Roberts Nora Miłosc i paragraf

NORA ROBERTS

Miłość i paragraf

Tytuł oryginału: The Law In a Lady

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Merle T. Johnson siedział na podartym skajowym siedzisku stoika w kafejce „U Annie”, osiem kilometrów na północ od Friendly.

Popijał ciepłe piwo korzenne i jednym uchem słuchał trzeszczącego kawałka w stylu country, dobiegającego z przenośnego radyjka Annie.

Kobieta rodzi się, by cierpieć”, lamentowała najnowsza wschodząca gwiazdka Nashville. Merle nie wiedział o kobietach dostatecznie dużo, aby się z tym nie zgodzić.

Wracał do Friendly z jednego z okolicznych rancz, którego właściciel niedawno złożył skargę.

Kradzież owiec, pomyślał z obrzydzeniem, przełykając kolejny łyk piwa. Gdyby chociaż coś się za nią kryło. A zresztą Potts tak się posunął w latach, że już sam nie pamięta, ile właściwie miał tych owiec. Szeryf od razu wiedział, że ta sprawa będzie nudna jak flaki z olejem, rozmyślał posępnie Merle. No i w konsekwencji teraz, w obskurnej małej kafejce, otoczony powietrzem ciężkim od zapachu hamburgerów i smażonej cebuli, bolał nad niesprawiedliwością tego świata.

Największą atrakcją w miasteczku Friendly w Nowym Teksasie był stary Silas, który co sobota upijał się i zaczynał rozrabiać, tak że trzeba go było holować do miejscowego aresztu. Merle T. Johnson urodził się za późno. Gdyby to były lata osiemdziesiąte dziewiętnastego wieku, a nie osiemdziesiąte wieku dwudziestego, ścigałby desperados, uczestniczył w konnych pościgach i pojedynkował się z rewolwerowcami - innymi słowy robiłby to, co zastępca szeryfa robić powinien.

A tu proszę - ma już prawie dwadzieścia cztery lata, a najbardziej spektakularne aresztowanie, jakiego udało mu się dokonać, to zgarnięcie bliźniaków Kramer, którzy zdemolowali salę bilardową.

Merle podrapał się po górnej wardze, nad którą bez większego powodzenia usiłował wyhodować przyzwoicie wyglądające wąsy, które dodałyby mu powagi. Tak, najlepsze lata ma już za sobą, pomyślał fatalistycznie. Do końca swoich dni będzie zastępcą szeryfa w zapomnianym przez Boga i ludzi małym miasteczku, gdzie głównym zajęciem jest uganianie się za nieistniejącymi złodziejami owiec.

Gdyby chociaż raz ktoś napadł na bank. Rozmarzony wyobraził sobie szaleńczy pościg i strzelaninę, rzecz jasna, z jego udziałem. O tak, to już by było coś.

W gazecie ukazałoby się jego zdjęcie, może z jakąś powierzchowną raną ramienia. Ten pomysł bardzo przypadł mu do gustu. Przez kilka dni musiałby chodzić z ręką na temblaku. Gdyby tylko szeryf pozwolił mu nosić broń...

- Merle, zapłacisz wreszcie za to piwo czy będziesz tu przesiadywał przez cały dzień i marzył o niebieskich migdałach?

Merle zerwał się na równe nogi. Annie stała, opierając dłonie na krągłych biodrach, i świdrowała go wzrokiem. Miała małe ciemne oczy, zaczerwienioną skórę i szopę niesamowitych, wściekle rudych włosów, niemalże w odcieniu truskawki.

- Muszę wracać - wymamrotał, nerwowo szukając portfela. - Szeryf czeka na mój raport.

Annie prychnęła pogardliwie i wyciągnęła rękę. Zaledwie zmięty banknot znalazł się w jej spoconej dłoni, Merle wyszedł, nie prosząc o wydanie reszty, i odruchowo zmrużył oczy.

Rozjarzone i oślepiające słońce zastygło wysoko na niebie.

Nieruchome rozpalone powietrze miało smak pyłu - zdawało się falować nad jezdnią niczym połyskliwa ciecz. Droga była równa i prosta niczym wstęga, a po jej bokach nic tylko skały, piach i kilka spłachetków szorstkiej trawy.

Ani jedna chmurka nie przełamywała surowego, twardego błękitu nieba, nie łagodziła bieli słonecznego światła. Merle nasunął na czoło rondo kapelusza i ruszył w stronę samochodu, żałując, że jednak nie poprosił o tę resztę. Kiedy chciał otworzyć drzwi, jego koszula była mokra od potu i kleiła się do ciała.

Słońce odbijało się od przedniej szyby i chromów samochodu, który nadjeżdżał z naprzeciwka. Musi być jakiś kilometr stąd, ocenił Merle i szukając w kieszeni kluczyków, z roztargnieniem patrzył, jak auto zbliża się długą prostą drogą.

Nagle oczy mu się rozszerzyły.

Ale bryka! Z podziwu niemal gwizdnął.

Jedno z tych wymyślnych zagranicznych cacek, czerwone i krzykliwe. Śmignęło koło niego, nawet nie zwalniając, a Merle obejrzał się za nim i wtedy gwizdnął, uśmiechając się szeroko.

Marzenie! Dla takiego auta sto, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę to pestka. Pewnie ma taką sprytną deskę rozdzielczą z...

Moment, moment! Ponad sto na godzinę?!

Wskakując do samochodu, Merle wetknął kluczyki do stacyjki, wystawił koguta na dach i ruszył, wzniecając fontanny żwiru i paląc gumy.

Był w siódmym niebie.

Phil nie schodził poniżej stu trzydziestu kilometrów na godzinę.

Na początku podróży odbył nerwową rozmowę telefoniczną z producentem z Los Angeles, był rozdrażniony i zmęczony. Zakurzony pejzaż i niekończąca się, prosta jak drut droga rozdrażniły go jeszcze bardziej. Jak dotąd wyjazd okazał się kompletną stratą czasu. Phil zdążył rozejrzeć się w pięciu miasteczkach południowo - zachodniego Nowego Meksyku, ale żadne się nie nadawało. Jeśli w końcu mu się nie poszczęści, będą musieli mimo wszystko zbudować plan, a to zupełnie nie w jego stylu.

Kiedy Phillip Kincaid reżyseruje film, maniakalnie pilnuje, aby nie brakowało mu autentyzmu. Obecnie szukał małego zakurzonego miasteczka, które już dawno zapomniało o lepszych latach. Marzyła mu się łuszcząca farba i trochę brudu, ot, taka dziura zabita dechami, z której wszyscy zamierzają się wyrwać i ani im się śni kiedykolwiek wracać.

Szukał przez trzy długie upalne dni, ale nic mu się nie podobało.

Owszem, znalazł parę miasteczek wrośniętych w piach, trochę wyblakłych, trochę podniszczonych, ale czuł, że to nie to. Jako reżyser - odnoszący rozliczne sukcesy reżyser amerykańskich filmów - Phillip Kincaid zawsze polegał na intuicji. Potrzebuje miasteczka, którego widok zwali go z nóg. A czasu ma coraz mniej.

Hoffman, jego producent, już zachowuje się tak, jak gdyby go mrówki oblazły, domaga się, by ruszyli z kręceniem scen w studiu.

Mijając kafejkę Annie, Phil przeklinał swoją głupotę. Sam powinien był podjąć się produkcji. Zdołał odwlec początek zdjęć o kolejny tydzień, ale jeśli wkrótce nie znajdzie miasteczka, które wyglądałoby tak, jak ma wyglądać New Chance - Nowa Szansa - będzie musiał zdać się na miejscowego kierownika produkcji.

Ściągnął brwi, patrząc na bezkres drogi. O wszystkim decydował sam, co do najmniejszego szczegółu. I właśnie to - oraz bezdyskusyjny talent - pozwoliły mu odnieść sukces w wieku trzydziestu czterech lat. Był twardy, cyniczny i wybuchowy, ale każdy ze swoich filmów traktował jak ukochane dziecko, wymagające ciągłej opieki i bezbrzeżnej cierpliwości.

Wycie syreny przyjął z nikłym zainteresowaniem. Zerknął w lusterko i zobaczył brudny, poobijany wóz policyjny, który mógł niegdyś być biały. Doganiał go w piorunującym tempie.

Phil zaklął, zastanowił się przelotnie, czy nie wdepnąć gazu do dechy i nie zostawić tego uprzykrzonego pojazdu daleko za sobą, w chmurze spalin i kurzu, a potem zrezygnowany zjechał na pobocze.

Żar, który aż buchnął do kabiny, zaledwie uchylił szybę w oknie, nie poprawił mu humoru. Ohydne miejsce, pomyślał, gasząc silnik.

Brudna, zakurzona dziura. Marzył o swoim basenie imitującym lagunę i o zimnym drinku w wysokiej szklance.

Merle radośnie wyskoczył z samochodu, dzierżąc w dłoni bloczek z mandatami. O kurczę, pomyślał, ale auto! Najbardziej rasowa fura, jaką widział w życiu, nie licząc tych w telewizji.

Mercedes... czyli francuska marka, uznał po namyśle. Kurka wodna, pomyślał zachwycony sobą. Właśnie zatrzymał drogą francuską brykę niecałe trzy kilometry od miasteczka. Wieczorem będzie miał o czym opowiadać przy piwie.

Kierowca trochę go rozczarował. Nie wyglądał na cudzoziemca ani nawet na bogacza. Merle był taki pochłonięty oglądaniem jego dżinsów i zwykłej bawełnianej koszulki, że jego uwadze umknął złoty szwajcarski zegarek, a nawet gdyby go zauważył, to Merle i tak nie miał pojęcia o jego wartości.

Może to, jak mu tam, ekscentryk, uznał w końcu. Albo najzwyczajniej rąbnął komuś ten wózek. Na samą myśl o tym zastępca szeryfa dostał wypieków. Przeniósł wzrok na twarz kierowcy.

Była pociągła i lekko arystokratyczna, o wyrazistych rysach i o długim prostym nosie. Usta nie uśmiechały się, raczej zastygły w grymasie znudzenia. Mężczyzna był gładko ogolony, więc nic nie maskowało pierwszych zmarszczek. Jego włosy miały odcień zgaszonego brązu, były dość długie i kręciły się na skroniach. Jednak w tej opalonej twarzy od razu uwagę przykuwały oczy: przejrzyste i błękitne jak woda w strumieniu. Malowały się w nich zarazem znudzenie, rozdrażnienie oraz chłodna obojętność. Gdyby Merle znał to słowo, zapewne określiłby mężczyznę jako zblazowanego. W każdym razie nie odpowiadał jego wyobrażeniu zdesperowanego złodzieja zagranicznych aut.

- Tak? - spytał mężczyzna lodowato.

- Prawo jazdy i dowód rejestracyjny - zażądał Merle, a kiedy Phil sięgnął do skrytki, zajrzał przez okno. - O raju, ale deska rozdzielcza! Czego tu nie ma? Jest wszystko i jeszcze więcej. Telefon, najprawdziwszy telefon. Ci Francuzi to łebscy goście.

Phil rzucił mu obojętne spojrzenie.

- Niemcy - poprawił, wyciągając dowód rejestracyjny.

- Niemcy? - Merle zmarszczył czoło. - Jest pan pewny?

- Tak. - Phil czekał, aż zastępca szeryfa weźmie prawo jazdy.

Merle założyłby się, że mercedes to jednak francuskie auto.

- To pański wózek? - spytał podejrzliwie.

- Wystarczy sprawdzić, czyje nazwisko widnieje w dowodzie rejestracyjnym - odparł chłodno Phil.

Powoli tracił cierpliwość. A Merle jak to Merle: czytał słowo po słowie.

- Jechał pan jak ostatni war... - Urwał, przypominając sobie, że szeryf nie pochwała przeklinania na służbie. - Przekroczył pan prędkość. Grzał pan sto piętnaście na godzinę, wiem, bo zmierzyłem.

Założę się, że w tej bryce nawet pan tego nie poczuł.

- Tak się składa, że rzeczywiście nie poczułem.

- Może gdyby nie był taki wściekły, gdyby na dworze nie było tak cholernie gorąco, Phil rozegrałby to całkiem inaczej. Oczy mu się zwęziły. - A skąd mam wiedzieć, czy naprawdę pan cokolwiek zmierzył?

- Akurat wychodziłem od Annie, kiedy śmignął pan ulicą - odparł pogodnie Merle, marszcząc czoło i mozolnie stawiając kolejne litery. - Gdybym poczekał na resztę, nawet bym pana nie zobaczył.

Proszę się podpisać - dodał, oddzierając mandat z bloczka. - Grzywnę może pan zapłacić w najbliższym mieście.

Phil wysiadł z samochodu. Słońce wydobyło z jego włosów czerwonawy odcień i patrząc na nie, Merle pomyślał o mahoniowej serwantce matki.

Przez chwilę stali twarzą w twarz, dwóch wysokich mężczyzn, jeden chudy i ze skłonnością do garbienia się, drugi szczupły, muskularny i wyprostowany.

- Nie - oznajmił stanowczo Phil.

- Nie? - Merle zamrugał, patrząc pod słońce. - Ale co „nie”?

- Nie podpiszę.

- Nie podpisze pan? - Merle zerknął na mandat.

- Ale pan musi podpisać.

- Nie, nie muszę. - Phil poczuł, jak strumyczek potu spływa mu po plecach, i rozzłościło go to jeszcze bardziej. - Nie podpiszę tego świstka i nie dam ani pensa jakiemuś zaściankowemu sędziemu, który napycha własne konto pieniędzmi, jakie z porządnych ludzi zdziera drogówka.

- Zdziera? - Merle był nie tyle urażony, ile zaskoczony. - Panie!

Miałeś pan grubo ponad sto dziesięć na liczniku, a ograniczenie jest do dziewięćdziesięciu. Każdy to wie. Na znaku ma pan czarno na białym: dziewięćdziesiąt.

- A kto mówi, że jechałem szybciej?

- Sam mierzyłem.

- Pańskie słowo przeciw mojemu - odparł zimno Phil. - Ma pan świadków?

Merle rozdziawił usta.

- No, niby nie, ale... - Zsunął kapelusz z czoła. - Słuchaj pan, ja nie potrzebuję świadków, jestem zastępcą szeryfa. Niech pan podpisze i cześć.

Phil nie miał pojęcia, z jaką prędkością wtedy jechał, i specjalnie go to nie obchodziło. Droga była prosta i opustoszała, myślami był w Los Angeles, wciąż jednak ani mu się śniło sięgnąć po popękany długopis, który podawał mu zastępca szeryfa.

- Nie.

- Człowieku, ale ja już wypisałem mandat. - Merle spojrzał na zaciętą twarz Phila i zmienił ton: - W takim razie zabieram pana do aresztu. Szeryfowi to się nie spodoba.

Phil uśmiechnął się pogardliwie i wyciągnął przed siebie ręce.

Merle wpatrywał się w nie przez chwilę, a potem bezradnie patrzył to na jeden, to na drugi samochód. Philowi niemal było go żal.

- Pojedzie pan za mną - oznajmił Merle, chowając do kieszeni jego prawo jazdy.

- A jeśli odmówię?

- Cóż - odparł przyjaźnie Merle - pojedzie pan ze mną, a to cacuszko tu sobie zostanie. Może będzie w jednym kawałku, kiedy podjedzie po nie laweta, ale kto to wie...

Chcąc nie chcąc, Phil wrócił do swojego samochodu, a Merle wskoczył za kierownicę radiowozu, wyobrażając sobie, jak fajnie będzie jechać przez miasteczko przed taką fantastyczną czerwoną bryką.

Dotarli do Friendly w sennym tempie. Co pewien czas mijali jakichś ludzi, którzy zamierali wpatrzeni w czerwone auto jadące za policyjnym wozem, a Merle pozdrawiał ich dostojnym skinieniem głowy. W końcu wystawił rękę za okno i zahamował przed biurem szeryfa.

- No dobrze, zapraszam do środka. - Merle, nagle oficjalny, wyprostował się sztywno. - Szeryf pewnie zechce z panem porozmawiać. - Otworzył drzwi i czekał, aż więzień sam wejdzie do środka.

Phil zobaczył niewielkie pomieszczenie z dwiema celami, tablicą ogłoszeń, paroma rachitycznymi krzesłami i starym obdrapanym biurkiem. Pod sufitem obracał się wiatrak i skrzypiąc, powoli bełtał gorące wilgotne powietrze. Na podłodze leżała kupa burego futra, która okazała się śpiącym psem. Na biurku zawalonym książkami i sterami papierów stały dwa kubki z kawą.

Nad tym bałaganem pochylała się ciemnowłosa kobieta i pisała coś w notatniku z żółtymi kartkami. Podniosła wzrok.

Phil osłupiał. Była taka piękna, że bez wahania mógłby ją obsadzić w trzech różnych filmach. Jej twarz miała klasyczny owalny kształt, kości policzkowe lekko rysowały się pod skórą o odcieniu miodu. Nos miała mały i delikatny, usta dość szerokie, o pełnych wargach, niesamowicie zmysłowych. Rozpuszczone czarne włosy spływały swobodnie na plecy miękkimi lśniącymi falami. Spod uniesionych brwi patrzyły na niego ciemnozielone oczy okolone siecią rzęs. I lekko rozbawione.

- Merle?

Głos miała gardłowy, leniwy i seksowny. Jak czarny jedwab, pomyślał. Znał mnóstwo aktorek, które dałyby się zabić za taką barwę. Jeśli tylko nie sztywnieje na widok kamery i jeśli ciało ma równie piękne jak twarz...

Opuścił wzrok na jej piersi i zafascynowany wpatrzył się w małą metalową odznakę.

- Przekroczenie prędkości na siedemnastce, szeryfie.

- Oo? - Z lekkim uśmiechem czekała, aż spojrzenie Phila na powrót powędruje ku jej twarzy. - Nie miałeś długopisu, Merle?

- Długopisu? - Zdziwiony zajrzał do kieszeni.

- Nie chciałem podpisać mandatu - Phil podszedł do biurka, by przyjrzeć się twarzy kobiety - pani szeryf.

Można by ją filmować z każdego możliwego kąta i zawsze wyglądałaby cudownie, podsumował w duchu. Chciał jeszcze raz posłuchać jej głosu. Spokojnie odwzajemniła jego spojrzenie.

- Rozumiem. Z jaką prędkością jechał, Merle?

- Sto szesnaście na godzinę. Tory, musisz zobaczyć jego auto! - zapomniał się Merle.

Patrząc na Phila, wyciągnęła rękę, a zastępca szybko podał jej mandat.

Miała piękne dłonie, długie, wąskie i eleganckie. Paznokcie miała pomalowane lakierem o odcieniu pudrowego różu. Co ona tutaj robi, do cholery? - zastanawiał się Phil, któremu łatwiej byłoby ją sobie wyobrazić w Beverly Hills.

- Cóż, wygląda na to, że wszystko się zgadza, panie... Kincaid. - Kiedy podniosła na niego wzrok, zauważył, że oczy ma podkreślone konturówką, rzęsy muśnięte tuszem, ale poza tym nic, ani pudru, ani szminki. Pożałował, że nie ma pod ręką aparatu fotograficznego i paru oświetlaczy. - Należy się czterdzieści dolarów - powiedziała leniwie. - Gotówką.

- Nie zamierzam płacić. Zacisnęła usta, a po chwili oznajmiła:

- Albo czterdzieści dni. Sądzę, że mniejszą niedogodnością dla pana byłoby zapłacić mandat. Nasze warunki lokalowe nie przypadną panu do gustu.

Chłodne rozbawienie w jej tonie podziałało na niego jak płachta na byka.

- Nie zapłacę. Ani mi się śni. - Oparł dłonie na biurku i pochylił się w jej stronę. Poczuł nikłą woń subtelnych, drogich perfum. - Myślałaś, że uwierzę, że jesteś szeryfem? Co za numer próbujecie mi wykręcić z tym typkiem?

Merle chciał odpowiedzieć, ale zaledwie zerknął na Tory, zamknął usta. Kobieta podniosła się powoli, dzięki czemu Phil mógł się przekonać, że jest wysoka i bardzo szczupła. Ma ciało modelki, pomyślał, smukłe i wiotkie jak trzcina. Zwykłe dżinsy i kraciasta koszula wyglądały na nim jak ekskluzywna kreacja, Phil zaś nie mógł się nie zastanawiać, jakie cuda się pod nimi kryją.

- Każdy ma prawo do swoich przekonań, panie Kincaid. Zechce pan opróżnić kieszenie.

- Nie ma mowy - obruszył się.

- Stawianie oporu podczas aresztowania. - Tory uniosła brwi. - Będziemy musieli pana zamknąć na sześćdziesiąt dni.

Phil warknął coś półgłosem, ale Tory tylko się uśmiechnęła.

- Do celi z nim, Merle.

- Chwila, moment, do ciężkiej cholery...

- Lepiej jej nie denerwuj - szepnął Merle, popychając go lekko. - Potrafi być naprawdę wredna.

- Jeśli pan nie chce, żebyśmy odholowali pański samochód, i to na pański koszt - dodała - odda pan Merle'owi kluczyki. Merle, odczytaj mu jego prawa.

- Znam swoje prawa, psiakrew! - Pogardliwie strącił z siebie dłoń zastępcy. - Chcę zadzwonić.

- Oczywiście. - Tory uśmiechnęła się czarująco. - Jak tylko odda pan kluczyki.

- Niech mnie pani... - zawahał się - szeryf posłucha. Chyba nie myśli pani, że nabiorę się na taką starą sztuczkę? Ten tutaj - wskazał kciukiem Merle'a - czatuje na kierowców spoza miasta, a jak się jakiś trafi, usiłuje wyrwać z niego czterdzieści dolców. Na takie numery jest paragraf.

Tory słuchała go z zainteresowaniem.

- Przyjmie pan mandat, panie Kincaid?

- Nie. - Oczy mu się zwęziły.

- W takim razie przez pewien czas będzie pan naszym gościem.

- Skazywać to może sędzia... - zaczął gniewnie Phil, ale Tory wpadła mu w słowo.

- Sędzia pokoju - oznajmiła, stukając różowym paznokciem w certyfikat oprawiony w ramki.

Phil odczytał nazwisko: Victoria L. Ashton. Posłał jej przeciągłe, oschłe spojrzenie.

- To pani?

- Tak. Bardzo to praktyczne, nie uważa pan?

- Przechyliła głowę. - Sześćdziesiąt dni aresztu, panie Kincaid, albo dwieście pięćdziesiąt dolarów.

- Ile?!

- Kaucja wynosi pięćset dolarów. Życzy pan sobie skorzystać z takiej możliwości?

- Telefon - wycedził przez zęby.

- Kluczyki - odparła pogodnie.

Klnąc pod nosem, rzucił jej kluczyki. Złapała je w locie.

- Ma pan prawo do jednej rozmowy miejscowej, panie Kincaid.

- To będzie zamiejscowa. Mam kartę kredytową. Wskazała mu aparat na biurku i podeszła do Merle'a.

- Dwieście pięćdziesiąt? - szepnął ze zgrozą. - Nie jesteś dla niego zbyt surowa?

Tory prychnęła jak kotka.

- Pan Gwiazdor z Hollywood potrzebuje porządnego kopniaka w ego - odparła półgłosem. - Dobrze mu zrobi, jak trochę się pokisi w ciasnej celi. Odprowadź jego samochód do warsztatu Bestlera.

- Ja? Mam odprowadzić jego auto?

- Zamknij je i wróć z kluczykami - dodała Tory. - Tylko niczego nie dotykaj.

- O rany, Tory! - jęknął.

- O rany, Merle - powtórzyła i odprowadziła go pełnym sympatii spojrzeniem.

Phil niecierpliwie czekał przy telefonie. W końcu się doczekał.

- Przyjmuję wiadomości dla panów Shermana, Millera oraz Steina. Słucham?

- A gdzie Lou, do cholery? - warknął.

- Pana Shermana nie ma w biurze do poniedziałku - odparła sucho operatorka. - Pańska godność, j jeśli można?

- Phillip Kincaid. Dzwoń do Lou i powiedz mu, że utknąłem w...

- Rzucił Tory gniewne spojrzenie.

- Witamy we Friendly w Nowym Meksyku - podpowiedziała uczynnie.

- We Friendly w Nowym Meksyku. W areszcie, niech to szlag, pod jakimś wymyślonym zarzutem. Niech łapie walizkę i wskakuje do samolotu, byle szybko.

- Tak, panie Kincaid. Spróbuję jakoś się z nim skontaktować.

- Nie próbuj, tylko się skontaktuj - wycedził przez ściśnięte gardło i odłożył słuchawkę.

Kiedy wybierał następny numer, Tory podeszła i spokojnie rozłączyła rozmowę.

- Jeden telefon - przypomniała.

- Cholera, dodzwoniłem się tylko do sekretarki.

- A to pech. - Posłała mu olśniewający uśmiech, który w tym samym stopniu urzekł go, co i rozwścieczył. - Pański apartament już czeka, panie Kincaid.

Phil odłożył słuchawkę.

- Nie umieści mnie pani w tej celi.

Zatrzepotała rzęsami.

- Nie?

- Nie.

Przez chwilę wyglądała na skonsternowaną. Potem podeszła do niego z uroczym, zmysłowym westchnieniem.

- Po co pan wszystko utrudnia? Chyba nie sądzi pan, że wepchnę tam pana na siłę. Nawet gdybym chciała, jest pan takim postawnym mężczyzną...

Ta nagła zmiana tonu wydała mu się najzupełniej zrozumiała.

- Pani Ashton... - zaczął.

- Pani szeryf - poprawiła, wyjmując z szuflady czterdziestkę piątkę. Wciąż promiennie uśmiechnięta, spojrzała na Phila, który nie odrywał wzroku od dużego, masywnego pistoletu. - Jeśli nie chce pan mieć na koncie kolejnego zarzutu dotyczącego stawiania oporu władzy, grzecznie przejdzie pan do tamtej celi. Czeka na pana świeża pościel.

Phil był zaskoczony, ale i rozbawiony.

- Chyba pani nie sądzi, że uwierzę, że byłaby pani w stanie tego użyć.

- Już panu mówiłam. Ja nikomu nie odmawiam prawa do własnych przekonań. - Nie mierzyła do niego, ale odbezpieczyła broń.

Wpatrywał się w nią przez dobrą minutę. Jej spojrzenie było przenikliwe i aż nazbyt spokojne. I już nie wątpił, że równie spokojnie wpakowałaby w niego kulkę - w część ciała, którą uznałaby za mało istotną, on zaś był do wszystkich jednakowo przywiązany.

- Jeszcze mnie popamiętasz - wymamrotał, kierując się do celi.

Śmiech też miała piękny. Phil aż się odwrócił. Pomyślał, że gdyby nie ten pistolet, chętnie by się z nią trochę posiłował, a potem, wściekły na siebie, maszerował za kraty.

- Sądziłam, że ta kwestia brzmi: „Niech ja się ino wyrwę z tej puszki, szeryfie. Świat jest zbyt mały dla nas obojga”.

Tory zdjęła z kołka pęk kluczy i zatrzasnęła drzwi, aż zadźwięczało. Phil krążył po celi, usiłując się nie uśmiechnąć. Usiadł na pryczy i rzucił kobiecie cierpkie spojrzenie.

- Może być i blaszany kubek, byle była w nim kawa.

- Kawa jest gratis, Kincaid. Masz we Friendly darmowe lokum, wikt i opierunek.

Patrzył, jak podchodzi od biurka i chowa pistolet. Sposób, w jaki się poruszała, i widok jej długich nóg przyjemnie podniósł mu ciśnienie.

Zaproponowała cukier i śmietankę, ale odmówił. Nalała mu kawy, świadoma, że aresztant ją obserwuje. Gardziła tym typem mężczyzn, playboyami zepsutymi do szpiku kości i rozkochanymi w wielkomiejskim blichtrze, lecz Kincaid równocześnie i bawił ją, i intrygował. Nie próbował niczego na niej wymóc, podpierając się nazwiskiem czy opinią, nie dał upustu złości, przez którą trafił do tej celi.

Jest po prostu za bogaty, zbytnio popularny i zbyt przystojny, ot co. A może i zbyt utalentowany. Kręci błyskotliwe filmy. Ciekawe, skąd czerpie inspirację? Cóż, może będzie miała okazję się tego dowiedzieć, zanim „gość” opuści te skromne progi.

- Czarna, zgodnie z zamówieniem - oznajmiła, podchodząc do celi z dwoma kubkami.

Obserwował sposób, w jaki się poruszała, leciuteńko kołysząc biodrami. W innych okolicznościach uznałby ją za wspaniałą kobietę, lecz teraz była dla niego przede wszystkim jednym wielkim źródłem irytacji. Milcząc, wstał z pryczy i sięgnął po kubek, który podała mu między prętami krat. Ich palce spotkały się na chwilę.

- Jesteś piękną kobietą, Victorio L. Ashton - powiedział półgłosem. - I męczącą jak cholera.

Kiedy przytaknęła mu z uśmiechem, roześmiał się rozbawiony.

- Co ty tu robisz, u diabła? Po co ta zabawa w szeryfa?

Do biura wpadł rozradowany Merle.

- Kurczę blade, panie Kincaid, to nie auto, to marzenie! - Rzucił szefowej kluczyki i oparł się o kratę.

- Jak słowo daję, cały dzień mógłbym w nim przesiedzieć.

Bestlerowi mało gały z orbit nie wyskoczyły, jak wjechałem do warsztatu.

Phil wydał zdławiony pomruk i obrócił się w stronę małego zakratowanego okna. Patrzył na miasteczko, gniewnie marszcząc brwi. Co za dziura, pomyślał zrezygnowany. Zakurzone małe nic.

Wszystkie kolory jak sprane. Albo raczej wyblakłe od słońca, poprawił się w myślach, gdy po plecach spłynęła mu kolejna strużka potu.

Jak okiem sięgnąć, tylko bury brąz - nielicznych wyschłych płaskowyżów w oddali i suchego jak pieprz piachu. Brązowe były budynki, każdy w innym odcieniu, ale wszystkie spłowiałe, jak gdyby od zawsze prażyły się w bezlitosnym słońcu. W tej cholernej dziurze wciąż mają drewniane chodniki. Za to ani jednego sklepiku, którego fronton nie straszyłby wieloma warstwami popękanej, łuszczącej się na potęgę farby.

Miasteczko wyglądało na potwornie zmęczone, jak gdyby właśnie po raz ostatni zaczerpnęło tchu i już tylko czekało, aż nadejdzie koniec.

Było szorstkie i beznadziejnie smutne, jednak miało charakter, którego nie zdołała ukryć gruba warstwa kurzu i apatii, miejsce, w jakim zostają jedynie ci, którzy nie mają się gdzie podziać, albo ci, którzy wiedzą, że w zewnętrznym świecie nic na nich nie czeka.

Wracają do niego, gdy już stracą nadzieję na lepszy los. A on utknął tutaj, w dusznej małej celi... I nagle go olśniło.

Wpatrując się w zmęczone wystawy sklepów i chodniki z wklęśniętych desek, nagle zobaczył to wszystko jak w obiektywie kamery. Zacisnął palce jednej ręki na kracie okna i wyobrażał sobie kolejne sceny. Gdyby nie był taki wściekły, zauważyłby to od razu.

Oto Next Chance.

ROZDZIAŁ DRUGI

Przez dwadzieścia minut Tory nie zwracała uwagi na więźnia, który stał wpatrzony w okno, ściskając w dłoni kubek ze stygnącą kawą. Robił wrażenie całkiem zadowolonego. Tory odesłała Merle'a do domu i zabrała się do pracy.

Była inteligentna, rzeczowa i uparta - i właśnie te cechy pomogły jej zdobyć tak dobre wykształcenie. Zawsze dostawała najlepsze stopnie, jednak nie zawsze była lubiana przez nauczycieli i wykładowców. Jej ulubione pytanie brzmiało: „Dlaczego?”. Z dociekliwością w parze szedł charakterek, który z potulnej dziewczyny zmieniał ją czasem w zielonooką furię, przez co uważano ją za „trudną” uczennicę, a potem studentkę. Niektórzy ze współpracowników uważali ją za przeraźliwą męczyduszę - z reguły wtedy, kiedy znaleźli się w sądzie po przeciwnej stronie. W wieku dwudziestu siedmiu lat Victoria L. Ashton była bowiem bardzo przebiegłą i powszechnie cenioną adwokatką.

W Albuquerque miała małe skromne biuro w olbrzymiej starej kamienicy ze szwankującą kanalizacją. Dzieliła je z księgowym, pośrednikiem w obrocie nieruchomościami oraz prywatnym detektywem. Przez prawie pięć lat mieszkała na drugim piętrze w dwóch wielkich jak stodoły pokojach nad biurem. To rozwiązanie było tak wygodne, że Tory nie miała zamiaru przeprowadzić się gdziekolwiek indziej, nawet kiedy już było ją na to stać.

W pracy lubiła wyzwania i konieczność zapanowania nad wszystkim, aż po najmniejsze szczegóły. W życiu prywatnym była znacznie mniej przedsiębiorcza. Nikt nie określiłby jej jako osoby leniwej, jednak krótką drzemkę zawsze przedkładała nad małą przebieżkę dla zdrowia. Cała jej energia znajdowała ujście w biurze albo w sali sądowej - oraz, przejściowo, w gabinecie szeryfa w miasteczku Friendly w Nowym Meksyku.

Dorastała w tym miasteczku i odpowiadał jej jego senny rytm.

Po ojcu odziedziczyła poczucie sprawiedliwości, które skłoniło ją do podjęcia studiów prawniczych. Jednak nie marzyła o pracy w którejś z prestiżowych kancelarii adwokackich na jednym czy drugim wybrzeżu ani też o zamieszkaniu w którymś z wielkich miast między nimi.

Chciała być niezależna, więc założyła własną firmę.

Niebotyczne honoraria nigdy jej nie nęciły. Wcześnie nauczyła się gospodarować pieniędzmi, tak aby na wszystko jej wystarczyło - umiejętność tę przekazała jej matka. Interesowali ją ludzie oraz to, jak prawo może służyć na ich korzyść bądź niekorzyść.

Pochylona nad biurkiem w swoim gabinecie we Friendly, pisała wstępną wersję umowy między dwoma tekściarzami. Niełatwo jest prowadzić sprawę na odległość, ale dała im słowo. Jesienią wróci do Albuquerque i odznakę zamieni na wypchaną aktówkę. Tymczasem powoli zbliża się weekend. I wyplata.

Tory uśmiechnęła się lekko: w sobotnie wieczory Friendly nieco się ożywia. Miejscowi wypijają o jedno piwo więcej niż zazwyczaj. W warsztacie Bestlera mają spotkać się pokerzyści, o czym oficjalnie nie miała pojęcia. Tory miała wyczucie, wiedziała, na co można przymknąć oko. Jak by powiedział jej ojciec, każdy potrzebuje odrobiny rozrywki.

Odchyliła się na krześle i oparła o biurko stopę obleczoną w kowbojski but. Kiedy czytała, nawijając na palec kruczoczarny loczek, który ciągle opadał jej na oko, więzień nagle ocknął się z letargu.

- Muszę zadzwonić! - wykrzyknął przejęty, doskakując do zakratowanych drzwi.

Tory doczytała do końca akapit, a potem niespiesznie podniosła wzrok.

- Już pan dzwonił, panie Kincaid. Niech pan odpoczywa. Może warto wziąć przykład z Dynamita?

- Pomachała w kierunku rozłożonego na podłodze psa.

- Uciąć sobie drzemkę?

Phil potrząsnął kratami.

- Kobieto, ja muszę skorzystać z telefonu. To ważna sprawa.

- Jak zawsze - mruknęła Tory i znowu pochyliła się nad dokumentem.

Phil warknął gniewnie.

- Proszę mnie posłuchać, ja już podpiszę ten mandat. Tylko niech mnie pani wypuści.

- Mandat może pan podpisać - odparła uprzejmie - ale o wyjściu nie ma mowy. Stawiał pan opór podczas aresztowania.

- Och, ty nadęta, zadufana...

- Mogłabym panu dorzucić zarzut zakłócania porządku publicznego - zastanawiała się głośno, a potem uśmiechnięta zerknęła na aresztanta.

Stał sztywno wyprostowany, usta miał zaciśnięte, oczy mu płonęły. Patrząc na niego, nieoczekiwanie poczuła dziwne drgnienie w dole brzucha. O tak, od razu widać, dlaczego jego nazwisko wiązano z nazwiskami najatrakcyjniejszych kobiet świata. Tory nigdy nie widziała przystojniejszego faceta. Ten jego arystokratyczny chłód w połączeniu z uderzającą urodą i gwałtownym usposobieniem tworzą zabójczą mieszankę.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu. Jego spojrzenie było kamienne, jej pełne spokoju.

- No dobrze - mruknął. - Ile?

- Proponujesz mi łapówkę, Kincaid? - Uniosła brwi.

- Nie. Mówię o mandacie... pani szeryf.

- Dwieście pięćdziesiąt dolarów. - Przerzuciła włosy z pleców na jedno ramię. - Ewentualnie może pan uiścić kaucję. Pięćset dolarów.

Piorunując ją wzrokiem, sięgnął po pieniądze. Niech tylko stąd wyjdę, pomyślał z groźbą, już ja się rozliczę z tą ślicznotką. Zajrzał do portfela i zaklął: do kaucji brakowało mu grubo ponad setkę. Tory czekała cierpliwie, uśmiechnięta. Mógłby ją udusić gołymi rękami, ale tylko zmienił taktykę. Jeszcze się taka nie urodziła, która oparłaby się jego urokowi.

- Pozwoliłem się ponieść emocjom, pani szeryf - zaczął posyłając jej uśmiech, z którego zdążył zasłynąć: jeden kącik ust był uniesiony odrobinę wyżej niż drugi. - Przepraszam za to. Jestem w trasie od kilku dni, a pani zastępca potrafi grać człowiekowi na nerwach. - Tory wciąż się uśmiechała. - Jeśli powiedziałem coś niestosownego, proszę mi wybaczyć. Po prostu nie wygląda pani na małomiasteczkowego stróża prawa i porządku. - Uśmiechnął się czarująco, wypisz wymaluj Tomek Sawyer przyłapany z obiema rękami w cukiernicy.

Tory uniosła drugą nogę i skrzyżowała ją z tą opartą o blat biurka.

- Trochę ci brakuje, co, Kincaid?

Phil zacisnął usta, żeby czegoś nie odburknąć.

- Wolę nie nosić przy sobie zbyt dużej kwoty, zwłaszcza w trasie.

- Bardzo mądrze. Ale kart kredytowych niestety nie przyjmujemy.

- Cholera jasna, ja muszę się stąd wydostać! Tory obserwowała go beznamiętnie.

- Na klaustrofobię się nie nabiorę. Czytałam, jak wcisnąłeś się do półmetrowej rury, żeby sprawdzić, czy kamera jest ustawiona pod dobrym kątem. Na planie „Nocy rozpaczy” bodajże.

- To wcale nie była... - Oczy mu się zwęziły. - To ty mnie znasz?

- Och, zdarza mi się pójść do kina, raz czy dwa razy w roku - odparła beztrosko.

- Jeśli to próba wymuszenia czegoś na mnie... - zaczął, ale przerwał mu jej gardłowy śmiech.

- Widać, jaki z ciebie bufon. - Wstając, zobaczyła jego zdumioną minę i znowu się roześmiała. - Kincaid, nie obchodzi mnie, kim jesteś i z czego żyjesz. Dla mnie jesteś awanturnikiem, który złamał prawo i wszystkim się naprzykrza. - Podeszła do celi, a Phil znowu poczuł subtelną woń perfum. - Moim obowiązkiem jest przypomnieć ci, gdzie jest twoje miejsce w szeregu.

Wobec jej urody na chwilę zapomniał o złości.

- Boże, ta twoja twarz. Mógłbym jej poświęcić, cholera, cały film.

Tory zdawała sobie sprawę, że jest atrakcyjna. Słyszała tysiące komplementów, lecz to nie był zwykły komplement. Coś w jego tonie, w jego oczach, sprawiło, że przebiegł ją dziwny dreszcz. Nie zaprotestowała, kiedy wyciągnął rękę przez kraty i przesiał przez palce grube pasmo jej włosów, nie odrywając spojrzenia od jej twarzy.

Zrobiło jej się gorąco, jak gdyby z chłodnego, mrocznego pomieszczenia wyszła prosto w słońce. Stała nieruchomo i chłonęła jego ciepło.

W jego oczach błysnęło pożądanie. Potem usta mu drgnęły jak do uśmiechu.

- Kotku - powiedział, uśmiechając się szeroko.

- Mógłbym zrobić z ciebie gwiazdę.

Cel osiągnął: Tory znowu się roześmiała.

- Och, panie Kincaid - wyszeptała drżącym głosem - czy naprawdę mogę przyjść na zdjęcia próbne?

Nieoczekiwanie, z wielką dramaturgią, niemalże rzuciła się na dzielące ich kraty i powiedziała ochryple:

- Będę na ciebie czekała, Johnny. - Usta jej drżały, w oczach lśniły łzy. - Choćby i do końca świata.

- Objęła go kurczowo. - Będę do ciebie pisać - przysięgała łamiącym się głosem. - Każdego dnia. Każdej nocy będę o tobie śniła.

Och, Johnny... - Kruczoczarne rzęsy zatrzepotały. - Pocałuj mnie na pożegnanie!

Zafascynowany Phil chciał skwapliwie przychylić się do tej prośby, lecz zanim zdążył bodaj musnąć jej usta, odsunęła się i parsknęła śmiechem.

- I jak mi poszło, panie Hollywood? Dostanę rolę? Spojrzał na nią z rozbawieniem. Szkoda tylko, że nie zdążył skosztować tych słodkich usteczek.

- Trochę przedobrzyłaś, ale jak na amatorkę całkiem nieźle.

Tory zachichotała i oparła się ramieniem o kraty.

- Zwariowałeś.

- Tak? A próbowałaś trochę posiedzieć w takiej klatce? - zirytował się Phil.

- Tak się akurat składa, że miałam tę przyjemność.

- Uśmiechnęła się swobodnie. - W znacznie mniej sympatycznych okolicznościach. Zrelaksuj się, Kincaid. Twój kolega przyjedzie, to cię stąd wykupi.

- Burmistrz - oznajmił Phil w natchnieniu. - Chcę mówić z burmistrzem. Mam dla niego propozycję.

- Och. - Tory zastanawiała się. - Cóż, wątpię, żeby w sobotę cię wysłuchał. W soboty zwykle jeździ na ryby. Może mnie o niej opowiesz?

- Nie.

- W porządku. A zmieniając temat, to za ostatni film powinieneś dostać Oscara. W życiu nie widziałam czegoś równie pięknego.

Zbity z tropu, przyglądał się jej twarzy, lecz wyczytał w niej jedynie szczerość.

- Dzięki.

- Taki mądry, prawdziwy i pełen emocji film. Kto by się tego po tobie spodziewał?

Zaśmiał się bez przekonania i przegarnął włosy.

- To też miał być komplement?

- Niekoniecznie. Po prostu wyglądasz na kogoś, kto non stop holuje za sobą harem biuściastych gwiazdeczek. Jak znajdujesz czas na pracę?

- Ja? Jakoś sobie radzę - odparł mrukliwie.

- Musi cię to kosztować mnóstwo energii.

- Co? - Uśmiechnął się. - Filmy czy biuściaste gwiazdeczki?

- Chyba sam to wiesz najlepiej. Aha, tylko nie mów Merle'owi, że jesteś reżyserem. - Posłała mu kolejny olśniewający uśmiech. - Zacznie chodzić jak John Wayne i doprowadzać nas do szału.

Przez chwilę patrzyli na siebie nieufnie.

- Szeryfie - zagadnął przyjaźnie Phil - tylko jeden telefon. Okaż miłosierdzie.

Uśmiechnęła się. W tej samej chwili drzwi otworzyły się na oścież.

- Szeryfie!!

- Tu jestem, panie Hollister. - Przeniosła wzrok z krępego, czerwonego ze złości jegomościa na chudego, przerażonego nastolatka, którego holował za kołnierz. - Co się stało?

Wróciła do biurka.

- Te smarkacze... - zaczął zasapany. - Czy ja nie ostrzegałem, że tak będzie?

- Bliźniaki Kramer? - Tory usiadła na biurku i spojrzała na tłuste paluchy wbijające się w kościste ramię. - Może pan usiądzie, panie Hollister? A ty - spojrzała na chłopaka - jesteś Tod, zgadza się?

Przełknął ślinę.

- Tak, pani szeryf. Tod Swanson.

- Przynieś panu szklankę wody, Tod.

- Wymknie się tylnymi drzwiami, zanim zdąży pani splunąć - oznajmił zaperzony Hollister, ocierając czoło kraciastą chusteczką.

- Nigdzie się nie wymknie - odparła spokojnie Tory, przysuwając mężczyźnie krzesło. - Proszę spocząć. Niechże się pan tak nie unosi, jeszcze się pan rozchoruje z tych nerwów.

Kiedy chłopak pobiegł po wodę, Hollister ciężko opadł na krzesło.

- Rozchoruje?! Ja już jestem chory. Przez tych... przez tych gnojków.

Czekała cierpliwie, aż skończy długi i dość mętny wywód na temat dzisiejszej młodzieży. Phillip zaś robił w tym czasie to, do czego miał przyrodzony talent: obserwował.

Hollistera ocenił jako zapalczywego starego bigota z niechęcią do młodych ludzi. Pomstował na nich, pocąc się obficie i ocierając chusteczką spocone czoło i kark. Koszulę miał spłowiała i „przyozdobioną” kilkoma starymi plamami. Był czerwony jak burak, otyły i męczący. Tory zachowywała się wobec niego z szacunkiem, ale z rozdrażnieniem popukiwała w kolano palcem wskazującym.

Chłopak wrócił z wodą - i z dwiema szkarłatnymi plamami na policzkach. Minę miał taką, jak gdyby rzeczywiście marzył tylko o wymknięciu się tylnymi drzwiami. Wyglądał na trzynaście lat i ewidentnie umierał ze strachu. Miał gładką ładną twarz, strzechę ciemnych włosów i olbrzymie brązowe oczy.

Kiedy podawał Tory szklankę drżącą rękę, uścisnęła ją, krótko, ale mocno. Phil pomyślał, że zaczyna ją lubić.

- Proszę. - Tory podała szklankę Hollisterowi. - Niech się pan napije, a potem opowie mi, co się stało.

Hollister przełknął zawartość dwoma gigantycznymi łykami.

- Te smarkacze znowu kręciły się za moim sklepem.

Przeganiałem ich stamtąd już dziesiątki razy. Włażą do środka i kradną, co tylko im pod łapy podejdzie.

- Bracia Kramer? A co takiego przeskrobali tym razem?

- Wytłukli mi kamieniem szybę. - Poczerwieniał wręcz niepokojąco. - Ten tutaj też z nimi był, ale najwolniej biega.

- Rozumiem. - Spojrzała na Toda, który wpatrywał się w czubki swoich tenisówek. - Kto rzucił kamieniem?

- Nie widziałem, ale tylko jego udało mi się złapać. - Hollister wstał i wetknął mokrą chustkę do kieszeni. - Zamierzam wnieść oskarżenie.

Chłopak zbladł. Tory wciąż patrzyła na Hollistera, ale jej dłoń nagle znalazła się na ramieniu Toda.

- Posiedź w drugim pokoju, Tod. - Kiedy zamknęły się za nim drzwi, powiedziała: - Dobrze pan zrobił, przyprowadzając go tutaj, panie Hollister. - Uśmiechnęła się. - I napędzając mu takiego stracha.

- Powinien trafić za kratki! - zagrzmiał mężczyzna.

- Och, ale pańska szyba jak była zbita, tak dalej będzie zbita - tłumaczyła spokojnie. - A ten mały stanie się dla Kramerów bohaterem.

- W moich czasach...

- Pan z moim tatą to pewnie nigdy szyby nie zbili - zauważyła niewinnie, uśmiechając ją się serdecznie.

Hollister spąsowiał i prychnął jak stary kocur.

- Momencik, Tory...

- Proszę mi zaufać, panie Hollister. Już ja się tym zajmę. - Ściszyła głos. - Przecież mógł uciec.

Hollister przestępował z nogi na nogę.

- Nawet nie próbował. Stał jak ten kołek. Ale moje okno...

- Ile pan potrzebuje na wstawienie nowej szyby? Ściągnął brwi i posapywał gniewnie.

- Dwadzieścia pięć dolarów powinno załatwić sprawę.

Tory odliczyła żądaną sumę i podała ją Hollisterowi.

- Ma pan moje słowo: już ja się nim zajmę. Kramerami też.

- Jakbym widział twojego staruszka - mruknął i niezręcznie poklepał ją po głowie. - Ci Kramerowie mają się nie plątać przy moim sklepie.

- Dopilnuję tego. Kiwnął głową i wyszedł.

Tory skrzywiła się, wpatrzona w swój lewy but. Wcale nie jest taka jak ojciec, pomyślała. On zawsze wszystko wiedział najlepiej, a ona składa się z samych wątpliwości. Phil słyszał jej ciche, zmartwione westchnienie.

- Tod? - zawołała.

Wszedł blady, zerkając ze zgrozą w kierunku pustego krzesła, a potem podniósł przerażone oczy na Tory. Serce jej miękło, gdy na niego patrzyła, ale odezwała się dość cierpkim tonem:

- Nie spytam, kto wybił tę szybę. Czemu nie uciekałeś?

- Ja nie... nie mogłem. - Przygryzł usta. - Byłem za bardzo przestraszony.

- Ile masz lat, Tod? - Miała ochotę odgarnąć mu włosy z czoła.

- Czternaście, pani szeryf. - Spojrzał na nią, a potem znowu uciekł wzrokiem w bok. - Skończyłem w zeszłym miesiącu.

- Kramerowie mają po szesnaście - stwierdziła łagodnie. - Nie masz kolegów w swoim wieku?

Wzruszył ramionami.

- Muszę odwieźć cię do domu i porozmawiać z ojcem.

Spojrzał na nią z taką paniką w oczach, że darowała sobie umoralniające wykłady.

- Błagam - szepnął ledwie słyszalnie.

- Tod, boisz się ojca? - Przełknął ślinę. - Bije cię? - Zaczął się trząść. - Tod. - Głos Tory stał się jeszcze bardziej łagodny. - Mnie możesz powiedzieć. Ja ci pomogę.

- On... - wykrztusił chłopak, a potem pokręcił głową. - Nie, proszę pani.

Tory widziała nieme błaganie w jego oczach.

- No cóż. To twoje pierwsze wykroczenie, więc może zostać między nami.

- M - może, psze pani?

- Tod, zostałeś zatrzymany pod zarzutem umyślnego niszczenia mienia. Czy rozumiesz istotę zarzutu?

- Tak, pani szeryf. - Grdyka zaczęła mu podrygiwać.

- Zasądzam odszkodowanie na rzecz pana Hollistera w wysokości dwudziestu pięciu dolarów, które odpracujesz po szkole i w weekendy. Stawka dwa dolary za godzinę. Przez okres sześciu miesięcy pozostawać będziesz na zwolnieniu warunkowym, w którym to czasie masz trzymać się z daleka od kobiet lekkich obyczajów, mocnych trunków i bliźniaków Kramer. Raz w tygodniu będziesz się stawiać ze sprawozdaniem u poręczyciela, czyli u mnie.

Tod gapił się na nią, jak gdyby nie był pewny, czy dobrze ją zrozumiał.

- To pani... nie powie ojcu?

Tory wstała i oparła mu dłoń na ramieniu.

- Nie. Tylko mnie nie zawiedź. - Miała ochotę go przytulić, gdy tak stal, przełykając łzy. - Czekam na ciebie jutro rano. Znajdę ci coś do roboty.

- Tak. Tak, pani szeryf. - Wycofywał się ku drzwiom, zanim zdążyłaby zmienić zdanie. - Przyjdę na pewno. Dziękuję pani. - I jak strzała śmignął na dwór.

- No, no, pani szeryf. Niesamowita z pani kobieta.

Obejrzała się gwałtownie i po raz pierwszy spojrzała prosto w przejrzyście błękitne oczy więźnia. Dziwnie zdeprymowana wróciła za biurko.

- Podobało cię patrzenie, jak sprawiedliwości staje się zadość, Kincaid?

- Nawet bardzo - odparł takim poważnym tonem, że znowu spojrzała w jego stronę. - Dobrze zrobiłaś.

Tory przyglądała mu się przez chwilę, a potem wydała przeciągłe Westchnienie.

- Czy aby na pewno? Myślisz, że jutro przyjdzie? Widziałeś kiedyś maltretowanego dzieciaka, Kincaid? Założę się o półtora tysiąca, jakie zainwestowałeś w ten swój zegarek, że ten mały regularnie bierze w skórę. A ja jestem cholernie bezsilna.

- Od tego jest prawo - odparł, przysuwając się do kraty.

- Tak, ale prawo bywa ślepe. - Westchnęła i zerknęła na drzwi. - Merle, dobrze, że jesteś. Zastąp mnie, muszę podjechać do Kramerów.

- Znowu bliźniaki?

- A któż by inny. - Sięgnęła po czarny kapelusz z płaskim rondem. - Zjem po drodze, a przy okazji przywiozę coś dla naszego gościa. Gulasz?

- Stek, średnio wysmażony. Sałatka szefa kuchni, z oliwą i octem, oraz przyzwoite bordeaux.

- Nie rób takiej wystraszonej miny, Merle - dodała na odchodnym. - Nie słuchaj tego francuskiego pieska.

- Jeden telefon! - zawołał za nią Phil.

Z ciężkim westchnieniem wyjrzała zza drzwi.

- Merle T., pozwól biedaczkowi skorzystać z telefonu. Raz - dodała stanowczo i zniknęła.

Wróciła po półtorej godzinie z dużym wiklinowym koszem. Phil siedział na pryczy i palił papierosa. Merle siedział rozwalony na krześle, z nogami na biurku i z kapeluszem nasuniętym na twarz.

Pochrapywał cichutko.

- Już po przyjęciu? - odezwała się Tory.

Phil spojrzał na nią wilkiem, a ona, chichocąc, podeszła do zastępcy i szturchnęła go w ramię. Zerwał się z krzesła, zgrzytając obcasami kowbojskich butów o blat biurka.

- Oj, Tory - wymamrotał i podniósł z ziemi swój kapelusz.

- Jakieś kłopoty z tym smutnym panem? - spytała. Merle posłał jej szkliste spojrzenie i uśmiechnął się głupawo.

- Oj przestań, Tory.

- Idź coś zjeść, a potem zmykaj do domu. Po drodze zajrzyj do baru Hernandeza i do sali bilardowej.

- Do warsztatu Bestlera też? - zapytał, wkładając kapelusz.

- Nie - odparła, myśląc o nielegalnej partyjce pokera. Merle z pewnością poczułby się w obowiązku rozgonić wszystkich do domów.

- Już tam dzisiaj byłam.

- No dobra... - Stał, szurając butami i kątem oka zerkając na Phila. - Któreś z nas powinno zostać tu na noc.

- Ja zostanę. - Wzięła klucze i podeszła do celi.

- Mam ubrania na zmianę, leżą na zapleczu.

- Niby tak, Tory, ale... - Chciał tylko powiedzieć, że ona bądź co bądź jest kobietą, a więzień posyła jej podejrzanie przeciągłe spojrzenia.

- Tak?

- Nic - mruknął, czerwieniąc się, i wyszedł.

- Czy on nie jest uroczy? - odezwała się półgłosem. - Martwi się o moją cześć.

Spojrzała cierpko na Phila, który parsknął śmiechem.

- Nie wie o spluwie z szuflady?

- Oczywiście, że wie. - Tory otworzyła celę.

- Mówiłam mu, że jeśli spróbuje się nią bawić, osobiście połamię mu palce. Głodny?

Phil spojrzał sceptycznie na wiklinowy koszyk.

- Jeszcze nie wiem.

- Och, nos do góry. Chciałeś zadzwonić i zadzwoniłeś, prawda? - spytała takim tonem, jakim przemawia się do małych dzieci.

Phil nie zdołał powściągnąć uśmiechu.

- Prawda. - Rozmowa z producentem przebiegła pomyślnie, więc był w nieco lepszym humorze. I bardzo głodny. - Co tam masz?

- Średnio krwisty stek, sałatkę, pieczone ziemniaki...

- Żartujesz? - Zerwał się z pryczy i zajrzał do koszyka.

- Z mężczyznami nigdy nie żartuję na temat jedzenia, Kincaid.

Jestem humanitarna.

- Już ja ci powiem, jaka jesteś, ale najpierw coś zjem. - Zabrał się za mięso.

- Nie zażyczyłeś sobie konkretnego deseru, więc wzięłam szarlotkę.

- Może jednak zmienię zdanie na twój temat - wymamrotał z pełnymi ustami.

- Niczego nie rób pochopnie.

- Powiedz mi coś, szeryfie. - Przełknął kęs, a potem wskazał widelcem pochrapującego psa. - Czy to coś nigdy się nie rusza?

- O ile może tego uniknąć, to nie.

- Ale żyje?

- Kiedy ostatnio sprawdzałam, jeszcze zipał - odparła pogodnie.

- No, przepraszam za brak bordeaux. To wbrew regulaminowi. Będzie ci musiał wystarczyć dr pepper.

- Jaki znowu doktor?

- Bierzesz czy nie? - Pokiwała butelką gazowanego napoju.

Phil z wahaniem wyciągnął rękę.

- Co z burmistrzem?

- Zostawiłam mu wiadomość. Prawdopodobnie jutro się z tobą zobaczy.

Phil otworzył butelkę i zmarszczył czoło.

- Chyba nie zamierzasz mnie tu przetrzymywać przez całą noc?

- Masz dziwny stosunek do prawa, Kincaid. Twoim zdaniem powinnam ci opłacić pokój w hotelu?

- Twarda z ciebie sztuka, pani szeryf.

- Się wie. - Uśmiechnęła się szeroko i usiadła na skraju pryczy. - Smakuje?

- Tak. Chcesz trochę?

- Nie, jestem już po kolacji. - Przez chwilę przyglądali się sobie nieufnie. - Co Phillip C. Kincaid, genialnie dziecko kinematografii, robi we Friendly w Nowym Meksyku?

- Tylko tędy przejeżdżałem - odparł oględnie. Miał przeczucie, że jego plany nie przypadłyby Tory do gustu.

- Sto piętnaście kilometrów na godzinę.

- No może.

Zaśmiała się i oparła plecami o ścianę. Phil patrzył, jak włosy miękko opadają jej na pierś, i pomyślał, że tylko szaleniec zadzierałby z taką kobietą. A on wciąż był przy zdrowych zmysłach.

- A co we Friendly w Nowym Meksyku robi Victoria L. Ashton?

I to z odznaką?

- Wywiązuję się z tego, do czego się zobowiązałam - odparła cicho.

- Nie pasujesz mi do tej roli. - Phil patrzył na nią krytycznie. - A rozmawiasz ze specem od obsadzania ról.

- Dlaczego tak uważasz? - Z roztargnieniem głaskała się po kolanie.

- Masz zbyt wypielęgnowane ręce. Może nie aż takie delikatne, jak się spodziewałem, kiedy zobaczyłem twoją twarz, ale jednak.

- Szeryf nie pracuje rękami - zauważyła Tory.

- Podobnie jak nie używa perfum, których najmniejszy flakonik kosztuje sto pięćdziesiąt dolarów. Perfum stworzonych po to, żeby doprowadzać mężczyzn do szaleństwa.

Uniosła brwi i zamyślona przygryzła usta.

- To po to je stworzono?

- Mało który szeryf wygląda tak - mówił dalej - jak gdyby zszedł z okładki „Harper's Bazaar”, zastępcę traktuje jak młodszego brata i z własnej kieszeni płaci za szybę, którą zbił jakiś chłopak.

- Ojej, ojej - rzekła powoli Tory - aleś ty przenikliwy. Słucham, to w jakiej roli byś mnie obsadził?

Phil wzruszył ramionami.

- Kilka chodziło mi po głowie, ale teraz sam już nie wiem. Nie jesteś delikatnym kwiatem pustyni. - Widząc jej uśmiech, dodał szybko: - Mogłabyś nim być, gdybyś chciała, ale najwyraźniej nie chcesz. Światową femme fatale też nie. Chociaż to także twój wybór. - Wziął szarlotkę i usiadł obok niej. - Wiesz, że niejedna kobieta marzyłaby o tym, żeby mnie uwięzić i móc opowiadać o swoim życiu przed taką wdzięczną publicznością jak ja?

- Wierzę, że niejedna - przytaknęła sucho. - Może nawet trzy.

Albo i cztery.

- Ranisz moje ego, pani szeryf. - Spróbował szarlotki, a następny kęs podał Tory.

Otworzyła usta i pozwoliła, by ją nakarmił; nadzienie było kwaskowate, pachnące cynamonem i wciąż ciepłe.

- Co chcesz wiedzieć? - zapytała.

- Czemu wtrącasz mężczyzn do więzienia, zamiast łamać im serca?

Roześmiała się srebrzyście, ale i chwilę zawahała. Minęło tyle czasu, odkąd może po prostu z kimś porozmawiać. Z mężczyzną. Phil wydał jej się interesujący - i chwilowo nieszkodliwy.

- Tu się urodziłam - powiedziała, jak gdyby to wszystko tłumaczyło.

- Ale stąd wyjechałaś.

Podał jej następny kęs ciasta i nagle przyłapał się na tym, że od dawna nie przebywał w towarzystwie kobiety, która niczego od niego nie chce.

- Nie brakuje ci ogłady, Victorio. A we Friendly z pewnością jej nie nabyłaś.

- Skończyłam prawo na Harvardzie.

- Ach. - Z uznaniem pokiwał głową. - To mi do ciebie pasuje.

Już cię z widzę ze skórzaną aktówką, w prążkowanym kostiumie.

Czemu nie praktykujesz?

- Praktykuję. Mam biuro w Albuquerque. - Ściągnęła brwi. - W prążkowanym kostiumie?

- Gołębim, szalenie dyskretnym. Jak możesz praktykować w Albuquerque i szeryfować we Friendly? - Bezwiednym gestem odgarnął jej włosy z ramienia.

- Chwilowo nie biorę nowych spraw, więc nie powiem, żebym się przepracowywała. Głównie siedzę nad aktami, a raz na jakiś czas robię krótki wypad do biura.

- Jesteś dobrą prawniczką? Uśmiechnęła się figlarnie.

- Jestem fantastycznym adwokatem, Kincaid, ale ciebie nie mogę reprezentować. To byłoby nieetycznie.

Podał jej następny kęs szarlotki.

- No to co robisz we Friendly?

- Zawsze jesteś taki wścibski?

- Tak.

Parsknęła śmiechem.

- Mój ojciec był tu szeryfem przez długie lata. - Nie zdołała ukryć smutku. - Sądzę, że na swój skromny sposób sprawiał, że nasze miasteczko było takie, jakie było. Kiedy zmarł, nie wiedzieliśmy, co robić. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale w miejscu, gdzie żyje zaledwie garstka ludzi, jeden może wiele zmienić, a on... był wyjątkowym człowiekiem.

Nie spytał, ile czasu minęło od jego śmierci; ta rana jeszcze się nie zagoiła.

- Burmistrz spytał, czy nie zastąpiłabym go, dopóki sytuacja się nie uspokoi, a ja i tak miałam tu kilka spraw do załatwienia, więc się zgodziłam. Nikt oprócz Merle'a nie chciał tego stołka, a Merle... - Zaśmiała się łagodnie. - On jeszcze nie jest gotowy. Ja znam prawo i znam to miasteczko. Starczy?

Jej skóra nawet w ostrym świetle żyrandola była nieskazitelna, oczy zielone jak szmaragdy. Phil przyłapał się na tym, że znowu próbuje dotknąć jej włosów.

- Nie - odparł cicho, wciąż na nią patrząc, a Tory poczuła, że nagle zasycha jej w ustach.

Wstała.

- A powinno - odparła lekko, zbierając puste talerze. - Jutro chętnie wysłucham historii twojego życia. - Zatrzymał ją, opierając dłoń na jej ramieniu. Spojrzała na jego palce, a potem powoli przeniosła wzrok na jego twarz. - Kincaid, jeszcze ci mało kłopotów?

- Przecież drugi raz nie wsadzisz mnie do więzienia - zauważył, obracając ją, tak aby stała przodem do niego.

- Ale spokojnie mogę przedłużyć ci wyrok.

- Ile mi grozi za kochanie się z szeryfem? - spytał, obejmując ją ramionami.

- Kara jest bardzo bolesna, o czym przekonasz się, jeśli zaraz mnie nie puścisz.

- Trudno, Tory - rzeki półgłosem, gładząc ją po plecach. - Mimo wszystko zaryzykuję.

Przechyliła głowę, pogardliwie unosząc brwi.

- Pierwszy raz dostajesz kosza, Kincaid? - spytała, siląc się na opanowanie.

W jego oczach błysnął gniew. Czuła jego uda tuż przy swoich, twarde mięśnie ramion, szczelnie opasujących jej własne. Na chwilę zamknął oczy, potem puścił ją i odsunął się o krok.

- Nie teraz - powiedział cicho. - Nie tutaj. Ale wrócimy do tego.

Z udawanym spokojem zebrała resztę naczyń.

- I znowu dostaniesz kosza.

- Akurat.

Obejrzała się rozdrażniona. Przyglądał się jej, kiwając się na piętach, udając zrelaksowanego, ale nie dała się zwieść.

- Lepiej trzymaj się swoich głupiutkich blondynek - poradziła chłodno. - Tak ładnie wychodzą na zdjęciach, uczepione twojego ramienia.

- Odpinasz czasem tę odznakę? - spytał nagle.

- Okazjonalnie.

- Kiedy? - spytał, zawieszając wzrok na małej gwieździe na jej piersi.

- A co to ma do rzeczy?

- Dam ci powód, żeby ją zdjąć. Nawet kilka razy.

- Głupi. Myślisz, że żadna ci się nie oprze?

- Zgadłaś. - Uśmiechał się wesoło. - Uważasz, że się mylę?

- Uważam, że jesteś próżny i zarozumiały. Poczuł się urażony, ale nie przestał się uśmiechać.

- Tak? Wypowiadasz się jako prawniczka czy jako osoba prywatna?

- Prywatnie uważam cię za...

Uciszył ją mocnym, niemal brutalnym pocałunkiem. Nie broniła się - najpierw była zbyt zaskoczona, potem zbyt pochłonięta doznaniami, które przypominały jazdę kolejką górską. Pocałunek zmieniał się ciągle, to łagodniał, to znowu nabierał tempa, jego usta uwodziły, to delikatnie, to władczo. Tory poczuła dotyk jego języka i w zapamiętaniu odwzajemniła pieszczotę. Chciała poznać wszystkie tajemnice jego ust, lecz nie zdążyła, znowu bowiem przejął kontrolę nad tym, co się działo. Chciał czuć, jak słabnie w jego ramionach, całkowicie podbita, zwyciężona.

Kiedy ją puścił, nie była w stanie się ruszyć. Patrzyła na niego oszołomionym wzrokiem.

- Przyznaję się do winy, wysoki sądzie - rzekł przeciągle i ciężko usiadł na pryczy. - Zrobiłem to, ale było warto.

Ogarnęła ją wściekłość. Doskoczyła do niego i złapała go za koszulę. Phil nie bronił się. Uśmiechając się bezczelnie, rzucił tylko:

- Przemoc wobec uwięzionego? Nieładnie. Obrzuciła go wyzwiskami, kwieciście i ze swadą.

Gdy przerwała, aby nabrać tchu, spytał tonem pełnym podziwu:

- Na Harvardzie cię tego nauczyli?

Tory puściła go gwałtownie, chwyciła kosz i wypadła z celi, trzaskając drzwiami. Po chwili huknęły drugie drzwi.

Phil wciąż się uśmiechał. Położył się na pryczy i zapalił papierosa. Może wygrała pierwszą rundę, ale druga zdecydowanie należała do niego. Leniwie wydmuchując siwą smużkę dymu, myślał o dalszym ciągu tego niecodziennego meczu.

ROZDZIAŁ TRZECI

Kiedy budzik zaczął dzwonić, Tory niecierpliwie strząsnęła go ze stolika. Zagrzechotał o podłogę i dalej wrzeszczał, a Tory wcisnęła głowę pod poduszkę. Nie obudziła się w najlepszym humorze. Budzik hałasował i hałasował, dopóki nie pacnęła go dłonią i nie wyłączyła alarmu. Po spokojnie przespanej nocy bywała marudna. Po bezsennej była niebezpieczna.

A tej nocy głównie przekręcała się z boku na bok, rozpamiętując wybryk Phila. Najbardziej rozwścieczała ją myśl, iż jego pocałunek sprawił jej autentyczną przyjemność. Przewróciła się na plecy i przycisnęła poduszkę do twarzy, osłaniając się przed natrętnym słońcem. Źle się stało, że pozwoliła Philowi takie poufałości.

Owszem, miło rozmawia się z inteligentnym mężczyzną, ale to nie jest wytłumaczenie. Zapomniała o swoich obowiązkach.

Zdegustowana cisnęła poduszkę w kąt pokoju i zmrużyła oczy, oślepiona ostrym słonecznym światłem. W jeszcze gorszym humorze wstała i zaczęła się ubierać.

Phil obudził się obolały. Wyprostował nogi i aż jęknął, pełny pretensji do Tory, jak gdyby to ona wyprodukowała guzowaty materac specjalnie z myślą o nim. Ostrożnie otworzył jedno oko i wpatrzył się w potwornie chrapiącego mężczyznę z drugiej celi. Sąsiad spał w najlepsze od wczorajszego wieczoru, kiedy Tory wciągnęła go na pryczę. Nie lada zadanie, zważywszy że był od niej dwukrotnie cięższy i zalany w pestkę. Tytułował ją „poczciwą starą Tory”, a ona złościła się dobrodusznie, wpychając go do celi. Po trzydziestu minutach jego chrapania, poczucie humoru zaczęło Phila zawodzić.

Nie odezwała się do niego słowem.

Phil obserwował jej zmagania z pijakiem, udając obojętność.

Jednak z przyjemnością odnotował, że wciąż jest podminowana. Do północy wracała i wychodziła kilkakrotnie, a potem w milczeniu zamknęła od wewnątrz drzwi biura. Popełnił wtedy fatalny błąd: kiedy poszła się położyć w pokoiku na zapleczu, obserwował jej cień na ścianie, kiedy się rozbierała. Ta tortura w połączeniu z koszmarnie niewygodnym materacem oraz chrapaniem sąsiada sprawiły, że noc nie była dla Phila szczególnie udana. Nie obudził się rozszczebiotany jak skowronek.

Usiadł na pryczy i przyjrzał się śpiącemu pijakowi. Miał dość szeroką, zaczerwienioną twarz pucołowatego cherubinka, okoloną pierścieniem włosów o odcieniu blond. Phil powiódł dłonią po policzku i westchnął, czując szorstki zarost. Tęsknił za brzytwą, gorącym prysznicem i czystymi ubraniami. Wstał i podszedł do kraty.

- Tory! - zawołał tonem kogoś, kto jest przyzwyczajony do posłuchu, ale odpowiedziała mu cisza. - Do cholery, Tory, chodź tutaj!

- Zagrzechotał kratami, żałując, że nie może narobić gorszego hałasu; może przy okazji obudziłby tego cholernego pijaczka. - Tory, wyłaź z łóżka i rusz się tutaj! - Zaklął pod nosem.

- Jak stąd wyjdę...

Przyszła z garnkiem wody.

- Stul dziób, Kincaid!

- Słuchaj, chcę się wykąpać, ogolić i przebrać. Jeśli zaraz...

- Jeśli się nie zamkniesz i nie dasz mi spokojnie wypić kawy, zaliczysz prysznic, nie ruszając się z celi.

- Uniosła garnek. - Umyjesz się, jak wróci Merle.

Zajęła się parzeniem kawy.

- Ależ jesteś jędzowata, kiedy trzymasz kogoś pod kluczem.

- Zawsze jestem jędzowata. Dobrze ci radzę, Kincaid, nie awanturuj się, dopóki nie skończę drugiego kubka. Rano potrafię być niemiła.

- Ostrzegam cię. Pożałujesz, że mnie tu zamknęłaś - powiedział z groźbą.

Spojrzała na niego po raz pierwszy tego ranka. Ubranie miał wymięte, włosy w nieładzie. Arystokratyczne rysy twarzy przesłonił cień zarostu. Z jego chłodnych błękitnych oczu i z całej postawy wyzierał gniew, ale wyglądał lepiej niż kiedykolwiek.

- Będę żałowała, jak przyjdzie mi ciebie wypuścić - mruknęła. - Chcesz kawy? Wypijesz czy będziesz próbował mnie oblać?

Pomysł wydał mu się kuszący, jednak nie aż tak jak aromat kawy. Tory wypiła pół kubka, zanim pofatygowała się do Phila.

- Co chcesz na śniadanie? - spytała, podając mu kawę.

Posłał jej gniewny grymas.

- Prysznic i młotek na tego tutaj.

- Silas obudzi się za pół godziny, świeżutki i wesoły jak szczygiełek - odparła, zaglądając do sąsiedniej celi. - Nie dał ci spać?

- On i to bajeczne łoże, na którym leżałem.

- Przestępstwo nie popłaca.

- Uduszę cię, kiedy stąd wyjdę. Powoli i z wielką przyjemnością - oznajmił.

- Tak prysznica sobie nie załatwisz. - Obróciła się i spojrzała na Toda, który właśnie stanął w drzwiach. Zmieszany schował ręce do kieszeni. - Dzień dobry.

- Zaprosiła go gestem i uśmiechnęła się. - Wcześnie przyszedłeś.

- Nie mówiła pani, o której. - Wszedł, zerkając na Silasa i na Phila. - Ma pani więźniów.

- Mam. Ten tam - kciukiem wskazała Phila - ma paskudny charakterek.

- Za co siedzi?

- Za tragiczną arogancję.

- Ale chyba nikogo nie zabił?

- Jeszcze nie - mruknął Phil, a widząc, że chłopakowi zabłysły oczy, dodał: - Wrobili mnie.

- Każdy tak mówi, prawda, pani szeryf? - skomentował Tod.

- Jasne. - Chciała zmierzwić mu włosy, ale odskoczył jak oparzony. - No to bierz się do roboty. Na zapleczu znajdziesz miotłę.

Na początek zamieć podłogę. Jadłeś śniadanie?

- Nie, ale...

- Przyniosę ci coś, jak skończę z tym tutaj. Przypilnujesz wszystkiego?

Dzieciak aż rozdziawił usta.

- Tak, psze pani!

- W porządku, teraz ty tu dowodzisz. - Od drzwi dodała jeszcze:

- Gdyby Silas się obudził, możesz go wypuścić. Ten drugi zostaje.

Zrozumiano?

- Jasna sprawa, pani szeryf! - Rzucił Philowi chłodne spojrzenie.

- Mnie nie wywinie żadnego numeru.

Tory starała się nie roześmiać.

Zrezygnowany Phil oparł się o kraty i sączył kawę, patrząc, jak chłopak zabiera się za sprzątanie, co pewien czas rzucając ukradkowe spojrzenie w jego kierunku.

- Jesteś tutejszy? - zagadnął Phil. Tod zmierzył go nieufnym wzrokiem.

- Nie.

- Mieszkasz na ranczu?

Znowu zaczął zamiatać podłogę, ale już nieco wolniej.

- Aha.

- Macie konie?

- Kilka. - Ostrożnie zbliżał się do celi. - Pan nie stąd?

- Nie. Jestem z Kalifornii.

- Serio? - Tod przyjrzał mu się uważnie. - Nie wygląda pan na złego człowieka.

- Dzięki.

- No to co pan robi w więzieniu?

- Płacę za wybuch złości - odparł szczerze Phil. Tod parsknął śmiechem.

- Za to nie wsadzają za kratki. Mój tatko ciągle się wścieka.

- Czasami wsadzają. Zwłaszcza jeśli ten, kto się wścieka, kogoś krzywdzi.

Chłopak zamiatał mechanicznie.

- Pan kogoś skrzywdził?

- Tylko samego siebie - wyznał smętnie Phil. - Podpadłem pani szeryf.

- Zac Kramer mówi, że baba szeryf to nie szeryf. Phil zaśmiał się cicho.

- Coś mi się wydaje, że ten Zac nie jest zbyt bystry.

- Podobno szeryf wczoraj u nich była. Kramerowie muszą umyć panu Hollisterowi wszystkie okna, od wewnątrz i od zewnątrz. Za darmo.

W tej samej chwili wróciła Tory.

- Śniadanko - oznajmiła pogodnie, stawiając na stole talerz dla Toda. - Naprzykrzał ci się?

- Nie, psze pani. - Tęsknie zerkał na jedzenie, ale nie przerwał pracy.

- To dobrze. A teraz siadaj i wcinaj.

- Ja? - Spojrzał na nią z niedowierzaniem.

- Tak, ty. - Wzięła drugi talerz i poszła po klucze do celi. - Potem odniesiesz naczynia do hotelu. - O - tworzyła drzwi.

Phil patrzył na twarz Toda.

- Pani szeryf - powiedział cicho, biorąc ją za rękę - jest pani kobietą z klasą.

Przyciągnął do ust jej dłoń i ucałował ją delikatnie.

- Phil - odparła z westchnieniem. - Zajmij się swoim śniadaniem.

Merle niedługo wpadnie tutaj z twoimi ciuchami.

Chciała wyjść z celi, ale ją zatrzymał.

- Tory, nie dokończyliśmy tamtej rozmowy - powiedział cicho.

- Nie ma się co kończyć, bo nic się nie zaczęło - poprawiła, zabierając dłoń.

Zamknęła celę i spojrzała na Toda, który właśnie kończył porcję jajek na bekonie.

- Ty nie jesz? - spytał Phil, sięgając po widelec.

- Nigdy nie zrozumiem, jak można cokolwiek w siebie wmusić o tej porze - mruknęła Tory i upiła łyk kawy. - Tod, radiowóz jest brudny aż strach. Zajmiesz się tym?

- Jasna sprawa. - Od razu zerwałby się z krzesła, gdyby nie zatrzymała go, kładąc mu dłoń na ramieniu.

- Najpierw dokończ śniadanie - oznajmiła rozbawiona. - Skończysz zamiatać, umyjesz auto i na dzisiaj wystarczy. - Usiadła na biurku i patrzyła, jak je z apetytem. - Rodzice wiedzą, gdzie jesteś?

- Wszystko, co miałem do zrobienia, zrobiłem przed wyjściem - odpowiedział z pełnymi ustami.

- Hm.

Szczęknęły drzwi. Spojrzała w ich stronę, pewna, że zobaczy Merle'a, i osłupiała.

- Lou! - Phil zerwał się na równe nogi. - Co tak długo?!

- Wiesz co, Phil? Pasujesz do tej scenerii.

Lou Sherman, pomyślała Tory z nabożnym podziwem. Jeden z najlepszych prawników w kraju. Śledziła sprawy, które prowadził, podziwiała jego styl, opierała się na precedensach, które przedstawiał w sądach.

Olbrzymi mężczyzna na żywo wyglądał równie imponująco jak na zdjęciach w gazetach i w kolorowych czasopismach. Miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu, potężną budowę ciała i rozwichrzoną strzechę siwych włosów. Jego głos rozbrzmiewał w salach sądowych od ponad czterdziestu lat. Był nieustępliwy, ekscentryczny i groźny.

Tory mogła tylko patrzeć, jak wchodzi do jej biura, odziany w nieskazitelny perłowoszary garnitur i koszulę w cukierkowym różowym kolorze.

Phil powitał go niecenzuralnym określeniem, wywołując salwę tubalnego śmiechu.

- Z szacunkiem, mój synu, jeśli chcesz stąd wyjść.

- Mecenas spojrzał na talerz, który stał przed Philem.

- Skończ to, a ja tymczasem pogawędzę sobie z szeryfem. - Obrócił się i z uroczystą miną spojrzał na Tory i na Toda. - Z kim mam rozmawiać?

Tory jeszcze nie odzyskała mowy. Tod wskazał ją wzrokiem.

- Z nią - podpowiedział z pełnymi ustami.

Lou zawiesił wzrok na odznace.

- Pani szeryf - podchwycił serdecznym tonem i uśmiechnął się szeroko. - I, proszę mi wybaczyć śmiałość, najładniejsza przedstawicielko prawa, jaką kiedykolwiek widziały moje oczy.

Tory wstała i podała mu rękę.

- Victoria Ashton. Miło mi pana poznać, panie Sherman.

- Cała przyjemność po mojej stronie, szeryf Ashton - zapewnił z wdziękiem. - Zechce mi pani zdradzić, co tym razem przeskrobał ten młody człowiek?

- Lou - zaczął gniewnie Phil, ale mecenas z roztargnieniem machnął ręką i oznajmił surowo:

- Jedz tę swoją jajecznicę. Zrezygnowałem z obiecującej partyjki golfa, żeby tu przylecieć. Pani szeryf? - zwrócił się do Tory, pytająco unosząc brwi.

- Pan Kincaid został zatrzymany na siedemnastce za jazdę z nadmierną prędkością - zaczęła. - Odmówił przyjęcia mandatu, w związku z czym mój zastępca był zmuszony doprowadzić go tutaj. - Ignorując bolesne westchnienie Lou, mówiła dalej: - Przykro mi, ale pan Kincaid był wyjątkowo nieskory do współpracy.

- Cały on - westchnął z ubolewaniem Lou.

- Cholera, Lou, nie możesz mnie po prostu stąd wyciągnąć?

- Wszystko w swoim czasie - obiecał mecenas, nie patrząc na niego. - Ciążą na nim inne zarzuty, pani szeryf?

- Stawianie oporu podczas aresztowania - stwierdziła, nie starając się ukryć uśmiechu. - Grzywna wynosi dwieście pięćdziesiąt dolarów, kaucja pięćset. Kiedy pan Kincaid w końcu zrobił się bardziej skory do współpracy, okazało się, że brakuje mu funduszy.

Lou pomasował podbródek. Rubin w sygnecie, który nosił na małym palcu, zalśnił efektownie.

- Nie po raz pierwszy - podsumował. Wściekły, że ci dwoje go ignorują i szkalują jednocześnie, Phil wtrącił cierpko:

- Groziła mi bronią!

Mecenas skwitował tę informację kolejną salwą śmiechu.

- Niech to licho, a mnie przy tym nie było i nie widziałem jego miny!

- Warta była co najmniej tyle, na ile opiewał mandat - przyznała rozbawiona Tory.

Phil miał ochotę kląć na czym świat stoi, ale przypomniał sobie o obecności chłopaka - który przysłuchiwał się chciwie ich każdemu słowu - i ostatecznie tylko zazgrzytał zębami.

- Lou - wycedził - wyciągniesz mnie stąd czy będziesz tu stał i gadał o niczym przez cały boży dzień? Nie kąpałem się od wczoraj.

- Straszny maruda - westchnął Lou. - Ma to po ojcu. Jego też raz czy dwa musiałem wyciągać z tarapatów. W stanie New Jersey jest takie małe miasteczko... ale to już całkiem inna historia. Chciałbym pomówić z klientem, szeryf Ashton.

- Oczywiście. - Tory przyniosła klucze do celi.

- Ashton - powtórzył półgłosem Lou i na moment zamknął oczy.

- Victoria Ashton. To nazwisko wydaje mi się dziwnie znajome. - Pogładził się po podbródku. - Od dawna jest pani szeryfem?

- Nie, tylko tymczasowo - wyjaśniła, otwierając celę.

- Jest prawniczką. Adwokatką - wtrącił z obrzydzeniem Phil.

- Już wiem! - Lou spojrzał na nią z satysfakcją. - Wiedziałem, że gdzieś słyszałem to nazwisko. Sprawa Dunbartona. Fantastycznie się pani spisała.

- Dziękuję.

- Sędzia Withers był na panią cięty - przypomniał sobie Lou. - Obraza sądu. Jak go pani nazwała?

- Pompatycznym kabotynem. Lou zachichotał zachwycony.

- Piękny dobór słów.

- Kosztował mnie noc w areszcie.

- Ale sprawę pani wygrała.

- Szczęśliwie sędzia Withers nie żywił do mnie urazy.

- Wygrała pani dzięki umiejętnościom i ciężkiej pracy - poprawił Lou. - Gdzie pani studiowała?

- Na Harvardzie.

- Słuchajcie no - odezwał się gniewnie Phil. - Poplotkować to sobie możecie, ale później, przy drinkach.

- Gdzie twoje maniery, Phil? - Lou uśmiechnął się do Tory. - Proszę nam wybaczyć, szeryf Ashton. Phil, poczęstuj mnie muffinem i opowiedz o kłopotach.

Tory zostawiła ich samych. Zanim Merle zdążył wnieść do biura walizkę Phila, do pomieszczenia wpadł Dynamit, ułożył się na swoim ulubionym miejscu na podłodze i natychmiast zasnął.

- Postaw to przy biurku, Merle - odezwała się Tory. - Załatwię sprawę z Kincaidem i pójdę do domu. Przez dwie godziny będę nieosiągalna.

- Okay. - Zerknął na pochrapującego Silasa. - Mam go stąd wykopsać?

- Kiedy się obudzi. - Spojrzała na Toda. - Tod umyje mój samochód.

Wpychając do ust ostatni kęs, chłopak zerwał się z krzesła i pobiegł do drzwi.

- Zaraz to zrobię.

Tory patrzyła za nim, marszcząc brwi.

- Merle, co wiesz o jego ojcu?

Zastępca wzruszył ramionami i podrapał się po mizernym wąsie.

- Swanson to odludek, hoduje bydło na ranczu kilka kilometrów na północ od miasteczka. Zaliczył ze dwie bójki, ale nic poważnego.

- A jego żona?

- Cicha kobitka. Czasem dorabia sobie sprzątaniem w hotelu.

Pamiętasz jej starszego syna? Wywiało go stąd kilka lat temu i ślad po nim zaginął.

Tory w zamyśleniu pokiwała głową.

- Miej go na oku pod moją nieobecność, dobrze?

- Jasne. Wpakował się w kłopoty?

- Nie jestem pewna. Po prostu miej oczy szeroko otwarte, Merle T. - dodała, uśmiechając się z sympatią. - Sprawdzisz, czy znalazł jakieś wiadro? Chyba nie musiałbyś go długo przekonywać, żeby wypucował i twoje auto.

Merle zniknął za drzwiami.

- Pani szeryf? - Obejrzała się w chwili, gdy Lou wyłonił się z celi. - Mój klient wspomniał, że jest pani także sędzią pokoju?

- Zgadza się, panie Sherman.

- W takim razie chciałbym złożyć w imieniu mojego klienta wniosek o orzeczenie przejściowej niepoczytalności.

- Czarodziej z ciebie, Lou - mruknął Phil i dodał, wskazując swą walizkę. - Czy już mogę się wykąpać?

- Na zapleczu - odparła Tory i uśmiechnęła się słodko. - Tylko nie zapomnij się ogolić.

Poszedł po walizkę, posyłając jej przeciągłe spojrzenie.

- Kiedy to się skończy, spokojnie sobie porozmawiamy, pani szeryf.

- Tylko nie poderżnij sobie gardła, Kincaid - odpowiedziała, unosząc do ust kubek z kawą.

- To dobry chłopak - odezwał się Lou z ojcowskim westchnieniem, kiedy Phil zniknął na zapleczu.

Tory parsknęła śmiechem.

- Może nie do końca chłopak i może nie do końca dobry.

- Cóż, skoro tak pani nie podejdę, to spróbuję inaczej. - Wzruszył ramionami, nie przestając uśmiechać się ujmująco, i rozsiadł się na krześle. - Co do zarzutu stawiania oporu podczas aresztowania - zaczął. - Naprawdę nie chciałbym, aby coś takiego znalazło się w jego aktach. Noc w więzieniu była dla niego prawdziwym szokiem kulturowym, Victorio.

- Racja. - Uśmiechnęła się. - Przypuszczam, że ten zarzut mogłabym oddalić, gdyby pan Kincaid zapłacił mandat za przekroczenie prędkości.

- Doradziłem mu to - odparł Lou, wyciągając grube cygaro. - Nie był zachwycony, ale jestem... - popatrzył na cygaro rozkochanym wzrokiem - dość przekonujący. Podobnie jak pani. Co to była za broń?

Tory skromnie splotła dłonie.

- Kaliber czterdzieści pięć. Lou roześmiał się serdecznie.

- Opowiedz mi o sprawie Dunbartona, Victorio. O ile mogę się tak do pani zwracać...?

Koń posłusznie przeszedł do galopu, wzniecając chmurę brązowego pyłu. Tory czuła pęd gorącego powietrza, suchego jak ziemia pod jego kopytami. Kapelusz zsunął jej się na plecy i zapomniany powiewał na wietrze. Ruchy Tory były idealnie zestrojone z ruchami wierzchowca, tak iż nie musiała zastanawiać się nad tym, co robi. Zamierzała wszystko sobie przemyśleć, lecz najpierw chciała oczyścić umysł, a jazda konna od dzieciństwa pomagała jej w tym najlepiej.

Sport nigdy jej nie nęcił. Nie widziała sensu w odbijaniu piłki albo uganianiu się za nią po korcie czy boisku. Zwykła strata energii.

Owszem, czasem lubiła trochę popływać, ale wolała leżeć na płynącej tratwie. Pocenie się w siłowni uważała za śmiechu warte, natomiast jazda konna to zupełnie co innego. Tory nie postrzegała jej ani jako ćwiczenie, ani jako wysiłek. Dla niej była zajęciem, które na krótki czas pozwala uciec przed własnymi myślami.

Przez pół godziny jeździła bez celu, zwalniając stopniowo i przestając ściskać lejce. Wiedziała, że koń sam zawróci w kierunku rancza.

Phillip Kincaid, pomyślała. Miała szczerą nadzieję, że jest już w drodze do Los Angeles. Musiała niechętnie przyznać, że ją zaintrygował. I pomimo jego kłótliwości oraz arogancji naprawdę jej się podobał. Okazał się interesujący, dowcipny i zabawny. Trudno nie lubić kogoś, kto potrafi śmiać się z samego siebie. Jeśli teraz wyjedzie, będzie po sprawie.

Czując, jak bezlitosne słońce praży jej głowę, z roztargnieniem założyła kapelusz. Tak, lepiej żeby wyjechał. Kiedy ją obejmował, zapomniała o bożym świecie. Myślała o nim pół nocy. Westchnęła ciężko i ściągając brwi, patrzyła na surowy kamienisty krajobraz.

Na domiar złego wciąż o nim myśli, a kobieta w jej wieku nie rozpamiętuje godzinami byle pocałunku.

Ma dość do zrobienia podczas krótkiego pobytu we Friendly, by nie zawracać sobie głowy jakimś typkiem z Hollywood. Obiecała, że pomoże mieszkańcom przywyknąć do zmiany szeryfa. Musi zająć się Todem. I matką, pomyślała, przymykając oczy.

Tak wiele słów padło po śmierci ojca. Tylu rzeczy wciąż jeszcze sobie nie powiedziały. Dopóki ojciec żył, był buforem między Tory a matką. Kiedy go zabrakło i zostały same, zrozumiała, że matka jest równie zagubiona jak ona sama. Napięcie między nimi zamiast zelżeć, narastało i stawały się sobie coraz bardziej obce, ale cóż. Za kilka miesięcy Tory wróci do Albuquerque i na tym sprawa się zakończy.

Będzie żyć własnym życiem, a matka swoim.

Najmądrzej będzie tę samą taktykę obrać również wobec Phillipa Kincaida. Najprawdopodobniej więcej się nie zobaczą. I wcale tego nie żałowała. Wróżył kłopoty. Potrafił być bardzo czarujący, jeśli chciał, a z jakiegoś powodu - czy z przekory, czy też po prostu wpadła mu w oko - gdyby miał więcej czasu, z pewnością spróbowałby ją uwieść.

- Im szybciej wróci do Hollywood, tym lepiej - mruknęła pod nosem i dźgnęła konia piętami.

Koń przeszedł do galopu.

Phil zatrzymał samochód i rozejrzał się. Po prawej stronie w niewielkiej odległości od zagrody stał niewielki biały dom, skromny dwupoziomowy budyneczek z szeroką drewnianą werandą. Z boku rozpięty był sznur, na którym suszyło się kilka sztuk odzieży. Kilka barwnych plam okazało się doniczkowymi kwiatami ustawionymi po obu stronach schodów. Trawa była krótko ścięta i sucha jak wiór.

Moskitiera w jednym z okien była podarta, na podwórku za domem widać było kilka budynków gospodarczych i zaczątek ogrodu warzywnego. Auto pani szeryf stało przed domem, świeżo umyte, lecz już przykryte warstewką kurzu.

Całość miała w sobie coś urzekającego. Co za odludne, ciche i spokojne miejsce. Bez tego auta dom wyglądałby jak przeniesiony żywcem z ubiegłego wieku. Widać było, że właściciel o niego dba, lecz nigdy nie zmieni go w rezydencję. Przy odpowiednim oświetleniu obraz byłby bardzo wymowny. Phil wysiadł z auta, by obejrzeć posesję pod innym kątem. Gdy usłyszał głuche dudnienie kopyt, obejrzał się i zobaczył Tory.

Z miejsca zapomniał o scenerii i zaklął wściekły, że nie ma pod ręką aparatu. Jechała na koniu palomino; złotożółta sierść zwierzęcia stanowiła idealny kontrast z jej karnacją. Włosy miała rozpuszczone, siedziała prosto, jej ruchy były perfekcyjnie zgrane z ruchami potężnego zwierzęcia. Phil zmrużył oczy i wyobraził sobie tę scenę w zwolnionym tempie.

Właśnie tak by to nakręcił - jej włosy unoszą się, na ułamek sekundy zawisają w powietrzu, a potem miękko opadają na ramiona, mięśnie zaś wierzchowca grają, silne nogi wzniecają tumany kurzu.

Uosabiali siłę, piękno i władzę człowieka nad zwierzęciem. Phil żałował tylko, że nie widzi jej dłoni.

Wiedział, kiedy go zauważyła; mięśnie jej ramion napięły się ledwie zauważalnie. Widząc to, aż się uśmiechnął. O nie, jeszcze nie skończyliśmy rozmawiać, pomyślał. Oparł się o ogrodzenie i czekał.

Tory zatrzymała się i wciąż siedząc w siodle, rzuciła Philowi przeciągle spojrzenie. Z nonszalancką miną sięgnął po okulary przeciwsłoneczne i założył je, co najwyraźniej ją zirytowało.

- Kincaid - odezwała się chłodno. - Jakiś problem?

- Nie sądzę. - Uśmiechnął się leniwie.

- Sądziłam, że jesteś już w pół drogi do Los Angeles.

- Tak?

Zniecierpliwiona zeskoczyła z konia i zmierzyła mężczyznę wzrokiem.

- Zakładam, że mandat już zapłaciłeś. Pozostałe zarzuty zostały oddalone.

- Wiem.

- I co?

- I nic - odparł uprzejmie, rozbawiony gniewnymi błyskami, które pojawiły się w jej oczach.

- Pan Sherman wyjechał? - spytała, rozmyślnie odwracając się do niego plecami.

- Nie, dyskutuje z burmistrzem o muchach i przynętach. - Uśmiechnął się szeroko. - Lou jest zapalonym wędkarzem.

- Rozumiem. - Tory powiesiła siodło na ogrodzeniu. - Swoją sprawę też zdążyłeś omówić z burmistrzem?

- Doszliśmy do porozumienia w nader sympatycznej atmosferze - odparł, patrząc, jak Tory wyjmuje koniowi wędzidło z pyska. - On poda ci szczegóły.

Tory klepnęła ogiera w bok, a kiedy zwierzę wbiegło do zagrody, zamknęła ją na skobel.

- Po co miałby to robić?

- Powinnaś znać harmonogram i tak dalej, zanim zaczniemy kręcić.

- Wybacz, ale chyba się przesłyszałam.

- Przyjechałem do Nowego Meksyku, żeby znaleźć zapyziałe miasteczko na pustkowiu, w którym mógłbym nakręcić nowy film.

- I je znalazłeś - podsumowała głucho.

- Dzięki tobie. - Uśmiechnął się z wdzięcznością. - Zaczynamy w przyszłym miesiącu.

- Nie podoba mi się to.

- Tego się spodziewałem. - Podszedł do niej. - Ale będziesz musiała jakoś się przemęczyć prawie do jesieni.

- Przywieziesz tu kamery, ludzi i chaos - zaczęła gniewnie. - Friendly ma swój rytm, a ty pchasz się tutaj ze swoim stylem życia, którego miejscowi nawet sobie nie wyobrażają.

- Będziemy urządzać bardzo cichutkie orgie - zażartował i roześmiał się, widząc w jej oczach furię.

- Tory, nie bądź głupia. Przyjeżdżamy tu pracować, a nie balować. Jak się potrzyma aktora przez dziesięć ujęć na takim słońcu, to wieczorem nie będzie rozrabiał. Będzie spał jak nieżywy. - Owinął wokół palca kosmyk jej włosów. - Wierzysz we wszystko, co wyczytasz w brukowcach?

Odsunęła jego dłoń rozdrażnionym gestem.

- Wiem o Hollywood więcej niż ty o Friendly. Spędziłam trochę czasu w Los Angeles, broniłam scenarzystę oskarżonego o napaść. I doprowadziłam do jego uniewinnienia - dodała kwaśnym tonem.

- Kilka lat temu umawiałam się z jednym aktorem, byłam też na kilku przyjęciach. - Potrząsnęła głową.

- Może i w pismach plotkarskich jest sporo przesady, ale co do systemu wartości i stylu życia się nie mylą. To moje miasteczko.

Odpowiadam za jego mieszkańców i za ich spokój. I ostrzegam: jeśli ktokolwiek z twoich ludzi coś przeskrobie, na pewno trafi do więzienia.

Oczy mu się zwęziły.

- Mamy własną ochronę.

- Która podlega mnie - odparowała. - Lepiej o tym pamiętaj.

Przez moment w milczeniu piorunowali się wzrokiem. Koń, na którym przyjechała, niespokojnie biegał po zagrodzie, na chwilę zerwał się wiatr, który poruszył rozpalonym powietrzem i wzniecił kurz.

- Umówmy się tak - odezwał się Phil - że dopóki będziesz schodziła mi z drogi, ja będę schodził z drogi tobie.

- Idealnie - odparła Tory i chciała odejść, ale Phil złapał ją za ramię.

- Mówimy o płaszczyźnie zawodowej.

Kiedy podniosła na niego zimny wzrok, uśmiechnął się.

- Teraz nie masz odznaki - zauważył, zdejmując okulary. - Jest coś, czego nie skończyliśmy.

- Kincaid...

- Mów mi Phil - poprawił, obejmując ją powoli.

- Myślałem o tobie, leżąc w tamtej przeklętej celi. I coś sobie obiecałem.

Tory oparła dłonie na jego piersi i zesztywniała, ale nie próbowała się bronić. Wiedziała, że jest o niebo silniejszy.

- Twoje przemyślenia i twoje obietnice to nie mój problem. Bez odznaki też jestem szeryfem, a ty działasz mi na nerwy. A kiedy się zdenerwuję, potrafię być naprawdę niemiła.

- Założę się, że tak - przyznał półgłosem, zawieszając wzrok na jej ustach. - Będę cię miał, Victorio - dodał miękko. - Obiecuję ci, a ja zawsze dotrzymuję słowa.

- Chyba też mam w tej materii coś do powiedzenia.

- Powiedz: „nie” - szepnął i zanim zdążyła się odsunąć, pocałował ją w usta.

Jego wargi były delikatne i uwodzicielskie. Całował ją, czując bicie jej serca, dopóki nie westchnęła i nie zacisnęła palców na materiale jego koszuli.

Pachniał mydłem, świeżo i czysto. Wdychając ten zapach, objęła go za szyję i przylgnęła do niego całym ciałem, poddając się przyjemności. Usłyszała, jak jęknął cicho, a potem przycisnął usta do jej szyi. Szepcząc coś niezrozumiale, całował ją z gorączkową niecierpliwością.

Pochyliła się, szukając jego ust, i delikatnie je przygryzła. Gdy przyciągnął jej biodra do swoich, oboje wiedzieli, że pocałunki im nie wystarczą. Powiódł dłońmi po jej ciele, a gdy musnął jej piersi, pogłębiła pocałunek, dopraszając się o jeszcze. Czuła miękkość jego koszuli, ciepło jego ust, jego serce tuż przy swoim.

Phil nie spodziewał się, że może tak bardzo jej pragnąć, gorączkowo, do bólu. Nie tak to zaplanował, nie tego chciał, lecz nie był w stanie się powstrzymać. Ta kobieta zawładnęła jego umysłem i jego zmysłami, urzekła go swoim smukłym ciałem, ustami spragnionymi pocałunków. Pozwolił sobie na jeszcze jedno dotknięcie, jeszcze jeden gorączkowy pocałunek, nim w końcu się od niej oderwał.

Oboje byli wstrząśnięci, ale żadne z nich nie zamierzało się do tego przyznawać. Tory serce łomotało w piersi, nogi miała jak z waty.

Phil musiał odczekać chwilę, by odzyskać głos. Gdy trochę ochłonął, założył okulary.

- Nie powiedziałaś „nie” - skomentował.

- „Tak” też nie powiedziałam.

- Nie musiałaś. - Uśmiechnął się. - Wrócę tutaj - dodał i poszedł do samochodu.

Kiedy ruszał, zerknął we wsteczne lusterko: stała tam, gdzie ją zostawił. Gdy wcisnął samochodową zapalniczkę, zauważył, że ręka mu drży. Runda trzecia, pomyślał, zaciągając się papierosem.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Tory wciąż stała przed domem, gdy opadł kurz spod opon samochodu Phila. Sądziła dotąd, że wie, czym jest namiętność, tęsknota, podniecenie, lecz nagle słowa te nabrały dla niej nowego znaczenia. Pierwszy raz w życiu działo się z nią coś, nad czym nie była w stanie zapanować.

Potrząsnęła głową i odwróciła się od drogi. Nie poznawała samej siebie, zupełnie jak gdyby na chwilę stała się kimś innym, kogo słabości i mocne strony Phil doskonale znał i potrafił wykorzystać.

Wzięła siodło i popchnąwszy ciężkie drzwi, weszła do stajni. W środku było nieco chłodniej niż na dworze, powietrze przesycał zapach zwierząt i siana - zapach jej dzieciństwa, który ledwie zauważała.

Odłożyła uprząż na miejsce i zaczęła chodzić w tę i we w tę po kamiennej posadzce, zastanawiając się, co się z nią dzieje.

Wszystko przez Phillipa Kincaida, tego, jak na nią działa, oraz faktu, że wcale nie wyjeżdża z miasteczka. Fascynacja, jaką w niej budził, była czymś nowym, lecz nie takim znowu dziwnym, uznała w końcu. To sympatyczny, inteligentny i zabawny mężczyzna. Nawet jego wady nie są pozbawione swoistego uroku. Okoliczności, w jakich się poznali, też nie są bez znaczenia.

Może właśnie te niecodzienne okoliczności uczyniły go w jej oczach atrakcyjniejszym. Ponadto jest coś pociągającego w mężczyźnie, który nie przyjmuje do wiadomości słowa „nie”. To irytujące, czasami nawet bardzo, ale i podniecające, Tory zaś była szeryfem i absolwentką Harvardu, lecz przede wszystkim kobietą. A jeśli mężczyzna na dodatek całuje jak Phillip Kincaid, to jeszcze lepiej, pomyślała.

Mrużąc oczy, wyszła na słońce i ruszyła w kierunku domu. Po drodze zajrzała do kurnika; nioski drzemały na grzędach, kryjąc łebki pod skrzydłami.

Najgorsze, że on tu wróci. Będzie musiała sobie z nim poradzić - i z jego małym skrawkiem Hollywood, który ze sobą przywiezie.

Cholera, że też wcześniej nie wiedziała o jego planach. Mogłaby pomówić z burmistrzem i...

Roześmiała się samokrytycznie. To niczego by nie zmieniło.

Bud Toomey i tak zachłysnąłby się prestiżem, jaki przyniesie miasteczku hollywoodzka produkcja. A jako właściciel jedynego hotelu we Friendly już zapewne słyszy brzęk hotelowej kasy, do której za moment zaczną wpadać hollywoodzkie dolary.

I nic dziwnego. Jej własne obiekcje były dość osobistej natury.

Aktor, z którym kiedyś się umawiała, okazał się hedonistą i niepoprawnym kobieciarzem. Była bardzo młoda, kiedy pokazał jej Hollywood od strony kulis. Przede wszystkim jednak pojawienie się ekipy filmowej we Friendly zakłóciłoby tutejszy rytm życia i odcisnęło swoje piętno na mieszkańcach.

Jak postąpiłby jej ojciec? - zastanawiała się, wchodząc do domu.

I natychmiast otoczyły ją wspomnienia jego donośnego dźwięcznego głosu, jego śmiechu, jego prostej i trzeźwej logiki. Jego obecność wyryła trwałe piętno na tym domu.

Dom swój obecny wygląd zawdzięczał matce: czyste białe ściany w salonie, sofę z wielokrotnie wymienianym obiciem, tym razem w schludny kwiatowy wzorek. Dywaniki były czyste i świeże, obrazy równo powieszone; nawet i one dobrane były tak, aby wtapiać się w tło. Na parapecie stała kolekcja kaktusów, w powietrzu zapach rozsiewało skomponowane przez nią potpourri. Podłogi i meble były sterylnie czyste, czasopisma pochowane. W smukłym wazonie na szydełkowej serwecie stała łodyżka geranium. Matka dbała o dom, jednak to o ojcu myślała Tory, przekraczając ten próg w latach swojego dzieciństwa. Zawsze liczył się tylko on.

Jednak ojciec już nigdy nie zejdzie po tych schodach, nie porwie jej w niedźwiedziowate objęcia i nie ucałuje hałaśliwie. Umarł tak młodo, pomyślała Tory, rozglądając się ze smutkiem. Na udar umierają starzy i schorowani ludzie, nie mężczyźni jak dęby, w sile wieku. Jakie to niesprawiedliwe, pomyślała w bezsilnym gniewie.

Powinien żyć, może wciąż by żył, gdyby... Z rozważań wyrwał ją cichy szmer dobiegający z kuchni.

Stanęła w progu i patrzyła, jak Helen wykłada półki czystym papierem. Zamiłowanie matki do czystości było powodem wielu nieprzyjemnych spięć w domu, odkąd Tory zaczęła dorastać. Helen była filigranową blondynką i nie wyglądała na swoje pięćdziesiąt lat.

Miała na sobie różową podomkę, uprasowaną i lekko nakrochmaloną.

Pachniała mydłem.

Fizycznie Tory niemal wcale jej nie przypominała, bo wygląd i temperament odziedziczyła po ojcu. Nie widziała podobieństwa do kobiety cierpliwie wykładającej półki papierem w wesołe kolorowe paski. Mieszkały pod jednym dachem, lecz były sobie obce, a wzajemna nieufność z czasem narastała. Tory wynajęła pokój w hotelu z tego samego powodu, dla którego jej wizyty u matki były krótkie - ich spotkania z reguły źle się kończyły.

- Mamo?

Helen obróciła się zaskoczona. Popatrzyła na Tory spokojnie, unosząc jedną brązową brew.

- Tory. Słyszałam jakiś samochód. Myślałam, że już pojechałaś.

- To był ktoś inny.

- Widziałam, jak wyprowadzasz konia ze stajni. - Helen metodycznie wygładzała papier. - W lodówce jest lemoniada.

Strasznie dziś sucho. Co u ciebie, Tory?

- Świetnie - odparła chłodno.

Nalewając lemoniadę z dzbanka w żółte aksamitki, przypomniała sobie noc, kiedy zmarł ojciec, złe słowa, które wtedy padły, złe emocje, o których nie potrafiła zapomnieć. Nigdy się z matką nie rozumiały, nigdy nie były sobie bliskie, a tamta noc dzieliła je niczym przepaść, która z biegiem dni tylko się pogłębiała.

- Co wiesz o Swansonach? - odezwała się, by przerwać niezręczną ciszę.

- O Swansonach? - powtórzyła Helen tonem bez wyrazu; sama nigdy nie zadałaby takiego bezpośredniego pytania. - Od dwudziestu lat mieszkają pod miastem. Z nikim się nie zadają, chociaż ona kilka razy pokazała się w kościele. On z trudem wiąże koniec z końcem. Z ich starszego syna był całkiem przystojny chłopak. Wyjechał stąd, kiedy miał jakieś szesnaście lat. - Helen włożyła do szafki zastawę „na co dzień” i zamknęła drzwiczki. - Około pięciu lat temu. Młodszy wydaje się całkiem sympatyczny i strasznie nieśmiały.

- Tod.

- Tak. - Helen słyszała troskę w jej głosie, ale nie miała pojęcia, jak się zachować. - Słyszałam o oknie pana Hollistera.

Tory spojrzała na nią przelotnie. Ciemnobrązowe oczy matki wyrażały spokój.

- Bracia Kramer.

- A któż by inny. - Na ustach matki pojawił się cień uśmiechu.

- Wiadomo, czemu ten chłopak wyjechał?

- Podobno pan Swanson jest porywczy. Ale to tylko plotka.

- Plotki często opierają się na faktach - stwierdziła Tory.

Milczały, co zdarzało im się często podczas podobnych spotkań.

Lodówka wydała donośny dźwięk, podobny do pstryknięcia, i zaczęła buczeć. Helen starannie wytarła mokry ślad po szklance.

- Wygląda na to, że Friendly zostanie uwiecznione na filmie - zaczęła Tory. - Przymknęłam na noc niejakiego Phillipa C. Kincaida, a rano słyszę, że zamierza nakręcić tutaj ileś scen do swojego najnowszego dzieła.

- Kincaid? - powtórzyła Helen, szukając czegoś w pamięci. - Ach, to syn Marshalla Kincaida.

Tory uśmiechnęła się wbrew sobie. Philowi nie spodobałoby się, że jest rozpoznawany jako syn swojego ojca, pomyślała i równocześnie zdała sobie sprawę, że zapewne walczy z taką etykietką, odkąd tylko zaczął karierę zawodową.

- Tak - przyznała. - Jest świetnym reżyserem, nakręcił wiele kasowych przebojów. Trzykrotnie nominowano go do Oscara.

- Czy ja dobrze słyszałam? Powiedziałaś, że go przymknęłaś? - zainteresowała się matka.

Tory uśmiechnęła się pod nosem.

- Owszem. Za wykroczenie drogowe - dodała, wzruszając ramionami. - Zrobiła się z tego większa sprawa... W każdym razie on zamierza tu wrócić.

- Żeby nakręcić film? - dopytywała się Helen, zafrapowana rozbawioną miną córki.

- Słucham? A, tak - odparła szybko Tory, starając się nie myśleć o jego ustach. - Tak, chcą tu nakręcić część materiału, szczegółów jeszcze nie znam. Najwyraźniej rano uzgodnił wszystko z burmistrzem.

Ale z tobą nie, pomyślała Helen, lecz powiedziała tylko:

- Ciekawe.

- Zobaczymy - mruknęła Tory i nagle niespokojna, wstała i podeszła do zlewu.

Piaszczysty krajobraz za oknem miał w sobie coś fascynującego.

Ojciec kochał tę ziemię taką, jaka była: surowa i smutna.

Patrząc na córkę, Helen przypomniała sobie, jak jej mąż stawał przy tym samym oknie i wpatrywał się w nie z identyczną miną.

Poczuła falę niewyobrażalnego bólu i tęsknoty, ale ukryła je przed Tory.

- We Friendly wreszcie zacznie się coś dziać - powiedziała szybko.

- Oj, będzie się działo, to akurat pewne - mruknęła Tory.

- Przewidujesz kłopoty?

- Nic, z czym bym sobie nie poradziła.

- Zawsze jesteś taka pewna siebie. Ramiona Tory zesztywniały.

- Czyżby, mamo? - Odwróciła się i spojrzała prosto w spokojne oczy Helen. Miały identyczny wyraz, kiedy matka mówiła Tory, że poprosiła lekarzy o odłączenie ojca od respiratora. Tory na próżno szukała w nich smutku, żalu czy niepewności. Twarz, na którą patrzyła, była apatyczna, a słowa, które padły, suche i rzeczowe. I tego Tory nie zdołała jej wybaczyć.

Patrząc na siebie w skąpanej słońcem kuchni, myślały o sterylnie białej poczekalni śmierdzącej nieprzyjemnie potem i papierosami, o monotonnym szmerze klimatyzacji i stukocie butów o wyłożoną terakotą posadzkę w korytarzu.

- Nie! - wyszeptała wtedy Tory, a potem zaczęła krzyczeć: - Nie!

Nie możesz mu tego zrobić! Nie możesz pozwolić, żeby umarł!

- On już odszedł, Tory - tłumaczyła głucho Helen. - Musisz się z tym pogodzić.

- Nie!

Po wielu tygodniach patrzenia, jak aparatura wpompowuje tlen w nieruchome ciało ojca, Tory szalała z rozpaczy i ze strachu. Daleka była od pogodzenia się ze straszną prawdą. Patrzyła, jak matka spokojnie siedzi przy jego łóżku, podczas gdy ona sama miotała się po cichej salce; widziała, jak matka powoli sączy herbatę, a jej przewracało się w żołądku na samą myśl o przełknięciu czegokolwiek.

Śmierć kliniczna” - na dźwięk tych słów szarpały nią mdłości.

Szlochała niepohamowanie przy łóżku ojca, a Helen patrzyła na to suchymi oczami.

- On nic cię nie obchodzi! - oskarżyła ją wtedy Tory. - Tak ci po prostu łatwiej. Wrócisz do swoich ukochanych zajęć i już nikt nie będzie ci przeszkadzał.

Helen spojrzała na wykrzywioną twarz córki i kiwnęła głową.

- Tak naprawdę trzeba.

- Nie pozwolę ci na to. - Zrozpaczona Tory chwyciła się za głowę, próbując zebrać myśli. - Są sposoby, aby cię powstrzymać.

Wystaram się o nakaz sądowy i...

- Już jest po wszystkim - powiedziała cicho Helen. Krew uciekła Tory z twarzy. Zrobiło jej się słabo: ojciec umarł. Wystarczyło nacisnąć jeden guziczek, aby odszedł. I matka ten guziczek nacisnęła.

- Zabiłaś go.

Helen nie wzdrygnęła się, nie skuliła.

- Przecież mnie znasz, Tory.

- Gdybyś go kochała... Gdybyś go kochała, nie zrobiłabyś mu tego!

- A ty z miłości pozwoliłabyś, żeby dalej tak leżał, bezradny i nieobecny, podłączony do tej całej maszynerii.

- Ale żywy! - wykrzyczała z nienawiścią Tory. - Niech cię diabli!

Wciąż by żył!

- Odszedł wiele dni temu - odparła Helen, nie podnosząc głosu. - Całe tygodnie temu. Pora, żebyś się z tym pogodziła.

- Dla ciebie to bardzo łatwe, co? Nikt ani nic nie zdołało sprawić, żebyś coś poczuła. Nawet on.

- Istnieją różne rodzaje miłości, Tory - odparła sucho Helen. - Nigdy nie rozumiałaś, że nie wszyscy są tacy jak ty.

- Ty mi mówisz o miłości? - Tory splotła ręce, by jej nie uderzyć. - Nigdy nie widziałam, żebyś komukolwiek okazała bodaj cień uczucia. Tato nie żyje, ale ty nie płaczesz. Nie obchodzisz żałoby.

Wrócisz do domu i rozwiesisz pranie, bo jak mi Bóg świadkiem, nic nie może zakłócić twojego ukochanego uporządkowanego życia.

Helen stała wyprostowana i milcząca.

- Nie zamierzam przepraszać za to, że jestem, jaka jestem.

Podobnie jak nie oczekuję tego od ciebie. Ale powiem ci jedno: za bardzo go kochałaś. I za to cię przepraszam.

Tory objęła się ramionami.

- Och, jakie to było zimne - wyszeptała. - Jaka ty jesteś zimna.

Pozbawiona uczuć. - Rozpaczliwie potrzebowała pociechy, ciepłego słowa, ramienia, które by ją objęło, dodało jej sił. Jednak ani Helen nie umiała być komuś wsparciem, ani Tory nie umiała o nie poprosić.

- To twoja wina. Odebrałaś mi go. I nigdy ci tego nie wybaczę.

Helen kiwnęła głową.

- Pewnie nie. Zawsze wierzyłaś tylko w swoją prawdę, Tory.

Śmierć człowieka, który był mężem jednej, a ojcem drugiej, wciąż je dzieliła. Obu cisnęły się na usta gorzkie, złe słowa.

- Muszę wracać - odezwała się Tory i wyszła z domu.

Helen przez chwilę patrzyła za nią w milczeniu, nim na powrót zajęła się porządkowaniem kuchennych szafek.

Basen miał kształt półksiężyca, woda w nim była niemal granatowa. Palmy kołysały się łagodnie na wieczornym wietrze. W powietrzu unosiła się woń kwiatów, niemal jak w tropikach. Chłodny zakątek osłonięty był drzewami i kwitnącymi krzewami. Wzdłuż brzegu basenu ciągnął się wąski taras wyłożony mozaiką lśniącą w świetle księżyca. Głośniki ukryto, tak iż muzyka Debussy'ego zdawała się napływać znikąd. Na szklanym blacie stolika na patio leżał telefon, obok zaś stała wysoka wąska szklanka z dużą ilością jamajskiego rumu z lodem.

Phil, mokry po niedawnej kąpieli, wyciągnął się na leżaku.

Usiłował zebrać myśli. Cały dzień spędził w studiu, kręcąc dwie najważniejsze sceny filmu. Miał trochę kłopotów z Samem Dresslerem, odtwórcą głównej roli.

I nic dziwnego: Dressier nie słynął z anielskiego charakteru ani z genialnej współpracy z reżyserami, lecz z tego, że był świetnym aktorem. Phil zaś nie marzył o przyjaźni na całe życie, lecz o udanym filmie. Mimo to starcia na tak wczesnym etapie produkcji uważał za zły omen.

Przynajmniej z ekipą nie będzie problemów. Bicks, operator, był najlepszy w branży - na tyle twórczy, aby wnosić coś nowego, lecz zarazem dostatecznie pragmatyczny, by nie upierać się, że każde ujęcie musi stanowić odrębny przekaz. Asystent Phila był jak koń roboczy i rozumiał jego artystyczne wizje. Phil ze wszystkimi już kiedyś pracował i każdego znał, aż po szefa elektryków i oświetleniowców. A kiedy przeniosą się w plener...

Jego myśli znowu powędrowały ku Tory. Nie będzie zachwycona inwazją filmowców, jednak Phil musiał niechętnie przyznać, że nie ma nic przeciwko temu, aby piękna pani szeryf zawsze była w pobliżu. Jeśli dobrze sobie wszystko zaplanuje, ich drogi będą często się krzyżować. O tak, zamierzał porządnie zaleźć szeryf Ashton za skórę.

A skórę ma cudowną, pomyślał i przypomniał mu się zapach jej perfum, ciężki, mroczny i zmysłowy, pasujący raczej do haremu sułtana niż do strażniczki prawa w małym miasteczku Nowego Meksyku. Wyobraził ją sobie całą w jedwabiach, w szykownej śmiałej kreacji okrywającej szczupłe nagie ciało.

Rozdrażniony nieoczekiwanym przebłyskiem pożądania, jednym haustem wypił połowę drinka. Znał się na kobietach, umiał je zadowolić, oczarować. Wiedział również, jak uniknąć komplikacji, jakie wynikają z zadurzenia się w jednej konkretnej kobiecie. Są niegroźne, dopóki jest ich wiele - tak brzmiała jego maksyma.

Lubił towarzystwo kobiet. Z wieloma pięknościami, z którymi miał go rzekomo łączyć romans, w rzeczywistości jedynie się przyjaźnił. Fakt, iż przypisywano mu tak wiele podbojów, szczerze go bawił. Kiedy miałby pracować, gdyby większość czasu spędzał w cudzych sypialniach? Wprawdzie romansów i tak miał na koncie więcej niż statystyczny mężczyzna, jednak zawsze dbał o to, aby były one niezobowiązujące i oparte na czytelnych zasadach. I właśnie takie plany miał wobec Tory.

To prawda, że zrobiła na nim większe wrażenie niż jakakolwiek inna kobieta do tej pory, ale to dlatego, iż poznali się w dosyć niecodziennych okolicznościach.

Skrzywił się na wspomnienie małej dusznej celi. Jeszcze nie zrewanżował się Tory za tę przyjemność, a poprzysiągł sobie, że to zrobi. Nie lubił nikomu się podporządkowywać. Przywykł do tego, że wszyscy traktują go niemal czołobitnie, z szacunkiem, który początkowo zawdzięczał rodzicom, a potem własnemu talentowi. Z pieniędzmi nigdy zbytnio się nie liczył, niemniej fakt, że nie mógł się wykupić z tamtej celi, doprowadzał go do szału. Był przyzwyczajony do tego, że wszyscy go słuchają, Tory zaś puszczała jego prośby i groźby mimo uszu.

I nie miał tu znaczenia fakt, iż wcale nie lubił, kiedy wszyscy wokół niego skakali. Był do tego przyzwyczajony, a ona traktowała go niemal pogardliwie. Komplementowała jego pracę, a potem się z niego śmiała.

Chciał więcej o niej wiedzieć. Przez wiele dni bił się z myślami, czy nie kazać komuś zebrać informacji na temat pięknej pani mecenas.

Powstrzymał go nie tylko szacunek dla jej prywatności, ale i pragnienie, by samemu dokonywać takich odkryć. Kim jest kobieta o twarzy Madonny, o głosie jak whisky z miodem i z czterdziestką piątką w szufladzie biurka? Phil zamierzał się tego dowiedzieć, nawet jeśli zajmie mu to całe lato.

Popatrzył na niebo. Był zaproszony na przyjęcie, ale wykręcił się, tłumacząc, że musi popracować nad sceną, którą zamierza nakręcić z samego rana. Teraz zamiast o filmie myślał o Tory i kompletnie stracił poczucie czasu. Powinien wybić ją sobie z głowy, ale nie potrafił. Od powrotu z Friendly nie zadzwonił do żadnej z przyjaciółek. Może oszukiwać cały świat, ale nie samego siebie: w tej chwili pragnął tylko jej.

Chciał ją pocałować i przekonać się, czy znowu poczuje to, co wtedy. Nie zamierzał wymazywać tego wspomnienia, wpadając w ramiona innej kobiety. Trochę go to niepokoiło, ale powtarzał sobie, że przelotny romans z Tory wyleczy go z obsesji na jej punkcie.

Gorsze było to, że chciał z nią rozmawiać. Po prostu rozmawiać.

Podniósł się z leżaka. Jest zmęczony, to wszystko. A przed snem musi jeszcze przejrzeć zmiany w scenariuszu. Wszedł do domu przeszklonymi drzwiami i wsłuchał się w ciszę. Nawet się nie zorientował, kiedy umilkła muzyka.

W salonie czuło się zapach cytrynowego olejku. Kasztanowa terakota lśniła czystością. Na przepastnej miękkiej sofie rozrzucono dekoracyjne poduszki z nie - dbałością, w której było coś zapraszającego i kojarzącego się z przepychem. We wnętrzu dominowały odcienie błękitu, zieleni oraz kości słoniowej, wybrane osobiście przez Phila, podobnie jak jedyny obraz, który zdobił ścianę salonu, dzieło któregoś z impresjonistów. Lustra i duża ilość przeszkleń stwarzała wrażenie przestrzeni. Salon nie miał nic wspólnego z wybujałym przepychem rezydencji z jego dzieciństwa, lecz mimo to roztaczał taką samą atmosferę: pieniędzy i sukcesu.

Phil podszedł do łukowatych schodów prowadzących na piętro.

Nie miały barierek, stopni nie wyłożono wykładziną. Wchodząc na górę, myślał o tym, co przyniósł dzień.

Phil był zadowolony, podobnie jak Huffman, którego zachowanie wyraźnie się zmieniło. Rzadziej pomrukiwał o ubezpieczycielach i przekroczeniu budżetu. Poza tym ewidentnie spodobał mu się pomysł kręcenia większej części filmu w plenerze.

Zawarł korzystną umowę z burmistrzem Friendly, a nic szybciej nie wywoływało uśmiechu na jego twarzy jak wizja zarobku, pomyślał kwaśno Phil, idąc do łazienki.

Była olbrzymia. Po części to właśnie ona skłoniła Phila do zakupu samotnego domu wysoko na wzgórzach. Jedną ścianę zajmował prysznic z dwiema dyszami rozpylającymi wodę w postaci drobnej mgiełki. Kiedy lustra zaczęły zachodzić parą, Phil zdjął kąpielówki i wszedł pod wodę, przypominając sobie, jak mył się tamtego upalnego ranka we Friendly.

Tory kąpała się chwilę wcześniej; mydło wciąż było mokre.

Przedziwnie się czuł, namydlając się śliską kostką, która tak niedawno dotykała jej skóry. Zanim zdążył się opłukać, skończyła się ciepła woda. Wściekły wyskoczył wtedy z kabiny, przeklinając Tory i jej pragnąc.

Teraz instynktownie sięgnął po słuchawkę.

- Proszę mnie połączyć z Friendly w Nowym Meksyku - powiedział operatorce. - Z biurem szeryfa. - Czekał w kłębach białej pary; telefon buczał i brzęczał, aż wreszcie w słuchawce odezwał się damski głos:

- Biuro szeryfa, słucham.

- Pani szeryf. - Słysząc ją, aż się uśmiechnął. Tory zmarszczyła czoło.

- Tak?

- Phil Kincaid.

W słuchawce zapadła cisza. Tory poczuła przyjemny dreszczyk i wyprostowała plecy, zła na siebie za tę dziecinną reakcję.

- Co się stało? Zapomniałeś szczoteczki do zębów? - zażartowała.

- Nie. - Brakowało mu słów. Gorączkowo szukał w myśli czegoś, co tłumaczyłoby telefon o tak później porze. - Wszystko idzie zgodnie z harmonogramem. W przyszłym tygodniu będziemy we Friendly. Wolałem cię uprzedzić, żeby nie było problemów.

- Kierownik planu jest w kontakcie ze mną i z burmistrzem.

Macie wszystkie zezwolenia. Zarezerwowaliście pokoje w hotelu.

Musiałam walczyć o ten, w którym mieszkam. Kilka osób prywatnych wywraca do góry nogami swoje domy, żeby przyjąć was pod swój dach. - Nie musiała dodawać, że ten pomysł nie przypadł jej do gustu; jej ton mówił sam za siebie.

- Dalej się boisz, że zarazimy twoje miasteczko rozpasaniem? - spytał, uśmiechając się pod nosem.

- Ty i twoi ludzie nie będziecie robić żadnych numerów, chyba że chcesz znowu odwiedzić swój dawny pokój w moim biurze, Kincaid.

- Jestem wzruszony, że wciąż na mnie czeka. A ty?

- Czy na ciebie czekam? - Parsknęła śmiechem. - Z utęsknieniem, jak Egipcjanie na kolejną plagę.

- Ach, Victorio, masz niecodzienne poczucie humoru.

Tory ściągnęła brwi, wsłuchując się w dziwny szmer w słuchawce.

- Co to za hałas?

- Jaki znowu hałas?

- Jakbym słyszała wodę.

- Bo słyszysz. Jestem pod prysznicem.

Na dobrych dziesięć sekund zapadła cisza, potem usłyszał salwę śmiechu.

- Phil, czemu dzwonisz do mnie spod prysznica?

- Bo akurat o tobie pomyślałem. Oparła się o biurko.

- Och?

- Przypomniałem sobie, jak kąpałem się w twojej gościnnej łazience i w połowie skończyła mi się ciepła woda. - Odgarnął włosy z oczu. - Wtedy nie byłem w nastroju, żeby składać oficjalną skargę.

- Mam rozumieć, że robisz to teraz? Przekażę ją komu trzeba. - Uśmiechnęła się. - Nie spodziewajcie się, że w hotelu będzie bardziej luksusowo. Nie ma obsługi hotelowej ani aparatu w łazience.

- Jakoś przeżyjemy.

- To się jeszcze zobaczy - odparła sucho. - Twoja świta może przeżyć prawdziwy szok, kiedy okaże się, że nie ma jacuzzi.

- Naprawdę uważasz nas za takich mięczaków? - Rozdrażniony przełożył słuchawkę do drugiej ręki. - Może tego lata nauczysz się czegoś o filmowcach, Victorio. Chętnie będę twoim nauczycielem.

- Niczego nie chcę się od ciebie uczyć.

- A szkoda, bo dobrze by ci to zrobiło. - Uśmiechnął się, wyobrażając sobie gniewne błyski w jej oczach.

- Przestrzegajcie zasad, to nie będzie żadnych problemów.

- Przyjdzie taki czas, Tory, kiedy to ja będę ustalał reguły - wyszeptał w słuchawkę. - No i wciąż muszę dotrzymać obietnicy, którą ci dałem.

- Tylko nie zapomnij umyć uszu - odparła złośliwym tonem i odłożyła słuchawkę.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Kiedy przyjechali, Tory była w biurze. Skończyła wypełniać formularz i wstała zza biurka. Oczywiście wcale nie śpieszyło jej się, by znowu zobaczyć Phila, lecz musiała w końcu dopilnować, by najazd ważniaków z Hollywood przebiegał we względnym porządku.

Zanim zdążyła podejść do drzwi, wpadł przez nie Tod z oczami jak talerze i z wypiekami na twarzy.

- Tory, oni już tu są! Przed hotelem! Mnóstwo ludzi! Są samochody, półciężarówki i wszystko!

Uśmiechnęła się. Zapominał się i zwracał do niej po imieniu tylko wtedy, kiedy był czymś wyjątkowo przejęty. Podeszła do niego, a kiedy oparła mu dłoń na ramieniu, nawet się nie skulił.

- Chodźmy to zobaczyć.

- Tory... Pani szeryf - poprawił się szybko - myśli pani, że ten facet pozwoli mi patrzeć, jak będą kręcić ten film? No wie pani, ten, którego pani wtedy zamknęła?

- Wiem. Czemu miałby nie pozwolić? - odparła z roztargnieniem.

To, co działo się przed hotelem, tak dziwnie wyglądało w sennym Friendly, że Tory omal się nie roześmiała. Wszędzie stały samochody, kręcili się jacyś ludzie. Na chodniku stał burmistrz i rozmawiał ze wszystkimi naraz. Kalifornijczycy rozglądali się z zaciekawieniem, identyczne miny mieli przyglądający się im mieszkańcy miasteczka.

Dwa różne światy, pomyślała Tory i uśmiechnęła się, lecz uśmiech spełzł jej z ust, zaledwie zobaczyła Phila.

Był ubrany dość skromnie, podobnie jak reszta ekipy, lecz nie sposób było nie zauważyć, że to on o wszystkim decyduje. Nawet wtedy, gdy wydawał się pilnie słuchać słów burmistrza, wydawał polecenia, natychmiast wykonywane przez jego ludzi. Odnosili się do niego z sympatią i szacunkiem.

- No, no! Ale sprzęcior! A w tych pudłach to na bank są kamery.

Może mi dadzą popatrzeć.

- Uhm - mruknęła Tory, patrząc, jak Phil się śmieje.

A potem ją zauważył.

Jego uśmiech zmienił się nieznacznie. Przez pewien czas mierzyli się wzrokiem, podczas gdy filmowcy kręcili się przy sprzęcie, a miejscowi przyglądali im się i szeptali. Tory stała wyprostowana, obejmując Toda, Phil zaś stwierdził, że dzieje się z nim coś dziwnego: patrzenie na nią sprawiało mu ból.

Wydawała się chłodna, zdystansowana, i patrzyła w jego kierunku. Na jej piersi połyskiwała metalowa odznaka. W ten upalny suchy dzień była jak mocne wino - kuszące i niebezpieczne. Ktoś z ekipy mówił coś do niego, lecz Phil zareagował dopiero za drugim razem.

- Co...? - Nie odrywał wzroku od Tory.

- Huffman prosi cię do telefonu.

- Powiedz mu, że do niego oddzwonię - mruknął, ruszając w jej stronę.

Ścisnęła ramieniem Toda, który spojrzał na nią pytająco i zmarszczył brwi.

Phil zatrzymał się tuż przy chodniku.

- Szeryf Ashton.

- Kincaid - odparła chłodno. Phil uśmiechnął się do chłopaka.

- Cześć, Tod. Jak leci?

- W porządku. - Nastolatek wpatrywał się w niego spod szopy potarganych włosów. - Czy mógłbym... - zaczął, nerwowo przestępując z nogi na nogę. - Myśli pan, że mógłbym obejrzeć wasz sprzęt?

- Jasne. - Phil uśmiechnął się przelotnie. - Podejdź do nich i spytaj o Bicksa. Niech ci pokaże kamerę, powiedz mu, że ci pozwoliłem.

- Serio? - Przez chwilę wpatrywał się w Phila uszczęśliwiony, a potem niepewnie spojrzał na Tory.

Uśmiechnęła się i uściskała go lekko. Oho, pomyślał Phil, patrząc, jak zmienia się wyraz jego oczu, jak policzki mu czerwienieją, a potem stają się pąsowe.

- Śmigaj - zachęciła.

Phil odprowadził nastolatka spojrzeniem, zanim przeniósł wzrok na Tory.

- Widzę, że dokonałaś kolejnego podboju. Jestem pełny podziwu dla jego gustu. - Kiedy wpatrzyła się w niego bez wyrazu, potrząsnął głową. - Boże drogi, Tory, nie widzisz, że ten dzieciak jest w tobie zakochany?

- Nie bądź śmieszny. To jeszcze dziecko.

- Nie powiedziałbym. Jest dostatecznie duży, żeby zadurzyć się w pięknej kobiecie. - Uśmiechnął się, widząc jej zmartwioną minę. - Ja też miałem kiedyś naście lat. Byłem młody i niewinny.

Zirytowana, że sama wcześniej tego nie zauważyła, spojrzała na niego gniewnie.

- Młody? Być może. Ale z pewnością nie taki niewinny.

- To prawda - przytaknął zgodnie. - Cieszę się z naszego ponownego spotkania, pani szeryf.

- Czyżby? - spytała przeciągle.

- Mówię szczerze. Byłem ciekawy, czy naprawdę jesteś taka piękna, czy tylko to sobie wyobraziłem.

- Przyjechałeś z grupą - stwierdziła, puszczając tę uwagę mimo uszu. - Rozumiem, że to jeszcze nie wszyscy?

- Dojedzie kilka osób. Ktoś musi sfilmować miasteczko i okolicę. A za jakieś dwa dni pojawią się aktorzy.

Kiwnęła głową.

- Samochody odstawcie do Bestlera. Jeśli planujecie wykorzystać do zdjęć czyjś dom albo sklep, najpierw dogadajcie się z właścicielem. W zwykle dni bar Hernandeza jest czynny do jedenastej, w soboty do pierwszej. Picie alkoholu w miejscach publicznych podlega grzywnie w wysokości pięćdziesięciu dolarów.

Odpowiecie za ewentualnie uszkodzenie własności prywatnej.

Wszelkie zmiany, jakich wymaga scenariusz, uzgadniajcie indywidualnie z właścicielami mienia, którego owe zmiany mają dotyczyć. Każdy, kto po dwunastej spróbuje zakłócać spokój w hotelu czy na ulicy, zostanie ukarany grzywną i aresztem. To twoje małpy i twój cyrk, Kincaid, i to ty odpowiadasz za to, żeby nikt z twoich ludzi nie naruszył żadnej z zasad.

Słuchał tego wywodu z pozornym zainteresowaniem.

- Umów się ze mną na kolację. Z trudem powstrzymała uśmiech.

- Nie ma mowy. - Chciała pójść dalej, ale ją zatrzymał.

Nie strząsnęła jego ręki, ale spojrzenie, które mu rzuciła, nie było zbyt serdeczne.

- Phil, każde z nas ma pracę. Nie komplikujmy sprawy.

- Święta racja.

Zastanawiał się, co by się stało, gdyby znowu ją pocałował, tu i teraz. Chciał tego bardziej niż czegokolwiek innego od lat, ale wiedział, że nie byłoby to najmądrzejszym posunięciem.

- A gdybyśmy to nazwali służbową kolacją?

Tory roześmiała się.

- Nie lepiej nazywać rzeczy po imieniu?

- Nie, bo wtedy się nie zgodzisz, a ja naprawdę chcę z tobą porozmawiać.

- O czym?

- O kilku sprawach. - Palce aż go świerzbiły, by dotknąć jej twarzy, poczuć jedwabistą gładkość skóry. - Między innymi o moim przedsięwzięciu w twoim miasteczku. Czy nam obojgu nie byłoby łatwiej, gdybyśmy ustalili między sobą kilka spraw?

- Być może.

- Umówmy się na kolację w moim pokoju - zaproponował, a kiedy tylko uniosła brwi, dodał szybko: - Który chwilowo jest również moim gabinetem. Wolałbym nakręcić ten film w spokojnej atmosferze. Jeśli mamy się kłócić, pani szeryf, róbmy to na osobności.

- Niech będzie. Siódma?

- Zgoda. Jeszcze jedno, pani szeryf... - Uśmiechnął się szeroko. - Pistolet niech zostanie w szufladzie, dobrze? Może nie straciłbym życia, ale apetyt na pewno.

Parsknęła śmiechem.

- I bez niego dam sobie z tobą radę.

Tory przeglądała zawartość szafy. Początkowo zamierzała pójść na tę kolację w służbowym stroju, z odznaką szeryfa na piersi, ale doszła do wniosku, że to nie w jej stylu. Czubkiem palca dotknęła sukienki ze szmaragdowego jedwabiu. Miała prosty krój: była wąska, zapinana z przodu na guziki, których rządek kończył się na wysokości talii, i miała stójkę, więc nie była wydekoltowana. Odpowiednia i zarazem ładna.

W miasteczku było cicho i spokojnie. I oby to się nie zmieniło, zwłaszcza że tego wieczoru miał ją zastąpić Merle. Ludzie siedzą pewnie po domach albo w barze i dyskutują o nowym filmie, który od tygodni stanowi w miasteczku temat numer jeden, przebijając upał, brak deszczu i wybryki braci Kramer. O tak, pomyślała Tory, każdy potrzebuje odrobiny rozrywki, a pojawienie się filmowców jest największym wydarzeniem we Friendly od wielu lat. Będzie musiała to tolerować. Przynajmniej do pewnego stopnia.

Włożyła sukienkę, czując, jak jedwab zmysłowo muska jej ciało.

We Friendly nie musiała się zastanawiać nad wyborem stroju. W Albuquerque bardzo dbała o wygląd - w sali sądowej to, jak się wygląda, jest niemal równie ważne jak to, co się mówi, zwłaszcza kiedy proces odbywa się z udziałem ławy przysięgłych.

Sukienka podkreślała jej figurę, nie krępując ruchów. Tory przejrzała się w lustrze toaletki, potem wspięła się na palce i obróciła, niezadowolona, że nie może zobaczyć się cala.

Machinalnie spryskała się perfumami, poniewczasie przypominając sobie, co o ich zapachu mówił Phil. Zrezygnowana odstawiła flakon na toaletkę. Usiadła na łóżku i wzięła do ręki pantofel. Z Philem sobie poradzi, to akurat nie problem. Tory nie należała do kobiet, które łatwo uwieść czy oczarować, szczególnie takiemu mężczyźnie jak Phil Kincaid. Rozpieszczonemu. Zbyt afektowanemu jak na jej gust.

Dorastał w cieplarnianych warunkach, w świecie blichtru. Był przyzwyczajony, że zawsze dostaje, czego chce. I dotyczyło to także kobiet.

Tory dorastała w domu, w którym szanowało się każdego dolara, w świecie zwykłych ludzi i zwykłych problemów. Ona także wierzyła, że będzie tak, jak ona chce - o ile wcześniej sama się o to postara. Ta kolacja może mimo wszystko okazać się całkiem ciekawa, pomyślała.

Wiedziała, że Phil z rozmysłem poprosił o sąsiedni pokój, ale nie zamierzała o tym wspominać. Zapukała i czekała na reakcję.

Zaledwie Phil otworzył drzwi, zapomniał, co chciał powiedzieć.

Chciał zobaczyć ją w jedwabiach i zobaczył - no i dosłownie zaniemówił. Zjawiskowa, pomyślał, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

I zrozumiał, że musi ją mieć, albo do końca swoich dni będzie miał obsesję na jej punkcie.

- Victorio...

Wyraz jego oczu, jego ochrypły głos sprawiły, że serce zaczęło jej bić mocniej, ale uśmiechnęła się cierpko i powiedziała:

- Phillipie, wpuścisz mnie czy mam jeść na korytarzu?

Ocknął się, wziął ją za rękę i wprowadził do pokoju, a potem zamknął drzwi na klucz.

Tory rozglądała się po małym pomieszczeniu zastawionym niepasującymi do siebie meblami. Na biurku piętrzyły się stosy papierów, obok leżała krótkofalówka.

Okna były zasłonięte, a całe wnętrze skąpane w blasku świec. Tory zerknęła w kierunku składanego stolika nakrytego hotelowym obrusem i uniosła brwi. Podeszła i ujęła otwartą butelkę wina, by przyjrzeć się etykiecie.

Chateau haut - brion blanc - przeczytała nienaganną francuszczyzną. - U nas takiego trunku raczej nie kupiłeś.

- Kiedy jadę w plener, zawsze wożę ze sobą kilka takich drobiazgów. Uprzyjemniają życie.

- A świece?

- Kupiłem tutaj.

- Na służbową kolację?

- Kaprys reżysera - odparł, napełniając winem dwa kieliszki. - My zawsze myślimy o scenerii. Choroba zawodowa. - Podał jej jeden i wzniósł toast. - Za sympatyczną znajomość, pani szeryf.

- Współpracę - poprawiła i upiła łyk. - Bardzo dobre.

Omiotła Phila spojrzeniem. Miał na sobie nieskazitelnie skrojone luźne spodnie i rozpiętą pod szyją kremową koszulę. W świetle świec w jego ciemnych włosach pojawiły się rdzawe błyski.

- Teraz bardziej wyglądasz na reżysera niż wtedy, kiedy cię poznałam - skomentowała.

- Z tobą jest odwrotnie. Teraz znacznie trudniej uwierzyć, że jesteś szeryfem.

- Doprawdy?

Przeszła się po niewielkim pomieszczeniu: dywanik był miejscami przetarty do osnowy, wezgłowie łóżka było porysowane, szafka nocna była trochę koślawa.

- Jak ci się podoba twoje nowe lokum, Kincaid?

- Ujdzie w tłoku.

Zaśmiała się, unosząc kieliszek do ust.

- Poczekaj, aż zaczną się upały.

- To to jeszcze nie jest upał?

- Naiwny.

Z wysiłkiem oderwał wzrok od smukłego ciała pod jedwabną sukienką.

- Chcesz zobaczyć, jak ludzie z Hollywood rozpływają się w słońcu?

- Nie - odparła, obracając się i patrząc na jego uśmiechniętą twarz - wolę trzymać kciuki, żebyś mimo wszystko się nie rozpłynął.

Lubię twoje filmy.

- Nawet jeśli nie zawsze zachwycają cię okoliczności, w jakich powstają, tak?

- Być może - przyznała. - Czym zamierzasz mnie nakarmić?

Milczał przez chwilę, szukając w jej oczach drwiny, lecz wypatrzył tylko rozbawienie.

- Menu jest dość skromne.

- Pieczeń rzymska? - spytała z powątpiewaniem, wiedząc, że właśnie to danie stanowi specjalność hotelowej restauracji.

- Uchowaj Bóg. Kurczak z kluseczkami.

- W takim razie zostaję. - Usiadła przy stoliku. - Porozmawiamy o interesach, Kincaid, a może boisz się, że przyprawię cię o niestrawność?

Roześmiał się i wziął ją za rękę.

- Niesamowita z ciebie kobieta, Tory. Tylko czemu nigdy nie zwracasz się do mnie po imieniu? Boisz się?

- Czego miałabym się bać? - odparła z wahaniem.

- Czyli po prostu nie chcesz?

- Nieważne. - Delikatnie zabrała rękę. - Informowano mnie, że zdjęcia mają trwać około sześciu tygodni. To pewne?

- Zdaniem naszych gwarantów tak - mruknął Phil, sięgając po kieliszek.

- Gwarantów?

- Tyco Incorporated, towarzystwo ubezpieczeniowe, które dało nam gwarancję ukończeniową.

- Ach, tak. - Tory dźgała widelcem kawałek kurczaka. - Słyszałam o tym. Taka firma, która odpowiada za to, żeby produkcja skończyła się w terminie, a wydatki zmieściły w budżecie, a w razie czego sama ponosi wszystkie dodatkowe koszty. I zdaje się, że może cię nawet zwolnić.

- Mnie, producenta, obsadę, wszystkich - przyznał Phil.

- Rozsądne podejście.

- Ze szkodą dla filmu - odparł z irytacją.

- Z twojego punktu widzenia zapewne - powiedziała zamyślona.

- Ale z perspektywy inwestorów bardzo sensowne. Twórcom często trzeba przypominać, że istnieją pewne granice.

- Granice często okazują się dość elastyczne - rzekł z uśmiechem.

- Wrócimy do tego, kiedy przyjdzie do kręcenia nocnych ujęć, przy których będę potrzebował twojej pomocy. Wracając do samej produkcji, mieszkańcy Friendly mogą przyglądać się naszej pracy, byle się nie wtrącali i nie plątali pod nogami. Aha, przywieźliśmy trochę bardzo drogiego i delikatnego sprzętu. Mamy ochronę, ale pomyślałem, że jako szeryf mogłabyś wszystkich uprzedzić, żeby trzymali się od niego jak najdalej.

- Twój sprzęt to twój problem, ale wydam stosowne zarządzenie.

Zanim przymierzysz się do tych nocnych zdjęć, zgłoś się do mojego biura.

- Po co? - spytał, zerkając na nią spod oka.

- Skoro zamierzasz pracować w środku nocy w środku miasteczka, muszę wiedzieć o tym z wyprzedzeniem.

- Kilka razy będę musiał prosić o zablokowanie ulicy i usunięcie z niej samochodów i sprzętów.

- Podeślij mi notatkę - odparła. - Z datą i godzinami. Życie we Friendly nie stanie w miejscu dla twojej wygody.

- I tak niewiele mu do tego brakuje.

- Żyjemy, jak jeździmy: powoli. Chyba już zdążyłeś się o tym przekonać.

Uśmiechnął się lekko.

- Będę też potrzebował statystów i kilku osób do epizodycznych rólek.

Tory przewróciła oczami.

- Boże, sam się prosisz się o kłopoty. Śmiało. - Wzruszyła ramionami. - Urządź casting, ale lepiej znajdź jakieś zajęcie każdemu, kto się zgłosi.

- Zainteresowana? - rzucił pozornie lekkim tonem.

- Hmm?

- Ty byłabyś zainteresowana?

Śmiejąc się, podsunęła mu pusty kieliszek.

- Nie.

- Mówię serio, Tory. Chciałbym, żebyś wystąpiła w moim filmie.

- Nie mam na to czasu ani ochoty.

- Ale masz odpowiedni wygląd i, mam nadzieję, talent.

Uśmiechnęła się rozbawiona.

- Phil, jestem prawniczką. To mój wymarzony zawód.

- Czemu?

To pytanie zbiło ją z tropu. Przez chwilę wpatrywała się w niego milcząco.

- Bo prawo mnie fascynuje - odparła w końcu. - Bo je szanuję.

Bo pochlebiam sobie, że odgrywam pewną rolę w tym, aby sprawiedliwości zawsze stawało się zadość. Ciężko pracowałam, żeby dostać się na Harvard, a odkąd go skończyłam, pracuję jeszcze ciężej.

To dla mnie bardzo ważne.

- Mimo to na pół roku zrezygnowałaś z zawodu.

- Nie całkiem. - Zmarszczyła czoło. - Zrobiłam, co musiałam, ale po moim powrocie nie zabraknie spraw do poprowadzenia.

- Chciałbym cię zobaczyć w sali sądowej - powiedział półgłosem, patrząc, jak oczy jej błyszczą w blasku świec. - Założę się, że jesteś fantastyczna.

- Wyjątkowa - przyznała i uśmiechnęła się do niego. - Asystent prokuratora okręgowego szczerze mnie nienawidzi. A ty? Czemu wolałeś reżyserować niż grać?

- Aktorstwo nigdy mnie nie kręciło. - Phil pomyślał, że mógłby na nią patrzeć bez końca, wdychać zapach jej perfum, wsłuchiwać się w jej kojący głos. - I chyba zawsze wolałem wydawać rozkazy, niż je wykonywać. Reżyser może zmienić całą scenę, nastrój, ustala tempo, w jakim toczy się akcja. Aktor ma tylko swoją rolę, choćby i najbardziej skomplikowaną.

- Rodziców nie obsadziłeś w żadnym ze swoich filmów - zauważyła.

Kiedy się uśmiechnął, przyłapała się na tym, że chce dotknąć jego twarzy.

- Nie. - Dolał sobie wina. - Chociaż media oszalałyby ze szczęścia, nie sądzisz? Cała nasza trójka pracująca przy jednym filmie. Rodzice rozwiedli się ćwierć wieku temu, ale kolorowe pisma wciąż za nimi szaleją.

- Mógłbyś nakręcić dwa filmy.

- To prawda. Gdyby trafiły się odpowiednie scenariusze... - Nagle potrząsnął głową. - Zastanawiałem się nad tym, nawet miałem dwie propozycje, ale nie jestem pewny, czy to dobry pomysł.

Niecodzienna z nich para. - Uśmiechnął się krzywo. - Oboje z temperamentem, wybuchowi, a przy tym najlepsi aktorzy dramatyczni ostatnich pięćdziesięciu lat.

- Zawsze ich podziwiałam - wyznała Tory. - Najbardziej kiedy grywali razem. Aż iskrzyło między nimi na ekranie.

- Poza nim też - odparł półgłosem Phil. - Zawsze mnie zdumiewa, jak wytrzymali ze sobą niemal dziesięć lat. Ich wcześniejsze małżeństwa miały znacznie krótszy żywot. Problem polegał na tym, że nieustannie ze sobą rywalizowali. Do filmów wnosiło to emocje, za to w domu rodziło kłopoty. Trudno z kimś żyć, bojąc się, że ten ktoś okaże się odrobinę lepszy.

- Są ci bardzo bliscy, prawda? To widać.

- Bardzo, ale im nie dowierzam. Oboje potrafią być straszni. Nie raz i nie dwa doprowadzili przy kolacji jakiegoś biednego producenta do płaczu. Mój ojciec wcielał się w każdą graną przez siebie postać.

Kiedy grał psychotycznego furiata, bałem się wejść do łazienki.

- „Obsesja”. Tysiąc dziewięćset pięćdziesiąty siódmy - powiedziała z uznaniem Tory.

- Brawo. Jesteś fanką moich rodziców?

- No pewnie. Po raz pierwszy pocałował mnie chłopak, kiedy oglądałam Marshalla Kincaida w „Podróży bez końca”. Ten film zapamiętałam na dłużej.

- Kiedy on powstawał, ty łapałaś równowagę na nocniku - zażartował.

- A wiesz, co to jest powtórka? W nocy często puszczają stare filmy.

- O tej porze młode dziewczęta już dawno powinny być w łóżkach.

Tłumiąc śmiech, podparła twarz dłońmi.

- A młodzi chłopcy?

- Rzadziej pakowaliby się wtedy w kłopoty - dokończył.

- Akurat. Jeśli pamięć mnie nie myli, ty rozpocząłeś podboje w dość wczesnym wieku. Jak się nazywała ta aktoreczka, z którą widywano cię, kiedy miałeś szesnaście lat? Ona była po dwudziestce, jeśli dobrze pamiętam...

- Może jeszcze wina? - Phil próbował zmienić temat.

- Potem była córka aktora komediowego. A może kabareciarza?

- Ona była dla mnie jak kuzynka.

- Czyżby? - Spojrzała na niego z powątpiewaniem. - Potem była jedna tancerka... Ach tak: Nicki Clark.

- Fantastycznie się poruszała - odparł Phil, uśmiechając się szeroko. - Mam wrażenie, że pilniej śledzisz moje... podboje niż ja sam. Na studiach w każdej wolnej chwili wertowałaś czasopisma filmowe?

- Moja współlokatorka miał kręćka na punkcie kina. Była na teatrologii i miała specjalizację z aktorstwa. Czasem widuję ją w reklamach. Potem poznałam kogoś z branży filmowej. Twoje nazwisko często wymieniano na przyjęciach.

- Tego aktora, z którym się umawiałaś.

- Fenomenalna pamięć - stwierdziła nieco skrępowana. - Zdumiewasz mnie.

- W moim fachu dobra pamięć to konieczność. Jak się nazywał?

Tory przez chwilę przyglądała się zawartości kieliszka.

- Chad Billings.

- Billings? - Niemile zaskoczony Phil zmarszczył czoło. - Podrzędny aktorzyna i pasożyt. Nie sądziłem, że ktoś taki może być w twoim guście.

- Nie? - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Był zabawny i... można się było dużo przy nim nauczyć.

- Czego? Jak zdradzać żonę?

Wzruszyła ramionami.

- Jeśli patrzysz na branżę jego oczami, to aż dziwię się, że nie postawiłaś blokad drogowych, żeby uniemożliwić nam przyjazd do miasteczka.

- Przemknęło mi to przez myśl - zażartowała i uśmiechnęła się.

Jednak Phil wciąż przyglądał jej się ze zmarszczonym czołem.

- Skrzywdził cię? - spytał tylko.

- Nie - odparła zaskoczona. - Chociaż pewnie skrzywdziłby, gdybym na to pozwoliła. Prowadziłam w Los Angeles jedną sprawę.

- Czemu masz biuro akurat w Albuquerque? - zastanawiał się głośno Phil. - Lou nie może się ciebie nachwalić, a na nim trudno zrobić wrażenie. Powinnaś pracować w Nowym Jorku, mieć piękne biuro w szklanym wieżowcu, skórzane meble...

- Nie znoszę korków - odparła, patrząc, jak wino wiruje w kieliszku. - I pośpiechu.

- A Los Angeles?

- Nie gram w tenisa. Parsknął śmiechem.

- Umiesz człowieka rozbawić. A co robisz, kiedy nie stoisz na straży prawa?

- Głównie to, na co mam ochotę. Sportu nie lubię, ale bardzo lubię spać.

- Ale konno jeździsz, sam widziałem.

- To zupełnie co innego. - Wino poprawiło jej nastrój; nawet nie zauważyła, że świece powoli się dopalają. - Jazda pomaga mi się zrelaksować. Przestać myśleć.

- Czemu mieszkasz w hotelu, skoro masz dom pod miastem?

Odrobinę mocniej ścisnęła kieliszek.

- Tak jest wygodniej. A ty co robisz, kiedy akurat nie kręcisz filmu?

- Czytam scenariusze. Oglądam filmy.

- Chadzasz na przyjęcia - dodała domyślnie Tory.

- To też. Tak wypada.

- Nie jest ci ciężko? Żyć w wielkim mieście, gdzie jest tyle obłudy...

Wstała i podeszła do okna. Podniosła roletę i zobaczyła, że słońce zdążyło już zajść. Za horyzontem znikały ostatnie czerwone promienie, niebo czerniało, pojawiały się pierwsze gwiazdy.

- Merle robi obchód - powiedziała nagle. - Znowu ma tę swoją urzędową minę. Założę się, że marzy o karierze filmowej. Nie może być nieustraszonym szeryfem z ubiegłego wieku, ale wystarczyłoby mu, gdyby mógł go zagrać. - Rozległ się pisk hamulców. - O Boże, znowu bliźniaki! - westchnęła, patrząc, jak Merle zawraca i rusza w kierunku samochodu braci Kramer, który zatrzymał się przed salonem bilardowym. - Nie ma spokoju w tym mieście, odkąd tych dwóch dostało prawa jazdy. Chyba powinnam się do nich przejść i trochę ostudzić ich temperamenty.

- Merle nie da sobie rady z dwójką dzieciaków? Tory zaśmiała się pod nosem.

- Nie znasz Kramerów. Merle właśnie prawi im kolejne kazanie.

- Umyli te okna w sklepie Hollistera? - spytał Phil, podchodząc do okna.

- Skąd o tym wiesz? - zdziwiła się.

- Tod mi mówił. - Wyjrzał przez okno: bracia Kramer byli do siebie bliźniaczo podobni, lecz poza tym wydawali się całkiem nieszkodliwi. - Który to Zac?

- Och, ten po prawej... Chyba. A czemu pytasz?

- „Zac Kramer mówi, że baba szeryf to nie szeryf - zacytował Toda.

Tory uśmiechnęła się pod nosem.

- Tak mówi?

- Słowo w słowo. - Dotknął jej włosów. - Jak widać, chłopak nie jest zbyt bystry.

- Okazał się dostatecznie bystry, żeby nie zapomnieć o umyciu okien w sklepiku Hollistera - poprawiła Tory z rozbawieniem. - I żeby raz nazwać mnie „seksiastą lasencją”, kiedy myślał, że nie usłyszę.

Chyba że to był Zeke.

- Seksiastą lasencją? - powtórzył Phil.

- Bardzo seksiastą. W jego wydaniu to wyraz największego uznania.

- Łatwo ci zawrócić w głowie - oznajmił. - A gdybym powiedział, że masz twarz jak z obrazów Rafaela?

- Powiedziałabym, że naginasz prawdę - odparła z rozbawieniem.

- A twoje włosy są jak noc... Jak upalna letnia noc, kiedy nie można zasnąć i tylko leży się, myśli i pragnie.

Kiedy zatopił w nich palce, odwróciła się. Roleta opadła na swoje miejsce, odcinając ich od świata.

- Phil... - szepnęła, ale nawet jej nie słyszał.

- Twoja skóra jest jak jedwab... - szeptał, muskając ustami jej policzek, a kiedy go objęła, spytał cicho: - Wiesz, jak często o tobie myślałem?

- Nie. - Nie opierała się; chciała znowu poczuć słodycz jego pocałunków. - Nie - powtórzyła i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Piekielnie często. Za często - szepnął i nie dał jej dłużej czekać.

Zawładnęła nimi gorączkowa, gwałtowna namiętność.

Serce biło jej jak oszalałe, krew szybciej krążyła w żyłach, przez jej umysł przewijały się tysiące myśli. Gdy z jękiem odchyliła głowę, zaczął całować ją po szyi. Zapach jej skóry i zmysłowa woń perfum doprowadzały go do szaleństwa. Zaczął mocować się z obciągniętymi jedwabiem guzikami, chcąc jak najszybciej dotknąć jej nagiego ciała.

A potem wsunął dłoń pod jej sukienkę.

Jędrna pierś idealnie mieściła mu się w dłoni. Tory wsunęła mu palce we włosy i przyciągnęła go do siebie, pozwalając, by niecierpliwymi dłońmi poznawał jej ciało. Czuła na skórze jego oddech i domyśliła się, że coś szepcze, lecz słyszała go jak przez mgłę. Miała wrażenie, że w pokoju robi się coraz goręcej i marzyła o tym, aby zrzucić z siebie sukienkę i poczuć ulgę... oraz rozkosz.

Przygarnął ją do siebie. Gdy znowu pocałował ją w usta, oboje zrozumieli, że to dopiero wstęp. Phil od początku liczył na taki finał kolacji, ale nie przypuszczał, że może czuć taką desperacką żądzę.

Chciał przyjemności, a nie pożądania, które sprawia fizyczny ból.

Pocałunek miał być zaledwie preludium, a nie niszczącą siłą.

- Tory... - Oderwał się od jej ust. - Chodź do łóżka. Pragnę cię.

Poczuła się tak, jak gdyby stała na krawędzi urwiska. Chciała z niego skoczyć, chciała polecieć, ale wiedziała, że na to jeszcze za wcześnie.

- Phil? - Odsunęła się od niego, drżąca, i oparła o parapet. - Ja... nie...

- Tak - szepnął, przyciągając ją do siebie. - Nie udawaj, że nie pragniesz mnie równie mocno jak ja ciebie.

- Nie. - Odepchnęła go. - Nie udaję. Ale nie robię wszystkiego, na co mam ochotę. To jedna z większych różnic między nami.

Spojrzał na jej rozpiętą sukienkę.

- Ale jest coś, co nas łączy.

- Nie - powtórzyła, szybko zapinając guziki. - To się nie powinno było stać. Nie chciałam tego.

- Ja chciałem. Ale wyobrażałem to sobie zupełnie inaczej.

Spojrzała mu w oczy, doskonale wiedząc, co miał na myśli: że on także nie spodziewał się takiej obezwładniającej namiętności.

- To będzie długie lato - westchnęła.

- Prędzej czy później będziemy razem, Tory - powiedział i podszedł do stolika, żeby napić się wina. - Nie zamierzam odpuścić.

- Dla mnie to za wcześnie.

- Potrafię być bardzo cierpliwy, kiedy to konieczne. Najchętniej siłą zaciągnąłby ją do łóżka. Sięgnął po papierosa, powtarzając sobie w myślach, że jest człowiekiem cywilizowanym.

- Skoncentrujmy się na pracy, dobrze? - stwierdziła chłodniejszym tonem. - No to do zobaczenia, Kincaid.

- Żebyś wiedziała, że jeszcze się zobaczymy, do cholery - mruknął bezgłośnie, kiedy szła do drzwi.

- Unikaj kłopotów - dodała od progu, uśmiechając się lekko, i zamknęła drzwi.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Phil siedział przy operatorze na „kranie”, jak filmowcy nazywają potężne ramię kamerowe, które uniosło ich na wysokość pięciu metrów.

Świtało. Ulice były puste, niemniej przy metalowym żurawiu zebrał się spory tłum gapiów. Phil załatwił, aby drogi do Friendly zostały zablokowane, tak aby jakiś przejezdny nie zepsuł mu ujęcia.

Chciał, by oddawało smutek i zmęczenie budzącego się dnia.

Zerknął na Bicksa, który sprawdzał oświetlenie i kąt kamery.

Duże spoty były ustawione tak, aby doświetlać scenerię. Phil przemyślał wszystko, nawet to, gdzie i jak mają padać cienie. Do tego ujęcia zamierzał wystąpić w roli pierwszego asystenta operatora i samodzielnie ustawić kompozycję kadru.

Przeniósł uwagę na opustoszałą ulicę. Chciał ją sfilmować w momencie, kiedy zacznie wschodzić słońce, tak aby uchwycić jak najwięcej naturalnego światła. Spojrzał w obiektyw i zmienił fokus.

Najpierw widzowie zobaczą ujęcie horyzontu i wschodzącego słońca, potem odjazd kamery i cała główna uliczka ukaże się w planie ogólnym. Chciał pokazać szarą, rzeczywistość Friendly, kurz na oknach wystawowych sklepów.

Zadowolony Phil zaznaczył kawałkiem taśmy kąt ujęcia kamery i dał znak asystentowi.

- Cisza na planie.

- „New Chance”, scena trzecia, ujęcie pierwsze.

- Akcja! - rzucił Phil i czekał, mrużąc oczy i wyobrażając sobie, co widzi w obiektywie operator.

Światło jest idealne, pomyślał. Chciał nakręcić co najmniej trzy ujęcia, zanim się zmieni, żeby nie bawić się w zakładanie filtrów.

Czuł, jak ramię kamery odjeżdża powoli w linii prostej: widzowie zobaczą serce miasteczka w jednym długim ujęciu: łuszczącą się farbę, wypaczone deski chodników, podarte moskitiery. Potem cięcie, a na etapie post - produkcji doda się scenę z głównym bohaterem wychodzącym z dworca kolejowego. Wraca do Friendly, bo nie ma dokąd iść. I zastaje miasteczko takie samo, jakie było przed dwudziestu laty, kiedy je opuszczał.

- Cięcie i przechodzimy do kolejnego ujęcia. Odjazd kamery z tą samą prędkością.

Tory przyglądała się temu zza tłumu gapiów. Nie była zachwycona, że przez filmowców musiała zerwać się z łóżka o świcie, ale przeważyło poczucie obowiązku i po części ciekawość.

Phil komenderował całym sztabem ludzi i było widać, że czuje się w tej roli całkiem swobodnie. Z drugiej strony jego praca nie wydawała się taka znowu trudna. Tory przesunęła się nieco i usiłowała przyjrzeć się scenie, którą filmowała kamera. Horyzont pysznił się odcieniami różu i złota, ale na ulicy i budynkach kładła się szara mgła. Miasteczko wydaje się zmęczone, pomyślała, z niepewnością wita nowy dzień.

To był pierwszy dzień zdjęć w samym miasteczku. Dotąd Phil filmował tylko okoliczne krajobrazy, o czym Tory dowiadywała się na bieżąco z niezliczonych raportów Merle'a, rozentuzjazmowanego i szczęśliwego, że wreszcie ma coś do roboty.

Od służbowej kolacji przy świecach minęło wiele dni - i wiele długich nocy. By uniknąć spotkania z Philem, Tory pracowała sumienniej niż kiedykolwiek, jednak dzisiaj pokusa zobaczenia go okazała się zbyt silna.

Na znak Phila ramię kamery się obniżyło, tłum wokół Tory zaczął brzęczeć niczym chmara pszczół. Jakieś dzieci narzekały, że muszą iść do szkoły. Tory zauważyła Toda, uśmiechnęła się i przywołała go gestem.

- Ale czad, nie? - westchnął, stając przy niej. - Chciałem się tym przejechać, ale pan Kincaid mówił coś o ubezpieczeniu. Za to Steve pozwolił mi popatrzeć w kamerę. Używają taśmy, która ma trzydzieści pięć milimetrów, i różnych bajeranckich obiektywów.

- Steve?

- To ten facet, który siedział obok pana Kincaida. Operator. Jest super, no nie?

- Steve? - spytała z uśmiechem Tory.

- No tak, on też, ale chodziło mi o pana Kincaida. - Aż westchnął. - Jest taki mądry. Na wszystkim się zna. I kurczę blade, jak oni go słuchają. Tylko coś powie, to zaraz lecą. No i słyszałem, jak pan Bicks mówił do Steve'a, że nie wyobraża sobie pracy z żadnym innym reżyserem, chociaż twardy z niego skurczy... - Urwał i zaczerwienił się. - Znaczy się, mówił, że jest twardy, ale najlepszy w branży.

Spojrzała na Phila, który pochłonięty rozmową z operatorem, gestykulował zamaszyście. Wreszcie może mu się przyjrzeć - jest taki zaabsorbowany pracą, że nie dostrzega tłumu ludzi wlepiających w niego wzrok i rozmawiających szeptem za barierką.

Był ubrany w dżinsy i bladoniebieski bawełniany podkoszulek.

Przy pasku miał futerał z okularami przeciwsłonecznymi i krótkofalówkę. Pracował w skupieniu, mówił szybko, podkreślając słowa gestami. Raz czy dwa przerwał w pół zdania, by wydać polecenie oświetlaczom.

Perfekcjonista, pomyślała bez zaskoczenia. W końcu we wszystkich jego filmach wyczuwało się dbałość o szczegóły. Kiedy podszedł do niego jakiś tęgi mężczyzna w bejsbolówce, żujący wielką gumę do żucia, i zaczął coś mówić, Tod wyjaśnił nabożnym szeptem:

- To pan Bicks. Operator obrazu. Dostał dwa Oscary.

Phil go wysłuchał i pokręcił głową. Bicks przekonywał go przez chwilę, a potem wzruszył ramionami i szturchnąwszy go w bark, ruszył dalej. Twardy skurczybyk? Najwyraźniej.

Z roztargnieniem zmierzwiła Todowi włosy.

- Lepiej biegnij do szkoły.

- Ale...

- Żadnych ale. Niedługo zaczynają się wakacje. Oni jeszcze tu będą.

Burknął coś pod nosem, ale kiedy na nią spojrzał, wzrok miał maślany. Oho, pomyślała. Jak mogła wcześniej tego nie zauważyć?

Będzie musiała dyskretnie zainteresować go kimś w jego wieku.

- Przyjdę po szkole - powiedział, uśmiechając się promiennie, i zniknął, pozostawiając ją niewesołym rozważaniom.

- Szeryf Ashton.

Okręciła się gwałtownie i stanęła twarzą w twarz z Philem.

Uśmiechnął się przeciągle, zakładając okulary. Irytowało ją to, że nie widzi jego oczu.

- Jak idzie, Kincaid?

- Dobrze. Tutejsi są bardzo mili.

- Twoja ekipa też - przyznała łaskawie. - Przynajmniej na razie.

Znowu błysnął zębami w uśmiechu.

- Po południu spodziewamy się przyjazdu obsady. Kierownik produkcji uzgodniła z tobą sprawę parkingu dla przyczep i tak dalej?

- Jest bardzo operatywna. Wszystko układa się po twojej myśli?

- Jeśli chodzi o film, to tak - odparł po namyśle, po czym dotknął jej odznaki. - Ostatnio jesteś bardzo zapracowana.

- Ty też.

- Nie aż tak, żeby nie zostawić ci kilku wiadomości.

- Wiem.

- Kiedy się ze mną zobaczysz?

- Teraz się widzimy - odparła, unosząc brwi, a kiedy zbliżył się i oparł dłoń na jej karku, spojrzała na niego chłodno. - Kincaid, takie sceny możesz robić, ale na planie. Za napaść na funkcjonariusza trafisz do celi, a stamtąd trudno reżyserować film.

- Odznaka cię przede mną nie obroni, Victorio - powiedział półgłosem.

Była pewna, że zaraz ją puści, lecz on znienacka ją pocałował.

Kiedy się odsunął, jej zielone oczy płonęły.

- Do zobaczenia, pani szeryf - rzucił wesoło i wrócił do ekipy.

Tory zaszyła się w swoim biurze, wściekła. Co pewien czas słyszała głos Phila i wiedząc, że filmuje teraz poszczególne budynki, trzymała się z dala od okna. Musi wziąć się do pracy. Poza tym ten film wcale jej nie interesuje.

Powinnam była go aresztować, pomyślała, upijając łyk zimnej już kawy, i skrzywiła się z niesmakiem. Zaklęła i poszła po świeżą.

Zerknęła w kierunku okna. Za moskitierą znowu coś się działo, słyszała szmer rozmów, które milkły, zaledwie kamera poszła w ruch.

Niedawno minęło południe i panował piekielny skwar. Phil pracował już od wielu godzin i Tory musiała przyznać z niechętnym szacunkiem, że to człowiek, który pracę traktuje bardzo serio. Wróciła za biurko i zajęła się swoją robotą.

Dwie godziny później do biura wpadł Merle. Zgrzana, zmęczona i rozdrażniona, że jej przeszkadza, chciała go zbesztać, ale nie zdążyła.

- Już tu są! - wykrzyknął.

- Bomba - wymamrotała, opuszczając wzrok na swoje notatki. - Kto?

- Aktorzy. Z lotniska przywiozły ich długie czarne limuzyny.

Widziałem też pięć czy sześć wielkich samochodów kempingowych, w których mają być przebieralnie i tak dalej. A w środku? Telefony, telewizory, wszystko. Musisz to zobaczyć.

- Widzę, że nie próżnowałeś, Merle T. - wtrąciła z ironią, ale nawet jej nie usłyszał.

- Sam Dressier - mówił dalej, drepcząc tam i z powrotem. - Sam Dressier, tu, we Friendly. Widziałem wszystkie filmy, w jakich grał.

Uścisnął mi rękę - dodał, z niedowierzaniem patrząc na swoją spoconą dłoń. - Wziął mnie za szeryfa. - Zerknął na Tory. - Oczywiście wyjaśniłem mu, że jestem tylko zastępcą.

- Oczywiście - powtórzyła rozbawiona; nie umiała złościć się na Merle'a. - Jak wyglądał?

- Jak na filmach - zachwycał się Merle. - Męski, opalony, a na palcu sygnet z brylantem, że aż człowieka oślepia. Rozdawał autografy każdemu, kto poprosił.

- Ty poprosiłeś?

- Jasna sprawa. - Uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni bloczek mandatowy. - Tylko to miałem pod ręką.

- Bardzo pomysłowo. - Zerknęła na autograf i zauważyła drugi. - Marlie Summers - przeczytała i przywołała obraz ociekającej erotyzmem aktorki.

- Najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu widziałem - oświadczył cicho Merle.

Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, nie zwróciłaby na to uwagi. Spojrzała na Merle'a, którego mina aż nazbyt żywo przypominała jej wyraz twarzy Toda, kiedy na nią patrzył.

- Naprawdę? - zapytała ostrożnie.

- Jest taka drobniutka - mówił Merle, wpatrzony w elegancki autograf. - Jasne włosy, różowe ciuszki. Jak laleczka. Ma olbrzymie błękitne oczy i najdłuższe rzęsy, jakie... - Urwał i zazdrośnie schował bloczek do kieszeni.

Tory powtarzała sobie, że jest niepoważna. Żadna hollywoodzka księżniczka nie spojrzy nawet na Merle'a T. Johnsona.

- Cóż, ciekawe, kogo będzie grała - powiedziała lekko.

- Opowie mi o tym wieczorem. - Merle poprawił kapelusz.

- Co?

Z szelmowskim uśmiechem przyklepał kapelusz i przygładził mizerny wąs.

- Umówiliśmy się na randkę.

- Na randkę? - powtórzyła po jego wyjściu Tory, patrząc na drzwi osłupiałym wzrokiem.

W tej samej chwili rozdzwonił się telefon.

- O co znowu chodzi? - spytała ze złością.

- Tory... Szeryf Ashton? Mówi burmistrz Toomey.

- Tak, Bud?

- Zapraszam do mojego gabinetu, pani szeryf. Jest u mnie kilka osób z obsady. Pan Kincaid uważa, że powinna ich pani poznać.

- Z obsady? - powtórzyła, myśląc o Marlie Summers. - Bardzo chętnie się z nimi przywitam.

Odłożyła słuchawkę i pełna czarnych myśli, opuściła biuro i przeszła na drugą stronę ulicy. Dopóki ona tu jest, żadna pusta hollywoodzka gwiazdeczka nie złamie serca Merle'owi. I da jej to jasno do zrozumienia.

Wpadła do hotelu, rzucając ołowiane spojrzenia ludziom z ekipy Phila, którzy odpoczywali w holu. Bicks uniósł daszek bejsbolówki takim gestem, jakim uchyla się kapelusza, i uśmiechnął się do niej.

- Moje uszanowanie.

Uśmiechnęła się zdawkowo i pobiegła do gabinetu burmistrza.

Za jej plecami Bicks wzniósł oczy do nieba i przycisnął czapkę do piersi. Kiedy wchodziła do gabinetu, padło jeszcze kilka komentarzy na temat korzyści, jakie płyną z łamania prawa akurat we Friendly.

Malutki gabinet pękał w szwach, klimatyzator okienny pracował pełną parą, lecz na nic to się nie zdało. Ignorując fakt, iż wszyscy wlepiają w nią wzrok, odszukała spojrzeniem Marlie. Aktorka przysiadła na poręczy fotela, na którym siedział Phil. Była ubrana w różowe spodnie i skąpy topik zawiązany na szyi, idealnie podkreślający jej godne pozazdroszczenia kształty. Włosy miała w malowniczym nieładzie, piękną intrygującą twarz, rzęsy jak firany i usta pomalowane cukierkową różową szminką. Wyglądała bardzo młodo, niemal jak nastolatka, którą zaprasza się na colę i lody.

Tory spojrzała prosto w jej błękitne oczy - z taką miną, że Phil uśmiechnął się pod nosem. Pochlebiał sobie, że jest o niego odrobinę zazdrosna.

- Pani szeryf! - Burmistrz natychmiast wszedł w rolę gospodarza. - Spotkał nas nie lada zaszczyt. Oczywiście poznaje pani pana Dresslera.

- Bardzo mi miło - odezwał się aktor aksamitnym tonem, ujmując jej dłoń w obie ręce. - Cóż za nieoczekiwana przyjemność - dodał, błądząc wzrokiem po jej twarzy.

- Podziwiam pańską grę, panie Dressier. - Uśmiechnęła się szczerze.

- Proszę mi mówić Sam. - Nadal miał piękny, młodzieńczy głos.

- Pani ma na imię Victoria, prawda?

- Tak - odparła z sympatią i znowu się uśmiechnęła.

- Dzięki Budowi czujemy się tu jak w domu - mówił Dressier, poklepując burmistrza po ramieniu. - Może dołączysz do nas? Napijesz się drinka?

- Wystarczy mi napój imbirowy.

- Pani szeryf jest na służbie - odezwał się Phil. - A ona pracę traktuje bardzo poważnie. - Dotknął odsłoniętego ramienia Marlie. - Victoria Ashton, Marlie Summers, poznajcie się.

- Witam, pani szeryf. - Marlie posłała jej olśniewający uśmiech, a na jej policzkach pojawiły się maleńkie dołeczki. - Phil uprzedzał, że jest pani wyjątkowa. I jak widzę, znowu miał rację.

- Doprawdy? - Tory obejrzała ją uważnie. Marlie, przyzwyczajona do przeciągłych męskich spojrzeń i kobiecego chłodu, spokojnie wytrzymała jej wzrok.

- Doprawdy. Zdążyłam poznać pani zastępcę.

- Słyszałam.

Więc to tak, pomyślała Marlie, sącząc powoli sangrię z lodem.

Bud przedstawił Tory resztę obsady, od naturszczyków po ekranowych weteranów. Była dziewczyna, którą Tory kojarzyła z kilku reklam, wiekowy mężczyzna, który grywał jeszcze w czarnobiałych filmach, gogusiowaty aktor, może dwudziestokilkuletni, jak stworzony do pojawiania się na plakatach i łamania dziewczęcych serc. Tory zachowywała się uprzejmie, odsiedziała tyle, ile musiała, żeby burmistrz się nie obraził, a potem dyskretnie się wymknęła.

Zaledwie wyszła na dwór, poczuła, jak ktoś kładzie dłoń na jej ramieniu.

- Szeryf Ashton nie lubi przyjęć? Powoli obróciła się w stronę Phila.

- Nie wtedy, kiedy jestem na służbie. Wyglądał na rozanielonego. Koszulę i włosy na skroniach miał mokre od potu, lecz mimo to nie wyglądał na zmęczonego.

- Napracowałeś się dzisiaj - zauważyła cicho.

- Podobnie jak ty. Co powiesz na małą przejażdżkę?

- Nie mogę, mam inne zajęcia. - Chciała zmienić temat. - Twoja Marlie zrobiła wielkie wrażenie na Merle'u.

Phil zaśmiał się.

- Marlie na każdym robi wrażenie.

- Z Merle'em to zupełnie inna historia - odparła poważnym tonem.

- To duży chłopiec, Tory.

- Ale wciąż chłopiec. Nigdy nie widział kogoś takiego jak twoja przyjaciółka. Nie pozwolę, żeby cierpiał.

Phil westchnął ciężko.

- W skład obowiązków szeryfa wchodzi udzielanie porad zakochanym? Zostaw chłopaka w spokoju. Traktujesz go jak głupiutkie szczenię, które nie reaguje na tresurę.

- Nieprawda. To słodki chłopak, który...

- To mężczyzna - poprawił cicho Phil. - Nie rób z niego maminsynka.

- Nie wiem, o czym mówisz - odparła z irytacją.

- Doskonale wiesz, do diabła. Nie możesz mu matkować jak Todowi.

- Znam Merle'a od dziecka - powiedziała gniewnie. - Po prostu trzymaj tego swojego cukiereczka jak najdalej od niego, Kincaid.

- Jakaż ty jesteś pewna siebie. Zawsze wszystko wiesz najlepiej?

Krew odpłynęła jej z twarzy. Spojrzała na niego z takim bólem, że bezwiednie dotknął jej ramienia.

- Tory...?

- Zostaw mnie. - Strząsnęła jego rękę. - Po prostu... zostaw mnie w spokoju.

Odwróciła się i poszła prosto do służbowego samochodu. Phil zaklął, zawracając w stronę hotelu, a potem zaklął jeszcze raz i ruszył za nią. Tory jechała już na północ.

Miała mętlik w głowie. Była wzburzona i chciała z kimś porozmawiać, lecz jedyny człowiek, który naprawdę ją rozumiał, odszedł na zawsze.

Boże, ona i pewność siebie? Czuła się odpowiedzialna za tyle osób, za Toda, za Merle'a, za braci Kramer, za pana Hollistera. Za swoją matkę. Chciała spokoju, czasu, żeby uporać się z własnym życiem i z tym, co zaczynała czuć do Phila.

Dopiero gdy zatrzymała samochód, zobaczyła, że dotarła do cmentarza. Westchnęła i oparła głowę o kierownicę. Pora tam pójść, pora pogodzić się z tym, o czym nie chciała myśleć od owej nocy w szpitalu. Wysiadła i ruszyła po suchej trawie w kierunku grobu ojca.

Dziwne, że tutaj wieje wiatr, pomyślała, patrząc na dalekie góry i wielką pustą przestrzeń, na wszystko, byle nie na ziemię. Powinni tu posadzić jakieś drzewa, żeby był cień, pomyślała, obejmując się ramionami. Powinnam była przynieść kwiaty, pomyślała i spojrzała w dół.

WILLIAM H. ASHTON

Z jej ust wyrwał się cichy szloch. - Och, tato.

To niesprawiedliwe. To po prostu niesprawiedliwe. Leży w ciemnościach, on, który tak bardzo kochał słońce?

- Nie, nie - powtarzała szeptem, walcząc ze łzami. - Nie wiem, co robić. Nie radzę sobie z tym wszystkim. Wciąż cię potrzebuję, tato.

Phil zatrzymał się za jej samochodem i cicho wysiadł. Stała między grobami, taka samotna i zagubiona. Chciał do niej podejść, pocieszyć ją, ale nie śmiał. Stal przy niskiej bramie z kutego żelaza i czekał.

Tak wiele chciała ojcu powiedzieć, zadać mu tyle pytań, lecz nie zdążyła. Gdy umarł, w jednej chwili runął jej świat. To takie niesprawiedliwe, pomyślała z głuchą furią. Był taki młody, taki dobry.

- Tak bardzo za tobą tęsknię - szeptała. - Za naszymi rozmowami i cichymi wieczorami na werandzie. Zawsze kopciłeś te swoje okropne cygara na dworze, żeby matka się nie złościła. Zawsze byłam z ciebie taka dumna. Nie jestem godna nosić tej odznaki. Ale nie chcę popełnić błędu, dopóki ją noszę, bo była twoja. - Zacisnęła na niej palce. Poczuła się przeraźliwie samotna, bezradna, opuszczona. Już nie czuła gniewu, ale wciąż nie pogodziła się ze śmiercią ojca. Jednak skoro płacze, to chyba zrobiła już pierwszy krok ku temu?

Ze smutkiem wpatrywała się w napis wyryty w granicie.

- Chciałabym, żebyś żył - wyszeptała. - Nienawidzę tego, że nic nie mogę zrobić.

Z posępną miną odwróciła się od grobu. Doszła do połowy cmentarza, gdy zauważyła Phila. Zatrzymała się w pół kroku i patrzyła, jak do niej podchodzi.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie. Usta jej zadrżały, a potem bezradnie pokręciła głową. Phil objął ją bez słowa, a ona zadrżała, a potem ukryła twarz w jego koszuli.

- Och, Phil, ja tego nie wytrzymam... - I rozszlochała się po raz pierwszy od dnia, kiedy zmarł jej ojciec.

Tulił ją w milczeniu, przepełniony czułością, jakiej nigdy dotąd nie doświadczył. Głaskał ją po głowie, pocieszał bez słów. Widok jej cierpienia sprawiał mu ból. Objął ją mocniej i czekał, aż się uspokoi.

W końcu ucichła, ale dalej stała z twarzą przytuloną do jego piersi. Słaba, ale z dziwnym poczuciem ulgi, pozwoliła podprowadzić się do małej kamiennej ławeczki. Phil usiadł obok niej i objął ją opiekuńczym gestem.

- Dasz radę o tym porozmawiać? - spytał łagodnie.

- Kochałam go. Matka twierdzi, że za bardzo. - W gardle znowu jej zaschło. - Był takim dobrym człowiekiem. I takim mądrym.

Nauczył mnie, że oprócz czerni i bieli są jeszcze tysiące odcieni szarości. - Oparła głowę na jego ramieniu. - On zawsze wiedział, co robić. Był dla nas opoką. Dla mnie też, kiedy chodziłam do college'u, kiedy przeprowadziłam się do Albuquerque... Zawsze wiedziałam, że mogę na niego liczyć.

Pocałował ją w skroń.

- Jak umarł?

- Miał masywny udar mózgu. Nic go nie zapowiadało. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek chorował. Kiedy przyjechałam, był w śpiączce. Wszystko... - Głos jej się załamał. - Wszystko inne też się posypało. Jego serce po prostu... przestało bić. Podłączyli go do respiratora. Tygodniami oddychała za niego ta cholerna maszyneria. A potem moja matka kazała ją wyłączyć.

- Musiało jej być bardzo ciężko.

- Nie - odparła Tory głucho. - Nie wahała się, nie płakała.

Podjęła tę decyzję sama. Dowiedziałam się o wszystkim, kiedy to już się stało.

- Tory. - Phil obrócił ją w ramionach, żeby na niego spojrzała. - Nie powiem ci, czy postąpiła dobrze, czy źle, bo tego nie da się rozstrzygnąć. Ale wiem, że w życiu każdego człowieka nadchodzi taki moment, kiedy trzeba pogodzić się z czymś, co wydaje się nie do zaakceptowania.

- Gdybym tylko mogła wierzyć, że zrobiła to z miłości, a nie... dla wygody - powiedziała i poprosiła szeptem, by ją objął. - Ostatniej nocy w szpitalu powiedziałyśmy sobie z matką wiele gorzkich słów.

Wiem, że ojciec bolałby nad tym, że się kłócimy, ale nie mogłam się powstrzymać. Wciąż tego nie potrafię.

- Potrzebujesz czasu. - Pocałował ją w czubek głowy. - Wiem, że to brzmi banalnie, ale to prawda.

- Czasami dopada mnie paniczny strach - wyznała półgłosem.

- Ciebie? - spytał zaskoczony.

- Każdy myśli, że skoro jestem córką Willa Ashtona, to ze wszystkim sobie poradzę. A sprawiedliwość nie jest czarno - biała.

- Jesteś świetna w tym, co robisz.

- Jestem dobrą prawniczką.

- I dobrym szeryfem. - Uśmiechnął się do niej.

- Mówi ci to ktoś, kogo sama wsadziłaś za kratki. Oczywiście przy ludziach tego nie powtórzę.

- Phil, czasem potrafisz być bardzo miły.

- To cię dziwi?

- Może trochę - przyznała cicho i odsunęła się z westchnieniem.

- Czas wracać do pracy.

Wstali oboje.

- Odwiozę cię. Przyślemy kogoś po twój samochód.

- Nie trzeba, już mi lepiej. - Musnęła ustami jego usta. - Dziękuję ci. Potrzebowałam takiej rozmowy.

- Przyjdziesz do mnie, jeśli znowu będzie ci ciężko?

- Nie wiem - odrzekła po dłuższym namyśle. Phil puścił ją i patrzył, jak powoli odchodzi.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Operator zrobił zbliżenie Sama i Marlie. Phil chciał skontrastować młodość z dojrzałością, niezadowolenie z akceptacją.

To była kluczowa scena, pełna napięcia i powściąganego erotyzmu.

Kręcili ją w barze „U Hernandeza”, gdzie postać grana przez Marlie pracowała jako kelnerka. Phil nie wprowadził w sali niemal żadnych zmian. Blat baru był porysowany, lustro za nim u dołu pęknięte. W powietrzu unosiła się woń potu i zwietrzałego piwa. Phil chciał przenieść ten zapach do filmu za pośrednictwem obrazu.

Okna były przysłonięte papierem, który nie przepuszczał promieni słońca, a przy okazji uniemożliwiał cyrkulację powietrza.

Lampy grzały się niemiłosiernie i w barze panowała taka duchota, że na twarzy Sama perliły się krople potu, które powstały bez pomocy charakteryzatorki. Kręcili szóste ujęcie i atmosfera robiła się nerwowa.

Sam pomylił tekst i zaklął siarczyście.

- Cięcie. - Phil otarł przedramieniem spocone czoło, starając się trzymać nerwy na wodzy.

- Słuchaj, Phil. - Sam zdarł z głowy wyświechtanego stetsona i cisnął go na podłogę. - Nic z tego nie będzie.

- Wiem. Wyłączyć lampy - rzucił. - A ty leć po piwo dla pana Dresslera - polecił człowiekowi z obsługi, zatrudnionemu specjalnie po to, aby usługiwać kapryśnemu gwiazdorowi. - Usiądź na chwilę, Sam. Ochłońmy. - Poczekał, aż Sam usiądzie z piwem przy przenośnym wentylatorze, i wyjął puszkę dla siebie.

- Ale gorąco - zauważyła Marlie, opierając się o bar.

Phil zauważył smużkę potu znikającą w dekolcie jej obcisłej bluzki. Podał aktorce schłodzone piwo.

- Dobrze sobie radzisz.

- To piekielnie trudna rola - stwierdziła, upijając łyk. - Od dawna na taką czekałam.

- Wracając do ujęcia... - Phil zmrużył oczy. - Kiedy mówisz ten kawałek o pocie i kurzu, złap go za koszulę i przyciągnij do siebie.

Marlie zastanowiła się i odstawiła puszkę.

- O tak? „W tej dziurze nie ma nic” - w jej głosie brzmiało rozgoryczenie i gniew - „nic oprócz potu i kurzu”. - Chwyciła go za koszulę. - „Zakurzone są nawet marzenia”.

- Dobrze.

Marlie uśmiechnęła się do niego.

- Lepiej uprzedź Sama. On nie lubi improwizacji.

- Ej, Phil! - zawołał od drzwi Steve. - Ten mały czeka przed barem z panią szeryf. Pyta, czy mogą popatrzeć.

- Mogą usiąść z tyłu sali.

Minęły dwa dni od ich spotkania na cmentarzu, ale na następne albo nie pozwalały jej obowiązki, albo najzwyczajniej go unikała.

Wchodząc, powitała go skinieniem i usiadła z Todem przy stoliku pod ścianą.

- Strażniczka prawa tej ziemi - odezwała się Marlie takim tonem, że Phil aż się na nią obejrzał. - Niezwykła osoba, nie uważasz?

- Owszem.

Marlie uśmiechnęła się przekornie.

- Zdaniem Merle'a ta kobieta to największe cudo od czasów wynalezienia krojonego chleba.

Phil wyjął papierosa.

- Ostatnio dosyć często widujesz się z zastępcą szeryfa. To chyba nie w twoim stylu?

- To miły facet - odparła i roześmiała się. - Za to jego szefowa najchętniej przegnałaby mnie stąd na cztery wiatry.

- Jest opiekuńcza.

Marlie mruknęła coś pod nosem i przegarnęła palcami potargane włosy.

- Z początku byłam pewna, że coś ich łączy. - Kiedy Phil parsknął śmiechem, uniosła cienkie, podkreślone ołówkiem brwi. - Oczywiście to było, zanim zobaczyłam, jak na nią patrzysz.

Teraz to ona się zaśmiała, rozbawiona obojętną miną rozmówcy.

- Niech cię diabli, Phil, czasami wyglądasz zupełnie jak twój ojciec. - Odstawiła pustą puszkę. - Poprawka makijażu!

- Mają po cztery kilowaty mocy - opowiadał Tory Tod, wskazując lampy. - Okna muszą zakrywać tymi papierami, żeby światło słoneczne nie popsuło ujęcia. Do ujęć studyjnych, takich jak to, potrzebują oświetlenia o natężeniu około tysiąca ośmiuset, tysiąca dziewięciuset luksów.

- Zaczynasz gadać jak fachowiec.

- Steve pozwolił mi nakręcić krótką sekwencję, a pan Kincaid dał ją do wywołania w przewoźnym laboratorium. Powiedział, że dobrze mi poszło. Że są szkoły, w których mógłbym się uczyć o kręceniu filmów.

Zerknęła na Phila.

- Ostatnio spędzasz z nim sporo czasu.

- O ile akurat nie pracuje. Chyba mu nie przeszkadzam?

- Jestem pewna, że nie. - Uścisnęła jego rękę. Tod odpowiedział jej tym samym.

- Wołałbym spędzać czas z tobą - powiedział cicho.

- Tod... - zaczęła Tory.

- Cisza na planie!

Z westchnieniem spojrzała w stronę baru. Przyszła tutaj wyłącznie na prośbę Toda. Uważała, że zainteresowanie sprawami technicznymi wyjdzie mu na dobre. Od kilku dni obserwowała go dyskretnie. Nie wydawało się, by któryś z filmowców miał coś przeciwko jego obecności czy odpowiadaniu na jego pytania.

Przeciwnie, traktowali go trochę jak maskotkę. Szybko zaczął używać żargonu filmowego - jak gąbka chłonął fachową terminologię.

Interesowała go sama produkcja, a nie profity płynące z przynależności do branży filmowej.

Zresztą mocno przereklamowanej, pomyślała kwaśno. Praca w dusznym parnym pomieszczeniu, w powietrzu przegrzanym od lamp i cuchnącym tanim piwem, wszędzie pełno sprzętu, lamp, kamer. Jak ci dwoje mogą grać w takich warunkach?

Postać grana przez Marlie dręczyła tę, w którą wcielił się Sam, ironizowała, że wraca do miasta jako człowiek przegrany, kpiła z niego. Emanowała z niej szorstka siła: robiła wrażenie kobiety, która wpadła w pułapkę okoliczności, ale za wszelką cenę zamierza się z niej wyrwać. Sprawiała, że różnica wieku między nimi stawała się nieistotna. Widzowie poczują do niej szacunek, potem sympatię, a zanim się obejrzą, będą trzymać za nią kciuki. Ciekawe, czy Dressier wie, że w tej scenie to nie on będzie prawdziwą gwiazdą.

Jest świetna, pomyślała Tory. Daje swojej postaci siłę, charakter i zarazem rozbrajającą bezradność.

- Cięcie! - zawołał Phil. - Dobra robota. Piękna aktorka westchnęła z ulgą.

- Machnijmy jeszcze kilka przebitek, Marlie. Kiedy wszystko było gotowe, spojrzał w kamerę, kazał aktorce się przesunąć, spojrzał jeszcze raz i kiwnął głową.

- Kamera, klaps!

Pracowali przez kolejne pól godziny. Tory miała okazję przekonać się, że sam talent to za mało, że nakręcenie filmu wymaga znajomości całego mnóstwa technicznych niuansów oraz nużących powtórzeń. Kiedy Phil zarządzał dubel, nikt nie narzekał, nikt o nic nie pytał. Wszyscy myśleli tylko o efekcie końcowym: o filmie. Może dlatego, że wiedzą, iż wciąż będzie istniał, kiedy ich już zabraknie. Da im względną nieśmiertelność.

- Cięcie i... - zerknął na zegarek - dwugodzinna przerwa, potem plan do sceny sześćdziesiątej trzeciej.

Zaledwie zgasły lampy, w barze zrobiło się chłodniej.

- Zobaczę, co robi pan Bicks - odezwał się Tod i popędził w stronę operatora.

- Pani szeryf?

Spojrzała na Marlie, która podeszła do jej stolika.

- Właśnie podziwiałam pani grę. Robi wrażenie.

- Dzięki. - Marlie dosiadła się, nie czekając na zaproszenie. - Teraz przydałby mi się trzygodzinny prysznic i będę jak nowa. - Przez chwilę patrzyły na siebie w milczeniu. Aktorka odezwała się pierwsza. - Ma pani niesamowitą twarz. Gdybym taką miała, nie musiałabym walczyć o ambitne role. Niestety moja wygląda jak landrynka.

Tory zaśmiała się.

- Panno Summers, jako szeryf muszę pani przypomnieć, że kradzież jest przestępstwem. A w tej scenie całkowicie przyćmiła pani Sama i skradła serca widzów.

- Jest pani niezwykle przenikliwa, już rozumiem, czemu Merle uważa panią za ósmy cud świata - odparła rozbawiona Marlie.

Tory spojrzała na nią chłodno.

- Merle to bardzo naiwny i bardzo wrażliwy młody człowiek.

- To prawda. - Marlie odstawiła szklankę. - Lubię go. Proszę posłuchać, obie jesteśmy atrakcyjne. Nie pochlebia pani, kiedy mężczyzna lubi z panią rozmawiać, pani słuchać?

- Oczywiście, że tak. Chociaż prawdę powiedziawszy, nie wyobrażam sobie, czym Merle mógłby panią zainteresować.

Marlie parsknęła śmiechem.

- Nie docenia go pani. Zaczęłam robić karierę, mając osiemnaście lat. Poznałam wielu mężczyzn, ale Merle jest inny.

- Jeśli się w pani zakocha, będzie cierpiał.

- Nie zakocha się - odparła w końcu Marlie. - Co najwyżej zadurzy. A potem oboje będziemy milo to wspominać. - Zauważyła Phila. - Wszyscy potrzebujemy czasem czyjejś bliskości, nieprawdaż?

Tory podążyła za jej wzrokiem i spojrzała prosto w oczy Phila.

- Tak, to prawda.

- Pójdę się wykąpać. - Marlie wstała. - To dobry człowiek.

Tory nie musiała pytać, kogo ma na myśli.

- Chyba tak.

- Tory? - Phil oparł dłoń na jej ramieniu. - Co słychać?

- W porządku. - Uśmiechnęła się ciepło. - Jesteś twardszy, niż myślałam, Kincaid. Wytrzymałeś w takim gorącu.

- To pewnie jest komplement? - Odwzajemnił uśmiech, rozbawiony.

- Tylko niech ci nie uderzy do głowy. Jesteś spocony jak mysz.

- Poważnie? - odparł cierpko. - Nie zauważyłem.

- Wiesz co, wyobrażałam sobie, że reżyser ma znacznie mniej roboty na planie.

- To mój film - powiedział tylko, chwytając ją za rękę. - Tory, chcę się z tobą spotkać, sam na sam.

- Ty masz swój film, a ja sprawę do załatwienia.

- Wieczorem - nalegał. - Weź wolne.

- Dobrze. Jeśli tylko będę mogła. Znam pewien uroczy zakątek - dodała z uśmiechem. - Półtora kilometra na południe stąd. Kiedy byłam mała, chodziliśmy się tam kąpać.

- O zachodzie słońca?

- Niczego nie obiecuję - odparła, po czym zawołała Toda.

- Czy to nie jest super, Tory? Normalnie nie do pobicia!

Gdybym mógł, zabrałbym się z nimi, kiedy będą wyjeżdżać. - Spojrzał na nią. - Ty nie chciałabyś wyjechać, Tory?

- Do Hollywood? Och, to nie w moim stylu. Poza tym niedługo wracam do Albuquerque.

- Chcę jechać z tobą - powiedział jednym tchem.

- Tod... - zaczęła łagodnie, kładąc dłoń na jego policzku.

- Ja ciebie kocham. Mógłbym...

- Tod, nie tutaj. - Kiedy weszli do jej biura, popatrzyła na niego poważnie. - Ja... Och, Tod, nie wiem, co ci powiedzieć.

- Jesteś mądra i piękna. Kocham cię, Tory. Kocham cię jak nikogo na świecie.

- Ja też ciebie kocham - odparła, biorąc go za ręce. - Ale musisz zrozumieć, że istnieją różne rodzaje miłości.

- Wiem tylko, co do ciebie czuję.

- Tod, ja rozumiem, że to dla ciebie trudne, ale czasem po prostu ludzie nie są dla siebie stworzeni.

- Tylko dlatego, że jestem młodszy? - oburzył się.

- Po części tak - przyznała. - Wiem, że czujesz się jak mężczyzna, ale wciąż jesteś chłopcem. Tak wiele musisz jeszcze doświadczyć, tyle się nauczyć. Dorosnąć.

- Ale kiedy już dorosnę...

- Twoje uczucia do mnie się zmienią - przerwała mu łagodnie.

- Wcale nie! - Chwycił ją za ramiona. - Nie zmienią się, bo ja tego nie chcę. Poczekam na ciebie, jeśli muszę. Kocham cię, Tory.

- Wiem. Naprawdę ci wierzę. Wiek nie ma dla serca żadnego znaczenia. I ty też jesteś mi wyjątkowo bliski. Stałeś się ważną częścią mojego życia.

- Ale mnie nie kochasz. - Głos drżał mu z gniewu i z rozczarowania.

- Nie w tym sensie, w jakim byś chciał.

- Ciebie to bawi - zauważył z pretensją w glosie.

- Nie. To było wzruszające. Pochlebiło mi, bo wiem, na jakiego człowieka wyrośniesz. I zasmuciło mnie, bo cierpisz.

- Ty nic nie rozumiesz. Nic cię nie obchodzę.

- Rozumiem. Tod, proszę...

- Nie. - Zatrzymał ją pełnym furii spojrzeniem. - Nie rozumiesz.

I wyszedł z godnością, która rozdzierała jej serce.

Zachodziło słońce. Tory usiadła na wyschniętej trawie nad wodą. Przyciągnęła kolana do piersi i patrzyła, jak płonąca tarcza skrywa się za horyzont. Na ciemniejącym niebie dogasały strzępy gorących barw.

Tory miała mętlik w głowie. Najchętniej skreśliłaby i zapomniała cały dzisiejszy dzień. Po rozmowie z Todem czuła się zmęczona i rozdrażniona. W efekcie nie przykładała się do pracy tak, jak to miała w zwyczaju. A przed wyjściem z biura zdążyła jeszcze ofuknąć Merle'a. Gdy patrzyła na swoją odznakę, miała ochotę ją zerwać i cisnąć do wody.

Problem w tym, pomyślała z bladym uśmiechem, że od kilku tygodni po prostu nie była w stanie się zrelaksować. Pora zacząć na nowo doceniać uroki błogiego lenistwa, pomyślała, wyciągnęła się na plecach, zamknęła oczy i niemal natychmiast zapadła w sen.

Obudziła się, kiedy ktoś delikatnie dotknął jej policzka.

Westchnęła sennie i zastanawiała się, czy otworzyć oczy.

Uniosła powieki i spojrzała w niebo: nic, ani chmur, ani gwiazd, tylko wielki bezkresny baldachim nieba, które miało głęboki odcień granatu. Chciała się przeciągnąć, gdy nagle ktoś chwycił ją za rękę i ucałował. Obróciła się i zobaczyła, że obok siedzi Phil.

- Cześć.

- Patrzyłem, jak się budzisz - powiedział cicho.

- Nawet kiedy śpisz, jesteś seksowniejsza od wszystkich kobiet, które oglądałem już po przebudzeniu. Zaśmiała się sennie.

- W spaniu zawsze byłam świetna. Długo tu siedzisz?

- Niedługo. Zdjęcia trochę się przeciągnęły. - Wyprostował plecy i uśmiechnął się. - Jak ci minął dzień?

- Fatalnie. - Usiadła z westchnieniem. - Po południu rozmawiałam z Todem. Nie przyjął tego najlepiej . Cholera. Nie chciałam go zranić.

- Tory, to było nieuniknione. - Pogłaskał ją po głowie. - Dzieciaki są twardsze, niż myślisz. Pozbiera się, zobaczysz.

- Wiem, ale to taki wrażliwy chłopak. Znienawidzi mnie. Zresztą może tak będzie najlepiej.

- Nie znienawidzi cię. Zbyt wiele dla niego znaczysz - zapewnił Phil. - Z czasem nabierze do tego dystansu. Ale pewnie na zawsze pozostaniesz jego pierwszą miłością.

- Próbowałam mu to wytłumaczyć, ale chyba mi nie uwierzył.

Ale na tym nie koniec - dodała. - Potem jeszcze nawarczałam na jednego z poczciwszych ludzi w tym miasteczku, wydarłam się na jednego farmera i powiedziałam kilka przykrych słów Merle'owi. - Zaklęła pod nosem. - Wiedziałam, że zaraz zacznę się nad sobą użalać, więc wolałam położyć się spać.

- Mądry wybór. Ja omal nie udusiłem mojego ekonoma.

- Ekonoma? Ach, mówisz o tej firmie ubezpieczeniowej? - Tory zaśmiała się. - Czyli oboje mieliśmy uroczy dzień.

- Wypijmy za to. - Phil sięgnął po butelkę szampana.

- No, no. - Tory zerknęła na etykietę. - U ciebie wszystko musi być pierwsza klasa, Kincaid?

- Bezwzględnie. - Napełnił dwa kieliszki musującym trunkiem. - Za koniec dnia.

- Za koniec dnia! - Upiła łyk i z lubości aż przymknęła oczy. - Dobry. Znakomity.

Popijali szampana w przyjaznej ciszy, dopóki nie zapadł mrok.

Na niebie zabłysły pierwsze gwiazdy, księżyc rozpoczął swoją powolną wędrówkę. Noc była upalna, sucha i bezwietrzna, tafla wody nieruchoma i płaska jak stół. Phil podparł się łokciem, podziwiając profil Tory.

- O czym myślisz?

- Cieszę się, że wzięłam wolne. - Uśmiechnęła się, zwracając ku niemu twarz. Srebrzyste światło księżyca podkreślało piękno jej rysów.

- Tory - szepnął ledwie słyszalnie - muszę mieć twoją twarz na filmie.

Roześmiała się radośnie.

- No to sfilmuj mnie amatorską kamerą, Kincaid.

- Pozwoliłabyś mi?

Napełniła szampanem oba kieliszki.

- To już jakaś obsesja - oznajmiła poważnym tonem.

- Fakt, nie mogę przestać o tym myśleć. - Milczał chwilę. - Nie byłem pewny, czy przyjdziesz.

- Ja też. - Popatrzyła na swojego szampana. - Jeszcze jeden kieliszek, a może przyznam, że miło spędzać z tobą czas.

- Zostało pół butelki.

- Nie tak szybko. - Wzruszyła ramionami. - Z drugiej strony chyba coś już się między nami zaczęło.

- To cię martwi? - spytał, gładząc wierzch jej ręki. Zaśmiała się smutno.

- Powiedzmy, że czuję, się niezbyt komfortowo. Usiadł i objął ją lekko.

- Lubię noc. Tylko wtedy mam czas, żeby wszystko sobie przemyśleć. - Pozwolił, by oparła głowę na jego ramieniu. - Za dnia tyle się dzieje, że nawet myśli się w biegu.

- Zabawne. - Splotła palce z jego palcami. - W Albuquerque najlepiej mi się myślało właśnie w nocy przed rozprawą. - Musnęła ustami jego usta. - Naprawdę miło mi z tobą.

Odwzajemnił pocałunek.

- Niepotrzebnie przyniosłem tego szampana?

- Cóż. Z pewnością nie zaszkodził. - Kiedy się zaśmiał, znowu ułożyła głowę na jego ramieniu. - Zawsze uwielbiałam to miejsce. W naszych stronach trudno o wodę, więc ta sadzawka to taki nasz mały skarb. Nie jest duża, ale miejscami jest naprawdę głęboka. Tutejsi nazywają ją jeziorem. Kiedy byłam mała, przychodziliśmy tu czasem w wyjątkowo gorące dni. Rozbieraliśmy się i wskakiwaliśmy do wody. Oczywiście, kiedy mieliśmy po kilkanaście lat, dorośli krzywo na to patrzyli, ale my i tak robiliśmy swoje.

- Ach, ta nasza dekadencka młodzież.

- To była zwykła zabawa, nic nieprzyzwoitego, Kincaid.

- Ach, tak? Może mi zademonstrujesz?

Widząc w jego oczach wyzwanie, uśmiechnęła się szeroko.

- Chcesz się ścigać? Proszę bardzo. - Zaczęła zdejmować buty. - Kto ostatni w wodzie, przegrywa.

Zaczął ściągać koszulę. Kiedy mocował się z pierwszym butem, Tory biegła w stronę sadzawki bez ubrania. Światło księżyca srebrzyło jej skórę i włosy, które opadały na plecy lśniącą kaskadą.

Phil zatrzymał się jak wryty, nie mogąc oderwać od niej wzroku.

Okazała się jeszcze piękniejsza, niż sobie wyobrażał. Dopiero kiedy zanurkowała, stojąc w wodzie po talię, otrząsnął się z transu i ruszył za nią, rozbierając się po drodze.

Woda była cudownie chłodna. Phil aż westchnął, zanurzając się po ramiona. Kąpiel w małym jeziorku na środku pustkowia była wspanialsza niż w najlepszym jacuzzi, gdyż obok była Tory. Mokre włosy przylgnęły do jej głowy, krople wody na jej twarzy połyskiwały srebrzyście. Syrena, pomyślał z zachwytem, gdy otworzyła oczy. Były szmaragdowe i lśniły w półmroku jak kocie ślepia.

- Aleś ty powolny, Kincaid.

Pożądanie, które w nim budziła, sprawiało mu fizyczny ból, lecz nie chciał niczego popsuć zbytnim pośpiechem.

- Nie miałem pojęcia, że możesz być taka szybka - odparł lekko, idąc w jej stronę.

- Oszczędzam energię. - Utrzymywała się na powierzchni lekkimi ruchami nóg.

- Czyli następne wyścigi odpadają? Posłała mu przeciągłe spojrzenie.

- Chyba żartujesz.

- Nie sądzę, żeby trudno było cię pokonać, ty chudzielcu.

- Wcale nie jestem chuda. - Ochlapała go wodą.

- Kilka miesięcy w siłowni i może dorobiłabyś się jakiejś muskulatury. - Uśmiechając się, wytarł mokre oczy.

- Wystarczy mi taka, jaką mam.

Odwróciła się i zaczęła płynąć ku brzegowi, ochlapując go potężną fontanną wody. Phil uśmiechnął się i ruszył za nią. Dopłynęła pierwsza i czekała na niego przy brzegu, śmiejąc się i wyciskając wodę z włosów.

- Lepiej sam się wybierz do siłowni, Kincaid.

- Oszukiwałaś.

- Wygrałam. Tylko to się liczy.

Patrzył na nią, rozbawiony i zdziwiony, że nawet się nie zasapała.

- Takie słowa z ust kobiety, która stoi na straży prawa?

- W tej chwili nie noszę odznaki szeryfa.

- Zauważyłem.

Tory znowu się zaśmiała i leniwie wróciła na środek jeziorka.

- W sumie też jesteś w nie najgorszej formie... jak na reżysera z Hollywood.

- Co ty powiesz? - Podpłynął do niej, obserwując jej leniwe, spokojne ruchy.

- Nie masz piwnego brzuszyska. Na razie - dodała roześmiana.

Phil oparł dłoń na jej głowie i na chwilę wepchnął ją pod wodę.

- Takie sztuczki ci w głowie? - mruknęła i zanim się obejrzał, udami unieruchomiła jego nogi i lekko uderzyła go w pierś.

Zaskoczony przewrócił się do tyłu i wylądował pod wodą.

Wynurzył się i odgarnął włosy z oczu. Tory zdążyła oddalić się o kilka metrów i śmiejąc się, płynęła dalej.

- Podstawy samoobrony, technika sto pierwsza - wyjaśniła rzeczowo. - Tylko trzeba uwzględnić fakt, że woda amortyzuje upadek.

Tym razem Phil popłynął szybciej. Zanim Tory znalazła się przy drugim brzegu, chwycił ją za kostkę. Szarpnął, przyciągając ją do siebie pod wodą. Wynurzyła się już w jego ramionach. Usiłowała się uwolnić, ale tylko przyciągnął ją bliżej. Gdy przestał się uśmiechać, milczała, czując mocne bicie jego serca.

Powoli pocałował ją w usta, a ona bez wahania odwzajemniła pocałunek. Podtrzymywał ją, tak że stopami nie dotykała piaszczystego dna. Czuła się podniecająco lekka, niemal bezcielesna.

Dotykał jej twarzy, całował mokre policzki, obracając się z nią w ramionach, dopóki woda wokół nich nie zaczęła falować i cicho szemrać. Tory uwolniła ręce i zarzuciła mu je na szyję. Przylgnęła do niego i w nagrodę usłyszała zdławione westchnienie, poczuła, jak przebiega go dreszcz. Już nie był w stanie dłużej hamować niecierpliwości. Pocałował ją mocno, obejmując ją w talii ramieniem, drugą ręką wodząc po jej śliskim ciele.

Gdy otarła się o niego zmysłowo, zanurzyli się pod wodę, spleceni w uścisku. Wynurzyli się, wciąż się całując, a potem zaczerpnęli powietrza. Potem Tory wsunęła palce w jego włosy i jeszcze tęskniej, z jeszcze większym pośpiechem, przyciągnęła go do siebie.

Phil gwałtownie przechylił ją do tyłu, tak że jej włosy dotknęły tafli wody, i nakrył dłonią jej pierś. Jej jęki rozpaliły go jeszcze bardziej. Przyciągnął ją do siebie i zaczął ją całować, dopóki drżąca nie chwyciła go za ramiona. Była taka rozpalona, że nogi się pod nim ugięły. Ona też nie czuła zimna, zatraciła się w doznaniach, których źródłem była jego bliskość. Słyszała echo swojego oddechu, pragnęła wykrzyczeć, aby wziął ją tu i teraz, lecz głos odmawiał jej posłuszeństwa. Oplotła go udami. Aż się zachwiał, a potem kurczowo chwycił ją za biodra, przyjmując jej zaproszenie. W głowie jej szumiało, jak gdyby nagle zerwał się wiatr. Kiedy skończyli, miękko osunęli się do wody.

- Lepiej wyjdźmy na brzeg, bo się potopimy - rzekł zdławionym głosem, tuląc ją do siebie.

- Czemu nie? - odparła, opierając głowę na jego ramieniu.

Z drżącym śmiechem wziął ją na ręce i wyniósł na brzeg.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Położył ją na trawie i wyciągnął się przy niej na plecach. Przez pewien czas ciszę zakłócał jedynie szmer ich oddechów. Gwiazdy świeciły jasno, księżyc stał wysoko na niebie. Zbliżała się pełnia.

- Mówiłaś chyba, że woda nie jest twoim żywiołem - odezwał się Phil.

Tory zaśmiała się, najpierw cicho, potem pełną piersią.

- Mogłam się mylić.

Phil zamknął oczy, a ona westchnęła i przeciągnęła się błogo.

- To było cudowne.

- Zimno ci? - spytał, przygarniając ją do siebie.

- Nie.

- Ta trawa...

- Wiem, jest okropna. - Śmiejąc się, wdrapała się na niego.

Leniwie gładząc ją po plecach, wpatrywał się w jej twarz. Włosy otulały jej głowę, jej skóra była nieskazitelnie gładka i jasna niczym marmur. Na jej rzęsach wciąż połyskiwały kropelki wody.

- Pięknie wyglądasz, kiedy jesteś mokra - powiedział i pocałował ją już bez pośpiechu, czule.

- Ty też. - Kiedy zaśmiał się, powiodła palcem po jego policzku.

- Podoba mi się twoja twarz. Te arystokratyczne rysy masz po ojcu.

Nic dziwnego, że był fenomenalny w rolach amantów, których grywał na początku kariery. - Zmrużyła oczy. - Nie przeszkadza mi nawet, kiedy robisz tę swoją wyniosłą minę.

- Wyniosłą? - Przyklepał źdźbło trawy, które kłuło go w bark.

- Świetnie ci to wychodzi. A twoje oczy mają wtedy taki wyraz, jak gdybyś chciał powiedzieć: „najmocniej przepraszam”, a myślał:

idź do diabła”. Łatwo to zauważyć, zwłaszcza kiedy rozmawiasz z tym niskim facecikiem w małych okularkach.

- Tremaine - mruknął Phil. - Współproducent i wyjątkowo upierdliwy człowiek.

Tory zachichotała i pocałowała go w brodę.

- Nie lubisz, kiedy ktoś się wtrąca do twojego filmu?

- Jestem egoistą. Co moje, to moje. - Chciał tylko musnąć ustami jej usta, lecz skończyło się gorącym pocałunkiem.

Kiedy się odsunął, ich spojrzenia się spotkały, potem Tory opuściła głowę.

- Chyba oboje wiedzieliśmy, że prędzej czy później do tego dojdzie.

- Chyba tak.

- Tylko żeby to niczego nie skomplikowało - dodała, przygryzając usta.

Leżeli w milczeniu i patrzyli na gwiazdy. Usiłowali uporać się ze smutkiem i z poczuciem straty. Jesteśmy dorośli, rozmyślała Tory.

Podobamy się sobie. Niemożliwe, żeby to było coś poważniejszego.

Niemożliwe.

- Cóż - odezwała się pogodnie. - No to opowiedz mi, co z twoim filmem. Dzisiejsza scena była genialna.

Phil uśmiechnął się z przymusem.

- Widziałaś ostatnie ujęcie - odparł sucho. - Wcześniejsze szły jak krew z nosa.

Tory sięgnęła po szampana.

- Na moje oko Marlie Summers wybiła się na pierwszy plan - zauważyła, napełniając kieliszki.

- To świetna aktorka.

- Tak, ja też tak uważam, ale wolałabym, żeby trzymała się z dala od Merle'a.

- Boisz się o jego cnotę, Tory? - spytał cierpko. Rzuciła mu poirytowane spojrzenie.

- Będzie cierpiał.

- Czemu? Bo piękna kobieta chce z nim spędzić trochę czasu?

Posłuchaj mnie, ty go widzisz na swój sposób, ale jest możliwe, że ktoś inny postrzega go inaczej.

- Pomyśl, jak będzie się czuł po jej wyjeździe. - Upiła następny łyk.

- To już jego problem i on będzie musiał się z nim uporać - stwierdził cicho Phil. - On dobrze wie, jak to się skończy.

Ich spojrzenia spotkały się, lecz Tory natychmiast uciekła wzrokiem w bok. To zupełnie co innego, pomyślała. Dla niej i dla Phila istnieją ważniejsze rzeczy. Kiedy się rozstaną, nie będą niczego żałować, nie będą cierpieć.

- Z czymś takim niełatwo się pogodzić - szepnęła, chcąc wierzyć, że wciąż mówi o Merle'u.

- Obu stronom. Wpatrywał się w nią uważnie.

- Sądzę, że tak będzie najlepiej... dla wszystkich. - Uśmiechnęła się blado. - Wiesz, jak się wszyscy cieszą na te zdjęcia ze statystami?

Kramerowie od całego tygodnia nic nie przeskrobali.

- Jeden pytał, czy w filmie nie mogłoby się znaleźć jego zbliżenie.

- Który?

- A kto ich tam wie? Ten, który łaził za Marlie. Tory parsknęła śmiechem, omal nie ochlapując go szampanem, który miała w ustach.

- Jak nic Zac. Jest nieznośny. I co, zrobisz mu to zbliżenie?

- Zrobię mu na czterech literach siniak w kształcie mojego buta, jeśli jeszcze raz spróbuje majstrować przy „kranie” - mruknął Phil.

- Oho. O tym nie słyszałam. Phil wzruszył ramionami.

- Uznałem, że napuszczanie na niego policji nie jest konieczne.

- Nie aresztowałabym go, chociaż nie ukrywam, że pomysł jest dość kuszący - odparła rozbawiona. - Trzymanie w ryzach braci Kramer urosło we Friendly do rangi sztuki.

- Poprosiłem jednego z naszych ochroniarzy, żeby napełnił go duchem bojaźni bożej - zażartował bez humoru. - Najwyraźniej poskutkowało.

- Słuchaj, Phil, jeśli ktoś z miasteczka wam przeszkadza, chcę być o tym informowana.

Z westchnieniem wyjął jej z ręki źdźbło trawy i rzuciwszy je na bok, przetoczył się na nią.

- Dzisiaj szeryf ma wolny wieczór. Nie będziemy o tym teraz rozmawiać.

- Poważnie? - Objęła go za szyję. - To o czym?

- W ogóle nie chcę rozmawiać, do cholery - powiedział kategorycznym tonem, pochylając się nad nią.

Jej usta miały smak szampana, skóra była ciepła i sucha, włosy wciąż miała wilgotne i przyjemnie chłodne po niedawnej kąpieli. Tym razem, pomyślał, nie będzie pośpiechu. Chciał się nią nasycić, jej smukłym szczupłym ciałem, jego jedwabistą gładkością, smakiem.

Powiódł wargami po jej szyi, głaszcząc ją, muskając piersi. Już był gotowy, lecz zapanował nad pożądaniem, chcąc dalej poznawać jej ciało. Wygięła plecy w łuk, próbując przygarnąć go do siebie, zachwycona jego powolnymi zmysłowymi pocałunkami. Drżała na całym ciele, jękliwie powtarzała jego imię, ponaglała.

Stopniowo przesuwał się coraz niżej. Zaczęła gładzić napięte mięśnie jego ramion, jego plecy, a on zadrżał i z jękiem sięgnął ku jej ustom. Aż wstrzymał oddech, kiedy go dotknęła, lecz wyszeptał tylko:

- Jeszcze nie. Jeszcze nie teraz.

Powiódł ustami po jej ciele, wdychając zapach skóry. Tory nie czuła już szorstkości trawy pod plecami, liczyły się tylko jego niecierpliwe usta i dłonie. A potem poczuła pierwsze dotknięcie jego języka i jęknęła, znowu wyginając plecy w łuk. Jej ciało stało się ciężkie, w głowie miała pustkę. Bezradnie chwytała się suchej trawy, drżała, choć noc była upalna. I znowu doprowadził ją na skraj rozkoszy.

- Phil... - wyszeptała. - Ja ciebie... chcę.

Wiedział, że będzie gorąco, lecz mimo to, szykując się do kolejnych zdjęć w plenerze, przeklinał bezlitosne słońce. Oświetlacze rozstawili zastawki - stalowe ramy obciągnięte czarnym materiałem - żeby zrobić trochę cienia. Operator stał pod olbrzymim pomarańczowo - białym parasolem i pocił się niemiłosiernie. Aktorzy mogli co pewien czas na chwilę schronić się w cieniu, lecz Phil niemal nie schodził z palącego słońca, sprawdzając kierunek ujęć, oświetlenie, kąt padania cienia. Na miejscu były ekrany odbłyśnikowe, odbijające promienie słoneczne, oraz lampy wyładowcze wypełniające tło. Rozebrany do pasa technik zakładał na lampę niebieski filtr żelowy. Phil liczył na taki bezchmurny słoneczny dzień, lecz wcale nie czyniło to jego pracy przyjemniejszą.

Zarządził początek następnego ujęcia. O dziwo, Dressier znosił upał lepiej niż młodsi członkowie ekipy. I ku zadowoleniu Phila, im bardziej rywalizował z resztą obsady, szczególnie z Marlie, tym lepiej grał.

O tak, pomyślał Phil, gdy Dressier obrócił się przodem do młodszego aktora, który grał jego alter ego. Swoje kwestie wypowiadał powoli. Gdyby mówił odrobinę wolniej, można by mu zarzucić, że w filmie będą dłużyzny. Wyglądał jak ktoś, kto jest zmęczony życiem i udziela rad niechętnie, bez przekonania, że ktoś się do nich zastosuje czy bodaj ich wysłucha. Niemal tak, jak gdyby mówił sam do siebie.

Phil na chwilę zapomniał o męczącym upale, pełen podziwu dla doświadczonego aktora, który doskonale uchwycił istotę granej przez siebie postaci - starzejącego się człowieka, którego już nic nie obchodzi, który chce tylko spokoju i wie, że nigdy go nie zazna. Jego pięć minut przeminęło, zostało rozgoryczenie i litość dla młodszego mężczyzny, w którym widział siebie samego sprzed lat. W końcu Dressier odwrócił się i odszedł. Kamera śledziła go przez całe trzydzieści sekund.

- Cięcie! Idealnie! - oznajmił Phil i oparł dłoń na ramieniu młodszego aktora. - Zmykaj z tego słońca. Za pół godziny zrobimy dokrętki. - Podszedł do Sama. - Piekielnie dobra robota.

Sam uśmiechnął się i otarł czoło.

- Ktoś musi pokazać tym małolatom, jak to się robi. Scena miłosna z Marlie też będzie interesująca. Ciągle myślę o niej, że jest w wieku mojej córki.

- Łatwiej wczujesz się w rolę.

Sam zaśmiał się, przegarniając szpakowate włosy.

- Cóż, ta dziewczyna to już doświadczona aktorka. Ten film da jej sławę. A nam po Oscarze. - Poklepał Phila po ramieniu. - Nie patrz na mnie takim wzrokiem, synu. Rozmawiasz z kimś, komu ta cholerna statuetka kilka razy przeszła koło nosa. Możesz się zarzekać, że nagrody nic dla ciebie nie znaczą... ale to nieprawda. A ja chcę tego cholernego Oscara nie mniej niż ty. - Pogłaskał się po brzuchu. - Teraz napiję się piwka i trochę odpocznę.

Phil odprowadził go wzrokiem. Dressier trafił w dziesiątkę.

Istotnie marzył o Oscarze. Chciał robić dobre filmy, doceniane przez krytyków oraz widownię, i zgarnąć małą złotą statuetkę, będącą największym wyróżnieniem dla każdego reżysera. Dressier grał w filmach, jeszcze zanim Phil się urodził, lecz wciąż czekał na swojego Oscara. Philowi ani się śniło czekać następnych trzydzieści pięć lat.

- Ej, Phil? - Bicks przyczłapał bliżej, wycierając spoconą twarz. - Słuchaj, musisz coś zrobić z tą kobietą.

- Z którą? - spytał, wyjmując papierosa.

- Z panią szeryf. - Bick wepchnął do ust następną gumę do żucia.

- Seksowna babka. Chodzi tak, że nie sposób nie gapić się na jej... - Urwał, widząc minę Phila. - Tak sobie gadam.

- I co ja mam poradzić na to, jak ona chodzi, Bicks?

- Nic, a broń cię Boże. Człowiek musi czasem nacieszyć oko.

Ale do cholery, wlepiła mi mandat i dwieście pięćdziesiąt dolców grzywny.

Phil westchnął ciężko.

- Za co?

- Za śmiecenie.

- Za śmiecenie? - Parsknął śmiechem.

- Dwie i pół stówy za to, że rzuciłem na ulicę papierek po gumie.

- Bicksa wcale to nie bawiło. - Nie dało się z nią gadać. Przecież podniósłbym i przeprosił. Dwie i pół stówy za papierek po gumie, Phil. Chryste.

- Dobrze, dobrze, porozmawiam z nią. - Zerknął na zegarek. - Zaczynamy za dwadzieścia minut.

Tory siedziała przy biurku z nogami opartymi o blat, usiłując odczytać raport Merle'a. Kiedy wszedł Phil, spojrzała na niego z uśmiechem.

- Wyglądasz na ugotowanego.

- Bo jestem ugotowany. - Spojrzał na skrzypiący wiatrak pod sufitem. - Czemu tego nie naprawisz?

- Biuro straciłoby swój klimat.

Phil przestąpił nad śpiącym psem i usiadł na rogu blatu.

- Będziemy kręcić sceny ze statystami. Przyjdziesz popatrzyć?

- Jasne.

- Co powiesz na mały występ gościnny? - Uśmiechnął się szeroko.

- Nie, dzięki.

- A na kolację w moim pokoju?

Pozwoliła się pocałować i odwzajemniła uśmiech.

- A będą świece?

- Ile tylko chcesz.

- Umiesz przekonać kobietę. - Przyciągnęła jego twarz i znowu się pocałowali.

- Tory, pozwoliłabyś, żebym któregoś razu sfilmował cię, jak jeździsz konno?

- Phil, na litość boską...

- Amatorską kamerą.

- Skoro to dla ciebie takie ważne - skapitulowała z westchnieniem.

- Jasne. - Wyjął papierosa. - Słuchaj, podobno ukarałaś Bicksa za śmiecenie.

- Zgadza się. - Przerwała, żeby odebrać telefon. Phil zauważył, że jej ton uległ subtelnej zmianie.

Słuchając lawiny prawniczego żargonu, zaczął myśleć o jej życiu w Albuquerque. Takie kobiety nie spędzają samotnie każdego wieczoru, a co dopiero nocy.

- Phil?

Wyrwał się z niewesołych myśli i spojrzał na nią.

- Tak?

- Wspomniałeś coś o Bicksie.

- Ach, tak... Bicks.

- No i co z nim?

- Dwieście pięćdziesiąt dolarów za zaśmiecanie ulicy.

- Tak, tyle wynosi grzywna.

- Tory, bądź rozsądna.

- Rozsądna, Kincaid? - Zmrużyła oczy.

- To dość wygórowana kwota jak za zwykłą gumę do żucia.

Wzruszyła ramionami.

- My tu nie uzależniamy wysokości grzywny od rodzaju śmieci.

Za puszkę kawioru zapłaciłby tyle samo.

- Słuchaj no, pani szeryf... - zaczął, dotknięty do żywego.

- Skoro już mówimy o śmieceniu, to uprzedź swoich ludzi, że jeśli nie zaczną po sobie dokładniej sprzątać, to posypią się kolejne grzywny. - Uśmiechnęła się lekko. - Niech we Friendly będzie chociaż czysto.

- Nie będziesz prześladowała moich ludzi.

- Nie będziecie mi tu śmiecili.

W tym momencie otworzyły się drzwi. Tory tylko spojrzała na wielki siniec na skroni Toda i w bezsilnej furii aż zacisnęła pięści.

Podeszła do niego i delikatnie ujęła jego twarz w obie dłonie.

- Skąd to masz? - spytała.

Wzruszył ramionami, ale dalej unikał jej spojrzenia.

- To nic.

- Ojciec ci to zrobił? Pokręcił głową.

- Przyszedłem pozamiatać - powiedział cicho i próbował się odsunąć, ale złapała go za ramiona.

- Tod, popatrz na mnie.

- Mam jeszcze pięć dolarów do odpracowania - odparł zdławionym głosem.

- Ojciec nabił ci tego siniaka - rzekła, a kiedy tylko opuścił wzrok, potrząsnęła nim szorstko. - Odpowiadaj.

- Rozzłościł się, bo ja znowu... - Skulił się, widząc wyraz wściekłości na jej twarzy.

Odsunęła go i ruszyła w stronę drzwi.

- A ty dokąd? - odezwał się Phil, stając u jej boku.

- Do Swansonów.

- Nie! - krzyknął przeraźliwie Tod. - Nie idź! On się wścieknie!

- Porozmawiam z twoim ojcem - oświadczyła spokojniej Tory. - Wytłumaczę mu, że nie ma prawa cię bić.

- Bije tylko jak się rozzłości. - Uczepił się jej ręki. - On nie jest złym człowiekiem. Nie chcę, żeby poszedł do więzienia.

- Tylko z nim porozmawiam.

- Wpadnie w szał. Nie chcę, żeby tobie też zrobił krzywdę.

- Nic mi nie zrobi, nie martw się. - Uśmiechnęła się do niego. - Bierz się za to zamiatanie. Niedługo wrócę.

- Tory, proszę...

- Śmigaj.

Kiedy zniknął na zapleczu, Phil oznajmił krótko:

- Nigdzie nie idziesz.

Tory rzuciła mu zimne spojrzenie i otworzyła drzwi. Zatrzymał ją i odwrócił.

- Powiedziałem: nigdzie nie idziesz.

- Prawo to prawo. Nie wtrącaj się, Kincaid.

- Pal diabli prawo! - Rozwścieczony przyparł ją do ściany. - Jeśli myślisz, że cię puszczę, to chyba zwariowałaś!

- Jestem szeryfem, a Tod Swanson mieszka w moim miasteczku - wycedziła.

- Ktoś, kto bije dzieciaka, nie zawaha się uderzyć i ciebie. Nie uchroni cię ten kawałek blachy.

- To co mam zrobić? Udać, że niczego nie widziałam?

Phil zaklął głucho.

- Ja pójdę.

Spokojnie odwzajemniła jego spojrzenie.

- Nie jesteś przedstawicielem prawa. Ty nawet nie jesteś stąd.

- To poślij Merle'a.

- Baba szeryf to nie szeryf, Kincaid?

- Do cholery, Tory. To nie są żarty.

- Oczywiście. To moja praca. Puść mnie już, Phil. Patrzył wściekły, jak podchodzi do samochodu.

- Tory? - zawołał za nią. - Jeśli cię tknie, to go zabiję!

Odjechała, nie oglądając się za siebie.

Jechała wolno, chcąc się uspokoić, zanim zacznie rozmawiać ze Swansonami. Musi być obiektywna, pomyślała, ściskając kierownicę tak mocno, że palce jej zbielały.

A jeśli źle to rozegra? - pomyślała bliska paniki. Jeśli jej interwencja poskutkuje dla Toda dodatkowymi kłopotami? Jednak zaledwie zobaczyła przed sobą dom, zaczęła się uspokajać. Od dziecka wierzyła, że wszystkie krzywdy można naprawić, trzeba tylko być cierpliwym i przestrzegać prawa. Nie godziła się z myślą, że może być inaczej.

Zaparkowała samochód przy poobijanym pikapie Swansona i wysiadła. Pies, który drzemał na werandzie, zaczął zanosić się ochrypłym, groźnym ujadaniem. Tory przyjrzała mu się, czujna, jednak najwyraźniej nie zamierzał ruszyć się z koślawej werandy.

Psisko wyglądało na stare i zaniedbane, zupełnie jak dom, którego pilnowało.

Rozejrzała się pełna współczucia dla Toda. Było widać, że jego rodzina żyje na skraju nędzy. Rodzina Tory także musiała zaciskać pasa, lecz w ich domu zawsze było czysto i schludnie, a ranczo miało swój urok. Tutaj czuło się tylko smutek i beznadzieję. Nikt nie posadził kwiatów, nie poustawiał doniczek. Spod łuszczącej się farby przeświecało nagie drewno. Na werandzie nie było nawet najzwyczajniejszego krzesła, niczego, co wskazywałoby na to, że ktoś z domowników ma czas albo ochotę posiedzieć na dworze i podziwiać widok.

Pies szczekał, ale nikt nie podszedł do drzwi. W końcu zza domu napłynął gniewny krzyk i pies przestał ujadać, poprzestając na głuchym powarkiwaniu. Tory poszła w kierunku, z którego dobiegał głos.

Swanson naprawiał ogrodzenie pustej zagrody. Koszulę na plecach miał mokrą od potu, kapelusz nasunął na twarz, by nie oślepiało go słońce. Był niski i krępy, miał umięśnione ramiona człowieka pracującego fizycznie. Tory pomyślała, że Tod i posturę, i charakter musiał odziedziczyć po matce.

- Panie Swanson?

Obejrzał się gwałtownie. Młotek, którym przybijał brakującą deskę, zawisł w powietrzu. Mężczyzna miał szorstką, porysowaną zmarszczkami twarz człowieka, który większość życia spędza na dworze. Zmrużył oczy i podejrzliwie zerknął na jej odznakę.

- Szeryf Ashton - mruknął, wbijając gwóźdź.

- Chcę z panem porozmawiać.

- Taa? - Ze starej puszki po kawie wyjął następny gwóźdź. - A o czym?

- O Todzie.

- Wpadł w tarapaty?

- Najwyraźniej - odparła uprzejmie.

- Już ja mu przemówię do rozumu. Co przeskrobał?

- On? Nic, panie Swanson.

- No to przeskrobał coś czy nie? - Swanson wbił w deskę kolejny gwoźdź. - Bo nie mam czasu na gadanie po próżnicy.

- Znajdzie pan czas, panie Swanson - odparła spokojnie. - Porozmawiamy tutaj albo w moim biurze.

- Czego pani chce? - rzucił, mierząc ją nieufnym spojrzeniem.

- Chcę z panem pomówić o siniaku na twarzy pańskiego syna. - Patrzyła, jak serdelkowate paluchy zaciśnięte na rękojeści młotka bieleją.

- Nic pani do tego. To mój dzieciak.

- Jest pan jego ojcem, ale to nie daje panu prawa, żeby się nad nim znęcać.

- Nie mam pojęcia, do czego pani pije, psiakrew.

- Jego twarz niepokojąco się zaczerwieniła.

- Doskonale wiem, że już wcześniej zdarzało się panu podnieść na niego rękę - powiedziała chłodno.

- Prawo bardzo szczegółowo precyzuje kroki, jakie mogę podjąć, aby chronić dziecko przed takim traktowaniem. Jeśli nie są panu znane, radzę skonsultować się z adwokatem.

- A na czorta mi jakiś cholerny adwokat... - zaczął podniesionym głosem, gestykulując ręką, w której wciąż ściskał młotek.

- Będzie panu potrzebny, jeśli zaraz pan tego nie odłoży - odparła. - Napaść na funkcjonariusza to poważne przestępstwo.

Spojrzał na młotek i cisnął go na ziemię.

- Baby bym nie uderzył - mruknął.

- Tylko dzieci?

Łypnął na nią łzawiącymi od słońca oczami.

- Mam prawo dać mu czasem w skórę. Muszę myśleć o moim ranczu. - Muskularnym ramieniem wskazał żałosny spłachetek ziemi.

- A on znika Bóg wie gdzie, jak tylko na chwilę spuszczę go z oka.

- Powody mnie nie interesują. Obchodzą mnie tylko skutki pańskich działań.

Podszedł do niej z twarzą wykrzywioną ze wściekłości, ale się nie cofnęła.

- Lepiej wskakuj do samochodu i zabieraj się stąd - wycedził. - Nikt mi nie będzie mówił, jak mam wychowywać własnego dzieciaka.

- Mogę się postarać, żeby stracił pan prawa rodzicielskie.

- Nie odbierzesz mi mojego syna.

- Nie? - Popatrzyła na niego spod uniesionych brwi.

- Mam swoje prawa - powiedział zaperzony.

- Podobnie jak Tod.

Odwrócił się i podniósł z ziemi młotek i gwoździe.

- Nie oddam mojego dziecka.

Coś w jego tonie sprawiło, że zmiękła.

- Nikt go nie chce zabierać - powiedziała ciszej.

- Syn uważa pana za dobrego człowieka, prosił, żebym pana nie zamykała. Pan go bije, a on wciąż pana kocha.

Zesztywniał. Młotek wypadł mu z ręki, gwoździe rozsypały się po suchej trawie.

- Ja nie chciałem go zbić. Cholerny smarkacz, powinien był naprawić płot, jak mu kazałem. - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie chciałem go uderzyć. - Podniósł na nią wzrok. - Niech się pani rozejrzy. Haruję od rana do nocy, żeby związać koniec z końcem, a niczego się nie dorobiłem. To ranczo to wszystko, co mam, a od Toda słyszę tylko, że chce stąd wyjechać, chce pójść do szkoły, ciągle tylko „chcę” i „chcę”, zupełnie jakbym słyszał...

- Jego brata?

Twarz Swansona skamieniała.

- Nie chcę o nim gadać.

- Panie Swanson, ja wiem, jak to jest, kiedy mieszka się na ranczu. Ale pański gniew, pańskie zawiedzione ambicje to nie powód, żeby maltretować syna.

- Musi się wszystkiego ode mnie nauczyć.

- I tak go pan uczy? Pięściami?

- Przecież mówiłem, że nie chciałem. - Obrócił się wściekły. - Nie chciałem go bić jak mnie kiedyś mój stary. Wiem, że tak nie można, ale kiedy mnie sprowokuje... Więcej tego nie zrobię.

- Wcześniej obiecywał pan sobie to samo, prawda? I jestem pewna, że szczerze pan chciał przestać. Panie Swanson, nie jest pan jedynym rodzicem, który ma problem z panowaniem nad sobą. Są grupy wsparcia, instytucje, które mogą panu pomóc.

- Nie pójdę do psychiatry.

- Mówię o ludziach takich jak pan.

- Nie będę prał brudów przy obcych. Sam sobie poradzę.

- Nie, panie Swanson, nie poradzi sobie pan. I nie ma pan wyboru. Albo straci pan drugiego syna, albo zgłosi się po pomoc dla siebie i dla syna, który tak pana kocha. Niech się pan zastanowi, co dla pana ważniejsze: duma czy syn.

Swanson wpatrywał się w pustą zagrodę.

- Jego matka nie przeżyłaby, gdyby on też wyjechał.

- Podam panu numer do kogoś, z kim powinien pan porozmawiać, kto pana wysłucha. Zapiszę go Todowi na kartce.

Wzruszył ramionami.

- Nie lubię stawiać ludzi pod ścianą, ale jeśli Tod codziennie się u mnie nie pokaże, przyjadę do pana. I uprzedzam, panie Swanson, jeśli zobaczę na nim choćby jednego siniaka, aresztuję pana, a Tod trafi pod kuratelę sądu.

Mężczyzna zmierzył ją uważnym spojrzeniem i kiwnął głową.

- Ma pani wiele ze swojego ojca.

Tory uśmiechnęła się po raz pierwszy, odkąd tu przyjechała.

- Dziękuję.

Odwróciła się i ruszyła w stronę samochodu. Dopiero kiedy zniknęła mu z oczu, odważyła się wytrzeć o dżinsy mokre od potu dłonie.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zatrzymała się przed blokadą, zgasiła silnik i wysiadła, widząc, że w jej stronę idzie jeden z ochroniarzy Phila.

- Przykro mi, pani szeryf, ale główna ulica jest nieprzejezdna.

Trwają zdjęcia.

Wzruszyła ramionami i oparła się o maskę samochodu.

- Nic nie szkodzi. Poczekam.

Stojąc przy samochodzie, widziała filmowców i ludzi z miasteczka, debiutujących dziś w roli statystów. Aż się uśmiechnęła, patrząc, jak Hollister przechodzi za dwójką aktorów; będzie się przechwalał przez całe lata. Kilkunastu innych mieszkańców Friendly kręciło się po ulicy albo czekało na chwilę, gdy będą mogli przemknąć przed kamerą. Phil filmował ujęcie za ujęciem.

Miała nadzieję, że ich spotkanie nie skończy się kolejną kłótnią.

Zostało im tak mało czasu. Chciała go wykorzystać jak najlepiej, to dla niej ważne. Może zbyt ważne, pomyślała. Przy Philu przestawała logicznie myśleć, przyszłość rysowała się mgliście, liczyła się tylko teraźniejszość.

A na to nie mogła sobie pozwolić. Nie tak się umawiali. Mają tylko to lato, a potem się rozstaną. Przecież oboje tego chcą.

- Szeryf... ee, szeryf Ashton? Tory wpatrzyła się w ochroniarza.

- Co...? Tak?

- Pomyślałem, że dobrze to pani zrobi - odezwał się mężczyzna, podając jej puszkę schłodzonego napoju gazowanego.

- Dzięki. - Otworzyła napój. - Długo to jeszcze potrwa?

- Niii. Pracują nad tą sceną od ponad godziny.

- Niech mi pan powie, panie... - zawahała się.

- Benson. Chuck Benson.

- No to jak, panie Benson, miał pan jakieś kłopoty z miejscowymi? - spytała z uśmiechem.

- Nic, o czym warto by mówić - odparł, opierając się o maskę jej samochodu. - Dwóch dzieciaków trochę się naprzykrzało. Bliźniaków.

- No tak - przyznała ze zrozumieniem.

- Chcieli, żebym dał im się przejechać na kranie kamerowym. A jakie głupoty opowiadali! - Zaśmiał się pobłażliwie. - Sam mam dwójkę takich urwisów.

- Jestem pewna, że świetnie pan sobie radzi. - Posłała mu olśniewający uśmiech. - Mimo to proszę mnie informować, gdyby ktokolwiek utrudniał panom pracę. Zwłaszcza gdyby chodziło o Kramerów.

Benson zachichotał.

- Z tymi dwoma pewnie się pani nie nudzi.

- Czasami mam z nimi tyle zajęć, że starczyłoby na cały etat. A pańska dwójka? Opowie mi pan o nich?

Kiedy Phil skończył zdjęcia, miał pracy z amatorami po dziurki nosie. Niemniej z każdym zamienił parę słów, zanim odprawił ostatniego do domu. Chciał nakręcić jeszcze jedną scenę i już wydał odpowiednie instrukcje. Zmiana scenografii zajmie godzinę, ale przy odrobinie szczęścia powinni zdążyć, zanim zmieni się światło.

Zniecierpliwiony przytknął do ucha krótkofalówkę i burknął:

- Kincaid, słucham?

- Tu Benson. Jest przy mnie szeryf. Mogę ją przepuścić?

Phil wyłowił spojrzeniem postać Tory.

- Niech jedzie. - Już wiedział, że nic jej się nie stało, i najchętniej udusiłby ją gołymi rękami.

Kiedy zaparkowała przed biurem, ruszył w jej kierunku. Był w połowie drogi, gdy z biura wybiegł Tod.

- Nie... Nie aresztowałaś go? - spytał niespokojnie.

- Nie. - Oparła mu dłonie na ramionach i poczuła, że aż się trzęsie.

- Nie rozzłościł się na ciebie ani nie... - Popatrzył na nią bezradnie.

- Tylko porozmawialiśmy. Wie, że nie ma prawa cię krzywdzić.

I chce przestać.

- Bałem się o ciebie, ale pan Kincaid mówił, że wiesz, co robisz, i że wszystko będzie dobrze.

- Tak ci powiedział? - Popatrzyła na Phila, którego mina nie wróżyła najlepiej. - Cóż. Miał rację. - Uścisnęła Toda i dodała: - Wejdź na chwilę. Zapiszę ci numer telefonu, który dasz ojcu. Napijesz się kawy, Kincaid?

- Niech będzie kawa.

Podeszła do biurka i wyjąwszy elegancką, oprawioną w skórę książeczkę adresową, która dziwnie nie pasowała do skromnego biura, przepisała numer.

- Idź do domu i porozmawiaj z ojcem, Tod. Musi wiedzieć, że go kochasz.

Złożyła kartkę i włożyła mu ją do kieszeni. Chłopak wlepił wzrok w blat biurka.

- Dziękuję. Aha... I przepraszam za to, co wtedy mówiłem. No wiesz za co... - wymamrotał.

- Nie przepraszaj, Tod. Nie ma za co. - Poczekała, aż odwzajemni jej spojrzenie. - Już dobrze?

- Aha. Dobrze. - Zaczerwienił się i zebrawszy się na odwagę, cmoknął ją w policzek i wybiegł na ulicę.

Zaśmiała się, dotykając policzka.

- Jak słowo daję, gdyby był chociaż o piętnaście lat starszy...

Phil złapał ją za ramiona.

- Nic ci nie jest?

- Wyglądam, jak gdyby coś mi było? - fuknęła.

- Do cholery, Tory!

- Phil. - Ujęła jego twarz w stulone dłonie i krótko, mocno pocałowała go w usta. - Niepotrzebnie się martwiłeś. Todowi mówiłeś, że wszystko będzie dobrze?

- Bo był przerażony. - I nie on jeden, dodał w myśli, porywając ją w ramiona. - Co się tam działo?

- Rozmawialiśmy. To biedny człowiek, z problemami. Chciałam czuć do niego nienawiść, ale nie byłam w stanie.

- A gdyby podniósł na ciebie rękę?

- Poradziłabym sobie.

- Nie możesz tak ryzy...

- Phil - przerwała mu stanowczo - ja ciebie nie pouczam. Nie ucz i ty mnie.

Potrząsnął nią szorstko.

- Tylko że mnie nikt nie uderzy.

- Nawet jeśli wkurzysz jakiegoś aktora? Oczy mu pociemniały.

- Nie rób sobie żartów.

- Lepiej żartować, niż się kłócić - odparła. Podszedł do okna.

- Zależy mi...

Tory wpatrywała się w jego plecy.

- Wiem - powiedziała w końcu. - Mnie też. Odwrócił się powoli.

Przez moment patrzyli na siebie w ciszy, którą zakłócało jedynie skrzypienie wiatraka pod sufitem.

- Muszę wracać. - Wsadził ręce do kieszeni, żeby jej nie dotknąć. - Kolacja?

- Jasne. - Chciała się uśmiechnąć, lecz jej usta wcale nie chciały ułożyć się do uśmiechu. - Może koło ósmej?

- Dobrze. To do zobaczenia.

- Pa.

Kiedy drzwi się za nim zamknęły, westchnęła ciężko. No to pięknie, pomyślała. Czuła, że ziemia ucieka jej spod nóg. Przecież nie może się w nim zakochać. Wszystko tylko nie to. Nie chciała zobowiązań.

Wstała i włączyła czajnik elektryczny. Może kiedy zrobi sobie kawy i usiądzie do pracy, wreszcie przestanie dumać o niebieskich migdałach.

Phil długo nie wychodził spod prysznica. Miał za sobą dwanaście godzin harówki. Wprawdzie był przyzwyczajony do pracy w najdziwniejszych godzinach i zwykle nie robiło to na nim wrażenia, ale nie tym razem.

Gorąca woda jakoś nie chciała złagodzić napięcia, które czuł, odkąd Tory ruszyła w kierunku rancza Swansonów. A jeszcze gorzej czuł się od tamtej rozmowy w jej biurze.

Miała rację, pomyślał, zamykając oczy. Nie powinien wtrącać się do jej pracy, podobnie jak do żadnego innego aspektu jej życia.

Nie mają wobec siebie żadnych zobowiązań i podobnie jak ona, wcale mieć ich nie chciał. Po prostu musi spojrzeć na swoją znajomość z Tory z innego punktu widzenia.

Komu powinno to przyjść łatwiej niż reżyserowi? - pomyślał kwaśno, zakręcając kran nadgarstkiem. Pozwolił, aby scena zrobiła się zbyt melodramatyczna, pora na dubla, uznał, łapiąc ręcznik. Jakimś cudem zapomniał o podstawowych zasadach: nie komplikować sprawy, dbać o lekki ton. Komuś z jego doświadczeniem powinno to przychodzić bez trudu.

Owinął się w pasie i sięgnął po drugi ręcznik, żeby wytrzeć włosy. Tory nie oczekuje od niego deklaracji, nie szuka trwałego związku, miłości, małżeństwa. Oboje mieli dostatecznie dużo rozsądku, żeby trzymać się od nich jak najdalej.

O nie, wykluczone. Nie jest w niej zakochany i nie zakocha się, nie ma mowy. Oczywiście obchodzi go jej los, bo to wyjątkowa kobieta, silna, piękna, inteligentna, niezależna. I taka urocza...

Z rozważań wyrwało go pukanie do drzwi.

- Kto tam?

- Obsługa hotelowa.

Uśmiechnął się, rozpoznając głos Tory.

- No cześć - odezwała się, gdy otworzył. - Nie odebrałeś zamówienia, Kincaid.

- Straciłem rachubę czasu. - Spojrzał na tacę, którą przyniosła. - To nasza kolacja?

- Buck dzwonił, że nie odebrałeś, a że umieram z głodu, postanowiłam przyśpieszyć sprawy.

Odstawiła tacę i objęła go w pasie.

- Mmm, ale jesteś spięty. Ciężki dzień? Pachniał świeżo - mydłem, szamponem i wodą kolońską. Kolacja nagle wyleciała jej z głowy - jemu najwyraźniej też.

- Połóż się - szepnęła.

- Szybka jesteś.

- Zrobię ci masaż - oznajmiła. - A ty mi opowiesz, jak ci paskudni aktorzy nie potrafią poznać się na twoim geniuszu.

- Pokazać ci, jak się traktuje takie mądrale u nas na wybrzeżu?

- Na łóżko, Kincaid.

- No cóż. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Skoro nalegasz.

- Kładź się na brzuchu - poleciła, kiedy próbował pociągnąć ją za sobą.

- W chłodziarce czeka butelka wina. - Z westchnieniem wyciągnął się na łóżku. - Chryste, co za miejsce na pięćdziesięcioletniego burgunda.

- Nie bądź snobem. No, dużo dziś zdziałałeś?

- Nie tyle, ile powinienem. - Aż zamruczał, kiedy zaczęła ugniatać mięśnie jego ramion. - Cudownie.

- W salonie masażu chłopaki zawsze prosili o Tory. Podniósł głowę.

- Co?

- Sprawdzałam tylko, czy mnie słuchasz. Leżeć, Kincaid. - Zaśmiała się cicho. - Miałeś problemy ze sprzętem czy z charakterkiem?

- I to, i to. - Zamknął oczy. - Uszkodzone dwu - kolorowe filtry szklane, ale nowe powinni przysłać jutro. Jak coś miało się schrzanić, to głównie podczas scen grupowych. Tutejsi lubią szczerzyć się do kamery - dodał sucho. - Myślałem, że jeden zaraz zacznie machać.

Uklękła na łóżku, podnosząc dół sukienki, dzięki czemu Phil mógł zerknąć na jej udo.

- Nie zdziwiłabym się, gdyby burmistrz postanowił zbudować kino tylko po to, żebyśmy mogli obejrzeć twój film. Pomyśl, o ile zwiększy ci się widownia.

- Merle przeparadował przed kamerą takim krokiem, jak gdyby ostatni miesiąc spędził w siodle.

- Merle wciąż się umawia z Marlie Summers.

- Tory.

- Ja tylko staram się podtrzymać rozmowę - odparła lekkim tonem, ugniatając jego mięśnie odrobinę energiczniej.

- Au!

- Nie bądź mięczakiem, Kincaid. - Zaśmiała się i pocałowała go w plecy. - Na razie wszystko zgodnie z planem?

- Jak na zdjęcia w plenerze, to idzie nam po prostu świetnie. Za jakieś cztery tygodnie powinno być po wszystkim.

Umilkli, nagle przygnębieni.

- Przynajmniej nie musisz martwić się o gwaranta - zauważyła.

- Będzie mi wiercił dziurę w brzuchu, dopóki nie skończę tego filmu - mruknął Phil. - Trochę bardziej w prawo, o tu...

- Szkoda, że nie masz kosztownych wonności ani olejków.

Rozczarowałeś mnie, Kincaid. Sądziłam, że ważniacy z Hollywood zawsze mają przy sobie cały zapas.

- Uhm.

Nie odpowiedział, zbytnio rozpraszał go dotyk jej chłodnych palców, bliskość nóg w cienkich pończochach. Czuł zapach jej włosów, gdy pochylała się nad nim, było mu ciepło i dobrze: zbyt dobrze, by miał siłę się ruszyć. Na dworze zachodziło słońce, wypełniając pokój złotym blaskiem.

Tory wodziła dłońmi po jego plecach, przekonana, że zasnął. Ma takie piękne ciało, pomyślała, umięśnione i opalone. Gdy się przesunęła, skraj sukienki powędrował w górę po jej biodrach.

Westchnęła rozdrażniona i ściągnęła ją przez głowę; w halce będzie znacznie wygodniej.

Podobało jej się, że jest taki umięśniony. Stopniowo schodziła coraz niżej, ku biodrom, pośladkom okrytym ręcznikiem, udom i łydkom, a on leżał w błogim milczeniu, niezdolny się poruszyć i coraz bardziej podniecony.

Z westchnieniem oparła policzek o jego bark. Pragnęła go; serce biło jej jak oszalałe, po jej ciele rozlała się fala ciepła.

- Phil? - szepnęła mu do ucha. - Pragnę cię. Przez chwilę potulnie pozwalał się pieścić, a potem objął ją ramieniem i przygarnął do siebie, wyciskając jej powietrze z płuc. Zanim ochłonęła, już się całowali, a on całym ciężarem przyciskał ją do łóżka. Milczała odurzona dotykiem jego ciepłych, miękkich warg, ciężarem jego ciała, gdy nagle podniósł głowę i spojrzał jej w oczy.

- Moja kolej - szepnął.

Zaczął ją rozbierać. W ślad za jego palcami podążały ciepłe usta, znacząc ognisty szlak na jej nagiej skórze. Gdy dotarły poniżej pępka, Tory poczuła się tak, jak gdyby znalazła się w oku cyklonu. Pieszcząc jej uda, powoli zsunął z niej pończochy. Z jękiem zgięła nogę w kolanie. Przez jedną upojną chwilę całował ją po udzie, a potem czubkiem języka utorował sobie drogę pod skraj jedwabnych majteczek. Gdy owiał ją jego oddech, bezwiednie wygięła plecy w łuk, lecz nie pocałował jej tam, gdzie płonęła. Niecierpliwie sięgnął ku jej ustom, a ona odwzajemniła pocałunek i przyciągnęła go do siebie, wijąc się z rozkoszy.

Pocałował ją w szyję i spojrzał na jej piersi. Językiem musnął stwardniałe sutki, wsłuchany w jej urywany oddech. Nawet nie zauważyła, kiedy zdjął z niej halkę. Do pokoju wpadały ostatnie promienie słońca, wnętrze zdawało się tonąć w czerwonej mgle.

Zachwycony egzotycznym odcieniem, którego nabrała jej skóra, powoli zdejmował z niej majteczki.

Aż przestał oddychać, kiedy go dotknęła. Poczuła, jak przebiega go dreszcz.

- Jeszcze - szepnął, pochylając się nad nią.

- Teraz. - Uniosła biodra, gotowa na jego przyjęcie.

Wyczerpani leżeli w milczeniu, gdy do pokoju wpadły pierwsze promienie księżyca. Phil wiedział, że powinien się ruszyć, przestać ją przygniatać, lecz tak dobrze było z nią leżeć, z ustami przyciśniętymi do jej piersi, z placami w jej włosach, móc głaskać ją z tą senną, leniwą łagodnością. Mijały kolejne sekundy, kolejne minuty, a oni milczeli, nie czując potrzeby, by przerwać kojącą ciszę. Jej serce biło coraz spokojniej i bardziej miarowo. Leniwie musnął językiem jej pierś.

- Phil - jęknęła słabo. Zaśmiał się cicho.

- Zmęczona? - spytał, pieszcząc ją delikatnie.

- Tak - jęknęła. - Phil, nie mogę.

Nie słuchał jej. Chciał ją tylko pocałować, zanim położy się obok niej, lecz zanim się obejrzeli, w obojgu namiętność odżyła z nową siłą.

- Robimy dubla - wymruczał.

Wziął ją szybko, a potem jeszcze długo tulili się spoceni i zdyszani w pokoju, którego ściany srebrzył milczący księżyc.

- I co mi powiesz? - odezwał się znacznie później.

- Zadziwiasz mnie.

Roześmiał się i ucałował ją w skroń.

- Ty mnie też. Cóż, kolację raczej będziemy jedli zimną.

- Uhm. A co zamówiłeś?

- Nie pamiętam.

Ziewnęła i przytuliła się mocniej.

- Nie pamiętam? To dobrze, bo to na zimno znacznie lepsze.

- Nie jesteś głodna?

Kiedy powiódł dłonią po jej plecach, przeciągnęła się niczym głaskana kotka.

- Musisz wcześnie wstać? - zapytała.

- O szóstej.

Jęknęła i zamknęła oczy.

- Rozwiewasz moje złudzenia - powiedziała z wyrzutem. - Żaden szanujący się casanowa z Hollywood nie zrywa się z łóżka o szóstej rano.

Parsknął śmiechem.

- Jeśli akurat kręci film, to musi.

- Po powrocie też pewnie będziesz musiał się nad nim porządnie napracować?

Mieli identyczne miny: zmarszczone czoła, poważne oczy.

- Jest sporo do nakręcenia w studiu, potem montaż. Żałuję, że nie mam więcej czasu.

Wiedziała, co miał na myśli.

- Od początku wiedzieliśmy, że tak będzie. Wyjeżdżam stąd raptem kilka tygodni po tobie. W Albuquerque mam mnóstwo zaległości.

- Na szczęście taki układ nam obojgu odpowiada. - Phil wpatrywał się w sufit i bawił się kosmykiem jej włosów. - Byłoby gorzej, gdybyśmy się w sobie zakochali.

- Tak - przyznała Tory, otwierając oczy. - Żadne z nas nie ma na to czasu.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Tory zaparkowała samochód przed domem. Jej wzrok przykuło geranium matki: rośliny o kwiatach białych albo różowych były rozdzielone bardziej pospolitymi, kwitnącymi na czerwono, w taki sposób, iż całość przypominała ładny, przemyślnie utkany kolorowy kobierzec. Na podartej moskitierze pojawiła się cera, a z boku budynku, jak zawsze, suszyło się pranie. Tory wcale nie miała ochoty wejść do środka.

Poczucie obowiązku było silniejsze. Co najmniej raz w tygodniu spędzała z matką męczące pół godziny. Od przyjazdu ekipy filmowej matka tylko dwa razy pokazała się w miasteczku. Za każdym razem zaglądała do Tory, lecz były to krótkie i dla obu kobiet krępujące wizyty. Czas, zamiast zbliżać je do siebie, jeszcze bardziej je rozdzielał.

Zazwyczaj Tory odwiedzała ją w niedzielne popołudnia. Tym razem postanowiła pojechać o dzień wcześniej ze względu na Phila.

Na samą myśl o nim usta rozciągnęły jej się w uśmiechu. W końcu zgodziła się na występ w jego „amatorskim filmie”. Miał wpaść na ranczo z jedną z zapasowych kamer. Nie rozumiała, czemu tak bardzo mu na tym zależy, ale uznała to za nieszkodliwy kaprys. Poza tym inaczej nie przestałby wiercić jej dziury w brzuchu, pomyślała kwaśno. Niech się nacieszy swoim nagraniem, a ona jazdą.

Widząc Tory, izabelowaty ogier zaczął niespokojnie rżeć. Darł kopytami ziemię i stawał dęba. Gdyby się zniecierpliwił, z łatwością przeskoczyłby ogrodzenie. Kiedy wierzgnął, roześmiała się.

- Nie gorączkuj się tak, Kodeks. Zaraz wystąpisz w filmie.

Z westchnieniem ruszyła w stronę domu.

Wchodząc, poczuła nikłą woń pszczelego wosku i cytryny; matka musiała niedawno wypastować podłogi. Przypomniała sobie dzień, gdy ojciec przyniósł matce elektryczną polerkę - matka ucieszyła się jak z bezcennych brylantów. Odtąd szyby w oknach lśniły.

Jak ona to robi? - zastanawiała się Tory, błądząc spojrzeniem po nieskazitelnie utrzymanym wnętrzu. Czy treścią życia może być wycieranie kurzu? Czy naprawdę matka nie oczekuje nic więcej?

Jeśli chciała czegoś dla siebie, to tylko nowych pokrowców na meble albo materiału na zasłonki. Może byłoby jej łatwiej, gdyby córka ją rozumiała - albo ona córkę. Tory pokręciła głową i zajrzała do kuchni, przekonana, że zobaczy matkę przy kuchence.

Jednak kuchnia była pusta. W mocnym dziennym świetle białe sprzęty aż lśniły, w powietrzu unosił się zapach świeżo pieczonego chleba. Dla kogo matka go piekła? Już nikt nie pochwali jego smaku, nie odłamie sobie dużego kawałka, ściągając na siebie jej gniewne mknięcie. Do diabła, czy ona w ogóle rozumie, że wszystko się zmieniło?

Tory okręciła się na pięcie i wyszła na korytarz.

Dopiero teraz uświadomiła sobie, że w domu panuje niezwykła cisza. Helen musi gdzieś tu być, przecież widziała jej małe stare auto.

Tory doszła do wniosku, że matka jest pewnie w którymś z budynków gospodarczych, lecz jeśli tak, czemu nie pokazała się, kiedy usłyszała jej samochód? Tknięta niepokojem, spojrzała w kierunku schodów.

Chciała zawołać matkę, lecz nagle zmieniła zdanie i na palcach weszła na górę.

Na piętrze przystanęła na chwilę w korytarzu: miała wrażenie, że z sypialni rodziców dobiega jakiś dźwięk. Drzwi były uchylone. Tory pchnęła je lekko i weszła do środka.

Na łóżku siedziała Helen w świeżo uprasowanej żółtej podomce.

Włosy miała zebrane w kucyk i przewiązane chustką. W rękach ściskała jedną z roboczych koszul ojca, jego ulubioną, niebieską, spłowiała od słońca, o wystrzępionych rękawach. Helen powtarzała, że nadaje się tylko na szmaty. Teraz tuliła ją do piersi, kołysząc się łagodnie i szlochając z taką cichą rozpaczą, iż Tory nie była w stanie dobyć głosu.

Mogła się tylko wpatrywać. Nigdy nie widziała matki płaczącej.

To ojcu zwilgotniały oczy, kiedy kończyła szkołę średnią i college. To on płakał jak dziecko, kiedy zdechł pies, którego miała od szczeniaka.

Matka smutki i radości przyjmowała z takim samym spokojem.

Jednak w twarzy kobiety, na którą Tory teraz patrzyła, nie było spokoju. Był bezdenny żal, rozpacz, która czyniła ją ślepą i głuchą na wszystko prócz jej własnej żałoby.

Zniknął gniew, żal, wzajemne urazy. Serce Tory przepełniło współczucie i zrozumienie.

- Mamo...

Helen podniosła na nią szkliste, zaczerwienione oczy i pokręciła głową, próbując stłumić szloch.

- Nie. - Tory podbiegła do niej i otoczyła ją ramionami. - Nie zamykaj się przede mną.

Helen zesztywniała, lecz Tory tylko objęła ją mocniej. I nagle Helen poddała się: oparła głowę na ramieniu córki i rozszlochała się niepohamowanie.

- Och, Tory, Tory, czemu nie mogłam być pierwsza? Nie Will, nie mój Will. To ja powinnam była umrzeć.

- Nie mów tak. - Gorące łzy płynęły po jej twarzy. - Nie możesz tak nawet myśleć. Tato by tego nie chciał.

- Przez tyle tygodni, przez tyle koszmarnych tygodni modliłam się o cud. - Objęła córkę kurczowo. - Powiedzieli, że nie ma nadziei.

Żadnej nadziei. Boże, jak ja chciałam krzyczeć. On nie mógł umrzeć... beze mnie. Tamtej nocy w szpitalu, zanim... wróciłam do jego sali.

Błagałam, żeby do mnie wrócił, pokazał im, że się mylą, ale... on już odszedł. - Jęknęła; osunęłaby się, gdyby Tory jej nie podtrzymała. - Już mnie opuścił. Nie mogłam go tak zostawić, podłączonego do tej strasznej maszyny. Nie mogłam tego zrobić, nie jemu, nie mojemu Willowi.

- Och, mamo. - Kołysały się nawzajem. - Tak mi przykro. Nie wiedziałam. Myślałam, że... Tak mi przykro.

Helen wydała długie, urywane westchnienie. Powoli zaczynała się uspokajać.

- Nie wiedziałam, jak ci powiedzieć, jak wytłumaczyć. Nie jestem najlepsza w mówieniu o uczuciach. Wiedziałam, jak bardzo kochasz ojca, ale było we mnie za dużo żalu, za dużo bólu, żeby dzielić go z tobą. Chyba chciałam, żebyś mnie atakowała. Wtedy łatwiej mi było znaleźć siłę, mimo że wiedziałam, że cię krzywdzę.

- To już nieważne.

- Tory...

- Naprawdę, mamo. - Objęła ją i spojrzała w jej mokre od łez oczy. - Tamtej nocy żadna z nas nie próbowała zrozumieć drugiej. I obie postąpiłyśmy źle, ale już za to zapłaciłyśmy.

- Tak bardzo go kochałam - wyszeptała Helen drżącym głosem i wpatrzyła się w pomiętą koszulę. - Nie mogę uwierzyć, że już nigdy nie przejdzie przez te drzwi.

- Wiem. Szukam go zawsze, kiedy wchodzę do domu.

- Tak bardzo go przypominasz. - Helen z wahaniem dotknęła jej policzka. - Czasami... patrzenie na ciebie rozdziera mi serce. Zawsze byłaś bardziej jego niż moja, odkąd zaczęłaś dorastać. Z mojej winy - dodała szybko. - Zawsze mnie trochę przerażałaś.

- Ja? Ciebie? - Tory zdobyła się na blady uśmiech.

- Byłaś taka mądra i wymagająca. Tory... - Wzięła ją za ręce. - Nigdy nie próbowałam się do ciebie zbliżyć. To nie leży w mojej naturze.

- Wiem.

- Ale to nie znaczy, że cię nie kocham. Tory uścisnęła jej dłonie.

- To też wiem. Ale dla nas obu to on zawsze był najważniejszy.

- Tak. - Helen przygładziła koszulę. - Myślałam, że już się z tym uporałam. Chciałam posprzątać w szafie, znalazłam to i... On tak bardzo ją lubił. Wciąż widać na niej dziurki w miejscu, gdzie przypinał odznakę.

- Mamo, pora, żebyś zaczęła wychodzić, spotykać się z ludźmi. - Kiedy Helen pokręciła głową, mocniej uścisnęła jej ręce. - Zacznij znowu żyć.

Matka uśmiechnęła się przez łzy.

- Może pomieszkasz u mnie przez jakiś czas po moim powrocie do Albuquerque?

- Och, Tory, sama nie wiem.

- Zastanów się nad tym. Może byłoby miło popatrzeć, jak twoja córka doprowadza opornego świadka do płaczu?

Helen zaśmiała się, ocierając oczy.

- Może i tak. Obrazisz się, jeśli powiem, że czasami martwię się, że jesteś sama?

- Nie. - Poczuła się przeraźliwie samotna. - Każdy potrzebuje czegoś innego do szczęścia.

- Każdy potrzebuje drugiego człowieka, Tory - poprawiła Helen.

- Nawet ty.

Tory popatrzyła jej w oczy i odwróciła wzrok.

- Wiem, ale czasami ten drugi człowiek... - Urwała, znowu myśląc o Philu. - Jeszcze mam na to czas. Chcę jeszcze wiele zrobić, zanim się... z kimś zwiążę.

Helen czuła, że ten „ktoś” ma bardzo konkretne imię, ale nie chciała być natarczywa. Poklepała córkę po ręce.

- Nie czekaj zbyt długo - powiedziała. - Życie mija zadziwiająco szybko.

Wstała i podeszła do otwartej szafy; nie umiała znieść bezczynności.

- Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj. Wybierasz się na przejażdżkę?

- Tak. Prawdę mówiąc, to na prośbę reżysera filmu. - Podeszła do okna. - Koniecznie chce mnie sfilmować na Kodeksie. Odmówiłam wystąpienia jako statystka, ale zgodziłam się na kilka ujęć, kiedy jeżdżę konno.

- Musi być bardzo przekonujący. Tory zaśmiała się cicho.

- O tak, wyjątkowo.

- Ten reżyser to syn Marshalla Kincaida - stwierdziła Helen. - Jest podobny do ojca?

Tory uśmiechnęła się, myśląc, że matkę bardziej interesuje Kincaid ojciec niż Kincaid syn.

- A wiesz, że tak? Takie arystokratyczne rysy, chłodne niebieskie oczy. - Tory wypatrzyła na drodze samochód. - Już tu jedzie, więc jeślibyś chciała go poznać...

- Och, ja... - Helen dotknęła napuchniętych oczu.

- Nie jestem w formie, żeby się komuś pokazywać.

- Jak uważasz - odparła Tory, podchodząc do drzwi. Od progu spytała: - Już ci lepiej?

- O tak. Tory? - Podeszła do córki i ucałowała ją w policzek. - Cieszę się, że porozmawiałyśmy. Naprawdę bardzo się cieszę.

Phil zaparkował samochód przed zagrodą. Koń przygalopował do ogrodzenia i wyciągnął łeb. Phil podszedł do niego i poklepał go po silnej, złocistej szyi. Zauważył, że ogier jest wyraźnie zainteresowany zawartością kieszeni jego koszuli.

- Hej! - Zaśmiewając się, odsunął się od zagrody.

- Tego szuka - oznajmiła Tory, schodząc po schodach i pokazując okazałą marchew.

- Twój przyjaciel powinien trafić do aresztu. To kieszonkowiec - oznajmił na jej widok Phil. - Tory...

- Złapał ją za ramiona. - Płakałaś.

- Nic mi nie jest. - Odwróciła się i uniosła rękę, pozwalając, by koń wyjął z niej marchewkę.

- Co się stało? - nalegał, przyciągając ją do siebie.

- Co ci jest?

- Moja matka...

- Jest chora? - wpadł jej w słowo.

- Nie. - Uśmiechnęła się blado. - Po prostu rozmawiałyśmy. Tak od serca.

Wydawała się taka krucha i smutna jak tamtego dnia na cmentarzu. Bez słowa otoczył ją ramionami.

- Wszystko w porządku?

- Tak, w najlepszym. - Z westchnieniem oparła głowę na jego ramieniu. - Naprawdę. Teraz będzie mi znacznie łatwiej.

- Cieszę się. - Pocałował ją czule. - Jeśli nie masz ochoty na to filmowanie...

- Nic z tego, Kincaid. - Uśmiechnęła się weselej. - Obiecywałeś, że mnie unieśmiertelnisz, to unieśmiertelniaj.

- Najpierw idź poprawić makijaż, a ja wszystko przygotuję.

Zanim weszła do domu, zawołał:

- Ale uprzedzam, żadnych dubli! Ma być perfekcyjnie za pierwszym razem!

Słuchając jej śmiechu, poszedł do samochodu po kamerę i rejestrator dźwięku.

Tory skrzywiła się, zobaczywszy to po chwili.

- Miał być film. O dźwięku nie było mowy.

- To jeszcze nie film, tylko taśma. Osiodłaj wreszcie tego konia - mruknął.

- Jesteś piekielnie arogancki, kiedy stajesz za kamerą, Kincaid.

Szybko i sprawnie włożyła koniowi wędzidło do pyska i założyła mu siodło.

Urodzona aktorka, pomyślał Phil. Zachowuje się naturalnie przed kamerą, żadnych nerwów, żadnych przesadnych gestów.

Obchodząc ją powoli, szukał idealnego kąta.

- Umówisz się ze mną na kolację?

- Nie wiem. Zimny stek, którym mnie wczoraj częstowałeś, nie był zbyt apetyczny.

- Dzisiaj zamówię półmisek zimnych mięs i piwo - zaproponował. - Nie będziemy musieli się martwić, że wystygnie.

Tory uśmiechnęła się do niego.

- Umowa stoi.

- Zapowiada się na tanią randkę - zażartował.

- Aha, akurat. - Objęła konia za szyję. - Liczę na butelkę francuskiego szampana. Może teraz dla odmiany dałbyś mi się trochę pobawić kamerą?

- Wsiadaj.

Tory pokręciła głową.

- Uparty z ciebie człowiek, Kincaid. - Jednym płynnym ruchem wskoczyła na konia. - Co teraz?

- Pojedź kawałek w kierunku, z którego wtedy wracałaś, ale niezbyt daleko. Wróć galopem. Ignoruj kamerę, po prostu jedź.

- Ty tu jesteś szefem - odparła zgodnie. - Przynajmniej w tej chwili.

Dźgnęła konia piętami i popędziła przed siebie.

Natychmiast poczuła się szczęśliwa. Koń chciał się wybiegać, a ona pozwalała mu na to, czując, jak owiewa ją gorące powietrze. Tak jak ostatnio kierowała się ku górom, jednak tym razem przed niczym nie uciekała. Rozkoszowała się pędem.

Robiąc zbliżenie, Phil pomyślał, że Tory jeździ z niewymuszoną gracją, bez brawury, ze spokojną pewnością siebie. Koń galopował, lecz jej ciało wydawało się niemal nie poruszać.

Kiedy zawróciła, ogier przez chwilę tańczył w miejscu, a potem, potrząsając łbem, stanął dęba. W rozpalonym nieruchomym powietrzu nagle rozbrzmiał jej śmiech.

Jest wspaniała, pomyślał, robiąc maksymalne zbliżenie. Nie patrzyła w jego stronę, chyba naprawdę zapomniała o obecności kamery. Twarz miała zwróconą ku niebu. Chwilę później koń płynnie przeszedł do galopu, wzniecając tumany pyłu.

W tle widać było tylko suchą kamienistą ziemię i ostre kontury gór w oddali. Oto Ewa, pomyślał Phil. Jedyna kobieta na świecie.

Może jej raj był srogim i samotnym miejscem, lecz ona panowała w nim niepodzielnie.

Tylko raz, zupełnie jak gdyby zapomniała o jego obecności, spojrzała prosto w obiektyw i uśmiechnęła się - jej twarz wypełniała niemal cały kadr. Phil poczuł, że pocą mu się dłonie. Ktoś, kto miałby taką kobietę, nie pragnąłby niczego innego. Jedyną kobietę na świecie.

Nagłym ruchem ściągnęła lejce i zatrzymała się w miejscu.

Machinalnym gestem poklepała konia po szyi.

- I jak, panie Hollywoodzki? Phil wciąż ją filmował.

- Tylko na tyle cię stać?

- A o czym myślałeś?

- Nie zrobisz jakiejś sztuczki? - spytał, filmując ją pod innym kątem.

Tory posiała mu rozbawione spojrzenie.

- Jeśli chcesz zobaczyć, jak ktoś stoi na siodle na jednej nodze, lepiej wybierz się do cyrku.

- Wystarczyłoby mi kilka niewysokich skoków... o ile się odważysz.

Parsknęła śmiechem, mierzwiąc jasną grzywę ogiera.

- Miała być jazda, a nie woltyżerka - wypomniała z uśmiechem i zawróciła konia. - Ale niech ci będzie.

Koń jednym długim susem przesadził ogrodzenie.

- Może być? - zawołała, wracając.

- Jeszcze raz - polecił Phil, przyklękając na kolano.

Tory wzruszyła ramionami i ponownie podprowadziła konia do zagrody.

- Skoro jest taki skoczny, to co go trzyma w zagrodzie? - spytał, opuszczając kamerę i osłaniając oczy przed słońcem.

- Wie, że nigdzie nie będzie mu lepiej - stwierdziła, pozwalając ogierowi trochę podreptać w miejscu, i znowu poklepała go po szyi. - Popisuje się przed kamerą. Starczy ci, Kincaid?

- Nie masz już nic ciekawego do pokazania? - spytał, unosząc kamerę.

- Cóż. - Tory zastanawiała się przez chwilę, potem uśmiechnęła się przeciągle. - A co powiesz na to?

Jedną ręką trzymając wodze, drugą zaczęła rozpinać bluzkę.

- Podoba mi się. Poprzestała na trzech guzikach.

- Nie chciałeś filmu tylko dla dorosłych, prawda? - zażartowała, przesuwając nogę nad siodłem, i zsunęła się na ziemię.

- To moje prywatne nagranie - przypomniał. - Cenzorzy nigdy go nie zobaczą.

Zaśmiała się.

- Odłóż tę zabawkę, Kincaid - powiedziała, gdy ją okrążał, wciąż z kamerą.

- Popatrz na mnie. - Uśmiechnął się lekko. - Boże, jaka ty jesteś piękna. Musisz zagrać w moim filmie.

- Nie ma mowy. Chyba że zaczniesz filmować rozprawy sądowe.

- Potrafię być bardzo stanowczy.

- Raczej uparty. - Wpuściła konia do zagrody. Phil odniósł sprzęt do auta i wrócił do Tory. Objęli się bez słowa i pocałowali.

- Gdybyśmy mogli wymknąć się stąd choć na kilka dni, tylko we dwoje - zamruczał.

- Obowiązki, Phil - odparła cicho. - Każde z nas ma swoje obowiązki, swoją pracę.

Chciał powiedzieć: pal sześć pracę, nie jest najważniejsza, ale nie śmiał. Nie tak się umawiali.

- Gdybym do ciebie zadzwonił, do Albuquerque, spotkałabyś się ze mną?

Zawahała się.

- Tak - odparła, uświadamiając sobie, że czuje ból. - Phil, pocałuj mnie.

Dotyk jego ust pomógł stępić cierpienie. Wciąż mają tych kilka tygodni, pocieszała się w myślach, zarzucając mu ramiona na szyję.

Wciąż mają czas, zanim... Z jękiem przylgnęła do niego, chcąc o wszystkim zapomnieć.

- Muszę odłożyć uprząż - odezwała się po chwili, odetchnęła głęboko i odsuwając się od niego, uśmiechnęła się drżąco. - A może zachowasz się jak prawdziwy macho i poniesiesz siodło?

- Reżyserzy nie są od noszenia sprzętu - zażartował, próbując przyciągnąć ją do siebie.

- Łap się za to siodło, Kincaid - odparła, podając mu lejce. - Wytęż te swoje wielkie muskuły.

- Wielkie, powiadasz? - Uśmiechnięty wziął siodło i ruszył za nią do stajni, myśląc, że Bicks miał rację: kiedy szła, było na czym zawiesić oko.

- Tu je połóż. - Powiesiła lejce na drewnianym kołku.

Phil pozbył się siodła i rozejrzał się. Stajnia była duża, przyjemnie chłodna, drewniany strop był wysoko nad ich głowami.

- A gdzie zwierzęta? - spytał, podchodząc do pustego boksu.

- Matka ma tylko kilka sztuk bydła - wyjaśniła Tory. - Teraz się pasą. Kiedyś mieliśmy więcej koni, ale matka rzadko jeździ. Kodeks ma całą stajnię praktycznie do swojej dyspozycji.

- Nigdy nie byłem w stajni.

- Biedaczek. Obejrzał się zdziwiony.

- Nie sądziłem, że tu będzie tak czysto. Roześmiała się, a potem jej śmiech podchwyciło echo.

- Moja matka wypowiedziała prywatną wojnę brudowi - odparła rozbawiona; przyjemnie było myśleć o Helen bez goryczy. - Gdyby ojciec jej pozwolił, nawet w oknach na strychu wisiałyby zasłonki.

Phil zatrzymał się przy drabinie i sprawdził, czy utrzyma jego ciężar.

- Co jest na górze?

- Siano. Wiesz, co to jest? - spytała sucho Tory.

- Nie bądź taka zadowolona z siebie. - Zafascynowany wdrapał się na strych. - Niesamowity widok - powiedział, stając w miejscu, z którego można było podziwiać całą okolicę.

- Kiedyś często tu przychodziłam. - Stanęła za nim i wyjrzała zza jego ramienia.

- Po co?

- Patrzyłam na świat albo spałam. Zaśmiał się cicho i obrócił w jej stronę.

- Tylko ty potrafisz zrobić ze spania dziedzinę sztuki.

- Poświęciłam temu sporą część życia - przyznała, biorąc go za rękę.

Wciągnął ją w ciemny kąt.

- Zawsze chciałem zrobić na strychu jedną rzecz - oznajmił.

- Phil, w domu jest moja matka.

- Tutaj jej nie widzę. - Złapał ją za bluzkę i przyciągnął do siebie.

- Phil...

Popchnął ją lekko, tak iż wylądowała na stercie siana.

- Ej, czekaj no chwilę - protestowała, podnosząc się na łokciach.

- Ta sceneria ma w sobie coś podniecającego. - Przycisnął ją własnym ciałem. - Gdybym reżyserował tę scenę, zaczęłaby się tak. - Pocałował ją, mocno, gorąco, aż jęknęła. - Oświetlenie ustawiłbym tam, żeby wyglądało tak, jak gdyby promień słońca padał właśnie tutaj. - Powiódł palcem po jej szyi. - Wszystko inne miałoby matowy odcień złota, zupełnie jak twoja skóra.

Trzymała go na wyciągnięcie ramion, chociaż jej serce także zaczęło bić szybciej.

- Phil, to nie jest właściwy moment.

Lekko ucałował kąciki jej ust. Podniecała go myśl, że musi ją przekonywać. Jego dłoń ostrożnie wśliznęła się pod rąbek jej bluzki i odnalazła ciepłą pierś. Oczy jej pociemniały, dłonie, które opierały się na jego ramionach, przestały go odpychać.

- Uwielbiam patrzeć, jak reagujesz na mój dotyk - powiedział. - To doprowadza mnie do szaleństwa.

Wiedział, że nie byłby w stanie niczego jej odmówić. Nie był w stanie przestać o niej myśleć. Nie potrafił zapanować nad drżeniem rąk, ilekroć jej dotykał. Teraz też drżą, choć to przecież nie jest pierwszy raz, kiedy się kochają. Sądził, że przestanie jej tak rozpaczliwie pragnąć, a za każdym razem pożądanie stawało się coraz silniejsze, narastało, dopóki całkowicie się w niej nie zatracił.

Czuł woń siana, subtelny i podniecający zapach jej perfum, słyszał jej cichy szept, gdy ściągała z niego koszulę. Nie czuł słońca, które padało na jego nagie plecy, liczyły się tylko niecierpliwe dotknięcia jej rąk.

Całując ją, zaczął mocować się z zapięciem dżinsów. Ona była naga, jeśli nie liczyć małego skrawka materiału trzymającego się nisko na biodrach dzięki dwóm wąskim paseczkom. Zaczął zsuwać z niej majteczki, centymetr po centymetrze, składając pocałunki na jej rozpalonej skórze.

Niemalże zdarła z niego spodnie i usiadła na nim, całując go po szyi. Chwycił ją za biodra i uniósł lekko. Krzyknęła, gdy w nią wszedł, i odchyliła głowę do tyłu. Kiedy doszła, na jej skórze połyskiwały kropelki potu. W gorączkowym pośpiechu przewrócił ją na plecy i przygniatając ją swoim ciężarem, dał jej nową rozkosz, silniejszą niż za pierwszym razem.

Gdy leżeli przytuleni, mokrzy, z trudem łapiąc oddech, było jej tak dobrze, że łzy zakręciły jej się w oczach. Zamrugała i pocałowała go w ramię.

- Okazuje się, że na strychu można nie tylko spać.

Phil zaśmiał się miękko. Przewrócił się na plecy i przyciągnął Tory mocno, by jeszcze przez chwilę mieć ją tylko dla siebie.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Jedną z ostatnich scen w filmie miała być pełna napięcia sekwencja przed barem Hernandeza. Phil wolał kręcić w nocy raczej niż za dnia, przy użyciu filtrów - aktorom łatwiej będzie wczuć się w atmosferę, a film zachowa brutalny realizm, na którym mu zależało.

Od samego początku wszystko szło nie tak.

Dwa razy dźwiękowcom popsuł się sprzęt. Doświadczona aktorka drugoplanowa notorycznie myliła tekst, aż wreszcie zeszła z planu, klnąc pod nosem. W lampie wybuchła żarówka, zasiewając plan okruchami szkła, które trzeba było dokładnie wyzbierać. A z Marlie po prostu nie sposób się było dogadać.

- Słuchaj - powiedział w końcu Phil. - Co się z tobą dzieje, do cholery?

- Nic mi nie wychodzi - stwierdziła wściekła, kopiąc jakiś kamyk. - Niech to szlag, coś mi tu nie pasuje.

- Mordujemy się od ponad dwóch godzin. Wszyscy powoli mają serdecznie dość tej sceny.

Jego cierpliwość także była już na wyczerpaniu. Najpóźniej za dwa dni musi wracać do Kalifornii. Powinien się cieszyć, że film będzie już na ukończeniu, a był spięty, rozdrażniony i tylko szukał kogoś, na kim będzie mógł wyładować swoją złość.

- Weź się w garść i zrób to jak należy - oznajmił cierpko.

- Chwila, moment! Nie narzekam na cholerne duble, na ten parszywy śmierdzący bar, na tę dziurę, do której mnie zawlokłeś, bo wierzę w ten scenariusz. Haruję jak koń pociągowy, bo wiem, że mnie potrzebujesz. Ta rola jest dla mnie przepustką do pierwszej ligi, ja to po prostu czuję.

- Chcesz przepustki? - odparł gniewnie Phil. - To na nią zapracuj.

- Już na nią zapracowałam - oznajmiła podniesionym głosem.

Kilka osób obejrzało się, ale nikt nie odważył się podejść. - Nie zamierzam tolerować twoich fochów tylko dlatego, że masz problemy osobiste.

Oczy mu się zwęziły.

- Będziesz musiała je tolerować.

- Coś ci powiem, Kincaid. - Dźgnęła go palcem w pierś. - Ja nic nie muszę, bo wnoszę do tego filmu co najmniej tyle co ty. Ludzie mają gdzieś to, czyje nazwisko pojawi się pierwsze. Gwiazdą tego filmu jest Kate Lohman, a Kate Lohman to ja. Nie zapominaj o tym i nie odstawiaj mi tutaj takiego ważniaka.

Kiedy chciała odejść, Phil chwycił ją za ramiona. Jego oczy stały się zimne jak lód. Przez chwilę patrzył na jej zaciętą twarz i złagodniał.

- A niech cię, Marlie - westchnął. - Aleś się wczuła w rolę. No dobrze, słucham, co ci nie pasuje?

Uśmiechnęła się lekko.

- Chciałam z tobą pracować, bo nie znam lepszego reżysera. Nie sądziłam, że w dodatku cię polubię. No dobrze - spoważniała - kiedy Sam wychodzi za mną z baru i łapie mnie, przestaje nad sobą panować. Jest wściekły, ostro i szorstko mówi wszystko, co dusił w sobie przez lata.

- Nie dajesz mu żyć, odkąd wrócił do miasteczka - przypomniał Phil. - Ma tego dość. W następnej scenie idzie za tobą do twojego pokoju i kochacie się. Więc wygrałaś.

- Czyżby? - zastanowiła się Marlie. - Kate to twarda kobieta. I nie bez powodu. Ale na pewno nie jest popychadłem.

- No i co z tego?

- No a to, że on przyłazi za mną, wyzywa mnie od najgorszych, od zimnych, wyrachowanych dziwek, jeśli dobrze pamiętam, a ja siedzę jak to cielę i ocieram zapłakane oczęta.

Phil uśmiechnął się wreszcie.

- A jak byś zareagowała?

- Dałabym palantowi w gębę. Roześmiał się dźwięcznie.

- Tak, jestem skłonny w to uwierzyć.

- Rozumiem łzy, ale i złość. Jego słowa są niebezpiecznie blisko prawdy. Kate nienawidzi siebie samej i jego za to, że jej to wytyka.

Phil już obmyślał, jak wprowadzić zmiany. Zawołał Sama i wyjaśnił mu, o co chodzi.

- Nie poniesie cię? - zwrócił się Sam do Marlie. - Nie ukatrupisz mnie na miejscu?

- Postaram się. - Uśmiechnęła się z cieniem triumfu.

- Kiedy cię uderzy - wtrącił Phil - macie patrzeć na siebie w kamiennym milczeniu przez dobre dziesięć sekund. Potem wycierasz usta wierzchem dłoni, wolno, nie przerywając kontaktu wzrokowego.

Zacznijmy od ujęcia, kiedy Marlie wychodzi z baru. Biiicks!

- Cisza... Wszyscy na miejsca... Klaps!

Phil stał przy operatorze i śledził rozwój sceny.

Marlie wychodzi na ulicę, sztywno wyprostowana, oczy jej płoną. Idzie chodnikiem. Kiedy Sam ją łapie, obraca się i staje z nim twarzą w twarz. Jej ogień musiał widocznie udzielić się Samowi, bowiem jego kwestie brzmią jeszcze brutalniej, jeszcze więcej w nich emocji. Wcześniej ta scena sprowadzała się do ukazania męskiego gniewu, teraz zauważało się także postać kobiecą.

Całość była przesycona erotyzmem.

Kiedy Marlie uderzyła Sama, wszyscy na planie aż wstrzymali oddech - ten gest był taki nieoczekiwany, a zarazem idealnie pasował do postaci Kate Lohman. Było widać, że partner chce jej się zrewanżować tym samym, lecz po prostu nie jest w stanie. Kate go prowokuje, ale równocześnie widać, jak nerwowo przełyka ślinę. On wyciera usta, nie odrywając od niej oczu.

- Cięcie! - Phil zaklął z podziwu, podbiegając do Marlie i chwytając ją za ramiona. Pocałował ją mocno. - Fantastycznie. - Pocałował ją jeszcze raz. - Fantastycznie!

Roześmiany spojrzał na Sama.

- Precz ode mnie z tymi ustami - ostrzegł Sam, pocierając wargi.

- Piekielnie ciężką rękę ma ta dziewczyna. Słyszałaś kiedyś o markowaniu ciosów? No wiesz, to jednak jest showbiznes.

- Trochę mnie poniosło.

- Miałem ochotę ci oddać.

- Wiem. - Śmiejąc się, odgarnęła włosy z twarzy.

- Okej, no to lecimy dalej. - Phil wrócił do operatora. - Wszyscy na miejsca.

- Nie możemy zrobić dubla tego ciosu? - zażartowała Marlie. - Łatwiej byłoby się wczuć.

- Żądam dublera! - ryknął Sam.

W biurze Tory zajęła się czytaniem długiego, szczegółowego pisma od prokuratora. List napisany był kwiecistym stylem i pełen prawniczego żargonu, lecz przesłanie było jasne: sprawa stanie na wokandzie. Może da się odwlec rozprawę o kolejne dwa miesiące, ale do ugody nie dojdzie. Tory poczuła przyjemny dreszczyk. Stęskniła się za pracą, poza tym miała przeczucie, że po powrocie do Albuquerque będzie potrzebowała jakiegoś skomplikowanego i czasochłonnego zajęcia.

Czyli już za jakiś miesiąc. Nie, poprawiła się w myślach.

Pierwszy wyjedzie Phil, jutro, najpóźniej pojutrze. Już teraz była sobie w stanie wyobrazić, jak trudno będzie zapełnić pustkę, która pojawi się w jej życiu. Musiała sobie przypomnieć, że na samym początku ustalili reguły gry. Wciąż ma swoją pracę, swoje życie. I swoją samotność, pomyślała, potrząsnęła głową i zaczęła czytać pismo od początku.

Merle chodził nerwowo w tę i z powrotem, rzucając szefowej ukradkowe spojrzenia. Umówił się z Marlie, żeby przyszła do niego po pracy. Nie przewidział, że Tory może się tak zasiedzieć nad papierami. Nie miał pojęcia, jak taktownie pozbyć się szefowej. Kiedy po raz tysięczny wyjrzał przez okno, zobaczył, że lampy rozstawione przez filmowców kolejno gasną. Pochrząkując i przestępując z nogi na nogę, zagadnął Tory:

- Pewnie padasz z nóg.

- U - hm.

- Wieczór taki spokojny, nic się nie dzieje - spróbował jeszcze raz, nerwowo bawiąc się guzikami koszuli.

- Aha.

Wniósł oczy ku sufitowi.

- Może dasz sobie spokój i pojedziesz do domu? Tory w dalszym ciągu robiła jakieś notatki.

- Chcesz się mnie pozbyć, Merle T.?

- Ee, nie. No coś ty. - Wlepił wzrok w zakurzone noski butów.

- Umówiłeś się na randkę? - spytała łagodnie, nie odrywając się od pracy.

- Coś w tym guście. Tak, chodzi o randkę.

- No to zmykaj, śmiało.

- Ale... - Urwał i gniewnym ruchem wepchnął ręce do kieszeni.

Podniosła wzrok znad dokumentów i przyjrzała mu się uważnie.

Wreszcie doczekał się tych swoich wąsów. Może nie były to wąsiska jego marzeń, ale rzeczywiście przydawały dojrzałości twarzy, która zawsze przypominała jej mordkę pluszowego misia. Wciąż się garbił i rumienił, ale już nie uciekał wzrokiem jak kiedyś. W jego spojrzeniu wyczytała zniecierpliwienie i zakłopotanie.

- Z Marlie? - spytała łagodnie.

- Aha.

- Jak będziesz się czuł, kiedy ona wyjedzie? Merle wzruszył ramionami i spojrzał w okno.

- Będzie mi jej brakowało. To wspaniała kobieta. - W jego głosie nie brzmiała rozpacz, lecz spokój, jak gdyby już dawno pogodził się z myślą o rozstaniu.

Dziwne, pomyślała. Zupełnie jak gdyby zamienili się z Merle'em charakterami.

- Nie musisz tu siedzieć, Merle - powiedziała lekkim tonem. - Jeśli umówiliście się na późną kolację, to możesz śmiało...

- Owszem, umówiliśmy się - przerwał. - Tutaj.

- Och. Już rozumiem. - Nie zdołała ukryć uśmiechu. - Wygląda na to, że komuś przeszkadzam.

Przestąpił z nogi na nogę.

- Oj, Tory... - jęknął.

- Nic nie szkodzi. - Wstała zza biurka i powiedziała z udawanym wyrzutem: - Wiem, kiedy jestem niemile widziana. Pójdę do mojego pokoju i sama to wszystko dokończę.

Merle był rozdarty.

- Może zjadłabyś z nami? - zaproponował w końcu. Tory odłożyła stertę papierów, podeszła do niego i opierając dłonie na jego ramionach, ucałowała go w oba policzki.

- Merle T. - powiedziała miękko - prawdziwy z ciebie skarb.

Gdy uśmiechnął się, mile połechtany, otworzyły się drzwi.

- A nie mówiłam, Phil? - odezwała się Marlie. - Merle nie może się opędzić od pięknych kobiet. Musi pani stanąć w kolejce, pani szeryf. - Podeszła do Merle'a i wzięła go pod rękę. - Dzisiaj ja byłam pierwsza.

- To może ja się nią zajmę? - wtrącił Phil, który wszedł tuż za nią. - Chociaż tak mogę ci się odwdzięczyć za to, jak dzisiaj zagrałaś.

- Prawdziwy altruista - westchnęła Marlie. - Zawsze gotowy do poświęceń.

Tory parsknęła jak kotka.

- Może pozwolę, żeby postawił mi drinka - powiedziała, pakując dokumenty do skórzanej aktówki, potem oparła się o rant biurka. - I kolację.

- Może coś na zimno? - zaproponował półgłosem Phil.

Roześmiała się. W tej samej chwili zadzwonił telefon.

- Biuro szeryfa, słucham? - Westchnęła. - Tak, panie Potts. - Merle jęknął i przewrócił oczami. - Rozumiem. I co to za hałasy? - Milczała chwilę. - Drzwi i okna pan pozamykał? Nie, panie Potts, nie chcę, żeby wziął pan strzelbę i wyszedł na dwór. Tak, zdaję sobie sprawę, że mężczyzna musi bronić swojej własności.

- Spojrzała groźnie na Merle'a, który parsknął sarkastycznie. - Już ja się tym zajmę. Będę u pana za dziesięć minut. Nie, nie będę hałasować, proszę siedzieć w domu i czekać.

- Złodzieje owiec? - mruknął Merle.

- Włamywacze - poprawiła, wyjmując broń z szuflady.

- I co zamierzasz z tym zrobić, jeśli łaska? - odezwał się Phil.

- Oby nic. - Spokojnie włożyła naboje do magazynka.

- No po co... Chwileczkę: mam rozumieć, że ta broń nie była naładowana?

- Oczywiście. Nikt rozsądny nie trzyma naładowanego pistoletu w otwartej szufladzie biurka.

- Zagoniłaś mnie do celi, grożąc mi pistoletem bez nabojów?

Uśmiechnęła się leniwie, wsuwając broń do kabury.

- Żałuj, że nie widziałeś swojej miny. Wyglądałeś przesłodko.

- A gdybym nie ustąpił? - spytał, podchodząc do niej.

- Coś bym wymyśliła. Merle, miej oko na wszystko, zanim wrócę.

- Szkoda twojego czasu.

- To część mojej pracy, Merle.

- Skoro to strata czasu, to po co zabierasz broń?

- spytał Phil.

- Bo wygląda imponująco.

- Tory, nigdzie nie pojedziesz z tą flintą u boku.

- To nie flinta, nie jestem myśliwym, tylko szeryfem.

- Tory, bądź poważna! - Wściekły próbował nie dopuścić jej do samochodu.

- Słuchaj, mówiłam Pottsowi, że będę u niego za dziesięć minut.

I tak będę musiała jechać jak wariatka.

Ani drgnął.

- A jeśli to naprawdę włamywacze?

- Właśnie dlatego tam się wybieram.

- Jadę z tobą.

- Phil, nie mam na to czasu.

- Jadę i koniec dyskusji.

Widząc jego nieugiętą minę, poddała się.

- Okej, chwilowo mianuję cię moim zastępcą. Wsiadaj i rób, co mówię.

Wśliznął się do samochodu.

- Nie dostanę odznaki? - spytał, gdy włączała silnik.

- Użyj wyobraźni - zażartowała.

Ruszyli. Wkrótce opuścili teren zabudowany i choć pewnie trzymała kierownicę, Phil z coraz większym niepokojem zerkał na prędkościomierz.

- A jeśli będziesz musiała użyć tego żelastwa? - spytał nagle.

- Zrobię, co będę musiała.

- Ile ci zostało tej zabawy w szeryfa? Spojrzała na niego, ale nie oderwał wzroku odjezdni.

- Trzy tygodnie.

- W Albuquerque będzie ci lepiej - rzekł półgłosem, w duchu dodając: bezpieczniej.

Tory pomyślała o kliencie, który omal nie udusił jej gołymi rękami, zanim oderwali go od niej strażnicy więzienni, ale się nie odezwała. Niemal nie zwalniając, skręciła w wąską, pożłobioną koleinami drogę. Phil zaklął, uderzając bokiem o drzwi.

- Powinieneś zapiąć pasy - zauważyła z roztargnieniem.

Jego odpowiedź była krótka i zdecydowanie nieuprzejma.

Malutki domek na ranczu jarzył się światłami. Tory zahamowała przed nim z piskiem opon.

- Myślisz, że już uciekli? - zagadnął cicho Phil, masując obolałe ramię.

- Najwyżej powyłapuję ich, wracając.

Tory wchodziła już po schodkach prowadzących na ganek.

Zapukała i przedstawiła się przez zamknięte drzwi. Kiedy Phil do niej dołączył, drzwi uchyliły się o kilka centymetrów.

- Panie Potts - zaczęła.

- A ten to co za jeden? - spytał niespokojnie pan domu.

- Mój nowy zastępca - skłamała gładko. - Sprawdzimy, co się dzieje na posesji.

Potts uchylił drzwi o kolejnych kilka centymetrów. Z głębi domu wychynęła stareńka, poorana zmarszczkami twarz i lśniąca, czarna lufa strzelby.

- Słyszałem ich. Schowali się w tamtych krzakach.

- Zajmiemy się tym, panie Potts. - Dotknęła strzelby. - Może ja ją wezmę?

Potts ani myślał rozstać się z bronią.

- Muszę się czymś bronić.

- Owszem, ale w domu nikogo nie ma, prawda? A mnie ta strzelba naprawdę by się teraz przydała.

Niechętnie oddał broń.

- Ale w razie czego wal pani do nich z obu luf! Drzwi się zatrzasnęły, potem szczęknęły zasuwy w trzech kolejnych zamkach.

- Uroczy staruszek - mruknął Phil. Tory wyjęła naboje ze strzelby.

- Za długo jest sam - powiedziała. - Chodźmy się rozejrzeć.

- Dorwij ich, szefowo. Parsknęła śmiechem.

- Tylko nie plącz mi się pod nogami, Kincaid.

Była bardzo skrupulatna. Z nienabitą strzelbą w jednej ręce i z latarką w drugiej zajrzała za każde drzwi i przez każde okno. Phil tak się w nią zapatrzył, że wszedł prosto na stos pustych puszek po farbie.

Narobił okropnego hałasu i zaklął pod nosem. Tory poświeciła na niego latarką.

- Poruszasz się jak kot, Kincaid - powiedziała z podziwem.

- Ten facet zabarykadował się tonami śmieci. Włamywacze nie mają szans.

Tory zachichotała i ruszyła dalej. Obeszli dom, przedzierając się przez ustawione przez gospodarza zasieki ze starych części samochodowych, wypaczonych desek i pordzewiałych narzędzi.

Nabrawszy pewności, że nikt nie próbował włamać się do tego domostwa co najmniej od ćwierćwiecza, zaczęła sprawdzać resztę posesji.

- Szkoda twojego czasu - mruknął Phil.

- Jak coś robić, to porządnie.

Szła dalej, świecąc sobie latarką. Zrezygnowany Phil podążał za nią, myśląc, że zna przyjemniejsze sposoby spędzania z kobietą ciepłej letniej nocy. W dodatku była pełnia, księżyc wydawał się zupełnie biały. Phil chciał się z nią kochać pod takim spokojnym milczącym księżycem, w nieruchomym rozgrzanym powietrzu.

- Tory - wyszeptał, opierając dłoń na jej ramieniu.

- Ciii!

Zesztywniała wpatrzona w usychający krzak dokładnie przed nimi. W tej samej chwili Phil zauważył, że coś się za nim poruszyło, i odruchowo zasłonił ją własnym ciałem.

Usłyszeli jakiś dźwięk, zaledwie cichutki szelest, jak gdyby ktoś stąpał po suchych liściach. Tory sięgnęła do kieszeni i wsunęła dwa naboje do strzelby, potem ją przeładowała. Czarny metal połyskiwał srebrzyście. Gdy Phil czekał, gotowy do ataku, Tory wycelowała strzelbę w księżyc i wypaliła. Nocnym niebem targnął huk.

Zza krzaka wyłoniła się brudna skołtuniona owca i becząc przeraźliwie, znikła w ciemnościach.

- Kolejny zdesperowany przestępca ucieka stróżom prawa - stwierdziła sucho Tory.

Phil ryknął śmiechem. Śmiał się, dopóki nie poczuł, że uchodzi z niego całe napięcie.

- I to owczym pędem - zażartował.

- Bardzo śmieszne. - Opuściła broń. Ręce jej drżały, w gardle zaschło. - Cóż, wracajmy powiedzieć Pottsowi, że jego dom jest bezpieczny. A potem poproszę o tego obiecywanego drinka.

Phil oparł dłonie na jej ramionach.

- Wszystko w porządku?

- Jasne.

- Drżysz.

- To nie ja. To ty - odparła i uśmiechnęła się do niego.

- Napędziła ci niezłego stracha - stwierdził.

- No pewnie. - Patrzyła mu prosto w oczy, uśmiechając się coraz pogodniej. - Ty się nie bałeś?

- I to jak! - Zaśmiał się i pocałował ją w usta. - Raczej nie nadaję się na zastępcę szeryfa.

- No nie wiem. Już pierwszego dnia wykurzyłeś z ukrycia owcę.

- Oddaj temu szurniętemu staruszkowi jego broń i wynośmy się stąd.

Potrzeba było dziesięciu minut i wielkiej dyplomacji, zanim Potts dał się przekonać, że niebezpieczeństwo zostało zażegnane.

Ucieszony, iż jego strzelba okazała się użyteczna - bardziej niż z tego, iż intruzem okazała się owca - zamknął się w domu.

Tory ruszyła w kierunku miasteczka.

- Tak sobie myślę, że to idealne zwieńczenie mojego pobytu we Friendly - zauważył Phil. - Niebezpieczeństwo i emocje ostatniej nocy przed moim wyjazdem.

Tory mocniej zacisnęła palce na kierownicy.

- Jutro wyjeżdżasz.

Doszukiwał się żalu w jej głosie, lecz na próżno. W dalszym ciągu wpatrując się w widok za oknem, dodał, siląc się na równie obojętny ton:

- Skończyliśmy zdjęcia na dzień przed planowanym terminem.

Jutro wracam. Chcę być przy Huffmanie, kiedy będzie oglądał ten film.

- Zrozumiałe. - Czuła rozdzierający ból. - Pewnie masz jeszcze dużo roboty, zanim będzie skończony.

- Zostały mi jeszcze sceny w studiu - przyznał, usiłując nie okazać smutku. - Potem montaż, edycja dźwięku... Ty pewnie też będziesz miała prawdziwe urwanie głowy, kiedy wrócisz do Albuquerque.

- Na to wygląda. - Wpatrywała się w snopy światła omiatające szosę. - Zastanawiam się, czy nie zatrudnić dodatkowego pracownika.

- To sensowny pomysł. - Czuł dziwne ściskanie w żołądku, ale wmawiał sobie, że to tylko głód. - Pewnie masz zaległości i niełatwo je będzie odrobić.

- To fakt, czeka mnie pół roku harówki, zanim nad wszystkim zapanuję. A ty pewnie zaraz zabierzesz się za nowy film.

- Casting już trwa - przyznał półgłosem. - Tym razem będę również producentem.

Tory uśmiechnęła się.

- Nikt ci nie będzie wisiał nad głową. Phil odwzajemnił uśmiech.

- Pożyjemy, zobaczymy.

W milczeniu pokonali kolejny kilometr. Nagle Tory zwolniła i skręciła w węższą boczną drogę. Kiedy samochód się zatrzymał, Phil rozejrzał się wokół, potem spojrzał na Tory.

- Co tu robimy?

- Postój. - Odwróciła się i zarzuciła mu ręce na szyję.

- Nie ma jakiegoś paragrafu na osoby wykorzystujące służbowy samochód do nieprzyzwoitych celów? - Już szukał ustami jej ust.

- Rano zapłacę grzywnę. - Uciszyła go długim, namiętnym pocałunkiem.

A potem, zupełnie jak gdyby to było wcześniej ustalone, zwolnili tempo. Całowali się coraz bardziej podnieceni, niemal się nie dotykając. Tory miała cudowne usta, delikatne i słodkie jak miód.

Chciał się nimi nacieszyć, wiedząc, że nigdy nie zapomni ich smaku.

Tory wodziła wargami po jego twarzy. Znała ją lepiej niż własną, kształt policzków, podbródka, każdą zmarszczkę. Miała ją przed oczami, nawet kiedy przymrużyła powieki i wiedziała, że wystarczy tylko zamknąć oczy, by za rok, za dziesięć lat, mogła znowu przywołać jego obraz. Powiodła koniuszkiem języka po jego szyi, chcąc zapamiętać jej słonawy smak. Dłońmi już szukała guzików u jego koszuli. Rozpięła ją i przycisnęła dłonie do jego torsu, unosząc twarz i czekając na następny pocałunek.

Jej palce znaczyły ognisty szlak na jego skórze. Od jej pocałunków kręciło mu się w głowie. Oddech miał przyśpieszony.

Poruszył się, przeklął pod nosem ciasnotę panującą w samochodzie i przyciągnął ją do siebie. Przycisnął usta do jej szyi i całował ją, dopóki nie zaczęła pojękiwać. Przez chwilę trzymał dłoń na jej piersi, a potem zaczął powoli rozpinać kolejne guziki u jej bluzki, opuszkami palców gładząc obnażoną skórę.

Poddawała się jego gorączkowym pieszczotom, czując, jak mocuje się z zapięciem jej dżinsów. Jęknęła, gdy ciepłe palce odnalazły najintymniejszy zakątek jej ciała. Była podniecona i sfrustrowana, że każe jej tyle czekać. A on pieścił ją, sam nie pozwalając się dotykać. To była ich ostatnia wspólna noc. Oboje chcieli, by trwała wiecznie.

Serce waliło mu jak oszalałe, puls rozsadzał skronie. A gdy Tory przestała drżeć i znieruchomiała, wsłuchana w swoje ciało, pomyślał, że nikt nie odbierze mu tej chwili, poczucia, że ona należy tylko do niego. Nie chciała jego miłości, ale mógł nasycić jej pożądanie.

I nagle przestał się zastanawiać, przestał analizować. Wiedział tylko, że musi ją mieć, natychmiast, zanim przeminie ten magiczny moment. I nie chodziło o księżycowy blask, który wlewał się przez otwarte okna, ani o dziwną, nieziemską ciszę, która ich spowiła.

Prawdziwą magią było uczucie, przed którym się bronili, którego nie śmieli nazwać po imieniu.

W gorączkowym pośpiechu zaczął rozbierać i ją, i siebie, a potem wziął ją na siedzeniu samochodu jak podniecony nastolatek.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Czas płynął sennie i leniwie. Światło księżyca muskało jej zamknięte powieki, chłodne nocne powietrze owiewało nagą skórę.

Tory błądziła gdzieś między jawą a snem, wiedząc, że spoczywa w ramionach Phila, czując, jak owiewa jej szyję oddechem.

Mieli do wyboru dwa względnie wygodne łóżka. Mogli spędzić tę ostatnią wspólną noc w hotelu, lecz woleli przespać się w samochodzie, na szorstkich fotelach ze skaju. Gdy zasypiali, ranek wciąż wydawał się bardzo daleki.

Otworzyła oczy i spojrzała na Phila. W świetle księżyca wydawał się bardzo blady. Zanim zdążył się odezwać, Tory zamknęła mu usta pocałunkiem i kochali się jeszcze raz, cicho, bez pośpiechu i czulej niż kiedykolwiek.

A potem znowu trochę podrzemali, nie chcąc przyznać, że noc powoli dobiega końca. Kiedy Tory się obudziła, niebo zaczynało szarzeć.

Jeszcze kilka godzin i wszystko się skończy, pomyślała.

Siedziała nieruchomo, nie chcąc go obudzić, i patrzyła, jak spokojnie oddycha. Nic nie powstrzyma wschodu słońca ani jej kochanka przed wyjazdem. Po prostu to drugie musi przyjmować równie naturalnie jak to pierwsze. Zamknęła oczy, a Phil poruszył się nerwowo.

Śniło mu się, że chodzi po swoim domu na wzgórzach i zagląda do kolejnych pomieszczeń, szukając czegoś nieokreślonego i nie mogąc tego czegoś odnaleźć. Wszystko było takie swojskie: kolory, meble, bibeloty, które sam kupował, lecz wciąż mu czegoś brakowało.

Coś mu ukradziono? Coś zgubił? Szedł dalej, wsłuchany w głuche echo swoich kroków, bezradny, wściekły, bliski paniki.

Tory usłyszała, jak niewyraźnie powtarza jej imię, i przylgnęła do niego szczelniej. Obudził się natychmiast, zdezorientowany.

Pamiętał, że coś mu się śniło, lecz nie mógł sobie przypomnieć co.

- Już prawie świta - powiedziała cicho. Spojrzał na niebo.

Horyzont zaczynał już jaśnieć odcieniami bladego różu. Zbliżał się dzień, a z nim koniec ich ostatniej nocy.

- Kochaj się ze mną - wyszeptała Tory. - Jeszcze raz, zanim nadejdzie ranek.

Popatrzył na jej błyszczące podkrążone oczy i na sekundę zatrzymał w myśli ten obraz, by móc go przywołać, gdy inne wspomnienia zdążą w jego pamięci zetleć. Pochylił się i złożył na jej ustach słodki, choć zaprawiony goryczą pożegnalny pocałunek.

Niebo spłowiało i stało się niebieskie. Nad horyzontem rozbłysła feeria barw, nieboskłon jarzył się odcieniami złota i szkarłatu.

Wstawał świt, gdy kochali się po raz ostatni. Nowy dzień zastał ich splecionych ramionami, udających, że noc jeszcze nie dobiegła kresu.

Gdy skończyli, słońce stało już wysoko na niebie. Prawie się nie odzywając, ubrali się i wrócili do miasteczka.

Tory zatrzymała samochód przed hotelem i uśmiechnęła się do Phila.

- Wyspani to my dzisiaj nie będziemy. Zaśmiał się i pocałował ją w policzek.

- Było warto.

- Przypomnij sobie te słowa, kiedy będziesz jechał do Los Angeles i jęczał, że marzy ci się gorąca kąpiel.

Wysiedli z samochodu i wzięli się za ręce.

- Będę o tobie myślał - powiedział cicho Phil, gdy weszli i ruszyli w stronę schodów.

- Będziesz zapracowany.

- Nie aż tak zapracowany. - Zatrzymał się na piętrze. - Nie aż tak, Tory.

Uśmiechnęła się do niego.

- Cieszę się. Ja też będę o tobie myślała.

- A gdybym do ciebie zadzwonił...

- Mój numer jest w książce telefonicznej - przerwała. - No, trzymaj się z dala od kłopotów, Kincaid - dodała pogodnie, przekręcając klucz w zamku.

- Tory.

Chciał wejść za nią, ale zatrzymała się w drzwiach.

- Teraz się pożegnajmy. - Dotknęła jego policzka. - Tak będzie łatwiej. Poza tym powinnam się trochę przespać.

Phil także się uśmiechał.

- Jak wolisz.

- Życzę ci dużo szczęścia, Phil - powiedziała i zamknęła za sobą drzwi.

Trzymała się dopóty, dopóki nie położyła się na łóżku, a potem skulona szlochała, aż wreszcie zmorzył ją sen.

Gdy się obudziła, było już po południu. Pękała jej głowa. Poszła do łazienki i przez chwilę oglądała swoje odbicie w lustrze.

Wyglądała jak zmora: blada, oczy czerwone, powieki napuchnięte.

Ochlapała twarz lodowatą wodą i weszła pod prysznic, zastanawiając się, czy nie wziąć aspiryny.

Po aspirynie przestałaby ją boleć głowa i zaczęłaby myśleć, a tego nie chciała. Phil wyjechał, wrócił do swojego życia, a ona musi zrobić to samo. A że się w nim zakochała? Cóż, zwykły pech.

Phil, powiedziała bezgłośnie, zmieńmy naszą umowę, bo wszystko się zmieniło: zdążyłam się w tobie zakochać.

Westchnęła ciężko. Niby co miałaby zrobić? Uczepić się jego rękawa i ze łzami w oczach powtarzać, żeby jej nie opuszczał?

Tak jest lepiej, pomyślała, ubierając się i przypinając odznakę.

Rozstali się jak ludzie cywilizowani, najwyższy czas wracać do Albuquerque.

Usiłowała wykrzesać z siebie entuzjazm na myśl o pracy, lecz wciąż czuła się rozbita i nieszczęśliwa. Wróciła do łazienki, umalowała się starannie i uczesała włosy. Najpierw rozmowa z burmistrzem. Im szybciej załatwi tę sprawę, tym lepiej.

Minęło pół godziny, zanim przekonała burmistrza, że nie żartuje, i kolejny kwadrans, zanim uwierzył, iż Merle podoła obowiązkom szeryfa do następnych wyborów.

- Wiesz, Tory - powiedział w końcu Bud - przykro nam się będzie z tobą rozstawać. Chyba wszyscy mieliśmy cichą nadzieję, że zmienisz zdanie i zostaniesz. Byłaś dobrym szeryfem. Równie dobrym jak twój ojciec.

Podziękowała wzruszona i uścisnęła mu rękę.

- Podejrzewam, że przez jakiś czas niewiele będzie się u nas działo. Filmowcy też już się zwinęli - dodał z żalem. - Cóż, wpadnij do mnie przed samym wyjazdem.

Rzeczywiście, z miasteczka zniknęły samochody i przyczepy, scenografia i lampy. Friendly powróciło do swojego sennego rytmu, jak gdyby ostatnie tygodnie w ogóle się nie zdarzyły. Tory chciała przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagłe zatrzymał się przy niej samochód. Osłoniła oczy przed słońcem i zobaczyła, że wysiada z niego Tod.

- Pani szeryf, szukałem pani!

- Stało się coś złego?

- Nie. - Uśmiechnął się promiennie. - Same dobre rzeczy, chciałem, żeby pani o tym wiedziała. Mój tata... dużo rozmawialiśmy i w końcu pojechaliśmy do tych ludzi, których numer nam pani dała.

- I jak było?

- Jedziemy na następne spotkanie. I mama też.

- Bardzo się cieszę. - Lekko pogłaskała jego policzek. Podniósł na nią szeroko otwarte oczy.

- On... naprawdę mnie kocha. Nigdy o tym nie wiedziałem. A moja mama pytała, czy nie odwiedziłaby nas pani kiedyś. Chce pani podziękować.

- Zobaczymy. - Milczała chwilę. - Niedługo wyjeżdżam. Za parę dni.

Mina mu zrzedła.

- Na zawsze?

- Tu mieszka moja matka, tu leży mój ojciec. Będę czasem wracała z wizytą.

- Ale nie na zawsze?

- Nie. Nie na zawsze - powtórzyła łagodnie. Tod opuścił wzrok.

- Wiedziałem, że kiedyś stąd wyjedziesz, Tory. Wiem, że strasznie się wygłupiłem, ale...

- Nie wygłupiłeś się. To, co mi powiedziałeś, wiele dla mnie znaczy.

- Ja wciąż cię kocham, tylko nie bądź na mnie zła.

- Och. - Tory objęła go mocno, czując, że łzy kręcą jej się w oczach. - Będę za tobą tęskniła jak wariatka. Pomyślisz, że jestem głupia, jeśli powiem, że chciałabym teraz mieć czternaście lat?

Uśmiechnął się, podbudowany.

- Gdybyś miała czternaście lat, pocałowałbym cię na pożegnanie.

Tory zaśmiała się i leciutko ucałowała go w usta.

- No, zmykaj stąd. Szeryf nie może płakać na środku ulicy, bo straci autorytet.

- A będziesz do mnie pisała?

- Tak, tak. Obiecuję.

Odprowadziła go spojrzeniem i poważniejąc, skierowała się w stronę biura. Gdy była o metr od drzwi, wychynął zza nich Merle.

- Cześć - powiedział z głupią miną, zerkając to na nią, to na coś za drzwiami.

- Cześć. Awansowało się, co?

- Tory, jest sprawa... Hę?

- Jesteś niebywale wymowny - zaśmiała się. - Złożyłam rezygnację. Do wyborów to ty będziesz szeryfem.

- Rezygnację? - powtórzył, patrząc na nią zbaraniałym wzrokiem. - Ale, ale... Jak to?

- Muszę wracać do mojej praktyki. Merle wziął ją za rękę i spojrzał jej w oczy.

- Tory, coś cię martwi?

- Po prostu się wzruszyłam. Przed chwilą rozmawiałam z Todem.

- Pewnie już wiesz, że filmowcy wyjechali - powiedział ostrożnie.

- Tak, wiem. - Nagle złagodniała. - Podejrzewam, że niełatwo było ci się pożegnać z Marlie.

- Będzie mi jej trochę brakowało - przyznał spokojnie. - Świetnie się razem bawiliśmy.

- Bałam się, że się w niej zakochasz.

- Ja? - Zaniósł się gromkim śmiechem. - Kurczę blade, jeszcze do tego nie dojrzałem.

- Czasami to nie jest kwestia dojrzałości - mruknęła Tory. - Cóż, skoro nie wypłakujesz oczu nad kuflem piwa, to może zrobimy odprawę? Chcę być w Albuquerque przed końcem tego tygodnia.

- Aha, jasne, tylko muszę na chwilę podejść do hotelu - oznajmił. - Zaraz wracam.

Popatrzyła za nim zirytowana i postanowiła spakować swoje rzeczy. Weszła do biura i oniemiała.

Przy biurku siedział Phil Kincaid i niedbale oglądał jej pistolet.

- Pani szeryf - odezwał się kurtuazyjnym tonem.

- Phil. - Z trudem wydobyła głos. - Co ty tu robisz?

Oparł stopy na blacie biurka.

- Czegoś zapomniałem. A ty, jak widzę, zapomniałaś rozładować broń.

Nawet na nią nie spojrzała.

- Byłam pewna, że wyjechałeś przed wieloma godzinami.

- Tak? I miałaś rację, ale wróciłem. Cudem zdobyła się na uśmiech.

- To o czym zapomniałeś? Wskazał lufą bliższą celę.

- Jestem ci coś winien - odparł. Tory nie była zbyt rozbawiona.

- Powiedzmy, że jesteśmy kwita.

- Nic z tego - rzekł uprzejmym tonem. - Obróć się, szeryfie.

- Słuchaj, Phil... - zaczęła rozdrażniona i nieszczęśliwa.

- Marsz do celi.

- Oszalałeś. Chcesz zrobić komuś krzywdę?

- Mam ci coś do powiedzenia, ale tam. Marsz do celi.

Oparła dłonie na biodrach.

- Uważaj, Kincaid. Wciąż jestem szeryfem. Za napaść na przedstawiciela władzy grozi ci...

- Bądźże cicho i właź do tej celi - rozkazał.

- Najlepiej weź ten pistolet i wsadź go sobie... - Urwała, gdy chwycił ją za ramię i wciągnął do celi, potem wszedł za nią i zatrzasnął drzwi.

- Ty idioto! - Bezsilnie potrząsnęła solidną metalową kratą. - I jak my się teraz stąd wydostaniemy, do cholery?

Phil wyciągnął się na pryczy i opuszczając broń, podparł głowę łokciem, zadowolony, że blef mu się udał.

- Mnie tu całkiem dobrze.

- O co ci chodzi, Kincaid? Powinieneś być w drodze do Los Angeles, a nie grozić mi bronią jak zwykły oprych...

- A ja się cieszyłem, że robię to z taką finezją - westchnął obłudnie. - Oczywiście wolałbym mieć bardziej stylową spluwę.

Może taką z rękojeścią z macicy perłowej.

- Musisz się zachowywać jak ostatni głupek?

- Widocznie muszę.

- Posiedzisz tu sobie długie miesiące, a jak się uda, to i całe lata, niech tylko stąd wyjdę.

- To na nic - zauważył pogodnie, gdy znowu potrząsnęła kratami. - Ja dzwoniłem nimi jak wariat i nic nie wskórałem.

Udając, że go nie słyszy, podeszła do okna - na ulicy nie było żywej duszy. Zapomniała o dumie i zaczęła wzywać pomocy. No pięknie, pomyślała zasępiona. Pani szeryf błaga, żeby wypuścić ją z własnej celi.

- No dobra, Kincaid - wycedziła. - Wal prosto z mostu. Po co wróciłeś i po jakiego czorta nas tu zatrzasnąłeś?

Ostrożnie ułożył broń na skraju pryczy.

- Wróciłem - odparł innym tonem - ponieważ znalazłem się w sytuacji nie do zniesienia.

- Och - odezwała się niepewnie, gratulując sobie błyskotliwej odpowiedzi.

- „Och”? - Phil zerwał się na równe nogi. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Byłem już trzydzieści kilometrów stąd i powtarzałem sobie, że to koniec. Ty chciałaś przelotnego romansu, ja też. Żadnych komplikacji. Było nam ze sobą dobrze, ale się skończyło.

- Owszem, tak się umawialiśmy - przyznała cicho.

- Do diabła z tym, jak się umawialiśmy! - Chwycił ją za ramiona i gniewnie nią potrząsnął. - Wszystko się skomplikowało. Bardziej już nie mogło.

Puścił ją i zaczął chodzić od ściany do ściany.

- Ujechałem trzydzieści kilometrów, ale nie dałem rady. Jeszcze wczoraj wierzyłem, że tak będzie najlepiej, ty ruszysz w swoją stronę, ja w swoją. Zachowamy piękne wspomnienia. Psiakrew, kobieto, mnie wspomnienia nie wystarczą. Chcę więcej. Wiem, że właśnie tego chciałaś uniknąć, ja zresztą też, przynajmniej tak wtedy myślałem, ale ja już nic nie wiem. Może to się stało, kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy. Może tamtego dnia na cmentarzu. Może wtedy nad jeziorem, sam nie wiem. Ale wiem, że cię kocham. I nie mogę cię zostawić. Próbowałem, ale po prostu nie jestem w stanie.

Tory westchnęła i oparła głowę o kraty. Jeszcze do niej nie docierało, że naprawdę to powiedział.

- Wiem, że masz swoje życie w Albuquerque - mówił Phil, tracąc nadzieję. - Wiem, że kariera jest dla ciebie ważna. Ale nie każę ci wybierać. Wszystko można jakoś pogodzić, jeśli tylko naprawdę się czegoś chce. To ja złamałem zasady, więc oto co proponuję. Przeniosę się do Albuquerque. Ale nie przestanę robić filmów.

- A studio...?

- Kupię samolot i jakoś to będzie. Wielu reżyserów tak robi.

- Samolot. - Zaśmiała się cichutko. - Samolot.

- Tak, do cholery. Samolot - powtórzył niepewnie, a potem dodał defensywnym tonem: - Nie chciałaś, żebym wyjeżdżał. Płakałaś, przecież widzę.

Odwróciła się w jego stronę, już nieco spokojniejsza.

- To prawda. Płakałam. Nie chciałam, żebyś wyjechał. Ale sądziłam, że tak będzie dla nas najlepiej.

- Czemu?

- Niełatwo będzie pogodzić twoją pracę z moją i z dbaniem o związek.

- O małżeństwo - poprawił. - Chcę wszystkiego, ślubu, dzieci.

Chcę mieć z tobą dzieci, Tory. Kocham cię. - Potrząsnął nią znowu. - Muszę wiedzieć, co do mnie czujesz.

Przez moment patrzyła mu prosto w oczy. Naprawdę ją kocha?

Tak, pomyślała i serce się w niej rozśpiewało. Wątpliwości nagle się rozwiały.

- Ja jestem w takiej sytuacji, odkąd Merle cię tu przyholował - powiedziała cicho.

- Jesteś pewna?

- Że cię kocham? - Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. - Wiem na pewno, że kiedy wyjechałeś, myślałam, że umrę. Że pozwoliłam ci odjechać tylko dlatego, że byłam równie głupia jak ty.

- Głupia? - Chwycił ją za włosy i przyciągnął do siebie.

- On ma swoje życie. Umówiliśmy się, że nie będziemy sobie tego utrudniać. Znienawidziłby mnie, gdybym błagała, żeby został. - Uśmiechnęła się weselej. - Brzmi znajomo?

- Tylko zamiast „on” trzeba by wstawić „ona” - przyznał, biorąc ją w ramiona. - Och, Tory, ostatnia noc była taka cudowna... i taka straszna.

- Wiem: bo ostatnia. Ale od pewnego czasu noszę się z pewnym pomysłem - wyszeptała.

- Jakim?

- Och, czy nie przeprowadzić się na wybrzeże. Phil ujął jej twarz w obie dłonie.

- Nie musisz tego robić. Mówiłem ci, że mogę...

- Kupić samolot - dokończyła ze śmiechem. - Jestem pewna, że cię na to stać. Ale ostatnio coraz częściej myślę o przeprowadzce.

Czemu nie do Kalifornii?

- Później coś ustalimy.

- Później - przytaknęła, zamykając oczy i czekając na pocałunek.

- Tory. - Spojrzał na nią poważnie. - Wyjdziesz za mnie?

Udała, że się zastanawia.

- Może to i dobry pomysł, skoro mamy mieć te dzieci.

- Kiedy?

- Z reguły trwa to dziewięć miesięcy - odrzekła roześmiana.

- Mówię o ślubie!

- Cóż, jak już odsiedzisz cały wyrok... Czyli za jakieś trzy miesiące.

- Wyrok?

- Nielegalne posiadanie broni palnej, napaść na sędziego, oddawanie się czynom lubieżnym na terenie aresztu... - Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się jak samo słońce. - Uwzględniając możliwość warunkowego zwolnienia w nagrodę za dobre zachowanie, wyjdziesz z więzienia, zanim się obejrzysz. Pamiętaj, to ja jestem szeryfem, Kincaid.

- O nie! - Zerwał jej z piersi odznakę i wyrzucił ją za zakratowane okno. - I kto ci teraz uwierzy?


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Roberts Nora Miłość i paragraf
095 Roberts Nora Miłość i paragraf
088 Roberts Nora Miłość na deser
Roberts Nora 1 Miłość na deser
Roberts Nora Miłość na deser 02 Karuzela szczęścia
Roberts Nora Miłość na deser
Roberts Nora 2 Miłość na deser Karuzela szczęścia
Milosc i paragraf Nora Roberts
Roberts Nora Boundary Lines Burzliwa miłość
Roberts Nora Druga Miłość Nataszy
Roberts Nora Burzliwa miłość
Roberts Nora Burzliwa miłość
009 Roberts Nora (Rodzina Stanislawskich 01) Druga miłość Nataszy
Nora Roberts Burzliwa miłość
Roberts Nora Burzliwa miłość
Nora Roberts Druga miłość Nataszy
Roberts Nora Trylogia Kręgu 01 Magia i miłość
Roberts Nora Niebezpieczna miłość 01 Magiczna chwila
Roberts Nora Niebezpieczna miłość 02 Kuzyn z Bretanii

więcej podobnych podstron