiła, i zrobić to samo. Ktoś musi porozmawiać z twoim ojcem, Adamie. Ktoś, z czyim zdaniem się liczy, ktoś taki, jak... ty.

- Ja? - powtórzył z niedowierzaniem. - Ojciec na pewno nie zechce mnie wysłuchać.

- Ależ wysłucha cię - wtrąciła Erica. - Czy nakłaniałby cię do pracy w firmie, gdyby nie ufał twojemu osądowi?

Adam poczuł ukłucie w sercu.

- Fakt pozostaje faktem - upierał się. - Nie mam zamia­ru angażować się w interesy, a ojciec i tak zawsze robi, co chce.

- Nie chodzi mi o to, żebyś mu radził w interesach - tłu­maczyła Erica. - Powiedz mu tylko, jak bardzo ci na nim za­leży i że rodzina się boi, że go utraci. Właśnie tak postąpiłaby Kate.

Trudno się było z tym nie zgodzić. W głębi serca wiedział, że matka ma rację, ale... Spojrzał na młodą kobietę, która tak odmieniła jego życie. Nie po raz pierwszy dała mu wskazówkę, pokazała drogę. Zdał sobie sprawę, że gdyby nie Laura, wciąż miotałby się w ciemnościach, zastanawiał, dlaczego dzieci go nie kochają, bezowocnie szukał pracy i odpychał od siebie człowieka, którego miłości i aprobaty pragnął od dzieciństwa. Gdyby nie Laura... Przeszedł go zimny dreszcz.

- Zadzwonię jutro do taty i zaproszę go na lunch - oznaj­mił w końcu.

Rozejrzał się po wielkiej, eleganckiej sali, nie zwracając uwagi na gwar rozmów. Ciekawe, czy ojciec już przyszedł? Jego wzrok przyciągnęła jakaś ubrana na czarno kobieta przy stole nieco ukrytym za kolumną pośrodku restauracji. Jej twarz przysłaniała gruba woalka, ale w jej postaci było coś znajo­mego. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, kątem oka spo­strzegł jakiś ruch. Ojciec machał do niego z drugiego końca sali. Przyszedł wcześniej, co znaczyło, że mu zależy. Adam ucieszył się, lecz nie potrafił stłumić poczucia winy. Podczas rozmowy telefonicznej słyszał radość w głosie ojca. Nie spo­dziewał się, że zwykłe zaproszenie na lunch tak go uraduje. Zawstydziło go to, bo przecież mógł wykonać ten prosty gest dużo wcześniej.

Kiedy podszedł do stołu ojca, po drodze rozpinając mary­narkę, Jake wstał i wyciągnął ramiona. Energicznie uścisnęli sobie dłonie i serdecznie poklepali się po plecach. Zdał sobie sprawę, że ojciec często witał się z nim w ten sposób, więc nie był taki chłodny, jak mu się wydawało.

- Boję się nawet zgadywać, dlaczego mnie tu zaprosiłeś - powiedział Jake, kiedy przeglądali menu. - Czyżbyś się w końcu zainteresował naszym rodzinnym biznesem?

Adam roześmiał się, zdziwiony, że tym razem to pytanie wcale go nie rozgniewało.

- Przykro mi, tato. Rodzinne spółki nadal będą musiały sobie radzić beze mnie. Zdradzę ci, że znalazłem już zajęcie, a dokładnie mówiąc, będę je miał, kiedy sfinalizuję transakcję.

Jake zaakceptował tę nowinę ze spokojem.

- Co to za praca?

- Ostatnio odkryłem w sobie zamiłowanie do antyków - wyjaśnił Adam, uśmiechając się do siebie. Opowiedział ojcu o swej decyzji kupna antykwariatu Jane. Ku jego zaskoczeniu Jake nie skrytykował jego wyboru.

- Jeszcze nie słyszałem, żebyś mówił o czymś z takim entuzjazmem. Co więcej, wydaje mi się, że ostatnio jesteś bardzo szczęśliwy.

Adam zmarszczył brwi. Czyżby miał to wypisane na czole? A może po prostu dawniej był wyjątkowo zgorzkniały?

- Co masz na myśli, mówiąc „ostatnio”?

Jake przechylił głowę, jakby się zastanawiał, na ile się zdra­dzić ze swoimi przemyśleniami. Najwyraźniej postanowił po­wiedzieć wszystko.

- Wreszcie wyglądasz... jak człowiek spełniony. Wiem, że śmierć Diany tobą wstrząsnęła, ale wiem też, że nie byłeś z nią szczęśliwy. Już dawno się domyśliłem, że wojsko było dla cie­bie ucieczką od małżeństwa.

- Ależ to jakaś niedorzeczność - zaprotestował, lecz słowa ojca nim wstrząsnęły.

Jake niedbale wzruszył ramionami.

- Wcale nie, synu. Wiem, jak wygląda zakochany męż­czyzna, jak się zachowuje, co jest dla niego najważniejsze. Mał­żeństwo nie było dla ciebie najważniejsze. Oczywiście, speł­niałeś wszystkie oczekiwania Diany, ale żadne z was nie pra­cowało nad tym związkiem. Nawet kiedyś jej mówiłem, że źle robi, pozwalając ci na ucieczkę.

- A co ci odpowiedziała? - zapytał, udając, że go to nie­wiele obchodzi.

Jake westchnął.

- Stwierdziła, że jest bardzo zadowolona ze swojego życia i że jeśli przed kimkolwiek uciekasz, to przede mną.

Adam miał pogodną minę, ale w jego głosie słychać było gorzki smutek.

- Cieszę się, że była szczęśliwa. A jeśli chodzi o to, czy uciekałem od ciebie...

- Nie musisz mi nic wyjaśniać - przerwał mu szorstko oj­ciec. - Chciałem ci tylko uzmysłowić, że nie kochałeś Diany, za to teraz kogoś kochasz.

- Skąd ci to przyszło do głowy?

- Rozpoznaję to spojrzenie. Ja też tak wyglądałem, kiedy poznałem twoją matkę.

Adam wykorzystał okazję, żeby zmienić temat.

- A więc kochasz mamę? W dziwny sposób to okazujesz. Wyprowadziłeś się do domu dziadka.

- Moje uczucia do twojej matki nie mają z tym nic wspól­nego - tłumaczył Jake z rezygnacją.

- Więc dlaczego odszedłeś?

Ojciec miał taką minę, jakby dźwigał na barkach ciężar całego świata.

- Nie mogę ci tego wytłumaczyć. Ani tobie, ani twojej matce.

- Spróbuj.

Ta propozycja niemal go rozbawiła.

- Oboje nie wierzycie, że robię to, co dla nas najlepsze. Adam instynktownie pojął, że nadszedł czas, by zmienić charakter stosunków łączących go z ojcem. Nie chciał więcej się z nim kłócić, walczyć o to, by za wszelką cenę postawić na swoim. Nie chciał uciekać. Pragnął tylko... pokoju.

Impulsywnie chwycił ojca za rękę, wyczuwając, że same słowa nie wystarczą.

- Ufam ci, tato - powiedział. - Nie mam wątpliwości, że postępujesz jak możesz najlepiej. Przyszedłem tu właśnie po to, żeby ci to powiedzieć. I jeszcze, że... - Okazało się to trudniejsze, niż się spodziewał. - Bardzo cię kocham.

Jake Fortune wyglądał, jakby go ktoś zaatakował. Potem usta mu zadrżały. Uścisnął rękę syna i niespokojnie poruszył się na krześle. Stopniowo odzyskiwał panowanie nad sobą.

- Oczywiście, że mnie kochasz. Tak samo... jak ja ciebie.

- Ostatnie słowa wymówił szybko i niemal natychmiast znów przybrał nonszalancką pozę. - Co do tego nigdy nie było wąt­pliwości. - Spuścił głowę i bawił się serwetką, starając się nie pociągać nosem.

Adam czuł ucisk w gardle i łzy pod powiekami. Kilka razy odetchnął głębiej, żeby się uspokoić.

- Skoro już to sobie wyjaśniliśmy - zaczął oficjalnym to­nem - to może wrócisz do domu albo przynajmniej zadzwonisz do mamy.

Jake skrzywił się.

- Nie mam jej nic do powiedzenia. Nic się nie zmieniło.

- Możesz jej powiedzieć to, co właśnie powiedziałeś mnie - zasugerował Adam. - A potem możecie razem zaplanować przyjęcie dla Rocky i Luke'a. - Jake znów się skrzywił, ale syn nie ustępował. - Luke zasługuje na oficjalne powitanie, a Rocky na błogosławieństwo rodziców. Poza tym będzie to dobra okazja, żebyśmy pokazali reszcie, że nadal ci ufamy.

Jake przeciągle spojrzał w oczy syna.

- Zrobilibyście to dla mnie?

- Oczywiście. Rozmawiałem niedawno z Caroline. Wraz z Nickiem stoi po twojej stronie, Allie również. Jestem pewien, że Natalie i Rachel myślą tak samo. A jeśli sądzisz, że to po­może, zadzwonię nawet do ciotki Lindsay i ciotki Rebeki. Da­my im do zrozumienia, że oczekujemy ich poparcia.

Ojciec nadal miał poważna minę.

- Nie wiem, czy to ma jakiekolwiek znaczenie. Tym razem Nathaniel wydaje się zdeterminowany. Ale nie wiesz, jak bardzo ci jestem... - Głos mu zadrżał, ale nie musiał już więcej mówić.

Zbliżył się do nich kelner z zamówionymi daniami, więc Adam rozłożył serwetę na kolanach.

- Zadzwonisz do mamy i powiesz jej, że wydajemy przy­jęcie, czy ja mam to zrobić?

- Zadzwonię sam. - Ojciec chwilę milczał. - Ale powiedz mi, co cię tak odmieniło. Skąd to nowe podejście do życia?

Kelner właśnie zaczął nakładać potrawy na talerze, więc na chwilę zamilkli. Adam nagle poczuł, że musi jeszcze raz spojrzeć na tę zawoalowaną kobietę. Obejrzał się, ale jej krzesło było puste. Potrząsnął głową i uśmiechnął się lekko.

- Jedz, tato, a ja ci opowiem o wyczynach twoich wnuków. Jake chciał zaprotestować, lecz tylko skinął głową.

- Z przyjemnością posłucham.

Na miłej rozmowie upłynęło im pół godziny. Kiedy kelner przyniósł rachunek, żartobliwie się spierali, kto ma zapłacić. W końcu, po raz pierwszy, Adam wygrał. Jake'owi bardzo się nie podobało, że syn stawia mu lunch, ale jakoś to przełknął. Ojciec był umówiony jeszcze z kimś, więc Adam wstał, by się pożegnać. Ich uścisk był serdeczny jak nigdy. Gdy się roz­dzielili, Jake był bardzo wzruszony, ale szybko przybrał bez­troską minę, ponieważ dostrzegł, że zbliża się znajomy, z któ­rym miał się spotkać w interesach. Z szerokim uśmiechem przedstawił mu Adama.

- To jest mój syn. Przed chwilą zafundował mi lunch. Adam nigdy przedtem nie widział przybysza, ale ten najwyraźniej był dobrym znajomym ojca.

- Zazdroszczę ci - stwierdził. - Mój syn funduje mi tylko kłopoty.

Jake z dumą poklepał Adama po plecach.

- Mój syn to były wojskowy, teraz będzie się zajmował zupełnie czym innym. A żebyś zobaczył jego dzieci! Po prostu aniołki.

- Raczej diabełki, ale dzięki nim czuję, że żyję - roześmiał się Adam.

Rozstali się w radosnym nastroju. Kiedy Adam zmierzał do wyjścia, ogarnęło go dziwne uczucie. Zatrzymał się i ro­zejrzał dokoła. Dostrzegł kobietę w czerni. Miała na sobie duży kapelusz z gęstą woalką, przesłaniającą jej twarz. W okrytej czarną rękawiczką ręce trzymała białą chustkę i wyglądała tak, jakby płakała. Kiedy zauważyła, że na nią patrzy, zesztywniała, więc odwrócił wzrok i poszedł dalej. Nagle zdał sobie sprawę, kogo mu przypomina, ruchami i postawą.

Kate! Nie dość, że miękło mu serce, to jeszcze wzrok za­czynał płatać figle. To pewnie życie cywila ma na niego taki zgubny wpływ. A może po prostu Kate byłaby zadowolona z tego, co tu dzisiaj zaszło, i dlatego wydawało mu się, że ją spotkał. Miał nadzieję, że patrzy na niego gdzieś z góry i widzi, jak dobrze mu się przysłużył spadek, który mu zapisała.

Laura czekała jak na szpilkach. Kiedy usłyszała odgłos otwierającej się bramy do garażu, pobiegła Adamowi na spot­kanie. Chłopcy spali, a Wendy zajęła się kolorowaniem obraz­ków. Spotkali się w drzwiach. Na jej widok twarz mu się roz­jaśniła.

- Bardzo jesteś ciekawa, jaki efekt przyniosło twoje wtrą­canie się w cudze sprawy, co?

- Wcale się nie wtrącałam! - broniła się. - Po prostu coś zasugerowałam, a twoja mama to podchwyciła. Zresztą, była to bardzo rozsądna sugestia. - Adam milczał. Powoli zdejmo­wał płaszcz i wieszał w szafie. W końcu zniecierpliwiona Lau­ra tupnęła nogą. - No i jak poszło?

Ku jej zdziwieniu Adam sprawdził, czy w korytarzu jest pusto. Potem zatarł ręce i przyciągnął ją do siebie.

- Miałaś rację - oznajmił. - Wszystko poszło doskonale. Dziękuję.

- Tak się cieszę. Choć, prawdę mówiąc, od początku...

- Och, cicho bądź! - nakazał i bez zbędnych wstępów za­czął ją całować.

Wiedziała, że powinna go odepchnąć, ale nie miała na to ochoty. Objęła go i przytuliła się mocniej. Po krótkiej chwili poczuła jego pobudzoną męskość. Wiele by dała, żeby...

- Tatusiu!

Pełen oburzenia dziecięcy głosik zupełnie nie pasował do jej nastroju. Odskoczyli od siebie jak oparzeni, a Laura z im­petem wpadła na ścianę i Adam musiał ją podtrzymać, by nie straciła równowagi. Wendy patrzyła wyczekująco, niecierpliwie stukając stopą o podłogę.

- Tatusiu, co robiłeś Laurze? - zapytała surowo.

Adam z diabelskim błyskiem w oku spojrzał na Laurę. Po­chylił się i spojrzał córce prosto w oczy.

- Całowałem ją - powiedział bez ogródek. Wyprostował się, przyciągnął Laurę i mocno pocałował ją w usta, a potem znów spojrzał na Wendy. - I bardzo dobrze mi to szło. A teraz uciekaj.

Laura nie posiadała się ze zdumienia, kiedy dziewczynka wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się.

- Dobrze - odrzekła zgodnie i podśpiewując, odbiegła. Adam roześmiał się serdecznie.

- Wydaje mi się, że nie ma nic przeciwko temu - oznajmił oszołomionej Laurze. Zanim oprzytomniała, znów zaczął ją go­rąco całować. Objęła go, ale nie potrafiła całkiem się zapo­mnieć.

- Adam, nie powinniśmy. Wkrótce będę musiała... Chwycił ją za ramiona i mocno potrząsnął.

- Przestań. Nie teraz. Pozwól mi choć przez chwilę być szczęśliwym.

Nie potrafiła się oprzeć takiej prośbie. Zatraciła się w po­całunku, zapominając o strachu. Po raz pierwszy zaświtała jej w głowie pewna myśl. Może jednak nie będzie musiała od­chodzić. Być może Doyal jednak jej nie znajdzie, może nawet już zrezygnował z poszukiwań. Czy ma porzucić wszystko, na czym jej zależy, tylko dlatego, że wyolbrzymia grożące jej nie­bezpieczeństwo?

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Witajcie, moje skarby! - Erica przystanęła w drzwiach jadalni i uśmiechnęła się do wnuków.

Wyglądała jak zwykle pięknie i elegancko, a w jej oczach Laura dostrzegła jakieś nowe, jasne światło.

Adam wstał i wskazał matce krzesło przy stole.

- Może zjesz coś z nami? - zaproponował.

Erica spojrzała na nich, jakby chciała nasycić się widokiem zgromadzonej przy stole rodziny, i potrząsnęła głową.

- Nie, dziękuję. Przyszłam tylko powiedzieć, że nasz mały spisek się udał. Ojciec wyraził zgodę na przyjęcie.

- Tak, wiem - odrzekł Adam z błyskiem w oku. Erica spojrzała na Laurę.

- Chciałam ci podziękować, Lauro.

- A za co? - spytała dziewczyna, trochę zmieszana.

- Za wiele rzeczy. Ale zwłaszcza za to, że przekonałaś Ada­ma, żeby zawarł pokój z ojcem. - Przeniosła wzrok na syna. - Jake jeszcze nigdy nie był taki... uczuciowy. Bardzo mu pomogłeś.

Adam schylił głowę i odchrząknął.

- Tak, zdaje się, że z wiekiem... zaczyna mięknąć.

- Nie powiemy mu tego! - Roześmiała się, szczęśliwa i spokojna. - A jeśli chodzi o przyjęcie... Ojciec zasugerował barbecue albo, jeszcze gorzej, kuchnię polową. Ty znasz Luke'a i jego upodobania. Co byś mi radził?

- Cóż... Luke to człowiek o barwnej przeszłości i dużym poczuciu odpowiedzialności. Wydaje mi się, że będzie się czuł trochę skrępowany bez względu na to, co podasz.

- Rozumiem. - Erica zagryzła wargi. - A więc nic osten­tacyjnego, głównie przekąski.

- Jak cię znam, to będzie bardzo eleganckie przyjęcie. - Adam ucałował matkę w czubek głowy.

- Eleganckie, ale niezbyt oficjalne - obiecała Erica. - Teraz siadaj i jedz. Ja jeszcze uściskam wnuki na pożeg­nanie.

Adam doprowadził ją do szczytu stołu, potem usiadł i roz­łożył sobie serwetę na kolanach. Erica ucałowała rozchichota­nych chłopców, a gdy podeszła do Wendy, dziewczynka przy­klękła na krześle, zarzuciła babci ręce na szyję i coś wyszeptała jej do ucha. Erica uniosła brwi i spojrzała na syna, potem na Laurę.

- Naprawdę to zrobił? - zapytała, roześmiała się cicho i dodała coś szeptem wprost do ucha wnuczki.

Laura poczuła, że policzki ją pieką. Domyśliła się, co We­ndy powiedziała babci, a na wspomnienie tamtego pocałunku w korytarzu zaczerwieniła się jeszcze bardziej. Właściwie sło­wo „pocałunek” nie opisywało tego, ci się tam stało. Gdyby chłopcy się nie obudzili...

Erica pocałowała Wendy i podeszła do Laury.

- Jake mówi, że jesteś cudotwórczynią - powiedziała ci­cho. - Podzielam jego zdanie. - Ku zaskoczeniu Laury, po­chyliła się, przyłożyła aksamitny policzek do policzka dziew­czyny i lekko ją uściskała. Laura nie mogła wydobyć z siebie słowa. - Cóż, muszę uciekać. Miłej kolacji. Zadzwonię i po­dam wam datę przyjęcia.

- Odprowadzę cię. - Adam podniósł się zza stołu.

- Nie trzeba. - Przesłała im pocałunek i szybko wyszła z jadalni, puszczając oko do Wendy.

Laura spojrzała na Adama.

- Uszczęśliwiłeś ją.

- Ja? To ty jesteś cudotwórczynią.

- Nie wygłupiaj się.

- Kto się wygłupia? Nikt nie wie lepiej ode mnie, jakie zmiany wniosłaś do tej rodziny. - Chciała coś odpowiedzieć, ale położył jej palec na ustach. - A kto wprowadził zmiany w moim życiu? Kto zwrócił moją uwagę na to, o czym wszy­scy wiedzieli, ale nikt mi nic nie mówił? Inna sprawa, że pew­nie bym nikogo nie słuchał. Kto pomógł mi zrozumieć, co mnie naprawdę interesuje? Kto mi pokazał, że trochę szczerego uczucia leczy duszę? - Spojrzał znacząco na dzieci. - Kto mnie ocalił przed całkowitym chaosem?

- To również twoja zasługa - upierała się. Z uśmiechem zaczął jeść.

- Bardzo się cieszę z tego przyjęcia - stwierdził, zmienia­jąc temat. - Zabawimy się.

- Na pewno będziesz się dobrze bawił - mruknęła. Adam odłożył nóż i widelec.

- Nie. Oboje będziemy się dobrze bawić - poprawił ją.

- Oboje? - powtórzyła zaskoczona.

- Nie sądzisz chyba, że pójdę tam sam.

- Och, ale... - Laura była oszołomiona. - To przecież ro­dzinna impreza. Jestem pewna, że twoja matka nie przewiduje mnie na liście gości. I nie szkodzi. Doskonale to rozumiem.

- Oczywiście, że mama chce cię zaprosić, a gdyby jakimś cudem o tym zapomniała, to ja bym to zrobił.

- Ale ja nie mogę... Odchylił się od stołu.

- Możesz i pójdziesz. To przecież dzięki tobie przyjęcie dojdzie do skutku, bo ty namówiłaś mnie do rozmowy z ojcem. Nawet sobie nie wyobrażam, że mógłbym tam nie pójść. Rocky to moja młodsza siostra, no i znam Luke'a. Będzie mu łatwiej, jeśli w tłumie zobaczy znajomą twarz.

- Ależ, Adamie, ty musisz pójść, natomiast ja nie należę do rodziny i taka rodzinna gala to nie miejsce dla mnie.

- Pójdziesz, bo bez ciebie na pewno się tam nie pokażę - oznajmił stanowczo. Chwycił sztućce, odkroił kawałek przy­rządzonego przez Beverly kurczaka z bazylią i zaczął ener­gicznie jeść. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. Nagle po­chylił się ku niej. - Nie będziemy o tym więcej dyskutować. Chcę, żebyś ze mną poszła, moja matka się ciebie spodziewa, i tata również, tego jestem pewien.

Uśmiechnęła się nieśmiało. Jeśli on tak bardzo tego chce, a jego rodzice aprobują jej obecność, to niech będzie. Pozostał tylko jeden problem, o którym trudno jej było mówić. Zagryzła wargi i powiedziała cicho:

- Ale ja nie mam w co się ubrać... Lekceważąco machnął ręką.

- O to się nie martw. Wybierzemy się po zakupy.

Dla niego to był drobiazg, ale dla Laury wielki problem. Nie chciała skompromitować go przed rodziną nieodpowied­nim strojem, ale nie chciała też wydawać jego pieniędzy na suknię wieczorową. Przyszło jej do głowy, że być może na zakup kreacji wystarczą jej niewielkie oszczędności.

Postanowiła zadzwonić do Jane lub nawet do Eriki i po­prosić o radę w sprawie stroju. Będzie musiała pojechać do miasta, by znaleźć coś odpowiedniego. Na chwilę wrócił dawny strach, że narazi się na spotkanie z Doyalem, ale wytłumaczyła sobie, że Minneapolis to wielkie miasto i ryzyko natknięcia się na Doyala jest bardzo nikłe. Poza tym, może już przestał jej szukać, stwierdziwszy, że nie poszła na policję i już pewnie nie pójdzie, choćby z obawy o samą siebie.

Adam wziął ją za rękę, wyrywając z zamyślenia.

- Czym się martwisz? Nikt cię tam przecież nie ugryzie. No, chyba że ja. - Żartobliwie chwycił zębami grzbiet jej dłoni, a po­tem ucałował to samo miejsce. Poczuła, że przechodzi ją dreszcz.

- Tatusiu, pocałuj ją jeszcze raz! - zawołała Wendy. Adam wypuścił dłoń Laury, a ona się zaczerwieniła. Ryan zakrył sobie ręką usta, jakby się bał, że ojciec i jego zechce pocałować, a Robbie zaczął chichotać jak opętany i głośno cmokać. Adam spojrzał na Laurę przepraszająco i uciszył dzie­ci spojrzeniem.

- Jedzcie - nakazał surowo, a potem puścił do nich oko. Trzy głowy pochyliły się nad talerzami. Adam przysunął się do Laury, osłonił dłonią usta i wyszeptał: - Później...

Laura czuła, że robi jej się gorąco. Miała ochotę wymierzyć mu kuksańca. To wszystko jego wina. Gdyby nie patrzył na nią tak, jakby chciał ją zjeść na miejscu, gdyby jego dotyk nie przyprawiał ją o elektryzujące dreszcze, gdyby nie rozko­chał jej w sobie...

Tak, właśnie to był główny problem. Chociaż bardzo się starała, nie potrafiła stłumić w sobie miłości do Adama. A trze­ba było prawdziwego cudu, by ta miłość nie złamała jej serca.

Postanowiła nie dzwonić do matki Adama, ponieważ nie chciała się narzucać. Została jej Jane, ale zanim zebrała się na odwagę, by do niej zadzwonić, w jej głowie powstała wizja wymarzonej sukni, na której widok nawet księżniczka z bajki pozieleniałaby z zazdrości. Słowa Jane podziałały na nią jak kubeł zimnej wody.

- Och, ja pewnie włożę jakieś bardziej eleganckie spodnie i jedwabną bluzkę, czy coś w tym guście - oznajmiła Jane. - Szczerze mówiąc, jeszcze się nad tym nie zastanawiałam.

Laura ze wstydem stwierdziła w duchu, że ona ostatnio właściwie nie myśli o niczym innym. Wyobrażała sobie, że pojawi się na przyjęciu u boku Adama ubrana w olśniewającą kreację, nabytą za wyjątkowo przystępną cenę. Jane zasuge­rowała jej trzy różne sklepy, w których jej zdaniem można znaleźć coś odpowiedniego. Adam jednak nie zamierzał sko­rzystać z rady Jane i zdecydował, że odwiedzą pewien ele­gancki dom towarowy w centrum.

- Muszę też kupić coś dla dzieci - wyjaśnił. - Przecież chcemy, żeby wyglądały jak najlepiej, dla uhonorowania Rocky i Luke'a.

A więc znów „my”. Zawsze robiło jej się ciepło na sercu, kiedy używał tej formy. Wiedziała jednak, że igra z ogniem. To prawda, Adam jest z nią szczęśliwy, ale nawet jeśli Doyal jej teraz nie znajdzie, to i tak nie ma gwarancji na przyszłość. Gdy Adam stanie pewnie na nogach, rozkręci interes, może zechcieć zmienić tryb życia na bardziej luksusowy i poszuka innej partnerki. Na pewno jest wiele kobiet z towarzystwa, ele­ganckich i wykształconych, które chętnie by się zajęły Ada­mem i jego dziećmi. Te kobiety na pewno widywały handlarzy narkotyków jedynie na filmach. Nie miała wątpliwości, że zmierza ku katastrofie, lecz wiedziała, że to, co miała przeżyć przedtem, to będą najpiękniejsze chwile w jej nieszczęśliwym życiu.

Ku zaskoczeniu Laury dzieci nie pojechały z nimi po za­kupy. Adam poprosił o opiekę nad nimi swoją ciotkę, Rebekę, która okazała się być młodą, ładną kobietą, obdarzoną wielką intuicją i równie fascynującą jak powieści kryminalne, które pisywała.

- Potrzebuje jakiejś olśniewającej kreacji - powiedziała Adamowi, uważnie przyjrzawszy się Laurze. - Wybranie cze­goś odpowiedniego dla tak pięknej dziewczyny nie będzie trud­ne. Nawet dla ciebie, Adamie.

Adam pociągnął Laurę do drzwi.

- Ona już i tak jest olśniewająca - rzucił na odchodnym. Rebeka uśmiechnęła się tajemniczo. Jej spojrzenie mówiło:

ciebie już dawno olśniła.

Do miasta pojechali samochodem z napędem na cztery ko­ła, na wypadek, gdyby drogi nadal były zaśnieżone. Ku za­skoczeniu Laury, przez całą drogę słuchali muzyki klasycznej, głównie Czajkowskiego, który był jego ulubionym kompozy­torem. Laura, dzięki siostrze Agnes, była miłośniczką Mozarta, ale swoje jedyne taśmy zostawiła w Kolorado. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo brakowało jej muzyki. Adam zauważył, z jaką przyjemnością jej słucha, wybijając przy tym rytm stopą.

- To bardzo wciąga, prawda? - skomentował.

- Jak widać. - Roześmiała się.

Przez chwilę nucił pod nosem, a potem powiedział:

- Diana była wielbicielką popu. Ja jakoś nie potrafiłem się do niego przekonać. Wolę coś... trudniejszego.

- Tak, to cały ty - stwierdziła pogodnie.

- Ty też jesteś takim trudnym wyzwaniem. - Adam patrzył to na nią, to na drogę. - Czasami nawet trochę nadto trudnym.

Poczuła ciężar na sercu i spuściła wzrok. Zastanowiła się nad odpowiedzią.

- Wcale nie chcę być wyzwaniem - rzekła w końcu. - Chyba po prostu trochę się ciebie boję.

- Jak to?

Starannie dobierała słowa.

- Teraz znalazłam się najbliżej tego, co zawsze chciałam w życiu osiągnąć. To jest... zbyt piękne, żeby było prawdziwe.

Spojrzał na nią przenikliwie.

- A” co takiego chcesz w życiu osiągnąć?

- Chcę mieć dom, rodzinę... kogoś własnego.

- Tego nie trzeba się bać. To się nazywa bezpieczeństwo i miłość.

Miłość. To słowo zawisło między nimi niby tęcza, tak bli­ska, a jednak tak daleka. Czy zniknie, jeśli Laura ku niej sięg­nie? Jeszcze nie miała odwagi spróbować.

Jechali dalej przy dźwiękach muzyki, pogrążeni w myślach. Wkrótce dotarli do centrum miasta i stanęli przed budynkiem z błyszczącego granitu. Laura nigdy jeszcze nie robiła zakupów w domu towarowym, w którym personel odprowadza samo­chody klientów na parking, a windę obsługuje windziarz. Uz­nała, że to dla niej o wiele za eleganckie miejsce, nawet jeszcze zanim się okazało, że obsługiwać ich będzie nie sprzedawczyni, tylko osobista konsultantka, chuda kobieta w średnim wieku, znacznie lepiej ubrana niż Laura. Zaprowadziła ich do nie­wielkiej salki i wypytała o cel zakupów.

Laura zauważyła, że tutaj nazwisko Adama robi równie wielkie wrażenie, jak w małym St. Cloud. Jej osoba natomiast nie wywarła żadnego wrażenia. Konsultantka spojrzała na nią chłodno i raczej krytycznie, gdy Adam wyjaśnił, że panna Be­aumont potrzebuje wieczorowej kreacji na rodzinne przyjęcie.

- Czy przyjęcie będzie miało temat przewodni? - zapytała konsultantka, którą Laura nazwała w myślach nadętą snobką.

- Nie, nic takiego. Będzie eleganckie, ale nie sztywne. Konsultantka dała znak Laurze, by wstała. Zmierzyła ją wzrokiem od góry do dołu i powiedziała do swojej pomocnicy, dyskretnie krążącej w pobliżu:

- Rozmiar osiem, może sześć. - Przez chwilę patrzyła zna­cząco na biust Laury, a potem lekko pociągnęła nosem i po­kręciła głową. - Nie, rozmiar osiem będzie lepszy, najwyżej trzeba będzie zwęzić w talii. - Klasnęła w dłonie i na ten syg­nał podano im kawę i herbatę, a uniżeni sprzedawcy przynieśli im chyba pół sklepu.

Laura jeszcze nigdy nie widziała tylu pięknych strojów. Niektóre były dziwaczne, inne zapierały dech w piersiach - ale żaden się dla niej nie nadawał. Po niemal godzinie Adam wstał i odwołał panią Nadętą na bok. Chwilę coś szeptali, żywo ge­stykulując, a potem pani Nadęta znów klasnęła w dłonie i suk­nie zniknęły.

- Co się dzieje? - spytała Laura, gdy Adam usiadł.

- Zobaczysz. - Uśmiechnął się i poklepał ją po kolanie. Omal nie spadła z krzesła, kiedy po chwili rozpoczął się pokaz mody. Cztery wysokie, długonogie modelki przechadza­ły się przed nimi po miękkim dywanie, prezentując jedną kre­ację po drugiej. Laura patrzyła na to oniemiała z wrażenia. Nagle Adama zawołał:

- To jest to!

Laura nie wiedziała, która z sukien przykuła uwagę Adama, ale była pewna, że w żadnej z nich nie będzie wyglądała tak pięknie jak modelki. Konsultantka od razu odgadła, o który strój chodzi. Ruchem dłoni kazała zostać jednej modelce, od­prawiając pozostałe. Wybór padł na krótką suknię bez ramiączek, o obcisłej, ozdobionej drapowaniem górze i spódnicy w typie sarongu, o zachodzących na siebie połach, związanej w talii na zgrabny węzeł.

- To dobry fason, tylko zły kolor - oznajmił Adam. Konsultantka zamieniła kilka słów ze swoim personelem.

Po krótkiej chwili przyniesiono im nie tylko kilka sukni w róż­nych kolorach, ale również buty, pończochy, a nawet bieliznę - koronkową i szokująco skąpą - a wszystko to w dobranych do sukien odcieniach bieli, żółci, błękitu, zieleni, różu i czerni.

- Biała - zadecydował Adam, chociaż Laura, gdyby miała wybierać, zdecydowałaby się na różową.

- Doskonały wybór - zagruchała pani Nadęta. - Co pra­wda, to nie jest sezon na biel, ale doskonale nadaje się na wieczór. Fason też jest odpowiedni. Nie trzeba będzie nic prze­rabiać, po prostu ciaśniej zwiążemy sarong w talii. - Spojrzała z góry na Laurę. - Proszę za mną - poleciła.

Laura niepewnie podążyła za nią do przymierzami, gdzie czekały na nią stroje. Pomocnice Nadętej natychmiast zdjęły z niej ubranie, a potem pomogły włożyć kreację i wszystkie niezbędne dodatki. Zanim Laura się zorientowała, co się dzieje, miała na sobie błyszczące, nieprzezroczyste pończochy, które nie spodobały jej się od pierwszego wejrzenia. Jej nogi wy­glądały w nich grubo i brzydko. Kiedy zwróciła na to uwagę pani Nadętej, ta tylko pociągnęła nosem i oznajmiła:

- Niech pan Fortune o tym zadecyduje.

Laura wyszła z przymierzami, lekko chwiejąc się na zbyt wysokich obcasach, i z bladym uśmiechem rzekła do Adama:

- Nie podobają mi się te pończochy. A w tych butach zaraz zwichnę sobie kostkę.

- Proszę zmienić pończochy i buty - polecił Adam. Laura miała ochotę pokazać konsultantce język, kiedy ta z usłużnym uśmiechem wypełniła polecenie Adama. Wróciła do przymierzami i po chwili stanęła przed Adamem w cien­kich, białych pończochach i butach na niższym obcasie. Adam pochwalił zmiany, ale w jego oczach pojawił się cień wątpli­wości.

- Zobaczmy jeszcze, jak to będzie wyglądało w kolorze różowym - zaproponowała Laura.

Pani Nadęta nawet nie mrugnęła okiem, dopóki Adam nie skinął przyzwalająco głową. Tym razem jednak Laura nie dała się zdominować. Poprosiła o większy wybór dodatków i po krótkim namyśle zdecydowała się na cieniutkie, beżowe poń­czochy i pantofelki na cienkim, niezbyt wysokim obcasie, oz­dobione na czubku motywem przypominającym drapowanie na jej sukni. Różniły się nieco odcieniem od sukni, ale jedna z po­mocnic powiedziała jej szeptem, że buty można ufarbować na dowolny kolor. Laura przebrała się bez niczyjej pomocy i po kilku minutach wyszła z przymierzami naturalnym, pewnym krokiem.

Adam z entuzjazmem pochwalił jej wybór. Konsultantka doradziła mu jeszcze kupno płaszczyka z kremowego jedwabiu na różowej podszewce, kolczyków i bransoletki z syntetycz­nych kamieni, zwanych „różowym lodem”. Laura stanowczo twierdziła, że tego nie potrzebuje, ale Adam nie zważając na nią kupił wszystko, płacąc dyskretnie podany mu rachunek.

Laura wróciła do przymierzami. Duma walczyła w niej z kobiecą potrzebą podobania się. Może uda jej się pokryć koszt zakupu z oszczędności? Kobieta powiedziała, że płasz­czyk ma obniżoną cenę. W zadumie spoglądała na swoje od­bicie w lustrze. Jeszcze coś jej się nie podobało. Włosy. Długie i proste, jak nosiła je na co dzień. Co by tu z nimi zrobić? Mogła się poradzić Jane, Eriki lub nawet Rebeki, ale one pew­nie nic by w jej wyglądzie nie skrytykowały, by nie urazić jej uczuć. Pomyślała o wyniosłej konsultantce. Ta na pewno nie będzie się obawiała, że sprawi jej przykrość.

Trochę się bała zadać kobiecie to pytanie, ale ku jej za­skoczeniu pani Nadęta po wstępnych oględzinach pokazała jej, jak łatwo upiąć włosy z tyłu głowy w elegancki, prosty węzeł.

- Na powieki przyda się trochę cienia w neutralnym, be­żowym kolorze - pouczyła ją. - Rzęsy trzeba podkreślić brą­zowym tuszem, usta obwieść ciemniejszą konturówką i poma­lować szminką, najlepiej różową. - Jeszcze raz oszacowała Laurę wzrokiem. - Może też być czerwona. Róż nie będzie konieczny.

Laura podziękowała jej i przejrzała się w lustrze. Tak, teraz wygląda bardzo dobrze, wszystko jest takie, jak trzeba - suk­nia, buty, fryzura, nawet pończochy. Nieważne, ile to kosztuje. Za wszystko zapłaci, żeby tylko Adam był z niej dumny.

Już w dziale dziecięcym zaczęła podejrzewać, że jednak zakupy w tym domu są zupełnie nie na jej kieszeń. Sto sie­demnaście dolarów za sukienkę dla małej dziewczynki! Adam wybrał kilka rzeczy dla Wendy, Laura zasugerowała, żeby ku­pić jeszcze białe rajstopy, ale przy butach zawahała się. Adam co prawda odrysował kształt stóp dzieci na papierze, ale i tak się bała, że buty mogą okazać się za małe lub za duże.

- A co powiesz o tych? - Pokazał jej parę bucików w stylu baletek, o rozciągliwych brzegach.

Laura pochwaliła ten wybór, nie zdecydowała się natomiast na kupno butów dla chłopców. Postanowiła, że kupią je razem w St. Cloud. Za to wybrali dla malców dwie identyczne pary granatowych krótkich ogrodniczek, białe koszule, czerwone muszki i granatowe podkolanówki.

W ostatniej chwili Adam znalazł maleńką, skórzaną torebkę dla Wendy i portfeliki dla chłopców, ozdobione ich ulubionymi postaciami z kreskówek. Potem przeszli do działu męskiego, gdzie znalazł dla siebie dwurzędowy smoking, odpowiednią koszulę z żabotem, czarną szarfę i muszkę. Laura bawiła się doskonale, zwłaszcza że udało jej się niepostrzeżenie dodać do zakupów biały, kaszmirowy szalik dla Adama.

Potem zabrał ją na lunch do drogiej restauracji i przez cały czas flirtował z nią niestrudzenie. Potem odebrali zapakowane sprawunki i wyruszyli do domu. Laura była w doskonałym na­stroju. Kiedy Adam włączył się do ruchu, położyła mu rękę na ramieniu.

- Chcę cię o coś prosić.

Spojrzał na nią zaintrygowany, zatrzymując na dłużej wzrok na jej ustach.

- Proś, o co chcesz.

- Jesteś bardzo hojny, ale to, o co proszę, jest dla mnie bardzo ważne.

- Po prostu powiedz, co to jest.

- Chcę, żebyś mi pozwolił zapłacić za moje rzeczy. Beztrosko machnął ręką.

- Nie ma sprawy. Odtąd będziesz płaciła za wszystkie swo­je sprawunki.

- Chodzi mi o ten strój, który kupiliśmy dzisiaj. Spojrzał na nią zaskoczony i poruszył się niespokojnie.

- Lauro, skarbie, to chyba nie jest najlepszy pomysł.

- Bardzo cię proszę. To naprawdę jest dla mnie ważne. Potrząsnął głową.

- Kochanie, nie wiesz nawet... To znaczy, jestem pewien, że mogłabyś... Po prostu uwierz mi, że to nie jest dla ciebie najlepsza okazja, żeby potwierdzić swoją niezależność. Tym razem daruj sobie. W przyszłości...

- W przyszłości powiesz to samo - upierała się.

- Daję ci słowo honoru, że tak nie będzie. Poza tym, ja cię do kupna tych rzeczy namówiłem.

Laura westchnęła.

- Chcę, żebyś był ze mnie dumny, ale... - zaczęła łagod­nie, lecz Adam niespodziewanie zjechał na bok i zatrzymał się. Zaciągnął ręczny hamulec, objął ją i odwrócił ku sobie.

- Czyżby ci się wydawało, że czasami się ciebie wstydzę?

- No nie, może trochę...

- Nic podobnego!

Czuła, że serce mało nie wyskoczy jej z piersi.

- Adamie, tak bardzo się starałam, żeby się w tobie nie zakochać. Chcę, żebyś wiedział, że nie chodzi mi o pieniądze, pracę, a już na pewno nie o nazwisko. Zależy mi tylko na tobie, wyłącznie na tobie i niech nigdy co do tego nie będzie żadnych wątpliwości. Cokolwiek się stanie, wiedz, że to ty zdobyłeś moje serce, a nie to, co cię otacza.

- Laura... - Przyciągnął ją do siebie i pocałował. - Moja Laura. Nie wiesz nawet, ile te słowa dla mnie znaczą. Nikt . nigdy nie wprowadził w moje życie tyle światła i radości. Co bym zrobił, gdybyś nie stanęła na mojej drodze?

- Na pewno nie kupiłbyś tej sukienki! - zażartowała. Oparł czoło o jej skroń i roześmiał się cicho.

- Zapłać za ten ciuch, jeśli ci na tym zależy. Pamiętaj tylko, że kupiłbym wszystko, wszystko powiedział i zrobił, żeby cię przy sobie zatrzymać!

Nie powiedziała mu, że przy nim zostanie. W głębi duszy wiedziała, że tylko jedna rzecz mogła ją zmusić do odejścia.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Życie jest piękne.

Siedząc wygodnie na kanapie, Laura przeglądała czasopis­mo. Wendy leżała na brzuchu na puszystym dywanie i cicho nuciła, w skupieniu kolorując obrazki w nowej książeczce. Wyglądała jak uosobienie szczęśliwego dzieciństwa i Laura nie mogła spoglądać na nią bez cichej radości i satysfakcji.

Adam wszedł do pokoju z nosem utkwionym w grubej książce na temat historii amerykańskiego meblarstwa. Potknął się o niski stolik, ale tylko mruknął coś pod nosem i ostrożnie usiadł w fotelu. Nie podnosząc wzroku, przewrócił kartkę.

Laura uśmiechnęła się do siebie. Przyglądała mu się z mi­łością, a on jakby wyczuł na sobie jej wzrok. Opuścił książkę i spojrzał na nią. Chłopcy zachowywali się podejrzanie cicho, więc zapytała go, czy nie wie, gdzie się podziewają. Okazało się, że bawią się grzecznie w swoim pokoju. Przez chwilę pa­trzyli na siebie, a powietrze miedzy nimi niemal drżało od ero­tycznego napięcia. Nawet gdy Adam wrócił do lektury, ją nadal przenikało uczucie szczęścia i oczekiwania.

Ten wspaniały nastrój pojawił się w dniu, kiedy pojechali do miasta po zakupy. Pamiętała każde słowo i gest Adama, zwłaszcza to, co powiedział pod koniec. „Kupiłbym wszystko, wszystko bym powiedział i zrobił, żeby cię przy sobie zatrzy­mać!” To zdanie nadal przyprawiało ją o radosny dreszcz. Pamiętała też, jak zareagował, kiedy przyniosła mu swoje ciężko zarobione pieniądze i koniecznie chciała się dowiedzieć, ile zapłacił za jej kreację.

Nie podobało mu się to, ale zgodził się, by zwróciła mu pieniądze. Kiedy się dowiedziała, o jaką sumę chodzi, niemal się zakrztusiła, ponieważ suma ta ponad dwukrotnie przewy­ższała jej oszczędności. Nadal jednak upierała się przy swoim, więc wynegocjowali kompromis. Miała zapłacić za suknię, pończochy i buty, ale płaszcz, biżuteria i bielizna miały być prezentem od Adama. Nawet ta kwota przewyższała jej osz­czędności, więc postanowili, że resztę spłaci w ratach. Potem Adam zrobił coś, co wzruszyło ją najbardziej. Zaprowadził ją do swojego pokoju i pokazał skrytkę w biurku. Powiedział, że tu będzie trzymał pieniądze, które mu dała i gdyby kiedykol­wiek były jej potrzebne, miała je stąd wziąć, a on nie będzie o nic pytał.

Przyjął od niej pieniądze, by nie urazić jej dumy, ale nie ograniczył jej finansowej swobody, zostawił otwartą furtkę. Udowodnił tym samym, że jej uczucia bardziej się dla niego liczą niż własne pragnienia. O tak. Życie jest bardzo, bardzo piękne.

Wendy nagle wstała i podbiegła do ojca.

- To dla ciebie.

Adam ze szczerym zainteresowaniem obejrzał dzieło córki i wylewnie je pochwalił. Dziewczynka rozpromieniła się. Oparła się o jego kolana i wskazała na jakiś szczegół.

- Tutaj trochę wyjechałam za linię.

Adam przyjrzał się obrazkowi pod innym kątem.

- Hm, rzeczywiście, ale to dobrze. Ten delikatny cień bar­dzo tu pasuje. - „Delikatny cień” był plątaniną chaotycznych kresek, ale Wendy przyjęła pochwałę bez żadnych podejrzeń. Wdrapała się ojcu na kolana i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Kocham cię, tatusiu.

- Ja też cię kocham, skarbie. Mam pomysł! - Zerknął na Laurę i zaczął coś szeptać córce do ucha.

Wendy wróciła na dywan i znów otworzyła książeczkę, co chwila spoglądając na opiekunkę. Laura nie miała wątpliwości, że za chwilę otrzyma mozolnie pokolorowany obrazek.

- Ja też mam pomysł! - odezwała się dziewczynka. - Jak skończę ten obrazek, to zrobię jeden dla cioci Rocky i drugi dla wujka Luke'a.

Adam z entuzjazmem kiwnął głową.

- Świetny pomysł. Ciocia Rocky bardzo się ucieszy.

- Może oprawimy je w ramki? - zaproponowała Laura.

- Jak prawdziwy obraz na ścianę! - zawołała Wendy z przejęciem.

- Tak zrobimy - potwierdził Adam. - Potem zapakuję je w ładny papier i podarujesz je cioci na przyjęciu.

Zachwycona Wendy przystąpiła do pracy. Nie minęła mi­nuta, kiedy miłą ciszę przerwał dziwny trzask i pełen przera­żenia krzyk. Laura i Adam zerwali się jednocześnie i pobiegli do pokoju chłopców. Adam dobiegł tam o ułamek sekundy wcześniej i otworzył drzwi. Oboje stanęli jak wryci na widok dziecięcej sylwetki leżącej w nienaturalnej pozycji na podłodze przy łóżku. Wokół połyskiwały odłamki mlecznego szkła.

- Robbie! - Adam przyklęknął przy synu, nie zważając na szkło. Malec oparł się na łokciu i zaczął głośno płakać. Adam odetchnął z ulgą i zaraz poczuł, jak budzi się w nim gniew. - Co tu się dzieje? Chciałeś się zabić?

Laura zajrzała mu przez ramię. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że od dłuższej chwili wstrzymywała oddech. Adam zbadał, czy chłopiec jest cały, a potem postawił go na podłodze. Oparła mu rękę na ramieniu w obawie, że nie powstrzyma zło­ści i zacznie potrząsać synem, ale on tylko pogładził go po głowie.

- Nabiłeś sobie guza! Rob, co ty wyprawiałeś? Niespodziewanie uścisnął płaczące dziecko. W tej samej chwili zza łóżka ostrożnie wyjrzał przerażony Ryan. Laura kiw­nęła na niego palcem, chłopiec wdrapał się na łóżko i przytulił do niej. Wzięła go na ręce i wyniosła do holu, gdzie nie groziło mu skaleczenie. Adam podążył za nią z płaczącym synem na ramieniu.

- Zrobimy ci zimny okład w moim pokoju - oznajmił.

Ułożył Robbiego na skraju łóżka i wskazał Ryanowi miej­sce obok brata. Chłopiec posłusznie wdrapał się na posłanie i usiadł. Adam wyjął termofor i poprosił, by Laura napełniła go lodem. Gdy wróciła, już wiedział, jak doszło do wypadku.

Chłopcy znudzili się spokojną zabawą i zaczęli rzucać w siebie klockami. Robbie postanowił zostać ruchomym ce­lem, zaczął więc podskakiwać na łóżku, podczas gdy Ryan w niego celował. Jeden z klocków rozbił wiszący pod sufitem żyrandol, a Robbie tak bardzo się tego wystraszył, że aż spadł z łóżka. Adam zbeształ obu chłopców, na tydzień zakazał wszelkich zabaw w sypialni i również na tydzień skonfiskował klocki. Potem delikatnie przyłożył zimny okład do głowy Robbiego.

Jak można było przewidzieć, Robbie po chwili wdrapał się ojcu na kolana. Laura przytuliła do siebie Ryana, nie chcąc, by czuł się pominięty. Wkrótce wszyscy czworo leżeli przy­tuleni na łóżku. Łzy i smutek ustąpiły miejsca radosnym śmiechom. Po kilku minutach obaj chłopcy pobiegli bawić się do gabinetu.

Gdy wyszli, Adam przewrócił się na plecy i jęknął.

- Chyba sobie skróciłem życie o jakieś dziesięć lat. Kiedy zobaczyłem, jak tam leży...

Laura oparła się na łokciu.

- Powinnam ich lepiej pilnować. Przepraszam. Położył się na boku, twarzą do Laury.

- FBI nie pilnowałoby ich lepiej. Poza tym, przecież mnie pytałaś, co robią, a ja cię uspokoiłem. Byłem przekonany, że wszystko jest w porządku, bo zajrzałem do nich pięć minut wcześniej.

- Pięć minut dla dziecka to kawał czasu.

- Właśnie się o tym przekonałem.

- Lepiej sprzątnę to szkło.

Spojrzał jej w oczy, lekko potrząsnął głową i miękko ją przytulił. Kiedy poczuła jego usta na swoich, zabrakło jej tchu. Uniósł się lekko i nakrył ją sobą, a ona objęła go rękami i no­gami. Całował ją, lekko kołysząc całym ciałem. W głowie jej się kręciło, z każdym poruszeniem świat wirował coraz szyb­ciej. Zapomniała o wszystkim, liczył się tylko mężczyzna w jej ramionach. Tak bardzo chciała go zadowolić, stać się jego czę­ścią. Po raz pierwszy zatraciła się całkowicie, dając temu świa­dectwo każdym ruchem, oddechem, westchnieniem.

- Tyle razy marzyłem, że jesteś w moim łóżku - wyszep­tał. Wsparł się na łokciach i odgarnął włosy z jej czoła. - Chcę się z tobą kochać, kiedy nadejdzie odpowiednia chwila. Nie wiem tylko, jak długo jeszcze zniosę to czekanie.

- Wiem. - Westchnęła. - Noce są takie... Uśmiechnął się szeroko i spojrzał jej w oczy.

- Jakie? - Ale ona już oprzytomniała i zawstydziła się. - Jesteś wspaniała. Nawet nie umiem wyrazie, jak bardzo...

- Tato!

- Dzieci! - Chciała od razu pobiec do gabinetu, ale jed­nocześnie zastanawiała się, co też chciał jej powiedzieć. Czyż­by zamierzał wyznać, że ją kocha?

Wymamrotał coś pod nosem i usiadł na skraju łóżka. Laura również zdążyła usiąść, zanim bliźniacy wpadli do sypialni.

- Tato! Wendy nie pozwala nam kolorować obrazków!

- Właśnie! Nie pozwala kololować oblazków! Adam pochylił się ku chłopcom.

- Hm, Wendy dostała specjalne zadanie.

- Ale my chcemy rysować!

- Chcemy lysować!

Laura wstała i wyciągnęła ręce do malców.

- Może znajdziemy dla was coś innego do kolorowania. Adam poderwał się z miejsca.

- Najpierw posprzątam to szkło.

- Dobrze. - Nie mogła oderwać od niego wzroku, ale Ryan pociągnął ją za rękę i zdała sobie sprawę, że chłopcy przyglą­dają jej się czujnie. - Może przerysujemy kilka obrazków z waszych ulubionych książek, a wy je pokolorujecie?

- Tak! Tak! - Robbie aż podskoczył z radości.

Zanim wyszli, jeszcze raz spojrzała na Adama. Stał przy łóżku, wyraźnie sfrustrowany, ale najbardziej ujął ją jego czuły uśmiech i tęsknota w oczach. To miłość. Była tego pewna.

- Kto jest głodny? - Ja!

- Ja!

- Ja!

Adam przesunął dłonie na kierownicy i zerknął na Laurę.

- Co o tym sądzisz? Zatrzymamy się, żeby coś zjeść? Laura rozejrzała się. Rozpoznała małą restaurację, gdzie się spotkali wiele tygodni temu. Wendy również ją rozpoznała.

- Patrzcie! - Wskazała przed siebie. - Tutaj znaleźliśmy Laurę!

- Tutaj ją spotkaliśmy - poprawił Adam. - No to jak? Za­trzymamy się? - Nie dodał, że ma wielką ochotę przytrzeć komuś nosa.

Laura przygryzła wargi i wzruszyła ramionami.

- Dobrze. Nie mam nic przeciwko temu.

Adam uśmiechnął się do siebie. Może nie jest to zbyt szla­chetne, ale pragnął się nią pochwalić. Chciał, by wszyscy tu zobaczyli, że jest szczęśliwa i kochana, i że dla tej rodziny zdziałała cuda. Miał do tego prawo, ponieważ Laura odwiodła go od ukarania kierownika. Zaparkował przed restauracją i wy­łączył silnik. Przerzucił ramię przez oparcie fotela i spojrzał do tyłu, na dzieci.

- Posłuchajcie mnie. Jeśli nie będziecie się zachowywać grzecznie, Laura będzie się wstydziła, a ja się rozgniewam. Jasne?

Mina Wendy świadczyła, że dziewczynka doskonale go rozumie.

- Czy ten niedobry grubas wciąż tu jest? - zapytała. - No, ten, który krzyczał na Laurę.

- Nie wiem, skarbie, ale jeśli tu jest, to dopilnujemy, żeby był dla nas uprzejmy.

Wendy z przekonaniem skinęła głową. Chłopcy słuchali tej rozmowy, nic nie pojmując. Adam przypomniał im, że Laura kiedyś tu pracowała i wytłumaczył, że jej były szef nie był zadowolony, kiedy odeszła.

- Właśnie dlatego chcę, żebyście siedzieli spokojnie, ładnie jedli i nie krzyczeli. Rozumiecie mnie? - Potaknęli entuzja­stycznie. - Mam nadzieję. Jeśli narobicie nam tu wstydu, wszy­scy będą myśleli, że to wina Laury, bo jest waszą opiekunką.

Chłopcy znów skinęli głowami, a Ryan zajrzał Laurze w oczy.

- Będziemy gzecni - obiecał.

Adam zdołał spokojnie wysiąść z chłopcami z samochodu, Laura zajęła się Wendy. Razem weszli do restauracji i rozejrzeli się po niedużej sali. Trwała jeszcze pora lunchu, więc sporo stołów było zajętych. Jedna z kelnerek natychmiast rozpoznała Laurę i trąciła łokciem koleżankę. Potem szybko zniknęła na zapleczu, zapewne po to, by rozgłosić nowinę. Laura niepewnie spojrzała na Adama, a on położył jej dłoń na ramieniu.

- Może usiądziemy w boksie? Przystawimy dodatkowe krzesło dla Ryana.

- Dobry pomysł.

Zdjęli kurtki, Laura położyła je na ławkach w rogach boksu, a tymczasem Adam pożyczył od sąsiedniego stolika dodatkowe krzesło i usiedli. Z konieczności Laura siedziała blisko Adama, ponieważ ich okrycia zajmowały dużo miejsca. Zjawiła się kel­nerka i ciekawie przyjrzała się Laurze.

- Co podać?

Adam naturalnym gestem objął Laurę.

- Na co masz ochotę, kochanie? Ja napiję się kawy.

- Ja też poproszę kawę. Dzieci, chcecie kakao?

Ryan i Wendy zgodzili się, Robbie wolał colę. Adam uznał, że na colę jest za zimno i stanęło na szklance mleka.

- Tylko proszę uważać, żeby kakao nie było zbyt gorące - powiedział Laura.

Kobieta spojrzała na nią z niezadowoleniem, ale kakao mia­ło bezpieczną temperaturę. Podano im menu.

- Już jesteśmy gotowi - rzekł chwilę potem Adam, nie podnosząc wzroku. Laura położyła mu rękę na kolanie i ścis­nęła ostrzegawczo. Spojrzał w górę i zobaczył kierownika re­stauracji. Przyciągnął Laurę bliżej i uśmiechnął się.

- Witam - powiedział przyjaźnie. - Pamięta mnie pan? Chy­ba brakuje panu kelnerek, skoro osobiście obsługuje pan gości.

Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem.

- Chciałem się tylko upewnić, czy został pan należycie ob­służony.

- Jak miło! Obsługiwanie gości to pewnie dla pana nic miłego. Ale lepsze to, niż utrata pracy, co? - Ta aluzja miała przypomnieć kierownikowi, że nadal może stracić zajęcie, jeśli pozwoli sobie na jakaś nieuprzejmość. Adam zwrócił się do Laury: - Co sobie zamówisz, kochanie?

Usta jej zadrgały na dźwięk tego czułego słówka, ale ode­zwała się spokojnym głosem:

- Jaka jest zupa dnia?

- Fasolowa.

- Dobrze. Poproszę zupę fasolową i pieczywo czosnkowe. Aha, i dużą porcję frytek do podziału dla nas wszystkich.

- Ja też zamówię zupę - odezwał się Adam. - I kanapkę. Decyzja co do rodzaju kanapki zabrała mu trochę czasu.

Potem odłożył menu i uśmiechnął się do udręczonego kierow­nika. Laura tymczasem wypytała dzieci, co chcą zjeść. Gdy skończyli zamawiać i kierownik chciał odejść, Adam zatrzymał go ruchem dłoni.

- Nie przywita się pan z byłą pracownicą?

Nalana twarz mężczyzny poczerwieniała. Mimo to nie­szczęśnik skłonił się lekko.

- Dzień dobry, Lau... to znaczy, pani. Widzę, że dobrze się pani wiedzie.

- Bardzo dobrze, dziękuję. - Uśmiechnęła się niewinnie.

- Dobrze to mało powiedziane - wtrącił Adam. - Laura dokonała w naszej rodzinie cudów. Prawda, dzieci?

Wendy spojrzała na kierownika niebezpiecznie zwężonymi oczami. Adam musiał się opanować, by nie wybuchnąć głoś­nym śmiechem. Nie po raz pierwszy przyszło mu do głowy, że Wendy będzie kiedyś równie władcza jak Kate.

- Kochamy Laurę - oznajmiła zaczepnie dziewczynka.

- Nie da się ukryć - wyszeptał Adam.

- A ona kocha nas! - potężnym głosem oznajmił Ryan. Laura uśmiechnęła się i przyłożyła palec do ust. Chłopiec natychmiast się uspokoił. Laura bez złości spojrzała na swojego byłego przełożonego.

- Wszystko dobrze się ułożyło - powiedziała.

- Miło mi to słyszeć - odparł kierownik, o dziwo raczej szczerze. - Żałuję... tamtego zajścia.

- A ja nie - odparła lekkim tonem i spojrzała na Adama.

- Frytki poprosimy od razu - oznajmił Adam.

- Oczywiście, już przynoszę - odparł kierownik i szybko odszedł.

Czterdzieści minut później najedzeni i zadowoleni wyszli z restauracji. Na koniec podano im deser „na koszt firmy”, który bardzo Laurze smakował i miała nadzieję, że Adamowi też. Dzieciom mógł grozić ból brzucha z przejedzenia, ale była zbyt zadowolona, by się martwić na zapas. Przy samochodzie Wendy zakryła dłonią usta i zachichotała.

- Co cię tak rozśmieszyło? - zaciekawił się Adam.

- Ten grubas. Tym razem był taki miły.

- Jest bystrzejszy, niż wygląda - mruknął Adam, otwie­rając drzwi. Spojrzał zadowolony na dzieci. - Bardzo ładnie się zachowywaliście. Jestem z was dumny. Dziękuję.

- To ja powinnam dziękować - rzekła Laura wesoło. Adam potrząsnął głową.

- Nawet nie masz pojęcia, jaką mi to dało satysfakcję. A te­raz jedziemy do domu.

Do domu, pomyślała Laura. To słowo sprawiało, że robiło jej się ciepło na sercu, a jednocześnie po plecach przebiegał dreszcz. Instynktownie obejrzała się przez ramię. Ta sama kel­nerka, która na jej widok zniknęła na zapleczu, stała przed drzwiami restauracji i patrzyła na nich. Laura właściwie jej nie znała, nie wiedziała nawet, jak ma na imię, a jednak kobieta patrzyła na nią z zainteresowaniem. Dlaczego? Może po prostu jej zazdrości przystojnego mężczyzny u boku? Tak, na pewno. Zdusiła w sobie rodzący się strach i wsiadła do samochodu.

Przeciągnęła szczotką po miękkich, świeżo wysuszonych włosach Wendy i ucałowała ją w czubek głowy.

- Już są całkiem długie, prawda? - powiedziała dziew­czynka z radością, przyglądając się sobie w lustrze nad umy­walką.

- Tak, i zobacz, jak ładnie błyszczą.

Wendy skinęła głową, uśmiechając się szeroko.

- Chciałabym, żeby były takie jak twoje - oznajmiła z bły­skiem w oku. Po raz pierwszy Laura pomyślała, że Wendy wyrośnie na piękną kobietę. Tak bardzo chciała być tego świad­kiem.

Powiesiła ręcznik, którym suszyła włosy dziewczynki, i je­szcze raz wypłukała jej szczoteczkę do zębów. Kiedy miały wyjść z łazienki, Wendy niespodziewanie rozłożyła ramiona w niemej prośbie, by ją wziąć na ręce. Laura podniosła małą, a ta przywarła do niej jak rzep. Była dość ciężka, ale z przy­jemnością niosła ją do sypialni. Usiadły obie na łóżku.

- Lauro - zagadnęła Wendy cicho. - Nie jesteś prawdziwą nianią, tak?

- Cóż, nie kończyłam żadnych kursów, ale dorastałam w domu dziecka i tam się nauczyłam, jak z dziećmi postępo­wać. Jeśli uważasz, że coś robię nie tak, to porozmawiajmy o tym.

Dziewczynka potrząsnęła głową.

- Lubię cię bardziej niż inne nianie - wyznała i dodała szeptem: - One nas nie kochały.

Laura zamknęła oczy i mocniej przytuliła dziecko.

- Więc to jest pewnie ta różnica. Ja was wszystkich kocham.

- Tatusia też? - zapytała Wendy, podnosząc głowę. Laura miała wrażenie, że dziewczynka małą rączką dotknę­ła jej serca.

- Tatusia też - potwierdziła cicho.

- To może zostaniesz naszą nową mamusią? Miała wrażenie, że świat zawirował.

- A chciałabyś tego, skarbie? - zapytała. Wendy objęła ją mocniej.

- Moja dawna mamusia poszła do nieba.

- Wiem. - Laura czuła łzy pod powiekami.

- Już nie wróci - ciągnęła poważnie dziewczynka. Laura starała się powstrzymać płacz.

- Nie może stamtąd wrócić, ale zostawiła ci swoją miłość. Tak powiedziała mi siostra Agnes o moich rodzicach. Czasami, kiedy bardzo się postarasz, możesz wyczuć tę miłość w sercu. - Położyła dłoń na piersi dziewczynki, ale Wendy nadal pa­trzyła na nią szeroko rozwartymi oczami.

- Myślisz, że moja dawna mama by się gniewała, gdybyś została naszą nową mamą?

Laura zagryzła wargi.

- Myślę, że chciałaby twojego szczęścia i żebyś pamiętała, jak bardzo cię kocha.

- Mnie się wydaje, że ona by chciała, żebyś była moją nową mamą - oświadczyła dziewczynka. - Nie znajdę nigdzie lepszej nowej mamy.

Łzy niespodziewanie polały się z jej oczu strumieniem. Laura przytuliła Wendy z całej siły.

- Dziękuję ci, skarbie. Bardzo ci dziękuję.

Nie powiedziała dziewczynce, że i ona by chciała zostać jej nową mamą. Nawet gdyby Adam kiedyś zechciał się z nią ożenić, nie wiedziała, czy mogłaby to zrobić. Oczywiście, ko­chała go bardzo, tak samo jak jego dzieci, ale nie potrafiła zapomnieć o czającym się niebezpieczeństwie. Może Doyal przestał jej szukać, ale czy mogła być tego pewna? Czy mogła ryzykować? Ale czy mogła odejść, jeśli nie miała pewności, że musi?

Po raz pierwszy pojęła, jak bardzo dzieci się do niej przy­wiązały i jak je może skrzywdzić. Potrzebują jej. Nie może od nich odejść, ale nie może też ich na nic narażać. Och, gdyby problem polegał tylko na tym, czy chce zostać żoną Adama i matką dla jego dzieci. Decyzję podjęłaby od razu. Zostałaby, nawet gdyby Adam nigdy nie zaproponował jej małżeństwa i nigdy nie powiedział, że ją kocha.

Szeptała Wendy ciepłe słowa, tłumacząc jej, że przyszłość jest niewiadoma, że liczy się chwila obecna, a miłość nigdy jej nie opuści. Wendy przyjmowała wszystko, co mówiła opie­kunka, a może po prostu była zbyt senna, by zdać sobie sprawę, że Laura właściwie nie odpowiedziała na jej pytanie. Adam nie był tego pewien. Musiałby zajrzeć do pokoju i zdradzić swoją obecność, a tego nie chciał robić. Nie chciał stawiać Laury w niezręcznej sytuacji. Cieszył się jednak, że przypad­kiem usłyszał tę rozmowę. Wiedział teraz, że córka myśli po­dobnie jak on.

Starannie wyważone odpowiedzi Laury utwierdziły go w przekonaniu, że dziewczyna go kocha. Wiedział to już wcześniej, poznał to po jej spojrzeniach, pocałunkach, gestach, a przede wszystkim po namiętnej, zmysłowej sile, która po­pychała ich ku sobie. Nigdy jeszcze nie doznał podobnego uczucia i nie zamierzał z niego rezygnować. Postanowił, że nie da Laurze odejść, nawet jeśli nie zgodzi się zostać jego żoną.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Patrzyła na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała - i czuła się - jak ktoś całkiem inny. A więc to tak wygląda, kiedy się należy do rodziny Fortune'ów. Pewnie na co dzień by tego nie wytrzymała, ale od czasu do czasu mogło to być nawet zabawne, a dziś zamierzała się dobrze bawić. Dziś jest Ko­pciuszkiem wybierającym się na bal. Tak, gdyby suknia była długa, pasowałaby do karety ciągniętej przez cztery konie. Ale nie było czasu na przeróbki; jej książę czekał w korytarzu. Wzięła głęboki oddech i wyszła z sypialni.

Książę właśnie ubierał książątka w kurtki i przyklęknąwszy na kolano, usiłował pozapinać im suwaki. Wendy zauważyła ją pierwsza. Wydała cichy okrzyk i podbiegła do Laury.

- Jak pięknie wyglądasz!

Adam wstał, odwrócił się i zaniemówił z wrażenia. Kiedy szła do niego z wyciągniętymi ramionami, rozpierała ją duma. Wziął ją za ręce i rozłożył je szeroko.

- Wyglądasz jak królowa. - Skłonił się głęboko.

- Nie widziałam jeszcze królowej w takiej krótkiej sukien­ce - odparła Laura ze śmiechem. - Nie jest czasem za krótka? - zapytała niespokojnie.

Adam popatrzył na jej nogi, a potem potrząsnął głową.

- Nie - zapewnił ją. - Wyglądasz doskonale.

- Ty też wyglądasz całkiem nieźle. - Uznała, że to za mało powiedziane. - Nie, wyglądasz oszałamiająco.

Z uśmiechem wygładził lśniącą klapę i wyprostował mu­szkę. Ryan okrążył Adama i zderzył się z kolanem Laury. Od­skoczył i rozłożył szeroko poły kurtki.

- Laula! Pats na mnie! - Kiedy był przejęty, jego wada wymowy stawała się wyraźniejsza.

- Ojej! Jaki przystojny chłopiec! - zawołała.

- A ja? A ja? - Robbie podskakiwał jak piłka. Nim rów­nież musiała się zachwycić. Potem spojrzała na Wendy. Oczy­wiście, widziała ją już wcześniej, kiedy pomagała jej przygo­tować się do wyjścia, ale uznała, że Wendy również potrzebuje komplementów. Zwróciła się do Adama:

- Spójrz na Wendy. Czy nie wygląda wspaniale?

- To prawdziwa piękność. - Adam wziął córkę pod brodę i uniósł jej buzię ku sobie. - Jeśli ty jesteś królową tego wie­czoru, to ona jest księżniczką. Będziecie dwiema najpiękniej­szymi paniami na przyjęciu.

- Oj, tatusiu! - zachichotała dziewczynka.

- Idę po płaszcze. - Adam otworzył szafę, a Laura zapięła kurtkę Robbiemu. Ku jej miłemu zaskoczeniu Wendy zajęła się Ryanem. Pouczyła go przy tym, że ma być grzeczny i stać spokojnie. Nie dała sobie jednak rady z suwakiem i Laura mu­siała się tym zająć.

- Dziękuję ci za pomoc, skarbie - powiedziała. Wendy rozpromieniła się i powiedziała do braci:

- ' Lepiej ładnie się dzisiaj zachowujcie. Tatuś chce, żeby wszyscy byli z nas dumni, ze względu na Laurę.

Laura obdarzyła wszystkie dzieci pocałunkiem, zostawiając na ich policzkach ślady szminki, ale szybko je wytarła.

- Zawsze jestem z was dumna i wiem, że dzisiaj będziecie bardzo grzeczni.

Adam podszedł do nich z nowym płaszczem Laury. Sam już miał na sobie dyplomatkę z wielbłądziej wełny. Kiedy po­dawał jej płaszcz, zauważyła, że włożył biały szalik, który mu dała. Chciała zabrać dzieci do garażu, ale ją powstrzymał.

- Tędy. Dzisiaj podróżujemy elegancko.

Otworzył drzwi i dzieci pobiegły do zaparkowanej na pod­jeździe limuzyny. Kierowca ukłonił się i otworzył przed nimi drzwi samochodu. Widać było, że dla dzieci nie jest to pierwsza podróż limuzyną, bo nie zwracając na nic uwagi, weszły do środka. Adam uśmiechnął się przepraszająco.

- Mama nalegała, żebym sam nie prowadził. Zależy jej na bezpieczeństwie. Pewnie zamierza upoić nas szampanem.

Laura czuła się trochę nieswojo, ale wziął ją za rękę i uścis­nął dla dodania otuchy. Kiedy wsiadali do limuzyny, wyszeptał jej do ucha:

- Odpręż się, kochanie. Wszystko będzie dobrze. Jechali krótko, ale chłopcy nie próżnowali. Nacisnęli każdy guzik, jaki udało im się znaleźć, otwierali i zamykali okno w dachu, opuszczali szybę dzielącą ich od kierowcy, badali schowki i zakamarki. Adam dał się im wyszaleć, ale potem przywołał ich do porządku.

- Uspokójcie się. Wolno nam dziś się bawić, ale trzeba pamiętać o dobrych manierach.

- Będą pamiętać - zapewniła Wendy. Widać było, że tego wieczoru postanowiła przejąć opiekę nad braćmi. Robiła to po to, by Laura wywarła dobre wrażenie na rodzinie. Jako niania i potencjalna macocha będzie sądzona po zachowaniu pod­opiecznych.

Laura uśmiechnęła się na tę myśl, chociaż nadal czuła się nieswojo. Oczywiście, chciała zostać żoną Adama, ale nie wie­rzyła, że to się kiedykolwiek spełni. Choć Adam ją zapewniał, że pasuje do rodziny, miała wątpliwości. Była sierotą, wycho­waną w katolickim domu dziecka i byłą dziewczyną groźnego handlarza narkotyków.

Mogłaby rozmyślać o tym cały wieczór, ale widok siedziby rodu Fortune'ów sprawił, że zapomniała o wszystkim. Była to wspaniała, przypominająca pałac budowla, teraz oświetlona niezliczonymi re­flektorami. Szerokie schody prowadziły do kolumnowego wejścia o podwójnych drzwiach. Erica postanowiła wydać przyjęcie w ro­dzinnej rezydencji, którą administrował adwokat o nazwisku Ster­ling. Chciała, by w ten sposób rodzina znalazła się bliżej Kate. Laura zrozumiała to, kiedy limuzyna zatrzymała się u stóp schodów. Ko­bieta, która zbudowała ten dom, odcisnęła na nim swoje piętno. Niemal czuło się tu jej fizyczną obecność.

Laura zadrżała, ale nie z zimna. Miała dziwne wrażenie, że ktoś ją obserwuje. Doyal? Przypomniała sobie kelnerkę przed restauracją. Czyżby go zawiadomiła? To chyba absurd. Adam pomógł dzieciom wysiąść i zabrał z przedniego fotela prezent Wendy, a ona tymczasem oglądała fasadę domu. W małym oknie tuż pod dachem poruszyła się zasłona i Laura poczuła ulgę. Obserwuje ją ktoś ze służby, kto chce zobaczyć eleganckich gości przybywających limuzynami na przyjęcie. Kiedy Adam wziął ją pod ramię, uśmiechnęła się do niego beztrosko.

Razem weszli po schodach. Drzwi otworzyły się przed nimi i znaleźli się w holu z czarnobiałego marmuru. Wnętrze oświetlał mosiężny żyrandol i kinkiety. Mahoniowa balustrada biegła wzdłuż szerokich, półkolistych schodów.

Erica pojawiła się w szerokich drzwiach z lewej strony.

- Tu jesteśmy, w dużym salonie. - Rozłożyła szeroko ra­miona i spojrzała na nich z zachwytem. - Jakiś ty dziś ele­gancki - pochwaliła syna i zwróciła się do Laury: - Zawsze wyglądasz pięknie, ale dzisiaj... Mogłabyś być modelką For­tune Cosmetics.

- O, nie! - Adam objął Laurę i przyciągnął do siebie. - Wybij to sobie z głowy. Jeśli ma dla kogoś pozować, to tylko dla mnie.

Laura omal nie jęknęła ze zgrozy. Zabrzmiało to jak oświad­czenie, że są kochankami. Jego matkę jednak wyraźnie to roz­bawiło.

- Mogłam się tego spodziewać. - Spojrzała znacząco na Laurę. - Kochanie, jeśli marzysz o karierze modelki, powiedz mi, a jakoś damy sobie z nim radę.

- Och, nigdy nie chciałam być modelką. To takie... - Chciała powiedzieć, że wstydziłaby się pozować przed kimś obcym, ale nagle wydało jej się to bardzo dziecinne. - To nie w moim stylu - dokończyła.

- Brawo - pochwalił Adam i ku jej przerażeniu pocałował ją w usta. Erica rozmawiała już z dziećmi, ale na pewno wi­działa, jak syn całuje nianię własnych dzieci. Nic jednak nie dała po sobie poznać.

Adam wprowadził Laurę do salonu i dopiero w progu zdjął płaszcz, podał służącemu, a potem stanął za nią i oparł jej ręce na ramionach. Wszystkie oczy zwróciły się ku nim i dopiero wtedy Adam zsunął płaszcz z jej ramion. Rozległ się gwar ko­mentarzy i było to właśnie to, czego oczekiwał Adam.

- Kiedy mężczyzna ma za towarzyszkę taką piękną kobietę, musi się nią pochwalić - wyszeptał jej do ucha.

- Kocham cię. - Te słowa wydobyły się z jej ust, zanim zdołała pomyśleć.

Objął ją i pocałował prosto w usta, a lśnienie w jego oczach zmieniło się w jasny płomień. Erica, w eleganckiej nie­bieskiej sukni, stanęła obok nich wraz z dziećmi.

- Rachel! Wendy ma dla ciebie prezent - powiedziała i wprowadziła dzieci do środka.

Adam i Laura ruszyli za nimi. Zaraz jednak zostali Z tyłu, ponieważ otoczyli ich krewni.

- Witaj, Adamie.

- Michael, miło cię widzieć. Julia? Ach, Caroline. Nick! Jak się miewasz? - Adam uścisnął wyciągnięte do niego dłonie, a potem znów objął Laurę. - Uwaga! Oto ona. Niech mi będzie wolno przedstawić moją panią, Laurę Beaumont. Lauro, to mo­ja rodzina, przynajmniej jej większość.

Zaczął jej przedstawiać siostry, kuzynów i ich współmał­żonków, ale nie była w stanie nic zapamiętać. Cały czas dźwięczały jej w uszach słowa „moja pani”. Nie niania moich dzieci, moja przyjaciółka lub po prostu Laura, ale „moja pani”.

- Zdaje się, że ktoś nas wzywa - oznajmił w pewnej chwili Adam i wskazał na wysoką, szczupłą, poruszającą się z wielką gracją kobietę. Zbliżała się do nich, dając im znak ręką. Miała miły uśmiech i inteligentne, czujne spojrzenie. Ciemne włosy wiły się naturalnie wokół twarzy pozbawionej makijażu. - Lindsay. - Adam objął ją na powitanie. - Kochanie, poznaj moją ciotkę, doktor Lindsay Fortune Todd. A to jest Laura Be­aumont.

- Miło mi panią poznać, doktor Todd.

- Mów mi Lindsay.

- W takim razie też musisz zwracać się do mnie po imieniu.

- Oczywiście. Dzieci ślicznie wyglądają, Lauro. Jeszcze nie widziałam, żeby Wendy była taka szczęśliwa. Ale nie prze­gapmy wielkiej chwili.

Adam rozejrzał się wokół.

- Zdaje się, że zaczyna się prezentacja. - Dołączyli do Eri­ki i dzieci. Podarunek został odpakowany. Wysoki, przystojny ciemnowłosy mężczyzna w szarych spodniach i ciemnej ma­rynarce przykląkł przy zauroczonej Wendy.

- Sama to zrobiłaś? - pytał. Wendy kiwnęła głową. - Co za talent! Powieszę to w swoim gabinecie. - Spojrzał na sto­jącą obok wysoką, rudowłosą kobietę. Chociaż widać było, że jest w ciąży, zachowała szczupłą figurę. Miała na sobie czarne spodnie i obszerny, szafirowy sweter naszywany cekinami, któ­ry zsuwał się z jednego ramienia.

Rachel Fortune Greywolf położyła dłoń na ramieniu męża.

- Już nawet wiem, gdzie będzie wyglądał najlepiej. Nad półką w poczekalni.

- Racja. - Luke uśmiechnął się do Wendy. - Przyczepimy pod nim mosiężną tabliczkę z twoim imieniem.

Wendy wyglądała tak, jakby miała pęknąć z dumy, i po chwili rzuciła się Luke'owi na szyję. Wszyscy się roześmiali. Adam pocałował Rocky w policzek, a Lindsay zwróciła się do Laury:

- Luke również jest lekarzem.

Adam uścisnął dłoń nowemu członkowi rodziny.

- Widać, że jesteś w świetnej formie - powiedział. - Mał­żeństwo z moją siostrą jest chyba mniej niebezpieczne niż ubieganie się o jej rękę.

Rocky wymierzyła mu kuksańca w ramię.

- Nie dokuczaj mu, braciszku. - Odgarnęła włosy z czoła i spojrzała na Laurę. - A ty pewnie jesteś tą cudotwórczynią.

Laura cicho jęknęła, a Adam natychmiast się najeżył.

- Rocky! Zachowuj się grzecznie.

- Nie miałam nic złego na myśli - odparła beztrosko. - Bardzo dużo słyszałam o tym, jaki masz zbawienny wpływ na mojego brata. - Adam otoczył Laurę ramieniem. - Widzę też, że go udomowiłaś.

- Tatuś kocha Laurę - oznajmiła rzeczowo Wendy. Laura zamarła ze zgrozy, ale Adam tylko poklepał córkę po głowie.

- Tata się z nią całuje! - krzyknął głośno Ryan.

Laura miała nadzieję, że podłoga się pod nią rozstąpi, zanim jej twarz upodobni się do buraka, ale Adam tylko spokojnie pouczył chłopca, że nie należy tak krzyczeć. Wendy natomiast zakryła bratu usta dłonią, kiedy znów chciał coś zakomuniko­wać, i poleciła:

- Zachowuj się grzecznie, bo Laura znów się zaczerwieni. Wokół rozległy się śmiechy i ciche komentarze. Wszystko zagłuszył głos Jake'a Fortune'a.

- Podejrzewam, że niedługo będziemy mieli okazję do gra­tulacji.

Laura znów nie wiedziała, gdzie podziać oczy. Nieświado­mie oczekiwała, że Adam zaprzeczy plotce, jakoby się mieli pobrać. Jake uśmiechnął się do niej przyjaźnie i wziął ją pod ramię.

- Dziękuję, Lauro - powiedział cicho. - Mogę tak do cie­bie mówić? Mój syn jest dzięki tobie taki szczęśliwy, że nie potrafiłbym zwracać się do ciebie inaczej.

- Ależ oczywiście. - Zanim zdołała zebrać myśli i coś do­dać, Adam przyciągnął ją do siebie.

- Tato, czyżbyś podrywał moją dziewczynę? - zapytał żar­tobliwie.

- Nic podobnego. Wiem, kiedy nie mam żadnych szans - ze śmiechem odparł Jake, poklepał syna po ramieniu i od­szedł.

Nagle zostali sami wśród tłumu gości. Adam odwrócił Laurę twarzą do siebie i spojrzał w jej zadziwione oczy.

- Adamie - zaczęła. - Wszyscy ci ludzie... Twoja rodzina myśli, że my...

Nie mogła tego wypowiedzieć, ale nie musiała.

- Przecież to zupełnie naturalne przypuszczenie. I nie po­zbawione sensu.

Jeszcze nigdy się tak nie czuła. Adam chce się z nią ożenić. Zabrał ją na przyjęcie, by jej to powiedzieć i by się przekonała, że jego rodzina pochwala tę decyzję.

- Och, Adamie... Oparł czoło o jej czoło.

- Jeśli chcesz złamać moje serce, to błagam, nie teraz. Nie wiedziała, co chce zrobić, wiedziała tylko, co czuje.

Przytuliła się do jego piersi.

- Kocham cię - wyszeptała.

- Miałem na to wielką nadzieję - odparł. Nagle spostrzegł coś ponad jej ramieniem. - Szampan - oznajmił. Wziął dwa kieliszki z tacy niesionej przez kelnera. - W samą porę. Mo­żemy uczcić tę wielką chwilę. - Podał jej kryształowy kieliszek i uderzył o jego brzeg swoim. - Wypijmy za nas - wyszeptał, a jego oczy obiecywały jej cały świat.

Przez cały wieczór trwał przy jej boku, ignorując dobiegające zewsząd rozmowy o Monice Malone. Od czasu do czasu sugerował, że pokaże jej dom, zwłaszcza jego liczne sypialnie. Proponował też, by wyszli wcześniej, ponieważ mama i tak pewnie zatrzyma dzieci na noc.

Jego słowa okazały się prorocze. Dzieci wkrótce zaczęły ziewać, a w końcu ułożyły się na kanapach w salonie i zasnęły.

- Zanieśmy je do sypialni - zaproponowała Erica, dając znak mężowi i pokojówce. - Mogą spać w bieliźnie. Jutro ra­no ktoś je odwiezie do domu.

Adam uśmiechnął się, ignorując sugestię Laury, że może wszyscy pięcioro powinni wrócić do domu. Ucałował śpiącego w objęciach babci Ryana, poklepał po pupie drzemiącego na ramieniu pokojówki Robbiego i przytulił Wendy, którą trzymał na rękach dziadek. Wendy nie chciała odejść, nie uściskawszy przedtem Laury. Kiedy wyniesiono dzieci, Caroline podeszła do brata i coś mu szepnęła. Adam skrzywił się, ale skinął głową.

Caroline poszła na koniec salonu, gdzie od pewnego czasu urzędował Nathaniel Fortune. Adam ruszył za siostrą i pociąg­nął za sobą Laurę, mamrocząc coś o moralnym wsparciu. Laura dostrzegła, że Caroline po drodze zbiera innych członków ro­dziny. Była tam Allie, bliźniacza siostra Rocky, i jej przystojny mąż Rafe. Dołączyła do nich Natalie, Rebeka oraz, ku zasko­czeniu Laury, Jane. Potem Caroline śmiało stanęła przed lwem w jego jaskini, mając Nicka za plecami. Spojrzała na wuja twardym, srogim wzrokiem.

- Nate, chcielibyśmy zamienić z tobą słowo. Jest okazja, bo ojciec wyszedł z salonu.

Nathaniel spojrzał na nią zdziwiony.

- Zaskakujesz mnie, Caroline - oznajmił z goryczą. - Ty powinnaś wiedzieć lepiej niż inni, w jak niebezpiecznej sytu­acji nas postawił.

- To twoja interpretacja faktów - odparowała gładko Ca­roline. - Jesteśmy tu po to, żebyś wiedział, że nie będziemy stać z boku i patrzeć, jak usuwasz tatę ze spółki.

Nathaniel zmierzył ich lekceważącym spojrzeniem.

- Adamie, Natalie, wiecie tak niewiele o interesach, że nie potraficie docenić powagi sytuacji, a ty, Jane...

- Znam swojego ojca - przerwał mu Adam. - Wiem, że jest całkowicie oddany rodzinie i jej interesom.

- A jeśli chodzi o mnie... - Jane wystąpiła naprzód - chcę tylko powiedzieć, że rodzina powinna teraz się zjedno­czyć.

Nathaniel skrzywił się.

- Nie rozumiecie, że interesy są zagrożone, ponieważ...

Przerwał mu gwar podniesionych głosów dochodzący z ho­lu. Wszyscy obejrzeli się jak na komendę. Nagle do salonu wszedł jakiś tyczkowaty, chudy mężczyzna o jasnych włosach przyklejonych do pociągłej czaszki. Ciągnął za sobą kobietę, starając się odepchnąć lokaja, który chciał go powstrzymać.

- Co się tu dzieje? - Jake stanął w drzwiach. Odsunął zde­nerwowanego służącego i groźnie spojrzał na intruzów. - Co to ma znaczyć?

- Jake? - rozległ się przenikliwy głos kobiety. - To ty, prawda?

- Czy my się znamy?

- Powinniśmy. - Nieznajoma wyciągnęła rękę.

- Brat powinien znać swoją siostrę - odezwał się chudzielec z chytrym uśmieszkiem.

Jake zaniemówił ze zdumienia. Ktoś w salonie roześmiał się nerwowo. Nagle u boku męża stanęła Erica, a on od razu zapanował nad sobą.

- Wynoście się stąd, zanim zawołam policję - rozkazał. Wysoka, szczupła kobieta odrzuciła w tył ciemne włosy i rozejrzała się wokół. Była ubrana w żółty luźny żakiet, krótką czarną spódnicę i buty na bardzo wysokich obcasach. Na po­wiekach miała grubą warstwę ciemnozielonego cienia, na ustach czerwoną szminkę, o wiele za krzykliwą dla kobiety około czterdziestki.

- Zaraz wszystko wyjaśnimy - oświadczył tyczkowaty chudzielec, ale nagle kobieta wycelowała w kogoś palcem.

- Tam! - krzyknęła i podbiegła do Lindsay. Lindsay drgnęła i odepchnęła od siebie nieznajomą. - Nie widzicie te­go? - zapytała kobieta. Miała wyraźny południowy akcent. Ze­brała włosy z tyłu głowy, znów stanęła obok Lindsay i zwró­ciła się do Jake'a. - Nic nie dostrzegasz?

Erica pierwsza zrozumiała, o co chodzi.

- Mój Boże, wyglądają jak bliźniaczki!

- Bo jesteśmy bliźniaczkami! - krzyknęła kobieta i zarzu­ciła ramiona na szyję oszołomionej Lindsay.

- To niewiarygodne - rzekła Laura, kiedy szli po schodach. Idący obok niej Adam skinął głową i poprawił szalik.

- Nic tak nie psuje przyjęcia jak nagłe pojawienie się za­ginionej siostry bliźniaczki.

- Biedna Lindsay! - westchnęła Laura. - Jak się nazywał ten człowiek? Potts?

- Wayne Potts. A tak kobieta... Boże, czy to naprawdę mo­ja ciotka? Mówi, że nazywa się Tracey Ducet.

- I jest z Nowego Orleanu - dodała Laura.

Pomógł jej wejść do limuzyny i dał znak kierowcy, żeby zamknął drzwi. Objął ją i przyciągnął do siebie.

- Nie można powiedzieć, żeby nasze rodzinne spotkania były nudne - stwierdził.

- To łagodnie powiedziane. Zaginiona bliźniaczka! No i je­szcze ta konfrontacja z drogim wujem Nathanielem.

- Bardzo się cieszę, że udało się go powstrzymać.

- Ale ta historia z bliźniaczką! - Laura oparła głowę na ramieniu Adama. Szampan wprawił ją w doskonały nastrój.

- Nie chcę o tym więcej myśleć. O żadnej z tych spraw - powiedział jej Adam do ucha.

- Ale takiego zamieszania chyba dawno nie było. Spojrzał jej w oczy i oparł jej dłoń na biodrze.

- Zamieszanie to naturalny stan w naszej rodzinie. - Za­chichotała, a on pocałował ją w nos. - Trochę zazdroszczę Jane, że się wyprowadza do Maine.

- O nie, Adamie! Wiem, że rodzina jest dla ciebie bardzo ważna.

- Nic nie mogę zrobić w sprawie Tracey Ducet czy Moniki Malone. To wszystko z czasem się wyjaśni. Ale wiedz, że nig­dzie nie zamierzam się przeprowadzać. Chcę tylko powiedzieć, że pragnę się skoncentrować na bliższych mi sprawach, a nawet całkiem bliskich, jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

Spojrzała na drogą jej twarz i powiodła po niej palcami.

- Rozumiem.

Całował ja długo i leniwie. Pocałunek skończył się dopiero gdy limuzyna się zatrzymała i kierowca zapukał w szybę. Adam jęknął i odsunął się. Laura wiedziała, że powinna się zawstydzić, ale uczucia, które nią owładnęły, były zbyt silne.

Wysiedli z samochodu, oparła mu głowę na ramieniu i razem podeszli do drzwi. Adam szybko je otworzył i znaleźli się w holu. Zdjął płaszcz, powiesił go na drzwiach szafy i po­ciągnął Laurę do środka, jednocześnie rozluźniając muszkę. Chciała zdjąć swój jedwabny płaszcz, ale ją powstrzymał i po­łożywszy jej ręce na ramionach, poprowadził do swojego po­koju.

- Dzisiaj jesteś moja, tylko moja - wyszeptał.

Nie miała ochoty się z nim spierać. Rozłożyła poły płasz­cza, on zsunął jej go z ramion. Płaszcz spadł na podłogę i zo­stał tam, a oni oboje weszli do sypialni. Adam zaniknął drzwi i przycisnął do nich Laurę, całując jej czoło. Zręcznie wyjął spinki z jej włosów i przeczesał je palcami.

- Zaczekaj - powiedział cicho. - Rozpalę ogień.

Ukląkł przed kominkiem, poruszył gorące węgle pogrze­baczem i dołożył kilka drew. Płomienie zatańczyły wesoło. Wstał i zaczął rozpinać guziki koszuli. Laura uśmiechnęła się do siebie i rozsunęła zamek sukienki. Gdy Adam się odwrócił, jej suknia właśnie osuwała się na podłogę. Z wrażenia zaparło mu dech, a w oczach zapłonęły ogniki. Podszedł do niej i zdjął koszulę. Laura przesunęła dłonią po jego piersi. Patrzył na nią, jakby na coś czekał. Przełknęła ślinę i rozpięła koronkowy sta­nik bez ramiączek. Gwałtownie wciągnął powietrze i otoczył ją ramionami, wzdychając z rozkoszą.

Potem odstąpił o krok, przyklęknął i zsunął z jej nóg pończochy i buty. Spojrzał w górę, na jej twarz oświetloną zło­tym blaskiem ognia, i zdjął jej majteczki. Zaniknęła oczy i od­rzuciła głowę w tył. Wstał, objął ją i pocałował w usta.

Jego dotyk działał na nią silniej niż najmocniejszy szampan, pocałunek mówił więcej niż słowa. Nogi się pod nią ugięły, ale on ją chwycił w porę i zaniósł do łóżka. Bez słowa zdjął z siebie resztę ubrania i nakrył ją sobą. Dotyk jego nagiej skóry sprawił, że znów zamknęła oczy. Już za chwilę, pomyślała. To już za chwilę. Czuła, że jej ciało się otwiera i czeka na niego.

- Spójrz na mnie - wyszeptał. Poruszył biodrami i poczuła go niemal w sobie. W głowie jej zaszumiało. - Spójrz na mnie - powtórzył. Uniosła ciężkie powieki. Jego twarz mówiła wszystko o jego uczuciach. - Kocham cię...

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Nucąc, wkładała naczynia po śniadaniu do zlewu. Adam siedział przy stole pochylony nad książką o zabytkowych meb­lach europejskich. Gdy skomentował przeczytany przed chwilą fragment, Laura tylko się uśmiechnęła. Zerknęła na zegar.

- Adam, już piętnaście po ósmej - powiedziała. Zaniknął książkę, zakładając ją papierową serwetką.

- Już mnie nie ma - oznajmił, wstał i objął ją w talii.

- Oj! - Łyżka z brzękiem wpadła do zlewu. Laura roze­śmiała się cicho. - Myślałam, że ci się śpieszy.

Dotknął ustami jej ucha.

- Kiedy jestem przy tobie, nigdy mi się nie śpieszy.

- Hm... Wczoraj mówiłeś co innego. Rozbawiony parsknął śmiechem.

- Już się bałem, że nigdy nie pójdą spać.

- Przecież było dopiero wpół do siódmej.

- Masz rację. - Westchnął. - Jestem okropnym ojcem.

- Jesteś cudownym ojcem - zapewniła go i została nagro­dzona pocałunkiem. Zaczynało się robić gorąco, ale ostudził ich dziecięcy głosik.

- Tatusiu, kiedy Laura zawiezie mnie do szkoły? Odstąpili od siebie, trochę speszeni.

- Już jedziemy, skarbie. Biegnij po kurtkę.

Kiedy Wendy zniknęła za drzwiami, Adam znów przyciąg­nął do siebie Laurę i szybko ją pocałował.

- Mogę się spóźnić. Muszę dokończyć inwentaryzację, przejrzeć wyceny i księgi.

- Zostawię ci kolację.

- Kolacja nieważna. Po prostu bądź, kiedy wrócę do domu. Serce urosło jej w piersi.

- Tylko jakieś śmiertelne zagrożenie mogłoby mnie przed tym powstrzymać - oznajmiła ze śmiechem.

- Będę za tobą tęsknił - wyszeptał. - Wrócę tak szybko, jak tylko będę mógł.

- Jedź ostrożnie.

- Ty też. - Zatrzymał się w progu. - Lauro, odnowiłaś już prawo jazdy?

Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Och, zupełnie wyleciało mi to z głowy...

- Zadbaj o to, dobrze? Zanim dostaniesz mandat. Uśmiechnęła się z wysiłkiem i skinęła głową. Adam od­wrócił się i wpadł prosto na Wendy.

- Jestem już gotowa, tatusiu, ale Ryan i Robbie nie chcą włożyć kurtek. Mogę jechać z tobą?

Adam potarł kark i obejrzał się przez ramię.

- Może powinienem odwieźć Wendy. Nie podoba mi się, że jeździsz bez ważnego prawa jazdy.

Laura zerknęła na zegarek. Czuła się winna, że jej kłamstwo wywołuje takie komplikacje.

- Nie masz już na to czasu - stwierdziła. - Musiałbyś nad­łożyć drogi. Dam sobie radę.

- Może masz rację. - Spojrzał przepraszająco na córkę. - Przykro mi, księżniczko, ale czeka na mnie ciocia Jane i cała armia księgowych. Laura się tobą zajmie. A teraz daj mi buzi. - Pochylił się, Wendy obdarzyła go głośnym pocałunkiem. Mrugnął do Laury i wyszedł.

Starała się nie myśleć o kłamstwie, ale wiedziała, że wkrót­ce będzie musiała dać Adamowi jakieś wyjaśnienie. Czy będzie bardzo rozczarowany, kiedy się dowie, z jakim mężczyzną się zadawała? Może dla bezpieczeństwa dzieci odprawi ją z domu? Nie chciała nawet myśleć, na co je naraża.

Wendy niecierpliwie tupnęła nogą.

- Laura, idziemy!

Odsunęła od siebie ponure myśli i pośpiesznie wyszła z ku­chni. Chłopcy słuchali jej chętniej niż siostry i szybko zapro­wadziła całą gromadkę do samochodu. Prowadziła w skupie­niu, wiedząc, że nie powinna się narażać na kolejne spotkanie z policją. Zatrzymała się przed szkolą Wendy na długo przed początkiem lekcji. Przygładziła włosy dziewczynki, poprawiła spinkę i pocałowała ją na pożegnanie.

- Miłego dnia, skarbie. Przyjadę po ciebie w południe. Wendy wyskoczyła z samochodu i w podskokach pobiegła do szkoły. Ostatnio wydawała się o wiele szczęśliwsza niż daw­niej. Laura zastanawiała się, czy to jej zasługa.

Zerknęła na chłopców. Wyjątkowo spokojnie bawili się samochodzikami, jeżdżąc nimi po oparciach foteli i swoich ra­mionach. Włączając się do ruchu, zastanawiała się, czy nie po­winna wozić w samochodzie torby z zabawkami. Postanowiła porozmawiać o tym z Adamem. Zatrzymała się na skrzyżowa­niu i rozejrzała się na boki, czy nic nie jedzie. Kiedy odwróciła głowę w lewo, jej wymarzony świat rozpadł się z hukiem na kawałki. Na przejściu dla pieszych, w rozpiętej puchowej kurt­ce, flanelowej koszuli i dżinsach, stał Doyal Moody.

Przez chwilę siedziała bez ruchu, nie wierząc własnym oczom. Okazało się to zgubne, ponieważ Doyal zwrócił uwagę na samochód stojący zbyt długo przed znakiem stopu. Twarz wykrzywiła mu się w dzikim uśmiechu i biegiem rzucił się w kierunku Laury. To ściągnęło ją na ziemię i pchnęło do dzia­łania. Nie rozglądając się, nacisnęła pedał gazu. Opony zapi­szczały. Ludzie odwracali głowy, kiedy ruszyła przed siebie. Nie widziała tego wyraźnie, ale chyba zmusiła inne samochody do gwałtownego hamowania.

Skręciła w innym niż zwykle kierunku, by go zmylić. Wie­działa jednak, że nie na wiele się to zda. Rodzina Fortune'ów jest tu wszystkim znana. Doyal znajdzie ją w kilka minut, jeśli tylko zada odpowiednie pytania odpowiednim osobom. Zostało jej co najwyżej kilka godzin. Chłopcy. Musi chronić chłopców. Gdzie może ich zawieźć? Dom nie jest już bezpiecznym schro­nieniem.

Ogarnęła ją panika. Jechała sennymi uliczkami o wiele za szybko, ale wcale tego nie zauważała. Myślała wyłącznie o ucieczce, o tym, żeby się znaleźć jak najdalej od Doyala. Kiedy dostrzegła radiowóz, jej pierwszą myślą było zatrzymać go i wyznać wszystko. Ale co z Adamem i dziećmi? Jeśli Do­yal się o nich dowie, zechce ich skrzywdzić, by ją w ten sposób ukarać. Mimo to policja oznacza teraz dla niej bezpieczeństwo. Zahamowała gwałtownie, radiowóz zatrzymał się obok. Do­strzegła w nim Raymonda Coopera i z oczu popłynęły jej łzy ulgi. Nagle poczuła mdłości i już wiedziała, co zrobi. Wysko­czyła z samochodu i zgięta wpół zwymiotowała na chodnik. Policjant jednym skokiem znalazł się przy niej.

- Lauro! Jesteś chora?

- Okropnie chora! - wyrzuciła z siebie szybko. - Bałam się, że nie dojadę do domu. To zaczęło się tak nagle. Boli mnie żołądek i głowa. - Jęknęła boleśnie.

- Sprowadzę pogotowie.

- Nie! To znaczy... Muszę się położyć, a chłopcy... Może mógłbyś nas odwieźć do domu? Zadzwonię zaraz do matki Adama. Ona będzie wiedziała, co robić. No i zabierze do siebie chłopców.

Cooper potrząsnął głową.

- Sam nie wiem - odrzekł niepewnie.

- Bardzo proszę! - Nie wahała się go błagać. - Proszę! Chcę jak najszybciej znaleźć się w domu.

Widząc jej łzy, zmiękł i poklepał ją po ramieniu.

- Dobrze, tylko się zamelduję.

- Dziękuję ci. Bardzo ci dziękuję. Odprowadził ją do samochodu.

- Dasz radę zaparkować na poboczu?

- Tak, ale pośpiesz się.

- To potrwa tylko chwilę - zapewnił ją.

Skinęła głową a potem oparła ją na kierownicy, podczas gdy on wrócił do radiowozu. Sytuacja jednak wcale nie była lepsza. Doyal mógł się pojawić w każdej chwili i zauważyć jej samochód. Zjechała na bok i zaparkowała. Chłopcy zasypali ją pytaniami, ale je zignorowała. Powiedziała tylko, że prze­jadą się radiowozem, co wywołało ich entuzjazm. Wrócił Cooper i pomógł jej przeprowadzić chłopców wraz z ich fo­telikami do policyjnego wozu. Laura cały czas trzymała się za brzuch. Po chwili jechali do domu tą samą drogą, którą tu przyjechała.

- Masz dreszcze - zauważył Cooper. Sięgnął pod siedzenie i wyjął zielony koc. - Okryj się.

Wzięła koc z wdzięcznością i narzuciła go sobie jak szal na głowę i ramiona. Gdy znów natkną się na Doyala, nie roz­pozna jej. Spokojnie dotarli do domu, który jeszcze nigdy nie wydawał się Laurze taki drogi. Policjant pomógł im wejść do środka, a potem zadzwonił do matki Adama. Laura wylewnie mu podziękowała i poszła do łazienki udawać, że znów wy­miotuje. Po jakimś czasie, który wydawał jej się wiecznością, do drzwi zapukała Erica Fortune.

- Lauro, kochanie? Wyjdź stamtąd, niech ci się przyjrzę.

Laura nie wątpiła, że z poszarzałą twarzą rzeczywiście wy­glądała jak ciężko chora osoba. Trzymając się za brzuch, chwiejnie oparła się o ścianę korytarza.

- Dzięki Bogu - powiedziała, nie zbliżając się do Eriki, jakby się bała, że ją zarazi. - Czy sierżant Cooper tu jest?

- Nie, podziękowałam mu.

Z ulgą skinęła głową. Trochę żałowała, że wykorzystała go tak bezwstydnie.

- Czy mogłabyś zabrać chłopców?

- Oczywiście, ale...

- I odebrać Wendy ze szkoły? Erica jęknęła zniecierpliwiona.

- Kochanie, nie martw się o dzieci. Co będzie z tobą? Nie możesz w takim stanie zostać tu sama.

- Och, Eriko, proszę - nalegała Laura. - Po prostu muszę się położyć. Najgorsze już minęło i teraz potrzebuję tylko snu. Poza tym, boję się, że zarażę kogoś tym paskudnym wirusem.

- Zadzwonię do Adama.

- Nie! On jest dzisiaj bardzo zajęty. Ma wiele ważnych spraw. No i jak mógłby mi pomóc?

Erica chwilę się zastanawiała.

- Cóż, kucharka wkrótce tu będzie. Jeśli zajrzy do ciebie od czasu do czasu...

- Jestem pewna, że Beverly się mną zajmie - zapewniła Laura. - Pewnie ugotuje rosół, a właśnie tego mi najbardziej potrzeba. Jedź już i zabierz chłopców. Bardzo proszę.

Erica skinęła głową i poprawiła futro z norek.

- Tak mi przykro, że jesteś chora.

- Dziękuję. Proszę tylko, zajmij się moimi... zajmij się chłopcami. - Nagle przyszło jej do głowy, że może ich już nigdy nie zobaczyć i łzy napłynęły jej do oczu.

- Idź prosto do łóżka - rozkazała Erica, a Laura tylko ski­nęła głową.

Dzieci wesoło pobiegły za babcią, uszczęśliwione niespo­dziewanym urozmaiceniem powszedniego dnia. Laura patrzyła przez wizjer, jak sadowią się w luksusowym samochodzie Eri­ki. Kiedy odjechali, oparła głowę o drzwi i zapłakała.

W końcu opanowała się i zadzwoniła do Beverly. Poprosiła ją, by pod żadnym pozorem nie przychodziła dziś do pracy, ponieważ może się od niej zarazić groźnym wirusem. Potem zadzwoniła do małego motelu na obrzeżach Minneapolis i zarezerwowała pokój. Zamówiła taksówkę i zaczęła się pa­kować. Nie zabrało jej to dużo czasu. Przybyła tu z małym bagażem i nie zamierzała wyjeżdżać z większym. Kierowana sentymentalnym impulsem rozłożyła na łóżku różową suknię, obok postawiła buty, a na poduszce położyła kolczyki i bran­soletkę. Zatrzymała tylko bieliznę. Zniosła torbę do holu. Mu­siała zrobić coś jeszcze.

Pieniądze leżały dokładnie tam, gdzie Adam je zostawił. Wyjęła ze skrytki zwitek banknotów i schowała do kieszeni. Potem napisała krótki list i włożyła na miejsce pieniędzy. Rozejrzała się po pokoju Adama. To na tym łóżku się kochali. Płonący na tym kominku ogień oświetlał ich nagie ciała. Tutaj zaznała prawdziwego szczęścia. Odwróciła się i zostawiła to wszystko za sobą. To był jej ostatni podarunek dla ukochanych. Bezpieczeństwo. Tylko tyle mogła im już dać.

Adam wszedł do domu przez garaż. Zastanawiał się, gdzie o tej porze podziewa się drugi samochód. Dochodziła dziesiąta. Dzieci na pewno już spały, a Laura nie zostawiłaby ich samych. Może się zepsuł? No ale wtedy zadzwoniłaby do niego po pomoc.

Schował płaszcz i teczkę do szafy w holu i poszedł do ga­binetu. Jeszcze zanim do niego dotarł, domyślił się, że nikogo tam nie ma. W pokoju panowała ciemność, telewizor był wy­łączony. W kuchni paliło się słabe światło, brudne talerze po śniadaniu nadal leżały w zlewie. Co się stało z Beverly? Nie było lunchu ani kolacji? Włosy stanęły mu dęba.

Pobiegł do pokoju Wendy. Lata wojskowego szkolenia dały o sobie znać. Zatrzymał się w korytarzu i nasłuchując, przy­warł do ściany. To niedorzeczne. Przecież w tak krótkim czasie jego rodzinie nie mogło się przydarzyć nic złego. A jednak... Cicho wszedł do pokoju córki i zapalił lampkę przy jej łóżku. Nie było zaścielone, ale puste. Wszedł do pokoju chłopców. Zastał tam podobny widok. Coś jest nie tak.

Pobiegł do sypialni Laury.

- Lauro! Jesteś tam! Opowiedz!

Od razu wyczuł, że jej nie ma. Zapalił górne światło i w po­koju zrobiło się jasno. Łóżko Laury było posłane, leżał na nim jej strój z przyjęcia. Drzwi pustej szafy stały otworem.

- O Boże! Nie!

Otworzył szuflady komody. Wszystkie były puste. Zamknął je z hukiem. Jak ona mogła go zostawić? Przecież wiedziała, jak bardzo ją kocha, jak jej potrzebuje. A dzieci? Pozwoliła, żeby ją pokochały i uzależniły się od niej. Jak mogła opuścić je tak bez ostrzeżenia? Nie potrafił w to uwierzyć. Przez chwilę gniew stłumił wszelkie inne uczucia. Adam podbiegł do łóżka, chwycił lampkę z nocnego stolika i cisnął nią o ścianę. Abażur spadł na podłogę, ale szklana podstawa roztrzaskała się z hu­kiem. Chwycił za narzutę i mocno pociągnął, aż leżące na niej przedmioty podskoczyły w górę. Sukienka poleciała prosto na niego. Owionął go zapach Laury, dotarł do serca i do rozumu.

Adam usiadł na skraju łóżka. Musi pomyśleć, jakoś to sobie wytłumaczyć. Przecież rano obiecała mu, że będzie na niego czekała. Tak niedawno... No i czy zabrałaby dzieci? Nie odeszłaby, zabierając mu wszystko. Gdzie są dzieci? Wstał i po­szedł do swojego pokoju, ciągnąc za sobą sukienkę Laury. Przez chwilę nie wiedział, po co tu przyszedł. Spojrzał na te­lefon. Paliło się czerwone światełko, co oznaczało, że na se­kretarce jest wiadomość. Drżącymi rękami nacisnął guzik i przewinął taśmę. Powitał go głos matki.

- Tu Erica. Dzwonię, żeby sprawdzić, co z tobą, Lauro. Mam nadzieję, że śpisz i już czujesz się lepiej. Dzieci są zdro­we, chyba się nie zaraziły. Daj znać, jak się czujesz. Pa.

Dzieci. Są u matki. Chyba się nie zaraziły... Laura zacho­rowała? Zostawiła go z powodu choroby? To niedorzeczne. Maszyna zapiszczała, sygnalizując kolejną wiadomość.

- Lauro, poważnie się o ciebie martwię. - Znów matka. - Wendy mówi, że dzieci ze szkoły widziały, jak jakiś męż­czyzna biegł za twoim samochodem. Proszę, zadzwoń do mnie.

Mężczyzna? Biegł za jej samochodem? Adam potrząsnął głową. Nigdy nie uwierzy, że Laura zostawiła go dla innego mężczyzny. Ale w takim razie kto ją gonił? I dlaczego?

Trzecia wiadomość pochodziła od Beverly.

- Lauro, panie Fortune, nie wiem, czy mam jutro przyjść do pracy. Mam nadzieję, Lauro, że czujesz się lepiej. Proszę do mnie zadzwonić. Dziękuję.

A więc Laura zadzwoniła do Beverly i poprosiła ją, by nie przychodziła ze względu na jej rzekomą chorobę. Ale skoro Laura jest chora, to dlaczego nie leży w łóżku? Dlaczego wy­jechała i zabrała wszystkie swoje rzeczy? Ostatnia wiadomość sprawiła, że przeszedł go lodowaty dreszcz.

- Adamie - mówił ojciec - twoja matka bardzo się nie­pokoi. Posłała kogoś do twojego domu, żeby sprawdził, co się dzieje z Laurą, ale nikogo tam nie było. Podobno Laura była rano chora. Mama dzwoniła do wszystkich szpitali w okolicy i na policję. Twój samochód stoi na poboczu. Podobno jakiś policjant przywiózł Laurę do domu, ale jej tam nie ma. Znik­nęła. Zupełnie nie wiadomo, o co w tym wszystkim chodzi. Zadzwoń albo najlepiej przyjedź.

Adam rzucił sukienkę na biurko i ruszył do drzwi, ale coś mu przyszło do głowy. Jeśli Laura odeszła i nie zamierza wra­cać, to potrzebuje pieniędzy. Szybko otworzył schowek. Pie­niądze zniknęły. Zamiast nich zobaczył białą kartkę. Ręce tak mu drżały, że nie mógł jej rozłożyć.

Jestem ci winna więcej, niż mogę zwrócić. Wybacz mi, naj­droższy. Chciałam zostać. Miałam nadzieję, że będę mogła. Ale los zadecydował inaczej. Dopadła mnie przeszłość i muszę uciekać ze względu na nas wszystkich. Nie próbuj mnie szukać.

Wiem, że zrobisz wszystko, żeby dzieci to zrozumiały. Żyj bez­piecznie i szczęśliwie.

Laura

Szczęśliwie?” Czyżby nie wiedziała, że bez niej nigdy nie będzie szczęśliwy? Słowo „bezpiecznie” dało mu więcej do myślenia. Dlaczego coś miałoby mu zagrażać?

- „Dopadła mnie przeszłość i muszę uciekać, ze względu na nas wszystkich”...

Przeczesał dłonią włosy i usiadł na skraju łóżka. Co to znaczy? Kim był ten człowiek, który za nią biegł? Nagle przypomniał sobie, co mu powiedziała rano, przy pożegna­niu, kiedy jej powiedział, że kolacja jest nieważna, najważ­niejsze, żeby ona tu była, kiedy on wróci do domu. „Tylko jakieś śmiertelne zagrożenie mogłoby mnie przed tym po­wstrzymać”...

O Boże! Laura ma kłopoty, jakieś straszne kłopoty i próbuje chronić przed nimi jego i dzieci. Nieważne, co napisała, musi ją znaleźć. Musi ją znaleźć i przywieźć do domu, zanim będzie za późno.

- Rob, widziałeś tego człowieka? Zaspany Robbie wzruszył ramionami.

- Nie wiem.

- Pomyśl, synku. Może widziałeś kogoś na ulicy?

- A, ten pan. - Ryan usiadł prosto na łóżku. - Pokazał na nasz samochód.

- Laura jechała strasznie szybko! - entuzjazmował się Robbie. - O tak! - Zaczął udawać pędzący samochód.

- A kiedy Laura zachorowała? - zapytał Adam.

Chłopcy spojrzeli na siebie i wzruszyli ramionami.

- Kiedy zatrzymał się przy nas policjant - oznajmił Ryan.

- Wysiadła i zwymiotowała - dodał Robbie.

- I wtedy policjant zabrał was do domu?

Obaj energicznie skinęli głowami. Adam spojrzał na matkę stojącą za jego plecami.

- Dowiedziałaś się, jak on się nazywa?

- Crocker... nie, Cooper.

Raymond Cooper. Tak, to się zgadza. Jeśli Laura miała prze­konać jakiegoś policjanta, żeby ją odwiózł wraz z dziećmi do domu, to musiał to być Cooper. Ale dlaczego tak pędziła przez miasto? Dlaczego tak nagle zachorowała? Ze strachu. Ze stra­chu o życie.

Ten strach kierował nią od dawna. Oszczędzała pieniądze nie na college, ale na wypadek, gdyby musiała uciekać. Dlatego nie chciała obiecać, że zostanie. Nie miało to nic wspólnego z ambicjami. Chciała przeżyć i chronić rodzinę. Musiała być półprzytomna ze strachu, ale jednak wymyśliła sposób, by do­stać się bezpiecznie do domu. Przede wszystkim zapewniła bez­pieczeństwo dzieciom, potem zadbała o to, żeby nic nie za­groziło Beverly, gdyby jej prześladowca odnalazł ją w domu. Adam w roztargnieniu wzburzył włosy synów, potem ucałował ich na dobranoc.

- Idę powiedzieć dobranoc Wendy, a potem odnajdę Laurę. Dobrze się bawcie u babci, chłopcy, dobrze? - dodał z uśmie­chem.

Ryan ułożył się do snu, ale Robbie spojrzał na ojca zmar­twionym wzrokiem.

- Gdzie jest Laura? - zapytał.

- Myślę, że wyjechała, żeby nas chronić... przed tym wirusem, który ją zaatakował - wyjaśnił, starannie dobierając sło­wa. Ta odpowiedź zadowoliła Robbiego.

- Jak wróci, to jej powiem, żeby tego więcej nie robiła - sennie oznajmił chłopiec.

Adam uśmiechnął się. On też jej to powie. Wytłumaczy jej, że nie powinna go opuszczać, bez względu na niebezpie­czeństwo, jakie jej grozi.

Adam stał przed ojcem, podparłszy się pod boki.

- Policja nie ruszy palcem, dopóki nie miną dwadzieścia cztery godziny od jej zaginięcia. Nawet nie przyjmą raportu. Sierżant Cooper twierdzi, że Laura na pewno była chora, ale ja myślę, że się czegoś bała. Pewnie tego mężczyzny, który biegł za jej samochodem. Chyba się przed nim ukrywała, a kie­dy ją wyśledził, uciekła, żeby chronić mnie i dzieci. Obawiam się, że grozi jej niebezpieczeństwo. Inaczej by od nas nie ode­szła.

Jake w zamyśleniu skinął głową.

- Twoje rozumowanie wydaje się logiczne, ale czy jesteś pewien, że powinieneś jej szukać? Jeśli to niebezpieczeństwo jest realne, to grozi również dzieciom. A jeśli nie jest tak, jak myślisz... Cóż...

Adam westchnął. Dochodziła druga nad ranem i był kom­pletnie wyczerpany. Nie mógł jednak udać się na spoczynek. Wziął głęboki oddech i usiadł w fotelu obok ojca. Pochylił się do przodu i wsparł ramiona na kolanach.

- Tato, ona mnie kocha. Wiem, że kocha mnie i moje dzie­ci. Na pewno ma kłopoty. Nie oczekujesz chyba, że będę sie­dział z założonymi rękami.

- Nie, oczywiście, że nie. Ale co chcesz zrobić?

- Sierżant Cooper i ja zgadzamy się, że jeśli przed kimś ucieka, będzie chciała zgubić się w tłumie. Myślę, że pojechała do miasta. Pewnie zaszyła się w jakimś motelu. Obawiam się, że jeśli będziemy dłużej czekać, pojedzie gdzieś dalej albo po­szuka sobie mieszkania i wtedy na pewno jej nie znajdziemy. Musimy zaraz przystąpić do działania.

Jake przechylił głowę.

- Trzeba by armii ludzi, żeby ją odnaleźć.

- A czy rodzina Fortune'ów nie potrafi zmobilizować ar­mii? Czy nie mamy na tyle wpływów, żeby zachęcić policję do działania?

Uśmiech Jake zabarwiła ironia.

- Czyżby mój syn zdecydował się skorzystać z potęgi ro­dziny?

Adam z trudem przełknął ślinę. Łzy napłynęły mu pod po­wieki.

- Jeszcze nigdy nie byłem taki zadowolony, że nazywam się Fortune. Nigdy już nie będę kpił z rodziny. To właśnie po to Kate i dziadek Ben tak ciężko pracowali, a ty dla tego po­święciłeś całe życie. Wreszcie pojąłem, dlaczego tak ważne jest mieć władzę i wpływy. Stało się to znów dzięki Laurze. Proszę cię, tato, pomóż mi ją odnaleźć.

Jake wstał i wyprostował się. Biła od niego pewność siebie i siła. Położył dłoń na ramieniu Adama.

- Znajdziemy ją, synu. A tego drania, który ją prześladuje, zgnieciemy jak robaka. Jeszcze tylko jedna sprawa.

- Słucham?

- Kiedy to się skończy, ożeń się z nią, dobrze? Będzie ją łatwiej chronić, jeśli znajdzie się w naszej rodzinie. Jesteśmy jej to winni. Ja jestem jej to winny. - Zacisnął dłoń na ramieniu syna. - Do diabła, zawdzięczam jej więcej, niż potrafię wy­razić. Nigdy o tym nie zapomnę. Daję ci słowo.

Adam wstał i objął ojca.

- Ożenię się z nią, nie martw się. Znajdź ją dla mnie, a ja z mej zrobię twoją synową. Daję ci słowo.

Jake roześmiał się. Po raz pierwszy rozumieli się tak do­skonale.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

Poszukiwania prowadzono tak precyzyjnie jak operację mi­litarną. Prywatni detektywi, uzbrojeni w zdjęcia i gotówkę, przeczesywali okolicę. Wypytano taksówkarzy, recepcjonistów w hotelach, byłego szefa Laury i jej współpracowników. Za­przęgnięto do pracy komputery. Przed południem następnego dnia historia Laury zaczęła się układać w całość. Adam zoba­czył kopię jej prawa jazdy ze stanu Kolorado. Było nadal waż­ne, ale to tylko pogłębiło jego niepokój. Domyślił się, dlaczego nie chciała pokazać dokumentu policji - żeby nie wpisano jej danych w komputer. Uciekała przed kimś, kto mógł ją skrzyw­dzić. Detektywi już polecieli do Denver, by się dowiedzieć, kto to taki. Adama męczyło nieodparte wrażenie, że mają już mało czasu. Modlił się, żeby im go starczyło.

Leżała na poduszce mokrej od łez. Nadzieję straciła na dłu­go przed świtem. Jaki to wszystko ma sens? Bez Adama i dzieci jej życie nie ma sensu. Nie miała siły dalej uciekać. Nie miała siły myśleć. Dlatego przyjechała tu, nie zmieniając po drodze taksówek, i podała, że nazywa się Laura Fortune. Nie miała siły uciekać, ale nie zamierzała też dopuścić, by Doyal Moody zniszczył jej życie i odszedł, nie poniósłszy kary.

Wstała z łóżka i wyjęła z rozchwianego biurka pożółkłą kopertę. Z leżącej na nocnym stoliku Biblii wydarła niezadrukowane strony, z torebki wyjęła długopis. Usiadła przy biurku i pracowicie, wyraźnym, drobnym pismem, opisała wszystko, czego udało jej się dowiedzieć o Doyalu i jego ciemnych in­teresach. Łzy kapały na papier, ale pisała dalej. Zakończyła wyrazami miłości i wdzięczności dla Adama i jego dzieci. My­ślała o nich jak o swoich. Żadna kobieta nie kochałaby ich mocniej, nie zrobiłaby dla nich więcej. Włożyła kartki do ko­perty i napisała na niej nazwisko sierżanta Coopera. Wzięła torebkę i wymknęła się z pokoju.

W automacie w sklepie na rogu kupiła znaczek i po wielu staraniach udało jej się w informacji telefonicznej uzyskać nu­mer służbowej skrytki sierżanta Coopera. Telefonistka dopy­tywała się o jej imię i nazwisko, ale Laura odwiesiła słu­chawkę. Napisała adres na kopercie i rozglądając się nerwowo, poszła do skrzynki. Kiedy wrzuciła list, odetchnęła z ulgą i wróciła pogrążonymi w mroku ulicami do motelu.

W pokoju czuć było dymem papierosowym i stęchlizną. Łóżko było niewygodne, ściany odrapane i ponure. Podejrze­wała, że pościel jest brudna, więc położyła się w ubraniu na narzucie i zamknęła oczy. Wreszcie udało jej się zasnąć.

Kilka godzin później obudziła się gwałtownie. Rozejrzała się nieprzytomnie. Kątem oka, w rogu, zobaczyła jakaś postać. Stał tam Doyal Moody i szczerzył zęby w pełnym zadowolenia uśmiechu.

Adam zaciskał pięści, a detektyw mówił dalej.

- Facet nazywa się Moody. Policja z Denver twierdzi, że podejrzewają go o handel narkotykami, ale nie mają wystar­czających dowodów, żeby go przymknąć. Każdy, kto mógł o nim coś wiedzieć, skończył martwy.

- Mów dalej. - Adam nerwowo przełknął ślinę.

- Spotykali się przez kilka miesięcy, a potem się do niego wprowadziła. Podobno wierzyła, że się z nią ożeni. Wszyscy, któ­rzy ją tam znali, twierdzą że była bardzo naiwna i niedoświad­czona. Moody był pierwszym poważnym partnerem w jej życiu. Pewnie dała się mu nabrać. Nie wiadomo tylko, dlaczego nagle zniknęła. Wszyscy znajomi podejrzewali, że coś tu nie gra. Moody sam złożył raport o zaginięciu. Policjant, który z nim rozmawiał, twierdzi, że wydawał się bardzo poruszony. Jednak niektóre szcze­góły się nie zgadzały. Moody utrzymywał, że byli razem szczę­śliwi. Dlaczego więc uciekła? Znajomi twierdzą że zaczęła go podejrzewać o kłamstwa. Jakiś policjant widział dziewczynę odpowiadającą jej opisowi, jak wsiadała do autobusu do Nowego Meksyku. Była sama i bardzo zdenerwowana.

Sama. Adam przetarł twarz dłonią.

- Kiedy to było? Detektyw zajrzał do notesu.

- Jakieś dziesięć miesięcy temu. Moody co jakiś czas sprawdzał, czy nie ma o niej jakichś informacji. Nic o niej nie wiedzieli, choć wpuścili dane z jej prawa jazdy do kom­putera, na wypadek, gdyby zatrzymała ją gdzieś drogówka.

Adam właśnie to podejrzewał. Najwyraźniej i Laura to przewidziała. Wezwał sekretarkę ojca i polecił jej, żeby po­częstowała detektywa kawą i pokazała mu, gdzie są kanapki. Kiedy mężczyzna wyszedł, Adam usiadł wygodniej na krześle i zamknął oczy. Nagle wyprostował się i spojrzał na leżącą na biurku kopię prawa jazdy Laury. Na zdjęciu wyglądała jak na­stolatka. Zresztą pewnie była wtedy nastolatką. Sama, bez przy­jaciół, rodziny, bez nikogo, kto by ją poprowadził i chronił. Kate by to zrozumiała. Podziwiałaby jej odwagę.

- Lauro, gdzie jesteś? - wyszeptał do siebie.

Kolejne pytanie bez odpowiedzi, jedno z wielu. Co takiego wiedziała o Moodym, że musiała uciekać? Zaczynał wątpić, czy kiedykolwiek ją znajdą Nawet rodzina Fortune'ów nie jest wszechwładna. Nagle drzwi się otworzyły i do biura wszedł Jake.

- Mamy ją. Zaraz podjedzie po nas samochód. Wysłałem detektywa i prawnika, żeby się skontaktowali z lokalną policją. Spotkamy się z nimi po drodze.

Adam chwycił wiszący na oparciu fotela płaszcz. Było zbyt wcześnie na radość, ale poczuł przypływ nowych sił.

- Jedziemy! - zawołał. - I połączcie mnie z Raymondem Cooperem.

- Spóźniłeś się - powiedziała i oparła się na łokciu.

Doyal potrząsnął głową. Jego długie, czarne włosy zafalo­wały, jasnoniebieskie oczy zalśniły demonicznie, błysnęły w uśmiechu równe, białe zęby. Laura zastanawiała się, jak ktoś tak przystojny może być taki zły.

- Nie sądzę. Nie byłoby cię tutaj, gdybyś mnie sypnęła.

- Napisałam list i wysłałam do przyjaciela - oznajmiła spokojnie.

Nagle skoczył ku niej i chwycił ją za włosy.

- Co to za przyjaciel? Gadaj! - Chwycił ją za podbródek. - Gadaj, bo skręcę ci kark!

Miała ochotę się roześmiać. Przecież i tak to zrobi. Czy po to ją tyle czasu ścigał, żeby przeprowadzić z nią towarzyską pogawędkę? Chyba odgadł jej myśli, ponieważ rozluźnił rękę i przesunął na jej szyję. Żołądek Laury zacisnął się boleśnie.

- Powiedz mi, kto to jest - powiedział słodko. - Pójdzie­my tam i zabierzemy ten list. Potem zawiozę cię do domu, do Denver, i będziemy dalej razem, jakby nic się nie stało. Pa­miętasz, jak nam było dobrze? - Zacisnął dłoń na jej piersi. Poczuła, że robi jej się niedobrze. Chciał ją pocałować, ale odwróciła twarz. Zaklął ordynarnie i szarpnął ją za włosy. Dłoń na jej piersi zacisnęła się mocniej, sprawiając ból.

- Powiedz mi, kto to jest - warknął jej do ucha - bo ina­czej tak się z tobą rozprawię, że będziesz chciała jak najszyb­ciej umrzeć.

Samochód zatrzymał się gwałtownie. Adam wyskoczył z mego, zanim jeszcze opadł kurz. Przed nim na drodze migały światła policyjnej blokady.

- Co to jest? Mieli nam dać eskortę, a nie blokować drogę! Detektyw wychylił się przez okno i powiedział do Adama:

- Zostało nam sześć minut jazdy. Na miejscu jest nasz czło­wiek. Dobrze by było uprzedzić o tym policję, żeby nie wzięli go za tego Doyala.

Adam skinął na Raymonda Coopera, a ten natychmiast po­szedł do najbliższego radiowozu. Cooper pokazał odznakę i za­czął rozmawiać z miejscowym policjantem. Po kilku chwilach wrócił do samochodu Adama, a wóz miejscowego policjanta zawrócił i ruszył przed siebie, najwyraźniej chcąc ich popro­wadzić. Kiedy już wszyscy trzej siedzieli w samochodzie, Adam odnalazł we wstecznym lusterku oczy detektywa.

- Postaraj się dojechać tam za cztery minuty - polecił sta­nowczo.

Laura starała się chwycić powietrze. Ból w piersi stawał się coraz silniejszy. Doyal oparł się o nią całym ciężarem. Mi­mo to zdołała się uśmiechnąć z satysfakcją.

- Nazywa się Raymond Cooper - powiedziała bez tchu. - Sierżant Raymond Cooper, z policji w St. Cloud.

Rozwścieczony Doyal wymierzył jej policzek wierzchem dłoni. Wtedy zaczęła walczyć. Zacisnęła pięści i zaczęła okła­dać go na oślep. Żeby się bronić, musiał wypuścić jej włosy i przez moment czuła radość zwycięstwa. Ale po chwili Doyal usiadł na niej okrakiem, mimo jej desperackiego oporu chwycił ją za nadgarstki i jedną ręką unieruchomił jej ramiona nad gło­wą Odwróciła się i ugryzła go, a on wymierzył jej kolejny policzek.

- Powinienem teraz z tobą skończyć - syknął - ale szybka śmierć to zbyt łagodna kara dla takiej wrednej donosicielki. Ufałem ci, a ty mnie zdradziłaś. Jesteś mi coś winna.

Wygięła się spazmatycznie, w nadziei, że zrzuci go z sie­bie, ale był o wiele za ciężki. Roześmiał się drwiąco.

- No, to ci się udało - powiedział cicho. - Podnieciłaś mnie. Nic mnie tak nie podnieca jak bezbronna kobieta.

Szarpała się rozpaczliwie, ale przycisnął jej nogi, sięgnął do kieszeni i wyjął z niej srebrny nóż. Nacisnął dźwignię i ukazało się długie ostrze. Laura zamarła, wpatrzona w nóż, który zbliżał się do jej szyi. Potem zamknęła oczy i zaczęła się modlić.

Adamem wstrząsnął dreszcz. Miał przeczucie, że Laura go potrzebuje, właśnie w tej chwili. Była przerażona. Nie zasta­nawiał się, skąd to wie, po prostu wiedział. Trzymaj się, dzie­cino, powtarzał w myślach. Już do ciebie jadę.

Szybciej, szybciej.

Położył rękę na ramieniu detektywa i ruchem głowy wska­zał jadący przed nimi radiowóz.

- Wyprzedź go - polecił.

Kierowca zerknął na siedzącego obok Coopera, ten wahał się ułamek sekundy, ale zaraz przyzwalająco skinął głową. Samochód dał znak światłami, zmienił pas i pomknął przed siebie. Adam czuł, jak strach ściska mu żołądek. Zaczął się cicho modlić.

Doyal przesunął ostrzem po jej szyi i zachichotał, kiedy ukazała się strużka krwi. Przesunął ostrze niżej i rozciął gruby sweter Laury. Ostrze wróciło na jej szyję, a potem znów zeszło niżej i rozcięło podkoszulek. Laura zadrżała, kiedy zimne po­wietrze owionęło jej nagie ciało. Doyal pochylił się i przysunął swoją twarz do jej twarzy. Nóż leżał teraz na jej brzuchu, przy­gnieciony ciałem Doyala.

- Jak mnie zadowolisz, to zabiję cię szybko - wycharczał. - Nie będziesz cierpiała, choć na to zasługujesz.

Roześmiała się bezgłośnie. Wolała zginąć najboleśniejszą śmiercią, niż go zadowolić.

Wsunął nóż za pasek jej spodni, tym samym kierując ostrze ku swojej pachwinie.

Już wiedziała, co zrobi. Doyal lubi bezbronne kobiety? A to szkoda, bo tu takiej nie ma. Zebrała wszystkie siły, jednocześ­nie udając, że mięknie. Doyal roześmiał się zwycięsko. W jego oczach błysnęło pożądanie. Laura splunęła mu prosto w twarz i z całej siły wygięła ciało, opierając się na barkach i stopach. Poczuła, jak ostrze się unosi i usłyszała krzyk wściekłości i bó­lu. Coś ciepłego polało się na jej ciało. Uśmiechnęła się. Zraniła go. Miała nadzieję, że nóż trafił tam, gdzie boli najbardziej. Nagle zobaczyła nad sobą uniesione ostrze. Wiedziała, że za chwilę otrzyma pchnięcie prosto w serce. Pomyślała o Adamie i uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

Zawsze będę cię kochała”...

Przypomniał sobie te słowa niczym ostateczne pożegnanie. Samochód gwałtownie zahamował na parkingu przed motelem. Zaraz pojawił się przy nich jakiś człowiek i podał numer po­koju. Adam nie czekał dłużej. Wyskoczył z samochodu i zaczął biec.

- Uważaj, on jest tam z nią! - krzyknął ktoś.

Jakimś cudem od razu odnalazł właściwe drzwi. Nie pró­bował nawet naciskać na klamkę, tylko naparł na nie ramie­niem. Drzwi trochę się ugięły, ale nie ustąpiły. Cofnął się o krok i znów rzucił się na przeszkodę. Nagle obok niego pojawił się Cooper. Wspólnym wysiłkiem wyważyli oporne drzwi.

Na widok, który ukazał się jego oczom, Adam zamarł z przerażenia. Laura leżała na łóżku, Moody siedział na niej, unosząc nad głową nóż. Adam czuł, że serce przestało mu bić.

Zobaczyła go w drzwiach. Miał twarz znieruchomiałą z przerażenia, oczy pełne miłości. Za późno, pomyślała. Zro­zumiała wtedy, że dawno powinna była wyjawić mu całą prawdę. Popatrzyła na niego, prosząc wzrokiem o przebacze­nie. Wtem obok niego pojawił się ktoś inny. Rozpoznała Coopera. Policjant lekko przykucnął i wycelował w Doyala trzymaną oburącz broń. Nagle było już po wszystkim. Doyal odskoczył od niej, podnosząc ręce do góry. Była wolna. Wreszcie wolna.

Z krzykiem wpadła w ramiona Adama. Słyszała, jak Co­oper oznajmia Doyalowi, że jest aresztowany, i recytuje mu jego prawa. Wszystkie dźwięki dobiegały do niej jakby z od­dali. Adam objął ją i przytulił.

- Nic ci nie jest? Zranił cię? - Potaknęła, a potem zaprze­czyła. Zagubiony Adam położył ją na łóżku i odstąpił o krok. - Krew ci leci!

- Nie. - Przyłożyła dłoń do rany na szyi. - To tylko drobne skaleczenie. - Adam uważnie badał jej ciało. Dotknął lepkiej plamy na brzuchu. - To jego krew - wyjaśniła szybko i dodała z dumą: - Ja to zrobiłam.

Cooper zajrzał Adamowi przez ramię.

- Tak, zraniła go. Przecięła główną arterią na udzie. Jeszcze kilka minut, a wykrwawiłby się na śmierć.

- Jeszcze kilka sekund, a straciłbym cię na zawsze - drżą­cym głosem rzekł Adam.

- Przepraszam cię - wyszeptała, zarzucając mu ramiona na szyję. - Powinnam ci wszystko powiedzieć.

- Chciałaś nas chronić - odrzekł łagodnie.

- Naraziłam was wszystkich na niebezpieczeństwo.

- Znam całą historię. Brakuje nam tylko dowodów, żeby aresztować tego drania.

- Wszystko napisałam i wysłałam do sierżanta Coopera. Powinnam to zrobić już dawno, ale bałam się.

- Chciałaś bronić siebie, ale nie chciałaś narażać nas. Do­skonale to rozumiem i podziwiam. Ale nigdy już nie wdawaj się w nic tak niebezpiecznego, bo przysięgam... - Przełknął ślinę. - Powinnaś mi była zaufać.

- Chciałam, ale wtedy wciągnęłabym w to wszystko cie­bie. Nie mogłam...

- Prawie cię przez to straciliśmy!

- Ale przyszedłeś mi na ratunek. Powinnam wiedzieć, że tak zrobisz.

- Powinnaś - odezwał się ktoś zza pleców Adama. Jake stał pod ścianą, u wezgłowia łóżka. Pogładził ją po głowie i uśmiechnął się. - To będzie dla ciebie lekcja, młoda damo. Rodzina Fortune'ów troszczy się o swoich bliskich.

- Ja też starałam się to robić - odparła śmiało. Przeniosła wzrok na Adama. - Troszczyłam się o swoich bliskich.

- Jedźmy do domu - powiedział Adam. Roześmiała się ciepło. Dom. Co za wspaniałe słowo.

- O, tak - rzekła. - Jedźmy do domu.

Przed ceglanym kościołem czekał rząd limuzyn z włączo­nymi silnikami. Siedzący w jednej z nich, kobieta i mężczy­zna, wydali radosny okrzyk, kiedy podwójne drzwi się otwo­rzyły i ukazał się w nich tłum ludzi. W powietrzu zrobiło się biało od ryżu. Przed kościół wybiegła para nowożeńców, trzy­mając się za ręce.

Laura miała włosy upięte w ciężki węzeł, a spod welonu wymykały się pojedyncze złote loki. Pachnący wiosną wiatr zaróżowił jej policzki i uniósł cienki tiul welonu. W jednej ręce trzymała wiązankę, drugą wsunęła w dłoń Adama. Razem zbiegli po schodach do limuzyny i zatrzymali się na podjeździe.

Adam, ubrany w szary frak, wziął żonę w ramiona i przy­tulił do siebie, nie zważając na piękną suknię. Pocałował ją tak mocno, że musiała odchylić głowę w tył. Dzieci podska­kiwały wesoło, powstrzymywane przez troskliwych dziadków. Adam przesłał pocałunek całej rodzinie, a potem wzniósł twarz do nieba i posłał następny pocałunek prosto w chmury. Młoda para zniknęła w samochodzie.

- Ten ostatni pocałunek był dla ciebie - powiedział Ster­ling poważnie.

Kate skinęła głową i otarła łzy chusteczką.

- Zmieniła go. Wiedziałam to już w dniu, kiedy zobaczy­łam go z ojcem w restauracji. - Lekko pociągnęła nosem. - Nie słyszałam, o czym mówili, ale widziałam, że się zmienił. Stał się bardziej uczuciowy, otwarty. - Uśmiechnęła się. - Nie wierzyłam, że doczekam takiego dnia.

- Miałem wątpliwości, ale ty od początku wiedziałaś, że to jest dziewczyna dla niego, jeszcze zanim ją zobaczyłaś.

Kate westchnęła.

- Czułam to i nie przeczyła temu żadna z informacji, które zebrałeś na jej temat, ale chciałam się przekonać osobiście. Wiem, że ukrywanie się w pokoju na najwyższym piętrze i wy­glądanie z okna mogło okazać się ryzykowne, ale przynajmniej byłam na miejscu, kiedy przyszło tych dwoje oszustów.

Popatrzyła na rodzinę zebraną na wciąż jeszcze brązowym po zimie trawniku przed starym kościołem. Dostrzegła tę po­dejrzaną parę na uboczu. Czaili się tam jak dwoje kieszon­kowców, czyhających na okazję. Kate wzdrygnęła się, a Ster­ling pokrzepiającym gestem ujął ją za rękę.

- Nie powinienem wątpić w twoje przeczucia - rzekł. - W końcu sam wiem najlepiej, jakich cudów może dokonać silna kobieta.

Kate roześmiała się wesoło. Szare pasma zalśniły w gęs­tych, rudawych włosach. Nagle spoważniała.

- Adam się już ustatkował - oznajmiła, znów spoglądając w okno. Rodzina zaczynała się rozchodzić. Tracey Ducet i Wayne Potts sprytnie wkręcili się do jednej z grup. Tracey uśmiechała się ostrożnie, Wayne uniżenie. Twarz Kate przy­brała srogi wyraz. - Co zrobimy z tą parką?

Sterling odchrząknął.

- W tej chwili chyba nic nie możemy zrobić. Zmarszczyła brwi.

- No tak, nie mogę się ujawnić i ich zdemaskować. Nawet gdyby rodzina nie miała mnie za zmarłą, to i tak ujawnienie kłamstwa Tracey Ducet nie byłoby najlepszym wyjściem.

- Może kto inny wykonałby to zadanie za nas?

- Nie wiem, kto mógłby to być. - Kate potrząsnęła gło­wą. - Każdy, kto znał prawdę, już nie żyje. Ben, akuszer­ka... - Uśmiechnęła się przewrotnie. - W pewnym sensie nawet ja.

- A kidnaperzy? - zasugerował. - Oni na pewno wiedzą. Po twarzy Kate przebiegł bolesny skurcz.

- Oni nic nie powiedzą. Będą się bali.

- No tak. Znowu masz rację.

Kate zmiękła, uśmiechnęła się i wzięła go za rękę.

- I znów nie mam wyboru. Mogę tylko patrzeć i czekać - stwierdziła smutno. Ostatni raz spojrzała tęsknie na rodzinę.

- Jakby mój syn nie miał już i tak zbyt wiele na głowie.

- Jake da sobie radę - zapewnił ją Sterling. - Może jednak czułby się lepiej, gdyby wiedział, że żyjesz. Zawsze byłaś dla niego źródłem siły. Tak jak dla całej rodziny.

- Nie mogę ryzykować. Jeśli ten, kto chciał mnie zabić, dowie się, że żyję, rodzina znajdzie się w niebezpieczeństwie.

Sterling musiał się zgodzić, choć niechętnie.

- Cóż, Jake musi sobie poradzić sam. Jest silny.

- Może masz rację.

- Na pewno mam. Czy kiedykolwiek się myliłem? Spojrzała na niego z ukosa.

- Za każdym razem, kiedy się ze mną nie zgadzałeś. - Je­szcze raz zerknęła przez okno. - Mam nadzieję, że oboje jesteśmy tak sprytni, jak nam się wydaje. - Westchnęła i nacis­nęła guzik na oparciu pod łokieć.

Rozległ się trzask z małego głośnika.

- Słucham panią?

- Jedziemy stąd.

Zerknęła z troską na Sterlinga. Przybrał obojętną minę.

- Jeszcze jedna limuzyna w długiej kolejce - powiedział. Kate uśmiechnęła się lekko.

- A więc jednak jesteś sprytny, co?

- Szybko się uczę i mam dobrą nauczycielkę - odparł. Kate patrzyła przed siebie, niby nie zauważając, że Sterling nadal trzyma ją za rękę. Niech się sprytny lis jeszcze trochę pomęczy. Kate Fortune niczego łatwo nie oddawała - zwłasz­cza swojego serca.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
06 James Arlene Samotny ojciec
James Arlene Samotny ojciec DzieciSzczescia6
2011 07 30 Zmarł samotny ojciec 4 dzieci
Lovelace Merline Dzieci szczęścia 03 Modelka
droga krzyzowa dla dzieci -ver. 06, Dokumenty Textowe, Religia
Lovelace Merline Dzieci szczęścia Modelka
Courths Mahler Jadwiga Dzieci szczęścia
Jackson Lisa Dzieci szczęścia 02 Milioner i prowincjuszka
Dzieci szczęścia Hermann Scherer ebook
Dzieci szczęścia 04 Boswell Barbara Fikcyjna narzeczona
12 Dzieci Szczęścia Greene Jennifer Marzycielka
Bennett Connie Samotny ojciec
Rimmer Christine Dzieci szczęścia 08 Rodowy talizman
James Grippando Jack Swyteck 06 When Darkness Falls
Patterson James Kobiecy Klub Zbrodni 06 Szósty cel
10 Dzieci Szczęścia Davis Justine Brylant bez skazy
Ferrarella Marie Dzieci szczęścia 11 Szarada
Carey Suzanne Dzieci szczescia 09 Dar zycia
Rimmer Christine Dzieci szczęścia 08 Rodowy talizman (poprawiony)

więcej podobnych podstron