con) w GOŁEMBOWICZ [Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa]

WACŁAW GOŁEMBOWICZ




PRZYGODY CHEMICZNE SHERLOCKA HOLMESA


WSTĘP


Podobno za granicą istnieją kluby wielbicieli Sherlocka Holmesa. Szkoda, że u nas nie ma takiego, bo chętnie bym się do niego za­pisał. Trudno nie podziwiać wielkiego talentu Conan Doyle'a, który stworzył postać genialnego detektywa, tak żywą i powszech­nie znaną.

Zresztą mam ku temu jeszcze inne, osobiste powody. Przecież Holmes byt moim kolegą po fachu, chemikiem. Doktor Watson zapoznał się z nim w laboratorium chemicznym, gdzie Sherlock przeprowadzał rozmaite doświadczenia. Jak twierdzi Conan Doyle, młody jeszcze wówczas detektyw wynalazł nawet własną metodą wykrywania hemoglobiny.

A później, gdy już zamieszkali razem z Watsonem, czy Holmes nie miał na Bakerstreet swego kącika chemicznego? Czy Watson nie biadał nad stołami pogryzionymi przez kwasy i poplamionymi przez barwniki? A wreszcie - gdzie przebywał Holmes w owych ciężkich czasach, kiedy musiał ukrywać się przed groźnym Moriartym? Czyż nie w laboratoriach uniwersytetu w Montpelier!

Tak, nie ulega wątpliwości, że Sherlock Holmes był chemikiem. A jednak, mimo że znam wszystkie jego przygody, mało wśród nich znalazłem przypadków, kiedy korzystał ze swej wiedzy che­micznej. To po prostu dziwne i niezrozumiale. Dlaczego Conan Doyle na każdym kroku podkreśla u swego bohatera bystrość, spostrzegawczość, umiejętność dedukcji, natomiast nie dba o to, aby została wykorzystana jego wiedza chemiczna? Może nie znalazł dla niego godnego partnera wśród chemików?

Martwiła mnie ta luka w przygodach Holmesa. Korciło mnie, aby je uzupełnić, i długo sią wahałem, czy podjąć to zadanie. Skromność doradzała, abym sią nie porywał z motyką na słońce, a znów z drugiej strony pokusa była zbyt wielka. W końcu odwa­żyłem sią i oto “Chemiczne przygody Sherlocka Holmesa” leżą przed wami. Ich akcja odbywa sią w początkach wieku bieżącego.

Conan Doyle od dawna już nie żyje, nie mam możności prosić go o przebaczenie za mą śmiałość. Mam jednak nadzieją, że gdyby żył nie potąpiłby mnie zbytnio - przecież starałem sią tylko iść w jego ślady. Nie umiem ocenić, czy mi sią to udało; mam nadzieją, że czytelnik lepiej to potrafi.





BRYLANTY LORDA SANDWICH




Unieszkodliwienie pułkownika Morana było jednym z ostatnich wyczynów mego genialnego przyjaciela. Zebrawszy niewielki fun­dusz, który mu zabezpieczył spokojne życie, Sherlock Holmes cał­kowicie poświęcił się swemu dawnemu zamiłowaniu do badań chemicznych. Dość często ukazywały się w pismach fachowych no­tatki i artykuły o jego pracach, które podpisywał pseudonimem Hollock. Sherlock uważał bowiem, że jego głośne w świecie prze­stępców nazwisko nie licuje z powagą laboratoriów i bibliotek. Przez długi czas nic nie mąciło jego naukowej pracy i Holmes zapewne nigdy by nie powrócił do kariery detektywa, gdyby na naszej drodze nie stanął jeden z najgroźniejszych przestępców, jakich wydały ostatnie czasy - Karol Braunheld. Był on profe­sorem jak słynny Moriarty*, ale przewyższał tego złoczyńcę za­równo szatańskim sprytem, jak i umiejętnością stosowania swej wielkiej wiedzy naukowej do zbrodniczych celów. Słusznie bo­wiem powiedział kiedyś Sherlock Holmes, że gdy człowiek oddaje swą inteligencję na usługi zbrodni, można się po nim spodziewać największej podłości.

Doskonale sobie przypominam chwilę, kiedy ten niepospolity zbrodniarz po raz pierwszy wszedł w nasze życie. Było to pewnego pochmurnego poranka jesiennego roku 1901, kiedy obaj z Holmesem wygrzewaliśmy się przy kominku w naszym mieszkaniu przy Bakerstreet. Rozparłszy się wygodnie w fotelu, z nieodłączną fajka w ustach, mój przyjaciel czytał jakąś książkę naukową, ja zaś dopijałem herbatę i przerzucałem gazety poranne.

W owym czasie opinia publiczna podniecona była tajemniczym zniknięciem brylantów lorda Sandwicha, a w pismach pełno było szczegółów i komentarzy na ten temat. Muszę przyznać, że sprawa ta istotnie była niezwykła i niezrozumiała. Mogła ona w najwyższym stopniu zaciekawić nie tylko zawodowego detektywa, lecz również zwykłego człowieka, z dala stojącego od kryminalistyki.

Oto pokrótce jak wyglądały fakty.

Lord Sandwich, ostatni potomek starej i arystokratycznej ro­dziny, utracjusz i hulaka o jak najgorszej sławie, posiadał ko­lekcję brylantów wartości miliona funtów szterlingów. Miał się w niej znajdować ów słynny kamień niebieski, który swego czasu zdobił koronę królów francuskich, a później zaginął podczas Wielkiej Rewolucji. Nie brakło tam również wielu innych słynnych i olbrzymich brylantów; liczne z nich dawniej należały do nababów i książąt hinduskich. Przodkowie lorda Sandwicha zdobyli je podczas wypraw orężnych lub też nabywali za olbrzymie sumy. Widziałem kiedyś fotografie tej kolekcji, było to naprawdę coś wspaniałego.

Sandwich ukrywał ten skarb w podziemiach swego pałacu przy Grosyenor Square, gdzie jedno z pomieszczeń zamieniono w wa­rownię, opancerzoną betonem i stalą. Strzegł swych brylantów zazdrośnie i rzadko komu je pokazywał, jednak nadszedł dzień, kiedy musiał się z nimi rozstać na pewien czas. Potrzebne mu były pieniądze, a bank Braci Carterów, którego był klientem, zgodził się udzielić pożyczki w wysokości stu tysięcy funtów jedynie pod odpowiednią gwarancją. Nie mając innego wyjścia Sandwich z cięż­kim sercem musiał dać w zastaw swe brylanty.

Przy zachowaniu wszelkich środków ostrożności i pod silną stra­żą przeniesiono szkatułę z brylantami do skarbca bankowego i zło­żono ją tam w niedostępnej pancernej skrytce. Lord Sandwich umieścił swe pieczęcie na drzwiach i otrzymał klucz od jednego z jej zamków. Klucz od drugiego zamku, po uprzednim nałożeniu swoich pieczęci, otrzymał dyrektor banku Archibald Carter. To postępowanie miało na celu zapewnienie bezpieczeństwa obu stro­nom. Bank zyskał pewność swego zastawu, lord Sandwich zaś mógł być pewny, że w jego nieobecności nikt nie tknie brylantów.

Pożyczka miała być spłacona po upływie pół roku, ale już w dwa miesiące po zdeponowaniu brylantów Sandwich doszedł do wniosku, że nie znajdzie na to środków i że musi sprzedać część swego skarbu. W dość szybkim czasie znalazł kupca, którego sprowadził do banku, by mu pokazać swą kolekcję.

Carterowie nie mieli nic przeciwko temu. Wraz z lordem oraz sprowadzonym przez niego kupcem udali się do skarbca, gdzie przy zachowaniu odpowiednich formalności przystąpiono do otwar­cia skrytki. Przede wszystkim obejrzano pieczęcie, a po stwier­dzeniu, że są one oryginalne i nienaruszone, Sandwich otworzył jeden z zamków swoim kluczem, drugi zaś zamek otworzył Ar­chibald Carter. Szkatułka z brylantami leżała nietknięta dokładnie w tym samym miejscu, gdzie ją złożono. James Carter wyjął ją ze skrytki, podniósł wieko i wtedy z ust lorda Sandwicha wyrwał się okrzyk przerażenia wraz z potwornym przekleństwem - za­miast bezcennych niebieskawobiałych brylantów w szkatułce leżały żółte świecidełka szlifowane na kształt diamentów.

Po ochłonięciu z pierwszego wrażenia Archibald Carter przyjrzał się im dokładniej. Zastanowiło go, że z wyjątkiem koloru zewnętrznie niczym się nie różniły od oryginalnych brylantów Sandwicha. Były zupełnie tej samej wielkości i kształtu, leżały zupełnie na tych samych miejscach co brylanty oryginalne. Wyjął jedno z tych świecidełek i zauważył, że jest ono zimne w dotyku. To go zastanowiło, wiedział bowiem, że szkło jako zły przewodnik ciepła daje zupełnie odmienne wrażenie. Podejrzewając, że świecidełko wykonane jest z innego materiału niż szkło pociągnał nim po swym lusterku kieszonkowym – utworzyła się wyraźna rysa. Sprawa stawała się coraz bardziej tajemnicza. Czyżby imitację ko­lekcji Sandwicha sporządzono z diamentow? Przypuszczenie to początkowo wydawało się niewiarygodne, lecz dalsze badania cał­kowicie je potwierdziły. Ze skarbca bankowego zostały skradzione brylanty Sandwicha i zamiast nich pozostawiono brylanty podobne do oryginalnych, lecz żółte i tanie.

Policja zabrała się energicznie do badań. Przede wszystkim do­konano dokładnych oględzin skrytki. Jednakże ani na drzwiczkach, ani też na jej pancerzu nie znaleziono żadnego śladu cięcia czy innego uszkodzenia. Również badanie odcisków palców nie dało żadnego wyniku. Na szkatułce z brylantami i na drzwiczkach skrytki znajdowały się jedynie ślady palców Sandwicha raz braci Carterów. Widocznie złoczyńca musiał działać w rękawiczkach. Lecz jeśli włamanie było wykluczone, to w jaki sposób dostał się do skrytki, jak podrobił pieczęcie i klucze? Przesłuchano strażni­ków skarbca i wszystkich urzędników bankowych, lecz żaden z nich nie potrafił wnieść do sprawy nic nowego. Nikt nie zauważył, aby do skarbca wchodził ktoś obcy lub niepowołany. Wysłano zapytania do policji całego świata, czy nie wpadła na trop sprze­daży niezwykle cennych brylantów. Okazało się, że nie stwier­dzono takiego wypadku.

Policja stanęła wobec tajemnicy nie do rozwiązania. Dla mnie osobiście była to również jedna z najbardziej nie wyjaśnionych za­gadek, chociaż współpracując z Holmesem zetknąłem się z niejedną.

Lord Sandwich zaskarżył Carterów do sądu o odszkodowanie. Żądał miliona funtów szterlingów, czyli sumę, na którą oszacowano jego zastaw. W wywiadach z dziennikarzami ze zwykłą sobie brutalnością rzucał najgorsze oszczerstwa na Carterów. Twierdził, że albo sami dokonali kradzieży, albo też w jakiś sposób są w to zamieszani. Czyż trudno im było, mówił, podrobić pieczęcie tak dokładnie, że nikt tego nie poznał? Nie sprawiało im również wielkiej trudności zdobycie drugiego klucza do zamku, od którego klucz posiadał Sandwich. A wreszcie któż, jeśli nie Carterowie, miał w każdej chwili łatwy dostęp do skarbca?

W odpowiedzi na te wywody Carterowie zaskarżyli lorda o zniesławienie. W wywiadach dla prasy zwracali uwagę, że Sandwich równie dobrze mógł podrobić ich pieczęcie, dopasować klucz dorugiego zamku i, nie zauważony przez nikogo, wyjąć z niej swoje brylanty. Nie oskarżali go jednak o to. Ich zdaniem w ogóle nie było włamania ani kradzieży. Po prostu brylanty w niepojęty sposób same przez się zżółkły w czasie przechowywania. To, co znaleziono w skrytce po jej otwarciu, wcale nie było imitacją. Był to zżółkły depozyt złożony przed dwoma miesiącami.

Te bajeczki opowiadane przez Carterów wydawały mi się po prostu śmieszne i oburzające: nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógł je wygłaszać zupełnie serio. Jubilerzy i szlifierze, których o to pytano, wyśmiewali się z przypuszczenia, że brylanty mogłyby samoistnie zżółknąć. Oświadczyli, że jest to wykluczone, nie zanotowano jeszcze takiego wypadku jak świat światem.

A jednak było sporo osób powodowanych niechęcią do Sandwicha, które dawały posłuch Carterom. Gazeta “Sunday Dispatch”, którą właśnie miałem w ręku, posunęła się nawet tak daleko, że w tajemniczej przemianie brylantów dopatrywała się cudu. Miała to być kara niebios za rozwiązłe życie lorda.

Podsunąłem ten artykuł Holmesowi.

- Przeczytaj tylko, jakie brednie wypisują na temat brylantów Sandwicha - rzekłem. - To naprawdę niepojęte, co ludzie potrafią wymyślić.

Sherlock pobieżnie rzucił okiem na wskazany artykuł, pyknął kilka razy z fajki i z krótkim - hm - powrócił do przerwanej lektury.

- Swoją drogą, nie rozumiem tego wszystkiego - podjąłem nie zrażony milczeniem mego przyjaciela. - Jeśli sprawcami nie byli Carterowie, to po co złodziej zadał sobie trud sporządzenia dokładnej imitacji brylantów Sandwicha, i to właśnie z diamentu? Po co podrzucił ją i dlaczego starał się wszystko tak urządzić, aby poza rzekomym zżółknięciem nie było żadnego śladu zamiany?

Jeśli założyć, że zamiany dokonali Carterowie, to sprawa staje się jasna. Tylko im mogło zależeć na pozostawieniu w skrytce możliwie dokładnej imitacji, bo to dawało im podstawę do ba­jeczki o samoistnym zżółknięciu brylantów. Przypuśćmy, że sąd w nią uwierzy. Nie będą wtedy musieli płacić odszkodowania Sandwichowi, a brylanty zostaną im prawie za darmo. Jeśli na­tomiast trzeba będzie zapłacić odszkodowanie, to cóż - zapłacą jedynie ich wartość. Czysty interes bez ryzyka.

- Zupełnie słuszne - mruknął Holmes

Spojrzałem na niego nie wiedząc, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie, ale nie potrafiłem nic odczytać z jego spokojnej i nie­ruchomej, jak zwykle, twarzy.

- Dałbym bardzo dużo, gdybym się mógł dowiedzieć, jak oni to zrobili - westchnąłem. - Przecież musieli mieć jakichś wspól­ników, jakiś grawer musiał podrobić pieczęcie Sandwicha, ślusarz drugi klucz, a zdolny szlifierz brylantów wykonać imitację. Nie­możliwe również, aby absolutnie nikt ich nie dostrzegł, gdy ma­nipulowali koło skrytki z brylantami.

A jednak mimo usilnych badań, mimo przesłuchania przez po­licję setek świadków nie zdobyto żadnej nici przewodniej, żadnego śladu osób zamieszanych w to przestępstwo. Nic, absolutnie nic.

- Ano, cóż, mój drogi - odpowiedział Holmes z ironicznym uśmiechem - nie pozostaje nic innego, jak zgodzić się z “Sunday Dispatch".

- I uwierzyć w cudy? - wykrzyknąłem.

- A może komuś zależy, aby w nie uwierzono? - zauważył Sherlock zagadkowo.

Chciałem go zapytać, jak mam rozumieć te słowa, ale mi przeszkodził gwałtowny dzwonek u drzwi. Usłyszeliśmy w korytarzu kroki naszego lokajczyka Billa, który pobiegł, aby je otworzyć, a tuż potem czyjś donośny głos zapytał o Sherlocka Holmesa. Nie wiem, co się dalej działo w korytarzu. Jedyne, co zdołałem uchwy­cić, to gwałtowny protest Billa, który wpadł do naszego pokoju odwrócony tyłem i z wyciągniętymi przed siebie rękoma. Tuż za nim w otwartych drzwiach zjawił się jakiś wysoki, barczysty męż­czyzna z laską wysoko wzniesioną do uderzenia.

- Mister Holmes - wołał nasz Bill przeraźliwym głosem - ten pan...

- Wynoś się, drabie - grzmiał na niego nieznajomy - bo ci gnaty połamię.

Niezwykły ten widok nie wywarł na moim przyjacielu żadnego wrażenia.

- Dziękuję ci, Bill, możesz odejść - rzekł spokojnie do lo­kaja, po czym zwracając się do intruza, wskazał mu ręką krzesło:

- Witam pana, lordzie Sandwich, proszę spocząć.

Teraz i ja go poznałem. Był zupełnie taki sam, jak na licznych ilustracjach, które ostatnio ukazywały się w pismach. Potężnie zbu­dowany, z czerwoną, nalaną twarzą i wyłupiastymi jasnoniebie­skimi oczyma, w których czaiła się wściekłość, sprawiał wrażenie byka, w każdej chwili gotowego do stratowania wszystkiego, co mu stanie na drodze. Worki pod oczami i grube, wywinięte wargi jeszcze bardziej czyniły odrażającą tę twarz, na której można było odczytać hulaszcze życie, z jakiego słynął.

Sandwich nie uznał za potrzebne ani przywitać się z nami, ani też wytłumaczyć swego gwałtownego postępowania z Billem. Mi­mo zaproszenia Holmesa nie usiadł na wskazanym mu krześle, lecz stojąc nieruchomo bacznie wpatrywał się w mego przyjaciela.

- Nie było tu jeszcze tego starego złodzieja? - zapytał wresz­cie chrapliwym głosem.

- Ma pan zapewne na myśli dyrektora Archibalda Cartera? - odparł Holmes z wyszukaną i niezrozumiałą dla mnie uprzejmo­ścią. - Nie, nie miałem jeszcze przyjemności gościć go u siebie.

- Do diabła z taką przyjemnością - warknął lord. - Skąd u licha pan mnie zna?

- Nic dziwnego - uśmiechnął się Holmes - wszak i pan mnie zna. Jesteśmy obydwaj znakomitościami.

Nie spodziewałem się po Holmesie takiej finezji, nie wywołała ona jednak na Sandwichu żadnego wrażenia.

- Kto jest ten tutaj? - wskazał na mnie palcem. - Niech wyjdzie!

Tego miałem już dość. Od pierwszej chwili poczułem niechęć do tego gbura, ale teraz jego chamstwo przepełniło miarę. Krew we mnie zakipiała, gotów byłem porwać draba za kołnierz, otwo­rzyć nim drzwi i z kopniakiem na drogę zrzucić go ze wszystkich schodów.

- Ten pan to mój przyjaciel, doktor Watson - rzekł Sherlock nie tracąc spokoju. - Zostanie w tym pokoju albo jeśli pan koniecznie żąda, aby wyszedł, bardzo mi przykro - nasza rozmowa nie dojdzie do skutku.

- Do stu tysięcy diabłów! - wrzasnął Sandwich, ale Holmes nie dał się wyprowadzić z równowagi tym wykrzyknikiem. Pociągając fajeczkę, bawił się leżącym na stole nożykiem i spokojnie przyglądał się gościowi.

- Dobrze, niech i tak będzie - poddał się w końcu Sandwich, siadając na krześle. - Nie lubię tracić słów, panie Holmes. Sprawę pan zna. Przyszedłem powiedzieć, że dam panu trzy razy więcej, niż zaproponuje Carter.

- Prawdziwie lordowski gest - lekko przymrużył oczy Holmes. - Nie wiem tylko, czy dyrektor Carter w ogóle wystąpi z jakąś propozycją.

- Nie strugaj pan wariata - krótko uciął Sandwich. - Ten stary szubrawiec na pewno tu przybiegnie. Co pan sądzi o tym wszystkim?

- Nie mam jeszcze wyrobionego zdania w tej sprawie - uchylił się Holmes od odpowiedzi.

- Ho, ho, hę, hę, hę - zarechotał lord. - Wielki Sherlock Holmes nie ma zdania w słynnej na cały świat sprawie. Zresztą jak pan chce - zaczął poważnie. - Mnie tam wszystko jedno, kto ukradł. Znajdź pan złodzieja - to grunt. Ale powiadam panu, tu mi włosy wyrosną - wskazał na swą dłoń - jeśli oni tego nie zrobili.

Holmes wsunął się głębiej w fotel, oparł o niego głowę, przy­mknął oczy i splótłszy dłonie zastygł w milczeniu. Była to jego zwykła poza, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał.

- Dobrze - rzekł energicznie, ocknąwszy się z zamyślenia - zajmę się pańską sprawą.

Byłem zdumiony. Od szeregu lat nic nie mogło skłonić Holmesa, aby powrócił do zawodu detektywa. Dlaczego teraz zainteresował się sprawą, która jeszcze pół godziny temu zupełnie go nie obchodziła? Mimo tylu lat i zażyłości wciąż go nie znałem.

- Muszę jednak postawić jeden warunek, lordzie Sandwich – dodał Holmes po chwili. - Odpowie mi pan na kilka pytań.

- Pytaj pan, byle krótko.

- Jaki pan ma wzrok?

- A cóż to pana obchodzi! - wybuchnął lord.

- Obiecał pan odpowiadać na moje pytania - nie tracił spo­koju Sherlock.

- No więc jestem krótkowidzem, ale niech mnie wilki zjedzą, jeżeli rozumiem, na co panu ta wiadomość.

- A teraz drugie pytanie - ciągnął niewzruszony detektyw. - Ma pan w krawacie piękną szpilkę z perłą. Czy wolno wiedzieć, gdzie ją pan kupił?

- Kpiny, słowo daję, czyste kpiny. Do stu tysięcy diabłów, mam dość tych głupich pytań - znów uniósł się Sandwich.

- Niestety, muszę obstawać przy tym pytaniu, mylordzie.

Bacznie obserwowałem Sandwicha przez cały ten czas i widzia­łem, jak narasta w nim wściekłość. Czerwona twarz jeszcze bardziej mu spurpurowiała, wytrzeszczył wściekłe oczy na Holmesa i zdawało się, że jeszcze chwila, a rzuci się na niego z pięściami.

Widocznie jednak obawa zrażenia sobie Holmesa zwyciężyła nad wściekłością lorda, bo wysapawszy przez kilka sekund swą złość, warknął:

- W Brukseli.

- Dziękuję. Jeszcze jedno, ostatnie pytanie. W jakim wieku jest pański służący i czy lubi zaglądać do kieliszka? - zapytał Holmes z lekkim uśmieszkiem.

Sandwich znów spojrzał na niego nienawistnie, ale tym razem szybko się opanował i wyjaśnił, niezwykle jak na niego dokładnie, że ma trzydziestoletniego lokaja, który nie gardzi kieliszkiem ginu, ale nade wszystko lubi porter.

Holmes podziękował mu uprzejmie i oświadczył, że nie ma więcej pytań, co sprawiło lordowi wyraźną ulgę. Sięgnął do kie­szeni, wyjął z niej książeczkę czekową i spytawszy krótko: ile? - zamierzał wypisać czek.

- Proszę schować książeczkę, mylordzie. Nie biorę pieniędzy, póki nie wiem za co - wyjaśnił Sherlock.

- Jak pan chce - wzruszył Sandwich ramionami. Rzucił krótkie - żegnam - i obróciwszy się na pięcie, wyszedł nie oglądając się na nas.

- Co za ohydny typ - wybuchnąłem, gdy tylko drzwi się za nim zamknęły. - Podziwiam twoją anielską cierpliwość. Jak mogłeś znosić jego impertynencje? Ja bym go już dawno wyrzucił za drzwi.

- Masz rację, mój drogi - uśmiechnął się Holmes. - Zamiast studiować jego charakter, raczej należało dać mu poznać swój własny.

Zamilkłem zawstydzony. Sherlock dość często pozwalał sobie na drwiny w stosunku do mnie, ale tym razem należała mi się słuszna nauczka.

- Musisz jednak przyznać - podjąłem po chwili - że pytania, które mu zadawałeś, były dość niezwykłe. Co on sobie na przykład pomyślał, gdy go zapytałeś o stan jego wzroku?

- Nie wiem, co sobie pomyślał. Widzę tylko, że twojej uwadze uszedł bardzo ważny fakt, chociaż skwapliwie czytałeś wszystko, co pisano o zniknięciu brylantów.

- Nie rozumiem - coś, co jest w związku ze wzrokiem Sandwicha?

- A jakże. Przecież on pierwszy zauważył kradzież brylantów, mimo, ze jest krótkowidzem.

Musiałem mu przyznać rację. To istotnie było dziwne

- Jaki z tego wyciągasz wniosek? - zapytałem.

- Wnioskowanie bez dostatecznej ilości faktów prowadzi na manowce, mój drogi. Chwilowo zbieram fakty.

- Niech i tak będzie. A co z tą szpilką w krawacie?

- O, nic szczególnego, bardzo mi się podobała - odrzekł Holmes beztrosko.

Zrozumiałem, że mnie zbywa byle czym, i nie chcąc narażać się na dalsze odmowy, nie pytałem o nic więcej.

Holmes powrócił do lektury, przerwanej wizytą Sandwicha, ale tego dnia nie zaznał spokoju. W kilka minut po odejściu lorda znów rozległ się dzwonek u drzwi wejściowych i tuż potem Bill doręczył nam czyjąś kartę wizytową.

- Archibald Carter, dyrektor banku Bracia Carter i Ska – przeczytał Holmes.

- Prosić, Bill, prosić - dodał żywo.

Do pokoju wszedł suchy, szpakowaty mężczyzna, wzrostu mniej niż średniego, ubrany w skromny i staromodny surdut. Nigdy bym w tym niepozornym człowieczku nie domyślił się dyrektora potężnego banku, raczej sprawiał wrażenie emerytowanego urzędnika
niezbyt wysokiej rangi.

W jego twarzy i postaci, a szczególnie w ruchach, widać było sztucznność i uniżoność, które od razu budziły niechęć. Wzrosła ona we mnie jeszcze bardziej, gdy cichym i monotonnym głosem zaczął recytować powitanie, na pewno z góry ułożone.

- How do you do, mister Holmes - zaczął - jakże mi jest milo, że mogę pana przywitać. Tak dobrze znam pana z licznych fotografii, że poznałbym go wśród tysiąca osób. A ten drugi pan, jeśli się nie mylę, to zapewne doktor Watson, pański wierny przyjaciel i pomocnik. How do you do, mister Watson.

Odpowiedzieliśmy krótko na to powitanie i dyrektor Carter usiadł na wskazanym mu przez Holmesa krześle. Uczynił to tak ostrożnie, jakby było ze szkła.

Holmes zdawał się nie zwracać uwagi na jego zachowanie. Po­częstował go cygarami, które zawsze miał pod ręką, podał mu ogień i zapaliwszy fajkę czekał, aż gość sam się odezwie.

Dyrektor milczał przez dłuższą chwilę dla lepszego efektu, wreszcie, splótłszy dłonie jak do modlitwy, zaczął:

- Ach, mister Holmes, ma pan przed sobą najnieszczęśliwszego i najbardziej niewinnego z ludzi. Niech nas pan ratuje, niech pan ratuje setki biednych ludzi, którzy nam zawierzyli swe oszczędności. Lord Sandwich chce nas zrujnować. Gdybyśmy mu musieli wypłacić milion funtów, grozi nam bankructwo i ruina.

- Nie jestem cudotwórcą —-odparł Holmes sucho.

- Jest pan nim - zawołał żywo Carter. - Rozwikłał pan tyle spraw, tyle ludzi uratował pan od śmierci lub ruiny, że na pewno uda się panu wyjaśnić tajemnicę pożółkłych brylantów.

- Czego pan właściwie oczekuje ode mnie, panie Carter? - zniecierpliwił się Holmes. - To, co pan nazywa tajemnicą, jest zwykłą, niezmiernie wyrafinowana kradzieżą. Znaleźć jej sprawców nie jest tak łatwo, jak pan sądzi.

Carter zerwał się z krzesła i spojrzał na Holmesa wzrokiem doskonale pasującym do aktora, który ma odegrać wielką boleść.

- Boże - zawołał załamując ręce - więc i pan wierzy, że to była kradzież! Jesteśmy zgubieni. Nie mam już co robić na tym świecie!

Opadł na krzesło i nieruchomy, z zamkniętymi oczyma dalej grał rolę człowieka zupełnie złamanego. Przejęło mnie to takim wstrętem, że z niezmierną satysfakcją wyrzuciłbym go za drzwi. Nie wiem, kto wtedy był dla mnie bardziej odrażający - grubiański Sandwich czy też ten układny świętoszek, niewątpliwie zamie­szany w szatańsko obmyślone przestępstwo.

Holmes przyglądał mu się w milczeniu. Spodziewałem się, że mu powie kilka słów prawdy, lecz zamiast tego mój przyjaciel przemówił głosem niespodzianie łagodnym:

- Nie rozumiem, dlaczego upiera się pan przy przekonaniu, że brylanty zżółkły same z siebie. Jeśli uda się znaleźć sprawcę kradzieży, zapewne odzyskamy i skarb Sandwicha.

- Nie, to niemożliwe - zaprzeczył Carter gwałtownie - tam nie było i nie mogło być kradzieży. Policja...

- Jak pan uważa - sucho przerwał mu Holmes, którego znudziła już ta komedia. - Czy może mi pan odpowiedzieć na kilka pytań?

- Z jak największą chęcią, powiem wszystko, o co tylko pan zapyta.

- Dobrze. A więc po pierwsze. Czy oglądał pan brylanly przed złożeniem ich do skarbca?

- A jakże. Dając pieniądze musieliśmy dokładnie obejrzeć zastaw. Brylantów było sześćdziesiąt trzy, wszystkie pierwszej wody.

Holmes kiwnął głową.

- Proszę mi teraz opowiedzieć dokładnie, co się działo od chwili otwarcia przez was skrytki.

- Po otwarciu skrytki mój brat James wyjął z niej szkatułkę, która leżała na tym samym miejscu, gdzie ją złożono. Otworzył jej wieko, a wtedy lord Sandwich ordynarnie zaklął i wrzasnął, że mu skradziono brylanty. Wydawało nam się, że imitacja wykonana jest ze szkiełek, ale...

- Chwileczkę, panie Carter, jak zachował się ów kupiec, którego sprowadził Sandwich?

- Był tak samo zdumiony jak my wszyscy, ale nic nie powiedział. To był w ogóle człowiek małomówny. Mam wrażenie, że to nie był Anglik.

- Z czego pan to wnosi?

- Miał wyraźnie obcy akcent. Powiedziałbym, że holenderski czy niemiecki.

- Pamięta pan jego nazwisko?

- Niestety, Sandwich przedstawił go tak niewyraźnie, że nie dosłyszałem. O ile wiem, pytała również o niego policja. Sandwich twierdzi, że to był jakiś przygodny nabywca.

- Jak pan ocenia stan majątkowy Sandwicha, dyrektorze?

To pytanie wyraźnie zaskoczyło Cartera. W końcu wykrztusił:

- Sandwich jest naszym klientem, obowiązuje mnie w stosunku do niego tajemnica bankowa. Jeśli pan koniecznie tego żąda, mogę udzielić odpowiednich wyjaśnień, ale wolałbym nie obciążać swego sumienia.

Ta udawana wrażliwość wzburzyła mnie, więc zapytałem iro­nicznie:

- Czy zawsze jest pan taki sumienny, panie dyrektorze?

Holmes spojrzał na mnie z wyraźnym niezadowoleniem.

- Nie podzielam zdania doktora Watsona - zwrócił się do Cartera. - Zwalniani pana z odpowiedzi na moje pytanie. Proszę mi natomiast powiedzieć, czy ma pan dobry wzrok.

- Doskonały, mister Holmes, doskonały. Zarówno ja, jak i moje rodzeństwo. Pochodzimy z rodziny, która nie wie, co to okulary.

- Jeszcze jedno pytanie. Ma pan wiele służby?

- Mieszkam w podmiejskiej willi, gdzie zatrudniam troje osób - kucharkę, pokojówkę i starego lokaja, który również dogląda ogródka.

Carter okazał się w tym przypadku bardzo rozmowny. Dowie­dzieliśmy się od niego wielu szczegółów, a między innymi i tego, że ów stary lokaj, zajmujący się ogródkiem, jest wielkim miłośni­kiem kwiatów.

Holmes podziękował mu za te wszystkie informacje, oświadczył, że na razie nie ma dalszych pytań, i uprzejmie go pożegnawszy, odprowadził do drzwi.

- Doskonale! - zawołał po jego wyjściu. - Zwierzyna sama nas naprowadza na trop. Byłem przekonany, że już skończyłem z wykrywaniem przestępstw, ale ta sprawa naprawdę warta jest, aby się nią zająć. Doskonale - powtórzył, zacierając ręce - coś mi tu pachnie wielką grą.

- Wybacz, mój drogi - wtrąciłem niepewnie - ja tu nie potrafię dostrzec żadnego tropu.

- A doskonały wzrok Cartera nic ci nie mówi?

- Uważasz, że powinien był dostrzec zamianę brylantów wcześniej niż krótkowidz Sandwich?

- Jasne. A tym bardziej jego brat James, który otwierał szkatułkę - odparł Holmes przyglądając mi się z rozbawieniem.

Znów nie wiedziałem, czy mówi serio, czy też kpi ze mnie i w końcu mnie to zniecierpliwiło.

- Twoja słynna dedukcja czasem prowadzi na manowce - rzekłem z przekąsem. - Może z niej zarówno dobrze wynikać, że winien jest Sandwich, jak i to, że wina leży po stronie Carterów.

- Hm - skrzywił się Hołmes ironicznie. - Zapominasz o jeszcze trzeciej możliwości, że winni są obydwaj. Była to po prostu ukartowana między nimi gra, w której wspólnie działali przeciw komuś trzeciemu.

- Mówisz serio? - zawołałem. - Nikt przed tobą nie wpadł na tę myśl. Uważam, że jest genialnie prosta. Z chwilą gdy przyj­mie się tę hipotezę, wszystko staje się jasne. Ani Carter, ani Sand­wich nie potrzebowali wykradać brylantów, bo do skarbca od razu złożono imitację!

- No i widzisz, mój drogi - rzekł Holmes już zupełnie poważnie.- Zadrwiłeś z mojej metody dedukcyjnej, ale to nie ja ją stosuję bez zastanowienia, lecz ty to czynisz. Co do mnie - nie wyciągam żadnych wniosków. Mam tylko w ręku fakt - zachowanie się zarówno Sandwicha, jak i Carterów po otwarciu skrzynki nie było naturalne. Ale, jak widziałeś, fakt ten może pasować do trzech rozmaitych możliwości, pomijając już to, że mógł być zupełnie przypadkowy. Która z tych możliwości jest słuszna? Nie wykluczam żadnej, ale też i przy żadnej się nie upieram. Zobaczymy, co przyniosą nowe fakty, które musimy zdobyć. Właśnie mam zamiar to uczynić.

Holmes wyszedł do przyległej komórki, w której przechowy­waliśmy rozmaite ubrania i inne rekwizyty potrzebne do charak­teryzacji, i po kilkunastu minutach wrócił stamtąd tak gruntownie przeobrażony, że na pewno nie poznałbym go na ulicy. Miał szpa­kowatą, zmierzwioną czuprynę, niesfornie opadającą mu na czoło, oraz siwe wąsy i brodę krótko przystrzyżone. Tanie cajgowe ubra­nie, pogniecione i miejscami poplamione ziemią i zielenią, kra­ciasta chustka na szyi i kaszkiet w ręku dopełniały wyglądu ogrodnika, który wraca z pracy.

- Całe szczęście, że znam się nieco na ogrodnictwie – rzekł do mnie wspaniałym cockneyem - będę mógł pogadać sobie z niezwykłym lokajem, który kocha kwiaty. Gdybyś chciał, miał­ bym zajęcie i dla ciebie.

- Bardzo chętnie - odrzekłem - ale dawno już nie spełniałem żadnych twoich poleceń. Obawiam się, że wyszedłem z wprawy.

- O, nic wielkiego - uspokoił mnie Sherlock, chodzi o sprawę względnie łatwą i bezpieczną. Nawiąż znajomość z lokajem Sandwicha i zaciągnij go do baru. Może uda ci się coś od niego wydobyć.

Nie zapomnij, że lubi gin, ale woli porter – śmial się Holmes, żegnając się ze mną i udając się na wyprawę.

Nie umiałem tak dobrze charakteryzować się jak Holmes, ale moje przebranie nie musiało być takie złe, skoro lokaj Sandwicha, którego potrąciłem na ulicy, nie powziął żadnych podejrzeń. Czatowałem na niego przez dłuższy czas w pobliżu Grosvenor Square i teraz staliśmy naprzeciw siebie po nieumyślnym, jak się mogło zdawać, zderzeniu.

- Te - mruknął potrącony bez szczegolnej złości – gdzie masz gały? W kieszeni?

- Żebyś wiedział, że w kieszeni. Szklane – znalazłem szybką odpowiedź.

Widocznie podobał mu się ten niewybredny koncept, bo spoj­rzał na mnie przyjaźnie i odpowiedział ze śmiechem:

- Ale za to twoje własne do niczego. Nadepnąłeś mi na odcisk, aż mi świeczki stanęły przed oczami.

Przeprosiłem go, powiedziałem kilka słów o złośliwości odci­sków, które zawsze umieją znaleźć sie w najbardziej bolesnym miejscu, a następnie wyraziłem gotowość odszkodowania w postaci szklaneczki porteru. Po kilku minutach popijaliśmy juz przed ladą barową jak starzy znajomi.

Sandwich mówił prawdę. Jego lokaj nie miał więcej niż trzy­dzieści lat, a porter bardzo mu smakował. Było to chłopisko roz­mowne i dobroduszne i wcale nie musiałem go ciągnąć za język, aby uzyskać sporo ciekawych wiadomości.

Jim opowiedział mi, że służba u Saudwicha nie należała do przyjemnych. Gburowaty i opryskliwy lord był nieznośny w obej­ściu, a gdy wpadał w wściekłość, nie liczył się z nikim i niczym. Poprzednik Jima dostał kilka razy kijem za to, że nie przyniósł na czas herbaty. Sprawa poszła do sądu i Sandwich musiał zapłacić spore odszkodowanie.

Lord prowadził niezwykle rozrzutny tryb życia. Jego rachunki za libacje w najdroższych restauracjach szły w setki funtów. Był jednak hojny dla służby i tylko dzięki temu potrafił ją utrzymać przy sobie.

Musiałem się jakoś odwdzięczyć Jimowi za te zwierzenia i na­prędce wymyśliłem sobie pracodawcę, u którego życie też nie było łatwe. Obdarzyłem go spokojnym charakterem, ale za to przypi­sałem mu niezwykłe skąpstwo i podejrzliwość. Na dodatek obarczyłem go jeszcze wstrętem do alkoholu. Trzeba mu się było tłu­maczyć z każdej szklaneczki piwa wypitej na mieście.

Jim potakiwał mi ze współczuciem, oświadczył, że bardzo mu się podobam, i chętnie umówił się ze mną w tym samym barze na następne popołudnie.

Pospieszyłem do domu, chcąc podzielić się z Holmesem zdoby­tymi wiadomościami, ale go nie zastałem. Wrócił dopiero późnym wieczorem, bardzo zmęczony, choć wyraźnie zadowolony ze swej wyprawy. Ponieważ wbrew moim oczekiwaniom nic mi nie powie­dział o jej wyniku, nie pozostało mi nic innego, jak zdać sprawo­zdanie z mego spotkania z Jimem.

- Doskonale się spisałeś, Watsonie - pochwalił mnie Sherlock - to ciekawe wiadomości. Mam nadzieję - dodał - że uzyskamy ich więcej. Przyłączę się do was jutro. Zapamiętaj sobie, że będę się nazywał Joe Pumpkin. Nie zapomnij - Joe Pumpkin, bezrobotny lokaj w poszukiwaniu pracy.

Nazajutrz po południu właśnie dopijałem z Jimem pierwsza szklankę porteru, kiedy w drzwiach baru stanął Holmes. Znów musiałem podziwiać jego niezwykłe umiejętności. Można było przy­siąc, że to lokaj z krwi i kości.

- Halo, Joe! - zawołałem. - Jak się masz, chodź no tu do nas. - A gdy się przybliżył, dodałem:

- Człowieku, gdzie ty się podziewasz, kopę lat cię nie widziałem. Co porabiasz?

- Źle porabiam - odrzekł rzekomy Joe, witając się ze mną i przedstawiając się Jimowi. - Mój ostatni stary wykitował, a jego synalka nie stać na lokaja, bo szybko przepuścił ojcowski majątek. Szukam pracy, może masz jaką?

- Kolejkę pod naszą nowa znajomość - zaproponował Jim - ja stawiam.

- O, nie, nie - sprzeciwił się Joe - do mnie należy ten zaszczyt.

- Trzy portery - zwrócił się do barmana.

Nawiązała się rozmowa na tematy ogólne. Omawialiśmy trudno­ści i niedole życia lokajskiego, opowiadaliśmy o dziwactwach i nad­miernych wymaganiach pracodawców, wyśmiewaliśmy się z nich, ponieważ dła świata i ludzi są zupełnie inni niż u siebie w domu wobec rodziny i służby. Jim nie omieszkał również pochwalić się sprawą swego lorda, ale nie powiedział nam na ten temat nic nowego.

Piliśmy kolejkę za kolejką, a za wszystkie płacił Joe. Tego dnia, powiedział, on funduje i nikt mu nie może w tym przeszkodzić.

Jimowi to imponowało.

- Morowy z ciebie chłop, Joe - zawołał - a wiesz, co mi się w tobie najwięcej podoba?

- Nie wiem, Jim.

- To, że nie jesteś sknerą. Fundujesz za ostatnie grosze, choć jesteś bez pracy. Ale nie bój się, Joe, już ja ci znajdę posadę.

Holmes odpowiedział mu smętnie, że nie każdy ma szczęście znaleźć pracę u takiego bogacza jak Sandwich.

- Też trafiłeś kulą w płot! - roześmiał się Jim hałaśliwie. - Przecież do tego naszego wyjazdu za granicę, półtora roku temu, tośmy mało głodem nie przymierali. Nawet nie starczyło na utrzymanie domu i służby, a lichwiarze po prostu u nas nocowali.

W oczach Holmesa zabłysła czujność.

- Toś ty i za granicą bywał - udał zdziwienie. - Słowo daję, chłop ma szczęście! A jakie tam piwa miewają?

- Phi, jak w jakim mieście. Bo musisz wiedzieć, że człowiek bywał w niejednym, i to niejeden raz - chełpił się Jim. - W Brukseli i Antwerpii piwo mają nie najlepsze, a porter to już
całkiem do niczego. Ale za to w Niemczech, w tym ich Monachium, porter - powiadam wam - nie macie pojęcia - oblizał się i wzniósł oczy do góry na to wspomnienie,

Holmes skorzystał z chwili jego nieuwagi i dał mi znak, abym i ja wmieszał się do rozmowy. Zrozumiałem, o co mu chodzi, nie chciał budzić podejrzliwości Jima swymi ciągłymi pytaniami.

- Mógłbyś pamiętać o nas - odezwałem się - jak pojedziesz jeszcze raz do Niemiec. Przywieź parę butelczyn tego porteru.

- Nic z tego nie będzie - odparł markotnie Jim. - Od pół roku albo i więcej nasze wyjazdy się urwały. Teraz goście z zagranicy do nas przyjeżdżają.

Holmes znów drgnął i porozumiewawczo spojrzał na mnie.

- Też nieźle - wtrącił z pozorną obojętnością. - Można się pożywić przy dobrym gościu.

- Nie przy każdym - skrzywił się Jim. - Belgowie to morowe chłopy, ale ten profesor z Monachium, niech go kaczka kopnie, sknera taki, że niech Bóg broni.

O rety! - zawołał spojrzawszy nagle na zegar wiszący na prze­ciwległej ścianie. - Piąta godzina. Jak stary wróci z miasta, a mnie w domu nie będzie, to piekło gotowe. Wieję, chłopcy, spotkamy się tu w sobotę po południu. Ja funduję.

Wybiegł z baru, a wkrótce za nim i my opuściliśmy len lokal.

- To wszystko staje się coraz bardziej zagadkowe - rzekłem do Holmesa na ulicy. - Te wyjazdy Sandwicha do Antwerpii, Brukseli i Monachium... Antwerpia to miasto szlifierzy, może tam bywał w związku z brylantami... Ale co robił w Monachium?

- Tak, to dość dziwne - potwierdził Holmes w zamyśleniu - tym bardziej że Jim nie wszystko wie. Sandwich był w Brukseli niedawno, dwa tygodnie przed zdeponowaniem swej szkatułki
w skrytce bankowej.

- Skąd o tym wiesz?! - wykrzyknąłem, stając pośrodku chodnika.

- Powiedziała mi o tym szpilka, którą nosi w krawacie. Umieszczono ją w witrynie sklepu przy Place de Broucker akurat wtedy, kiedy ostatnio byłem w Brukseli - trzy miesiące temu. Dlatego pytałem Sandwicha, gdzie ją kupił.

- Fiu - gwizdnąłem - podejrzewasz go o kradzież swych własnych brylantów?

- Zbieram fakty - sucho odparł Holmes. - A jeśli chodzi o podejrzenia, to zapomniałem ci coś powiedzieć. Archibald Carter ostatnio przyjmował u siebie licznych cudzoziemców i również często wyjeżdżał do Belgii i Niemiec. Był w Brukseli trzy miesiące temu, nie wykluczone, że w tym samym czasie co Sandwich.

Serce zabiło mi gwałtownie. Nie miałem już żadnej wątpliwości, że Carterowie byli w zmowie z Sandwichem. Rozwiązanie zagadki żółtych brylantów mogło być kwestią najwyżej kilku dni.

Minął jednak tydzień, a za nim następny i nie zaszło nic szcze­gólnie ciekawego. Prawdę powiedziawszy, nie mogłem wtedy po­święcać zbyt wiele uwagi brylantom lorda Sandwicha, gdyż nie­spodzianie spadły na mnie poważne kłopoty osobiste. Dziwiło mnie tylko, że i Holmes przestał się interesować tą sprawą. Spędzał sporo czasu poza domem, ale zajmowały go raczej badania nad promieniami Roentgena. Prosił mnie nawet, abym mu ułatwił ko­rzystanie z odpowiedniego aparatu w szpitalu, gdzie kiedyś pra­cowałem. Uczyniłem to z ochotą. Holmes spędził przy aparacie rentgenowskim wiele czasu.

Pewnego wieczoru Sherlock Holmes zupełnie nieoczekiwanie oświadczył, że nazajutrz wyjeżdża na kontynent. Od dawna przy­zwyczajony do jego nagłych wyjazdów, nie zdziwiłem się zbytnio i jedynie dla przyzwoitości zapytałem, kiedy mam się spodziewać
jego powrotu.

- Nie wiem - odpowiedział posępnie. - Nic nie wiem. Nie, można tępić przestępstw bez narażania się na niebezpieczeństwa. Jeśli nie wrócę za miesiąc, otwórz zapieczętowany list, który zo­stawiłem w szufladzie mego biurka.

Dobranoc, mój siary - dodał cieplejszym tonem. - Będziesz jeszcze spał, gdy jutro rano wyjadę.

Nieprędko zasnąłem tej nocy. Co miały oznaczać tajemnicze sło­wa Sherlocka o zagrażającym mu niebezpieczeństwie? Czyżby jego nagły wyjazd był związany z brylantami Sandwicha? Może szukał za granicą ich złodziei? A może wpadł na trop wspólników Sandwicha lub Cartera, albo obu ich razem? Na pewno miał jakieś nowe dane, które go skłoniły do nagłego wyjazdu. Ale kiedy je zdobył? Czy w tym czasie, gdy byłem przekonany, że zajmuje się pracą naukową? A może jego badania nad promieniami Roent­gena miały z tym coś wspólnego.

Roześmiałem się na tę myśl. Była ona dla mnie najlepszym do­wodem, na jakie manowce schodziłem w swych przypuszczeniach i domysłach.

Nie pozostawało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i cze­kać na powrót Holmesa. Zjawił się już po tygodniu, tak samo nagle jak wyjechał. Zdziwiło mnie, że był niezwykle znużony. Znałem jego niespożyte siły i wytrwałość, które sprawiały, że mógł bez szczególnego wysiłku znieść po kilka nie przespanych nocy. Nigdy jednak nie wyglądał tak źle jak wówczas. Wydawało mi się, że spotkało go niepowodzenie, i nie pytałem o wynik poszukiwań. W takich przypadkach Sherlock bywał niezwykle drażliwy.

Przywitawszy się ze mną i wymieniwszy kilka obojętnych uwag Holmes wykąpał się i udał do łóżka. Przedtem jednak polecił mi zatelefonować do dyrektora Cartera, aby nazajutrz punktualnie za pięć dziesiąta stawił się u nas ze szkatułką, zawierającą sfałszo­wane brylanty. Miał się stawić również lord Sandwich, z tą tylko różnicą, że o pięć minut później. Żaden z nich nie powinien był podejrzewać, że zastanie u nas swego przeciwnika.

Następnego dnia Holmes, wypoczęty już i rześki, przygotowywał się na przyjęcie obu zaproszonych. W środku pokoju ustawiliśmy niewielki stół, a dokoła niego cztery krzesła. Sherlock pouczył mnie, jak mamy przy nim zasiąść, gdyż twierdził, że ma to dla niego duże znaczenie. Moje miejsce znajdowało się naprzeciw Sherlocka, z lewej sąsiadował ze mną Sandwich, a z prawej - Carter. Miałem również bacznie uważać na każdego z nich.

Carter zjawił się punktualnie pięć minut przed dziesiątą, niosąc spora szkatułkę obitą czarną skórą. Był niezwykle zdenerwowany i nie zdążywszy usiąść, drżącym głosem zapytał, w jakim celu go wezwano. Holmes pominął to pytanie milczeniem i podsunął mu pudełko z cygarami, z których Carter skwapliwie skorzystał. Wy­brał cygaro, zapalił je i głęboko zaciągając się dymem, wyraźnie szukał w tym uspokojenia dla swych nerwów.

Dokładnie o dziesiątej rozległ się gwałtowny dzwonek u drzwi oznajmiający przybycie Sandwicha. Lord wpadł do naszego pokoju, rozejrzał się bacznie i zobaczywszy Cartera wybuchnął:

- Co, on tutaj? Jak pan śmiał mi naznaczać takie spotkanie, panie Holmes! To bezczelność!

- Proszę ostrożniej dobierać słowa, mylordzie - surowo odrzekł Holmes, mierząc go długim spojrzeniem. - To spotkanie było konieczne. Musi pan zająć miejsce przy tym stole.

Nakazujący wzrok Holmesa i nacisk, jaki położył na słowo “musi pan”, sprawiły na Sandwichu silne wrażenie. Był wyraźnie zasko­czony i bez słowa protestu zajął wyznaczone sobie miejsce. Nie zdziwiło mnie to. Typy tego rodzaju, co Sandwich, gwałtowne i władcze wobec słabszych od siebie, stają się potulne w zetknięciu z charakterem od nich silniejszym.

- Proszę otworzyć szkatułkę z brylantami - zwrócił się Holmes do Cartera bez żadnego wstępu.

Dyrektor posłusznie spełnił ten rozkaz i oczom moim ukazał się niezwykły widok kilkudziesięciu olbrzymich żółtych brylantów, z których najmniejszy był wielkości sporego orzecha.

Zastanowiło mnie tylko jedno. Carter wspominał o sześćdzie­sięciu trzech brylantach, podczas gdy w szkatułce było ich tylko sześćdziesiąt dwa. Nietrudno to było stwierdzić, gdyż w ostatnim z siedmiu rzędów jedno miejsce było puste.

- Poznaje pan swoje brylanty? - zwrócił się Holmes do Sandwicha tonem urzędowym, jakby zasiadał przy stole sędziowskim.

- Moje brylanty skradziono. To ich imitacja - warknął lord.

- A pan co na to powie, mister Carter?

- Zupełnie to samo, co twierdziłem dotychczas i na co przysięgnę przed sądem ludzkim i boskim. To są oryginalne brylanty Sandwicha, które zżółkły u nas w banku.

- Złodziej i krzywoprzysięzca! - wrzasnął Sandwich.

- Spokojnie, lordzie, spokojnie - uciszył go Holmes. – A teraz proszą panów o chwilkę uwagi. Ty, Watsonie, również uważaj - spojrzał na mnie znacząco.

Nie spiesząc się zbytnio, Holmes wysunął szufladę stolika i wyjął z niej niewielką teczkę, którą położył sobie na kolanach. Potem powoli, jakby igrając z naszym napięciem, wydobył z niej jakiś przedmiot, podniósł go wysoko w ręku i pokazał nam wszystkim. Był to spory safianowy woreczek, owiązany sznurkiem i zaplom­bowany.

- Kto z panów wie, co jest w tym woreczku? - zapytał opano­wanym głosem, uważnie przyglądając się nam wszystkim. Nim zdołałem zrozumieć, co się stało, jakieś krzesło runęło na podłogę, a Sandwich zerwawszy się na równe nogi wrzasnął:

- Sto tysięcy szatanów! Skąd to masz, ty szpiclu diabelski! Oddaj to natychmiast!

Był cały siny od krwi, która mu napłynęła do twarzy, a prze­krwione oczy jeszcze bardziej mu na wierzch wylazły. Dyszał ciężko i z trudem chwytał oddech.

- Spokojnie, mylordzie, spokojnie - bezlitośnie drwił z niego Holmes. - A więc przyznaje się pan do tego woreczka?

Sandwich spojrzał na niego nienawistnie, szarpnął za kieszeń, wyrwał z niej rewolwer i ryknął: - Ręce do góry - wy, wszyscy.

Teraz dopiero oceniłem przezorność Holmesa, który posadził mnie obok Sandwiclia. Błyskawicznym ruchem podbiłem wycią­gniętą rękę lorda i strzał, który się potem rozległ, był już nie­groźny - kula poszła górą. Wykręcenie Sandwichowi ręki i wy­trącenie mu rewolweru było tylko kwestia kilku sekund. Ryknął z bólu i zaczął się ze mną szamotać, a Holmes dalej się z niego natrząsał:

- Nie docenił pan, mylordzie, siły doktora Walsona ani jego sprawności w dżiu-dżitsu. To bardzo ważna umiejętność. Radzę panu trochę potrenować w tym sporcie.

Lord nic nie odpowiadał. Sapał tylko z wysiłku, z trudem chwy­tając powietrze. Obawiałem się, że może dostać ataku sercowego. Widocznie to samo przyszło na myśl Sherlockowi, bo opuścił go szyderczy wyraz twarzy i po chwili zastanowienia rzekł do mnie krótko:

- Puść go, Watsonie - to starczy.

Poczuwszy się wolny, Sandwich przez chwilę stał niezdecydo­wany. W końcu jednak, obróciwszy się na pięcie, rzucił się ku drzwiom.

- Popamiętasz mnie jeszcze, ty podły szpiegu. Wszyscy mi za to odpowiecie! - krzyknął wybiegając i zatrzaskując za sobą gwałtownie drzwi.

Podczas całej tej sceny Carter siedział nieruchomo, z oczami szeroko otwartymi ze strachu i wrażenia. Przytomność wróciła mu dopiero po ucieczce Sandwicha.

- Na Boga, panie Holmes - zwrócił się błagalnie do Sherlocka. - Co to wszystko znaczy?

- Zaraz pan zobaczy - odrzekł mój przyjaciel z uśmiechem i rozwiązawszy sznurek, wysypał na stół zawartość woreczka. Osłupieliśmy na ten widok obydwaj - ja i Carter. Przed nami
leżał skarb Sandwicha, sześćdziesiąt trzy olbrzymie, nieopisanej piękności, białoniebieskawe kamienie.

- Brylanty Sandwicha, oryginalne - wyjąkał Carter po ochłonięciu z pierwszego wrażenia. - Wszystkie? Skąd je pan ma? Nie miałem racji - dodał smętnie kiwając głową - to jednak była kradzież.

- Myli się pan, dyrektorze. Nie było kradzieży.

- Jak to: nie było kradzieży? Nie rozumiem - bąkał Carter.

- Zaraz to wyjaśnię, dyrektorze. Pozwoli pan tylko, że jeszcze coś pokażę.

Z największym zaciekawieniem przyglądaliśmy się, jak wyjął z kieszeni kamizelki jakiś przedmiot owinięty w bibułkę, rozpa­kował go i bez słowa podał Carterowi. Był to piękny lśniący bry­lant, w niczym nie ustępujący tym, które znajdowały się w wo­reczku.

- Czy poznaje pan ten kamień, dyrektorze? Proszę go umieścić w pustym miejscu szkatułki.

Carter bez słowa spełnił polecenie Holmesa i spojrzał na niego ze zdumieniem: brylant doskonale pasował do tego miejsca.

- Ten kamień wręczył mi pan osobiście kilkanaście dni temu - wyjaśnił Holmes.

- Nic podobnego - zaperzył się Carter. - Prosił mnie pan o jeden żółty brylant z tej szkatułki. Dałem go panu i właśnie dziś chciałem prosić o jego zwrot. Ten, który pan zwraca, jest
przecież idealnie biały!

Holmes zaniósł się bezgłośnym śmiechem, od którego aż trzęsła mu się fajka w ustach. Nigdy nie widziałem go tak rozbawionego.

- Przestań nas dręczyć, mój drogi - rzekłem do niego. - Zwracasz oryginalne brylanty Sandwicha i twierdzisz, że nie było kradzieży. Pożyczasz żółty brylant, a oddajesz biały. Co tu w końcu jest oryginałem, a co falsyfikatem?

- Właśnie - poparł mnie Carter. - Niechże się nareszcie dowiem, czy to wszystko nie jest snem.

- Macie panowie rację - kiwnął Holmes głową. - Jestem wam winien kilka słów wyjaśnienia. Czy pamiętasz, Watsonie, jak zastanawialiśmy się nad tym, kto dokonał kradzieży brylantów? Logicznie biorąc były cztery możliwości: uczynił to ktoś zupełnie postronny, sam Sandwich, Carterowie lub też Sandwich w porozumieniu z Carterami.

- Ależ, panie Holmes, jak pan może! - zaprotestował dyrektor.

- Obracamy się w sferze domysłów, panie Carter - wstrzymał go Holmes nieznacznym ruchem dłoni. - Otóż w momencie, kiedy zjawił się u nas Sandwich, byłem już przeświadczony, że jest on w to zamieszany w taki czy inny sposób.

- Nic mi o tym nie mówiłeś! - zawołałem rozżalony. - Jak mogłeś ukrywać przede mną tak ważną wiadomość?

- Wiadomość? - zdziwił się Holmes. - Przecież to były tylko przypuszczenia.

- Na czym je pan opierał? - wtrącił się Carlcr.

- Brylantów nie piecze się jak bułki. Dla sporządzenia imitacji sześćdziesięciu trzech brylantów, i to takich jak Sandwicha, nie wystarczy dwóch miesięcy. Potrzeba na to było co najmniej roku, czyli przez tyleż czasu ktoś musiał mieć dostęp do oryginalnej kolekcji. Bez wiedzy i udziału Sandwicha było to wykluczone.

- Genialnie proste! - wykrzyknąłem mimo woli.

Carter nic nie mówił, ale w jego szeroko otwartych oczach ma­lowało się tyle podziwu dla Holmesa, że żadne słowa nie mogły tego lepiej wyrazić.

- Następne pytanie - ciągnął Holmes - brzmiało: w jaki sposób udało się ewentualnemu złodziejowi wydobyć brylanty ze skrytki, a podrzucić imitację? Policja na próżno biedziła się nad tą tajemnicą i ja też nie potrafiłem jej wyświetlić. Nieodparcie nasuwała się myśl, że musieli w to być zamieszani i Carterowie.

- Panie Holmes! - znów oburzył się Archibald Carler, - Obracamy się w sferze możliwości, dyrektorze - uspokoił go Holmes swą nieodmienną formułką. - To przypuszczenie, które swego czasu tak ci się podobało, Watsonie, miało za sobą dużo dowodów. Zarówno Sandwich, jak i dyrektor Carter podczas swej wizyty nie zdołali w nas wzbudzić zaufania i wszystko zdawało się świadczyć przeciw nim. Sandwich był w wielkich tarapatach pieniężnych, a bank Carterów, jak się wtedy dowiedziałem, rów­nież znajdował się w poważnych trudnościach.

- Przejściowych, panie Holmes, tylko przejściowych - spiesznie wtrącił Carter.

- Sandwich przyjmował u siebie cudzoziemców i jeździł za granicę tuż przed kradzieżą - ciągnął Holmes. - Dyrektor Carter czynił to samo.

- Trudno - westchnął Carter - przed panem nic się nie ukryje. Szukaliśmy za granicą pożyczki czy też innego sposobu sanacji naszych finansów. Nie miało to nic wspólnego z brylan­tami.

- Masz rację, Holmesie - wtrąciłem się do rozmowy. - Po­rozumienie Sandwicha i Cartera było najbardziej prawdopodobne, ale kto miał być tym trzecim, oszukanym?

- Właśnie - zawołał żywo Sherlock i zwracając się do Cartera zapytał obcesowo, gdzie ubezpieczył brylanty Sandwicha.

- Pan mówi o ubezpieczeniu w innej instytucji - zmieszał się dyrektor. - Niestety, to był nasz wielki błąd. Nie uczyniliśmy tego, wobec czego groziła nam strata miliona funtów.

- Wiedziałem o tym - uśmiechnął się Holmes. - Inaczej sprawa byłaby zbyt jasna. Nazywałoby się, że chcecie nabrać to­warzystwo ubezpieczeń. Byłaby jeszcze jedna sprawa z murowa­nymi dowodami i skazaniem zupełnie niewinnych ludzi - dodał szyderczo.

- Dobrze, panie Holmes, ale ja wciąż nic jeszcze nie rozumiem - przerwał Carter milczenie, które zaległo po ostatnich słowach Sherlocka.

- Znalazłem się w ślepym zaułku, bez żadnego wyjścia - podjął mój przyjaciel swą opowieść. - Ale nigdy się tym nie przejmuję. Gdy widzę, że moje wnioski są błędne, nie próbuję do nich naginać faktów, lecz po prostu zmieniam taktykę.

Porzuciłem dotychczasowy trop i poszedłem zupełnie innym. Kim był ów tajemniczy kupiec, którego sprowadził Sandwich. Dla­czego lord nie umiał czy nie chciał nic o nim powiedzieć? Był cudzoziemcem, Niemcem, jak pan przypuszczał, dyrektorze Carter. Jim, lokaj Sandwicha, wspominał o jakichś konszachtach swego pana z Niemcami, wymienił nawet jakiegoś profesora z Mona­chium, który do nich ostatnio przyjeżdżał. Przy szklance porteru Jim z łatwością podał mi jego rysopis: niski, chudy, łysy, z dwoma wyraźnymi guzami na czaszce i czarnymi spiczastymi wąsami. No­sił binokle w złotej oprawie.

- Ależ to wykapany kupiec Sandwicha! - zawołał Carler. - Widzę go, jakby tu stał.

- Zupełnie słusznie, dyrektorze. Udało mi się ustalić ponad wszelką wątpliwość, że profesor z Monachium, goszczący u Sandwicha, był identyczny z osobą, która miała kupić jego brylanty. Nie dziwcie się, panowie, że zostałem mocno zaintrygowany. Niewielu jest profesorów, których stać by było na kupno takich skarbów. Nie potrzebowałem jeździć do Monachium. Na moje listowne zapytanie doniesiono mi, że istotnie jest w Monachium profesor, odpowiadający przesłanemu rysopisowi. Nazywa się Karol Braunheld i jest specjalistą od promieni Roentgena.

- A - wyrwałem się z mimowolnym okrzykiem przypomniawszy sobie zainteresowania Holmesa sprzed kilkunastu dni.

Sherlock spojrzał na mnie przelotnie i mówił dalej:

- Nazwisko Braunhelda nie było mi obce, czytałem jego prace o zachowaniu się rozmaitych substancji w promieniach Roentgena. I wtedy doznałem nagłego olśnienia. Zrozumiałem, że popełniłem błąd, przeciw któremu zawsze się broniłem - nie uwierzyłem faktowi. Zżółknięcie brylantów było faktem niezbitym, ja natomiast odrzuciłem go, bo nie zgadzał się z moją teorią ani z ogólnym mniemaniem. Trzeba było szybko naprawić błędy przedtem popełnione. Pomogliście mi w tym, panowie, obydwaj. Pan, dyrektorze, pożyczył mi żółty brylant, a ty, Watsonie, udostępniłeś mi aparat rentgenograficzny. Gdy doświadczenia potwierdziły moje podejrzenia, pojechałem do Braunhelda i przycisnąłem go do muru. Początkowo zaprzeczał wszystkiemu, ale kiedy postawiłem go przed wyborem - więzienie albo dobrowolne przyznanie się, wyśpiewał wszystko.

Pozostało tylko odnaleźć oryginalne brylanty Sandwicha. Braunheld nie wiedział, gdzie się znajdują, ale udzielił mi innej cennej informacji. Aby uniknąć podejrzeń, lord spotykał się z nim w pew­nym zakonspirowanym mieszkaniu w Brukseli, specjalnie wynajętym do tego celu. Nie sadziłem, aby Sandwich ukrywał brylanty u siebie w Londynie, było to zbyt niebezpieczne. Raczej przechowuje je w jakimś ukrytym miejscu, może właśnie w swym belgijskim mieszkaniu? Udało mi się uzyskać dostęp do tego lokalu. Opukałem dokładnie ściany i miałem szczęście - znalazłem skryt­kę, a w niej woreczek z brylantami. To wszystko.

- Przepraszani, panie Holmes, ale ja wciąż jeszcze nic nie rozumiem - złożył Carter ręce z żałosna miną.

- Przecie to proste - uśmiechnął się Sherlock. - Chodzi o działanie promieni Roentgena na diamenty. Braunheld przy­padkowo odkrył, że pod wpływem promieni Roentgena niektóre żółte diamenty stają się zupełnie bezbarwne i niczym się nie różnią od najcenniejszych blauweissów. Był przekonany, że znalazł drogę do olbrzymiej fortuny, ale, niestety, okazało się, że zmiana ko­loru była krótkotrwała - po kilku tygodniach sztucznie wybielone brylanty z powrotem zżółkły. Wtedy profesor spróbował dopomóc nauce za pomocą oszustw. Zwąchał się z pewnym szlifierzem brylantów w Antwerpii, wciągnęli w to Sandwicha i we trzech wykonali niezwykle sprytny plan, ułożony przez Braunhelda. Szli­fierz sporządził z żółtych brylantów dokładną kopię kolekcji Sand­wicha, Braunheld je naświetlił promieniami Roentgena i wybielił, u Sandwich umieścił w kasetce i zdeponował w banku. Swoje prawdziwe brylanty lord schował w woreczku w Brukseli.

Po dwóch miesiącach, jak się należało spodziewać, brylanty z powrotem zżółkły i Sandwich upomniał się o odszkodowanie. Łupem mieli się podzielić wszyscy trzej godni siebie wspólnicy. Trzecia część miliona funtów szterlingów na osobę - to nie mało.

- Genialne, genialne - powtarzał Carter wpatrując się z nabożeństwem w Holmesa. - Ale skąd pan wiedział, że żółte brylanty bieleją pod wpływem promieni Roentgena?

- Jak to, czy nie pożyczyłem od pana jednego z brylantów żółtych i czy przed chwilą go nie zwróciłem? Wybieliłem go tylko w aparacie szpitalnym. Za kilka tygodni będzie tak samo żółty jak pozostałe sześćdziesiąt dwa w pańskiej szkatułce.

- Jednego tylko nie rozumiem - odezwałem się. - Po co Braunheld był obecny przy otwarciu skrytki. Przecież znacznie mądrzej było sprowadzić jakiegoś prawdziwego kupca, powiedzmy, znanego jubilera.

- Ciekawość uczonego, mój drogi. Zapominasz, że stawszy się oszustem Braunheld mimo wszystko nie przestał być chemikiem. Chodziło mu nie tylko o łup, lecz również o doświadczenie naukowe.

- A ja znów mam do pana żal, że Sandwich uszedł bezkarnie - wtrącił się Carter.

- Jest pan tego pewien? - zapytał Holmes zagadkowo. - Pozwoliłem mu jedynie wyjść z mego mieszkania nie chcąc aresztować człowieka, który przyszedł do mnie jako gość. I w ogóle nie chcę, aby nasze mieszkanie związane było z jakimiś sensacjami. Czy nie sądzisz na przykład, Watsonie, że lord był bliski ataku apopleksji? Jako lekarz, powinieneś się na tym znać.

- Niewiele do tego brakło.

- A widzi pan - zwrócił się Holmes do Cartera - i co by wtedy było? Aha, zapomniałem panom podać, że trzeci ze wspólników, jubiler z Antwerpii, który wykonał imitację, dwa tygodnie temu popełnił samobójstwo. Może się dowiedział, że prowadzę śledztwo w tej sprawie, a może były to wyrzuty sumienia. Kto to wie?


TAJEMNICA CZERWONEGO PUDRU


Na rogu Bakerstreet i Marylebone Road znajduje się duża dro­geria, w której chętnie dokonuję zakupów. Jej właściciel, miły i jowialny staruszek, jest wzorem uprzejmego sprzedawcy, a po­nadto zawsze znajdzie kilka chwil czasu na przyjemną pogawędkę. Przed paru dniami wstąpiłem tam po jakiś drobiazg. Właśnie omawialiśmy wyniki ostatnich wyścigów konnych, gdy naszą roz­mowę przerwało wejście jakiejś młodej damy, która poprosiła o puder w kolorze brzoskwiniowym.

- Służę pani - zakrzątnął się sprzedawca i kładąc przed klientką okrągłe szafirowe pudełeczko ze złoconymi napisami dodał - Browne'a, najlepszy.

- O, nie, nie! - zawołała dama odsuwając pudełko - każdy inny, byle nie ten.

- Ależ dlaczego, łaskawa pani? - zdziwił się sprzedawca. - Brown to przodująca firma na naszym rynku. Ma doskonale wyroby.

- Miewała - odparła dama z naciskiem - lecz teraz są do niczego. Nie wezmę tego pudru za żadne skarby. Za bardzo się na nim sparzyłam.

- Pani wybaczy - coraz bardziej dziwił się drogista – nie rozumiem.

Wtedy klientka opowiedziała coś naprawdę uderzającego. Przed wyjściem do teatru nałożyła na twarz pudru Browne'a i przejrzawszy się w lustrze nie zauważyła nic szczególnego. Kiedy jednak podczas antraktu przejrzała się powtórnie, omal nie zemdlała - miała twarz czerwoną jak burak, zupełnie jakby ją wysmarowała czerwoną szminką,

- Powiadam panu, to było okropne - zakończyła swe opowiadanie - omal się nie rozpłakałam. Oczywiście, że musiałam zrezygnować z przedstawienia i uciekłam do domu, aby zmyć tę maskę.

- Rzeczywiście okropne - ze zrozumieniem pokiwał sprze­dawca głową. - Ale zapewniam panią, że pierwszy raz słyszę o czymś podobnym. A mam, proszę łaskawej pani, czterdzieści lat praktyki w swoim zawodzie. Żeby puder czerwieniał na twarzy, i to w dodatku puder Browne'a! Nie mieści mi się to w głowie.

- Podaję panu fakty - sucho zauważyła urażona klientka.

- Ależ oczywiście, ani na chwilę nie wątpię - tłumaczył się drogista i podając jej inne pudełko koloru kremowego wyjaśnił: - oto puder firmy White, również pierwszorzędny. Mam nadzieję, że będzie pani z niego całkowicie zadowolona.

Klientka podziękowała i zapłaciła, a po jej wyjściu staruszek zwrócił się do mnie:

- Słyszał pan coś podobnego? Od trzydziestu lat sprzedaję pudry Browne'a i ani jednej reklamacji. A tu nagle burak i maska. Słowo daję...

Przerwało mu energiczne otwarcie drzwi. Jakaś zażywna jej­mość w średnim wieku zdecydowanym krokiem podeszła do kon­tuaru i od razu zaczęła podniesionym głosem:

- Co pan sobie myśli, wczoraj kupiłam u pana puder...

- Tak jest, łaskawa pani - zachował swą zwykłą grzeczność drogista - doskonale sobie przypominam.

- Ma go pan z powrotem - rzuciła na ladę znane mi już szafirowe pudełeczko ze złotymi napisami. - Sprzedaje pan pudry, które robią z człowieka czerwoną małpę.

- Puder Browne'a - stwierdził drogista, lekko blednąc. - Co mu pani zarzuca? Przecież ma zupełnie normalny, czysty kolor.

- W pudełku - odparła energiczna jejmość. - Ale spróbuj pan się nim upudrować. A zresztą - niech pan sam spojrzy, na­umyślnie zostawiłam trochę na twarzy.

Mimo woli skierowałem wzrok w jej stronę i rzeczywiście w dolnej części policzka widniała wyraźna czerwona plama. Drogista osłupiał na ten widok.

- Zdumiewające, nieprawdopodobne - powtarzał machinalnie, przenosząc wzrok z klientki na mnie i wracając do czerwonej plamki na policzku. - Nie do wiary!

W końcu jednak opanował się i wyjmując z gablotki pudełko pudru White'a wręczył je klientce.

- To wprawdzie nie moja wina - rzekł - ale jeśli puder Browne'a pani nie odpowiada, chętnie zamienię go na inny.

Jejmość schowała pudełko do torebki i nawet nie podzięko­wawszy wyszła ze sklepu ze zwycięsko podniesioną głową.

Teraz sprawy potoczyły się w błyskawicznym tempie. Drzwi nie zdążyły się jeszcze zamknąć, kiedy do sklepu wpadł jakiś wzbu­rzony młody człowiek i wygrażając pięściami zaczął wymyślać stru­chlałemu drogiście od oszustów i fałszerzy. Wreszcie uspokoił się nieco, a wtedy dowiedzieliśmy się, że jego żonę spotkał ten sam los, co obydwie poprzednie klientki. Puder Browne'a sczerwieniał na twarzy, a to ją tak zdenerwowało, że dostała ataku spazmów. Młody człowiek musiał wezwać lekarza i zagroził drogiście, że sprawę skieruje do sądu.

Trwało dłuższą chwilę, nim wstrząśnięty tym opowiadaniem drogista zdołał wytłumaczyć, że puder u niego nabyty nie jest falsy­fikatem, lecz oryginalnym wyrobem firmy Browne. Klient dał się wreszcie przekonać i oznajmiwszy, że wytoczy proces firmie Browne, wyszedł znacznie spokojniejszy niż w chwili gdy z wście­kłością wpadł do sklepu.

Nie wiem, co się dalej działo tego rana w drogerii przy rogu Marylebone i Bakerstreet, przypuszczani jednak, że nie była to ostatnia reklamacja tego rodzaju. Gdy opuszczałem ten sklep, jego właściciel siedział nieruchomo za kontuarem, przyciskał sobie gło­wę obiema rękami i powtarzał w kółko: - Boże, Boże! Wszystkie moje próby pocieszenia go i uspokojenia nie dały żadnego wyniku.

Idąc ulicą rozmyślałem o dziwnym zdarzeniu, którego byłem śwłiidkiein. Jeśli tego rodzaju sceny powtarzały się w innych sklepach, to nie chciałbym być w sytuacji właściciela firmy Browne. Nagle przypomniałem, sobie, że znałem kiedyś pewnego Browne'a, który miał coś wspólnego z kosmetykami. Był moim kolegą szkol­nym, siedziałem z nim na jednej ławce i nawet przyjaźniliśmy się ze sobą. Później nasze drogi się rozeszły. Ja rozpocząłem studia medyczne, a on wstąpił do niewielkiej fabryki swego ojca, w której wyrabiano pastę do zębów czy coś w tym rodzaju. Od chwili mego wyjazdu do Indii straciłem go z oczu, a po powrocie też się z nim nic zetknąłem. Czyżby to on właśnie był owym słynnym Browne'em, kiórego ogłoszenia zajmowały w gazetach całe kolumny i którego nazwisko widniało ze świetlnych napisów na każdej ulicy?

Minęło kilka dni i zdołałem już całkowicie zapomnieć o zmartwieniach mego drogisty oraz czerwonych pudrach firmy Browne, kiedy niespodzianie sprawa ta znów mi się nasunęła. Pewnego ranka w sąsiednim pokoju odezwał się dzwonek telefonu i jakiś, sądząc z głosu, starszy mężczyzna zapytał o doktora Watsona.

- Słucham - powiedziałem - z kim mam przyjemność?

- Ach to ty, stary druhu - ucieszył się głos w telefonie - tu Browne.

Znałem co najmniej tuzin rozmaitych Browne'ów, więc na chwilę zawahałem się z odpowiedzią.

- Nie poznajesz? - pytał nieznajomy. - Nic dziwnego, nie widzieliśmy się chyba trzydzieści lat. Philipp Browne, Filipek, którego nieraz wykuksałeś w szkole,

- Ach, Filipek Browne - przypomniałem sobie chłopca, który siedział ze mną na jednej ławce, a następnie zaczął wyrabiać kosmetyki, - Co u ciebie słychać?

Wielki Filip Browne, magnat przemysłu kosmetycznego, którego nazwisko znajdowało się na ustach kobiet całej Anglii, to właśnie był on. Ale czego chciał ode mnie? Dlaczego tak nagle przy­pomniałem mu się po dwudziestu kilku latach? Czyżby chodziło o jego zmartwienia z czerwonymi pudrami?

Spotkaliśmy się nazajutrz na obiedzie w “Criterionie” i Filipek opowiedział mi swe dzieje. Objąwszy po ojcu maleńką fabryczkę kosmetyków rozwinął ją w ciągu trzydziestu lat do tego stopnia, że zajęła pierwsze miejsce na rynku kosmetycznym. Szczególny nacisk Browne położył na pudry, które, jak twierdził, nie miały rów­nych sobie na świecie. Używał do nich najlepszych surowców, do­prowadził recepturę i proces technologiczny do granic doskona­łości, a nad wyrobem pudru czuwał wykwalifikowany inżynier chemik, specjalista od kosmetyki. Jednym słowem - wykluczone, aby ktoś mógł być niezadowolony z jego pudru. I rzeczywiście, przez całe trzydzieści lat do fabryki nie wpłynęła ani jedna re­klamacja.

- Ani jedna - podkreślił Filip z naciskiem. - Czy rozumiesz, co to znaczy?

Przytaknąłem mu, choć prawdę mówiąc niewiele mnie to wszyst­ko obchodziło.

- I wyobraź sobie nieszczęście, które na nas spadło jak grom z jasnego nieba - przeszedł do sedna sprawy. - Zaczęto nam masowo zwracać towar.

- Ponieważ przy użyciu pudry czerwienieją - dokończyłem jego myśl.

- Tak, skąd wiesz? - zdziwił się Brown.

- Przypadkowo byłem świadkiem nieprzyjemnej sceny z powodu twoich pudrów.

- Właśnie, nie potrzebuję ci więc dużo tłumaczyć. Łatwo zrozumiesz, że w ciągu ostatnich sześciu tygodni zostaliśmy po prostu zawaleni zwrotami towaru. Wróciło wszystko, cośmy sprzedali w ostatnich kilku miesiącach, gorzej - mamy już kilkaset spraw sądowych o odszkodowanie, a poczta codziennie przynosi nowe pozwy. O zamówieniach, rzecz prosta, mowy nie ma, nikt nie chce kupować naszych wyrobów. Musieliśmy wstrzymać produkcję,
wymówiłem pracę urzędnikom i robotnikom i chyba trzeba będzie zamknąć budę. Ruina, kompletna ruina! Po takich osiągnięciach, po trzydziestu latach pracy! Po trzydziestu latach takiej pracy - powtórzył zgnębiony, z opuszczoną głową.

- Wybacz, mój drogi - zacząłem ostrożnie - ale wydaje mi się, że nieco przesadzasz. Jedna przejściowa trudność w produkcji nie potrafi cię przecież zniszczyć. Prędzej czy później dojdziesz, na czym polega błąd, i pudry znów będą dobre.

Prędzej czy później - powtórzył Browne z goryczą. - Raczej za późno, kiedy już nic nam nie potrafi przywrócić poderwanego zaufania klientów.

A co do trudności w produkcji - ożywił się nagle - mylisz się, mój drogi. Nie może ich być, to wykluczone. A nawet gdyby się pojawiły, szybko dalibyśmy sobie z nimi radę. Tu chodzi zu­pełnie o co innego.

- Podejrzewasz sabotaż? - zapytałem niepewnie.

- Tak jest - potwierdził z mocą Browne - i dlatego właśnie zwróciłem się do ciebie. Przemów za mną u Holmesa, tylko on jeden potrafi rozwikłać tajemnicę moich pudrów.

Znalazłem się w przykrej sytuacji. Nie mogłem mu odmówić wręcz, ponieważ wydawał się zupełnie zrozpaczony, a na dodatek łączyły nas więzy koleżeństwa. Z drugiej jednak strony nie śmiałem przedstawić jego prośby Holmesowi. Ta sprawa, daleka od kryminalistyki, na pewno wyda mu się błaha, a poza tym był po prostu wściekły, gdy mu próbowano przerwać jego pracę naukową. Oględ­nie spróbowałem to wytłumaczyć Browne'owi, ale ten nie chciał o niczym słyszeć i tak długo nalegał, że w końcu obiecałem spełnić jego prośbę.

Ku memu wielkiemu zdziwieniu Sherlock od razu zgodził się pomówić z Browne'em.

- Wprawdzie pudry zupełnie mnie nie interesują - powiedział - ale jeśli mają spowodować ruinę twego przyjaciela, spróbujmy. Może coś mu doradzimy.

Jeszcze tego samego popołudnia zadzwoniłem do Filipa i poleciłlem mu, aby zjawił się u nas nazajutrz o dziesiątej rano. Przyszedł punktualnie. Holmes krótko się z nim przywitał i natychmiast przstąpił do rzeczy.

- Podejrzewa pan sabotaż w swej fabryce - zaczął. - Na czym oparte są te przypuszczenia?

- W tym właśnie cała trudność - westchnął nieszczęsny dyrektor. - Wśród zaufanych i szczerze nam oddanych pracowników po prostu nie widzę żadnego, którego mógłbym o to posądzić. Nie potrafię również zrozumieć, po co miałby niszczyć fabrykę, w któ­rej mu się dobrze powodzi. A jednak nie ma żadnego innego wy­tłumaczenia. Kierownik laboratorium nie znalazł żadnej szkodliwej domieszki w surowcach, które zresztą od trzydziestu lat kupujemy wciąż u tych samych dostawców. Receptura nie uległa żadnej zmianie, błąd w produkcji wykluczony. Jest dla mnie absolutnie pewne, że ktoś umyślnie psuje nam puder. Ale kto, jak, gdzie?

- Hm - mruknął Holmes. - Od kiedy się to zaczęło?

- Od czerwca. Cała produkcja czerwcowa i lipcowa jest do wyrzucenia.

- Obecnie mamy wrzesień - głośno myślał Holmes - a co z produkcją w sierpniu i bieżącą, wrześniową?

- Właśnie - podchwycił Browne. - Tego również nie mogę pojąć. Gdy tylko reklamacje stały się masowe, produkcja jakby cudem znów stała się zupełnie dobra.

- Więc o co panu właściwie chodzi, mister Browne, skoro znów wszystko jest w porządku?

- A zaufanie klientów! - zawołał Browne. - Kto nam je zwróci? I kto mnie zapewni, że to się nie powtórzy?

- Racja - przyznał Holmes, kiwając głową w zamyśleniu. - Racja - powtórzył machinalnie.

- Ma pan przy sobie pudełko zepsutego pudru? - ocknął się po chwili ze swych myśli.

- A jakże - odrzekł Browne, wydobywając z teczki dobrze mi już znane szafirowe pudełko ze złotymi napisami.

Holmes usypał z niego trochę pudru, natarł go sobie na odwrocie dłoni i bacznie się jej przyglądał.

- Watsonie - rzekł po chwili. - Stoisz akurat koło półki z książkami, czy zechciałbyś łaskawie podać mi pierwszy tom encyklopedii chemicznej?

Poszukałem tej książki i wręczyłem ją Holmesowi, który zaczął niecierpliwie przewracać jej kartki. W końcu jednak widocznie znalazł potrzebny mu artykuł, bo zapomniawszy o nas wgłębił się w jego czytanie. Skończywszy lekturę, energicznie zamknął książkę, wstał z krzesła i z zagadkowym, przeciągłym - n-no ta-ak – wyszedł do sąsiedniego pokoju, gdzie się mieściło jego laboratorium.

Zaległa cisza. Browne niespokojnie kręcił się na krześle i rzucał na mnie niepewne, ukradkowe spojrzenia. Ja również nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Czego Sherlock szukał w encyklopedii? Czy od tego zależy odpowiedź, której udzieli Browne'owi?

Moja niepewność nie trwała zbyt długo. Po kilku minutach Sherlock wrócił i krótko oznajmił Browne'owi:

- Jutro o dziesiątej rano będę u pana w fabryce.

Po czym zwracając się do mnie zapytał:

- Pójdziesz ze mną, Watsonie?

Oczywiście, że chętnie na to przystałem. Sprawa nie musiała być taka błaha, skoro Holmes się nią zajął.

- Proszę przedstawić nas swoim pracownikom jasno i wyraźnie, aby nie było żadnej wątpliwości, kim jesteśmy - rzekł Holmes tonem rozkazującym.

- Nie wystąpicie panowie incognito? - nieśmiało zapytał Browne.

- Nie - uciął Holmes. Nie lubił, gdy komentowano jego zarządzenia.

- Jeszcze jedno - dodał. - Proszę dokładnie uważać! Gdy stanę w otwartym oknie, odwoła pan osobę, z którą będę w pokoju, zamknięcie okna będzie oznaczać, że ta osoba może wrócić.

Uśmiechnąłem się. To był stary trick, ale wciąż jeszcze dobry. Holmes często go stosował.

- Zastosuję się do pańskich życzeń - skwapliwie zgodził się Browne. - Czy ma pan dla mnie jeszcze jakieś wskazówki?

- Żadnych - odparł Holmes żegnając gościa, który wychodził znacznie uspokojony. Widocznie ulżyła mu już sama świadomość, że Holmes zajął się jego sprawą.

- Czy sadzisz, że to coś poważniejszego? - zapytałem po wyjściu Browne'a.

- Obawiam się, że tak - zbył mnie krótko Sherlock.

- A może to był przypadkowy błąd, w produkcji? - nie dawałem za wygraną.

- Nie wierzę w przypadki, które zdarzają się akurat wtedy, gdy są potrzebne.

Ta sentencja zamknęła mi usta. Choć bardzo tego byłem ciekaw, nie pytałem już, czego szukał w encyklopedii i czy właśnie tam znalazł natchnienie do swej decyzji.

Następnego dnia mżył jesienny deszczyk, który na pewno nie sprzyjał dobremu humorowi. Holmes wstał tego ranka mrukliwy i posępny i przez cały czas naszej jazdy do fabryki Browne'a nie odezwał się do mnie ani słowem.

Browne przywitał nas wylewnie i serdecznie, ale Sherlock zbył go opryskliwie.

- Do rzeczy, dyrektorze! Idziemy do magazynu, a następnie do działu pudrów i laboratorium.

W myśl życzenia Holmesa Browne wymienił nasze nazwiska do­bitnie i wyraźnie, co oczywiście wywołało odpowiednie wrażenie. Dziwna rzecz, jak podejrzenie potrafi wyprowadzić z równo­wagi człowieka nawet zupełnie niewinnego. Wiedząc o tym, że stoją przed najsłynniejszym detektywem świata, który w sposób ostry i obcesowy zadawał im pytania nieraz dla nich niezrozumiałe, ludzie mieszali się i plątali w odpowiedziach. Po prostu trudno było oprzeć się podejrzeniu, że poczynając od posługacza w magazy­nie, a kończąc na inżynierach w produkcji, wszyscy są zamieszani w obchodzącą nas sprawę. Holmes zdawał się nie zwracać na to żadnej uwagi. Przechodził z sali do sali, od jednego pracownika do drugiego, zadawał pytania, słuchał odpowiedzi i z jego kamiennej twarzy nie mogłem wywnioskować, czy natrafił na coś ciekawego, czy też nie uchwycił żadnej nici przewodniej.

Obchód zakończyliśmy u kierownika laboratorium, inżyniera Shellwooda. Był to mężczyzna może trzydziestoletni, niski, chudy, o bladej twarzy i wodnistych oczach bez wyrazu. Przywitał nas grzecznie, choć bez wielkiego entuzjazmu, a po wyjściu dyrektora przyjął postawę pełną szacunku i czekał, aż się pierwsi odezwiemy.

Holmes ciekawie rozglądał się po laboratorium, co mnie wcale nie dziwiło - przecież znalazł się w swoim żywiole.

- Ma pan ładną pracownię, inżynierze Shellwood - powiedział, i głos jego był znacznie cieplejszy niż przy rozmowach z innymi pracownikami Browne'a. Jednak pochwała nie sprawiła na inżynie­rze żadnego wrażenia. Twarz jego nadal została apatyczna, a słowa Holmesa zbył lakonicznym - Tak jest.

- Proszę, niech pan pozwoli - próbował rozruszać go Sherlock podsuwając mu papierośnicę.

- Dziękuję, nie palę.

- Szkoda. Ja, jak zapewne panu wiadomo, nie obywam się bez fajki.

Wyjął fajkę, zapalił, pociągnął kilka razy i zdawał się być w jak najlepszym humorze. Zdziwiło mnie to podwójnie. Nie ro­zumiałem przede wszystkim, dlaczego Sherlock, od rana posępny i opryskliwy, nagle stał się uprzejmy i wesoły, a po drugie, dlaczego wyraźnie starał się pozyskać mrukliwego, apatycznego i niezbyt miłego Shellwooda.

Inżynier nie podobał mi się od pierwszej chwili. Było coś odpy­chającego i nienaturalnego w jego twarzy, postawie i zachowaniu, a szczególnie drażniły mnie jego rybie oczy, w których nie można było odczytać żadnego wyrazu ani uczucia.

Holmesa, jak widać, to nie raziło.

- Dawno już pan tu pracuje? - spytał go po dłuższej chwili milczenia.

- Od pięciu lat.

- Kawał czasu - pokiwał Sherlock głową. - Nic dziwnego, że nabrał pan wielkiej wprawy w wyrobie pudrów. Dyrektor Browne jest pełen uznania dla pana.

Również i ten komplement nie wywarł na Shellwoodzie żadnego wrażenia, nawet nie mrugnął okiem.

- Przyznam się - podjął Sherlock swe usiłowania - że zupełnie nie znam się na kosmetyce. Nawet nie wiem, z czego wyrabia się puder.

- Ja też nie mam pojęcia - spróbowałem mu dopomóc - a bardzo jestem ciekaw. Czy byłby pan łaskaw nam to wyjaśnić?

- Miesza się ze sobą - zaczął Shellwood monotonnym głosem - talk, krochmal ryżowy, kaolin, biel tytanową oraz węglan magnezu. Do niektórych gatunków dodaje się stearatu cynku lub magnezu.

- Jak? - ożywił się nagle Holmes. - Nie dosłyszałem - jakie­go związku cynku?

- Stearatu.

- Dziękuję - rzekł Holmes wyraźnie ucieszony tą wiadomością - a barwniki i zapachy? Czy pan je sam dobiera?

- Nie, dostajemy gotowe - odparł Shellwood.

- Czy pan studiował za granicą? - zaskoczył go Holmes obcesowym pytaniem patrząc mu prosto w oczy.

Po raz pierwszy od chwili naszego spotkania inżynier stracił swą flegmatyczną obojętność.

- Ja? Za granicą? - powtórzył pytanie dla uzyskania czasu. - Nie, nie studiowałem za granicą. Dlaczego pan o to pyta? - nie potrafił ukryć podejrzliwej nuty w swym głosie.

- Ot, tak, z prostej ciekawości - zbagatelizował sprawę Holmes.

Znów zaległo milczenie. Shellwood nie podejmował nawet naj­mniejszego wysiłku, aby je rozproszyć.

- Ano, cóż, inżynierze - podjął Holmes - czas przystąpić do rzeczy. Chciałbym wspólnie z panem dokonać analizy zepsutych pudrów.

- Analizy? - podniósł Shellwood brwi, a jego oczy stały się przez to jeszcze bardziej rybie. - Przecież pan nie jest chemikiem?

- Myli się pan - uśmiechnął się Sherlock przekornie spod przymrużonych powiek. - Czy słyszał pan o Hollocku?

- Owszem, ale o co panu chodzi?

- Hollock to ja - to anagram mojego imienia i nazwiska.

Tym razem cios był celnie wymierzony. Shellwood stracił zwykły spokój i zawołał wzburzony:

- Niemożliwe! Nic o tym nie wiedzieliśmy.

- Przepraszam, kto nie wiedział? - podchwycił Holmes.

- No, my - pracownicy firmy Browne.

To kot - pomyślałem sobie - zawsze padnie na cztery łapy”.

- Kiedy pan chce rozpocząć swe badania? - po raz pierwszy podjął Shellwood inicjatywę rozmowy.

- Jeśli możliwe, to zaraz - odparł Holmes z zagadkowym uśmiechem.

Shellwood znów odzyskał swe opanowanie.

- Niestety, nie mogę panu służyć - rzekł. - Dziś i jutro mam bardzo dużo bieżącej pracy.

- Dyrektor Browne pana zwolni od niej - odparował Holmes tę wymówkę.

- Jak pan uważa.

Spodziewałem się, że po tej odpowiedzi Holmes natychmiast po­dejmie swe badania, ale okazało się, że się myliłem. Zupełnie dla mnie niespodzianie Sherlock zapytał, czy nie jestem głodny, a kiedy odpowiedziałem twierdząco, zaproponował, abyśmy zjedli kanapki, które nam przygotowała nasza gospodyni, pani Hudson.

Usiedliśmy przy biurku Shellwooda, rozłożyliśmy na nim ser­wetkę, którą wydobyłem z teczki, a następnie, rozpakowawszy apetyczne kanapki, przystąpiliśmy do jedzenia.

Jednak już przy pierwszym kęsie Holmes skrzywił się z nie­smakiem.

- Co się stało? - zapytałem zdumiony.

- Nie solone - odparł. - Tysiąc razy mówiłem pani Hudson, że nie znoszę potraw bez soli, a ona wciąż swoje - że sól mi szkodzi.

Roześmiałem się. Istotnie, dbałość pani Hudson o nasze zdro­wie nieraz bywała dla nas uciążliwa, ale należało jej to wy­baczyć. Gdzież na świecie znaleźlibyśmy osobę tak szczerze nam oddaną.

Poradziłem Holmesowi, aby tym razem zrobił wyjątek i zjadł kanapki bez soli, ale nie chciał o tym słyszeć.

- Nie będę jadł - oświadczył krótko.

- Ależ - wtrącił się do naszej rozmowy Shellwood - to drobiazg, proszę panów. Przecież w laboratorium chemicznym nie może zabraknąć soli kuchennej. W tej chwili przyniosę.

Zdziwiła mnie niezwykła uprzejmość tego mruka i żywość, z któ­rą wybiegł do sąsiedniego pokoju.

Skorzystałem z jego nieobecności i szeptem zapytałem Sherlocka, co o nim sądzi.

- Kłamie - krótko stwierdził mój przyjaciel.

Odważyłem się zapytać, na czym opiera to zdanie, i wbrew swym zwyczajom Sherlock nie odłożył swej odpowiedzi na czas póź­niejszy.

- Zamiast stearynian cynku - wyjaśniał - Shellwood powiedział z cudzoziemska stearat cynku i powtórzył ten błąd, gdy udałem, że nie dosłyszałem wyraźnie. Wynika z tego, że jest przyzwyczajony do takiej nomenklatury z czasów swych studiów za granicą.
A ponieważ twierdzi, że się tam nie uczył, więc kłamie.

Mimo że Sherlock tyle już mi dał dowodów swej spostrzegaw­czości, znów ją musiałem podziwiać. Przecież mianownictwo che­miczne i mnie nie jest obce, a jednak nie zwróciłem dostatecznej uwagi na błąd Shellwooda.

- Doskonale - rzekłem - ale jaki jest cel tego kłamstwa?

Nie otrzymałem jednak odpowiedzi na to pytanie, bo w tej właś­nie chwili wrócił Shellwood niosąc małą parowniczkę do połowy napełnioną solą.

- Proszę - podał nam ją - autentyczna sól kuchenna. NaCl - dodał ze śmiechem.

Spojrzałem na niego spod oka. Co u diabla mogło go tak cie­szyć?

Holmes podziękował mu uprzejmie i zapytał, czy można by otworzyć okno, ponieważ pokój wydaje mu się przegrzany. Shell­wood miał zamiar spełnić jego życzenie, ale z okrzykiem - Nie, nie, nie będę pana fatygował - Holmes zerwał się z krzesła, podbiegł do okna i otworzył je szeroko. Nim zdążył wrócić do biurka, rozległ się dzwonek telefonu - to dyrektor wzywał do siebie Shelłwooda.

- Browne działa pierwszorzędnie - roześmiał się Holmes, gdy inżynier opuścił laboratorium. - Mamy teraz trochę czasu na niewielkie doświadczenie.

Nasypał do probówki nieco soli przyniesionej przez Shelłwooda, dolał do niej spirytusu, a następnie dodał kilka kropel ługu sodo­wego. Zawartość probówki natychmiast nabrała ciemnomalinowego koloru.

- Cha, cha! - roześmiał się Holmes - ładnie nas pan inżynier chciał urządzić.

- Chciał nas otruć! - wykrzyknąłem ze zgrozą.

- Co to, to nie - ciągle jeszcze śmiał się Holmes - ale że chciał nas osadzić na dłuższy czas w areszcie domowym - to fakt.

Widząc, że nic z tego nie rozumiem, Holmes wytłumaczył mi, że Shellwood dosypał do soli fenolftaleiny, co łatwo poznać po malinowym zabarwieniu, jakiego nabrała w zetknięciu z ługiem. Fenolftaleina zaś, jak wiadomo, jest silnie rozwalniającym środ­kiem używanym do wyrobu czekoladek przeczyszczających.

- A to hultaj - musiałem się roześmiać z chytrego pomysłu Shellwooda. - Chciał się nas pozbyć, bo mu przeszkadzamy. Co masz zamiar uczynić?

- Będę udawał, że połknąłem jego sól. Ale zanim Shellwood wróci, musimy jeszcze coś przygotować. Masz przy sobie kawałek świecy?

- A jakże - odrzekłem wydobywając ją z teki. - Od czasu gdy chadzam z tobą na wyprawy, zawsze mam przy sobie świecę.

Na biurku Shellwooda leżał blok listowy. Holmes podniósł ostroż­nie jego wierzchni arkusz i kilkakrotnie posmarował świecą arkusz drugi, spodni. Przykrywszy go następnie wierzchnim i dokładnie wygładziwszy blok, aby nie było żadnego śladu manipulacji, Holmes przyjrzał mu się z zadowoleniem.

- No - rzekł - teraz schowajmy jeszcze kanapki do teczki, zostawmy kilka ziarn soli na stole, a resztę wysypmy do śmieci, i gotowe. Shellwood może wracać.

Podszedł do okna, zamknął je, a w kilkanaście chwil potem inżynier wrócił do laboratorium.

- Przepraszam - tłumaczył się - zatrzymano mnie w dyrekcji. Panowie już po śniadaniu?

Holmes nie odpowiedział od razu. Przybrał twarz człowie­ka cierpiącego, schwycił się obydwiema rękami za brzuch i wy­jąkał:

- Prze-pra-szam, gdzie tu ubikacja?

- W końcu korytarza, za oszklonymi drzwiami.

Holmes zerwał się z miejsca i pobiegł we wskazanym kierunku, a ja rozumiejąc, jaki jest cel tego manewru, również schwyciłem się za żołądek.

- Au, to pewno nieświeża kiełbasa! - zawołałem wybiegając w ślad za Holmesem.

Wróciliśmy po kilku minutach, ale nie zastaliśmy Shellwooda w laboratorium. Znikł również z wieszaka jego płaszcz. Holmes ży­wo podskoczył do biurka i aż zatarł ręce z zadowolenia - wierzch­ni arkusz bloku listowego został wyrwany, odsłaniając spodni, naparafinowany.

- Poszedł wrzucić list do skrzynki - rzekł Sherlock. – Wyrwij ten arkusz i schowaj go ostrożnie do teczki, a ja tymczasem zostawię tu kilka słów.

- Szanowny panie inżynierze Shellwood - pisał Holmes. - Z powodu nagłego ataku niedyspozycji muszę dziś, niestety, zrezygnować z badań. Mam nadzieję, że powrócę do nich za kilka dni. Dziękujemy panu za gościnność. Z szacunkiem Sherlock Holmes.

- Wszystko jak w zegarku - zakpiłem, gdy skończył list - ale skąd wiedziałeś, że tak się stanie, jak przewidziałeś?

- Nie czas teraz na wyjaśnienia - odparł Holmes. - Musimy natychmiast wracać do domu, aby odczytać, co napisał Shellwood.

Nie okazało się to jednak rzeczą łatwą. Mimo użycia szkła powiększająeego, nie zdołałem nic odczytać z naparafinowanego ar­kusza. Widniały na nim jedynie niewyraźne zadraśnięcia i wgłę­bienia zupełnie nie przypominające regularnego pisma. Holmes nie przejmował się moimi kłopotami. Posypał arkusz miałko sprosz­kowanym grafitem, dmuchnął na niego kilka razy i podał mi go bez słowa. Istotnie, po tej manipulacji obraz gruntownie się zmie­nił - stały się widoczne czarne kreski, kółka i przecinki oraz sporo zupełnie czytelnych liter. Co mnie jednak najbardziej zdziwiło - wyraźnie można było dostrzec, że niektóre wiersze pisma biegły zupełnie poziomo, podczas gdy inne, mniej liczne, miały kierunek ukośny.

- Skąd tam wiersze ukośne? - zdziwił się Holmes, gdy podzieliłem się z nim moimi spostrzeżeniami. - A, już wiem - wykrzyknął po chwili - to adres! Shellwood ułożył ukośnie kopertę na bloku. Tym lepiej, Watsonie, tym lepiej.

Zabrałem się do odcyfrowania listu. Odczytałem przede wszyst­kim imię i nazwisko Holmesa, a następnie słowo “trop”. Inne litery były już mniej czytelne. Z trudem udało mi się jeszcze znaleźć słowo “natychmiast”, ale reszty, mimo największego wysiłku, nie zdołałem odczytać.

- To starczy - powiedział Holmes. - Inżynier donosi, że wpadłem na trop i że natychmiast musi się z kimś porozumieć. Co widzisz w piśmie ukośnym?

Niewiele mogłem o tym powiedzieć. W tej gmatwaninie znaków i kresek jako tako czytelne było tylko imię - Karol.

- A dalej co? - niecierpliwił się Sherlock. - Musisz odczytać, to niesłychanie ważne.

- Hm - odrzekłem - jest jeszcze litera H lub K i końcówka np. lub mp. Harap lub Kamp, ale równie dobrze Hanp czy Kanp.

- Ulica, numer domu?

- Poczekaj, są jakieś cyfry, licho wie jakie. Może to być 13, 15 albo też 18. A kto wie, może to 43, 45 czy 48? I wcale nie przysięgnę, że to nie 73, 75 albo 78.

- Trudno - westchnął Holmes - musimy poprzestać na tym, co mamy. Proszę cię, jedź natychmiast do biura adresowego i po­szukaj osobnika, któremu na imię Karol, nazywa się Harnp, Hanp lub Kamp cay Kanp, a mieszka przy nieznanej ulicy pod jednym z wyliczonych przez ciebie numerów - 13, 15, 18, 43, 45, 48 lub 73, 75, 78.

- Niczego sobie zadanie - roześmiałem się - ale cóż robić, spróbuję.

Na szczęście miałem w biurze adresowym znajomego urzędnika, który mi dopomógł w poszukiwaniach. Osób o jednym z czterech podanych przeze mnie nazwisk znaleźliśmy ponad osiemset, co na miasto tak wielkie jak Londyn nawet nie było zbyt dużo. Pięćdziesiąt trzy z nich miały na imię Karol, a pięć mieszkało w do­mach oznaczonych jednym z numerów odpowiadających tym, które odczytałem. Byli to Karol Kamp, historyk sztuki, Arrow Road 13, Karol Kanp - murarz, Clarendo Street 18, Karol Kanp inżynier - West Street 78, Karol Hamp, dyrektor fabryki, New Kent Road 45, Karol Hamp, doktor filozofii, Wigmore Street 73. Spisa­łem skrupulatnie te pięć adresów, wśród których powinna była znaleźć się osoba przez nas poszukiwana, i wróciwszy do domu wręczyłem je Holmesowi. Ten rzucił na nie okiem i zawołał z ra­dością: - Stawiam sto przeciw jednemu, że go mamy. Muszę na­tychmiast rozpocząć dalsze poszukiwania, ale ciebie, Watsonie, proszę, abyś nie opuszczał mieszkania. Możesz mi być potrzebny w każdej chwili.

Czekałem całe popołudnie i dopiero koło piątej otrzymałem od niego telefoniczne polecenie, abym natychmiast postarał się o wi­zytówkę firmową naszego wspólnego znajomego, fabrykanta sukna, Bogdena. Jak to już niejednokrotnie bywało, nie rozumiałem celu jego polecenia, lecz mimo to spełniłem je skrupulatnie.

Holmes wrócił do domu bardzo zadowolony, a karta Bogdena, którą mu podałem, jeszcze bardziej go ucieszyła.

- Jutro rano będziemy obydwaj jego urzędnikami. Ubierz się tak, abyś godnie reprezentował tę poważną firmę - zażartował. - A co do nazwiska - dodał - Watson wprawdzie brzmi bardzo pięknie, ale na jutro wolałbym jakieś inne.

Posłuchałem rady Sherloeka i nazajutrz, kiedy wchodziliśmy do gabinetu prezesa Norfolk Dyes Corporation, nikt nie mógł podej­rzewać, że nie jestem poważnym i szanowanym w City prokurentem firmy Bogden. Zaś mój towarzysz, dyrektor Castle, z całkowitym powodzeniem mógłby kierować tą firmą, gdyby jeszcze tego same­go ranka nie był słynnym Sherlockiem Holmesem.

Przedstawiliśmy prezesowi Norfolk Dyes Corporation nasze ży­czenia. Do naszej nowej produkcji potrzebny nam był niedrogi barwnik niebieski, szczególnie odporny na wodę. Czy jego fabryka mogłaby go nam dostarczyć?

Prezes oświadczył, że nie ma takiego barwnika, którego Norfolk Dyes Corporation nie potrafiłaby wytworzyć. Nie na darmo egzy­stuje od blisko pół wieku i przoduje na rynku. Wziął słuchawkę, abj porozumieć się w tej sprawie ze swym dyrektorem technicz­nym, nie nakręcił jednak numeru, bo wpadł mu do głowy inny pomysł.

- Wiecie panowie co - rzekł do nas. - Czy nie byłoby lepiej, gdybyśmy się przeszli do gabinetu dyrektora Hampa? Ma on u siebie wzory wszystkich naszych barwników i nie wykluczone, że znajdzie się w nich coś odpowiedniego dla waszej fabryki.

Holmes spojrzał na mnie porozumiewawczo. Nazwisko dyrek­tora Hampa, które padło z ust prezesa dopiero teraz, wyjaśniło mi cel naszej wizyty w Norfolk Dyes.

- Świetnie - zawołałem, zwracając się do prezesa – pańska myśl jest doskonała! Najlepiej obejrzeć barwniki na miejscu.

Ruszyliśmy we trzech do Hampa. Prezes szedł przodem i zatrzy­mawszy się przed jakimiś oszklonymi drzwiami otworzył je bez pukania. Znaleźliśmy się w dużym, elegancko umeblowanym ga­binecie, w którego rogu stała wielka oszklona szafa z niezliczoną ilością słoików. Koło okna mieściło się biurko dyrektora, a w kącie przy stoliku stara i brzydka biuralistka coś wystukiwała na ma­szynie.

- Cóż to, panno Mills - rzekł prezes rozglądając się po pokoju - nie ma dyrektora Hampa?

- Dopiero co wyszedł na miasto, panie prezesie, i nie powiedział, kiedy wróci.

Uśmiechnąłem się mimo woli. Panna Mills była wzorem dobrze informującej urzędniczki.

- Nie rozumiem - rzekł prezes bezradnie na nas spoglądając. - Pan Hamp zwykle daje mi znać, gdy wychodzi na miasto. Szedłem tu w przekonaniu, że go na pewno zastanę. Najmocniej panów przepraszam.

- Wybaczy pan, prezesie - wtrącił się Holmes - widzę na jego biurku jakąś zaadresowaną kopertę. Może to do pana?

- Do mnie, po cóż miałby do mnie listy pisywać? Nie wie pani, panno Mills, co to za list?

- Żałuję, panie prezesie, pan Hamp nic mi o nim nie wspomniał.

Prezes pokręcił głową, ciągle jeszcze nie mogąc pogodzić się z dziwnym postępowaniem Hampa. Podszedł do biurka, rzucił okiem na leżący na nim list i twarz jego stężała w bezmiernym zdumieniu.

- Co to jest - co to znaczy! - wykrztusił z wysiłkiem. Holmes spojrzał na niego pytająco, lecz zamiast odpowiedzi prezes wyciągnął rękę i bez słowa podał mu kopertę, która go wprawiła w takie osłupienie.

- Mister Sherlock Holmes do rąk własnych - głośno odczytał Holmes. - Ten list adresowany jest do mnie - dodał, jakby to była rzecz zupełnie jasna.

Tego było już zbyt wiele dla nieszczęsnego prezesa. Oniemiał, szeroko otworzył oczy i wpatrywał się to we mnie, to w pannę Mills, jakby szukał w nas pomocy i wyjaśnienia.

- Nie ma w tym nic niezwykłego, panie prezesie - uspokajał go Sherlock. - Castle to fikcyjne nazwisko. Pan Bogden użyczył nam swej wizytówki, abym mógł występować incognito
w pewnych poszukiwaniach, które musiałem podjąć wraz z obecnym tu doktorem Watsonem.

- Doktorem Watsonem? - powtórzył prezes jak echo.

- Mam nadzieję - zakończył Holmes - że list dyrektora Hampa wyjaśni cel naszych odwiedzin u panów. Pozwoli pan, że go przeczytam.

Nie czekając na odpowiedź Sherlock rozerwał kopertę, wyjął z niej niewielki arkusik zapisany ręcznym pismem i zaczął czytać:

Wielce szanowny panie Holmes - pisał Hamp. - Znów wszedł mi pan w drogę. Pański rachunek u mnie rośnie, mam je­dnak nadzieję, że go kiedyś wyrównam z nadwyżką. Wystąpił pan przed Shellwoodem w pełni swego groźnego nazwiska po to, aby nastraszyć tego bałwana. Udało się panu, ale pan zapomniał, że każdy kij ma dwa końce. Dowiedziałem się w ten sposób, z kim mam do czynienia, i lis opuścił norę, nim myśliwy go odnalazł. Niech pan nie próbuje szukać ani mnie, ani Shellwooda. Obydwaj jesteśmy bezpieczni, a White'owie i Browne'owie niech się razem powieszą na suchej gałęzi.

Racz pan przyjąć, genialny Holmesie, wyrazy szczerego podziwu od swego dłużnika, profesora doktora Karola Braunhelda”.

- Braunheld! - zawołałem na głos nie mogąc powstrzymać swego zdumienia. - To znów on!

- Braunheld? - zawtórował mi prezes. - Któż to taki?

- Największy łotr na świecie - krótko wyjaśnił Holmes.

- Mój dyrektor łotrem! - schwycił się prezes za głowę. - Dlaczego on każe powiesić się Browne'owi razem z panami White? Na Boga, mister Holmes - złożył błagalnie ręce - niech mi pan wytłumaczy, co to wszystko znaczy. Czuję, że kryje się za tym jakaś potworna tajemnica.

- Ma pan rację - odrzekł Holmes poważnie. - Kryje się za tym tajemnica czerwonych pudrów Browne'a. Panowie dostarczacie barwników tej firmie?

- Tak jest. Od blisko trzydziestu lat - odpowiedział prezes skwapliwie, nie dostrzegając, że staje się przedmiotem przesłuchania.

- Ich produkcją kierował Braunheld alias Hamp?

- Tak jest - znów potwierdził prezes.

- I to on dodawał do nich pewien składnik, który powodował ich czerwienienie na twarzy?

Prezes znów osłupiał i patrzył na Holmesa szeroko rozwartymi oczami. Wreszcie odzyskał przytomność i wykrzyknął:

- To niemożliwe, panie Holmes! Pod moim bokiem, w fabryce, gdzie jestem prezesem! Co za zbrodniarz, po co on to robił?

- Pragnę wierzyć, że pańskie oburzenie jest szczere - powiedział Holmes zimno. - Muszę jednak nalegać, aby mi pan odpowiedział na kilka pytań. Od jak dawna Braunheld pracował
u panów?

- Od marca tego roku.

- Przyjął go pan na polecenie pana White, poprzednio zwolniwszy dawnego dyrektora technicznego?

- Tak jest.

Żal mi było staruszka. Stał przed Holmesem wyprostowany na baczność jak rekrut przed generałem.

- Proszę mi powiedzieć, prezesie - ciągnął Sherlock przesłuchanie - pan jest tylko fikcyjnym właścicielem Norfolk Dyes Corporation, nieprawda? Posiadaczami akcji są White'owie, właściciele fabryki kosmetycznej, pańscy dalecy krewni?

- Wszystko jest tak, jak pan mówi, mister Holmes - przyznał prezes, ciągle jeszcze zachowując pozycję na baczność. - Ale skąd pan o tym wie, przecież to wielka tajemnica? - odważył się zapytać.

- Mój drogi panie - uśmiechnął się Holmes - gdyby wszystkie tajemnice pozostawały w ukryciu, nie byłbym Sherlockiem Holmesem. Ale mniejsza z tym. Mogę panu powiedzieć tylko tyle: będzie pan uczestnikiem jednego z najbardziej sensacyjnych procesów, jakie odbyły się w ostatnich czasach. Dam panu dobrą radę, niech pan zawsze i ciągle mówi szczerą prawdę, tak jak to pan czynił przed chwilą. Niech pan nie da się olśnić najbardziej ponętnymi propozycjami White'ów ani zastraszyć ich żadnymi groźbami. Jeśli pan okaże dostateczną siłę woli, będzie pan w tym procesie tylko niewinnym świadkiem. Jeżeli zaś pan tego nie uczyni, to... - a zresztą, to do mnie nie należy. Do widzenia panu.

- Do widzenia - powiedział prezes. - Dziękuję panu serdecznie, panie Holmes. - Ściskał dłoń mego przyjaciela. - Niech mi pan wierzy, nie miałem pojęcia, że koło mnie dzieją się jakieś brudne sprawy. Ja jestem człowiek uczciwy, panowie.

Odprowadził nas aż do bramy fabrycznej i długo jeszcze patrzał w ślad za nami, a wiatr targał kosmykami jego siwych włosów.

Tego dnia wieczorem znów siedzieliśmy z Holmesem przed ko­minkiem w naszym mieszkaniu. Skorzystałem z tego, że był w wy­śmienitym humorze, i zadałem mu kilka pytań. Holmes odpowiadał na nie chętnie, jak zresztą zwykle po wyjaśnieniu jakiejś zagadki. W trakcie śledztwa bywał raczej opryskliwy i małomówny.

- Pytasz, mój drogi - zaczął - czego szukałem w encyklopedii? Nic prostszego. Potrzebne mi było hasło “Alloksan”. Jest to bezbarwna substancja, która czerwienieje pod wpływem amoniaku. Na skórze zawsze są drobne ilości amoniaku i gdyby ktoś umyślnie chciał psuć pudry, mógłby to czynić przez dodawanie do nich alloksanu. Jak sobie przypominasz, po odłożeniu encyklopedii wyszedłem do laboratorium. Próbka pudru, którą mi dał Browne, natychmiast sczerwieniała, gdym ją potrzymał nad parami amoniaku. Wracając do was miałem nie tylko pewność, że puder Browne'a jest umyślnie psuty, lecz wiedziałem również, za pomocą czego. Należało tylko wyjaśnić, kto to czyni i po co.

- Rozumiem. A więc ta cała historia z badaniem pudru w fabryce była tylko bluffem. Chciałeś jak najbardziej nastraszyć Shellwooda?

- Oczywiście.

- A po co w takim razie potrzebna ci była ta cała komedia ze śniadaniem i solą?

- To chyba jasne. Od pierwszej chwili wiedziałem, że Shellwood ma jakichś wspólników. Zresztą w wielkim swym zdenerwowaniu nawet sam się z tym wydał. Pamiętasz jego - “nie wiedzieliśmy”'? Jeśli miał wspólników, to jak najszybciej chciał się z nimi
porozumieć, a myśmy mu w tym przeszkadzali. Chciałem się przekonać, czy skorzysta ze sposobności, której mu dostarczę, i stąd cała historia z solą. Podejrzewałem, że dosypie do niej fenolftaleiny, bo to stary kawał stosowany przez studentów chemii. Nawiasem mówiąc, dość niebezpieczny.

Dziwna sprawa. Kiedy Holmes wyjaśniał przyczyny swego postę­powania, zawsze okazywały się one niezwykle jasne i zrozumiałe. Podkreślał to, zresztą sam, bo zawsze zaczynał od “to jasne” lub “to proste”. Dlaczego jednak wszystko wydawało się niezrozumiałe i zagmatwane, nim udzielił wyjaśnień? Dlaczego na przykład nadal niezrozumiała była dla mnie rola White'ów w całej tej sprawie? Powiedziałem mu to, a Sherlock aż się zdziwił, gdy to usłyszał.

- Jak to - powiedział - czyżbyś nie znał starej zasady kryminalistyki: cui bono, dla czyjego dobra? Shellwoodowi na pewno nie zależało na niszczeniu fabryki, w której pracował. Zresztą to nie on bezpośrednio psuł pudry, raczej płacili mu za to, że milczał, choć o wszystkim wiedział. Nie wywarł on na mnie wrażenia człowieka dość lotnego, aby wpaść na pomysł użycia alloksanu. Za tym wszystkim musiał stać inny jakiś chemik, znacznie od niego
sprytniejszy.

- Nasunęła ci się myśl o Braunheldzie? - wtrąciłem.

- I tak, i nie. W pierwszej chwili pomyślałem, że to mogłaby być jego sprawka, ale zaślepiła mnie jego skrucha, którą okazał po wykryciu afery brylantowej. Byłem przekonany, że nie powróci już na drogę przestępstwa.

Pamiętasz, Watsonie, jak się ucieszyłem, gdy przyniosłeś mi z biura adresowego pięć adresów? Zawołałem wtedy - mam go - gdyż nie ulegało dla mnie wątpliwości, że z tych pięciu osób tylko Karol Hamp, doktor filozofii, jest tą, której szukamy. Nie zapomi­naj bowiem, mój drogi, że w niektórych krajach doktorat filozofii otrzymują również przyrodnicy. Nasz doktor Hamp prawdopodob­nie był chemikiem, i to tęgim. Kiedy udało mi się ustalić, że pra­cuje w Norfolk Dyes Corporation, stało się dla mnie zupełnie jasne, że właśnie ta fabryka dostarcza Browne'om barwników z domieszką alloksanu.

Ale znów - po co fabryka barwników miałaby rujnować swego dobrego i stałego odbiorcę? Cui bono? Trzeba było szukać dalej. Zainteresowałem się bliżej firmą Norfolk Dyes i ustaliłem, że pół roku temu przeszła w inne ręce. Musisz przyznać, że ta data była zastanawiająca - dwa miesiące przed zdarzeniami w fabryce Browne'a. Jeszcze bardziej zastanawiające było, że prezesem Nor­folk Dyes stał się człowiek zupełnie niezamożny, którego nie stać było na wykupienie akcji. Przestałem się temu dziwić, gdy stwier­dziłem, że jest on dalekim krewnym White'ów.

- Aha - zawołałem - White'owie po kryjomu nabyli fabrykę barwników i zatrudnili w niej Braunhelda, aby za jego pomocą zniszczyć swego konkurenta. Lecz skąd oni do niego trafili?

- Mylisz się, mój drogi - pokiwał głową Holmes. - To nie oni do niego, lecz on do nich trafił. Cały ten piekielny plan z psuciem pudrów powstał w głowie Braunhelda. Zgłosił się z nim do White'ów, a ci bez żadnych skrupułów wprowadzili go w życie.

Powiadam ci, Watsonie, Braunheld to szatan, który zawsze znaj­dzie kogoś, co za nim pójdzie. Popełniłem niewybaczalny błąd po­zwalając mu ujść bezkarnie za pierwszym razem.

Braunheld nieraz jeszcze da nam się we znaki” - pomyślałem sobie w duchu i łatwo sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy Hol­mes dokończył za mnie głośno:

- Przecież wyraźnie to obiecał w swym liście.


WIDOKÓWKA Z BRIGHTON


Trzydzieści lat temu moja siostra wyszła za mąż za oficera dru­giego pułku strzelców bengalskich, Antoniego Hallibena. Wkrótce po ślubie młode małżeństwo wyjechało do Indii, gdzie Antoni po­woli awansował i po pewnym czasie dosłużył się rangi pułkownika.

Spotykałem się z nimi często podczas pobytu w Indiach i bardzo polubiłem mego szwagra, a kiedy wróciłem do kraju, brak mi było tych bliskich osób. Nietrudno więc sobie wyobrazić moją radość, kiedy dowiedziałem się, że Antoni przeszedł na emeryturę i wraca z żoną do Anglii. Nabyli w Dover niewielką, lecz pięknie nad morzem położoną willę i wzorem wielu emerytowanych wojsko­wych Antoni z pasją zaczął hodować kwiaty. Jeździłem do nich co kilka tygodni i z prawdziwym wzruszeniem stwierdzałem, że po dwudziestu kilku latach małżeństwa Antoni zakochany był w swej żonie nie mniej niż w pierwszych miesiącach poślubnych. Pobyt w ich spokojnym i miłym domu zawsze był dla mnie wytchnieniem, szczególnie w owych czasach, kiedy współpracowałem z Sherlockiem Holmesem i stykałem się z najokropniejszymi zbrodniami.

Dwa lata temu moja siostra nabawiła się ostrego zapalenia płuc i mimo największych wysiłków lekarzy zmarła po krótkiej choro­bie. Był to dla mnie niezwykle silny cios, ale niepodobna go po­równywać ze wstrząsem, którego doznał Antoni. Przez pewien czas poważnie obawiałem się o jego zdrowie i rozum, a kiedy po dłuższym czasie nieco się uspokoił, stwierdziłem z przerażeniem, że nie był to już ten sam człowiek. Dawniej tryskał humorem, lubił wesołe historyjki i sam je chętnie opowiadał, natomiast po utracie żony stał się małomówny, ponury, zamknięty w sobie i wy­raźnie unikał ludzi.

Łudziłem się nadzieją, że mu to przejdzie, ale stało się inaczej. Antoni coraz bardziej zamykał się w sobie, słuchał mnie z roz­targnieniem, a czasami nawet miewałem wrażenie, że moje wizyty są dla niego ciężarem.

Bardzo mnie to trapiło, bo poza mną Halliben nie miał nikogo na świecie. Jego jedyny brat zmarł dość dawno nie pozostawiając żadnego potomstwa, a innych krewnych lub przyjaciół Antoni nie miał. Jedynym jego towarzyszem był stary John Higgins, swego czasu ordynans w Indiach, a obecnie służący i opiekun w jednej osobie.

Tak stały sprawy, kiedy pewnego poranka wrześniowego spot­kałem niedaleko naszego domu listonosza, który mi wręczył list nadany w Dover. Zdziwiło mnie to i zaniepokoiło, gdyż po śmierci mej siostry Antoni nie tylko stał się małomówny, lecz również zaniechał pisania. List więc na pewno pochodził od Johna. Musiało zajść coś niezwykłego, jeśli ten stary żołnierz, który lepiej władał szablą niż piórem, zdecydował się napisać do mnie.

Z sercem pełnym złych przeczuć, otworzyłem kopertę i, jak się okazało, nie myliłem się. To, co pisał Higgins, było niezwykle smutne. Ogarnęło mnie takie przygnębienie, że nie poszedłem już do miasta, gdzie miałem kilka spraw do załatwienia, lecz wróci­łem do domu i usiadłszy w fotelu pogrążyłem się w głęboką zadumę.

Tego dnia Holmes wstał dość późno i zastałem go jeszcze w szlaf­roku. Wygodnie rozparty w fotelu czytał jakąś książkę, a gdy wcho­dziłem do pokoju, nie zwrócił na to większej uwagi. Rzucił na mnie jedynie przelotne spojrzenie i dopiero po kilku minutach, wciąż nie podnosząc głowy znad książki, odezwał się nagle:

- Owszem, nie wiadomo tylko, czy profesor Grimshaw zgodzi się pojechać.

Podskoczyłem na równe nogi. Skąd on wiedział, że w tej chwili właśnie myślę o tym słynnym psychiatrze? Holmes dostrzegł moje zdumienie, bo roześmiał się i powiedział:

- Siadaj. Nie trzeba telepatii, aby odgadnąć, o czym myślisz. Boczna kieszeń twojej marynarki nie była wypchana, gdy wycho­dziłeś, a teraz jest w niej jakiś kwadratowy przedmiot - widocz­nie spotkałeś przed domem listonosza, a ten ci doręczył list. Twój szwagier nie pisuje listów, a więc pochodzi on od starego Higginsa. Musiało tam zajść coś poważnego, jeśli zawróciłeś z drogi i po­grążyłeś się w niewesołych myślach. Zastanawiałeś się oczywiście nad tym, jak pomóc Antoniemu, i musiałeś dojść do wniosku, że konieczna tu jest interwencja psychiatry. Rzecz prosta, że pomy­ślałeś o profesorze Grimshaw, a ja dodałem do tego tylko tyle - czy zgodzi się pojechać do Dover.

Mimo swego przygnębienia musiałem się roześmiać. Wszystko, co mówił Holmes, było logiczne i niezmiernie proste, a jednak tylko on potrafił zdobyć się na takie rozumowanie.

Nie mając powodu do ukrywania przed nim stanu Hallibena, podałem mu list Johna i rzekłem krótko: - Masz, przeczytaj.

- “Szanowny panie doktorze - czytał Sherlock - pozwalam so­bie niepokoić pana, gdyż wiem, że jest pan jedynym człowiekiem, który dba o biednego pana pułkownika. Otóż z ciężkim sercem muszę napisać, że u nas dzieje się bardzo źle. Pan pułkownik zu­pełnie zdziwaczał, wcale się nie zajmuje ogródkiem, całymi dniami przesiaduje w bibliotece, do nikogo nie mówi i nawet do mnie rzadko się odzywa.

Ale moje zmartwienie nie byłoby jeszcze tak wielkie, gdyby nie przywidzenia, które go nawiedzają od pewnego czasu. Nie mogę tego dokładnie opisać w liście, ale pan pułkownik widuje jakieś świecące oczy i napisy na ścianach. Powiada, że to znaki z nieba, które zwiastują bliski koniec świata, i że należy się do tego przygotować.

Namawia i mnie do tego, a kiedy mu próbuję klarować, że to tylko przywidzenia, bardzo się złości. Jednego razu nawet tak się uniósł, że chciał mnie od siebie oddalić.

Ja nie wiem, czym się to wszystko skończy. Obawiam się, żeby pan pułkownik do reszty nie postradał zmysłów, ale nie znajduję na to żadnej rady. Błagam pana, panie doktorze, żeby pan tu do nas jak najszybciej przyjechał i zajął się panem pułkownikiem.

Pański szczerze oddany

John Higgins”.

Twarz Holmesa spoważniała. Obracał list w ręku, a wreszcie oddając mi go powiedział:

- Tak, to naprawdę list starego, wiernego sługi. Znasz dobrze tego Higginsa?

- Doskonałe. Widywałem go jeszcze w Indiach.

- Żonaty, ma dzieci?

- Ale skąd - stary kawaler, samotny jak Antoni. Ma tam jakiegoś bratanka, ale ten od wielu lat przebywa za granicą.

- Hm - mruknął Holmes - list Johna nie jest przyjemny. Jedziesz do Dover?

- Oczywiście. Jutro z samego rana.

Holmes kiwnął głową z aprobatą.

- Czy mógłbym z tobą pojechać? - zapytał niespodzianie.

Podziękowałem mu gorąco, ale widocznie odgadł, że zdziwiony jestem jego nagłą decyzją, bo dodał:

- Widzisz, mój drogi, szczerze mi żal Hallibena, a poza tym zjawy, tajemnicze napisy i inne niesamowite widzenia zawsze mnie pociągały. To trochę graniczy z moją specjalnością.

Nie wiedziałem, jaką specjalność ma na myśli - wykrywanie zbrodni czy też badania chemiczne, którymi się ostatnio zajmował. Nie rozumiałem również, co choroba psychiczna może mieć wspól­nego z chemią, ale nie wypadało mi o to pytać. Nic więc nie odpowiedziałem i na tym się nasza rozmowa urwała.

Nazajutrz był piękny, ciepły dzień i podróż stała się dla nas prawdziwą przyjemnością. Do Dover przyjechaliśmy około dwu­nastej, przekąsiliśmy coś w restauracji kolejowej i po piętnastu minutach marszu stanęliśmy przed willą “Helios”, gdzie mieszkał mój szwagier. Serce ścisnęło mi się już na sam widok, któryśmy tu ujrzeli. Dawniej, za życia mojej siostry, aleje parkowe były czysto wygrabione, rabaty mieniły się tęczą najrozmaitszych kwiatów, przycięte równo trawniki pokryte były soczystą zielenią, a mo­siężna kołatka u bramy błyszczała z daleka. Jakże inaczej to teraz wyglądało! Na ścieżkach pełno było chwastów, z rabat przez ni­kogo nie pielęgnowanych sterczały zgniłe, czarne badyle, a na bramie rdza wyłaziła spod resztek opadającej farby. Ruina tej pięknej posiadłości doskonale obrazowała stan, w jaki popadł jej właściciel.

Higgins dostrzegł nas już z daleka. Lekko pochylony, z siwymi włosami rozwianymi na wietrze, wybiegł nam naprzeciw drobnym, starczym truchcikiem.

- Jakże się cieszę, panie doktorze - wołał już z daleka - że pan nas odwiedził. To pięknie z pańskiej strony, że pan nie odkładał przyjazdu. Już sam nie wiem, co mam robić.

- Dzień dobry, Johnie - odpowiedziałem, gdyśmy się z nim zrównali. - Czy naprawdę jest tak źle z panem pułkownikiem?

- Bardzo, bardzo źle - potrząsnął głową wierny sługa. - Chodźmy do środka, to panom opowiem dokładniej.

Weszliśmy do hallu, który mi się wydał wyjątkowo mroczny.

- Dlaczego tu tak ciemno? - zapytałem.

- A - machnął ręką Higgins - wszystko teraz u nas tak idzie. Pan pułkownik powiada, że nie trzeba otwierać wszystkich okiennic, bo nikt do nas nie przyjeżdża, a dla nas samych nie warto. Zresztą światło w ogóle go teraz razi. Proszę, niech panowie na chwilę wstąpią do mojego pokoju. Muszę panu opowiedzieć wszystko od początku - powiedział Higgins, gdyśmy usiedli na bambusowych krzesełkach, które prawdopodobnie razem z nim przywędrowały z Indii.

- To się zaczęło pewnego wieczoru jakieś trzy miesiące temu. Siedziałem tu u siebie na dole, kiedy nagle usłyszałem w bibliotece okropny krzyk. Biegnę co tchu na górę, a pan pułkownik stoi w drzwiach, blady jak trup, i trzęsie się ze strachu. Pierwszy raz widziałem go w takim stanie, a przecież bywałem z nim w nie­ jednej bitwie lub innej ciężkiej przeprawie. Pytam, co się stało, a pan pułkownik pokazuje mi portret na ścianie biblioteki i zduszonym głosem powiada: - Spójrz na jego oczy.

- Nie potrafiłem tego tak uczenie wytłumaczyć panu pułkownikowi - rzekł - ale mu powiedziałem, że to są urojenia i żeby sobie nie zawracał tym głowy. Byłem przekonany, że ta cała sprawa pójdzie w zapomnienie, ale okazało się, proszę panów, że to był dopiero początek.

- Jak to - zawołałem - te widzenia się powtórzyły?

- Zaraz następnego dnia - westchnął Higgins. - Jednak tym razem pan pułkownik ani nie krzyczał, ani mnie wołał, tylko wieczorem powiedział do mnie spokojnie: - Nie miałeś racji, Johnie - to nie było urojenie. Przyglądałem się dzisiaj bacznie - te oczy naprawdę są żywe i uporczywie się we mnie wpatrują.

- Powtórna halucynacja - mruknął Holmes.

Higgins spojrzał na niego pytająco, potem przeniósł wzrok na mnie, ale widocznie nie śmiał zapytać, czy Holmes kpi, czy też mówi serio.

- Co panom będę opowiadał - zakończył. - To powtórzyło się kilka razy pod rząd, a w tydzień później przywidziały się panu pułkownikowi napisy.

- Cóż znowu za napisy? - wykrzyknąłem z najwyższym zdziwieniem.

- Bo ja wiem - wzruszył Higgins ramionami. - Pan pułkownik opowiadał, że na ścianach biblioteki występowały świecące litery. Podobno tam było napisane, aby dbał o swoją duszę, żeby ją ratował od zagłady, żeby pamiętał o sądzie ostatecznym i takie inne, jak by to panom powiedzieć, duchowne przestrogi.

- Fiu - gwizdnął Holmes - to ciekawe! Czy medycyna zna tego rodzaju halucynacje?

- Nie jestem psychiatrą - odrzekłem niepewnie - ale sadzę, że tak. Może to być zboczenie na tle religijnym. Halliben ostatnio bardzo interesuje się życiem pozagrobowym.

- To trwa dotychczas? - zwróciłem się do Higginsa.

- Nie, panie doktorze, to się urwało, ale za to teraz pan pułkownik jest święcie przekonany, że lada dzień nadejdzie koniec świata. Jak już panu pisałem, próbował i mnie namawiać, żebym się do tego przygotowywał.

- Co na to wszystko mówi lekarz?

- Lekarz? - powtórzył Higgins. - A czy to pan pułkownik chce z nim rozmawiać? Sprowadziłem tu kiedyś tego doktora, co leczył nieboszczkę panią pułkownikową, ale niewiele brakło, aby go pan pułkownik wyrzucił za drzwi. Może pan doktor potrafi go namówić, aby dał się zbadać przez lekarza.

- Spróbuję - rzekłem wstając z krzesła z ciężkim westchnieniem.

- Czy pan też pójdzie z doktorem na górę - zaniepokoił się Higgins - panie, przepraszam, zapomniałem nazwiska.

- Dawson - Edward Dawson, adwokat z Londynu - pośpiesznie podchwycił Holmes. - Nie, proszę pana, nie sądzę, aby pan pułkownik chciał mnie widzieć.

- Na pewno nie - żywo odparł Higgins - szczególnie gdyby się dowiedział, że pan jest adwokatem.

- Pan Halliben nie lubi adwokatów? - zapytał Holmes.

- Bardzo nie lubi, może nawet jeszcze bardziej niż lekarzy.

Mimo woli roześmiałem się, ale nie pytałem już o powód tej niechęci i ruszyłem na górę do biblioteki. Antoniego zastałem z książką w ręku, nie czytał jej jednak, lecz błądził okiem daleko za oknami. Byłem przerażony zmianami, jakie zaszły na jego twa­rzy. Schudł, policzki mu zapadły jak po ciężkiej chorobie i nawet oczy stały się blade i matowe. Na mój widok zjawił się na jego wargach nikły uśmiech. Podał mi wychudłą rękę i skinieniem gło­wy wskazał fotel obok siebie.

- Dobrze, żeś przyjechał - rzekł cicho. - Chciałem cię jeszcze zobaczyć ostatni raz.

- Jeszcze mnie nieraz zobaczysz - spróbowałem obrócić wszystko w żart - do stu lat daleko!

Moje niebaczne słowa wywarły zupełnie nieoczekiwany skutek. Antoni ożywił się, a w jego oczach zjawiły się błyski.

- Jesteś tak samo krótkowzroczny jak wszyscy - rzekł szorstko. - Dni nasze są policzone, nie tylko moje i twoje, lecz wszystkich synów człowieka.

Zrozumiałem, że szkoda go przekonywać, więc spróbowałem innej drogi. Zwróciłem uwagę na jego wycieńczenie i powiedziałem, że nawet gdyby świat miał się wkrótce skończyć, nie należy za­pominać o dniu dzisiejszym. Ten zaś nakazuje, aby zdrowiem fizycznym - podkreśliłem to słowo - zajął się jakiś lekarz.

Ledwo wyrzekłem te słowa, gdy Antoni z niezwykłą siłą porwał się z fotela i w ostrych słowach zaczał mi wyrzucać, że przejrzał moje zamiary. Widocznie uważam go za wariata - mówił - któ­rego powinno się poddać kuracji, a jeśli taki jest mój stosunek do niego, to nie życzy sobie moich wizyt.

Próbowałem go uspokoić, ale odwrócił się do mnie tyłem i na­wet nie słuchał moich słów. Pożegnałem go i zupełnie zdruzgotany zszedłem na dół, gdzie zastałem Holmesa w żywej rozmowie z Johnem. Zdziwiła mnie herbata, która stała przed moim przyjacielem, nigdy bowiem nie pijał jej o tej porze. Byłem jednak zbyt stros­kany, aby pytać o takie szczegóły, więc tylko krótko zdawszy sprawę z tego, co zaszło między mną i Antonim, zaproponowałem Holmesowi, abyśmy powrócili do Londynu.

- Naradzę się z moim adwokatem, jak dalej postąpić - rzekłem do Higginsa. - Obawiam się, że będziemy musieli wystąpić do sądu o ubezwłasnowolnienie pułkownika i poddanie go przymusowej kuracji.

- Mój Boże, do czego to doszło - jęknął John. - Ale swoją drogą już dawno o tym była mowa.

Spojrzałem na niego pytająco, ale Sherlock go uprzedził:

- Wiem, o co chodzi, opowiem ci po drodze.

Pożegnaliśmy strapionego sługę i ruszyliśmy na dworzec. W wa­gonie Holmes opowiedział mi, czego dowiedział się od Higginsa. Przed kilku tygodniami Halliben miał gwałtowny spór ze swym radcą prawnym. Higgins nie wiedział dokładnie, o co im poszło, ale słyszał, jak pułkownik wołał, że nikt nie ma prawa mu roz­kazywać i że wolno mu robić, co tylko zechce, adwokat zaś krzy­czał: - Jesteś niespełna rozumu, wystąpię do sądu, aby ci wyzna­czyli opiekuna. - Od tego czasu są na noże, a pułkownik pieni się już na samo słowo “adwokat”.

- Bardzo mi się podobał ten wasz John - zakończył Holmes.

- Dowiedziałem się od niego wielu ciekawostek. Oprowadzał mnie również po willi. Bardzo przyjemny domek, wyobrażam sobie, jak tam było miło za życia twojej siostry.

Wywoływanie tych wspomnień w chwili, gdy teraźniejszość była tak czarna, było niezbyt taktowne, więc nic na to nie odpowie­działem i rozmowa nasza się urwała. Resztę podróży przebyliśmy w milczeniu.

W kilka dni później kończyliśmy właśnie nasz lunch, kiedy Holmes nagle sięgnął do swego portfelu i wydobył z niego jakąś widokówkę.

- Podoba ci się? - zapytał podając mi ją.

Była to zwykła, kolorowa fotografia plaży w Brighton - taka jaką można tam wszędzie dostać za jednego pensa.

- Nie widzę w niej nic szczególnego - rzekłem - widokówka jak miliony innych.

- Odwróć i przeczytaj.

Spełniłem jego polecenie, ale okazało się, że treść była nie mniej banalna niż widok: “Serdeczne pozdrowienia z Brighton”. Spoj­rzałem ze zdziwieniem na Holmesa, a ten się tylko uśmiechnął.

- Oczywiście, na najważniejsze nie zwróciłeś uwagi - na adres - rzekł.

Teraz dopiero zrozumiałem, o co mu chodzi, adres bowiem brzmiał J. Higgins, willa “Helios”, Dover.

- O! - zawołałem. - Widokówka do starego Johna. Tego bym się nie spodziewał. Skąd ją masz?

- Ściągnąłem ją, gdy byłeś na górze u Antoniego.

- Jak to, w obecności Higginsa! - zdumiałem się.

- O, nie - przymrużył oko. - Od czego jest lekarstwo, które akurat musiałem zażyć.

Nic nie rozumiałem.

- Do lekarstwa potrzebna jest herbata - śmiał się Sherlock. - A po to, by ją przyrządzić, trzeba iść do kuchni. Higgins jest bardzo uprzejmy.

Przypomniałem sobie herbatę, która stała na stole, gdy wró­ciłem od Antoniego, i też się roześmiałem. Holmes miał tysiące sposobów, aby pozbywać się osób, które mu w danej chwili prze­szkadzały.

- To istotnie dziwne, że stary Higgins otrzymuje pocztówki - rzekłem - ale to jeszcze nie powód, aby je zabierać.

- Nie - odrzekł Holmes kpiąco - na pewno nie!

- A co powiesz o tej kartce - podał mi niewielki karteluszek wyrwany z notesu, na którym widniała astronomiczna liczba 01270709141916748157161414167321816912011S10914404071632.

- Szyfr? - zapytałem.

Holmes skinął głową.

- Skąd to masz? - dziwiłem się coraz bardziej. - Co to znaczy?

- Ba - odrzekł Holmes flegmatycznie - w tym sęk. Wiem tylko tyle, że ta liczba jest wypisana na widokówce, którą trzymasz w ręku.

Gdyby katedra Świętego Pawła nagle zajrzała do naszego pokoju, nie sprawiłoby to na mnie takiego wrażenia jak słowa Sherlocka. Poderwałem się z krzesła i nie swoim głosem wrzasnąłem: - Nie­możliwe.

- Nie krzycz, Watsonie, bo pani Hudson gotowa się przerazić, siedź spokojnie i nie patrz na mnie tak nieprzytomnie - pokpiwał sobie Holmes. - To co mówię, jest świętą prawdą. Tę liczbę wypisano na kartce, którą Higgins otrzymał z Brighton.

- To mi się nie mieści w głowie.

- A jednak promienie podczerwone nie kłamią. Niewidzialny napis sporządzony został za pomocą uryny i doskonale daje się sfotografować w świetle podczerwonym.

- Co ma z tym wspólnego Higgins? - Powróciłem do nęka­jącego mnie pytania.

- Powtarzasz się, mój drogi - zniecierpliwił się Holmes. - Fakty są faktami, a co gorsze, podejrzewam, że to wszystko ma jakiś związek z twoim szwagrem Hallibenem.

- I ja tak przypuszczam - odrzekłem zgnębiony. - Ale żeby wmieszany w to był ten stary, wierny sługa... - Nie mogłem się uspokoić.

- Trzeba za wszelką cenę odczytać ten szyfr - przerwał mi Holmes, przyglądając się kartce. - Nie wiem, czy od tego nie zależy życie twego szwagra.

Musiałem mu przyznać rację.

- Czy już byłeś u inspektora Wesleya? - zapytałem. - Nie ma szyfru, którego by nie odczytał.

- Tak - odparł Holmes - ale właśnie tego nie potrafił.

- To straszne siedzieć tu bezradnie, kiedy on tam w Dover wydany jest na łaskę nieznanych złoczyńców. - Wyłamywałem ze zdenerwowania palce. - A może pojechać do Dover i uderzyć wprost na Higginsa?

- Wygrać piona i zrezygnować z mata królowi? - Wydął Holmes pogardliwie wargi. - Poczekaj, daj no mi jeszcze raz tę kartkę.

- Wiesz, co mnie najbardziej w niej ciekawi? - rzekł wpatrując się w nią uporczywie. - Owo zero na początku.

- To i cóż z tego, przecież jest ich więcej.

- Jest ich siedem - policzyłem.

Holmes nie dawał za wygraną i nadal wpatrywał się w kartkę z szyfrem.

- Uderza mnie jeszcze - odezwał się po chwili - że po zerach występują jedynki, czwórki, siódemki, dziewiątki, natomiast nie widać ani jednej dwójki, trójki, piątki, szóstki lub ósemki.

Przyjrzałem się cyfrom po zerach i stwierdziłem, że miał rację. Były tam dwie jedynki, jedna czwórka, dwie siódemki i dwie dzie­wiątki, ale z pozostałych cyfr żadna nie występowała ani razu.

- Tak - przyznałem - to dziwny zbieg okoliczności.

Holmes zaczął przemierzać pokój tam i z powrotem z założonymi do tyłu rękami, a jego uinysł usilnie nad czymś pracował.

- Zbieg okoliczności, zbieg okoliczności - mruczał, monotonnie pod nosem powtarzając słowo zasłyszane ode mnie. Był to jeden ze sposobów, który mu ułatwiał myślenie.

Nagle zatrzymał się w środku pokoju, spojrzał na mnie błędnie i w jednej chwili, nim się spostrzegłem, twarz jego zmieniła się nie do poznania.

- Eureka! - zawołał. - Mam, Watsonie, mam!

Schwycił kartkę z szyfrem, coś na niej kreślił przez chwilę i za­wołał:

- Pisz, pisz szybko, co ci podyktuję. Zero jeden - zaczął - pisz literę H, dwadzieścia siedem - pisz Al, zero siedem - Li, zero dziewięć - Be, czternaście - napisz N. A teraz odczytaj
całość.

- Halliben - odczytałem posłusznie, z niedowierzaniem patrząc na Holmesa. - Skąd tyś to wziął?

- Nie rozumiesz? - niecierpliwił się Holmes. - To przecież jasne jak słońce: szyfr chemiczny. Cyfry odpowiadają przybliżonym masom atomowym pierwiastków, a ja ci dyktuję ich symbole. Zero jeden to masa atomowa wodoru, a symbol H, dwadzieścia siedem glinu - symbol Al, zero siedem litu - Li itd.

- Niesłychane!

- Ależ, Watsonie, przecież ty sam przyznałeś, że po zerach następują jedynki, czwórki, siódemki, dziewiątki, a nie ma dwójek, trójek, szóstek lub ósemek.

- I cóż z tego?

- To, że znamy pierwiastek o masie atomowej jeden, czyli wodór, znamy hel o masie atomowej cztery, lit siedem i beryl dziewięć, a nie znamy pierwiastków o masie atomowej dwa, trzy, pięć, sześć lub osiem 0.

- Istotnie - przyznałem - genialnie to odgadłeś. Ale i ten, co szyfr układał, też musiał mieć głowę na karku.

- Oczywiście. Skąd na przykład inspektor Wesley mógł się domyślić, że szyfr należy rozbijać raz na dwie cyfry, a kiedy indziej na trzy - i to bez żadnej reguły? I jak mu mogło wpaść do głowy, że te grupy cyfr raz odpowiadają tylko jednej literze, a kiedy indziej - dwom?

Mój podziw dla Holmesa już od dawna niezwykły, teraz stał się bezgraniczny. Jak ten człowiek umiał wykorzystywać swe wiado­mości chemiczne!

- Szkoda czasu - energicznie przerwał milczenie Sherlock - pisz dalsze litery.

Nie mieliśmy z tym wielkiego trudu. Znając regułę, nawet uczeń szkoły podstawowej potrafiłby odczytać ten szyfr. Wypisałem ko­lejno litery dyktowane mi przez Holmesa. Ułożyły mi się one w sło­wo: hallibenfertigdonnerstagachtabendhelios.

- To po niemiecku - rzekłem. - Poczekaj, zaraz ci to od­czytam!

- Po niemiecku! - wykrzyknął Holmes. - Spodziewałem się tego. To źle, Watsonie, bardzo źle.

- Halliben gotów czwartek ósma wieczór - tłumaczyłem z nie­mieckiego.

- Czwartek - to dziś! Na Boga, Watsonie, nie mamy ani chwili do stracenia.

Z tymi słowami Sherlock wybiegł do przedpokoju i chwycił czapkę oraz płaszcz. Zrobiłem to samo i w kilka chwil później byliśmy w dorożce, która nas wiozła na dworzec.

Była godzina ósma, kiedy obaj z Holmesem zbliżaliśmy się do willi “Helios”. Mżył drobny, dokuczliwy deszcz. Porywisty wiatr targał drzewami, zgrzytał nie domkniętymi furtkami, szumiał i ję­czał. Było tak ciemno, że gdybym nie znał drogi, na pewno nie trafilibyśmy do naszego celu.

- Co za okropna pogoda - powiedziałem do Holmesa. - Akurat wymarzona dla przestępców.

- Tym lepiej dla nas - możemy niepostrzeżenie zbliżyć się do domu.

Brama “Heliosu” była otwarta, a dom tonął w ciemności. Je­dynie w bocznej ścianie na pierwszym piętrze, tam gdzie znajdo­wała się biblioteka, przeświecało nikłe światełko.

- Uważaj - szepnął do mnie Holmes - on tu gdzieś czatuje w pobliżu.

Nie wiedziałem, o kogo mu chodzi, ale nie czas było na zada­wanie pytań. Wytężyłem oczy, aby dostrzec osobę, o której mówił Sherlock, i niedaleko drzwi wejściowych ujrzałem w pewnej chwili iskierkę, która opadła nieco w dół, a następnie znów podniosła się na wysokość człowieka. To żarzący się koniec papierosa - domy­śliłem się - i uchwyciłem Holmesa za ramię. Odpowiedział mi lekkim uściskiem ręki, widocznie i on to dostrzegł.

Podwoiliśmy ostrożność. Widoczność była tak mała, że porusza­liśmy się prawie po omacku. Szliśmy wprawdzie po ścieżce, ale w każdej chwili mogliśmy poruszyć jakiś krzak lub w inny sposób spowodować szmer, który mógł nas zdradzić. Byliśmy o jakieś pięt­naście kroków od czatującego pod domem mężczyzny, kiedy nagle zatrzeszczała mi pod nogami sucha gałązka. Nieznajomy obrócił się w naszą stronę, ale nie zdążył wydać głosu, bo Holmes dopadł go kilku susami i schwycił za gardło. Podskoczyłem na pomoc i w ciągu dwóch czy trzech minut uporaliśmy się z nim całkowicie. Leżał nieruchomo, dokładnie spętany, z kneblem w ustach.

Teraz dopiero mogłem przyjrzeć mu się dokładniej w świetle ślepej latarki. Miał jakieś trzydzieści lat, chudą, gładko wygoloną twarz i orli nos. Gęste, nastroszone brwi nad czarnymi, świecącymi oczami doskonale harmonizowały z jego ogólnym wyglądem. Z pro­filu sprawiał wrażenie drapieżnego ptaka.

- Kto to jest? - szepnąłem do Holmesa. – Spodziewałem się tu zastać Johna.

Zamiast odpowiedzi Holmes przyłożył palec do ust i cichutko się skradając wszedł do domu. Przeszliśmy przez ciemny pusty hali i zatrzymując się na każdym stopniu, powoli wstępowaliśmy po schodach. Udało nam się bez żadnego szmeru wejść na pierwsze piętro, a dalej już chodnik głuszył nasze kocie kroki.

Drzwi od biblioteki były półotwarte. Przez szparę sączyło się słabe światełko - to samo zapewne, które widzieliśmy z zewnątrz - i słychać było jakiś nie znany mi głos. Podeszliśmy bliżej i w świetle małej lampy stojącej pośrodku stołu ujrzeliśmy dwóch mężczyzn siedzących naprzeciw siebie. Jednym z nich był Antoni, jeszcze bledszy niż wtedy, gdy go widziałem ostatnim razem, a dru­gim - jakiś starszy pastor, krępy i barczysty, zupełnie łysy, z dwoma wystającymi guzami na czaszce.

- Bracie - mówił pastor głosem namaszczonym jak na kazaniu - oto ostatnie dni tego nieprawego świata. Czy jesteś gotów na przyjęcie zbliżających się wydarzeń? Czy gotów jesteś zerwać doczesne więzy, które cię przykuwają do tego domu?

- Opuszczam ten dom bez żalu - odrzekł Antoni tonem równie uroczystym. - Pójdę za tobą, bracie, dokądkolwiek wskażesz. Obrzydł mi ten świat pełen fałszu i nieprawości, skazany na rychłą zagładę. Jestem przygotowany i nie trwoży mnie dzień ostateczny.

- Czy wtajemniczyłeś kogokolwiek w cel twej ostatniej wędrówki? Czy nie obawiasz się, że cię będzie poszukiwał twój sługa lub twój szwagier? - uważnie przyglądał się pastor Antoniemu.

- Postąpiłem, jak mi radziłeś - odrzekł pułkownik. - Napisałem pożegnalny list, w którym oznajmiam, że wyjeżdżam w daleką podróż. Nikt mnie nie będzie widział, gdy stąd wyjdziemy. Swego sługę Johna wysłałem po południu do Londynu.

- To dobrze, mój bracie - kiwnął łysą głową pastor. - Uczyniłem tak samo - westchnął. - I choć przyszło mi to bardzo trudno, zerwałem ze wszystkimi sprawami doczesnymi.

- Wszystko, co tylko posiadałem, zostało spieniężone - podjął Antoni - a gotówkę mam w tej oto walizce. Rozdamy pieniądze biednym i zostawimy sobie tylko tyle, ile potrzeba na przeżycie tych ostatnich dni.

Teraz dopiero zauważyłem walizkę stojącą obok Hallibena. A więc w niej mieścił się cały jego majątek z trudem zdobyty przez dłu­gie życie! Nieszczęsny człowiek. Do czegóż go doprowadził obłęd.

Pastor wstał, energicznie odsuwając krzesło od stołu.

- A więc dobrze, bracie - rzekł nakazującym głosem. - Porzućmy ten dom. Przed nami jasna i promienna wieczność. Ruszajmy ku niej.

Antoni oparł się rękami o stół, aby powstać, ale zamarł w tym ruchu. Drzwi od biblioteki nagle się otwarły i stanął w nich Hol­mes z rewolwerem w ręku.

- Ręce do góry! - krzyknął. - Ani kroku dalej, profesorze Braunheld. Zrewiduj go, Watsonie! Na pewno ma broń przy sobie.

Podbiegłem do fałszywego pastora i nietrudno mi było namacać pod jego surdutem nowoczesny sześciostrzałowy rewolwer. Bez słowa podałem go Holmesowi, a sam przyjrzałem się osławionemu Braunheldowi, który nam się poprzednio wymknął z ręki.

Był kropka w kropkę taki sam, jak go swego czasu opisali Carter oraz służący Sandwicha0 — brakło mu jedynie spiczastych wąsów do góry zakręconych, które musiał zgolić ze względu na • swe prze­branie.

Tymczasem Holmes rozładował rewolwer Braunhelda i podając kule Hallibenowi, powiedział:

- Proszę to przyjąć na pamiątkę, panie pułkowniku. Były przeznaczone dla pana. To naprawdę miała być pańska ostatnia podróż, chociaż obawiam się, że nie trwałaby zbyt długo. Zapewne
skończyłaby się tuż obok we własnym pańskim ogrodzie.

Antoni przyjął podane mu kule, ale widać było po nim, że działa jak w transie i jeszcze nie powrócił do przytomności.

- Kim pan jest? - wyjąkał wreszcie. - Co to wszystko znaczy, Johnie? - zwrócił się do mnie.

- Miałeś szczęście - odpowiedziałem. - Byłeś o krok od nagłej śmierci. Jeśli jeszcze żyjesz, zawdzięczasz to memu przyjacielowi, Sherlockowi Holmesowi.

- Pan jest Sherlockiem Holmesem? - Otworzył oczy Antoni.

Miał minę tak niemądrą, że aż musiałem się uśmiechnąć.

- Do usług - uśmiechnął się również Holmes.

- A kto jest ten tu? - wskazał pułkownik na Braunhelda.

- To profesor Karol Braunheld, niegdyś uczony, a obecnie przestępca, który używa swej wielkiej wiedzy dla zbrodniczych celów.

Profesor, który dotychczas ponuro milczał, wyszczerzył zęby w małpim uśmiechu:

- A jednak pan ceni moją wiedzę, mister Holmes.

- Więc on nie jest pastorem? - naiwnie dziwił się Antoni.

- Nie, zupełnie zresztą tak samo, jak pańskie niby to widzenia nie były widzeniami.

- Nie były widzeniami? - powtórzył pułkownik jak echo.

- Zaraz to wszystko wyjaśnimy - powiedział Holmes. - Z pańską biblioteką graniczy przez ścianę pokój gościnny, niepraw­da, panie pułkowniku?

- Tak jest - potwierdził Halliben.

- Przebywał w nim młody James Higgins, bratanek pańskiego sługi?

- Tak jest, ile razy przyjeżdżał do stryja, ten pokój był do jego dyspozycji.

- Ależ ten bratanek przebywa za granicą - wtrąciłem się.

- Owszem, przebywał - wyjaśnił Holmes. - Ale od kilku miesięcy jest w Anglii, w tej chwili zaś leży związany na dworze.

- Co? - poderwał się Braunheld - ten baran dał się przez was złapać! Idiota nieszczęsny!

- Spokojnie, profesorze, spokojnie - naigrawał się z niego Holmes. - Nie jest on chyba baranem, jeśli dotychczas tak dobrze spełniał pańskie rozkazy. Gdzie pan wyczytał o tym sposobie z dziurą w ścianie i oczach wyciętych w portrecie? To przecież trick stary jak świat! Pan James Higgins nie próżnował podczas swego pobytu u stryja. Za pańską porada wyjął kilka cegieł ze ściany, a dziurę nietrudno było ukryć, bo akurat w tym miejscu wisi portret, nieprawda, pułkowniku?

- Tak jest - odrzekł Antoni jak na mustrze.

- No i widzi pan, profesorze, wszystko się zgadza. Później James ostrożnie wyciął oczy z portretu szanownego dziadka pana Hallibena, i gotowe. Dla pułkownika oczy były żywe i świecące, a gdy do biblioteki przyszedł stary John, zastawał z powrotem wstawione martwe oczy z portretu.

- Niemożliwe - wyjąkał Antoni.

- Zapewniam pana, że tak było. Zresztą nawet profesor to sam przyzna. Przecież nie ma już co ukrywać.

Braunheld nic nie odpowiedział, ale uśmiechnął się drwiąco i pogardliwie skrzywił usta.

- Chociaż - ciągnął Holmes nie zrażony jego grymasem - zwracam panu honor. Ten dodatek ze świecącymi oczami to już pomysł wyłącznie pański. Pokryć wypukłe szkiełko masą fosforyzującą w ciemności, nasadzić je na gałkę oczną i w ten sposób straszyć ludzi - no, to się panu udało, panie Braunheld. Czego pan użył w tym przypadku? Chyba siarczku baru?

Braunheld potakująco skinął głową.

- Spójrz, Watsonie - smętnie wtrącił Holmes - jak silną jest pasja chemiczna. Rozmawiamy ze sobą jak dwaj chemicy, mimo że ten tam jest zbrodniarzem, a ja tym, który chce go posłać na szubienicę.

Zaległo krótkie milczenie.

- Proszę pana - podjął nieśmiało Halliben - a te napisy na ścianie, które głosiły koniec świata?

- Pan Braunheld potrafiłby to panu doskonale wytłumaczyć, pułkowniku, ale ja go zastąpię. To nie jest zbyt skomplikowane. Pokrywa się ścianę pewną substancją, a następnie puszcza na nią niewidzialne promienie nadfiołkowe, pod których wpływem substancja zaczyna świecić. Pan James korzystał z pańskiej nieobecności w bibliotece i pisał na jej ścianach, co mu było potrzebne. W naturalnym świetle napisy nie były widoczne, ale zaczynały świecić w ciemności, kiedy przez otwór w oczach portretu puszczano na nie niewidzialne światło nadfiołkowe.

- Mój Boże - splótł ręce pułkownik - i ja to wszystko przyjmowałem za szczerą prawdę! Byłem przekonany, że to znaki z zaświata. Widzenia! - zakończył z goryczą.

- Muszę panu powiedzieć, panie profesorze - nadal znęcał się Holmes nad swym przeciwnikiem - że w tę sprawę włożył pan ogromny zapas pomysłowości. Na przykład ten szyfr na pocztówce był po prostu kapitalny. Rozwiązaliśmy go w ostatniej nie­
mal chwili.

- Winszuję - warknął Braunheld.

- A swoją drogą - odparował Sherlock - tego rodzaju dokumenty nie powinny wałęsać się po pokojach starego sługi, który normalnie nie otrzymuje pozdrowień z Brigthon.

- Szczeniak - wrzasnął Braunheld - nie schował tej pocz­tówki! Zgubił, bydlak, mnie i siebie.

Sherlock nie zwrócił uwagi na ten wybuch i rzekł do pułkownika:

- A teraz kolej na pana. Chciałbym się dowiedzieć, jak się pan zapoznał z tym fałszywym pastorem?

- Spotkaliśmy się w pociągu. W trakcie rozmowy opowiedział mi, że miewa dziwne widzenia - świecące oczy, napisy, które go wzywają do pokuty, oznajmiają koniec świata i tak dalej. Możecie sobie, panowie, wyobrazić, jak bardzo mnie to uderzyło. Przecież od pewnego czasu widywałem zupełnie to samo. Wrażenie było tak silne, że nabrałem niezłomnego przekonania o zaświatowym pochodzeniu znaków w mojej bibliotece. Teraz dopiero widzę, jakim idiotą byłem.

- Jest pan całkowicie wytłumaczony - rzekł Holmes łagodnie. - Jakże pan mógł przejrzeć taką szatańską grę. I co dalej?

- Zaczęliśmy się spotykać - ciągnął Antoni swą niewesoła opowieść. - Pastor mnie przekonał, że powinniśmy się przygotować do zbliżającego się końca świata. Należy czynić pokutę i rozdać biednym majątek. Za jego namową spieniężyłem wszystko, co miałem, nawet willę.

- Wiem o tym - wtrącił Holmes - z tego powodu poróżnił się pan ze swym radcą prawnym.

- Tak jest. Pod wpływem tego szubrawca nie słuchałem ani prawników, ani lekarzy, zerwałem z najbliższymi. Biedny Johnie, tyś też to odczuł podczas swej ostatniej wizyty.

- Jak to wszystko było sprytnie obmyślone - pokiwał głową Holmes. - John jest w Londynie, a na stole pozostał własnoręczny list pułkownika zawiadamiający o jego wyjeździe. Można było spokojnie zastrzelić pułkownika, zakopać jego zwłoki w ogrodzie, a nikt by nawet nie próbował ich szukać. Nawet sam doktor Watson zeznałby w sądzie, że tajemniczy wyjazd jego szwagra był wynikiem melancholii i manii prześladowczej, która go opanowała w ostatnich czasach... No, ale stało się inaczej, a epilog nie będzie miły dla pana Braunhelda. Wezwij policje, Watsonie.

Chciałem spełnić to polecenie, ale nagle rozległ się za mną okrzyk “Ręce do góry, wszyscy”. Dostrzegłem, że Holmes je pod­niósł i machinalnie uczyniłem to samo.

- Ratunku, bandyci! Panie pułkowniku, pan cały?

- Nie krzycz, Johnie - uspokajał go Halliben. – Jestem zdrów i cały.

Teraz dopiero stary sługa rozejrzał się przytomniej po pokoju.

- Co - zawołał - pan doktor tutaj! I ten drugi pan, a gdzie bandyci?

- Uciekli - krótko wyjaśnił Holmes.

- A James?

- To pan go rozwiązał? - zapytałem domyślając się wszystkiego.

- Ja - pochwalił się Higgins. - Wróciłem wcześniej i widzę Jamesa związanego pod drzwiami z kneblem w ustach. Usunąłem knebel i dowiedziałem się, że na górze są bandyci. Rozpętałem Jamesa i razem pobiegliśmy na górę, ale mnie wyprzedził. Później usłyszałem strzał i bałem się, że panu pułkownikowi stało się coś złego. Ale chwalić Boga wszystko w porządku.

- Ach, Johnie, Johnie - pokiwał Halliben głową - muszę ci podziękować za troskę o mnie, a przecież sam dopomogłeś zbrodniarzom w ucieczce. Własnymi rękami rozwiązałeś pęta Jamesowi, a on dybał na moje życie.

Higgins spojrzał na niego osłupiały, nic nie rozumiejąc, a na­stępnie zwrócił wzrok w moim kierunku. Ciężko mi było opowie­dzieć całą prawdę staremu słudze, ale wyręczył mnie Holmes, w oględny sposób wyjaśniając udział Jamesa w planowanej zbrodni.

John słuchał go w milczeniu i tylko drżące wargi oraz kurczowo splecione ręce świadczyły o tym, co przeżywa. Pułkownik próbo­wał go pocieszać, jednak zdawało się to jeszcze powiększać roz­pacz starca.

- Trudno - rzekł wreszcie Holmes. - Co się stało, to się nie odstanie. Jest pan starym żołnierzem, musi pan to znieść po męsku. Czy można panu zadać dwa pytania?

- Słucham pana - odrzekł John głuchym głosem.

- Czy pański bratanek studiował kiedyś w Niemczech?

- Tak jest, proszę pana - o ile dobrze pamiętam, w mieście Monachium.

- Zgadza się - stwierdził Holmes. - Uczeń Braimhelda. Braunheld dowiedział się od niego o melancholii pana Hallibena i to mu nasunęło cały zbrodniczy plan. A teraz drugie pytanie,
panie Higgins. Skąd u pana ta widokówka?

John spojrzał na widokówkę z Brighton, którą Sherlock trzymał w ręku, i zawołał:

- A, to właśnie ta, co mi niedawno zginęła. Przyszła dla Jamesa, ale tak mi się podobała, że musiał mi ją podarować.

- No i widzisz, Watsonie, jak pozory mogą mylić! Ty oglądałeś widokówkę i odczytałeś na niej literę “J” jako skrót od John, a ja - od James. A poza tym - tyś w niej nie zauważył
nic szczególnego, a mnie uderzyły spiczaste, gotyckie litery, charakterystyczne dla pisma niemieckiego.

- Chcesz powiedzieć, że od razu podejrzewałeś w tym rękę Braunhelda? - zdziwiłem się.

- Mój drogi - uśmiechnął się Holmes zagadkowo. - Nigdy nie brakło proroków, którzy są mądrzy po spełnionym fakcie. Po cóż mam być posadzony, że do nich należę? To nieważne. Najważniejsze, że odzyskałeś szwagra.

- Tak, ale Braunheld znów nam się wymknął - westchnąłem. - Już po raz trzeci.

- Po raz drugi, Watsonie, dopiero po raz drugi. Za pierwszym razem sam go wypuściłem. Ano - do trzech razy sztuka.

- Być może - odparłem - ale obawiam się, że nasz przeciwnik umie liczyć więcej niż do trzech.


PIJANY PAJĄK


Dziwiło mnie zawsze, że będąc tak wrażliwym na muzykę Holmes zupełnie nie interesował się innymi rodzajami sztuki. Nie przy­pominam sobie, aby kiedykolwiek zwiedził wystawę malarstwa czy rzeźby, nie widziałem również, aby kiedy trzymał w ręku tom po­ezji. Jeszcze dziwniejsza była jego obojętność na piękno przyrody. Prowadząc nasze dochodzenia nieraz musieliśmy wyjeżdżać na wieś, ale Holmes wyraźnie jej nie lubił. Nigdy nie zwrócił uwagi na jakiś szczególnie ładny zachód słońca, malowniczą grupę drzew, mgłę nad łąkami czy inny widok, który w miłośniku przyrody budzi tak wiele uczuć. Wręcz przeciwnie, starał się jak najszybciej za­łatwić sprawy, które go trzymały poza Londynem, i wracał do niego z prawdziwą radością.

- Wolę - powiedział kiedyś do mnie - swój zakopcony kąt na Bakerstreet niż wszystkie cuda przyrody.

A jednak po tylu męczących, a często i niebezpiecznych przygo­dach należał nam się jakiś odpoczynek. Trzeba było na krótki choćby czas zapomnieć o zbrodniach i przestępstwach, odetchnąć świeżym powietrzem i poddać się dobroczynnemu działaniu fal morskich. Jako przyjaciel Sherlocka i jako lekarz wiedziałem, że jest to niezbędne dla jego zdrowia, i ze wszystkich sił starałem się go namówić, aby ze mną wyjechał nad morze.

Holmes przez długi czas opierał się moim namowom, w końcu jednak zgodził się na dwutygodniowy urlop. Mam wrażenie, że uczynił to raczej z troski o moje zdrowie. Wyjechaliśmy do Clifton, niewielkiej, mało uczęszczanej nadmorskiej miejscowości, która po­siada malowniczą plażę i położony tuż nad morzem średniowieczny zamek.

Oddaliśmy się całkowicie lenistwu. Kąpaliśmy się dwa razy dzien­nie, tuż po wschodzie słońca i przed wieczorem, wylegiwaliśmy się na nadmorskich skałach, łaziliśmy po okolicy i wyjeżdżaliśmy w mo­rze na łodziach rybackich. Czułem się doskonale, a Sherlock bo­hatersko udawał, że również jest mu dobrze na tych wczasach.

Któregoś poranka - było to czwartego czy piątego dnia na­szego pobytu w Clifton - szliśmy, jak zwykle, nad morze, aby wziąć poranną kąpiel. Mijaliśmy właśnie mur zamkowy, kiedy nagle ujrzałem wiszącą na nim pajęczynę, na której kropelki rosy mieniły się w promieniach wschodzącego słońca wszystkimi kolo­rami tęczy. Był to widok zachwycający, nic więc dziwnego, że rzekłem do Holmesa:

- Spójrz na tę pajęczynę, czy nie wygląda jak koronka pokryta brylantami? Musisz przyznać, że świat potrafi być piękny.

- Uhm - mruknął Holmes rzucając przelotne spojrzenie na pajęczynę. - Świat mógłby być piękny, gdyby nie było na nim prze­wrotnych ludzi. Niestety, tam gdzie ty dostrzegasz piękno, ja do­patruję się potworności, a tam gdzie ty widzisz harmonię przy­rody, ja dostrzegam jej zakłócenia. Ot - choćby ta pajęczyna błyszcząca w słońcu. Czy nic w niej nie zauważyłeś szczególnego?

- Nie - odrzekłem zdziwiony. - Poza tym, że pokryta jest błyszczącymi kroplami rosy - nic..

- Ach, Watsonie, Watsonie - westchnął Holmes. - Dlaczego patrzysz na wszystko tak powierzchownie? Kiedyż nareszcie nauczysz się dostrzegać to, co widzisz! Spójrz uważnie na wzór tej pajęczyny i powiedz, czy naprawdę wygląda jak inne.

Podszedłem bliżej i obejrzawszy ją dokładniej musiałem przy­znać, że jest w niej coś niezwykłego. Pająki przędą swe tkaniny według regularnych, stałych wzorów, a ten całkowicie od nich od­biegał. Był nieregularny, zagmatwany - tak jakby pająk, który go prządł, był w stanie jakiegoś zamroczenia.

Podzieliłem się z Holmesem moimi wrażeniami.

- Wiesz co? - powiedziałem. - Ten pająk chyba był pijany.

- Pijany pająk - roześmiał się Holmes. - Masz doskonałe powiedzenia, Watsonie - pijany pająk!

Jednak w chwilę potem spoważniał i stanąwszy przed murem zamkowym długo przyglądał się pająkowi i jego tkaninie.

- Zabiorę to ze sobą - powiedział wreszcie. - Masz przy sobie jakieś pudełko?

- Mogę ci dać moje pudełko od mydła, zaraz je wymyję. Ale na co ci ten pająk?

- Lubię rzeczy niezwykłe - odparł Sherlock z zagadkowym uśmiechem - a pijany pająk niewątpliwie do nich należy. Może mi się przyda w kolekcji niezwykłych gratów, których jest pełno na Bakerstreet.

Niezwykłego pająka udało się schwytać bez szczególnego trudu. Holmes wsadził go wraz z pajęczyną do pudełka, które mu da­łem, schował je do kieszeni, i na tym sprawa się skończyła. Ruszy­liśmy w dół ku morzu, aby się wykąpać. Rozebrałem się pierwszy, wskoczyłem do wody, dałem nura i przepłynąłem kilkanaście me­trów. Kiedy znów się wynurzyłem na powierzchnię, zdziwiło mnie, że zamiast się rozebrać, Sherlock siedzi na przybrzeżnej skale i uważnie się czemuś przygląda.

- Co tam widzisz, dlaczego nie wchodzisz do wody? - zapytałem.

- Przyglądam się pianie - odparł Holmes.

Pomyślałem sobie, że nareszcie coś mu się spodobało w przyro­dzie, i roześmiałem się.

- A widzisz, wzięło cię. Ta piana na falach jest niezwykła - zupełnie jakby się toczył wielki wał z kremu.

- Wspaniałe porównanie - zawtórował mi Sherlock śmiechem. - Wał z kremu, to doskonałe! Jak zwykle jednak nie dostrzegasz najważniejszego. W jednym miejscu jest go bardzo dużo, co najmniej potrójna porcja.

- Gdzie? - zdziwiłem się. - Nic nie widzę!

- Niedaleko brzegu, właśnie w miejscu, na które teraz patrzysz. Trochę bardziej na lewo - dodał wskazując ręką małą zatoczkę.

Znów musiałem przyznać mu rację. Istotnie w miejscu tym było szczególnie dużo piany, wyglądała jak gęsty placek na bar­dziej przezroczystym tle. Po prostu - jak powiedział Holmes - potrójna porcja kremu.

- To dziwne - stwierdziłem. - Czemu to przypisać?

Sherlock nie odpowiadał, lecz powtarzając bezmyślnie – placek z kremu, placek z kremu - uporczywie wpatrywał się w miejsce, w którym było więcej piany.

- Ależ tak, oczywiście! - krzyknął nagle i nim zdołałem się spostrzec, pobiegł w tamtym kierunku.

- Stój, dokąd biegniesz - wołałem za nim - co ci się nagle stało?

- Muszę się tam wykąpać - odkrzyknął Holmes, nie odwracając się i nadal biegnąc brzegiem morza.

Cóż było robić? Westchnąłem ciężko nad dziwactwami mego przyjaciela, wziąłem pod pachę ubranie i podążyłem za nim.

Kiedy się zbliżyłem do miejsca, które go tak zaintrygowało, Holmes już dał nura do wody. Czekałem, aż się ukaże na po­wierzchni, bo wiedziałem, że doskonale nurkuje, ale kiedy przez dłuższy czas nie wychylał się, zaniepokoiłem się nieco.

- Dość tego, Sherlock! - zawołałem. - Wyłaź natychmiast, wyłaź!

Wynurzył się w końcu. Woda w tym miejscu nie była zbyt głę­boka, sięgała mu najwyżej do ramion, stał więc na dnie, a z wło­sów i twarzy ściekał mu strumień wody.

- Dziękuję ci za troskę o mnie - rzekł rozbawiony. - Obawiam się, że swoimi krzykami zbudzisz wszystkich śpiochów w Clifton. Chodź no tu bliżej, mam dla ciebie coś ciekawego.

Dzieliło nas niewiele więcej niż piętnaście metrów. Przebyłem je wpław i stanąłem obok Sherlocka, prawie w samym środku gę­stej piany.

- Daj nura razem ze mną i pomóż mi wyciągnąć to, co tu leży na dnie - rzekł Holmes.

- Ale co?

- Przekonasz się, jak wyciągniesz - zbył mnie krótko i zanurzył się pod wodę.

Poszedłem za jego przykładem, zaciekawiony niespodzianym od­kryciem, lecz łatwo sobie wyobrazić moje rozczarowanie, kiedy na dnie morza namacałem coś pokrytego sierścią, oślizłego i wstręt­nego w dotyku. Byłem wściekły na Holmesa, że kazał mi to wy­ciągać. Nie chcąc jednak wszczynać kłótni, natężyłem siły i dopo­mogłem mu w wydobyciu niezwykłego połowu. Był to zdechły pies z kamieniem u szyi. Zaczynał się już rozkładać. Odsapnąwszy nieco zdobyłem się na cierpką uwagę pod adresem Sherloeka:

- Przyznasz chyba, że łowienie zdechłych psów nie jest najprzyjemniejszym zajęciem urlopowym, tym bardziej gdy nie pachną jak róża lub heliotrop.

- A jednak nie co dzień łowi się w morzu psy z uwiązanym do szyi kamieniem - odrzekł Holmes z niezmąconym spokojem.

- Cóż w tym szczególnego? - nie dawałem za wygraną. - Ktoś chciał się go pozbyć.

- Właśnie, więc dla pewności poprzednio go otruł – spojrzał na mnie Sherlock drwiąco.

- Niemożliwe! - zawołałem w pierwszej chwili, ale spojrzawszy dokładniej na trupa, znów musiałem uznać, że Holmes ma rację. Nie trzeba było wielkiego znawcy, aby stwierdzić z wyglądu psa, że zginął od jakiejś gwałtownej trucizny,

- Hm - rzekł Holmes - czy to nie dziwne, że psa nie zakopano po otruciu, lecz umyślnie rzucono do morza? A jeśli chciano go utopić, to po co go najpierw otruto?

- Może to i dziwne - odpowiedziałem - ale nie przyjechaliśmy tu dla rozwiązywania zagadek. Nie mam zamiaru zawracać sobie tym głowy. Chodźmy na śniadanie.

- Ha, skoro tak uważasz - mruknął Sherlock pod nosem.

Wytarłem się i zacząłem się ubierać, a Holmes wciąż jeszcze stał nieporuszony wpatrując się w wyłowionego psa. Zniecierpli­wiło mnie to w końcu.

- Wszystkie zdechłe psy razem - zacząłem, ale nie dokończyłem zdania. Z wysoko nad nami położonego otwartego okna zam­kowego rozległ się przeraźliwy krzyk mordowanego człowieka, który wstrząsnął mną aż do szpiku kości. Później słychać było wrzawę, trzask zamykanego okna i znów zaległa cisza, przerywana jedynie pluskiem fał.

- Co to było? - wyjąkałem, kiedy przeszło mi pierwsze przerażenie. - Tam kogoś mordują.

- Być może - odparł flegmatycznie Holmes - ale co nas to wszystko obchodzi, chodźmy na śniadanie.

- Nie kpij ze mnie! - zawołałem. - Chodźmy do zamku.

- Nie - energicznie potrząsnął Holmes głową. - Mam teraz coś ważniejszego do roboty. Pomóż mi zawinąć te psie zwłoki w płaszcz kąpielowy. Zaniosę je do hotelu i przełożę do walizki. Mam nadzieję, że uda mi się je przewieźć do Londynu.

- Jak to! Wyjeżdżasz? - zawołałem tak zdumiony, że nawet zapomniałem o człowieku, którego może mordowano w zamku. - Co się stało?

- Bardzo ważne sprawy - tajemniczo odrzekł Holmes. - Jeśli dobrze pójdzie, wrócę za kilka dni.

Byłem przygnębiony fatalną przerwą w naszym urlopie., ale na­wet nie próbowałem namawiać go, aby został. Wiedziałem dosko­nale, że to nic nie pomoże. Pomogłem Sherlockowi zanieść nie­zwykły pakunek do hotelu, a następnie odprowadziłem go na stację kolejową.

- Nie martw się, Watsonie - śmiał się Holmes z mej strapionej miny. - Nie ucieknę ci, naprawdę wrócę za kilka dni i dokończę razem z tobą urlopu.

Nie było rady. Pożegnałem się z nim serdecznie i patrzyłem, jak odjeżdżał z walizą, w której był zdechły pies oraz pudełko od mydła zawierające pijanego pająka.

Dopiero wieczorem, powróciwszy do domu z samotnego spaceru, zacząłem rozmyślać nad wszystkim, co zaszło tego ranka. Dla­czego Holmes tak się zaciekawił pająkiem, a następnie zdechłym psem? Co spowodowało jego nagły wyjazd do Londynu? Czy podejmując poszukiwania w miejscu, gdzie była gęsta piana, spodziewał się, że znajdzie tam coś niezwykłego? Czy wiedział również, czego tam szuka?

Postępowanie Sherlocka było dla mnie zupełnie niezrozumiałe, a jednak byłem przekonany, że wiąże je jakaś logiczna nić. Stara­łem się jej doszukać, tworzyłem rozmaite przypuszczenia, ale żadne mnie nie zadowalało. Leżąc w łóżku przewracałem się z boku na bok i długo nie mogłem zasnąć. Nie wiem, kiedy sen mnie nareszcie zmorzył, ale dokładnie słyszałem, jak zegar kościelny wybijał pierwszą, a później drugą w nocy.

Następny dzień bardzo mi się dłużył. Zaraz z rana wziąłem do ręki jakąś powieść i poszedłem do parku zamkowego, aby poczytać w cieniu drzew. Było tam o tej porze pusto i cicho, nic więc dziw­nego, że usłyszawszy czyjeś kroki, podniosłem głowę znad książki. Od strony zamku wolno nadchodziła jakaś młoda kobieta. Była zgrabna, a kiedy się zbliżyła, przekonałem się, że jest również bar­dzo piękna.

Było w niej coś niezwykłego, co zadziwiało i przykuwało oczy. Jej blada twarz była nieruchoma, a szeroko otwarte oczy utkwio­ne w jakiś daleki punkt. Co mnie jednak najsilniej uderzyło, to wyraz bólu z trudem przezwyciężanego, który czynił z jej twarzy kamienną maskę. Jakżeż bardzo musiała cierpieć, jeśli ją boleść przemieniła w kamień! Nie dostrzegła mnie, a ja ze swej strony wstrzymałem oddech, aby nie zwrócić na siebie uwagi. Czułem się jak wobec lunatyczki, której nie należy wytrącać z transu. Byłbym naprawdę nieszczęśliwy, gdyby spostrzegła, że cudze ciekawe oczy podpatrują jej boleść.

Minąwszy mnie nieznajoma tym samym wolnym krokiem po­deszła do końca alei, tam gdzie urywa się ona u skał nadmorskich, i zatrzymała się na dłuższy czas. Odwrócona do mnie tyłem, w wy­kroju ponurej zieleni buków i na tle dalekiego morza, stała jak kamienny posąg, uosobienie bolesnej zagadki.

Patrzałem na nią i nurtowały mnie sprzeczne pytania. Kim była ta dziwna kobieta, przed kim chciała ukryć swój ból w ciszy parku? Co ją zraniło? Strata najbliższej osoby, zawód miłosny? Nie wyda­wało mi się to prawdopodobne. Tamte uczucia malują się na twarzach w zwykły, ludzki sposób, żłobią zmarszczki cierpienia lub bruzdy płaczu, budzą współczucie. Natomiast wyraz twarzy nie­znajomej był po prostu nieludzki, jak gdyby rzeźbiony w kamieniu, i budził nie litość, lecz zgrozę.

Po kilku minutach nieruchomego wpatrywania się w dal ko­bieta odwróciła się i zaczęła iść z powrotem. Tym razem widocznie mnie spostrzegła, bo przyspieszyła kroku, a przechodząc koło mnie miała twarz obojętną i nic nie mówiącą. Patrzałem w ślad za nią i nawet mnie nie zdziwiło, gdy zniknęła za bramą zamkową. Od pierwszej chwili podejrzewałem, że mieszka w zaniku i że jej cier­pienia są w jakimś związku z zagadkowym krzykiem, który usły­szeliśmy z Holmesem podczas wczorajszej kąpieli porannej.

Zaciekawiony tym wszystkim postanowiłem dowiedzieć się cze­goś więcej o mieszkańcach zamku. W miasteczku tak małym jak Clifton nie było o to trudno - wszyscy się tam znają, a zamek na pewno nie potrafił ukryć swych tajemnic przed ciekawskimi z miasta.

Okazja nadarzyła się jeszcze tego samego popołudnia. Kupując w sklepie papierniczym rozmaite drobiazgi, zauważyłem pocztówki ze zdjęciami Clifton, wśród których nie brakło, oczywiście, i wi­doków zamku.

- Ciekawa budowla - spróbowałem wciągnąć właściciela sklepu do rozmowy na ten temat. - O ile mi wiadomo, należy do Richmondów.

- A jakże, proszę pana - chętnie podjął pogawędkę staruszek. - Richmondowie to ród od wieków tu osiadły. Bogaci ludzie i, trzeba to przyznać, bardzo porządni, uczynni. I powiedz pan - takie nieszczęście.

- O! - zawołałem, naumyślnie przesadzając zdziwienie. - Dlaczegóż są tacy nieszczęśliwi?

- Jak to, to pan nic o tym nie wie? - spojrzał na mnie sprzedawca. - A, prawda, przecież pan tu jest od niedawna; A więc powiem panu krótko: obecny właściciel zaniku - pan Filip Richmond - pół roku temu zwariował. Czasem, kiedy okna w zamku są otwarte, można nawet słyszeć jego obłąkany śmiech, płacz albo krzyki.

- Słyszałem je wczoraj rano - odrzekłem. - Były tak okropne, że wydawało się, jakby tam kogoś mordowali.

- Tak, proszę pana, kiedy się to słyszy, kiedy się pomyśli, że ten młody człowiek jeszcze pół roku temu był kompletnie zdrów, szczęśliwy i miał się żenić z najpiękniejszą w okolicy kobietą, to człowiekowi robi się okropnie - pokiwał głową sprzedawca.

Najpiękniejsza kobieta - przemknęło mi przez myśli - czyż­by ta, którą z rana widziałem w parku?”

- Czy pan Filip ma siostrę? - próbowałem okrężną drogą zaspokoić moją ciekawość.

- Dlaczego pan o to pyta? - zdziwił się staruszek.

- Bo widziałem wchodzącą do zamku jakaś młodą, piękną kobietę i sądziłem, że jest jego mieszkanką.

- Pan Filip nie ma siostry, ale domyślam się, kogo pan widział. To właśnie panna Julia Harland, narzeczona pana Filipa. Ona tu stale mieszka. To również jest, proszę pana, wyjątkowo tragiczna historia. Starzy Richmondowie, rodzice pana Filipa, mieli
serdecznego przyjaciela, niejakiego Harlanda. Zginął on w katastrofie okrętowej wraz z żoną, pozostawiając po sobie trzyletnią córeczkę Julię. Richmondowie wzięli ja do siebie i wychowywali razem ze swoimi dziećmi. Julia wyrosła na niezwykle piękną, miłą i mądrą pannę, a pan Filip się w niej zakochał i uzyskał jej wzajemność. Ślub miał się odbyć kilka miesięcy temu, ale akurat na dwa miesiące przedtem pan Filip zaczai zdradzać objawy obłąkania. Czy to nie straszne, proszę pana? Dziwnie ten świat jest urządzony, nieprawda?

- Tak - przyznałem. - Patrząc na stary, spokojny zamek nikt by nie przypuszczał, że ukrywa takie tragedie. A, proszę pana - dodałem chcąc już całkowicie poznać mieszkańców zamku - czy pan Filip jest jedynakiem?

Ma młodszego brata Antoniego, który dotychczas bardzo się opiekował nieszczęsnym panem Filipem. Jednak i ten jest od pewnego czasu niezupełnie tego - stuknął się staruszek w czoło.

- Jak to – zawołałem – to i on zwariował?

- Klątwa rodzinna – krótko zawyrokował sklepikarz.

Nie potrzebowałem, używać specjalnych forteli, aby z niego wyciągnać legendę o rodzie Richmondów, która krążyła w tych stronach.

Podobno w czternastym czy piętnastym wieku zamkiem władał baron Richmond, człowiek niesłychanie popędliwy i gwałtowny, który nie szanował nikogo i niczego. Zdarzyło się, że gdy polował w okolicznych lasach, pewien żyjący tam pustelnik spłoszyl mu zwierzynę. Baron wpadł w szal i przebił świętego męża kopią, a ten przed śmiercią rzucił na niego klątwę. “Szaleństwo twoje - za­wołał do Richmonda - niech spadnie na głowy twoich potomków”. Istotnie w kilka dni później najstarszy syn barona dostał pomieszania zmysłów i od tej chwili obłąkanie stale się powtarza w tej rodzinie.

- No i właśnie teraz - kończył swe opowiadanie sprzedawca - klątwa spadła na pana Filipa i jego brata.

Oczywiście, że nie uwierzyłem w żadne klątwy rodowe, ale zrozumiałem, że tego rodzaju legenda mogła powstać na tle dzie­dzicznego obłąkania, które widocznie panowało w rodzinie Richmondów. Filip i Antoni na pewno byli jego ofiarami.

Nie uważałem jednak za potrzebne wyprowadzać z błędu na­iwnego sklepikarza, więc przyjąłem jego opowiadanie za dobrą monetę, pogadałem z nim jeszcze trochę, zapłaciłem za dokonane zakupy i wyszedłem.

Zapadał wieczór. Na tle seledynowego nieba wyraźnie rysowały się kontury zamku. Załomy jego murów i wieżyc pełne były cienia tajemniczego i mrocznego jak życie kryjących się za nim mieszkań­ców, a zachodzące słońce barwiło szyby zamkowe kolorem krwi. “Krew pustelnika” - mimo woli wpadło mi na myśl i lekki dreszcz przebiegł mi od serca do kończyn. Opanowałem się jednak i wolno ruszyłem w kierunku hotelu, rozmyślając nad wpływem, który może wywrzeć legenda lub baśń na umysł do tego podatny.

Spodziewałem się, że Holmes zabawi w Londynie dłuższy czas, ale ku memu wielkiemu zdziwieniu powrócił już trzeciego dnia wieczorem. Był w doskonałym humorze, lecz nic nie wspominał o tym, co robił w Londynie. Przywiózł z powrotem swą walizkę i miałem wrażenie, że jest pełna, ale chyba nie zawierała trofeów
zabranych z Clifton - pająka i psich zwłok.

Sherlock był bardzo ciekaw, co porabiałem przez czas jego nie­obecności i jak się bawiłem.

- Jestem pewien, że już ustaliłeś, kogo zamordowali W zam­ku - zakpił ze mnie.

W czasie długiego współżycia z Holmesem zdołałem się przy­zwyczaić do jego drobnych docinków, puściłem więc jego słowa mimo uszu i opowiedziałem o moim spotkaniu w parku z Julią Harlantl. Powtórzyłem również możliwie dokładnie wszystko, co mi o Richmondach opowiedział właściciel sklepu papierniczego, Holmes słuchał mnie bardzo uważnie, od czasu do czasu tylko wtrącając swoje “aha” czy “hm” lub też nieznacznie się uśmie­chając.

- No cóż - powiedział, gdy skończyłem - wszystko jak w prawdziwym romansie - stary zamek, klątwa rodowa, szlachetny, młody lord, piękna narzeczona, która jest sierotą i córką starego przyjaciela jego ojca. Okropnie sentymentalna historia - brak tylko happy endu.

Zabolał mnie lekki ton, którym Holmes mówił o nieszczęściu Richmondów.

- Tym razem - rzekłem poważnie - nawet mowy nie ma o szczęśliwym zakończeniu. Jako lekarz, wiem doskonale, że dziedziczny obłęd Filipa Richmonda jest nieuleczalny. A nawet gdyby mu choroba chwilowo przeszła, Filip Richmond pod żadnym pozorem nie ma prawa się żenić.

- Niestety - pokiwał Holmes głową - ze swego punktu widzenia masz zupełną rację.

- Jak to z mego punktu widzenia?

- To chyba jasne - z lekarskiego.

Nie rozumiałem, o co mu chodzi. Czyż mogłoby być inne po­dejście do tej sprawy?

Zapadło milczenie. Holmes głęboko zamyślony chodził po po­koju z założonymi do tyłu rękami, a ja zająłem się gazetą. Nagłe stanął przede mną i zapytał obcesowo:

- Pójdziesz ze mną?

- Dokąd? - zdziwiłem się.

- Do zamku. Muszę pomówić z Julią Harland.

- Ależ, Holmesie! - zawołałem. - Jak możemy się mieszać do cudzych spraw! Cóż my zresztą możemy pomóc tym nieszczęśliwym ludziom? Jestem przekonany, że Julia Harland będzie na nas oburzona. To nie jest kobieta, która potrzebuje czyjegoś współczucia.

- Nie jesteś konsekwentny, mój drogi - skrzywił się ironicznie Holmes. - Przed chwilą wyraźnie widziałem, jak cię zabolała moja obojętność wobec Richmondów, a teraz masz mi za złe moje zainteresowanie dla ich spraw.

Chciałem mu wytłumaczyć, że co innego współczucie, a co in­nego nietaktowne wtrącanie się do cudzych osobistych spraw, ale Holmes rai przerwał:

- Szkoda czasu na słowa. Jeśli nie chcesz ze mną pójść, wybiorę się sam, wolałbym to jednak uczynić w twoim towarzystwie. Zastanówmy się, jak skomunikować się z panną Harland.

Uważałem, że najprościej byłoby odwiedzić ją w zamku, ale Holmes stanowczo odrzucił tę propozycję.

- Mamy do wyboru dwie możliwości - rzekł - albo umówić się z nią za czyimś pośrednictwem, albo też czekać na nią w parku zamkowym. Jeśli ją tam spotkałeś na porannej przechadzce, to należy przypuszczać, że odbywa ją częściej.

Wybraliśmy ten drugi sposób. Wprawdzie ryzykowaliśmy, że możemy czekać na próżno nawet przez, kilka poranków, ale za to nie narażaliśmy panny Harland na plotki. Małomiasteczkowe języki nie lubią próżnować, więc żaden posłaniec na pewno nie zachowałby tajemnicy.

Nazajutrz rano nareszcie dowiedziałem się, co zawiera waliza Holmesa. Była w niej siwa peruka, krótka szpakowata bródka i takie same wąsy oraz surdut i inne części ubrania, które uczy­niły z Holmesa starszego i godnego szacunku emeryta. Dla mnie również znalazły się rekwizyty, dzięki którym zmieniłem wiek i wygląd.

Było to dla mnie niepojęte. Czy przywożąc ze sobą przebranie z Londynu, Sherlock już z góry przewidział, że mu będzie po­trzebne?

Nie zadawałem rnu tego pytania, bo nie spodziewałem się, że na nie odpowie, a zresztą nawet nie było na to czasu. Chcieliśmy opuścić nasz hotel niepostrzeżenie, nim wszyscy wstaną, a godzina była już dość późna.

W parku nie było jeszcze nikogo. Usiedliśmy z Holmesem w tym samym miejscu, gdzie kilka dni temu ujrzałem Julię Harland, i uzbroiwszy się w cierpliwość, czekaliśmy na nią. Poranek był prześliczny i jeśli panna Julia istotnie używała porannego spaceru, nic temu nie stało na przeszkodzie. Jakoż po kilkunastu minutach oczekiwania ujrzeliśmy jej sylwetkę na początku alei. Poznałem ją natychmiast, co zresztą nie było zbyt trudne, bo nosiła spacerowy kostium z szarej flaneli, ten sam co poprzednio.

- Wiesz co - w ostatniej chwili zmienił Holmes swój plan - lepiej będzie, jeśli nie spotka nas obu razem. Skręć w boczną aleję i ukryj się gdzieś za drzewem. Dam ci znać, gdy mi będziesz potrzebny.

Zrobiłem, jak mi kazał. Udałem, że się z nim żegnam, i szybko skręciwszy w bok znalazłem sobie miejsce, gdzie nie widziany przez nikogo mogłem wszystko widzieć i słyszeć.

Julia Harland nadchodziła zamyślona, wolnym krokiem, z opusz­czoną głową. Tym razem nie miała już na twarzy wyrazu kamien­nej rozpaczy, być może dlatego, że była spokojniejsza, a może i dlatego, że dostrzegła na ławce obcego mężczyznę.

Właśnie obojętnie mijała ławkę, na której siedział Holmes, kiedy ten podniósł się i uchylając kapelusza odezwał się łagodnym gło­sem:

- Przepraszam panią, panno Harland, czy mógłbym z panią zamienić kilka słów?

Julia stanęła przestraszona.

- Kim pan jest, co pan tu robi? - wykrztusiła, ale widocznie czcigodna postać nieznajomego zrobiła swoje, bo po chwili dodała już znacznie swobodniej: - Wybaczy pan, nie znani pana - pierwszy raz pana widzę.

- Proszę się nie obawiać, panno Harland. Jestem przyjacielem, który pragnie pani dopomóc. Przepraszam, że się nie przedstawiłem, ale zaraz to uczynię. Pozwoli pani tylko, że zdejmę perukę.

Gdyby Holmes nie był największym z detektywów, mógłby stać się królem iluzjonistów. Przyznam się, że nawet ja sam nie zdo­łałem spostrzec, kiedy zmienił swój wygląd, a cóż dopiero po­wiedzieć o zdziwieniu panny Julii! Nie ma w Anglii człowieka, który by nie znał sylwetki Holmesa, nic więc dziwnego, że panna Harland poznała ją od razu. Nie wierzyła jednak samej sobie.

- Niemożliwe! - zawołała. - Przecież pan chyba nie jest Sherlockiem Holmesem?

- Uważa pani, że brak mi fajki - roześmiał się Sherlock. - Proszę, oto i ona - dodał kładąc fajkę do ust.

- Więc pan naprawdę jest Sherlockiem Holmesem? - wciąż jeszcze nie wierzyła sobie Julia.

- Do pani usług - szarmancko skłonił się Sherlock. - Zechce pani łaskawie spocząć na chwilę, muszę z panią pomówić w bardzo ważnych sprawach. Uważam jednak, że bezpieczniej będzie zarówno dla pani, jak i dla mnie, jeśli powrócę do swej poprzedniej postaci.

Znów trwało zaledwie kilkanaście sekund, a na miejsce Holmesa zjawił się siwy, poważny pan, któremu Julia przyglądała się ze zdziwieniem.

- Nie rozumiem, o co panu chodzi. Dlaczego pan uważa, że musi się pan przebierać dla mojego i swego dobra? Nie grozi mi nic złego, a jeśli chodzi o pańską osobę, któż w stosunku do niej mógłby tu żywić jakie złe zamiary? A przede wszystkim - wybaczy pan - absolutnie nie pojmuję, czego pan tu szuka i czego pan ode mnie żąda.

Holmes z zupełnym spokojem wysłuchał tych słów, w których przebijało lekkie zniecierpliwienie.

- Czego od pani chcę i czego poszukuję? - powtórzył jej końcowe pytanie. - Pragnę, aby mi pani odpowiedziała na kilka pytań, a poszukuję przede wszystkim pewnego psa. Niewielkiego
burego wilczura z białą łatką na pysku i nadszarpanym lewym uchem.

- Rolfa? - zawołała żywo Julia. - Ależ on nam zginął kilka tygodni temu. To był nasz podwórzowy pies, bardzo go lubiłam. Pan coś wie o nim?

- Może i wiem - odparł Holmes wymijająco - ale o tym później. Teraz zaś prosiłbym, aby mi pani zechciała odpowiedzieć na inne pytanie. - Jak często widuje pani swego narzeczonego, pana Filipa?

Nie spodziewałem się, że Holmes zapyta ją o to w sposób tak nagły i obcesowy. Było mi za niego przykro i wcale się nie zdzi­wiłem, gdy panna Julia odpowiednio na to zareagowała.

- Kto pana upoważnił do zadawania takich pytań, panie Holmes? - wstała z ławki obrażona. - Nie pragnę dalszej z panem rozmowy. Żegnam.

- Jedną chwilę, panno Harland - uchwycił ją za rękę Holmes. - Stokrotnie przepraszam za to, że panią uraziłem. Ale proszę mi wierzyć, muszę nieraz postępować jak chirurg, muszę ranić,
aby leczyć. Musi pani mieć do mnie zaufanie, choćby wiele z tego, co będę czynił lub mówił, wydawało się pani niezrozumiałe albo niedorzeczne.

Chce ją wypróbować - przemknęło mi przez myśl. - Czyżby coś podejrzewał?”

Julia tymczasem ochłonęła z oburzenia.

- Dużo o panu czytałam i słyszałam. Wiem, że pan zasługuje na zaufanie, o które pan prosi. Ale pańskie pytania są tak dziwne...

- Niech się pani niczemu nie dziwi, jeszcze raz to powtarzam. Wiem o pani bardzo dużo, wiem nawet, że do nieszczęsnej choroby pana Filipa dołączyły się jeszcze kłopoty z Antonim.

- Z Antonim? - drgnęła Julia. - No tak - dodała niepewnie.

- Ale, panno Julio, ja wiem jeszcze znacznie więcej, o wiele więcej, niż to pani sama zdołała objąć. Potrzeba mi tylko kilku ogniw do łańcucha, a te są w ręku pani.

- O czym pan mówi, pan mnie przeraża, czego pan w końcu chce ?

- Przede wszystkim odpowiedzi na moje pytanie - jak często widuje pani swego narzeczonego?

Julia westchnęła.

- Wcale go nie widuję. Zabroniono mi wstępu do niego, bo to podobno źle na niego działa.

- Aha - ucieszył się Sherlock nie wiadomo dlaczego.

- A teraz proszę mi powiedzieć - pan Filip nie zawsze zachowuje się jednakowo, nieprawda? Miewa stany zadowolenia i po­zornej szczęśliwości, a kiedy indziej znów wpada w niezwykłe przygnębienie, czy jest tak?

- Skąd pan o tym wie? - odezwała się Julia.

Holmes lekko się uśmiechnął, ale pominął to pytanie i ciągnął:

- Zdarza się, że ni stąd, ni zowąd popada w furię, krzyczy, rzuca się na otaczające go osoby, zdaje mu się, że go chcą zamordować.

Julia spoglądała na niego ze wzrastającym zdumieniem i tylko potakiwała głową.

- No i co najgorsze, miewa skłonności samobójcze - skończył Holmes. - Ile razy chciał się zabić?

- Boże - wykrzyknęła Julia - więc i to pan wie?! Tak jest, Antoni już go dwa razy uratował od śmierci. W ogóle nie wiem, co by było z Filipem, gdyby nie opieka, która nad nim roztacza Antoni.

- Właśnie - potwierdził Holmes - a teraz biedak sam zachorował.

- To mnie dobiło do reszty, panie Holmes - podchwyciła Julia. - Chwała .Bogu, że nie jest jeszcze tak obłąkany jak Filip. Gdyby jego stan miał się pogorszyć, nie wiem sama, co bym
uczyniła.

- Rozumiem panią. Miejmy nadzieję, że to się nie stanie. Przecież, ostatecznie, jest na ogół jeszcze dość normalny.

- Tak jest. Załatwia wszystkie sprawy gospodarskie, a nawet sam bez opieki jeździ do Londynu.

- No i widzi pani! A te podróże dobrze na niego wpływają?

- Wprost odwrotnie, panie Holmes, wprost odwrotnie. Zauwa­żyłam, że po powrocie z Londynu zawsze choruje. Proponow.ałam mu, że sama będę tam jeździć, ale nie chce o tym słyszeć.

- Aha - znów ucieszył się Holmes i znów nie wiedziałem dlaczego.

Zapadło krótkie milczenie. Holmes kreślił laską jakieś figury na piasku, chrząkał, podnosił i opuszczał głowę, otwierał usta, jak­by chciał coś powiedzieć, i w ogóle objawiał oznaki niepewności, jakich dotychczas nigdy u niego nie widywałem. Wreszcie zdecy­dował się:

- Panno Harland, musi mi pani wybaczyć, zadam pani bardzo osobiste i bardzo niedyskretne pytanie ale ogromnie mi zależy na tym, aby wiedzieć, jak rzeczy stoją. Czy w pani zakochany był tylko pan Filip?

- Ja, ja nie rozumiem - zmieszała się Julia.

- A więc czy Antoni zupełnie się panią nie interesuje? - po­stawił Holmes jasno sprawę.

Julia zaczerwieniła się i nic nie mówiąc opuściła głowę. Stałem zbyt daleko, aby to dostrzec dokładnie, ale wydawało mi się, że łzy stanęły jej w oczach.

- Dziękuję pani, to mi wystarczy - rzekł Holmes ciepłym tonem. - Nie mówmy już o tym. Ale co to jest? Czyj to głos?

W równoległej do nas alei, bliżej murów zamkowych, rozległo się coś pośredniego między mową a śpiewem. Człowieka, który wydawał ten głos, nie było widać, bo zasłaniały go drzewa, ale w miarę jak się ku nam zbliżał, słowa stawały się coraz wyraźniejsze. Były one zupełnie pozbawione sensu, a ów nieznajomy naj­wyraźniej w świecie był całkowicie pijany. Zdawało mu się, że lata i fruwa.

- Latam, unoszę się - wołał. - Teraz jestem na tarasie wielkiego pałacu, oto kolumnady, czuję za sobą ścianę z ciosanych belek i okute drzwi.

Dziwiło mnie to nieco, bo pijani zwykle nie zachowują się w ten sposób, ale, ostatecznie, nigdy nie wiadomo, co pijakowi przyjdzie do głowy.

Holmes, który już na pierwsze dźwięki tego głosu stał się czujny jak ogar tropiący zwierzynę, teraz cały zamienił się w słuch.

- Kto to jest, panno Harland? To na pewno ktoś z zamku? - zapytał szeptem.

- Nie wiem - odrzekła tak samo Julia. - Chwileczkę, może poznam.

Pijak milczał przez pewien czas, a później znów zaczął:

- Nie ma już zamku, siedzę w kielichu olbrzymiego kwiatu, zewsząd otaczają mnie płatki. A teraz jestem w gardzieli smoka, opieram się o jego wielki ząb.

- Boże - zawołała nagle Julia - przecież to nasz ogrodnik Hobard! Oszalał - on też! Wszyscy tu szaleją! Na mnie też przyj­dzie kolej - załamała ręce z rozpaczą.

- Spokojnie, panno Harland, spokojnie - pogłaskał ją Holmes po ręku. - Powiada pani, że to wasz ogrodnik, a mnie ten głos jest dziwnie znany. Gdzie ja go słyszałem?

- Wykluczone - zniecierpliwiła się Julia. - Skąd mógłby pan znać naszego ogrodnika? Powiadam panu, że to Hobard, na pewno on. Oszalał, naprawdę oszalał!

Biedna dziewczyna, obłęd tak ją osaczył, że nawet pijany ogro­dnik stawał się dla niej zmorą.

Pijak tymczasem nie przestawał monologować. Tym razem zda­wało mu się, że znalazł się w zaczarowanej grocie.

- Jestem w różowej grocie - bredził. - Dokoła mnie fioletowe stalaktyty i stalagmity. Nie - to maski wężów i jaszczurów. - Wstrząsnął się nagle.

Holmes zerwał się z ławki z nagłą decyzją.

- Proszę tu na mnie poczekać, zaraz wrócę – wyszeptał i w chwilę potem znikł między drzewami. Chętnie byłbym za nim poszedł, ale bałem się zdradzić przed panną Harland. Nie wiem, jak Holmes by na to później zareagował.

Spoglądaliśmy oboje w kierunku, dokąd poszedł Holmes - ja zza swojego drzewa, a Julia z ławki, na której została samotna. Ale nic nie było widać ani słychać, umilkła nawet recytacja pijanego ogrodnika.

Wreszcie po kilku minutach Holmes wrócił, ale ze strony wprost przeciwnej, niż się go spodziewaliśmy. Szedł szybko aleją, trzymając w ręku melonik i wycierając chustką spocone czoło. Poznałem po nim, że jest niezwykle podniecony.

- Panno Julio - rzekł bez żadnego wstępu - dziś o jedenastej wieczorem będę tu z moim przyjacielem Watsonem. Proszę nas tu oczekiwać bez względu na pogodę. I bez względu na jakiekolwiek okoliczności - dodał z naciskiem.

- Co się stało? - przeraziła się Julia. - Co pan ma zamiar uczynić?

- Wszystko się wyjaśni później. Sprawa jest niezmiernej wagi. Proszę koniecznie być o jedenastej. Do widzenia.

I nim oszołomiona dziewczyna miała czas na wyrzeczenie choćby jednego słowa, Holmes skłonił się jej i znikł w bocznej alejce. Przechodząc koło mnie dał mi znak, abym z nim wracał do domu.

Wieczorem zerwała się wichura i niebo pokryło się chmurami. Drzewa gięły się i jęczały, wtórował im łoskot morskich fal o skały nadbrzeżne, a w starym parku było tak ciemno, że ledwo dostrze­galiśmy aleje. Pogoda nie była zachęcająca do nocnych spacerów, szczególnie zaś dla młodych panien jak Julia Harland.

- Nie widać jej jakoś - rzekłem, gdyśmy stanęli na miejscu. - Obawiam się, że w taką pogodę w ogóle nie przyjdzie.

- Nie ma obawy - mruknął Sherlock. - A zresztą - dodał - już idzie.

Wytężyłem słuch. Rzeczywiście, od strony zamku ktoś się zbliżał lekkim krokiem. Wkrótce potem w kręgu mojej latarki ukazała się kobieca postać, owinięta w ciemną pelerynę przeciwdeszczową, a po kilku dalszych chwilach Julia Harland stanęła przed nami.

- Dobry wieczór - rzekła lekko zdyszana. - Czy bardzo się spóźniłam?

- Nie - witał się z nią Holmes - przyszła pani akurat w czas. Doktor Watson, mój przyjaciel - przedstawił mnie.

- Dobry wieczór, mister Watson - wyciągnęła rękę Julia - nie sposób pana nie znać.

Skłoniłem się w odpowiedzi na ten komplement i chciałem jesz­cze coś powiedzieć, ale Holmes mi przerwał:

- Idziemy, proszę państwa - pani prowadzi.

- Do zamku? - domyśliła się Julia.

- Tak jest. Przypuszczam, że zostawiła pani bramę otwartą?

- Nie, wejdziemy boczną furtką, od której tylko ja mam klucze.

- Brawo - skinął Holmes głową. - Jest pani doskonałym sprzymierzeńcem.

Skręciliśmy w boczną alejkę, która nas podprowadziła wprost do murów zamkowych. Mimo prawdziwie egipskich ciemności Julia poruszała się z zupełną swobodą. Widać było, że zna tu każdy kamień i każde drzewo. Bez jej pomocy na pewno nie trafilibyśmy do niewielkiej furtki, ukrytej w murze i obrośniętej bluszczem. Julia pchnęła ją lekko i choć zawiasy nieco zgrzytnęły, nie było prawdopodobne, aby to ktoś usłyszał w szalejącej wichurze. Zresz­tą na tę stronę nie wychodziły żadne okna, a niskie szopy drew­niane koło muru raczej wskazywały na to, Że znaleźliśmy się w części gospodarczej podwórza zamkowego.

- Panno Julio - odezwał się Holmes szeptem - od tej chwili największa ostrożność. Tobie, Watsonie, chyba nie potrzebuję tego nakazywać.

- Proszę nas przede wszystkim zaprowadzić do cieplarni - znów szepnął do Julii - to chyba niedaleko stąd.

- Bardzo blisko, tu zaraz na lewo.

Szliśmy za nią gęsiego, Holmes w środku, ja na końcu. Z przy­zwyczajenia od czasu do czasu obracałem się ku tyłowi, chociaż nie było prawdopodobne, aby nam coś mogło grozić z tamtej strony. A właściwie, mówiąc szczerze, nawet nie wyobrażałem sobie, co nam mogło zagrozić. Po raz pierwszy byłem w takim położeniu, że w ogóle nie wiedziałem, czego Holmes szuka i o co mu chodzi.

Drzwi od cieplarni nie były zamknięte na klucz, co nam bardzo ułatwiło sytuacje. Odemknęliśmy je ostrożnie i natychmiast ude­rzyło we mnie wspomnienie dżungli indyjskiej - czarno, upał i wilgoć, która zatyka oddech.

- Oświetl rośliny - odezwał się Holmes tuż przy moim uchu. - Uważaj, aby światło nie wydostało się na zewnątrz.

Puściłem wzdłuż półek kilka promieni z mojej ślepej latarki. Mimo że się trochę znam na roślinach, nie dostrzegłem nic szcze­gólnego. Było tam sporo roślin egzotycznych, szczególnie zaś kak­tusów, lecz to nikogo nie może dziwić w cieplarni.

- Dziękuję ci - rzekł Holmes po chwili - widziałem wszystko, co mi potrzeba. Zgaś latarkę i chodźmy dalej.

- Dokąd? - spytała panna Harland.

- Do bocznego skrzydła, które wychodzi nad morze, tara gdzie przebywa pan Filip. Na którym to piętrze?

- Na drugim - odpowiedziała automatycznie Julia, nie pytając nawet, skąd Holmes wie, gdzie zamknięto jej narzeczonego.

Wcale mnie to nie zdziwiło, prawdopodobnie na jej miejscu zachowałbym się tak samo. Nagłe i niezrozumiałe zjawienie się Holmesa, jego zdumiewające, pozornie nie związane ze sobą pyta­nia, jego autorytet nakazujący bezwzględne posłuszeństwo, a nade wszystko tajemniczy i niepojęty cel, do którego zmierzał - to mogło przytłoczyć nawet najlogiczniejszy umysł i najsilniejszą wolę.

- Antoni mieszka w innym skrzydle? - prowadził swą indagację Holmes.

Julia skinęła głową.

- A lekarz, który się nimi opiekuje?

- Profesor Henson mieszka o piętro niżej od Filipa.

- Dobrze - rzekł Holmes krótko - niech nas tam pani zaprowadzi.

Julia posłusznie ruszyła naprzód, przecięła trawnik i podeszła do tonącego w mroku bocznego skrzydła zamkowego. Szliśmy za nią na palcach wstrzymując oddech.

- To tu - rzekła szeptem, zatrzymując się przed portalem kamiennym, w środku którego widniały masywne drzwi.

Holmes na migi pokazał jej, aby je otworzyła z klucza, ale Julia również na migi pokazała, że nie są zamknięte. Podeszła, aby je odemknąć, ale Holmes szepnął:

- Niech pani tu zostanie, pójdziemy na górę sami. Korytarzyk był krótki i tuż prawie za drzwiami wejściowymi zaczynały się kręcone, kamienne schody. Założyliśmy na pantofle filcowe pokrowce, które na wszelki przypadek zabraliśmy z domu, i krok za krokiem, po omacku wyczuwając stopnie pięliśmy się w górę. Na pierwszym piętrze była niewielka platforma, od której schody prowadziły dalej w górę, na wprost zaś nas zamajaczyły wysokie drzwi. Zdziwiło mnie, że przez dziurkę od klucza sączył się słaby promień światła. Widocznie ktoś w tym pokoju jeszcze nie spał.

Holmes stał przez chwilę nieruchomo, a potem opuściwszy prawą rękę do kieszeni marynarki, lewą energicznie zapukał do drzwi. Mimo wołi i ja namacałem w swej kiesżeui odbezpieczony rewol­wer.

Ktoś w pokoju poruszył się na krześle i zawołał zirytowanym, chrapliwym głosem:

- Kogo tam diabli niosą? Wejść.

Holmes pchnął drzwi i znaleźliśmy się w wielkiej komnacie, słabo oświetlonej wysoko zawieszonym żyrandolem. W niszy pod oknem siedział w fotelu jakiś starszy mężczyzna. Serce zabiło mi gwałtownie - Braunheld! Choć ubrany był zupełnie inaczej niż Wtedy, gdy udawał pastora0, poznałem go od razu po łysej czaszce z dwoma wypukłymi guzami i po przenikliwych, świdrujących oczach.

Ujrzawszy nas Braunheld porwał się z fotela i postąpił kilka kroków. Wnet jednak opanował się, oparł o ścianę i rzekł szy­derczo:

- Co za spotkanie, panowie! Czemu zawdzięczam ten wielki zaszczyt? Ale, mister Holmes, czy to niezbyt późna pora na wizyty?

Holmes chętnie podjął ten kpiący ton:

- Lepiej późno niż wcale, panie profesorze. Przepraszam, jak mam nazywać: Henson czy Braunheld?

- O, to nie ma znaczenia miedzy takimi starymi znajomymi jak my. Jak pan do mnie trafił?

- To długa sprawa, profesorze. Ostatnim, że tak powiem, drogowskazem była dla mnie cieplarnia zamkowa.

- Nieprawda, że ciekawa - roześmiał się Braunheld. - Widział pan naszą kolekcję kaktusów?

- Widziałem wszystko, co potrzeba - rzekł Holmes krótko.

Braunheld znów uśmiechnął się szatańsko.

-Pan wie – powiedział. – Badania chemiczne zawsze były moja pasją. A dziedzina alkaloidów, przyzna pan, jest niezmiernie ciekawa.

- Owszem, tylko ma pan niezbyt ostrożnego ogrodnika – kpił Holmes – Pan James Higgins alias Hobard nie zasluguje na zaufanie, jakim go pan obdarzył.

- Dlaczego?

- Rozumiem, ze hoduje kaktusy, ale po co sam raczy się peyotlem? Widziałem dzis rano jego występ. Doktor Watson też był tego świadkiem.

- A, do jasnej cholery! - wrzasnął Braunheld. - A to kretyn, bydlak! Tyle razy mówiłem, że wara mu od tego!

- Nie ma się co dziwić, profesorze. Pan chyba najlepiej wie, jak ciągną alkaloidy. A czy z Antonim było lepiej?

Uśmieszek z twarzy Braunhelda nagle znikł. Stalą się ona ponura i zacięta.

- Karty na stół, mister Holmes - rzekł - czego pan ode mnie chce?

- Ja? Nic, ale sądzę, że prokuratora zainteresuje, dlaczego trudnił się pan trncicielstwem i przygotowywał skrytobójczy mord.

Braunheld nic na to nie odpowiedział. Z wściekłością wpatrując się w Holmesa sprawiał wrażenie, jakby się szykował do skoku na niego.

Holmes nie zwracał na to uwagi i spokojnie ciągnął dalej: - Nie jest pan przecież lekarzem, panie Braunheld, a jednak zajął się pan leczeniem Filipa Richmond. Ten młody człowiek za poradą swego brata udał się do pana, aby mu pan pomógł w jakiejś drobnej dolegliwości nerwowej. Zajął się pan nim i pań­skie leki zaczęły działać. Mocny wyciąg z jakiegoś ziela lub większa dawka atropiny czy kokainy, a człowiek śmieje się lub płacze, krzyczy, dostaje ataku furii, jednym słowem - łatwo może ucho­dzić za wariata jak Filip Richmond.

- No i co dalej? - warknął Braunheld.

- Co dalej? Ano cóż, odpowiednio potraktowany pacjent zaczyna miewać skłonności samobójcze. Antoni Braunheld dwa razy uratował swego brata od śmierci samobójczej, ale gdyby mu się to nie udało po raz trzeci, czy mogłoby paść na niego jakiekol­wiek podejrzenie?

Spojrzałem na Braunhelda. Milczał, ale grymas na jego twarzy zdradzał go jeszcze lepiej niż wszelkie słowa.

- I któż dojrzałby w tym coś złego - ciągnął Holmes - gdyby w pewien czas po tragicznej śmierci Filipa Richmonda jego brat ożenił się z panną Julią Harland, byłą narzeczoną samobójcy!

Słuchałem tego wszystkiego i nie wierzyłem swoim uszom. Jak to? - więc szaleństwo Filipa zostało wywołane sztucznie! A gdzież w takim razie obciążenie dziedziczne, gdzie klątwa ro­dowa! A rola Antoniego i Julii w tym wszystkim? Nie miałem jednak czasu na dalsze rozważania, bo rozmowa znów została podjęta.

Tym razem zaczał Braunheld.

- Trudno - rzekł - muszę być dla pana pełen uznania. A przecież powinien pan się znaleźć na samym dnie piekła. Na siódmym dnie siódmego piekła - powtórzył z bezsilną wściekłością.

- Nawzajem, panie Braunheld, nawzajem - skłonił się Holmes. - Ja ze swej strony uczynię to wszystko, aby tam pan powędrował jak najszybciej. Watsonie - zawołał w moją stronę - linka! Wiąż go.

- Wolnego, panie, wolnego - krzyknął profesor i nim zdołałem zrozumieć, co się dzieje, kawał ściany, obok której stał, usunął się z łoskotem. Utworzyła się szczelina, do której Braunheld skoczył jak kot. Później ściana wróciła na miejsce i usłyszeliśmy po drugiej stronie odgłos zsuwanych rygli.

- Uciekł - zawołałem niemal z rozpaczą - znów nam uciekł, Holmesie.

- A tak, mister Watson - zarechotał za ścianą Braunheld. - Czy miałem czekać, aż mnie pan zwiąże jak barana? Genialny szpicel zapomniał, że jesteśmy w zamku średniowiecznym. W chwili gdyście przyszli, udało mi się szczęśliwie stanąć koło ruchomej ściany. A teraz ukryte schody, tunel i jestem na wolności. Goodbye, panowie. Ukłony dla pana Antoniego i pięknej Julii.

Usłyszeliśmy jeszcze resztki donośnego śmiechu, szybkie kroki na sekretnych schodach, a później wszystko ucichło.

- Nie martw się, Watsonie - rzekł Holmes ubawiony moją strapioną mina. - Co się odwlecze, to nie uciecze. Braunheld na pewno nie porzuci swej zbrodniczej praktyki, a my też nie
będziemy siedzieli z założonymi rękami. Najważniejsze, że nie miałeś racji - ten romans prawdopodobnie będzie miał happy end. Wcale nie wykluczone, że wraz z tobą otrzymam zaproszenie na ślub panny Julii Harland z Filipem Richmoml. Pamiętasz wtedy wieczorem, gdy była mowa o szaleństwie Filipa? Ty twierdziłeś, że jest ono nieuleczalne, a ja powiedziałem, że tylko z twego punktu widzenia.

- Jak to - toś ty już wtedy wszystko wiedział?

- No, niezupełnie wszystko, ale już bardzo dużo. A właściwie miałem już sporo danych w chwili, gdy wyjeżdżałem do Londynu.

- Pająk i zdechły pies! - zawołałem.

Holmes skinął głową.

- Pająk oczywiście nie był pijany, ale nie ulegało wątpliwości, że został potraktowany jakimiś narkotykami, bo w takim przypadku nić, którą przędzie, staje się nieprawidłowa. Musiano na nim dokonywać jakichś prób, w czasie których uciekł przez otwarte okno. Nie mógł pochodzić z daleka, a więc w zamku, w skrzydle położonym od strony morza, mieszkał ktoś, kto wykonywał doświadczenia z alkaloidami.

Nic na to nie odpowiedziałem. Cóż zresztą mógłbym powiedzieć. Jasne? Proste? Przecież wszystko, co Holmes wyjaśniał po wy­kryciu zbrodni, zawsze wydawało się niezwykle jasne i proste.

- Moja czujność została zbudzona, bo musisz przyznać, że zamek, w którym ktoś pracuje nad alkaloidami, nie należy do zbyt częstych zjawisk. Toteż kiedy zobaczyłem miejsce pokryte gęściejszą pianą, od razu mnie to zastanowiło. A twoja uwaga o kremie jeszcze hardziej mnie upewniła, że jestem na dobrym tropie.

- Moje porównanie piany do kremu? - zdziwiłem się.

- Tak, bo zarówno piana, jak i krem są emulsjami. Wszystkie emulsje zaś są niezwykle czułe na zanieczyszczenie. Jeśli w jakimś miejscu na powierzchni morza tworzyła się silna i stała piana, miałem powody do przypuszczenia, że woda jest tam czymś zanieczyszczona. Poszukałem ł znalazłem zwłoki psa. To one, zaczynając się rozkładać, powodowały zanieczyszczenie wody.

Kiwnąłem głową. Na to, żeby dojść do takiego odkrycia, nale­żało być chemikiem, ale to samo nie starczyło. Do tego trzeba jesz­cze mieć geniusz Sherlocka Holmesa.

- Pies był otruty. Przypuszczałem, że jakimś alkaloidem, i jak się później przekonałem w Londynie, moje przypuszczenie było słuszne. Miałem więc już pewność, że jest ktoś w zamku, kto bardzo interesuje się tymi substancjami, i to ktoś, kto się z tym ukrywa. Bo w przeciwnym przypadku - po co pozbywałby się otrutego psa w tak dziwny sposób.

- Racja - przyznałem. - Przecież to nas od razu zadziwiło.

- Kiedy z zamku rozległ się krzyk, który tobie wydał się głosem mordowanej osoby, ja natychmiast oceniłem go właściwie - był to wyraźnie głos osoby znajdującej się w podnieceniu narkotycznym. Znam się trochę na tym. Alkaloidy i narkotyki kiedyś
mnie bardzo interesowały. Dlatego nie pobiegłem do zamku z pomocą, lecz postanowiłem jechać do Londynu, aby tam szukać dalszych ogniw zagadki, która nam się przypadkowo dostała w ręce.

- Rozumiem. Dokonałeś odpowiednich badań swoich trofeów. A co poza tym?

- O, bardzo dużo! - żywo zawołał Holmes. - Przede wszystkim zainteresowałem się rodem Richmondów. Oczywiście, że natrafiłem na legendę o ciążącej na nich klątwie, ale książki powiedziały mi znacznie więcej niż twój poczciwy sklepikarz.

- No, ciekawe!

- Nie jest prawdą, że są dziedzicznie obciążeni. Ostatni wariat wśród Richinonów żył sto pięćdziesiąt lat temu. Ktoś skorzystał z legendy, aby na niej oprzeć swój zbrodniczy plan. Ale komu mogło na tym zależeć, aby zatruwać Filipa narkotykami, doprowadzić go do szału i samobójstwa? Od pierwszej chwili podejrzewałem, że macza w tym ręce Braunheld, lecz na czyje zlecenie działa? Brat Filipa, Antoni, nie mógł o tym nie wiedzieć i musiał
być wspólnikiem tej zbrodni. Z początku myślałem, że w grę wchodzi spadek, ale kiedy zjawiła się na scenie Julia Harland, domyśliłem się, że chodzi o nią.

- Rozumiem, że podejrzenie mogło paść na Antoniego, ale przecież on sam też popadł w obłęd!

- Właśnie, to mnie zupełnie zbiło z tropu i dopiero rozmowa z Julią przekonała mnie, że marn rację.

- Mówisz o jej przyznaniu się do tego, że Antoni się w niej kocha?

- Owszem, to miało pewne znaczenie, ale najważniejsze dla mnie okazały się jego wyjazdy do Londynu.

- Jak to? Znów nic nie rozumiem.

- Przecież to proste. Antoni zawsze był niespokojny po powrocie ze swych podróży, bo w Londynie udawało mu się zdobywać kokainę. Filip był systematycznie zatruwany przez Braunhelda, natomiast Antoni sam wpadł w nałóg kokainizmu. Braunheldowi było to bardzo nie na rękę, prawdopodobnie nawet z tym walczył, nie dawał mu narkotyków, więc Antoni musiał ich szukać gdzie indziej. Tak, mój drogi, na nim zbrodnia już się zemściła. Kto
mieczem wojuje, ten od miecza ginie.

Musiałem mu przyznać rację; gdy raz się popadnie w szpony narkotyków, trudno jest od nich odwyknąć. “Czy uda się od nich odzwyczaić zatruty organizm Filipa Richmonda? Jakie ten nie­szczęśliwy człowiek ma szansę na powrót do zdrowia psychicz­nego” - pomyślałem.

Jak to już nieraz bywało, Holmes czytał w moich myślach.

- Mam nadzieję, że tak - zakończył za mnie. - Nie zapominaj, że teraz będzie nad nim czuwała Julia Harland. Chodź, biedaczka czeka tam na dole i nawet się nie domyśla, jak w ciągu ostatnich minut zmienił się jej los.


CZERWONY CHABER


Doskonale sobie przypominam ten sobotni dzień. Było to w po­czątkach lipca, kiedy kraj nasz nawiedziła niezwykła fala zimna. Po chłodnym poranku nastąpiło tak zimne i deszczowe południe, że mimo ciepłych płaszczy obaj z Holmesem po prostu marzliśmy. Ważne sprawy zagnały nas owego dnia w okolice Euston Road, a kiedy nastąpiła pora lunchu, nie mogliśmy się po prostu zdecy­dować na daleką drogę do domu.

- Trudno, Holmesie - powiedziałem - tym razem zrobimy zawód pani Hudson i zjemy na mieście.

Sherlock nie był szczególnie zachwycony tą propozycją. Nie znosił restauracji ani barów i najchętniej jadał u siebie na Baker Street. Kiedy jednak wskazałem mu niewielką, mało uczęszczaną, ale dość przyzwoicie wyglądającą restauracyjkę, zgodził się wstąpić do niej.

Zajęliśmy miejsce przy stoliku i kazaliśmy sobie podać coś gorą­cego, a Holmes, jak to było w jego zwyczaju - zaczął rozglądać się po sali. Gości było niewiele - jakieś starsze małżeństwo z prowin­cji, młodzieniec wyglądający na studenta oraz dwie biuralistki, korzystające z przerwy obiadowej i szybko połykające potrawy. Tuż obok, przy sąsiednim stoliku, tyłem do nas odwrócony siedział jakiś Chińczyk. Nie widziałem jego twarzy, którą do połowy zasłaniały wielkie okulary, ale sądzac z wyglądu był to człowiek kulturalny i obyty z Europą. Miał na sobie nienaganny letni garnitur, z łatwością posługiwał się nożem i widelcem, a przed nim leżała angielska gazeta, którą czytał z dużym zajęciem.

Nie dostrzegałem w nim nic szczególnego., natomiast wydawało mi się, że Holmes bardzo się nim interesuje. Dwukrotnie wstawał od stolika i podchodził do bufetu, a takie postępowanie zupełnie nie licowało z jego charakterem. Holmes w życiu codziennym potrafił być tak Jeniwy, że raczej obyłby się bez jedzenia, niż miałby o nie pytać w bufecie. Jego spacery widocznie miały inny cel - chodziło mu o dokładne przyjrzenie się naszemu chińskiemu sąsiadowi.

Kelner przyniósł zamówioną przez nas baraninę. Jedliśmy ją w milczeniu, kiedy nagle do restauracji wszedł nowy gość. Był nim jakiś młody Chińczyk, który rozejrzał się po sali i ujrzawszy na­szego sąsiada wyraźnie się ucieszył. Podszedł do niego i złożywszy głęboki ukłon wypowiedział po chińsku kilka słów.

- Co on mówi? - nachylił się ku mnie Holmes. – Szybko przetłumacz.

Swego czasu w Indiach miałem chińskiego kucharza. Bez żadnej szczególnej potrzeby, ot - po prostu dla rozrywki uczyłem się od niego języka chińskiego i coś niecoś z tego zapamiętałem. Nie­trudno mi było pojąć, o co prosi młody Chińczyk.

- On powiada do tego drugiego - tłumaczyłem Holmesowi szeptem - że chciałby usiąść przy jego stoliku. Nie zna angielskiego i prosi naszego sąsiada o pomoc w doborze potraw.

- Aha - mruknął Holmes. - Ogromnie jestem ciekaw, co tamten odpowie.

Ale nasz sąsiad milczał. Krajał mięso, czytał gazetę i udawał, że nic nie słyszy.

Młody Chińczyk nie dał za wygraną i skłoniwszy się jeszcze głębiej powiedział uprzejmie:

- Czy wielce szanowny pan nie raczył dosłyszeć mej prośby? Ośmieliłem się prosić pana, aby mi pozwolił zasiąść przy swym stole.

I te słowa nie wywarły na naszym sąsiedzie żadnego wrażenia. Nawet nie odwrócił głowy w stronę mówiącego.

- To się staje ciekawe - szepnął do mnie Holmes.

Młody Chińczyk namyślał się przez chwilę, po czym już głośniej i głosem bardziej zdenerwowanym rozpoczął:

- Czyżby pan naprawdę nie chciał pomóc rodakowi na obczyźnie?

- A, do stu tysięcy diabłów! - wrzasnął nasz sąsiad po angielsku, rzucając na stół gazetę. - Czego się pan do mnie przyczepił?

Holmes drgnął i schwycił mnie za rękaw. - Watsonie - zaczął. Nie zdążył jednak dokończyć, bo w tejże chwili nasz chiński sąsiad raptownie zerwał się z miejsca. Krzesło z hałasem runęło na pod­łogę i nim zdołaliśmy się spostrzec, już go nie było.

Młody Chińczyk patrzał za nim w osłupieniu, a ja się roze­śmiałem.

- Coś podobnego! - zawołałem. - Uciekł, ulotnił się jak kamfora. A to śmieszna historia!

- A może on go nie rozumiał - dodałem po chwili namysłu. - Wiesz, Holmesie, chiński język ma mnóstwo dialektów. Ten młody mówił po pekińsku, a ten drugi mógł być, powiedzmy,
z Kantonu.

- Więc po co uciekał? - krótko uciął Holmes. - Napijesz się jeszcze czego?

- Sądzę, że filiżanka mocnej herbaty dobrze by mi zrobiła na to zimno.

- Mnie też. Gdzie jest kelner?

Kelner właśnie się ku nam zbliżał. Spojrzał na puste miejsce po Chińczyku i wyraźnie się zaniepokoił.

- Przepraszam panów - zwrócił się do nas - tu przy sąsie­dnim stoliku siedział Chińczyk. Panowie go nie widzieli?

- Owszem - odrzekłem - widzieliśmy, jak uciekał. Czmychał jak zając przed psami.

- Uciekł - zawołał kelner i nie zapłacił rachunku!

Rzucił próżna tacę na stolik i wyskoczył ku wyjściu.

Całe to zajście niewymownie mnie śmieszyło, ale Holmes wcale nie podzielał mego nastroju. Wręcz przeciwnie, przymrużył oczy i splótł dłonie, co było najlepszym dowodem, że się nad czymś głęboko zastanawia.

- Sadzisz, że za tym wszystkim kryje się coś poważniejszego? - zapytałem. - Rzeczywiście, zachowanie się naszego sąsiada nie było normalne.

- Nie jestem psychiatrą - odburknął Holmes.

Dałem spokój dalszym pytaniom. Kiedy Holmes stawał się opry­skliwy, lepiej było nie wchodzić mu w drogę.

Tymczasem wracał już nasz kelner. Po jego niewesołej minie poznałem, że nie dogonił Chińczyka.

- No i co, zwiał? - zapytałem, gdy podszedł do nas.

- A zwiał, łobuz, uciekł, że ani śladu. Ale mu się śpieszyło - nawet płaszcza nie zabrał z szatni.

- A przejrzał pan kieszenie? - wtrącił Holmes. - Może jest tam jakiś adres lub inna wskazówka, która pozwoli odnaleźć właściciela.

- Nie ma nic, proszę pana. Obaj z szatniarzem przeszukaliśmy dokładnie. Jedyne, co znaleźliśmy w bocznej kieszeni, to jakiś mały czerwony kwiatek.

- Czerwony kwiatek? - zdziwił się Holmes. – Prawdziwy czy sztuczny?

- Prawdziwy, proszę pana, tylko trochę przywiędły.

- Przynieś go pan! - zawołał Holmes z niezwykłą dla niego żywością.

- Mam go przy sobie. O, proszę - kelner wyciągnął z kieszeni jakiś niewielki kwiatek koloru maku.

Przyjrzałem mu się dokładnie, ale nie mogłem poznać, co to jest. Podałem go bez słowa Holmesowi, a ten zawołał ze zdu­mieniem :

- Ależ, Watsonie, przecież to chaber, zwykły polny chaber!

- Chaber? Czerwony? - wytrzeszczyłem na niego oczy. - Od kiedyż to chabry bywają czerwone?

- Właśnie - powtórzył Holmes lekko się uśmiechając. - Od kiedyż to chabry bywają czerwone?

- Mógłby mi pan podarować ten kwiatek? - zwrócił się do kel­nera.

- Przepraszam. Nie wiem, czy mi wolno. Może sprawa trafi do policji, a wtedy, wie pan, każdy drobiazg ma swe znaczenie.

- Słusznie, słusznie - przy­taknął Holmes. - No, to w ta­kim razie prosimy o te dwie mo­cne i gorące herbaty.

Wypiliśmy herbatę, zapłacili i wyszli na ulicę. Wyjeżdżałem na weekend do rodziny, więc wkrót­ce rozstaliśmy się ze sobą i spot­kali dopiero przy stole w poniedziałek rano. Zjedliśmy śniadanie w milczeniu. Później ja zabrałem się do przeglądania pism, a Hol­mes zaczął grać na skrzypcach.

Nie jestem wielkim znawcą muzyki, ale jego gra była daleka nie tylko od artyzmu, lecz bardzo często kłóciła się z taktem i me­lodią. Znosiłem to cierpliwe, ale w końcu nie mogłem się powstrzy­mać od uwagi na ten temat.

- Wybacz, mój drogi - powiedziałem - muszę stwierdzić, że to “Marzenie” Schumanna traktujesz z pewną nonszalancją.

- Uważasz, że fałszuję? - roześmiał się Holmes, nie zrażony moją krytyką. - No cóż, każdy ma swoje słabostki. Ty na przy­kład pasjami czytujesz wszelkie gazety. Ciekaw jestem, coś w nich wyczytał?

Wiedziałem, że Holmes zupełnie nie interesuje się polityką ani parlamentem i że mało go również obchodzą sprawy sportu lub sztuki. Jego główne zainteresowania obracały się koło rubryki wypadków, sensacji i przestępstw, toteż od niej zacząłem.

- Jest tu wiadomość o tym słynnym Savonsie - rzekłem. - Zdaje się, że miałeś z nim kiedyś do czynienia. Przeczytać ci?

- Bardzo proszę - odparł Holmes nie przerywając swej gry.

- “W kołach przemysłowych ogromną sensację wzbudziła nagła ruina właściciela znanej fabryki mydła Piotra Savonsa. Kilka tygodni temu pan Savons musiał wyzbyć się akcji swego przedsiębiorstwa, obecnie zaś wystawiony został na licytację jego pałacyk wraz z całym urządzeniem i wszystkimi znajdującymi się w nim dziełami sztuki.

Mister Savons podobno zamierza wyjechać do Australii, gdzie pragnie poświęcić się hodowli owiec. Wtajemniczeni twierdzą, że majątek stracił na giełdzie”.

- Ach, ci wtajemniczeni - trząsł się Holmes od bezdźwięcznego śmiechu. - Savons i straty na giełdzie - to wspaniałe!

- A co go, twoim zdaniem, zrujnowało? - zapytałem.

- Moje zdanie nie ma tu żadnego znaczenia, a pewności jeszcze nie posiadam. Przypuszczenia są mi potrzebne do szukania prawdy, ale nigdy mi jej nie zastąpią. No, cóż jeszcze ciekawego w tej twojej gazecie?

- Zaraz, poczekaj - przeglądałem doniesienia. - Nie widzę nic szczególnego. Aha, jest coś śmiesznego.

- Słucham.

- “Wczoraj w południe - zacząłem - można było ujrzeć na Euston Road niezwykły widok. Środkiem ulicy pędziła wolna dorożka, a na jej koźle zamiast dorożkarza siedział Chińczyk w okularach i eleganckim spacerowym ubraniu. Niezwykły woźnica ustawicznie popędzał konia i ku oburzeniu przechodniów okładał go batem. Przed domem oznaczonym numerem 18 Chińczyk zatrzymał dorożkę i zeskoczywszy z kozła, wbiegł do bramy. Zebrany
tłum oczekiwał jego powrotu, aby go oddać w ręce policji za okrutne obchodzenie się ze zwierzętami, ale winowajca znikł bez śladu”.

- Dziwni są ci reporterzy - westchnął Holmes. - Czy to tak trudno sprawdzić, że ten dom jest przechodni! Nic tam więcej o tym nie piszą?

- Owszem, jest coś jeszcze:

Policja ustaliła, że ów tajemniczy Chińczyk nie był właścicielem dorożki, lecz porwał ją, gdy prawowity właściciel oddalił się na chwilę. Policja wszczęła energiczne kroki celem ujęcia sprawcy tajemniczej kradzieży dorożki”.

- Uhm - mruknął Holmes - szukaj wiatru w polu.

- Wiesz coś o tym, Holmesie? - zawołałem. - Bo mnie się wydaje, że to nasz Chińczyk, ten sam, który tak panicznie uciekał z restauracji. Pomyśl tylko - gorączkowałem się - Euston Road, sobota w południe, czyli akurat to samo miejsce i czas. Wypadłszy z restauracji Chińczyk dojrzał wolna dorożkę, wskoczył do niej i podjechał pod dom, z którego łatwo mógł uciec.

- Możliwe - przyznał Holmes beznamiętnie.

- Ale przed czym on tak uciekał? Kto go gonił?

- Może po prostu nie chciał zapłacić rachunku - spojrzał na mnie ironicznie Holmes.

Zamilkłem. Mimo całego mego przywiązania do Sherlocka, nie zawsze umiałem spokojnie znosić jego drwiny. Sherlock natych­miast zauważył zmianę w moim usposobieniu.

- Daj spokój, Watsonie - rzekł pojednawczo. - Nie warto się gniewać o jakiegoś tam głupiego Chińczyka. Zostawmy go w spokoju i lepiej zobaczmy, co jeszcze dziś jest w gazecie.

- Zdaje się, że nie ma już nic ciekawego - odrzekłem niechętnie, nie mogąc jeszcze opanować swego żalu - ale jeśli sobie życzysz...

Jeszcze raz przejrzałem rubrykę kradzieży i wypadków i zna­lazłem coś, co go powinno było zainteresować.

- Piszą coś o Billu Flincie. Znów wypłynął.

- No, no - zaciekawił się Sherlock.

- “Patrol policyjny, który w sobotę po południu obchodził okolice Old Bond Street, przypadkowo natknął się na dawno poszukiwanego złodzieja kieszonkowego Billa Flinta. Przestępca rzucił się do ucieczki, jednakże policjantom udało się go zatrzymać. Oprócz
kilku drobiazgów znaleziono przy nim niezwykły łup w postaci portfelu zawierającego kilka tysięcy funtów”.

- Fiu - gwizdnął Holmes - a to ciekawe.

- Cóż cię tak zdziwiło - zapytałem - czy to, że schwytali Flinta?

- Nie, zupełnie co innego. Właściciel kilku tysięcy funtów zwykle nie nosi przy sobie gotówki, lecz książeczkę czekową.

- Słusznie - musiałem przyznać Holmesowi rację. – Nie zwróciłem na to uwagi.

- Ano cóż - uśmiechnął się przekornie Holmes - jedni nie umieją grać na skrzypcach, a inni nie potrafią czytać gazet.

- Poddaję się - musiałem się roześmiać. - Jesteśmy skwitowani. Ale posłuchaj, to jeszcze nie koniec.

Flint sam był zdumiony zawartością portfelu, gdyż, jak twier­dził, ukradł go tuż przed spotkaniem z policją i nie miał czasu zajrzeć do niego. W portfelu nie znaleziono żadnych dowodów, które mogłyby naprowadzić na ślad jego prawowitego właściciela. Poszkodowany może się zgłosić po odbiór swej własności do Ko­mendy Policji przy Scotland Yard, pokój 485”.

- Nikt nie daruje kilku tysięcy funtów - głośno myślał Holmes. - Jestem pewien, że właściciel portfelu albo już się zgłosił do policji, albo uczyni to w najkrótszym czasie.

- Wiesz co, Watsonie - ożywił się nagle - jesteś przecież w do­brej komitywie z sierżantem Matthews, tym, który wydaje rzeczy odebrane złodziejom. Czy mógłbyś do niego zadzwonić?

Chętnie to uczyniłem i wkrótce mogłem, służyć Sherłockowi dokładnymi informacjami. Właścicielem portfelu okazał się lord Dogbury, arystokrata dobrze znany w kołach złotej młodzieży londyńskiej. Portfel odebrał z samego rana, tuż prawie po uka­zaniu się gazet.

- Lord Dogbury - powtórzył w zamyśleniu Holmes. - To mogłoby się zgadzać. Powiedz mi, mój drogi - zwrócił się do mnie - a jak oni stwierdzili, że to on jest prawowitym właścicielem portfelu? Chyba nie uwierzyli mu na słowo.

- Nie wpadło mi na myśl zapytać - bąknąłem zmieszany.

- Ha, kto nie ma w głowie, musi mieć w nogach – zażartował Holmes. - Proszę cię bardzo, dowiedz się.

Zadzwoniłem po raz drugi do Matthewsa i ku memu wielkiemu zdumieniu dowiedziałem się, że jako znak szczególny Dogbury podał mały, czerwony kwiatek, który miał znajdować się w port­felu.

- Nie może być! - zerwał się Holmes z fotela, gdy mu to powtórzyłem. - Może znów czerwony chaber?

- Wcale nie wykluczone - odrzekłem. - Matthews twierdzi, że gdyby ten kwiatek nie był czerwony, przyjąłby go za chaber.

- Widzisz, Watsonie! Okazuje się, że jednak bywają czerwone chabry. A co najciekawsze, że nastała teraz na nie dziwna moda.

- Rzeczywiście dziwna moda - przyznałem i nagle przypomniałem sobie, że kilkanaście dni temu widziałem inne dziwne kwiaty, a mianowicie niebieskie róże.

Powiedziałem to Holmesowi, a ten aż podskoczył z wrażenia.

- Niebieskie róże? - zawołał. - Człowieku, dlaczego mi przedtem o nich nie wspomniałeś! Gdzieś je widział? Szybko przypomnij sobie gdzie!

Prawdę powiedziawszy owe kwiaty niezbyt mnie zaciekawiły, toteż trudno mi było przypomnieć sobie kwiaciarnię, która je sprzedawała. Pamiętałem jedynie, że było to koło jakiegoś ruchli­wego skrzyżowania ulic.

- Musisz sobie przypomnieć! - denerwował się Holmes. - Zastanów się, po co wtedy szedłeś lub skąd wracałeś.

Była to dobra metoda pamięciowa, którą Holmes nieraz stosował. Istotnie, po kilku chwilach coś sobie przypomniałem. Wpadło mi wtedy na myśl, że kolor tych róż byłby odpowiedni do mego no­wego ubrania. Krawiec, który je szył, mieszka w okolicach Hyde Parku.

- Już wiem - zawołałem - to było gdzieś na Greenstreet, w takiej małej kwiaciarence.

- Ubieraj się! - zawołał Holmes. - Szybko! Pokażesz mi, gdzie to jest.

Kwiaciarnię na Greenstreet odnaleźliśmy bez wielkiego trudu. Na wystawie, w oddzielnym wazonie stały cztery niebieskie róże, którym dopiero teraz przyjrzałem się dokładniej. Nie były one czysto niebieskie, raczej kolor ich wpadał w fioletowy, ale w każdym razie takich róż jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Holmes przyglądał im się długo w zamyśleniu, aż w końcu rzeki:

- Idziemy do środka. Mów jak najmniej.

Właściciel kwiaciarni przywitał nas uprzejmie, a na pytanie Holmesa, co to za niebieskie kwiaty stoją na wystawie, lekko się uśmiechnął.

- Jak to, nie poznaje szanowny pan róż?

- Niebieskie róże - udał Sherlock zdziwienie. - Nie przypuszczałem, Że takie istnieją.

- Nic dziwnego, szanowny panie. Nie znajdzie ich pan gdzie indziej ani w Londynie, ani w całej nawet Europie. To wytwór chińskich hodowców.

- Przepraszam, a w takim razie skąd je pan ma?

- O, to ciekawa sprawa. Przynosi mi je pewien ogrodnik-amator, Chińczyk zamieszkały w Londynie.

- Bardzo mi się podoba ten oryginalny kwiat - rzekł Holmes. - Chciałbym go komuś podarować.

Twarz sprzedawcy lekko się zasępiła.

- Niestety, ogromnie mi przykro. Ten towar jest sprzedany. Trzymam go na wystawie aż do chwili, kiedy zgłosi się jego odbiorca.

- Aha, rozumiem - rzekł Holmes i tak zręcznie poprowadził rozmowę, że dowiedzieliśmy się o tych różach znacznie więcej. Okazało się, Że odbiera je stale jeden i ten sam klient, jakiś bogaty Chińczyk, któremu te kwiaty przypominają daleką ojczyznę.

Uprawa ich jest bardzo trudna, ogrodnik dostarcza zaledwie kil­ka sztuk tygodniowo. Poprzedniego tygodnia było ich sześć, a w bieżącym - tylko cztery. Kwiaciarz nie zna bliżej ani swego dostawcy, ani odbiorcy. Spotkali się oni kiedyś ze sobą w sklepie, ale rzecz jasna, że nie leżało w interesie kwiaciarza, aby się za­poznali ze sobą.

- Nie widywałem dawniej tych róż na pańskiej wystawie - wtrącił Holmes.

Widać, że dawno pan nie był w tej okolicy. Prowadzę te róże już od trzech miesięcy. A może służyć panu innymi? Mam piękne pąsowe, herbaciane, łososiowe. Holmes spojrzał na mnie.

- Jak myślisz, Johnie? Jakie róże najbardziej podobałyby się pani Hudson?

- Myślę, że łososiowe - odparłem na chybił trafił.

- Proszę trzy sztuki - zamówił Holmes, wyjmując portmonetkę.

- Co z tym zrobimy? - rzekłem, gdyśmy się znaleźli na ulicy. - Czy naprawdę masz zamiar ofiarować pani Hudson łososiowe róże?

- A wiesz, że to dobra myśl - przystanął Sherlock na chodniku. - Miałem zamiar rzucić je do śmietnika, ale szkoda róż. Niech przynajmniej raz pani Hudson ma korzyść z naszych dziwnych wycieczek.

- Ale a propos - zapytał nagle - czy masz we czwartek wolny wieczór?

- Do twojej dyspozycji, jeśli pragniesz.

- To doskonale, będziesz mi potrzebny. I jeszcze jedno. Czy możesz się postarać o wstęp do Jockey-Clubu?

- Bywałem tam gościem markiza Bigbutton.

- Wspaniale. Właśnie chodzi o wieczór czwartkowy. A teraz żegnam cię, mój drogi. Zabierz te róże dla pani Hudson, ja jeszcze muszę zobaczyć się z moim bratem Mycroftem.

Nim zdołałem odpowiedzieć “do widzenia”, już go nie było. Znikł, jakby się zapadł pod chodnik. To też była jedna z jego umiejęt­ności, którą zawsze podziwiałem i której nigdy nie zdołałem sobie przyswoić. Wracałem do domu pieszo i rozmyślałem nad dziwny­mi zdarzeniami z ostatnich dwóch dni. Nie ulegało dla mnie wątpli­wości, że Sherlock znów jest na tropie jakiegoś przestępstwa. Ale kogo tym razem szukał? O co tu chodzi? Zapewne zaczęło się od owego Chińczyka z restauracji, lecz cóż z tym ma wspól­nego Jockey-Club, do którego miałem się wybrać we czwartek? Sherlock powiedział do mnie “a propos”, z czego wynikałoby, że mają z tym jakiś związek niebieskie róże. Ale jaki? A na dodatek ta jego wizyta u Mycrofta. Sherlock rzadko odwiedza swego brata bez szczególnej potrzeby.

Nie znajdywałem odpowiedzi na te wszystkie pytania, a z do­świadczenia wiedziałem, że próżno o to pytać Holmesa. Nie pozo­stało nic innego, jak uzbroić się w cierpliwość i czekać do czwartku.

W czwartek miałem na mieście sporo spraw do załatwienia i wróciłem do domu dopiero koło piątej. Sherlock grał na skrzyp­cach i ku memu wielkiemu zdziwieniu nie przerwał gry na mój widok. Czyżby zupełnie zapomniał o naszej umowie? Okazało się się jednak, że się myliłem.

- Będziesz emerytowanym lekarzem wojskowym - powiedział kończąc utwór i odkładając skrzypce. - Ta rola ci odpowiada. Właściwie mówiąc, nie potrzebujesz jej wcale grać.

Kpi - pomyślałem sobie. - Jest podniecony i tylko udaje spokój”.

- Niech będzie i tak - odrzekłem. - Idę się przebrać.

- Po to, żeby cię nie poznali w Jockey-Clubie? – skrzywił się Holmes. - Jak byś tam wszedł? Przebranie będzie ci potrzebne później, dostarczę ci go. Słuchaj uważnie. Bądź o siódmej w czytelni klubowej. Lord Dogbury już tam będzie albo powinien nadejść lada chwila.

- Ach, więc to o niego idzie? - wyrwało mi się.

- Nie przerywaj - rzekł Holmes dość ostro. - Nie spuszczaj go z oka. Gdy zauważysz, że wychodzi, idź za nim krok w krok. Staniesz na krawędzi chodnika, podniesiesz rękę niby to wołając dorożkę i wsiądziesz do pierwszej, która do ciebie podjedzie. Będę w tej dorożce.

- Bardzo dobrze. A jak cię poznam? - spróbowałem zażartować.

- Masz rację - przyjął to Holmes zupełnie poważnie. - Będę przebrany za zamożnego kupca londyńskiego. Nie zdziw się, gdy zobaczysz na koźle Mycrofta. Zawsze, kiedy mi potrzeba
zaufanego dorożkarza, szukam u niego pomocy. Nie wiem, skąd tak doskonale umie powozić i kląć po dorożkarsku. Prawdziwi dorożkarze mogliby się uczyć u niego.

- A co później?

- Powiem ci w dorożce - zbył mnie Holmes krótko i powrócił do swej gry na skrzypcach.

O godzinie siódmej w Jockey-Clubie bywa mało osób, gdyż bywalcy schodzą się na kolację dopiero koło ósmej. Dziwiłem się, dlaczego Holmes kazał mi udać się tam tak wcześnie, ale widocznie lepiej ode mnie znał zwyczaje lorda Dogbury. Nie trwało bowiem pięciu minut, kiedy lord zjawił się w bibliotece i siadłszy w fotelu zaczął przeglądać najnowsze magazyny. Dogbury mnie nie znał, ale ja widywałem go przy rozmaitych okazjach. Poznałem go od razu. Ten trzydziestopięcioletni mężczyzna wyglądał jak stary człowiek. Były to widome znaki jego hulaszczego życia.

Postronnemu obserwatorowi mogłoby się wydawać, iż lord jest zatopiony w czytaniu, ja jednak widziałem, że myśli o czym innym. Odwracał stronice znacznie wolniej, niż wymagało ich przejrzenie, i co kilka minut spoglądał na zegarek.

Kwadrans przed ósmą lord zerwał się z fotela i szybkim krokiem udał się w kierunku szatni. Podążyłem za nim i prawie równocześ­nie znaleźliśmy się na ulicy.

Lord szybko podszedł do zamkniętej karety, która stała nie­daleko wejścia do klubu, i rzucił woźnicy adres, którego nie do­słyszałem. Podniosłem dłoń i nim Dogbury zdążył wsiąść do swojej karety, już stała przede mną zamknięta dorożka z Mycroftem na koźle.

- Gdzie Dogbury? - zawołał Holmes, gdy znalazłem się we wnętrzu dorożki.

- W karecie przed nami.

Widocznie Mycroft usłyszał moje słowa, bo zawołał - Dobra! - i cmoknął na konia.

Musiałem się minio woli uśmiechnąć, gdyż to jedno słowo “do­bra!” wypowiedziane zostało takim dorożkarskim cockneyem, że trudno było o bardziej autentyczny.

Ruszyliśmy z miejsca. Kareta Dogbury'ego musiała wziąć ostre tempo, Mycroft bowiem ciągle poganiał swego konia lejcami i okrzykami. Chcąc zorientować się, dokąd jedziemy, wyglądałem od czasu do czasu na ulicę, ale Holmes uznał to za niepotrzebne.

- Pozostaw to Mycroftowi, zajmij się raczej swoją osobą - powiedział wręczając mi długi surdut oraz brodę i wąsy.

Przebieranie się w podskakującej co chwila dorożce oraz przy­klejanie brody i wąsów nie należy do łatwych wyczynów, ale jakoś się z tym uporałem.

- Jak się mam nazywać? - zapytałem.

- Jak chcesz. Mam wrażenie, że nazwisko nie będzie ci po­trzebne.

- A teraz słuchaj - ciągnął Holmes. - Gdy kareta lorda się zatrzyma, Mycroft przystanie o kilkanaście kroków za nią. Nie wolno nam wtedy czekać ani chwili, bo stracimy lorda z oczu. Damy mu trochę czasu, aby się oddalił, a później podążymy za nim. Nie powinniśmy mieć większych trudności przy wejściu do lokalu, do którego zdąża. Masz tu znaczek, który nam otworzy drzwi. Ja też mam taki.

Początkowo nie zorientowałem się, co mi Sherlock podał, i do­piero po chwili w półmroku panującym w dorożce poznałem, że jest to maleńki czerwony kwiatek. Przyjrzałem mu się dokładnie i aż mi serce zabiło - miałem w ręku ten sam czerwony chaber, który znajdował się w płaszczu tajemniczego Chińczyka z baru przy Euston Road.

- W jaki sposób go zdobyłeś? - zawołałem. - Od kelnera?

- Aha - przyznał Holmes flegmatycznie. - Kelner dał mi również i ten drugi, który przeznaczony jest dla mnie.

Spostrzegłem się, że palnąłem kapitalne głupstwo.

- A więc w takim razie musiałeś je chyba gdzieś nabyć!

- Tak myślisz? - spojrzał na mnie Holmes z ukosa. - Aha, proszę bardzo, żadnych pytań, gdy znajdziemy się w lokalu. Gdybyś nie wiedział, jak się zachować, wzoruj się na mnie. Miej oczy otwarte i bądź gotów do nagłego działania. Broni użyj tylko w ostateczności.

Te krótkie i dobitne rozkazy wyraźnie świadczyły, że znajdu­jemy się przed jakąś poważną rozprawą. Jak zwykle odczułem lekki niepokój, ale równocześnie cieszyłem się, że dręcząca mnie od kilku dni zagadka nareszcie zostanie rozwiązana.

Po dwudziestu minutach jazdy nasza dorożka nagle się zatrzy­mała. Natychmiast z niej wyskoczyliśmy. Byliśmy na odludnej ulicy, w jakiejś nie znanej mi bliżej dzielnicy willowej. W odległości kilkunastu kroków od nas stała kareta lorda Dogbury, lecz jego samego już nie było widać.

- Spieszcie się - nachylił się ku nam Mycroft. – Dogbury zmierza do ustronnego pałacyku po drugiej stronie ulicy. Mija karetę, już wszedł przez otwartą furtkę.

- All right, Mycroft, dziękuję ci - powiedział Holmes. - Czekaj tu na nas. Gdybyśmy nie wrócili za godzinę, zacznij działać.

- All right, Sherlock.

Pałacyk, do którego wszedł Dogbury, mieścił się w głębi parku, przy końcu szerokiej alei wysypanej żwirem. Do drzwi wejściowych prowadziło kilka szerokich stopni. Przebyliśmy je i Holmes dy­skretnie zapukał. Drzwi otworzyły się prawie natychmiast. Stanął w nich Chińczyk w uniformie lokaja, który zapytał z grzecznym ukłonem:

- Przepraszam, panowie w jakiej sprawie?

Holmes bez słowa wyciągnął czerwony chaber i pokazał go loka­jowi, a ja uczyniłem to samo. Chińczyk pochylił się jeszcze głębiej.

- Proszę bardzo, bardzo proszę - rzekł zamykając za nami drzwi.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że lokaj, który nas witał, był owym tajemniczym Chińczykiem z restauracji. Był wprawdzie inaczej ubrany, ale tego samego wzrostu i również nosił okulary. Może się jednak myliłem? Dla nas, Europejczyków, wszyscy Chiń­czycy są do siebie podobni, tak jak my, Europejczycy, wydajemy się jednakowi Chińczykom, którzy rzadko widują białych.

- Panowie pozwolą za mną - powiedział chiński lokaj ciągle zgięty w ukłonie.

Podeszliśmy za nim do końca korytarza, gdzie na niewielkim stoliku leżało kilka czarnych masek jedwabnych, takich, jakie nosi się podczas maskarad.

- Panowie zechcą łaskawie nałożyć maski - rzekł lokaj podając po jednej Holmesowi i mnie.

- A oto numerki - dodał wręczając nam żetony. - Dla pana numer sześć, dła pana zaś - zwrócił się do mnie - numer siedem.

Nareszcie domyśliłem się, gdzie jesteśmy. Byliśmy w potajemnej jaskini gry.

- Czy już się zaczęło? - zapytał Sherlock.

- Przed chwilą. W bibliotece na górze. Panowie pozwolą - wskazał ugrzecznionym gestem schody.

Szliśmy po dywanie, który tłumił nasze kroki. Korzystając z tego, że nikt nas nie słyszy, odezwałem się szeptem do Holmesa:

- Ten lokaj to Chińczyk z restauracji?

- Prosiłem bez pytań, mister siedem - mruknął w odpowiedzi.

- Przepraszam, zapomniałem, mister sześć - tłumaczyłem się, nie byłem przekonany, że przyznaje mi rację.

Za stołem siedziało już kilku mężczyzn. Wszyscy mieli maski na twarzy, ale lorda Dogbury poznałem z łatwością. Bank trzymał jakiś Chińczyk. Wśród graczy również był jeden Chińczyk, siedział tuż obok lorda Dogbury.

Nasze wejście przerwało grę. Zajęliśmy miejsca przy stole, a ban­kier przeczekawszy kilka chwil zawołał:

- Proszę o ciszę, panowie, w banku 50 funtów.

Jego głos wydał mi się znajomy, ale nie miałem czasu nad tym się zastanawiać, bo gra ostro ruszyła z miejsca. Grał Dogbury.

- Banco! - zawołał. - Non - dodał, gdy bankier chciał mu dodać kartę.

Bankier otworzył swoje karty - miał osiem. Dogbury cisnął swoje.

- Siedem - mruknął.

- Sto funtów w banku! - ogłosił bankier.

- Banco! - krzyknął Dogbury i tym razem zażądał jeszcze jednej karty. Bankier podał mu szóstkę.

- Do diabła - warknął Dogbury - znów przegrałem.

Grał dalej, aż w banku było tysiąc sześćset funtów i wtedy nagle spasował.

- Pas, pas, pas - powtarzali za nimi inni gracze, aż kolej nadeszła na Holmesa.

- Banco - powiedział spokojnie i wstając z krzesła zdjął swoją maskę. Zrozumiałem, że nadchodzi decydujący moment i mimo woli włożyłem rękę do kieszeni, gdzie nosiłem rewolwer.

- Banco? - zdziwił się bankier. - Kto z panów gra? Ach, to pan, mister sześć? Ale dlaczego pan wstał i dlaczego pan zdjął maskę? Proszę ją włożyć z powrotem. U nas gra się incognito.

- Doskonała zasada - nie tracił Holmes swego spokoju. - Zarówno dla graczy, jak i dla bankiera. A szczególnie dla bankiera - powtórzył z naciskiem.

- Nie mam zamiaru dyskutować z panem. Niepotrzebnie zabiera nam pan czas. Proszę natychmiast założyć maskę.

- Ogromnie mi przykro, ale nie mogę tego uczynić - przybrał Holmes ton kpiącego ugrzecznienia. - Wręcz przeciwnie, poproszę pana, panie bankierze, jak również pańskiego tu siedzącego rodaka, abyście uczynili to samo. Proszę zdjąć maski!

- Co, co takiego? - zerwał się z krzesła bankier. – Proszę natychmiast opuścić ten lokal!

Z przyjemnością - ciągle nie tracił spokoju Holmes – ale razem z panem i pańskim przyjacielem. Zabierzemy również te znaczone karty, które pan trzyma w ręku.

- Ręce do góry, profesorze Braunheld! - krzyknął nagle. - Watson, uważaj na drugiego - to Shellwood.

Nieoczekiwanie słowa Holmesa wywołały niesłychany tumult. Gracze zerwali się z miejsc i tłoczyli koło obydwu Chińczyków. Rozległy się okrzyki: - Znaczone karty! - Dlatego im tak szło! Szulerzy! Oszuści!

Dogbury chwycił za ramię sie­dzącego obok siebie Shellwooda i mocno go trzymał w garści, a Braunhelda otoczyła grupa roz­gorączkowanych i wygrażających mu pięściami graczy.

Jednak Braunheld nie stracił przytomności.

- Higgins, wentylatory! - ry­knął na całe gardło i nim zdoła­liśmy się obejrzeć, z obu wentylatorów w suficie zaczai walić gę­sty dym. W ciągu kilku sekund cały pokój pogrążył się w duszą­cej białej mgle, w której trudno było dojrzeć nawet własną dłoń.

Wybuchła panika. Jedni krzy­czeli - Pali się! - drudzy szuka­li drzwi i okien. Słychać było ło­skot przewracanych krzeseł i bez­ładne szamotanie się wpadających na siebie ludzi.

- Spokój, panowie! - krzy­knął Holmes. - To nie ogień, to zasłona dymna. Wszyscy pozostają na miejscach. Pilnować drzwi i okien.

Za późno. Rozległ się brzęk tłuczonego szkła i łoskot upadającego ciała, a zaraz potem czyjeś jęki.

- Ratunku! Pomóżcie!

Rzuciłem się w tym kierunku i na ziemi pod oknem dojrzałem zarys jakiegoś ciała.

- Jest pan ranny? - krzyknąłem.

- Zdaje się, że nie - odpowiedział słabym głosem leżący na ziemi mężczyzna. - Dał mi pięścią w głowę, zwalił, a później stanął na mnie i skoczył na okno. Uciekł.

Podniosłem go, podprowadziłem do krzesła, posadziłem na nim i zacząłem rozglądać się po pokoju. Dym walił przez wybite okna i robiło się coraz jaśniej. Niedaleko mnie klęczał na ziemi Holmes i coś z niej zgarniał.

- Co robisz - zawołałem - dlaczego nie ścigamy Braunhelda?

- Szukaj wiatru w polu - odrzekł nie podnosząc się z ziemi. - Wolę zebrać trochę tego pyłu dymnego. Przynajmniej będę wiedział, jak on to zrobił.

No cóż - pomyślałem sobie - pasja chemiczna!” Pokój wyglądał jak prawdziwe pobojowisko. Powywracane krze­sła, obrus na ziemi, rozsypane karty, potłuczone szkło z okien, a na wszystkim gruba warstwa białego proszku. Wszystko to wy­glądało po prostu cudacznie. Najdziwniejsze jednak, że prócz nas w pokoju nie było nikogo. Nawet ów poszkodowany, którego przed chwilą usadziłem na krześle, znikł gdzieś w niepojęty sposób.

- Czemu się dziwisz - śmiał się Holmes. - Bali się policji nie mniej niż Braunheld. Czy to przyjemnie być zamieszanym w aferę z potajemnym domem gry? Musimy i my wracać do domu. Spójrz tylko, jak wyglądamy.

Istotnie, wyglądaliśmy jak młynarze. Nie tylko nasza odzież pokryta była białym proszkiem, lecz mieliśmy go pełno na wło­sach, brwiach, rzęsach i całej twarzy.

Nasz niezwykły wygląd wcale nie zdziwił Mycrofta.

- Domyśliłem się wszystkiego - śmiał się. - Miałem ze swego kozła wspaniały widok. Najpierw z okna poleciały szyby, później dym, a następnie dwie postacie - jedna za drugą. Diabelni akrobaci - na pewno im się nic nie stało. Znów klapa - co, Sherlock?

- Aha - mruknął mój przyjaciel i na tym rozmowa się skończyła.

Następne dni przyniosły natn dużo innych zajęć i kłopotów. Zacząłem już zapominać o ostatnim wyczynie Braunhelda, kiedy zupełnie niespodziewanie otrzymaliśmy od lorda Dogbury bilecik z zaproszeniem na obiad. Po krótkiej naradzie z Holmesem posta­nowiliśmy je przyjąć i w piątek punktualnie o umówionej godzinie zadzwoniliśmy do rezydencji lorda przy Grosvenor Sąuare. Lokaj natychmiast wprowadził nas do sali jadalnej, gdzie lord już nas oczekiwał.

- Witam panów - rzekł. Bardzo się cieszę, że mogłem panów poznać.

- Bardzo nam miło - odpowiedział Holmes - chociaż prawdę mówiąc poznaliśmy się w dość dziwnych okolicznościach.

Śmiech, którym nasz gospodarz przyjął te słowa, był nieco wy­muszony, ale to nie przeszkadzało, że siedliśmy do stołu w dość miłym nastroju.

- Jestem pańskim dłużnikiem, mister Holmes - odezwał się w pewnej chwili Dogbury.

- Moim?

- A jakże. Czyż nie uratował mi pan kilku tysięcy funtów?

- Tych samych, które próbował panu ukraść Flint? - roześmiał się Holmes.

Dogbury mu zawtórował.

- Nie spodziewałem się, że pan i o tym wie.

- Wiem i raczej nie pan mnie, lecz ja panu jestem winien wdzięczność. Przecież to pan mnie naprowadził na spelunkę Braun­helda.

- Ja? - znów zdziwił się lord.

- Oczywiście. Nie nosi się przy sobie tylu pieniędzy, jeśli się icli nie chce wydać po kryjomu. Domyśliwszy się, że właściciel portfelu grywa w potajemnych klubach, postanowiłem ustalić, kim jest. Czerwony chaber, który się znajdował w portfelu, jeszcze bardziej potwierdził moje domysły. Zrozumiałem, że jest on jakby kartą wstępu do potajemnego klubu.

- Aha - kiwnął głową Dogbury. - Byłem dla pana pewnego rodzaju drogowskazem.

- Karty to okropny nałóg - tłumaczył się. - Ale pan wie, jak nieprzeparcie ciągną człowieka.

- Wiem - uciął Holmes. - Pan, oczywiście, zna Piotra Savonsa. To on pana wprowadził do klubu Braunhelda?

- On. Nieszczęśliwy człowiek. Zrujnowali go doszczętnie.

- Od pierwszej chwili wiedziałem, że Savonsa zrujnowały karty - kiwnął głową Holmes. - To zbyt wielki cwaniak, aby mógł się tak spłukać na giełdzie. Ale karty to co innego. Szulerzy potrafią wykończyć najzręczniejszego człowieka.

Zapadło chwilowe milczenie, które nagłe przerwał Dogbury:

- Proszę mi powiedzieć, mister Holmes, skąd pan wiedział, że będę akurat grał w czwartek?

- O, to nic trudnego - z nonszalancją odrzekł Holmes. - Z tego samego źródła co pan. Cztery niebieskie róże na wystawie oznaczały czwarty dzień tygodnia, tak jak sześć - sobotę. W poprzednią sobotę nie mógł pan grać, bo pana okradziono, nic więc dziwnego, że chciał pan spróbować szczęścia w następny czwartek.

- A jak pan w ogóle trafił na te sprawy? Przecież nikt nie składał na nich skargi!

- To raczej przypadek. Opowiem panu, jak to było.

Holmes w krótkich słowach opowiedział mu o naszym spotkaniu z tajemniczym Chińczykiem oraz o późniejszych wypadkach, które go naprowadziły na ślad Braunhelda. Przy tej sposobności dowie­działem się, że już w barze przy Euston Road domyślił się, że Chińczykiem jest Higgins.

- Proszę panów - powiedział Holmes - jeśli Chińczyk nie chce mówić po chińsku, to najlepszy dowód, że nie zna tego języka. Jest Europejczykiem, który udaje Chińczyka dla jakichś nieczystych celów. Kiedy się odezwał, poznałem głos Higginsa, on zaś wiedząc, że się mimo woli wydał, czym prędzej zaczął uciekać. Prawdopodobnie nas poznał.

- Jak można z siebie zrobić Chińczyka? - rozłożył Dogbury ręce - zupełnie nie rozumiem. Oczy można ukryć za okularami, ale kolor skóry?

- Nic łatwiejszego. Wystarczy połknąć kilkanaście proszków atebryny, leku przeciw malarii, który powoduje zupełne zżółknięcie skóry. Pomyślcie, panowie, jakie korzyści oni przez to uzyskiwali. Po kilku tygodniach żółty kolor znika, a wtedy kto im dowiedzie, że utrzymywali dom gry? Zdaje mi się, że nikt jeszcze nie miał takiego alibi.

- Chciałbym jeszcze wiedzieć - wtrąciłem się do rozmowy - w jaki sposób zdobyłeś owe dwa czerwone chabry, które umożliwiły nam. dostanie się do Braunhelda.

- Sam je sobie zrobiłem.

- Jak to: sam? - zawołaliśmy równocześnie z Dogburym.

- Trzeba panom wiedzieć - wyjaśniał Holmes - że niebieski chaber i czerwona róża zawierają jeden i ten sam barwnik. Jest on czerwony, gdy znajduje się w środowisku kwaśnym, a niebieski - w zasadowym. Podobnie jak lakmus, który panowie zapewne pamiętacie ze szkoły.

- Aha - kiwnąłem głowa.

- Otóż - ciągnął Holmes - sok chabru jest zasadowy, róży zaś kwaśny i to właśnie wpływa na ich odmienne kolory. Jeśli natomiast zmienić odczyn tych soków, wprowadzić do róży alkalia, a do chabru kwas, to można uzyskać czerwony chaber lub niebieską różę. Braunheld wykorzystał to zjawisko do swej sygnalizacji.

- Zadziwiające - przyznał Dogbury - skąd pan o tym wszystkim wiedział, mister Holmes?

- Ba - roześmiałem się - wszyscy znają Sherlocka Holmesa z tego, że jest wspaniałym detektywem, ale niewiele osób wie, że jest również doskonałym chemikiem.

Mój przyjaciel, jak zwykle, nieco przesadza – próbował bronić się Holmes, ale wyraźnie widziałem, że mój komplement sprawia mu dużą przyjemność.


FUKS NA TORZE


Mieszkając przez długi czas z Holmesem i dzieląc z nim liczne przygody, nieraz zastanawiałem się nad przyczyną jego niezwy­kłych sukcesów. Zawdzięczał je niewątpliwie swym wrodzonym zdolnościom - darowi spostrzegania, szybkości orientacji i żelaz­nej logice, ale nie bez znaczenia była tu również metoda, którą stosował w swej pracy, a którą sam nazywał naukową. Istotnie - umiejętne wyciąganie wniosków z posiadanych danych, opieranie się wyłącznie na faktach i odrzucanie hipotez, gdy tylko okażą się sprzeczne z faktami - to cechy każdej ścisłej myśli naukowej. Holmes przeniósł je do kryminalistyki, co mu przyszło bez wielkiego trudu, bo przecież przeszedł odpowiednie studia.

Posiadał on jednak pewną cechę, której niekiedy brak nawet uczonym - a mianowicie zwracał uwagę na fakty pozornie nic nie znaczące. Pamiętam, że kiedyś nasza rozmowa zeszła na temat przypadkowych odkryć naukowych. Sherlock miał na nie bardzo ciekawy pogląd.

- Tylko laikowi - mówił - może się wydawać, że jakieś odkrycie było przypadkowe. Nie ma przypadków. To jedynie uczony chodzi po świecie z otwartymi oczami i dostrzega, czego nie widzi kto inny. Staram się czynić to samo w skromnym zakresie mojej specjalności.

Przyznałem mu rację. Odkryć sprawcę zbrodni, jeśli się jest o niej powiadomionym, to nic szczególnie trudnego. Ale odkryć zbrodnię tam, gdzie jej nikt nie podejrzewa, dojść do tego, że za pijanym pająkiem czy czerwonym chabrem ukrywają się sprawy niezwykle poważne - to właśnie owa szczególna cecha, którą posiadał tylko Holmes.

Obawiam się, że te długie i może zbyt suche wywody mogą być nużące dla czytelnika moich wspomnień. Nie mogłem się jednak oprzeć tym rozważaniom w chwili, gdy przystępuję do opisu jednej z najbardziej niezwykłych przygód, jakiej byłem świadkiem, a mianowicie do dziwnej historii pewnego wiosennego biegu w Epsom.

Muszę wyznać, że jestem amatorem wyścigów konnych. Bawi mnie ruch i gwar, tłum, w którym nie brak znajomych twarzy, a przede wszystkim podniecają mnie owe minuty, kiedy na torze ważą się losy kilku funtów postawionych na konia. Jeśli tego rodzaju emocje mają świadczyć o żyłce hazardu, to trudno - posiadam ją do pewnego stopnia.

Natomiast Sherlock jest jej zupełnie pozbawiony. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek postawił na konia choćby jednego funta, a ga­lopy tak mało go interesują jak poezja lub malarstwo. Chodzi na wyścigi jedynie dlatego, aby mi dotrzymać towarzystwa albo z chęci przyglądania się graczom.

- Nigdzie nie można tak dobrze obserwować ludzi jak przy grze - mawiał Holmes - a wyścigi są właśnie najlepszą okazją do takich obserwacji.

Owego dnia, którego zaczyna się to opowiadanie, w jednym z biegów uczestniczyło niezwykle mało koni. Było ich cztery, a właściwie tylko trzy, bo czwarty - Rubin - nie zasługiwał nawet na nazwę konia. Dziwiłem się, że tego rodzaju szkapę w ogóle puszczają na tor. Uczyniono to chyba tylko dlatego, że brakło lepszych od niej.

Z trzech poważnych konkurentów - Sulfura, Baby i Moguła - najbardziej odpowiadał mi ostatni, toteż niewiele myśląc posta­wiłem na niego swoje pięć funtów. Większość graczy zrobiła to samo, ale stawiano również i na pozostałe dwa konie. Nie widziałem jednak, aby ktokolwiek typował Rubina. Nic dziwnego, mógłby to uczynić tylko ktoś niespełna rozumu.

Mieliśmy z Sherlockiem wygodne miejsca siedzące i nietrudno mi było śledzić przez lornetkę przebieg wyścigu. Jak przewidy­wałem, prowadził Moguł. Był to naprawdę wspaniały, ambitny koń, z którym dżokej nie miał żadnego kłopotu. Szedł równo, wy­przedził Sulfura o dwie głowy i nie nadwerężając się zbytnio, stale utrzymywał ten dystans. Trzecia szła Baby. Rubin, nędzna chabeta, wlókł się za nimi daleko w tyle.

Biegowi towarzyszył zwykły zgiełk na trybunach. Krzyczano, zagrzewano konie do walki i wykrzykiwano ich imiona. Czerwone i rozgorączkowane twarze oraz radosne lub desperackie gesty wytwarzały nastrój tak charakterystyczny dla wyścigów.

Konie były właśnie na zakręcie i wychodziły na prostą, kiedy nagle z piersi widzów wyrwał się okrzyk przerażenia. Oto bowiem dżokej dosiadający Sulfura przechylił się w bok, utracił równo­wagę i runął na ziemię. Koń pozbawiony jeźdźca wprawdzie biegł dalej, ale tak wolno, że minęła go nie tylko Baby, lecz nawet i Rubin. Na szczęście dżokej wyszedł cało z tego wypadku. Widzia­łem przez lornetkę, jak podniósł się o własnych siłach i lekko uty­kając wracał przez trawnik w kierunku stajni.

Wyścig odbywał się teraz między trzema końmi. Na samym przedzie szedł Moguł, o całą długość za nim Baby, w samym ogonie - Rubin. Byłem już całkowicie pewien wygranej, jednak wtedy właśnie zdarzyła się rzecz najbardziej nieprawdopodobna na świecie. Moguł nagle zwolnił biegu i stanął dęba. Dżokej pró­bował go opanować, choć wyraźnie było widać, że zupełnie stracił nad nim władzę. Zwariowany koń skakał, wierzgał i nie ruszał się z miejsca. Baby minęła go bez trudu i - co najśmieszniejsze - minął go również Rubin.

- Czyś dobrze obejrzał swoją pięciofuntówkę? - zakpił Hol­mes. - Już jej nie zobaczysz.

- Pal diabli pięć funtów - odrzekłem ze złością - ale to niesłychane, żeby taki koń dostał bzika.

- Zdarza się - flegmatycznie odparł Holmes. - Jeśli ludzie go nagle dostają, dlaczego nie wolno koniom?

Nie obchodził mnie już dalszy przebieg wyścigu, ale nieopisany wrzask, który nagle rozległ się na trybunach, spowodował, że znów podniosłem lornetkę. Tym razem chodziło o Baby. Działo się z tym koniem coś wyraźnie niedobrego. Wypadł z galopu i szedł, jak gdyby dżokej naumyślnie go wstrzymywał. Nie było w tym jednak winy jeźdźca. Wyraźnie widziałem, że coś stało się jemu samemu. Wyglądało na to, że lada chwila spadnie z siodła.

Krzyki na trybunach przeszły w jeden przeciągły ryk, bo oto Rubin zbliżył się do Baby, był od niej już tylko o pół długości, o łeb, zrównał się z nią i tuż prawie przed celownikiem minął ją bez trudu.

Trudno opisać, co się wtedy działo. Tłum po prostu oszalał - ryczano, grożono pięściami, żądano unieważnienia biegu, wymy­ślano dżokejom, dyrekcji wyścigów, nie szczędzono obelg i ordy­narnych wymysłów.

Doskonale rozumiałem tę wściekłość zawiedzionych graczy, ale Holmesa wszystko to niesłychanie bawiło.

- Zupełnie jak w bajce o Kopciuszku - powiedział. - Trzy piękne siostry zostały na koszu, a biedny Kopciuszek-Rubin za sprawą dobrej wróżki stał się królewną.

- Aha - mruknąłem - z tą tylko różnicą, że nie widzę tu dobrej wróżki. Nie sądzę, aby ten bieg był robiony. To byłoby szyte zbyt grubymi nićmi.

- Całkowicie się z tobą zgadzam - odrzekł Holmes.

Nie wiedziałem, czy kpi, czy też mówi serio. Ponieważ zdarzało się to już nie po raz pierwszy, zdołałem do tego przywyknąć.

Tymczasem ogłoszono wyniki. Widocznie dyrekcja również do­szła do wniosku, że nie było żadnego oszustwa, gdyż bieg uznała za ważny. Za Rubina płacono sto pięćdziesiąt za funta. Takiej wygranej nie pamiętali nawet starzy ludzie. Podobno stawiały na niego tylko trzy osoby.

- A widzisz, mój drogi - powiedział Holmes. - Mówiłeś, że tylko szaleniec mógłby postawić na Rubina. Widocznie szaleństwo też może popłacać.

Zaczął się następny bieg, w którym odebrałem sobie poprzednią przegraną, i wieczorem, kiedy wracaliśmy z Holmesem do domu, zupełnie już nie myślałem o dziwnym fuksie, jaki zdarzył się tego dnia. Na Bakerstreet, już niedaleko domu, Holmes nagle się zatrzymał koło słupa ogłoszeniowego.

- Patrz - powiedział - grają “Hamleta”.

- Chcesz iść na tę sztukę?

- Nie, tylko przypominam sobie słowa Poloniusza: “W tym szaleństwie jest metoda”.

- Nie rozumiem. O co ci chodzi?

- O nic, ale powiedz, czy to nie jest mądre powiedzenie?

W tym szaleństwie jest metoda, jest metoda - powtórzył kilka razy Holmes.

Wiedziałem, że takie powtarzanie jest u niego dowodem skupio­nego myślenia. Ale o czym myślał?

Następnego dnia po śniadaniu Holmes zapytał mnie znienacka, czy nie chciałbym dokonać dła niego kilku zdjęć fotograficznych. Zdziwiło mnie to nieco, bo wiedziałem, że sam doskonale foto­grafuje, ale przyzwyczajony do jego dziwactw wyraziłem zgodę.

- To doskonale - rzekł Sherlock. - Przypraw sobie jakieś wąsiki, a ja też będę zaraz gotów.

Wyszedł do swojej rupieciarni i po kilku chwilach wrócił, mając przystrzyżony wąs i długą, jasną czuprynę, zaczesaną do tyłu. Welwetowa kurtka i duży, niedbale związany krawat upodabniały go nieco do artysty, ale właściwie mówiąc, trudno było bliżej określić jego zawód.

Powiedziałem mu to, lecz Sherlock się tylko roześmiał.

- Właśnie o to chodziło, dziś przed południem będę musiał spełniać dwie role.

Wyszliśmy na ulicę i zawołali dorożkę. Holmes podał adres. Ogarnęło mnie zdumienie: jechaliśmy do dyrekcji wyścigów kon­nych w Epsom.

- Czego ty tam szukasz? - nie mogłem powstrzymać się od zapytania.

- Pięciu funtów - odparł Holmes z udaną powagą. – Twoich pięciu funtów.

Dyrektor Wilcox przyjął nas bardzo uprzejmie i gestem zaprosił do zajęcia miejsca przy jego biurku.

- Jestem Burns, Antoni Burns - przedstawił się Holmes. - A to jest mój przyjaciel, John Millbank.

- Bardzo mi przyjemnie. Czym panom mogę służyć?

- Mój przyjaciel przegrał tu wczoraj pięć funtów.

- O - roześmiał się dyrektor - to się zdarza. Gdyby wszyscy wygrywali, nie byłoby totalizatora.

- Ale on stawiał na Moguła - upierał się Sherlock.

- Moguł to dobry koń, nie przeczę - wciąż uśmiechał się Wilcox - jednak gwarancji nie dajemy.

- Zupełnie słusznie, panie dyrektorze, a mimo wszystko nie rozumiem, dlaczego Moguł przegrał. A ty, Johnie, rozumiesz?

Byłem rad, że nareszcie przestałem być milczącą kukłą, i pośpie­szyłem z odpowiedzią:

- Absolutnie nie rozumiem.

Z twarzy dyrektora zniknął uśmiech. Spojrzał na nas bystro, zmarszczy! brwi i powiedział ostrym tonem:

- Jak to mam rozumieć? Panowie uważają, że bieg nie był uczciwy?

- Nie powiedziałem tego, panie dyrektorze - zastrzegł się Holmes. - Pragnąłbym jedynie zapytać, jeśli wolno, co pan sam o nim sądzi.

Wilcox nie odpowiedział od razu, ale bębniąc palcami po stole, zastanawiał się nad czymś.

- Proszę panów - rzekł wreszcie - nie wiem, kim panowie jesteście, i w zasadzie nie mam żadnego obowiązku tłumaczyć się przed wami. Ale - z drugiej strony - nie chciałbym, aby ktokolwiek mógł nas podejrzewać, że mamy coś do ukrycia. Zaraz panowie się przekonacie, jak bardzo jesteście w błędzie.

- Panno Richards - podniósł słuchawkę telefonu – proszę o protokół z wczorajszego trzeciego biegu, tego z Mogułem. Panowie zapalą? - podsunął nam papierośnicę.

Przyjąłem papierosa, dyrektor również zapalił, a Holmes sko­rzystał ze sposobności, aby wyciągnąć swą fajeczkę.

Weszła panna Richards, przystojna, wysoka blondynka o nie­bieskich oczach i zadartym nosie. Bez słowa położyła przed dyrek­torem teczkę z aktami i spojrzała na nas przelotnie.

- Dziękuję pani - powiedział dyrektor - chwilowo nic więcej.

Panna Richards skinęła głową i bezszelestnie zniknęła z pokoju.

- A więc, proszę panów - zaczął Wilcox otwierając teczkę - czytajmy:

Koń Moguł, dżokej Williams. Moguł, który prowadził od startu, odpadł na prostej. Jak stwierdzono natychmiast po biegu, koń zgubił wędzidło i skutkiem tego Williams utracił nad nim pano­wanie. Komisja nie znalazła w tym powodu do dyskwalifikacji biegu. Podpisano - Morris, Harrison, Black”,

- Wystarczy panom? - zwrócił się do nas Wilcox.

Kiwnąłem głową, Holmes uczynił to samo i zapytał:

- A Sulfur, panie dyrektorze?

- O ile się nie mylę, obchodził panów Moguł, ale wszystko jedno. Proszę, oto co wiemy o Sulfurze.

Na zakręcie dżokej Anderson nagle dostał torsji i zawrotu głowy, skutkiem czego spadł z konia. Anderson był przed biegiem badany przez lekarza, który stwierdził, że dżokej jest zupełnie normalny. Ból głowy, na który Anderson skarżył się od rana, nie powinien był mu przeszkodzić w biegu”.

- Widzi pan w tym coś niezwykłego, mister Burns? A może dżokej nie ma prawa nagle zasłabnąć?

- Nie, dlaczego. Wprost przeciwnie.

- A może panowie chcecie jeszcze wiedzieć, co przydarzyło się Baby? Proszę bardzo - pękł popręg u siodła. Ciekaw jestem, czy potrafiłby pan bez niego galopować, mister Burns?

- Oczywiście, że nie.

- A więc, gdzie są wasze zarzuty, panowie? Czy ciągle jeszcze uważacie, że bieg był nieprawidłowy?

Holmes wyraźnie zakłopotany lekko podrapał się w głowę.

- Jak najmocniej pana przepraszamy, panie dyrektorze. Istotnie, dowody są po prostu druzgocące. Ale, jeśli można nadużyć pańskiej cierpliwości - jak często się zdarza, aby koń zgubił wędzidło podczas biegu?

Twarz Wilcosa znów pokryła się uśmiechem.

- Zadaje pan dziwne pytania, mister Burns. Rzecz prosta, że takie wypadki nie są zbyt częste. Ja osobiście spotykam się z tym po raz pierwszy.

- Czy będę daleki od prawdy, jeśli przyjmę, że zdarza się to raz na tysiąc przypadków?

- Jeśli to panu sprawia przyjemność - śmiał się dyrektor.

- A to, że dżokej podczas biegu nagle dostaje zawrotu głowy i mdłości - jak pan sądzi, panie dyrektorze, czy to też często się zdarza?

- Do czego pan zmierza? - spoważniał dyrektor.

Chciałbym wiedzieć, czy mogę tu przyjąć to samo prawdo­ podobieństwo: raz na tysiąc?

- Niech będzie. Ale najmocniej panów przepraszam - spojrzał Wilcox na zegarek.

- Tylko kilka chwil, panie dyrektorze. Przyjmijmy, że pęknięcie popręgu też wydarza się raz na tysiąc wypadków. Jak pan wobec tego ocenia możliwości, aby wszystkie te trzy zdarzenia,
to jest zgubienie wędzidła, nagła choroba dżokeja i pęknięcie popręgu zdarzyły się równocześnie, w czasie jednego biegu?

- To mnie mało interesuje - niecierpliwił się Wilcox. - Nie mam zbyt wiele czasu. Pozwolicie, panowie, że ich pożegnam.

- Już idziemy - wstał Holmes. - Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że wasz tor ma niezwykłe szczęście. Zdarzyło się na nim coś, co jest prawdopodobne tylko jeden raz na miliard. Tak jest, panie dyrektorze, zostaliście wybrani jedni spośród miliarda. Żegnam pana, panie dyrektorze. Proszę pamiętać - jeden z miliarda. - Uśmiechnął się sarkastycznie, kierując się ku wyjściu.

- Momencik, panie Burns - wstrzymał go Wilcox. - Jeden na miliard? Tego sobie nie wyobrażałem.

- Nie trzeba być wielkim matematykiem, aby to obliczyć.

- To zastanawiające. Więc pan uważa, że to nie był przypadek? - Ludzie zbyt często starają się dopomóc przypadkom.

- Ależ, panie Burns - zawołał Wilcox - przecież niemożliwe, aby to wszystko zostało ukartowane przez naszych dżokejów!

- Zupełnie słusznie.

- A więc w końcu, o co panu chodzi?

- Jak powiedziałem na wstępie. O te pięć funtów, które stracił mój przyjaciel. Nieprawda, Johnie, że żądasz ich zwrotu?

Znalazłem się w głupiej sytuacji. Najchętniej byłbym dopłacił drugie pięć funtów, aby raz z tym skończyć. Musiałem jednak trzymać się wyznaczonej mi roli, więc przytaknąłem głową.

- Ależ pan chyba żartuje, panie...

- Millbank - pośpieszyłem z pomocą.

- Johnie - wtrącił się Holmes - dlaczego podajesz zmyślone nazwisko? Dlaczego nie mówisz, że nazywasz się Watson, doktor John Watson, Bakerstreet 221 B?

- Doktor Watson, Bakerstreet? - zerwał się z krzesła Wilcox. A pan, czyżby pan był Holmesem, słynnym Sherlockiem Holmesem?

- Do usług, panie dyrektorze - śmiał się Sherlock Holmes.

- Poznaję pana. Ta peruka i wąsy mnie zwiodły, ale teraz poznaję, przecież nieraz widziałem pańskie fotografie. Dlaczego panowie od razu nie powiedzieliście, kim jesteście?

- Wybaczy pan, dyrektorze, tę drobną mistyfikację. Chciałem się upewnić, czy moje rozumowanie zdoła przekonać kogoś nieuprzedzonego i nieprzychylnie nastawionego. Teraz widzę, że miałem rację. Nawet pan musiał poddać się wobec wniosków, które
wynikają z teorii prawdopodobieństwa.

- Przekonał mnie pan całkowicie. Nie ulega już dla mnie wątpliwości, że zaszło tu coś poważnego, i trudno mi wyrazić, jak bardzo mnie to przygnębia. Postąpiliśmy co najmniej lekkomyślnie wypłacając wczoraj za Rubina.

- Ma pan protokoły podpisane przez świadków.

- Tak. Wiem - formalnie jesteśmy w porządku, ale to mi nie wystarcza. Muszę poznać prawdę, choćby była dla nas najbardziej przykra. Czy naprawdę chce nam pan w tym pomóc?

- Po to właśnie tu jesteśmy.

- Ach, mister Holmes! - zawołał Wilcox gorąco, - Zrobię absolutnie wszystko, czego pan ode mnie zażąda, byleby wyjaśnić tę sprawę. Proszę mi wierzyć.

- A więc pięknie, panie dyrektorze. Przede wszystkim proszę zapomnieć, że ma pan przed sobą Sherlocka Holmesa i doktora Watsona. Jestem Antoni Burns, reporter z “Daily Sketch”, ten pan zaś to John Millbank, fotoreporter, z którym wspólnie pracuję. Nieprawda, Watsonie, że mogę uchodzić za reportera?

Roześmiałem się. Nijakie przebranie, które rano mi się nie po­dobało, w rzeczywistości okazało się wyśmienite. Nie wzbudziło ono w Wilcoxie żadnych podejrzeń, natomiast z chwilą kiedy się wiedziało, że ma się do czynienia z reporterem - było dobrane doskonale.

- Zamiarem naszym, panie dyrektorze - ciągnął Holmes - jest napisanie o was niewielkiego artykuliku z odpowiednimi zdję­ciami. W związku z wczorajszym niezwykłym biegiem może się to wydawać zupełnie normalne osobom, z którymi chciałbym po­mówić.

- Doskonale. O kogo panu chodzi?

- Przede wszystkim chciałbym obejrzeć stajnie, a następnie tor.

- Zaraz to panu załatwię. Panno Richards - podniósł słuchawkę - proszę tu przysłać Murraya.

- Panie Hołmes - zwrócił się do Sherłocka - nie mogę wyrazić, jak bardzo będę panu wdzięczny, jeśli pan zdoła wyjaśnić tę sprawę.

- Będę dostatecznie wynagrodzony - rzekł Holmes - gdy doktor Watson odzyska swoje pięć funtów. Mówiłem mu, żeby ich nie ryzykował. Nie posłuchał i widzi pan, dyrektorze, do czego to doprowadziło.

Wilcox roześmiał się, a ja mu zawtórowałem, natomiast Holmes pozostał zupełnie poważny. Zazdrościłem mu nieraz tej zdolności. Rzadko kto potrafi nie śmiać się z własnych dowcipów.

Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł wysoki, chudy mężczy­zna w bryczesach i butach do konnej jazdy. Zauważyłem, że ma jasnoniebieskie, wyblakłe oczy.

- Pan mnie wolał, panie dyrektorze? - zwrócił się do Wiłcoxa.

- Tak jest, panie Murray. Ci panowie są z “Daily Sketch”. Pan redaktor Burns chce o nas napisać artykuł, a redaktor Millbank ma do niego sporządzić odpowiednie zdjęcia.

- How do you do, mister Murray - wyciągnął Sherlock rękę do kierownika stajen.

- How do you do, mister Burns. How do you do, mister Milibank - witał się z nami Murray.

- Nie mamy przed tymi panami żadnych sekretów, panie Murray - mówił dyrektor. - Proszę im pokazać, co tylko zechcą, i jak najbardziej ułatwić pracę.

- Tak jest, panie dyrektorze.

- A więc, panowie - zwrócił się do nas Wilcox - powodzenia.

Mam nadzieję, że się wkrótce zobaczymy. A przede wszystkim, proszę pamiętać, jestem zawsze do waszej dyspozycji.

Pożegnaliśmy się z Wi!coxem i wyszli z Murrayem w teren. Holmes próbował nawiązać z nim rozmowę, ale kierownik okazał się człowiekiem niezwykle małomównym. Odpowiadał jedynie: tak, panie, lub nie, panie. Miałem wrażenie, że czuł się niezbyt pewnie w naszym towarzystwie.

- Co najpierw? - zapytał lakonicznie, gdyśmy się znaleźli w pobliżu stajen.

- Jeśli można, to chciałbym przede wszystkim zobaczyć Sulfura.

- Dobrze - odpowiedział Murray i wprowadził nas do budynku, gdzie stał ten koń. Poznałem go od razu po strzałce na pysku, którą zapamiętałem z poprzedniego tygodnia. Był to naprawdę piękny koń, zgrabny, żywy, o mądrym spojrzeniu.

- Można go sfotografować? - zapytał Holmes. Murray bez słowa wszedł do boksu, ujął konia za uzdę i skiero­wał się z nim ku wyjściu. Poszliśmy za nim.

- U tego człowieka łatwiej o czyn niż o słowa - rzekłem szeptem do Holmesa.

- Zobaczymy.

Istotnie, ledwo znaleźliśmy się na podwórzu i Murray ustawił Sulfura do fotografii, Sherlock znów podjął swe próby:

- Czy nie ma tu gdzie w pobliżu pana Andersona?

- Chory.

- Jaka szkoda. Sfotografowalibyśmy go razem z koniem. A tak chciałem mieć wywiad z panem Andersenem. Pan sobie wcale nie wyobraża, jak publiczność jest podniecona wczorajszym biegiem. Taki wywiad z panem Andersonem byłby prawdziwą sensacja.

- Lauderdale 18.

- Pan Anderson mieszka przy Lauderdale 18? Serdecznie panu dziękuję. Czy nie wie pan - we własnym mieszkaniu?

- Kawaler.

Zrobiłem fotografie i Murray wciąż nie mówiąc ani słowa od­prowadził konia do stajni.

- Co teraz? - zapytał po powrocie.

- Jeśli łaska, czy możemy zajść do Moguła lub Baby?

- Dobrze - Murray skierował się do sąsiedniego budynku. Weszliśmy za nim do stajni, w której było kilkanaście boksów. Moguł stal tuż zaraz w pierwszym, a niedaleko niego był boks Baby.

Przyjrzałem się bliżej zarówno jednemu, jak i drugiemu koniowi, ale, rzecz prosta, więcej ciekawił mnie Moguł. Dlaczego ten koń mnie wczoraj zawiódł? Z wyglądu był raczej flegmatyczny. Czy możliwe, żeby go tak zdenerwowała utrata wędzidła? Holmes rów­nież przyglądał się Mogułowi, ale nie powiedział na jego temat ani słowa.

- Zdjęcie? - odezwał się Murray.

- Chyba nie będziemy pan trudzić tym razem. Jak myślisz, John?

- Raczej nie - przytaknąłem, jak wypadało z mojej roli.

- Ale wie pan co, mister Murray? - udał Holmes, że się zastanawia. - Czy nie byłoby dobrze sfotografować uździenicę Moguła oraz popręg Baby? Pan rozumie, taka fotografia byłaby
wyjątkowa sensacją dla naszych czytelników.

- Harries! - krzyknął Murray, klaszcząc w ręce. - Harries!

Z jednego z boksów wyszedł stajenny w niebieskim fartuchu i z rękawami koszuli zawiniętymi aż pod ramiona.

- Nie ma Harriesa, panie kierowniku. Nie przyszedł dziś od samego rana. Ja go zastępuję.

- Uździenicę Moguła i siodło Baby!

- Już się robi, panie kierowniku - pobiegł gdzieś stajenny.

- Harries to stajenny, który ma pod sobą obydwa konie: Moguła i Baby? - zapytał Holmes Murraya.

- Aha.

- A kto zajmuje się uprzężą koni?

- Stajenni.

Holmes zapalił fajeczkę, ja zaś jeszcze raz przyjrzałem się Mogułowi. To naprawdę był wspaniały koń.

Nadszedł stajenny, niosąc na ramieniu siodło, a w ręku uzdę. Holmes żywo wyjął mu ją z rąk i dokładnie jej się przyjrzał.

- Widzisz, Johnie - powiedział - jeszcze nie naprawiona.

Spojrzałem i zdziwiło mnie, że choć brakło wędzidła, pozostały kółka, do których zwykle bywa przytwierdzone.

- Sfotografujemy to, Johnie - cieszył się Sherlock. - Ja ci sam potrzymam do fotografii, żeby lepiej wyszło. A co z popręgiem Baby?

Obejrzeliśmy go. Rzemienie były w porządku, ale pęknięta była spinająca je klamra. Dlatego zlużnił się cały popręg.

- Hm, co za niedokładność. W protokóle pisali, że pękł popręg - mruczał do siebie Holmes.

Wyszliśmy na dwór. Holmes potrzymał mi przedmioty, które miałem sfotografować, a następnie oddał je stajennemu.

- Dziękuję panu - powiedział. - Czy nietrudno panu oporządzać swoje konie, a na dodatek jeszcze Harriesa?

- Ja zwyczajny - roześmiał się stajenny. - Dawniej, jak Harriesa jeszcze nie było, sam robiłem całą robotę.

- Teraz dokąd? - spojrzał na nas Murray swym wyblakłym spojrzeniem.

- Chcielibyśmy jeszcze zrobić zdjęcie toru. Wie pan - w tym miejscu, gdzie Anderson spadł z konia. Umieścimy je w gazecie właśnie z takim napisem: tu Anderson zleciał z Sulfura. Dobrze będzie, co? - wciąż jeszcze próbował Holmes go rozruszać.

- Idziemy - nie zareagował Murray i na tę próbę.

- O nie, nie - żywo zaprzeczył Holmes. - Stanowczo zbyt dużo pana fatygujemy. Nie mam po prostu sumienia ciągnąć pana ze sobą aż na tor. Trafimy sami z panem Millbank. I tak pan był dla nas niezwykle uprzejmy.

Ja osobiście przyjąłbym ostatnie słowa Holmesa za kpinę, ale nie mam pojęcia, jak podziałały one na Murraya. W każdym razie nie dał nic poznać po sobie.

- Jak panowie chcą - rzekł.

- Tak, tak - pójdziemy sami. Do widzenia panu i jeszcze raz serdeczne dzięki.

- Ciekawy typ - powiedziałem do Sherlocka - gdyśmy się znaleźli sami na drodze do toru wyścigowego. - Jak sądzisz, czy on naprawdę jest taki milczący, czy też bał się wygadać?

- Wcale nie wykluczone, że jest w to wszystko zamieszany, ale póki nie mam żadnych dowodów...

- Czy dokładnie obejrzałeś uździenicę? - zmienił temat.

- Jak najdokładniej.

- A popręg?

- Też.

- Więc powiedz mi, mój drogi, co cię najbardziej w nich zdziwiło?

- Zapewne to samo co i ciebie. Kółko łączące rzemień z wędzidłem jest przecież znacznie słabsze od samego wędzidła. Rozumiem, że może pęknąć, a wtedy wędzidło wypada z końskiego pyska. Ale jeśli kółka pozostały, to w jaki sposób zniknęlo wędzidło? Albo
je ktoś umyślnie usunął, albo je przedtem przepiłowano. Innego wytłumaczenia nie widzę.

- Hm - a co powiesz o popręgu Baby?

- Właśnie, dlaczego oni pisali o pęknięciu popręgu, kiedy było zupełnie inaczej.

- Słusznie. No i co jeszcze?

- Chyba nic więcej. Przynajmniej nic mi na myśl nie przychodzi.

- Powiedz mi, mój drogi - spojrzał na mnie Sherlock uważnie - jak sądzisz, czy wędzidło sprawia koniowi przyjemność?

- Raczej nie. Koń zwykle je gryzie i rad by go się pozbyć.

- A jeśli je zgubi, to czy powinno go to denerwować, czy też, odwrotnie, sprawić mu przyjemność?

- Gdybym był koniem, to raczej wybrałbym to drugie - zażartowałem.

- A widzisz. Dlaczego więc po utracie wędzidła Sulfur się denerwował? Stawał dęba, kręcił się w kółko, wierzgał?

- Wiesz - zawołałem - to mi też wpadło sia myśl, kiedy go oglądałem. Taki spokojny koń!

- No, jesteśmy na miejscu - zatrzymał się Holmes. – Jeśli się nie mylę, Anderson spadł z konia gdzieś w tej okolicy. Widać wyraźne ślady na ziemi.

- Będziemy fotografować? - zapytałem.

- A po co? - roześmiał się Holmes. - Robiłem to dla zamydlenia oczu. Teraz mamy coś ważniejszego, będziemy szukać wędzidła. Na szczęście nie ma tu nikogo i nikt nam nie będzie przeszkadzał.

- Oczywiście - potwierdziłem. - Przecież od tego należało zacząć.

Rozeszliśmy się w dwie przeciwne strony. Później mieliśmy zmienić kierunek, aby się w ten sposób wzajemnie kontrolować. Od kilku dni nie było deszczu, tor był zupełnie suchy i czyste, nie pokryte błotem wędzidło powinno było zaświecić na jasnym piasku. Mimo jednak, że szukałem go usilnie, nic nie dojrzałem ani na samym miejscu wypadku, ani w najbliższej jego odległości. Nie było go również w miejscach poprzednio już przeszukanych przez Holmesa.

Zatrzymałem się zniechęcony i poczekałem, aż Sherlock zakoń­czy poszukiwania.

- Na nic - powiedziałem. - Zniknęło jak kamfora.

- Ach, Watsonie, Watsonie - pokiwał Holmes głową - dlaczego koniecznie chcesz znaleźć coś, czego tu nie ma?

- Jak to: nie ma? Przypuszczasz, że już je ktoś zabrał?

- Jak można zabrać coś, czego tu nigdy nie było? - roześmiał się Sherlock.

- Wiesz to na pewno? Więc po co każesz mi szukać? - rozgniewałem się.

- Nie złość się, mój drogi - wciąż śmiał się Holmes – to tylko różnica w metodzie. Tyś szukał wędzidła i nie dostrzegałeś nic więcej. Ja też go szukałem, ale miałem oczy otwarte. Dlatego
właśnie znalazłem coś, co ty minąłeś obojętnie. Masz, przyjrzyj się.

Podał mi kawałek jakiejś pomiętej blaszki oraz kartkę z notesu, na której było kilka bryłek jakiegoś metalu.

- Co to takiego? - zawołałem. - To wszystko znalazłeś na torze? Razem z ta kartką papieru?

- Papier jest mój. Ale, proszę cię, weź do ręki jedną z tych bryłek.

Usłuchałem go i prawie natychmiast krzyknąłem ze zdumienia. Poczułem, że metal topi mi się w ręku.

- Co to ma znaczyć? - zawołałem. - Co to jest?

- To - śmiał się Holmes - ależ to jest właśnie wędzidło Sulfura!

Musiałem mieć niezwykle głupią minę, bo Sherlock wreszcie zli­tował się nade mną i wytłumaczył, o co chodziło. Niektóre metałe tworzą ze sobą stopy wyjątkowo łatwotopliwe. Ten, który miałem w ręku, widocznie topił się już poniżej temperatury ludzkiego lub zwierzęcego ciała. Ktoś wykorzystał tę jego własność, napełnił nim cienką rurkę wykonaną w kształcie wędzidła i umieścił je w uździenicy zamiast normalnego, stalowego. Pod wpływem ciepła pa­nującego w pysku konia stop w rurce stał się płynny. Moguł wtedy z łatwością przegryzł cieniutką blaszkę rurki, a stop zaczął mu kapać do pyska.

- Rozumiesz więc - kończył Holmes - że nie mogło mu to sprawiać zbytniego zadowolenia i dlatego stanął dęba i nie chciał iść dalej. Później, kiedy wypluł zarówno stop, jak i blaszaną rurkę, uspokoił się nieco, ale bieg był stracony.

- To niesłychane! - zawołałem. - Jakeś ty do tego doszedł?

- Jak zwykle - drogą dedukcji. Zacząłem właśnie od tego, że Sulfur się przestraszył, powiązałem to ze stratą wędzidła i już miałem pewne podejrzenia. W stajni, oglądając uździenicę i siodło, uzyskałem dalsze atuty.

- Masz na myśli owe kółka, które pozostały?

- Owszem, ale również jeszcze i co innego. Nie raczyłeś zauważyć, że klamra u popręgu Baby wykonana była nie, jak zwykle, z pełnego pręta, lecz z pustej, cienkiej rurki.

- A więc i popręg Baby spreparowano w podobny sposób?

- Oczywiście, przecież obydwa te konie obsługiwał jeden i ten sam stajenny.

- Gratuluję ci, Watsonie. Pozostaje tylko odszukać tego Harriesa.

- Jesteś pewien, że to on? A inni nie mieli dostępu do Sulfura i Baby? A ten drugi stajenny, a Murray, a inni?

- Istotnie, ale lista przestępców jest tak ograniczona, że nie­ trudno będzie wyłowić winowajcę.

- Niestety, mój drogi - znów pokiwał Sherlock głową - zadowalasz się pionami, a zapominasz o królu. Poznałeś zagadkę Moguła i Baby, a zapominasz o tym, że Sulfur też przegrał.

- Jak to, więc podejrzewasz również Andersena?

- Tak, Watsonie. Sedno zagadki mieści się nie tutaj, na torze, lecz na Lauderdale 18. Wracaj do domu i poczekaj na mnie. Zarządzę, by miano na oku Harriesa i innych podejrzanych, później zaś wrócę na Bakerstreet. Wówczas pomyślimy, co czynić dalej.

Nie musiałem długo czekać na Holmesa, przyszedł jakieś pół godziny po mnie i bardzo się spieszył. Znów musieliśmy się prze­bierać, tym razem za pracowników gazowni miejskiej. Holmes wy­ciągnął również ze swego laboratorium jakąś szafkę z szklanymi przyrządami i wręczając mi ją powiedział:

- To aparat do badania gazów. Będziesz moim pomocnikiem. Była godzina trzecia, kiedy przyjechaliśmy na ulicę Lauderdale.

Pod adresem podanym przez Murraya stał niewielki piętrowy domek, w którym Andersen odnajmował jeden pokój. Zastaliśmy go w domu, leżał na kanapie i sprawiał wrażenie cierpiącego.

- Co panowie sobie życzą? — rzekł nie wstając z kanapy.

- Jesteśmy z gazowni. Przyszliśmy sprawdzić, czy w pańskim pokoju gaz jest w porządku.

- Ależ ja wcale nie mam gazu u siebie! - zawołał dżokej. - To chyba pomyłka!

- Nic nie szkodzi - nie tracił Holmes pewności siebie. - Przez pańskie ściany przechodzą rury gazowe i wcale nie wykluczone, że są nieszczelne. Bądź łaskaw, John, postaw aparat tu na stoliku.

Usłuchałem rozkazu. Holmes kilka razy nacisnął gruszkę gu­mową, pompując w ten sposób powietrze do niewielkiej flaszeczki z jakimś płynem. Zauważyłem, że w miarę jak przedostawały się przez niego banieczki powietrza, płyn powoli ciemniał, aż nabrał wyraźnie szarego koloru.

- A co, nie mówiłem, Johnie? - zawołał Holmes z radością. - Tu trzeba było szukać!

- Panie Anderson - zwrócił się do dżokeja - jest panu duszno, boli pana głowa, czuje pan ucisk w czaszce, mdli pana, szumi w uszach, ćmi w oczach, miewa pan zawroty głowy. Czy tak?

Anderson patrzał na niego zupełnie oniemiały.

- Do diabła! - krzyknął wreszcie. - Śpiewa pan jak z nut. Ale skąd pan o tym wie?

- Mówi mi o tym aparat. Widział pan, jak ten płyn ściemniał? To dowód, że w tym pokoju jest gaz i właśnie z tego powodu czuje się pan tak marnie.

- Ale tu przecież nic nie czuć! - bronił się dżokej.

- Później to panu wytłumaczę, tymczasem musimy zbadać inne pokoje. Kto mieszka w pańskim sąsiedztwie?

- Z prawej gospodyni, z lewej zaś jakiś nowy lokator, niejaki Bills.

- Idziemy do tego Billsa, Johnie.

- Nie ma go w domu - wtrącił Anderson. - Wyszedł godzinę temu.

- To trudno - otworzy nam gospodyni. - Chodź pan z nami, panie Anderson, będzie pan za świadka.

Dżokej niechętnie zamruczał pod nosem, ale w końcu wstał z kanapy, wsadził nogi w pantofle i wyszedł z nimi na korytarz. Holmes zapukał do pokoju gospodyni.

- Jesteśmy z gazowni, proszę pani. Proszę nam otworzyć pokój pana Billsa.

- A czego tam szukacie, on nie ma gazu, kuchenka jest na korytarzu.

- Niech pani otworzy, pani Maugham - dopomógł nam Anderson. - Niech sobie pani wyobrazi, że u mnie w pokoju ulatnia się gaz. Ze ściany.

- Zawracanie głowy - gderała gospodyni, mimo to jednak poszukała klucza i otworzyła drzwi do pokoju swego lokatora.

Holmes wszedł pierwszy i przede wszystkim spojrzał na ścianę graniczącą z pokojem Andersena.

- Czy ta szafka zawsze stała w tym miejscu? - zwrócił się do pani Maugham.

- Nie, pan Bills przestawił sobie meble. Ale co to pana właściwie obchodzi? - spojrzała na niego podejrzliwie.

- Odsuń, Johnie, tę szafkę! - nakazał Holmes nie zwracając uwagi na jej słowa.

Odsunąłem mebel. Na samym dole ściany, o kilkanaście centy­metrów od podłogi, widniał wyraźny, spory otwór.

- Co to jest? - zawołała pani Maugham. - Tego tu nie było.

- Pewno, że nie było - roześmiał się Sherlock. - To robota tego paninego Billsa. Otwór przechodzi na wylot do pokoju pana Andersona.

- U mnie nie ma żadnego otworu w ścianie - zaprzeczył dżokej.

- A skąd pan może o tym wiedzieć? Przecież z tamtej strony stoi u pana kanapa.

- Prawda - zawstydził się Anderson. - Nie rozumiem - patrzał kolejno na nas i panią Maugham - co on chciał u mnie podsłuchiwać?

- A to świnia - zawołała gospodyni. - Od jutra mu wymó­wię. Ale skąd panu przyszło do głowy odsuwać tę szafkę? Holmes pominął to pytanie i odpowiedział na nie innym:

- Proszę mi powiedzieć - ten Bills to starszy pan, łysy, na czaszce ma dwa guzy, mówi trochę obcym akcentem, prawda?

- Pan go zna? - zawołała gospodyni. - On mówi, że nie jest tutejszy.

- Znów Braunheld! - zawołałem.

- A cóżeś myślał - spokojnie odrzekł Sherlock. - Któż inny wpadłby na pomysł z łatwotopliwym stopem i z truciem przez ścianę dżokeja, który miał dosiadać Sulfura?

- Co wy gadacie? - krzyknął Anderson. - O jakim truciu mowa?

- Całkiem po prostu - nie tracił spokoju Holmes, - Ten pański sąsiad, który nazwał się Bills, a w rzeczywistości zwie się zupełnie inaczej, chciał pana zatruć. No, otruć to może nie, ale tak odurzyć, żeby pan nie mógł prowadzić konia. To fakt. No i udało mu się. Jeszcze teraz w pańskim pokoju jest sporo gazu. Musi pan natychmiast dobrze go wywietrzyć.

- Ale dlaczego ja nic nie czułem?

- Bo on pana nie zatruwał gazem świetlnym, tylko tlenkiem węgla. Czadem - dodał Holmes, by mu to lepiej wyjaśnić.

- Co za łotr - ścisnął dżokej pięści. - Zatłukę go jak psa.

- Coś podobnego - złożyła gospodyni dłonie - w moim domu!

- Ale panowie to chyba wcale nie jesteście z gazowni - domyśliła się nareszcie. - Na pewno z policji.

Holmes bardzo nie lubił, gdy go zaliczano do policji, ale tym razem musiał to przełknąć.

- Aha - kiwnął głową - zgadła pani. Proszę mi powiedzieć, kiedy ten pani gagatek wróci do domu?

- Nie wiem, nie mówił. Ale czy panowie koniecznie musicie go aresztować tu u mnie? Nie można by na ulicy? Taki skandal w porządnym domu, panowie!

- Zobaczymy. Zajrzyjmy tymczasem do jego szuflad.

Biurko nie było zamknięte, ale, niestety, szuflada okazała się pusta. Holmes podskoczył do szafy - była wyprzątnięta.

- Znów nam umknął! - zawołałem.

Spojrzałem na panią Maugham. Mimo że starała się to ukryć, była wyraźnie zadowolona z tego obrotu sprawy. Ominął ją skandal, którego się najbardziej bała. Byłem tak wściekły na babę, że był­bym ją rozszarpał. Nie mogłem sobie odmówić tej satysfakcji, żeby jej trochę nie postraszyć.

- A pani nic o tym wszystkim nie wiedziała? - spytałem surowo.

Kobiecina aż zbladła z przerażenia.

- Ja? O Boże! Ja bym miała wiedzieć o czymś takim, o jakimś truciu? O Boże! - załamała ręce.

- Zaraz - poderwała się. - Byłabym na śmierć zapomniała. Ten Bills zostawił u nas jakąś kopertę. Powiedział, że przyjdą po nią jacyś dwaj pano­wie.

Pobiegła do swego pokoju i przyniosła zwykłą, niebie­ską kopertę, zamkniętą, ale nie zaopatrzoną żadnym adresem, Sherlock rozerwał ją z niecierpliwością, wyjął z niej banknot pięciofuntowy i roześmiał się na głos.

- Masz - powiedział wręczając mi pięciofuntówkę. - To dla ciebie. - A widząc, że nic nie rozu­miem, dodał: - Zwrot two­jej wczorajszej przegranej.

- Co za bezczelność - wybuchnąłem. - To prze­ chodzi wszelkie granice!

- Pani Maugham - urwał się nagle śmiech Sherlocka - czy przychodziła tu do Billsa taka postawna blondynka z niebieskimi oczami i zadartym nosem?

- Owszem, kilka razy. Była nawet dzisiaj, tuż przed wyjściem pana Billsa.

- O, do diabła! - zawołał Holmes i nim zdołałem zapytać, o co chodzi, już był na korytarzu przy telefonie. Nie dosłyszałem, z kim i co mówił, ale gdy wrócił, był niezwykle przybity.

- Za późno. Uciekła razem z nimi - rzekł ponuro.

- Kto taki?

- Panna Richards, sekretarka Wilcoxa. Była ich wspólniczką. To ona wprowadziła Harriesa, czyli Higginsa do stajni. Zawiadamiała ich o wszystkim, co się dzieje na wyścigach. Podsłuchała naszą rozmowę u Wilcoxa i wczas zawiadomiła Braunhelda.

- Znów nam zwiał - zauważyłem smętnie. - I co gorsza, obłowił się wspaniale.

Dziwna rzecz. Holmes mógł być nie wiadomo jak przybity, ale nigdy nie trwało to długo. Zawsze otrząsał się z przygnębienia, jak pies z wody po kąpieli, i powracał do swego zwykłego stanu. Tak było i tym razem. Ujrzawszy moją strapioną minę, Sherlock rozchmurzył się, uśmiechnął i powiedział:

- Nie martw się, mój drogi. Kto chce wygrywać, musi znosić i porażki, a co ma wisieć, nie utonie. Braunheld nie utonął, więc zapewniam cię, prędzej czy później będzie wisiał.


DZIEWIĄTY DZIEŃ


Wśród licznych przygód Sherlocka Holmesa nie brakło i takich, gdzie w grę wchodziły interesy państwa, chronione tajemnicą urzę­dową. O wielu z nich szeroka publiczność zapewne nigdy się nie dowie. Jednak sprawa bomby zegarowej, o której mam zamiar opowiedzieć, nie stanowi już tajemnicy państwowej, bo od ostatniej wojny0 upłynęło sporo lat. Zresztą niektóre szczegóły tej słynnej sprawy zostały swego czasu podane przez prasę codzienną i głów­nie będzie mi chodziło o to, aby wyjaśnić rolę, jaką w tym wszyst­kim odegrał Sherlock Holmes.

Muszę również podkreślić, że w wyświetleniu zagadki bomby ze­garowej mój udział osobisty był dość ograniczony. W swej opo­wieści będę się przeważnie opierał na tym, co opowiadał mój przy­jaciel, i jeśli nie będę dość dokładny, czytelnik zechce mi to z góry wybaczyć.

A teraz do rzeczy. Dnia siódmego maja roku 1901, a więc w trze­cim roku wojny, w godzinach popołudniowych doręczono Sherlockowi zalakowaną niebieską kopertę. Nie było na niej ani adresu nadawcy, ani też nadruku instytucji czy firmy, jedynie ręcznym pismem wypisano słowa: “Mister Sherlock Holmes - do rąk własnych”.

Zgodnie ze swym starym zwyczajem Sherlock dokładnie obejrzał kopertę i pieczęcie, co mu już nieraz dawało cenne wskazówki. Tym razem jednak nie znalazł w nich nic szczególnego, gdyż dość niedbale otworzył list i wyjął z niego niewielki bilecik wizytowy. Ledwo jednak rzucił na niego okiem, gwizdnął przeciągle, a twarz jego niezwykle spoważniała.

- Co się stało? - zawołałem zdziwiony tą nagłą zmianą.

Zamiast odpowiedzi Sherlock wyciągnął do mnie rękę z wizy­tówką. Można sobie wyobrazić moją minę, kiedy odczytałem imię, nazwisko i tytuł jej właściciela: Antoni R. Collins, admirał. Nale­żało ono do dowódcy naszej floty.

Treść liściku była niezwykle lakoniczna: “Proszę zgłosić się do admiralicji w niezmiernie ważnej i pilnej sprawie”. Słowo “pilnej” podkreślone było dwa razy czerwonym ołówkiem.

- Jeśli pisze do ciebie sam Collins - powiedziałem - to na­prawdę musiało zajść coś bardzo poważnego. Ciekaw jestem, czy to jego osobista sprawa, czy też coś urzędowego?

- Hm - mruknął Holmes. - W sprawie ściśle urzędowej do­ stałbym list oficjalny, a w prywatnej Collins nie wzywałby mnie do admiralicji. Jeśli zatem pisze prywatnie w sprawie urzędowej, obawiam się, mój drogi, że czeka mnie niełatwa praca. Diabelnie
nie lubię mieszać się w sprawy państwowe, ale trudno.

Nazajutrz rano, tuż po śniadaniu, Sherlock pojechał do admira­licji. Zdziwiło mnie, że przebrał się przedtem za zamożnego kupca czy przemysłowca prowincjonalnego. Szpakowata broda i odpo­wiednie do niej bokobrody postarzyły go o kilkanaście lat. W jaki jednak sposób zdołał równocześnie przytyć na twarzy, na zawsze pozostanie jego tajemnicą.

Koło godziny jedenastej Holmes wrócił do domu i ponownie się przebrał - tym razem za oficera marynarki. Domyśliłem się, że ma to jakiś związek z jego wizytą w admiralicji, ale o nic nie pytałem, tym bardziej że bardzo się spieszył.

Zobaczyłem go dopiero późnym wieczorem, był bardzo zmę­czony i zaraz poszedł do łóżka. Miałem wrażenie, że odbył jakaś podróż poza miasto.

O tym, co zaszło tego dnia, dowiedziałem się dopiero nazajutrz przy śniadaniu. Holmes opowiedział mi, że zameldował się w ad­miralicji jako Harry Webster, fabrykant sukna z Mancłiesteru, i oświadczył dyżurnemu oficerowi, że stawia się na wezwanie lorda Collinsa. Oczywiście, że admirał nie znał żadnego Webstera, więc Sherlock dostał się przed jego oblicze nie bez pewnego trudu. Naj­śmieszniejsza sytuacja wynikła dopiero, kiedy zjawił się w jego gabinecie.

- Stawiam się na pańskie wezwanie, ekscelencjo - rzekł kłaniając się Collinsowi.

- Na wezwanie, mister Webster? - spojrzał na niego ze zdzi­wieniem Collins. - To chyba jakaś pomyłka.

Holmes uśmiechnął się lekko.

- A jednak zaszczycił mnie pan wczoraj swym bilecikiem. Słowo “pilne” było tam dwa razy podkreślone czerwonym ołówkiem.

- Ach, mister Holmes! - Zerwał się admirał z krzesła i podbiegł do Sherlocka z wyciągniętymi rękami. - Witam pana, niech pan siada. Nigdy bym pana nie poznał w tym przebraniu.

- Wasza lordowska mość uznała za stosowne zachować daleko idącą ostrożność przy wzywaniu mnie tutaj. Uważałem, że i mnie to obowiązuje.

- Doskonale, panie Holmes, doskonale. Całkowicie to pochwalam. Mam wrażenie, że im ostrożniej będziemy postępowali, tym lepiej dla nas. A więc z kim mam do czynienia, jeśli łaska? - roześmiał się.

- Harry Webster, fabrykant sukna z Manchester, dostawca sukna dla marynarki.

- Bardzo mi miło, mister Webster. Proszę spocząć. Papierosa, cygaro? Ach, na śmierć zapomniałem, przecież pan pali tylko fajkę! A może pan Webster ma inne zwyczaje niż niejaki mister H.?

- Zapewniam pana, ekscelencjo, że w razie potrzeby mogę nie tylko palić tytoń w dowolnej postaci, ale nawet go żuć.

- To się panu może przydać - nadal śmiał się admirał - ale do rzeczy - spoważniał. - Sprawa nie cierpi zwłoki.

Holmes przybrał wyczekująca pozę.

- Słucham - rzekł krótko.

To, czego się dowiedział, było rzeczywiście niezwykłe. W po­czątkach kwietnia, na miesiąc przed opisywanymi wypadkami, wy­ruszył z Portsmouth do Capetown transportowiec “Bizon”. Wiózł on kilkaset skrzyń szrapneli oraz innego rodzaju amunicji, prze­znaczonej dla naszej armii w Afryce. Wszystko szło normalnie i dziewiątego dnia swej podróży “Bizon” znajdował się na wyso­kości Przylądka Zielonego. I właśnie w tym dziewiątym dniu ro­zegrała się straszliwa tragedia. Gdzieś koło północy, kiedy większa część załogi spała w swych kajutach, rozległ się przeraźliwy huk, okręt rozpadł się na dwie części i dosłownie w kilka minut poszedł na dno z ludźmi i ładunkiem. Tylko cudem uratowało się dwóch marynarzy, których zabrał wracający do Anglii torpedowiec.

- Prasa o tym nie pisała, bo uważaliśmy za wskazane nie roz­głaszać tej wiadomości. Jak się wkrótce okazało, postąpiliśmy bardzo rozsądnie - dokończył Collins swego opowiadania.

- Czy zaszło coś nowego? - zaniepokoił się Holmes.

- W dwa tygodnie później - westchnął lord - tym samym szlakiem i również z ładunkiem amunicji zdążał do Capetown nasz drugi transportowiec “Yak”. I proszę sobie wyobrazić, mister Holmes, dziewiątego dnia podróży, dokładnie tak samo jak “Bizon”, wyleciał w powietrze. Pan milczy?

- Słucham uważnie, ekscelencjo. Chwilowo nic innego nie po­trafię uczynić.

- Ma pan rację, bo to jeszcze nie koniec. Od kilku dni nie mamy żadnych wiadomości o transportowcu “Bawół” wysłanym tuż za dwoma poprzednimi. Widziano go jeszcze w nocy z ósmego na dziewiąty dzień podróży, a później wszelki ślad po nim za­ginął. Jestem bardziej niż pewien, że spotkał go ten sam los co “Bizona” i “Yaka”. Przeklęty dziewiąty dzień!

- Tak, ten dziewiąty dzień jest zastanawiający. Przypadki, które powtarzają się regularnie, przestają być przypadkami.

- Podły sabotaż! - zawołał Collins. - Tu nie może być dwóch zdań! I nie trzeba być mędrcem, żeby odgadnąć, jak oni to robią - bomba zegarowa!

- Wybaczy pan, ekscelencjo - ostrożnie zaczął Holmes - ale wykrycie bomby zegarowej nie wydaje się zbyt trudne.

- Oczywiście - żywo odparł Collins - chyba pan nie przy­puszcza, że siedzieliśmy z założonymi rękami. Już przy ładowaniu “Yaka” podjęliśmy odpowiednie środki ostrożności, a po jego ka­tastrofie podwoiliśmy je i potroili. Wszystko, co tylko miało się dostać na “Bawoła”, podlegało ścisłej rewizji. Zastosowaliśmy tak czule aparaty podsłuchowe, że wykryłyby nawet najlżejszy szmer w skrzyni z amunicją. Wszystko na nic! A jednak nie ulega żadnej wątpliwości, że był tam mechanizm zegarowy. Przecież statek ten wyleciał w powietrze w tym samym czasie co dwa poprzednie, dziewiątego dnia podróży. Co pan na to, mister Holmes?

- Hm - mruknął Sherlock - to bardzo dziwna sprawa.

- A może - dodał po chwili - zbrodniarze używają mecha­nizmu chodzącego niezwykle cicho?

- Pomyśleliśmy i o tym - zatryumfował admirał. - Czy pan wie, cośmy zrobili obecnie przy ładowaniu “Lamy”? Otworzyliśmy skrzynie z amunicją i badali oddzielnie każdy szrapnel. Gdyby tam był choć cień zegara, musielibyśmy usłyszeć szmer.

- I nic nie znaleziono?

- Absolutnie nic, żadnego śladu. Musieliśmy z powrotem spakować skrzynie i załadowaliśmy je na “Lamę”. Statek odejdzie z nimi do Capetown.

Holmes zrobił ruch, jakby chciał coś powiedzieć, ale cofnął się w porę. Zaległo milczenie.

- Wiem, co pan chciał powiedzieć -rzekł Collins z gorzkim grymasem. - To wyrok śmierci na załogę “Lamy”. Ale cóż mamy robić? Czy mamy czekać, aż naszej armii w Afryce zabraknie
amunicji? Jeśli jest choćby jedna szansa na sto, że “Lama” dotrze do Capetown, nie wolno jej odrzucać.

- Rozumiem, ekscelencjo - rzekł Holmes cicho. - To bardzo trudna decyzja.

- O to właśnie idzie - zerwał się Collins z krzesła i zaczął chodzić po pokoju.

- Wybaczy mi pan zbytnią szczerość - zatrzymał się przed Holmesem. - Wielce pana cenię i szanuję, ale my marynarze niechętnie zapoznajemy cywilów z naszymi sprawami. Nie byłbym pana niepokoił, gdybym wiedział, że sami potrafimy sobie poradzić z tą przeklętą sprawą. Ale jesteśmy bezsilni. Jeśli pan nie znajdzie zbrodniarzy, którzy nam wysadzają w powietrze jeden okręt za drugim, to doprawdy nie wiem, co uczynimy.

- Dziękuję za wyróżnienie, ekscelencjo. Chcąc być niemniej szczery, musiałbym powiedzieć, że nie uwielbiani spraw tyczących wojska lub marynarki. Ale sprawa jest zbyt poważna, abyśmy zwracali uwagę na jakieś niechęci lub uprzedzenia. Proszę mi powiedzieć, kiedy ma odejść “Lama”?

- “Lama” wyrusza z Portsmouth jutro o piątej rano. Dowodzi nią kapitan Wiłliam Brooms.

- Czy można by odłożyć jej wyjazd chociaż na jeden dzień?

- Ma pan już jakieś podejrzenia?

- Chwilowo nie mam żadnych, ale potrzeba mi trochę czasu do namysłu. Właśnie dlatego proszę o ten dzień zwłoki.

Collins skinął głową na znak zgody i sięgnął po słuchawkę, aby wydać odpowiednie rozkazy, ale Holmes wstrzymał go nieznacznym ruchem ręki.

- Jeśli można - powiedział - poprosiłbym o rozkaz odręczny i ściśle tajny.

- Pan podejrzewa kogoś z mego najbliższego otoczenia? - zdziwił się admirał.

- Z wyjątkiem dwóch osób muszę podejrzewać absolutnie wszystkich.

- A kim są ci dwaj wybrańcy?

- Pan, admirale - skłonił się Holmes - i ja.

- Dobrze, że przynajmniej ja jestem wolny od podejrzeń - roześmiał się Collins. - Lecz co z kurierem, który doręczy rozkaz Broomsowi? Czy temu pan też nie zaufa?

- Sam zawiozę ten rozkaz - krótko odrzekł Holmes.

- Niech i tak będzie. Dla pana gotów jestem nawet złamać re­gulamin marynarki. Mam nadzieję, że będzie pan tak samo do­skonałym oficerem, jak jest pan fabrykantem sukna, panie Webster.

Po otrzymaniu żądanego pisma, Holmes, jak już wiemy, wrócił do domu i przebrał się za oficera marynarki. Następnie zaś, nie tracąc ani chwili, pojechał do Portsmouth, odszukał w porcie wo­jennym “Lamę” i doręczył jej kapitanowi zalakowaną kopertę z roz­kazem admirała. Stary wilk morski zdziwił się nieco widokiem nie znanego sobie oficera, ale przyzwyczajony do wojskowej dyscypliny o nic nie pytał. Przeczytał rozkaz, przyjął go do wiadomości i na tym sprawa się zakończyła. Holmes wrócił wieczorem pocią­giem do Londynu.

- I co dalej? - zapytałem, gdy skończył swe relacje z poprzedniego dnia.

- Chwilowo nic.

- Masz już jakieś podejrzenia?

- Nie. .

- Wybierasz się do admiralicji?

- Tak.

Z lakonicznych odpowiedzi Sherlocka wywnioskowałem, że al­bo naprawdę jeszcze nic nie wie, albo też pragnie coś przede mną ukryć. Tuż po śniadaniu udał się do admiralicji przebrany za fabrykanta i podobnie jak poprzedniego dnia przedzierzgnął się później w oficera marynarki. Zrozumiałem, że jedzie do Portsmouth, ale czego tam szukał, na to nie mogłem znaleźć żadnej odpowiedzi.

Holmes wrócił dopiero po północy, a nazajutrz rano wyszedł bardzo wcześnie, jeszcze przed śniadaniem. Znów nie wiedziałem, co robił i gdzie był. Domyślałem się jedynie, że jest zajęty sprawą tajemniczej bomby zegarowej.

Przez kilka dni prawie go nie widywałem, aż któregoś ranka wszedł do mego pokoju, aby się pożegnać. Był w uniformie oficera marynarki, tym samym, który nosił, gdy jeździł do Portsmouth.

- Wyjeżdżam na kilka dni, Watsonie - powiedział. - Gdyby zaszło coś niezwykłego, znajdziesz mnie w Londonderry, w hotelu “Gwiazda Morza”. Zapytaj o kapitana Straw, Jonatana Straw. Bywaj, stary.

Wyszedł, a ja jak zwykle zacząłem sobie łamać głowę nad jego tajemniczym postępowaniem. Czego on szukał w Londonderry, na tym północnym krańcu Irlandii, gdzie diabeł mówi dobranoc? Czyżby i tam sięgały ręce zbrodniarzy, którzy niszczyli nasze statki?

Oczywiście, że nie znalazłem odpowiedzi na te pytania, nato­miast, jak to się często zdarza, przyszła ona ze strony najmniej oczekiwanej.

Rankiem 26 maja, w dziesięć dni po wyjeździe Holmesa, zasiadłem swym zwykłym zwyczajem do czytania gazet. Ledwo jednak na nie spojrzałem, przeraziły mnie olbrzymie nagłówki na pierw­szych stronicach. Tytuły w “Timesie”, “Daily Mirror” i “Daily Tele-graphie” brzmiały prawie jednakowo: “Wielka katastrofa w Londonderry”, “Wybuch amunicji w Londonderry”, “Składy amunicji w ogniu”.

Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia zacząłem przeglądać telegra­ficzne doniesienia z miejsca wypadku. Wynikało z nich, że poprzed­niej nocy na jednym ż przedmieść Londonderry, w pobliżu portu wybuchł pożar. Wyleciał w powietrze magazyn z amunicją, która tam została złożona zaledwie na tydzień przed wypadkiem. Tylko dzięki szczęśliwej okoliczności, że magazyn znajdował się na odlud­nym terenie, należy zawdzięczać, że obyło się bez ofiar w ludziach, a eksplozja nie spowodowała większych szkód w okolicy. Gazety natychmiast wysłały do Londonderry swoich reporterów i obiecy­wały dalsze szczegóły w następnym numerze.

Rzecz prosta, że przede wszystkim pomyślałem o Holmesie. Byłem pewien, że tajemnicza eksplozja w Londonderry miała jakiś związek z jego pobytem w tym mieście. Prawdopodobnie wpadł na jakiś ślad, ale nie zdołał zapobiec zbrodni. Nie ulegało bowiem wątpliwości, że magazyn w Londonderry wysadziły te same ręce, które zatopiły “Yaka”, “Bawołu”, i “Bizona”.

A co z »Lamą«" - przypomniałem sobie nagle i przeszedł mnie zimny dreszcz.

Od chwili gdy wyruszyła z Portsmouth, upłynęło już więcej niż dziewięć dni. Jeśli Holmes nie zdołał zapobiec eksplozji w Lon­donderry, to na pewno i “Lama” już uległa zagładzie.

Pogrążyłem się w niewesołych myślach, wreszcie jednak sięgną­łem po gazety. Przy tej sposobności zerknąłem mimo woli w stro­nę kominka i natychmiast zerwałem się z krzesła - w fotelu sie­dział Sherlock i przyglądał mi się z uśmiechem.

- Sherlock, to ty? - zdołałem wreszcie wydobyć z siebie jakieś słowo.

- Co za nielogiczne pytanie - uśmiechał się dalej Holmes. - Jasne, że to nie ja. To mój duch.

- Skąd się tu wziąłeś, którędyś wszedł?

- Zwyczajnie, przez drzwi. Wszedłem cicho, aby ci nie przeszkadzać w rozmyślaniach. No i cóżeś wymyślił, kto wysadził tę amunicję?

- A co z “Lamą”? - zapytałem ni w pięć, ni w dziewięć.

- A więc i o tym myślałeś siedząc nad gazetą? Powinienem był to przewidzieć. Ano cóż, prawdopodobnie kapitan Brooms układa pasjanse albo czyta stare roczniki “Puncha”. A oficerowie? Nie wiem, co robią - może nudzą się jak mopsy, a może grają w preferansa.

- Żyją? - wykrzyknąłem. - Rozwiązałeś zagadkę bomby zegarowej ?

- Ach, Watsonie, Watsonie - westchnął Holmes z udanym zmartwieniem. - Nic się nie zmieniłeś przez czas mojej nie­obecności.

Wiedziałem, że po takim wstępie na pewno nastąpi jakaś nie­zbyt miła dla mnie uwaga, ale nic mnie to nie obchodziło. Chcia­łem jak najprędzej dowiedzieć się, co Holmes robił w Londonderry i co się stało z “Lamą”. Jednak Holmes nie kwapił się z wyjaśnie­niami.

- Gdzie twoja logika? - skrzywił się. - Dlaczego z faktu, że Brooms i jego załoga dotychczas żyją, ma zaraz wynikać, że udało mi się rozwiązać zagadkę bomby zegarowej? Czy nie ma tu innych możliwości? Może Collins rozmyślił się w ostatniej chwili i nie wysłał “Lamy” w jej niebezpieczną podróż? A może akurat nie było na niej bomby zegarowej? A rnoże była, lecz nie eksplo­dowała?

- Nie pomyślałem o tym - przyznałem się ze skruchą.

- Nie pomyślałem, nie pomyślałem - zburczał mnie Holmes tonem znacznie już łagodniejszym.

Nie przejmowałem się tym. Wiedziałem z doświadczenia, że po wyładowaniu swego niezadowolenia staje się skłonniejszy do wy­jaśnień. Nie omyliłem się.

- Czy pamiętasz, co zdarzyło się dziewiątego maja? - zaczął Sherlock.

- Tak jest. Tego dnia rano przebrałeś się za Webstera, a później za oficera marynarki. Nie było cię cały dzień, wróciłeś dopiero późno w nocy.

- Zgadza się - skinął Holmes. - Rano pojechałem po raz drugi do Collinsa, a po południu znów byłem w Portsmouth z rozkazem dla kapitana Broomsa. Jednak tym razem wyjazd “Lamy” nie został odwołany. Następnego ranka o godzinie piątej wyruszyła ona w swój rejs do Capetown.

- Z tym samym ładunkiem amunicji!

- Oczywiście - pyknął Sherlock z fajeczki, którą zdążył zapalić w czasie naszej rozmowy. - A jeśli jesteś ciekaw, co wynikło z rozkazu, który doręczyłem kapitanowi “Lamy”, mogę ci to powiedzieć.

Trzeciego dnia podróży, na pełnym morzu “Lama” przemalowała swe godło na “Dromader”. Następnie już po zmianie nazwy zmie­niła swój kurs i zamiast do Capetown, udała się wzdłuż zachodnich brzegów Irlandii do Londonderry.

- Do Londonderry! - wyrwał mi się mimo woli okrzyk.

- Jeśli będziesz mi przerywał, nie skończę opowiadania - spojrzał na mnie Holmes surowo.

- Przepraszam.

- W Londonderry - podjął Sherlock - oczekiwał na “Dromadera” delegat admiralicji. Miał on dla tego transportowca tajne rozkazy, które zostały wykonane, i statek spiesznie opuścił port. Znalazłszy się na pełnym morzu, znów powrócił do swej pierwotnej nazwy “Lama”' i ruszył w podróż do Capetown.

To by było wszystko. Aha, zapomniałem dodać, że cała ta operacja osłonięta była wielką tajemnicą i że nikomu z załogi, aż do osiągnięcia Capetown, nie wolno komunikować się nawet z najbliższą rodziną.

- Wyobrażam sobie minę Broomsa, kiedy otrzymał ten rozkaz - roześmiałem się. - Ale na Boga, Holmesie, co to wszystko miało znaczyć? W jaki sposób skłoniłeś Collinsa, aby podpisał coś takiego?

- Nie miał biedak żadnej rady. Jest tak przygnębiony i skołatany, że robi wszystko, czego zażądam, nawet nie pytając, po co to potrzebne. A po co to wszystko zostało zrobione? Czy naprawdę się tego nie domyślasz?

- Nie. Przypuszczam jedynie, że owym delegatem admiralicji, który oczekiwał na “Dromadera” w Londonderry, byłeś ty sam.

- Przecież to takie proste - pokiwał Holmes głową. - Gdy tylko “Dromader” przybył do Londonderry, natychmiast wyładowaliśmy z niego amunicję i załadowaliśmy inna ze składów znajdujących się w tym porcie. “Dromader” odpłynął z nią do Capetown. Natomiast amunicję przywiezioną przez niego z Portsmouth złożono w starym magazynie, leżącym na uboczu. Wyleciała w powietrze w kilka dni później bez większej szkody.

Prawdę powiedziawszy byłem nieco rozczarowany tym wyjaś­nieniem. Na taki pomysł mógł wpaść pierwszy lepszy detektyw, wcale nie potrzeba było do tego geniuszu Sherlocka Holmesa. “Lama” została ocalona, to była niewątpliwie wielka zasługa, ale gdzie rozwiązanie zagadki? Czyżby zbrodniarze, którzy nisz­czyli naszą flotę, mieli pozostać bezkarni?

Holmes przyglądał mi się uważnie.

- No i co - rzekł z przekąsem. - Brooms i jego załoga żyją, a tajemnica bomby zegarowej nieodgadnięta. Widzisz, że nie miałeś racji!

- To chyba nie jest najważniejsze w tym wszystkim - odciąłem się.

- Nie, na pewno nie. Myślę, że będziesz mi potrzebny w najbliższych dniach - zakończył niespodzianie.

Znów przeszło kilka dni, podczas których mało się widywaliśmy. Sherlock był czymś bardzo zajęty, a ja cierpliwie czekałem na dalszy rozwój wypadków. Wreszcie któregoś dnia podczas śnia­dania Sherlock zapytał:

- Słuchaj, Watsonie. Czy będziesz miał jutro trochę czasu?

- Ależ, oczywiście - ucieszyłem się.

- To doskonale. Złożymy wizytę pewnej firmie na Hackney Road. To tacy rzeczoznawcy chemiczni. Ja wystąpię jako Webster, a ty będziesz moim urzędnikiem. Dobierz sobie odpowiednie przebranie.

- Coś groźnego?

- Raczej nie. Aha, jeszcze jedno. Jeśli się nie mylę, jesteś na dobrej stopie z Bogdenem, z tym fabrykantem sukna, który nam już raz dopomógł w sprawie czerwonego pudru. Przejdź się do niego i zapytaj, czy nie moglibyśmy się na niego powołać. Zapewnij, że nie będzie miał z tego powodu żadnych przykrości.

Następnego dnia udaliśmy się na Hackney Road. Przed domem nr 38 wisiała niewielka tabliczka: “Blau et Co. Analizy i porady techniczne, drugie podwórze, boczna oficyna”. Przyznam się, że ani ta skromna tabliczka, ani dość brudne podwórze nie budziły wielkiego zaufania do tej firmy. Nie wzrosło ono wcale, gdy znaleźliśmy się w gabinecie jej szefa. Całe umeblowanie składało się tu z biurka, fotela, kilku krzeseł i jakiejś odrapanej szafki w kącie.

Na nasze powitanie podniósł się zza biurka starszy, niezbyt wysoki mężczyzna. Miał schodzącą aż na czoło bujną szpakowata czuprynę, a gęste bokobrody i szeroka, rozwichrzona broda pokry­wały większą część twarzy.

- Witani panów! - powiedział. - Z kim mam przyjemność? - Jego głos chropowaty i nieprzyjemny, z lekka zatrącający obcym akcentem, wydał mi się znajomy.

- Nazywam się Webster - przedstawił się Holmes. – Harry Webster. Manchester, sukna i korty. A to mój urzędnik, pan Strand.

- Bardzo mi miło - proszę siadać.

Zajęliśmy miejsca naprzeciw dyrektora Blaua, który przyglądał się nam w milczeniu.

- Przyszliśmy, panie dyrektorze - zaczął Holmes - po poradę fachową. Potrzebna nam jest pomoc dobrego chemika, a mój przyjaciel, stary Józio Bogden, powiada, że w Londynie nie ma lepszego od pana chemika.

- Słyszałem o tej firmie. Czym mogę służyć?

Dyrektor Blau nie był zbyt wylewny, to nie ulegało wątpli­wości. Ale kogo on mi przypominał? Czy nie był to ktoś z moich pacjentów?

- A więc to było tak, panie dyrektorze - rozsiadł się Sherlock wygodnie w fotelu. - Kilka dni temu opowiadałem Józiowi o kłopotach, jakie mam z tym zielonym barwnikiem, a on powiada: “Chłopie, nikt ci tak nie poradzi jak ci chemicy z Hackney Road. Nie miałem, powiada, z nimi do czynienia, ale wszyscy mówią, że to mądrzy ludzie”. No i przyszedłem do pana, dyrektorze Blau.

- Dziękuję. Chodzi o jakiś zielony barwnik?

- Tak jest - ożywił się rzekomy Webster. - Panie, co my z nim mamy za kłopoty! No powiedz sam, Strand.

- Okropne kłopoty, panie Blau - podtrzymałem.

- Powiem panu w zaufaniu - ciągnął Sherlock. - Mam dostawy dla armii, a pan wie, jacy oni są piekielnie wymagający. A to, żeby im nie blakło na słońcu, a to znów, żeby nie puszczało
na deszczu. Od czasu jak wprowadzili do armii ten zielony kolor, nie zaznałem ani chwili spokoju. Wszystkie kolory są trwałe, a ten zielony, jak na złość, akurat nie. Moglibyście, panowie, coś mi w tym pomóc? Stary Webster nie jest skąpy, nieprawda, Strand?

Roześmiał się rubasznie, a ja mu dyskretnie zawtórowałem. Blau nie odpowiedział od razu. Zastanawiał się nad czymś i od czasu do czasu bacznie się nam przyglądał.

Nagle rozległ się dzwonek telefonu. Blau podniósł słuchawkę i po chwili rzucił krótkie:

- Nie, nie mam teraz czasu. - Ktoś jednak widocznie bardzo nalegał, bo po chwili dodał:

- No, dobrze, ale tylko na kilka chwil. Mam u siebie klientów.

- Wybaczcie panowie - zwrócił się do nas - muszę wyjść do biura. Za chwilę wracam.

- Nie wiem, kogo on mi przypomina - skorzystałem z prze­rwy. - Ten głos jest mi jakiś znajomy.

Sherlock przyłożył palec do ust, a następnie nachylił się do mego ucha.

- Braunheld - szepnął. - Tylko, na Boga, nie zdradź się z tym, że go poznałeś.

Istotnie, jak mogłem tego nie zauważyć! To przenikliwe spoj­rzenie, ten głos! Jak człowieka może zmienić zarost! Braunheld alias Blau wrócił po chwili.

- Macie panowie jakąś próbkę sukna, które ma być barwione? - przystąpił do rzeczy.

- A jakże - ucieszył się Holmes. - Przecież wiadomo, że lekarz mówi: pokaż język, a chemik: daj próbkę. Wyciągnij no, Strand, to sukno, które masz przy sobie.

Wyjąłem z teczki kawałek nie barwionego sukna, które z polece­nia Holmesa zabrałem ze sobą, i podałem je Braunheldowi.

- Dziękuję - rzekł. - Zaraz przeprowadzę odnośne próby, tylko wyjdę do laboratorium. A może panowie macie ochotę je obejrzeć?

Zdziwiła mnie ta jego nagła uprzejmość. Czyżby sobie uświa­domił, że był dla nas zbyt obcesowy? A może po prostu chciał nam zaimponować swoim laboratorium?

Zdaje się, że Holmesa nie obchodziły pobudki, które kierowały inżynierem Blauem, bo skwapliwie skorzystał z jego zaproszenia.

- Serdecznie panu dziękujemy, panie dyrektorze! - zawołał. - Wprawdzie na chemii znam się tyle, co kura na pieprzu, ale zawsze to ciekawe obejrzeć tę waszą diabelską kuchnię, nieprawda, Strand?

- Pewno, pewno - basowałem mojemu “przełożonemu”, starając się jak najgorliwiej spełniać rolę, którą mi wyznaczył.

Jeśli gabinet Blaua sprawiał wrażenie przygnębiające, to w prze­ciwieństwie do niego laboratorium wprost imponowało. Była to duża sala zupełnie pozbawiona okien, prawdopodobnie utworzona z dwóch pokoi. Pod ścianami ciągnęły się stoły laboratoryjne, na których pełno było rozmaitych aparatów i narzędzi, a nad nimi wisiały półki z odczynnikami. W kącie stał mikroskop oraz czuła waga analityczna, duże zaś dygestorium wyłożone białymi kafelkami dopełniało całości.

Widziałem, że laboratorium wywarło na Holmesie duże wrażenie, bo na jego widok aż oczy mu się zaświeciły. Nic jednak nie dał poznać po sobie i założywszy ręce do tylu, spacerował po sali, dziwiąc gię wszystkiemu i o wszystko pytając.

- Spójrz no, Strand! - zawołał do mnie. - Co tu się dzieje! Naprawdę diabelska kuchnia. Popatrz no na te powykręcane szklane rury, na te dziwaczne butelki. A ta szafa ze szklanym
dachem!

- A to co, panie inżynierze? - zawołał nagle. - Na co wam te butle stalowe z gazem? Robicie wodę sodową?

- Nie - podniósł Blau głowę znad kociołka, w którym barwił nasze sukno. - Te sprężone gazy są nam potrzebne do doświadczeń.

- Aha, a na co wam tyle miedzi? - wskazał Sherlock na duży zwój drutu miedzianego, złożony w jednym z kątów.

- Potrzebne - zbył go Blau. - Pan mnie odrywa od pracy, mister Webster.

- Stokrotnie przepraszam - usprawiedliwiał się Sherlock. - Już nie będę.

Chodził po laboratorium, przyglądał się przyrządom, dotykał ich i od czasu do czasu wydawał okrzyk: - Patrz no, Strand! - albo - Spójrz, jakie to śmieszne.

W pewnej chwili mrugną! na mnie okiem, a kiedy podszedłem bliżej, szepnął: - Stłucz coś.

Postąpiłem, jak kazał. Wziąłem ze stołu próżną kolbę i oglą­dając ją, niby to niebacznie upuściłem na ziemię. Blau odwrócił się w moim kierunku z wyrzutem w oczach, a ja zacząłem się tłumaczyć. Te kilka chwil wystarczyły Holmesowi. Zauważyłem, że zdążył opukać ścianę koło dygestorium.

Wreszcie inżynier zakończył swe próby i orzekł, że mógłby znaleźć barwnik odpowiadający naszym potrzebom. Nie potrafi jednakże udzielić decydującej odpowiedzi, póki nie wykona dal­szych prób. Potrzeba mu do tego kilka metrów sukna.

Rzekomy Webster bardzo się ucieszył i obiecał, że natychmiast zadepeszuje do Manchesteru, aby je wysłano. Potem wylewnie uściskał rękę inżyniera i chciał mu dać czek na zadatek. Jednakże Blau oświadczył, że honorarium przyjmie dopiero po wykonaniu zadania. Stanęło na tysn, że zgłosimy się za tydzień i wtedy osta­tecznie załatwimy sprawę.

Nietrudno sobie wyobrazić moje wzburzenie, gdy znaleźliśmy się z Sherlockiem na ulicy.

- Co ten łotr znowu zamyśla? - zawołałem. - Czy nie lepiej przychwycić go, nim znów popełni jakaś zbrodnię? Przypomnij sobie, ile razy już nam się wymykał!

- To nie jest takie proste - odrzekł Holmes. - Można by go powiesić za wszystkie dotychczasowe sprawki, ale tu chodzi o coś zupełnie innego.

- Sądzisz, że jest zamieszany w sprawę tajemniczej bomby zegarowej?

- Nie wykluczone.

- Patrz, jedzie wolna dorożka. Siadajmy, bo się spóźnimy na obiad - urwał nagle.

Po południu Holmes był milczący i zamyślony. Siedział w fotelu z zamkniętymi oczami i założonymi rękami lub nagle wstawał i przemierzał pokój długimi krokami.

- Zdecydowałem się - stanął nagle przede mną. - Dziś w nocy muszę się tam włamać.

- Dokąd? Do laboratorium Braunhelda? - Nie mogłem opanować zdumienia.

- To jedyny sposób znalezienia tego, czego szukam. Dziś rano zdołałem wypukać koło wyciągu jakąś skrytkę. Jestem pewien, że to się tam znajduje.

- Ależ, Holmesie, pomyśl, na jakie niebezpieczeństwo się narażasz. Braunheld na pewno dobrze strzeże swego laboratorium. Jestem przekonany, że jest pilnowane i w nocy.

- Trudno. To niełatwa sprawa, ale wiesz dobrze, Watsonie, że jestem jak żołnierz na wojnie. Niebezpieczeństwo jest moim żywiołem.

- A więc dobrze, jeśli już tak postanowiłeś, to musimy się do tego przygotować.

- Chcesz iść razem ze mną? - wyraźnie ucieszył się Sherlock. - Możesz mi być potrzebny, chociaż z drugiej strony - nie mani prawa...

- Sprawa jest przesądzona - przeciąłem mu. - Kiedy wyruszamy?

- Sądzę, że gdzieś koło dziewiątej. O tej porze ulice są jeszcze ruchliwe i nie wzbudzimy szczególnych podejrzeń. A laboratorium już będzie nieczynne.

Istotnie, kiedy o pół do dziewiątej zjawiliśmy się na Hackney Road, światła w biurze firmy Blau były już wygaszone i nic nie wskazywało na to, aby się tam ktoś znajdował. Bez szmeru we­szliśmy na pierwsze piętro i przystąpiliśmy do otwierania drzwi wejściowych. Poszło to nam niespodziewanie łatwo. Po kilku minutach znaleźliśmy się w gabinecie, gdzie nas rano przyjął Braunheld.

Zaświeciłem ślepą latarkę i z prawdziwym zdumieniem stwier­dziłem, że drzwi prowadzące do laboratorium są otwarte.

- Nie sądzę - powiedziałem szeptem do Holmesa - żeby on tu miał jakieś ważne tajemnice. Tu przecież nie ma Żadnego zabezpieczenia.

- Tak, to bardzo dziwne - odrzekł Holmes. - Zaczynam się domyślać, dlaczego nas tak zapraszał do swego laboratorium. Ale wszystko jedno - ruszył energicznie naprzód. - Jeśli już tu jesteśmy, nie będziemy się cofali.

Weszliśmy do laboratorium i mimo że nikogo tam nie było, zachowaliśmy najdalej idącą ostrożność. Na nogach mieliśmy fil­cowe bambosze i prawie nie używaliśmy latarki kierując się głównie dotykiem.

Holmes zatrzymał się koło wyciągu i lekko zapukał w ścianę.

- Nie myliłem się - szepnął.- To tu.

- Tak, to tu, panie Holmes - rozległ się za nami drwiący głos i nim zdołałem ochłonąć z wrażenia, drzwi od laboratorium gwałtownie się zatrzasnęły. Podskoczyłem do nich i za­
cząłem je szarpać z całej siły, ale na próżno - były mocno zaryglowane.

- Przestań, szkoda sił - nie tracił spokoju Holmes. - Jesteśmy w pułapce.

- Tak jest, panowie - rechotał za drzwiami Braunheld. - Najsłynniejszy detektyw świata dał się wciągnąć w dziecinną pułapkę.

- No, niezupełnie - mruknął do siebie Holmes.

- Muszę panu pogratulować, mister Webster - ciągnął za drzwiami ohydny łotr. - Pańskie przebranie i udana dobroduszność były bez zarzutu. Czy sądził pan jednak, że prowadząc tak grubą grę, inżynier Blau będzie wierzył pozorom? To, że się pan powołał na Bogdena, też było doskonałe, ale sprawa nie została przemyślana do końca, mister Holmes. Nietrudno sprawdzić, że w Manchester nie ma żadnego Webstera!

- Istotnie, nie doceniłem pana, profesorze - odrzekł Sherlock tak swobodnie, jakby toczył towarzyską rozmówkę w salonie. - Kiedy pan to zdołał stwierdzić?

Braunheld znów zarechotał:

- Nie pamięta pan, jak mnie zawezwano do telefonu w czasie rozmowy z panami? I to pan, który ma tyle doskonałych sposobów na wyprawienie kogoś z pokoju, nie domyślił się, że był to trick z mojej strony? Mam pod biurkiem kontakt i telefon zawsze dzwoni, kiedy tylko zechcę.

- Doskonały pomysł, zastosuję go przy najbliższej okazji - stwierdził Sherłock z niezmąconym spokojem.

- Obawiam się - naigrawał się z niego Braunheld - że nie starczy już panu na to czasu. Aha, jeszcze jedno, nim przystąpimy do rzeczy. Pan pali fajkę, a to niedobrze. Łatwo to stwierdzić po niewielkim wgłębieniu w dolnej wardze. Poznałem pana właśnie po tym, tak samo zresztą, jak pan mnie poznaje po akcencie. Przecież to on naprowadził na mój ślad, nieprawda?

- Pięknie to pan odgadł, panie Braunheld - uprzejmie przy­znał Sherłock.

Zaczęła mnie już drażnić ta koszmarna rozmowa. Byłem pewien, że Braunheld nie wypuści nas żywych, a tu Sherlock rozmawia z nim jakby nigdy nic.

- Proszę cię, Holmesie, skończ te rozmowę – powiedziałem wreszcie. - Nie mogę tego znieść.

- Niepotrzebnie się pan denerwuje, doktorze Watson – kpił za drzwiami Braunheld. - Czy pan nie rozumiał, po co was wprowadziłem do laboratorium? Kiedy pan upuścił kolbę, a mister
Holmes wypukał kryjówkę, byłem po prostu szczęśliwy. To mi dało pewność, że nas panowie odwiedzicie w nocy. Przecież to jedna z metod pracy pana Holmesa. Zapewniam pana, doktorze Watson - na ogól nasze laboratorium jest znacznie lepiej strze­żone niż dzisiejszego wieczoru.

Tym razem bezczelny łotr nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Widocznie Holmes postanowił zadość uczynić mej prośbie i prze­stał z nim rozmawiać.

- Ano cóż - podjął Braunheld - przystąpimy do ostatecznego rozliczenia. Macie panowie u mnie wcale pokaźne konto. Brylanty lorda Sandwich, czerwony puder, widokówkę z Brighton, pijanego pająka i kilka innych spraw, w których napsuliście mi niemało krwi. Byłem z waszego powodu o włos od szubienicy. W zasadzie mógłbym to wszystko spłacić dwiema kulami, ale panu, mister Holmes, jako wybitnemu chemikowi przystoi koniec bardziej honorowy. Pański przyjaciel, doktor Watson, też skorzysta z tego przywileju.

- Co on zamierza uczynić? - zapytałem szeptem Sherlocka.

- Nie mam pojęcia - wzruszył Holmes ramionami.

Rozejrzałem się po laboratorium. Byliśmy w tragicznym położe­niu. Nie było okien, grube mury tłumiły wszelkie odgłosy i nawet, gdybyśmy krzyczeli, nikt by nas nie usłyszał. Jaki los szykował nam Braunheld? Czyżby chciał nas zagazować tak, jak to uczynił z dżokejem Andersonem? Wzdrygnąłem się na tę myśl.

Niestety, moje przypuszczenia okazały się słuszne.

- Pan zna własności chloru, mister Holmes - znów rozległ się głos Braunhelda. - Za ścianą, znajduje się butla z ciekłym chlorem, jedna z tych, które panowie widzieliście tu dziś rano.
Prowadzi od niej przewód do laboratorium, z którego nie macie wyjścia. Reszta nie wymaga wyjaśnień. Żegnam panów, przyjdę tu za kilka godzin, ale obawiam się, że już nie będę mógł z wami rozmawiać.

Zaśmiał się szatańsko i w tejże chwili usłyszałem syk gazu ucho­dzącego z jakiegoś otworu pod sufitem.

- To koniec, Holmesie! - krzyknąłem chwytając go za rękę. - Jesteśmy zgubieni.

- No, nie tak od razu - nie tracił Holmes spokoju. - Zachowuj się cicho i rób, co ci nakażę.

Podbiegł szybko do półki i w świetle latarki odczytywał napisy na stojących tam flaszkach. Widocznie znalazł tę, która mu była potrzebna, bo wylał jej zawartość na parownicę i umoczył w niej chustkę do nosa.

- Masz - podał mi tę prowizoryczną maskę przeciwgazową - trzymaj ją szczelnie przed nosem i nie oddychaj ustami.

Zrobiłem, co mi nakazał, i natychmiast poczułem wyraźną ulgę, bo chlor już mnie zaczai drapać w gardle. Holmes przyrządził taką samą maskę dla siebie i powiedział:

- To roztwór tiosiarczanu sodu, czyli tak zwany antychlor. Pochłania chlor. Kiedy się wyczerpie, zmienimy okład. Trzeba jednak szukać skuteczniejszej rady. Chodź, obejrzymy flaszki ze sprężonymi gazami.

- Są - ucieszył się, gdyśmy do nich podeszli. - Widziałem je rano, ale nie byłem pewien, czy tu zostały.

Plan Holmesa był po prostu genialny. W jednej z butli znajdo­wał się wodór, a w innej - ciekły amoniak. Jeśli zapalić wodór ze strumieniem chloru, to powstaje chlorowodór. Ten zaś nietrudno jest zobojętnić amoniakiem. Chlorek amonu, czyli salmiak, który wtedy powstaje, jest ciałem stałym i nieszkodliwym.

Wykonanie tego planu nie było łatwe. Atmosfera w laboratorium stawała się coraz duszniejsza i trudno nam było oddychać przez chustki nasycone tiosiarczanem. Jednak groźba uduszenia w chlorze podwajała nasze siły i wreszcie, ku naszej niezmiernej radości, zjawiły się w powietrzu gęste, białe dymy salmiaku. Jednak nasza sytuacja nadal była trudna. Dym stał się wkrótce tak gęsty, że nie widzieliśmy najbliższych przedmiotów. Zarówno podczas tworzenia się chlorowodoru, jak i przy powstawaniu salmiaku wytwarzało się tyle ciepła, że wkrótce znaleźliśmy się jak w gorącej łaźni.

Nie mogliśmy oddychać swobodnie, gdyż mgła salmiaku zatykała nam nos i usta. Założyliśmy więc mokre ścierki, które zatrzymywały dym salmiaku, a przepuszczały powietrze. Radziliśmy sobie jeszcze i w ten sposób, że Holmes otworzył butle z tlenem, co nam znakomicie ułatwiło oddychanie.

Trudno powiedzieć, jak długo to wszystko trwało. Zatraciłem wtedy poczucie czasu i zdawało mi się, że to się nigdy nie skończy. Byłbym się niechybnie załamał, gdyby nie Sherlock, który ani na chwilę nie stracił swego hartu i zimnej krwi. Nigdy przedtem nie miałem takiej sposobności do podziwiania jego charakteru jak owej nocy, kiedy byliśmy o krok od śmierci.

- Koniec zabawy - rzekł Sherlock, gdy butla z chlorem się wyczerpała. - Teraz nadchodzi moment krytyczny. Lada chwila należy spodziewać się Braunhelda. Na pewno nie odmówi sobie przyjemności obejrzenia naszych trupów. Stańmy koło drzwi. Pamiętaj, że najmniejszy szmer może nas zgubić.

Zaczęły się długie kwadranse milczącego oczekiwania. Mgła w laboratorium powoli zaczęła opadać, ale powietrze nadal było duszne. Na domiar złego musieliśmy zamknąć butlę z tlenem, gdyż mógłby nas zdradzić syk uchodzącego z niej gazu.

Mdlałem już z osłabienia, kiedy nareszcie w sąsiednim gabine­cie rozległy się ciche kroki. Usłyszeliśmy odsuwanie rygli, a tuż za tym przez szczelinę otwieranych drzwi błysnęło światło latarki. Powoli drzwi uchyliły się szerzej i ukazał się w nich Braunheld. Był w ochronnym, szczelnie zapiętym fartuchu, a twarz przykry­wała mu maska. Widok białych dymów zamiast spodziewanego żółtego chloru wyraźnie go zaskoczył, bo stanął na progu i na chwilę się zawahał. Lecz Holmesowi wystarczył ten krótki mo­ment. Skoczył na Braunhelda i obezwładnił go, nim tamten zdołał pisnąć choćby jedno słowo. Po kilku minutach zbrodniarz leżał na podłodze, dokładnie skrępowany. Zdjęliśmy mu maskę z twarzy, ale za to wepchnęliśmy mu w usta knebel. Następnie wciągnę­liśmy go do gabinetu i zamknęliśmy drzwi od laboratorium. Usia­dłem na krześle i głęboko odetchnąłem świeżym powietrzem. Niespodziewanie jednak ogarnęło mnie tak wielkie zmęczenie, iż zdawało mi się, że omdleję. Dopiero później uświadomiłem sobie, że była to naturalna reakcja organizmu na poprzednie przejścia i trudy.

- Łyk koniaku dobrze ci zrobi - roześmiał się Holmes. - Jak to dobrze, że zawsze mam go ze sobą, gdy udaję się na wyprawę.

- Może i panu, profesorze Braunheld? - zwrócił się do leżącego na ziemi tłumoka.

Jestem daleki od okrucieństwa, ale temu zbrodniarzowi należała się słuszna zapłata. Kiedyśmy nieco odpoczęli, Sherlock wrócił do laboratorium i zabrał się do otwierania skrytki. Ja pozostałem przy Braunheldzie. Łotr zaczai wykonywać jakieś podejrzane ruchy, chcąc się pozbyć więzów i knebla, ale pogroziłem mu rewolwerem i to go dostatecznie przekonało. Leżał w milczeniu, od czasu do czasu rzucając na mnie wściekłe spojrzenia.

W gabinecie panowała niezmącona cisza, zakłócana tylko szme­rami z sąsiedniego laboratorium, gdzie Holmes przy czymś mani­pulował. Wreszcie wyszedł stamtąd z tryumfalnym uśmiechem na twarzy.

- Patrz! - pokazał mi jakieś niepozorne naczyńko. - Patrz, Watson, takie maleńkie aparaciki zatopiły “Bizona”, “Bawołu” i “Yaka”, mogły stać się wyrokiem śmierci dla “Lamy” i groziły nam przegraniem wojny w Afryce.

- To straszne. Taki maleńki aparacik! - zawołałem przejęty zgrozą. - A gdzież w nim mechanizm zegarowy? - dodałem po chwili.

- W tym właśnie cała rzecz - roześmiał się Holmes. - Chodziło o to, aby aparat działał w dokładnie określonym czasie, a mimo to nie był zegarem.

- Ze wszystkich pańskich dotychczasowych pomysłów, panie Braun­held - zwrócił się do spętanego zbrodniarza - ten chyba był najciekawszy. Ale mam nadzieję, że będzie już i ostatni. Ale - przepraszam, nie może pan odpowiadać, a taka rozmowa, gdzie tylko jeden ma prawo mówić, nie jest dżentelmeńska. Wyjmij mu knebel z ust, Watsonie.

Braunheld odetchnął głęboko i spojrzawszy z nienawiścią na Holmesa warknął:

- Ty podły szpiclu, jeszcze ci odpłacę.

- Możliwe - nie rozgniewał się Holmes - ale na ogół nie ucieka się z szubienicy. Duchów zaś się nie obawiam. Zadzwoń, Watsonie, gdzie potrzeba, niech go zabierają.

Przyznam się, że turkot policyjnej karetki uwożącej Braunheltla przyniósł mi prawdziwą ulgę. Ileż to razy już wymykał nam się z rąk w chwili, gdy byliśmy bliscy jego ujęcia! Teraz nareszcie poniesie karę za swe zbrodnie.

- No, Watsonie, zasłużyliśmy sobie na rzetelny odpoczynek - powiedział Holmes. - Wracamy do domu.

Pojechaliśmy na Bakerstreet, wykąpaliśmy się, napili herbaty i natychmiast położyli do łóżek. Jeszcze nigdy tak szybko nie zasnąłem i nie spałem tak mocno jak wówczas.

Obudziłem się dopiero koło czwartej po południu i zdziwiła mnie krzątanina w pokoju stołowym. Okazało się, że to nasza gospodyni, pani Hudson, nakrywała nam do obiadu. Ta dzielna kobieta doprawdy była niezrównana. Nikt nie potrafiłby tak się dostosować do naszego nieregularnego życia jak ona. Mogliśmy wrócić z jakiejś wycieczki nawet o drugiej w nocy, a mimo to czekał na nas odpowiedni do tej pory posiłek.

Byłem tak głodny, że zasiadłem do stołu w pidżamie. Ten wielki grzech przeciw dobrym manierom został częściowo wyrównany, bo po kilku minutach nadszedł Holmes również w negliżu. Spojrze­liśmy na siebie i obaj roześmialiśmy się. Obiad wyraźnie zaczynał się pod znakiem dobrego humoru. Nie ulegało wątpliwości, że Holmes będzie rozmowniejszy niż dotychczas.

- No, mój drogi - zaczął po nasyceniu pierwszego głodu. - Należy ci się zadośćuczynienie za dzisiejszą noc. Pewno umierasz z ciekawości?

- A kto na moim miejscu byłby inny! Znajdujesz bombę zegarową, która nie jest zegarem, ratujesz naszą marynarkę, a mnie ma to wcale nie obchodzić?

- A więc posłuchaj. Czy zdarzyło ci się, że dobrze znany przedmiot nagle wydawał ci się nowy?

- Owszem, miewam to z obrazami, z ceramika artystyczną lub innymi dziełami sztuki. Czasami wydaje mi się, że są zupełnie inne niż poprzednio. To prawdopodobnie zależy od oświetlenia.

- O, to, to - ucieszył się Holmes z mej uwagi. – Od oświetlenia.

- Ale co to ma wspólnego ze sprawą, która nas obecnie zajmuje? - zauważyłem.

- Bo tu też chodzi o pewne oświetlenie. Dopóki byłem pod ogólną sugestią i wypadki widziałem tak jak wszyscy, nie mogłem dojrzeć nic nowego. Odkrycia dokonałem dopiero wtedy, gdy wyzwoliłem się z tego ogólnego poglądu i oświetliłem sprawę w zupełnie inny sposób.

- Nie rozumiem.

- Wszyscy szukali bomby zegarowej i ja też myślałem wyłącznie o niej. Ów dziewiąty dzień, w którym regularnie tonęły nasze okręty, kazał nam myśleć tylko o czasie. Po prostu nie
dostrzegaliśmy innych czynników.

- Cóż innego mogło tu wchodzić w grę? - zawołałem.

- A choćby to, że owego dziewiątego dnia nasze okręty znajdowały się w okolicach Przylądka Zielonego.

- Jak szerokość geograficzna może wpływać na wybuch bomby? - dziwiłem się coraz bardziej.

- Sama przez się nie, ale temperatura, która tam panuje, może to spowodować. Przypuśćmy, że złoczyńcy umieścili w amunicji aparat czuły na temperaturę. Zrozumiałe, że w tym przypadku nie będzie żadnych szmerów i żaden aparat podsłuchowy go nie wykryje.

- Niezwykłe! - wykrzyknąłem. - Tylko ty jeden mogłeś to odgadnąć!

- Mój drogi - uśmiechnął się Sherlock zadowolony z komplementu - aby walczyć z Braunheldem, trzeba znać chemię nie gorzej niż on.

- Mówisz o chemii - odpowiedziałem - a ja tu nie widzę jej zastosowania.

- Jakie to dziwne, Watsonie, że ty nigdy nie potrafisz objąć całości zagadnienia. Dlaczego w Londonderry wybuchła amunicja wyładowana z “Lamy”?

- Bo był w niej taki sam aparat jak na “Yaku”, “Bizonie” czy “Bawole”.

- Doskonale. Wynikałoby z tego, że w Londonderry jest tak gorąco jak w okolicach Przylądka Zielonego.

- Nie pomyślałem o tym - przyznałem ze skruchą.

- Aha - pokiwał Sherlock głową. - Nie pomyślałeś również o tym, że wybuch w Londonderry nastąpił dopiero po osiemnastu dniach, a nie jak zwykle po dziewięciu.

- Jestem coraz głupszy.

- Bo nie jesteś chemikiem - roześmiał się Sherlock. - Chemik zaraz by się domyślił, że Braunheld skorzystał tu z prawa Van t'Hoffa.

Dowiedziałem się od Holmesa, że istnieje prawo przyrodnicze, właśnie owo prawo Van t'Hoffa, zgodnie z którym przy podnie­sieniu temperatury o 10° szybkość reakcji chemicznych się po­dwaja. Braunhełd skorzystał z niego w następujący sposób. Wyko­nał sprężynę z jakiegoś kwasoodpornego metalu, ściągnął ją drutem miedzianym, a całość umieścił w niewielkim naczyniu z kwasem. Po pewnym czasie miedź się rozpuszczała, a zwolniona sprężyna uderzała w iglicę, która wywoływała wybuch zapłonu. Urządze­nie samo przez się było dość pomysłowe, ale główny trick polegał na czym innym. Jeśli dla przykładu aparat znalazł się w tempe­raturze 25° zamiast 15°, to w myśl prawa Van t'Hoffa miedź powinna była rozpuścić się dwa razy szybciej.

- Rozumiesz już, dlaczego amunicja wybuchała dopiero pod zwrotnikiem? - zakończył swe wyjaśnienia Holmes.

- Rozumiem. Wybuchła również w Londonderry, ale nastąpiło to znacznie później.

- To było doskonale pomyślane, bo w panującej u nas temperaturze aparat był dość bezpieczny i nie wybuchał tak szybko.

- Ale - dodałem po chwili - chyba Braunhełd miał wspólników w magazynach amunicji w Southampton oraz w samej admiralicji?

- Pewno że miał. Mam nadzieję, że wszyscy już są pod kluczem. Wolałbym jednak nie mówić na ten temat. Zobowiązał mnie do tego Collins.

- Jeszcze jedno. Skąd wpadłeś na myśl, że to wszystko jest sprawą Braunhelda?

- Po obłowieniu się na wyścigach Braunheld uciekł do Niemiec. Ale i tam nie siedział spokojnie, bo wkrótce za jakieś sprawki dostał się do więzienia. Kilka miesięcy temu nagle go
zwolniono, a że Niemcom bardzo zależało na tym, abyśmy przegrali wojnę w Afryce, powiązałem ze sobą te dwie sprawy. Uzyskałem w ten sposób nitkę, która mnie doprowadziła do kłębka.

- Wyobrażam sobie radość Collinsa.

- Radość - zastanowił się Holmes - no tak. Tylko, widzisz, na pewno będzie w niej kropla goryczy. Ci panowie z gwiazdkami nie bardzo lubią tych, co ich nie mają.


FOTEL ELEKTRYCZNY


Stara to prawda, że czas płynie z niejednakową szybkością: raz dłuży się niepomiernie, a kiedy indziej znów ucieka, nie wiadomo, w jaki sposób. Dwadzieścia lat zeszło Holmesowi na wykrywaniu zbrodni i tropieniu przestępców. A przecież, gdym to sobie uświa­domił, wydało mi się, że to dopiero wczoraj wyruszył na swą pierwszą przygodę.

Początkowo chciałem uczcić ten jubileusz skromną, ściśle prywatną uroczystością i zaprosić na nią Stamforda, Mycrofta Holmesa oraz kilku innych znajomych. Musiałem jednak zrezygno­wać z tego projektu, gdyż Sherlock skrzywił się i mruknął, że obiad z przyjaciółmi równie dobrze można zjeść każdego innego dnia. Właściwie mówiąc, należało się spodziewać takiej odpowiedzi. Sherlock nie znosił obchodów i nie dbał o zewnętrzne objawy uznania. Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek udzielił wy­wiadu reporterom, dał komu swój autograf lub nosił któryś z orde­rów przyznanych mu przy licznych okazjach.

Wobec takiego stanu rzeczy ograniczyłem się do złożenia Hol­mesowi moich osobistych życzeń; Kiedy spotkaliśmy się rano przy śniadaniu, wręczyłem mu drobny upominek i powiedziałem kilka słów, które może nie były kwieciste, ale za to płynęły wprost z serca. Sherlock odpowiedział mi gorącym uściskiem dłoni i nie­trudno było zauważyć, jak bardzo był wzruszony. Wkrótce zja­wiła się z życzeniami pani Hudson. Nie wiem, kto jej powiedział o jubileuszu Holmesa, ale ta niezwykła kobieta zawsze wszystko wiedziała. Wreszcie, widocznie wtajemniczony przez gospodynię, przyszedł i nasz lokaj Bill. Był onieśmielony i próbował mówić językiem literackim, co mu się, biedakowi, zupełnie nie udawało. Uśmieliśmy się, szczególnie gdy Holmes podziękował mu za życze­
nia w najczystszym cockneyu.

Zjedliśmy śniadanie w doskonałym humorze i zdawało nam się, że cały dzień będzie niemniej radosny. Stało się jednak zupełnie inaczej, a wszystko zaczęło się właściwie od chwili, kiedy Bill przyniósł dzienniki poranne. Sherlock nie lubił gazet, więc utarł się u nas zwyczaj, że najpierw ja je przeglądałem, a dopiero później, gdy było coś ciekawego, czytał je Sherlock.

Tym razem wziąłem do ręki “Timesa” i po prostu nie uwie­rzyłem własnym oczom. Zaraz na pierwszej stronicy widniał wielki nagłówek: “Dwadzieścia lat pracy Sherlocka Holmesa”. Pośpie­sznie przejrzałem artykuł, w którym podano krótki życiorys mego przyjaciela, opisano jego najważniejsze wyczyny i nie żałowano mu pochwał.

Znalazłem się w przykrej sytuacji. Mnie osobiście bardzo ucie­szyło, że społeczeństwo nie zapomniało o człowieku, który nie­jednokrotnie nadstawiał swe życie w jego obronie. Pochwały, którymi go obsypywano, też nie wydawały mi się przesadne, bo jak najbardziej na nie zasłużył. Lecz jak on sam to wszystko przyj­mie? Przewidywałem, że zamiast się cieszyć, wpadnie w zły humor i będzie złorzeczył reporterom.

- Patrz, Holmesie - zacząłem oględnie - a jednak nie zapomnieli o tobie. Co tam piszą, to piszą, ale przecież należy ci się jakaś wdzięczność za wszystko, coś dotychczas uczynił.

- A cóż oni piszą?

- Nic szczególnego - starałem się jak najbardziej bagatelizować sprawę. - Jest wzmianka o twoim jubileuszu. Nie szczędzą ci pochwał, lecz o to nie można mieć do nich pretensji.

- Pokaż no - wyciągnął rękę Holmes po “Timesa”. – Niech i ja zobaczę, co nabazgrali.

Dałem mu “Timesa”, a sam zabrałem się do czytania innych dzienników i w miarę jak je otwierałem, moje zdumienie stałe rosło. Zarówno “Daily Express”, “Daily Mirror”,“Herald” jak też wszystkie inne gazety umieściły obszerne artykuły o Holmesie. Wychwalano jego niezwykłe zdolności i nie szczędzono szumnych określeń w rodzaju: “Król detektywów”, “Największy detektyw od początku świata”, “Geniusz dedukcji i spostrzegawczości” itp.

Tymczasem Holmes zdążył przejrzeć “Timesa” i odrzucił go niedbale na bok. Spojrzałem na niego ukradkiem. Jak można się było spodziewać, jego mina nie była zbyt zachęcająca.

- Czy w innych pismach też są takie bzdury? - zapytał.

Podałem mu plik gazet. Przejrzał je przelotnie, a wyraz jego twarzy stawał się coraz bardziej ponury.

- Do diabła! - zawołał. - Obawiam się, że zaczną tu przyłazić. Uprzedzam cię, Watsonie, nie ma mnie w domu i nie przyjmuję telefonu. Trudno, musisz wziąć tę hołotę na siebie.

- Dobrze - roześmiałem się. - Zajmę się tym. Zapewniam cię jednak, że dzisiejszy dzień stanie się nie tylko sensacją dla gazet. Będzie również uroczystością dla tych, którym pomogłeś.
Nie powinieneś się zachowywać tak, jakby cię spotkało jakieś nieszczęście.

- Cóż ja na to poradzę? - próbował uśmiechnąć się Holmes. - Nie mam łatwego usposobienia. Ot, teraz na przykład myślę o czymś zupełnie innym.

- No? - zdziwiłem się.

- Zastanawiam się, skąd oni wiedzieli o tym jubileuszu, kto im to przypomniał. Przecież niemożliwe, żeby równocześnie we wszystkich gazetach znalazł się ktoś, co o tym pamiętał.

- I to cię tak martwi? - roześmiałem się. - Ależ nic łatwiejszego, jak sprawdzić. Wychodzę na miasto i przy sposobności wstąpię do kilku redakcji.

- Bardzo ci będę wdzięczny, Watsonie - ucieszył się Holmes. - Nie lubię niejasnych sytuacji. Nawet gdy są dla mnie przyjemne.

Cóż miałem na to odpowiedzieć? Pokiwałem głową i uznałem, że nie warto więcej rozmawiać na ten temat.

Miałem tego dnia dużo spraw do załatwienia i na Fleet Street znalazłem się dopiero późno po południu. Przede wszystkim wstą­piłem do redakcji “Timesa”, gdzie miałem znajomego sekretarza. Powiedziałem mu, o co chodzi, a ten chętnie podjął się spełnienia mej prośby. Niestety, mimo gorliwych poszukiwań, nie mógł zdo­być w tej sprawie żadnej ścisłej wiadomości. Wzmiankę o jubileu­szu Holmesa podała agencja prasowa Associated Press Service, podobno jednak jeszcze kilka dni przedtem ktoś dzwonił w tej sprawie bezpośrednio do redakcji. Sekretarz “Timesa” przypusz­czał, że była to jakaś osoba, która żywi dla Holmesa szczególną wdzięczność.

Niewiele więcej dowiedziałem się w “Heraldzie” oraz “Daily Mirror”. Tam również powoływano się na Associated Press Service, chociaż wcale nie było wykluczone, że wiadomość nadeszła i inną drogą. Zniecierpliwiony tym wszystkim pojechałem do wspomnianej agencji, lecz i tam nie umiano mi podać bliższych szcze­gółów.

- Proszę pana - powiedział mi z uśmiechem dyrektor. - Pan wie, jak to jest z nami. Chwytamy wiadomości z powietrza, a jeśli nie potrzebujemy za nie płacić, tym lepiej.

Na Bakerstreet wróciłem tuż prawie przed obiadem, gdzieś koło ósmej wieczorem. Ledwo wszedłem do pokoju, Holmes niecierpli­wie zapytał o wyniki moich poszukiwań. Zdałem mu sprawę z roz­mów w redakcjach oraz w agencji prasowej i widziałem, że w mia­rę mego opowiadania stawał się coraz poważniejszy.

- No tak - bąknął w końcu - jakiś telefon, jakiś informator, ktoś.

- To było do przypuszczenia - dodał po chwili - ale mniej­sza z tym, nie psujmy sobie tego uroczystego dnia.

- Masz rację - pominąłem nutę ironii w jego głosie. - Wszystko jedno, od kogo wyszła myśl uczczenia twego jubileuszu. Ważne, że go obchodzimy. Jestem przekonany, że pani Hudson dziś uraczy nas czymś niezwykłym.

Zgadłem. Nasza gospodyni wysiliła cały swój kunszt kulinarny, aby poprawić humor Holmesa, a kilka butelek dobrego wina dokonało reszty. Sherlock się rozchmurzył i wieczór upłynął nam w miłym nastroju.

Nazajutrz przekonaliśmy się, że artykuły w prasie zrobiły swoje. Już od samego rana posłańcy zaczęli znosić najrozmaitsze prezenty. Najokazalej wystąpił bankier Carter, którego Holmes uratował od ruiny, wykrywając słynne oszustwo brylantowe lorda Sandwich. Przysłał on drogocenną kasetkę, wypełnioną ulubionym tytoniem Sherlocka. Julia Harland, obecna lady Richmond, również nie zapomniała, komu zawdzięcza swe szczęście i spokój. Nadeszło od niej wielkie kosztowne pudło wypełnione słodyczami. Fabrykant kosmetyków Browne, pamiętny ze sprawy czerwonych pudrów, po­darował Holmesowi kryształowy flakon z perfumami. Mnie oso­biście najbardziej wzruszył prezent mego szwagra, Antoniego Hallibena - duża paczka, zawinięta w pergamin i opatrzona lakowymi pieczęciami. Nie wiedziałem, co zawiera, więc podszedłem do stołu, aby ją rozpakować. Nie zdążyłem jednak dotknąć paczki, bo nagle Holmes zerwał się z krzesła i wrzasnął nie swoim głosem:

- Nie rusz! Nie dotykaj niczego, co leży na stole!

- Co się z tobą dzieje, Holmesie? - spojrzałem na niego z wyrzutem. - Znów wpadasz we wczorajszy nastrój. Patrzysz na te prezenty jak wilk i nie tylko że sam ich nie tykasz, lecz nawet nie pozwalasz na nie spojrzeć. Przecież chciałem jedynie wiedzieć, co ci przysłał Antoni.

- Zaraz się dowiesz - mruknął Holmes i wziąwszy paczkę Hallibena wyszedł z nią z pokoju. Słyszałem stuk zamykanych drzwi wejściowych i domyśliłem się, że opuścił mieszkanie.

Do pokoju weszła pani Hudson.

- Nie wie pan, dokąd poszedł pan Holmes? - zapytała. - Chcę podać śniadanie.

- Nie mam pojęcia, proszę pani.

- Przyzwyczaiłam się do jego dziwactw, ale czasem człowiek jest już zupełnie głupi. Wybiegł bez płaszcza, z paczką w ręku.

- Niech się pani pocieszy - odrzekłem. - Ja też nic z tego nie rozumiem. Ta paczka...

Nie dokończyłem zdania, bo tuż za naszym domem rozległ się okropny huk, zupełnie jakby rozerwała się bomba. Wybiegliśmy z panią Hudson do kuchni, skąd okno wychodziło na ogródek, i dostrzegliśmy tuman kurzu oraz drzewo wyrwane z korzeniami. Holmes stał w odległości kilkudziesięciu kroków od tego miejsca z rękami skrzyżowanymi na piersiach i przyglądał się temu wido­kowi. Krzyknąłem na niego, ale zamiast odpowiedzi Sherlock wskazał mi niecierpliwym gestem ręki, abym zamknął okno.

Po kilku chwilach rozległy się na schodach jego kroki. Wy­biegłem mu naprzeciw i zawołałem:

- Co się stało, Holmesie!

- Przede wszystkim zamknij drzwi - odparł Sherlock, po czym dodał:

- Nic wielkiego. Chciałem ci pokazać, co było w przesyłce Hallibena.

- Maszyna piekielna od Antoniego? - krzyknąłem. - Ależ to absurd! :

- Hm, jeśli Carter mógł mi przysłać bakterie tyfusu, to dlaczego Halliben miał sobie pożałować maszyny piekielnej?

- Bakterie tyfusu? - otworzyłem szeroko oczy. - W czym?

- W tytoniu, wspaniała hodowla na specjalnej pożywce. Zba­dałem to dziś rano, kiedyś jeszcze spał.

- Ależ to nie do pojęcia! Chyba ktoś się podszył pod ich nazwiska.

- Cieszę się, Watsonie, żeś doszedł do takiego wniosku - kpił Holmes. - Świadczy to dobrze o twojej przenikliwości.

Weszła pani Hudson, pytając, czy można podać śniadanie.

- Za chwilę - odrzekł Holmes. - Muszę jeszcze coś pokazać panu Watsonowi.

- O co chodzi? - spytałem, gdy zamknęła drzwi.

- O te perfumy Browne'a. Masz, powąchaj - trzymał flakon z daleka ode mnie, nie otwierając korka.

Pociągnąłem nosem i poczułem wyraźną woń gorzkich migdałów.

- Wcale przyjemny zapach - stwierdziłem.

- Wcale przyjemny - skrzywił się szyderczo Holmes. - Dziesięć miligramów na cały pokój i - starczy dla nas.

- Cyjanowodór! - krzyknąłem przerażony.

- Aha - nie przejmował się Sherlock. - Czyściutki, nawet nie w roztworze. Jeszcze szczęście, że w pokoju jest chłodno. Gdyby tu było dwadzieścia sześć stopni, wrzałby jak gotująca się woda. - Pani Hudson! - otworzył drzwi do korytarza - prosimy o śniadanie.

Podziwiałem go. Jadł z apetytem, a mnie ani jeden łyk nie przechodził przez gardło.

- Co to wszystko może znaczyć? - zastanawiałem się głośno.

- Nie domyślasz się? - przerwał Holmes na chwilę jedzenie. - Braunheld!

- Braunheld? - zatkało mi dech w gardle. - Ależ, Holmesie, przecież stracono go pół roku temu. Za bombę chemiczną. Czyżbyś o tym zapomniał?

- Mam doskonałą pamięć, Watsonie - spokojnie ukrajał sobie Holmes kawałek bekonu. - Pamiętam nawet, jak zginął. Akurat wtedy robiono w naszym kraju próby z fotelem elektrycznym i Braunheld wybrał sobie ten rodzaj śmierci.

- W takim razie chyba jego duch przysyła ci śmiercionośne prezenty? Ale cudów nie ma!

- Cudów nie ma - wytarł sobie Holmes usta i odłożył serwetkę - ale słuchaj. Zorganizować jubileusz, aby mieć okazję do przesłania pozornie niewinnych prezentów - to potrafi tylko Braunheld.

- Zorganizować jubileusz? - dziwiłem się coraz bardziej.

- A jak wytłumaczyć, że bezpośredni sprawca tego obchodu pozostał nieznany? - zapytał Holmes.

- Nie, mój drogi - wstał i zaczął chodzić po pokoju. - Czysty cyjanowodór, hodowla bakterii tyfusu. Nie ma drugiego człowieka, który by to potrafił.

- A więc dobrze - ustąpiłem. - Załóżmy, że Braunheld żyje. Czy po tylu porażkach odważyłby się na nowo z tobą zaczynać? Powinien raczej ukryć się na końcu świata i cieszyć się z uratowanego życia.

- Mylisz się, Watsonie, Braunheld ma coś cenniejszego niż życie - ma chęć zemsty nade mną. To jest teraz dla niego najważniejsze.

Wszystko, co mówił Holmes, było nie do odparcia, ale mimo to zmartwychwstanie Braunhelda to nonsens, który nie mieścił się w głowie. Nie chciałem jednak dłużej spierać się na ten temat, więc powiedziałem:

- Braunheld czy nie Braunheld - to nie jest dla mnie ważne. Nie ulega jednak wątpliwości, że ktoś dybie na twoje życie. Co masz zamiar uczynić?

- Przede wszystkim wyrzucę te wszystkie prezenty do Tamizy. A później? Później chyba zniknę na pewien czas. Możesz rozpuścić pogłoskę, że wyjechałem do Australii czy Tybetu, chociaż wątpię, czy Braunheld w to uwierzy.

Tegoż dnia Holmes wykupił bilet do Paryża i wyjechał wie­czornym pociągiem. Odprowadziłem go na dworzec, ale byłem pewien, że jeszcze tego samego dnia wróci do Londynu. Znałem go i wiedziałem, że gdzie indziej nie czułby się dobrze.

- Londyńskie powietrze najbardziej mi służy - mawiał Sherlock - a igłę najlepiej ukryć w stogu siana. Londyn z jego kilku milionami mieszkańców jest dla pojedynczego człowieka lepszym stogiem niż każde inne miejsce na świecie.

Ubiegło trzy miesiące od wyjazdu Holmesa. Nie miałem od niego żadnej wiadomości, ale nie przejmowałem się tym zbytnio. Już nieraz znikał bez wieści na długie miesiące, a później zjawiał się niespodziewanie. Skracałem sobie czas jego nieobecności w roz­maity sposób, a nawet po trosze wróciłem do ostatnio zaniedbanej praktyki lekarskiej.

Pewnego dnia wezwano mnie telefonicznie do jakiegoś pacjenta na Mayda Vale. Nie zwykłem chodzić do nieznajomych, ponieważ jednak powołano się na mego szwagra, Antoniego Hallibena, zgo­dziłem się pojechać do tego chorego. Dzień był deszczowy. Wyszedłszy przed dom zacząłem rozglądać się za dorożką i bardzo się ucieszyłem, kiedy tuż prawie przed domem znalazł się pusty cab. Wsiadłem, podałem woźnicy adres i zatopiłem się w artykuł “Timesa” omawiający sytuację polityczną na Dalekim Wschodzie.

Zaprzątnięty lekturą nie zauważyłem, że dorożkarz obrał zły kierunek i zamiast na Mayda Vale pojechał do śródmieścia. Stwier­dziłem to dopiero wtedy, gdyśmy już byli na Oxford Street.

- Panie! - zawołałem do dorożkarza. - Dokąd pan jedzie?

- A bo co?

- Kazałem jechać na Mayda Vale, a pan jedzie Bóg wie dokąd?

- Spokojna głowa, panie szanowny - usłyszałem flegmatyczną odpowiedź.

To mnie zdenerwowało do reszty. Nie panując nad sobą krzy­knąłem na cały głos:

- Proszę natychmiast zawracać, zrozumiano?

Zwariowany dorożkarz obrócił się do mnie, pokiwał głową i rzekł z wyrzutem:

- Nie spodziewałem się po panu takich nerw, panie doktorze Watson.

Przyjrzałem mu się baczniej i wybuchnąłem śmiechem.

- Mycroft, Mycroft Holmes! Że też pana od razu nie poznałem. Ale to pańskie przebranie i ten pański cockney - wspa­niałe! Co się dzieje z Sherlockiem?

- Kłania się panu. Właśnie z jego polecenia wezwałem pana na Mayda Vale, a później czatowałem przed bramą z dorożką. Okropnie się bałem, że pan do niej nie wsiądzie.

- Gdzie Sherlock? Co się z nim dzieje? - powtórzyłem pytanie.

Mycroft cmoknął na konia, potrząsnął lejcami, aby go przy­naglić, i znów obrócił się ku mnie.

- Nie możemy za dużo rozmawiać, bo dorożka, która jedzie za nami, wydaje mi się podejrzana. Śledzą nas. Podjadę pod przechodni dom, wyjdzie pan tamtędy na Glasshol Street i poczeka na mnie. Może nam się uda ich zmylić.

Mycroft miał rację. Gdy tylko zatrzymaliśmy się na Regent Street, niedaleko Piccadilly Circus, natychmiast stanęła za nami inna dorożka, z której wysiadł jakiś mężczyzna w średnim wieku. Nie dostrzegł mnie jednak w otaczającym tłumie i dzięki temu mogłem niepostrzeżenie wsunąć się do bramy. Przebiegłem na Glasshol, a tam czekał już na mnie Mycroft. Wskoczyłem do jego dorożki i galopem ruszyliśmy z miejsca. Nikt nas nie ścigał.

Po kilkunastu minutach zajechaliśmy przed okazały gmach, na którym widniał napis “Instytut Chemii i Fizyki Fizjologicznej”.

- Nie pytaj pan nikogo - powiedział Mycroft. - Idź pan prosto na drugie piętro do pokoju 228. Tam właśnie pracuje doktor Marlow.

- To on obecnie tak się nazywa? - zapytałem po cichu.

- Tak jest.

Aby nie budzić podejrzeń, zapłaciłem Mycroftowi za kurs. Jak przystało na dorożkarza, podziękował mi lekkim uniesieniem ka­pelusza, po czym cmoknął na konia i szybko odjechał.

Nie miałem trudności z odnalezieniem pokoju, w którym pra­cował Holmes. Bardzo się ucieszył na mój widok, przywitał mnie serdecznie, podsunął krzesło i, jak zwykle, bez żadnych wstępów przeszedł do rzeczy.

- Pracuję obecnie nad wpływem prądu elektrycznego na żywe organizmy - powiedział. - Chciałbym, abyś jako lekarz sprawdził wyniki moich badań.

- Z przyjemnością - odrzekłem. - O co chodzi?

Holmes pokazał mi przede wszystkim swą aparaturę. Były to dwie płytki metalowe połączone z przewodami wysokiego napięcia. Za pomocą odpowiednich pasków można je było przytwierdzać do badanego zwierzęcia, umieszczonego na płytce ebonitowej.

- Coś w rodzaju elektrycznego fotela - zażartowałem.

- Tak jest - odrzekł Holmes. - Zaraz przyniosę delikwenta.

Wyszedł do sąsiedniego pokoju i po kilku minutach wrócił z kró­likiem w ręku. Nie mówiąc ani słowa ustawił go na płytce eboni­towej, następnie zaś przywiązał jedną z elektrod do łapki zwie­rzęcia, a drugą do jego łebka.

- Czy sierść nie będzie przeszkadzała? - zapytałem.

- Nie, przyjrzyj się, dokładnie ją wygoliłem. A teraz uważaj! Włączam prąd.

Żal mi się zrobiło biednego zwierzęcia, które miało zginąć tą niezwykłą śmiercią. Nie wątpiłem jednak ani na chwilę, że po­święcając życie królika, Sherlock miał na widoku jakiś poważny cel naukowy.

Jak było do przewidzenia, prąd śmiertelnie poraził badane zwie­rzę. Sądziłem, że Sherlock zechce, abym dokonał jego sekcji, ale ku memu wielkiemu zdziwieniu poprosił o coś zupełnie innego.

- A więc królik nie żyje - rzekł. - Czy mógłbyś, Watsonie, wystawić świadectwo jego śmierci?

- Świadectwo śmierci królika? - nie mogłem oprzeć się zdumieniu. - Nigdy nie słyszałem o czymś podobnym. Ale jeśli ci to koniecznie potrzebne.

- Bardzo potrzebne - zatarł Holmes ręce. - Siadaj i pisz zaraz, szybko.

- Skąd ten pośpiech, Holmesie?

- Bo za jakieś dwie godziny już byś nie napisał tego świadectwa - roześmiał się.

Miałem chyba bardzo niemądrą minę, bo Holmes roześmiał się jeszcze bardziej.

- Za dwie godziny - rzekł - ten martwy królik zacznie biegać i żreć, aż mu się uszy będą trzęsły. Chociaż, przepraszam, to już nie będzie jego ciało, lecz duch.

- Nie zabija się zwierząt dla kpin - zauważyłem sucho.

- Ależ, Watsonie, dlaczego przypuszczasz, że go zabiłem? Przyłóż ucho do serca, to się przekonasz.

Istotnie, serce królika biło nieco słabiej, ale zwierzę niewątpli­wie żyło. Było to dla mnie zupełnie niezrozumiałe i oczywiście poprosiłem Sherlocka o wytłumaczenie tego dziwnego faktu.

To, co usłyszałem, było po prostu zdumiewające. Te miejsca na ciele królika, do których później przytykały elektrody, Holmes przed egzekucją posmarował bezbarwnym lakierem izolacyjnym. W tych warunkach prąd nie mógł płynąć i badanemu zwierzęciu nie stała się żadna krzywda.

- Ale w takim razie - zawołałem - jeśli prąd mu nic nie zrobił, to dlaczego po rzekomej egzekucji wyglądał jak martwy?

- Nie domyślasz się? - ciągle jeszcze uśmiechał się Holmes. - Nim go tu przyniosłem, dałem mu zastrzyk środka narkotycznego. Dobrałem czas w ten sposób, że działanie narkotyku wystąpiło wyraźnie dopiero w chwili pozornej egzekucji.

Usiadłem na krześle w milczeniu, wędrowałem wzrokiem od Hol­mesa do królika i od królika do Holmesa. To wszystko było tak oszałamiające, że nie wiedziałem, co mam myśleć. Dopiero po pewnym czasie uświadomiłem sobie, że Holmes odezwał się kpiąco o duchu królika. Czyżby to była zemsta za to, że wyśmiewałem kiedyś jego obawy przed duchem Braunhelda? Zerwałem się z krzesła.

- Holmesie - rzekłem drżącym głosem - chyba nie sądzisz...

- Nie, nie sądzę, jestem tego pewien - odparł Sherlock. - Szczególnie od chwili, gdy ty sam dostarczyłeś mi ostatniego dowodu.

- Ja?

- Tak jest - nie przejmował się Sherlock moim wzburzeniem.

- Zastanawiałem się, czy lekarz mógłby orzeknąć śmierć skazańca bez dokładnego zbadania jego serca. Teraz przekonałem się, że jest to możliwe. Jeśli tak skrupulatny lekarz jak ty dał się zasuge­rować widokiem porażonego królika, to cóż dopiero powiedzieć o lekarzu więziennym?

Byłem zupełnie zdruzgotany. Otrzymałem jako lekarz przykrą nauczkę, ale to mi dokuczało znacznie mniej niż świadomość, że Braunheld naprawdę żyje. Nie mogłem jeszcze w to uwierzyć i szukałem dowodów, które by obaliły twierdzenie Holmesa.

- Dobrze - powiedziałem. - Przypuśćmy, że wszystko odbyło się tak, jak opisujesz. Lecz w takim razie ciało Braunhelda zniknęłoby z kostnicy. Dyrekcja więzienia coś by o tym wiedziała.

- I cóż z tego, że wie. Nikt się tym nie przejął. Zbrodniarz zginął, to wystarczy - rozumowano - a że ktoś wykradł trupa, to nieważne. Dyrekcja więzienia w ogóle nie lubi sobie łamać głowy. Czy na przykład ma to jakieś większe znaczenie, że któryś z dozorców wymawia posadę?

- Mówisz o dozorcy Braunhelda?

- Aha. Odczekał sześć tygodni, rzucił pod jakimś pozorem służbę w więzieniu, a później, dla wszelkiej pewności, wyjechał gdzieś do kolonii.

Zapadło milczenie. Holmes zabrał się do jakichś badań, a ja po prostu nie mogłem się zdobyć na to, aby samotnie wrócić do domu.

- Nie pojmuję - odezwałem się wreszcie - dlaczego Braunheld uwziął się tylko na ciebie. Przecież brałem udział w wykrywaniu jego zbrodni i na pewno chciałby zemścić się również na mnie.

- Gdybym się obawiał o twoje życie - odrzekł Holmes nie przerywając pracy i nie odwracając się do mnie - już dawno nie byłbyś na Bakerstreet. Wiem jednak, że jesteś mu potrzebny i chwilowo włos ci z głowy nie spadnie.

- Ja jestem potrzebny Braunheldowi?

- Oczywiście. Przecież oni ciągle liczą, że ich naprowadzisz na mój ślad. Dlatego właśnie przysłałem ci Mycrofta. W przeciw­nym przypadku przyszliby tu razem z tobą.

- Dlaczego mówisz w liczbie mnogiej?

- Bo Braunheld na pewno znów zwąchał się z Higginsem, a kto wie czy i nie z Shellwoodem.

- To okropne. Co będzie dalej?

- To samo, co dotychczas, czyli nic. Będę czekał. Zapewniam cię, że Braunheld nie będzie siedział cicho. Na pewno knuje coś nowego, a wtedy się z nim zmierzymy. Tymczasem wracaj do domu i bądź dobrej myśli. Ta zabawa z królikiem to było zajęcie uboczne. Ja tu naprawdę pracuję nad ciekawym zagadnieniem. Bywaj, Watsonie!

Pożegnałem się z Sherlockiem i z ciężkim sercem wyszedłem na ulicę. Zdawało mi się, że we wnęce przeciwległego domu przyczaiła się jakaś postać. Widocznie jednak była to tylko gra nerwów, gdyż nie zauważyłem, aby mnie ktoś śledził w powrotnej drodze na Bakerstreet.


OSTATNIA ROZGRYWKA


Nasza gospodyni, pani Hudson, była bezdzietną wdową. Z trzech jej sióstr dwie osiadły na głuchej prowincji, a trzecia, najstarsza, wyszła za mąż za Jonatana Smitha, urzędnika tramwajów londyń­skich. Smithowie mieszkali przy Huntley Street w niewielkim dom­ku z ogródkiem, który dziwnym trafem zachował się wśród ota­czających go wielopiętrowych kamienic.

Byli to ludzie spokojni, pracowici i mili w obejściu. Przypomi­nam sobie, że wraz z Holmesem odwiedziliśmy ich przed kilku laty i byliśmy zachwyceni zarówno ładem, panującym w ich dom­ku, jak też i niezwykłą gościnnością jego gospodarzy. Nie spodziewaliśmy się wtedy, że ten mały i schludny domek stanie się kiedyś miejscem strasznych wypadków, podczas których obaj z Sherlockiem omal nie postradaliśmy życia.

Zaczęło się od tego, że któregoś dnia przy śniadaniu pani Hud­son wydała mi się niezwykle wzburzona. Było to dość dziwne, gdyż nasza gospodyni należała do osób opanowanych i niełatwo dających się wyprowadzić z równowagi. Nie chcąc wkraczać w jej sprawy osobiste, nie pytałem o powód owego niezwykłego stanu, ale pani Hudson sama podjęła rozmowę na ten temat.

- Niech pan posłucha, panie doktorze Watson – powiedziała - co też może się zdarzyć u nas w Londynie!

- A cóż się takiego stało? Spotkała panią jakaś przykrość?

- Mnie osobiście nie, ale u Smithów dzieją się takie rzeczy, że można zupełnie zgłupieć.

Rzeczywiście, to, co opowiedziała pani Hudson, było po prostu niezwykłe. Oto przed kilku dniami mieszkańców domu przy Huntley Street zaczęła prześladować jakaś okropna woń kloaczna. Po­dejrzewając, że pochodzi ona z rur kanalizacyjnych, Smithowie wezwali hydraulików, którzy dokładnie sprawdzili całą instalację. Jednakże mimo najusilniejszych badań nie znaleziono w przewo­dach żadnego uszkodzenia, a poza tym - gdyby nawet smród wydzielał się z rur, nie byłby tak niezwykle silny.

Chcąc się pozbyć nieznośnego zapachu, pani Smith wyniosła wszystkie rzeczy i meble na dwór, otworzyła okna i wietrzyła mieszkanie przez cały dzień. Odór nieco ustąpił, lecz później znów się wzmógł do takiego stopnia, że przebywanie w zapowietrzonym domu stało się zupełnie niemożliwe.

- Smithowie są zrozpaczeni i sami nie wiedzą, co czynić - kończyła swe opowiadanie pani Hudson. - Ona tu była wczoraj, chciała się poradzić pana Holmesa, ale jak na nieszczęście nie wiadomo, gdzie go teraz szukać.

- Ależ, proszę pani - roześmiałem się - przecież pan Holmes nie zająłby się taką błahą sprawą!

- Być może - obraziła się pani Hudson. - Wiem jednak, że nigdy nie pozostałby obojętny na ludzką krzywdę.

Była to wyraźna aluzja pod moim adresem. Widocznie zbyt mało przejąłem się losem jej siostry. Pośpieszyłem poprawić to przykre wrażenie.

- Mogę się przejść na Huntley Street i zobaczyć, co się tam dzieje - powiedziałem. - Nie wyobrażani sobie, żeby nie można było wyjaśnić tej sprawy.

Twarz pani Hudson znów się rozpogodziła.

- Od razu wiedziałam, że zechce im pan dopomóc, panie doktorze. Przecież to moja siostra. Pan ich zna - tacy porządni ludzie, nikomu nic złego nie zrobią.

Wybrałem się do Smithów tuż po śniadaniu. Drzwi otworzyła mi gospodyni zapłakana i przygnębiona niezwykłym nieszczęściem, które na nią spadło.

- Ach, to pan, panie doktorze - ucieszyła się przez łzy. - Proszę dalej, nie wiem tylko, czy pan tu wytrzyma.

Istotnie, w pierwszej chwili chciałem uciec z tego mieszkania. Trudno po prostu opisać, jak okropny był panujący tam fetor. Woń bijąca od otwartej kloaki była drobnostką w porównaniu z tym, co czuło się tutaj. Był to jakiś ekstrakt smrodu, który przyprawiał o mdłości.

Z wielkim trudem opanowałem pierwsze wrażenie i przeszedłem do pokoju, gdzie mnie uderzył niezwykły nieład. Szafy były po­otwierane i częściowo próżne, a na stole, kanapie i podłodze le­żały nie domknięte walizy.

- Cóż to - zawołałem - państwo wyjeżdżacie?

- Nie możemy już tu dłużej wytrzymać - rozpłakała się na głos. - Mąż wziął urlop i wyjeżdżamy do siostry. Może podczas naszej nieobecności to wszystko przejdzie.

- Nie traćmy nadziei, pani Smith - próbowałem ją uspokoić.

- Przyszedłem, by państwu pomóc. Na pewno uda mi się znaleźć przyczynę tego zapachu.

- O, panie doktorze - złożyła kobieta dłonie - już sama nie wiem, jak byśmy pana błogosławili.

Zacząłem od obchodu mieszkania. Obejrzałem dokładnie wszy­stkie kąty szukając jakiegoś obcego przedmiotu, z którego mógłby wydostawać się ten zapach. Pani Smith towarzyszyła mi i zapew­niała, że już przedtem kilka razy robiła to samo, ale nie znalazła żadnego śladu.

- Kto u państwa bywał ostatnio? Czy przychodził ktoś obcy? - zapytałem.

- Nie, nie było nikogo. Do nas rzadko kto przychodzi.

- Listonosz, mleczarz, inkasenci? - prowadziłem śledztwo.

- Listonosz wrzuca list do skrzynki, mleczarz zostawia mleko przed drzwiami, a inkasenci z elektrowni i gazowni byli przed miesiącem - odrzekła pani Smith. - Pan przypuszcza, że tu zawinił ktoś obcy? - spojrzała na mnie ze zdziwieniem.

- A skąd by się wziął ten zapach? - zirytowałem się. - Cudów nie ma. Jeśli śmierdzi, to albo ktoś podrzucił coś wstrętnego, albo rozlał cuchnącą ciecz.

- Ale po co miałby to robić? - klasnęła w dłonie pani Smith. - Chyba żeby nam uczynić na złość. My nie mamy wrogów, którzy chcieliby nas tak skrzywdzić. Nie, panie doktorze. Ja jestem zbyt głupia, aby to wykombinować, ale w tym na pewno jest coś innego.

Nie zważałem na jej gadanie, ale pod jednym względem miała rację. Pierwsza zasada kryminalistyki, jak to nieraz podkreślał Holmes, brzmi - cui bono? - dla czyjego dobra? Komu mogło na tym zależeć, aby w mieszkaniu Smithów tak potwornie cuchnę­ło? Najpierw trzeba odpowiedzieć na to pierwsze pytanie, a do­piero później przyjdzie kolej na następne.

- Muszę się nieco zastanowić - powiedziałem pani Smith. - Wyjdę na chwilę do ogródka. Tu, w tym zapachu, po prostu nie potrafię myśleć.

- Zupełnie słusznie, panie doktorze - skwapliwie przyznała mi rację kobiecina. - Niech pan siądzie koło groszku pachnącego. Ja też tam chodzę, kiedy już nie sposób wytrzymać w pokoju.

Wyszedłem do ogródka, ale nie mogłem usiedzieć na miejscu. Spacerowałem po króciutkich alejkach, a moje myśli wciąż się obracały wokół zasadniczego zagadnienia - dla czyjego dobra?

- Proszę pani - podszedłem w pewnej chwili do otwartego okna - czy państwo macie zamiar sprzedać swój dom?

- Nigdy w życiu - odrzekła pani Smith z wewnątrz pokoju. - Dlaczegóż mielibyśmy to uczynić?

- A nie wie pani, może chcą na waszym placu zbudować wielką kamienicę?

- Nic o tym nie słyszałam.

Nie - pomyślałem. - Nie tędy droga. Te hipotezy nic nie dają”.

Nagle rzuciłem okiem na spakowane walizy i omal nie zawo­łałem “eureka”. Jakież to proste! Przecież właśnie o to cho­dziło, aby Smithowie na pewien czas wynieśli się z domu! Byłem zły na siebie, że od razu tego nie odgadłem, ale pocieszyłem się myślą, że zwykle najtrudniej jest wpaść na rzeczy najprostsze. Znów podszedłem do okna.

- Proszę mi powiedzieć, pani Smith, czy państwo przechowujecie w domu jakieś kosztowności? Niech mi pani zaufa i nie ukrywa prawdy.

- A cóż ja bym tu miała do ukrywania! - zawołała kobieta. - Mamy trochę oszczędności w banku, a w dornu - parę drobiazgów, razem niewarte to stu funtów. A dlaczego pan o to pyta?

- Bo jak byście państwo wyjechali...

- Przecież ja tu nie zostawię nic wartościowego. A mebli to mi chyba nie ukradną.

A więc hipoteza włamania do opuszczonego mieszkania odpa­dała. Lecz jakież inne powody mieliby złoczyńcy do wypłaszania Smithów z domu? Ważne dokumenty? Może coś, o czym Smithowie sami nie wiedzą, a co kryje się w ich domku? Czytałem o takich przypadkach.

Jednak po wyjaśnieniach, których mi udzieliła pani Smith, wszystkie te przypuszczenia odpadły. Tramwajowe instrukcje i roz­kłady jazdy, które miał w domu jej mąż, nie stanowiły tajemnicy państwowej. Wynalazcą też nie był, o dokumentach zaś ukrytych w miejscu, gdzie stał domek, nie było mowy, bo Smithowie sami budowali go od fundamentów.

Znów znalazłem się w impasie.

A może wyjaśnienia zagadki należy szukać nie w samym dom­ku, lecz w jego pobliżu?” - wpadło mi na myśl.

Jak już powiedziałem, plac należący do Smithów otoczony był wysokimi budynkami, lecz sam domek nie przytykał do żadnej ściany. Stał w ogródku i tylko z jednej strony przylegała do niego jakaś stara szopa drewniana.

- Do kogo należy ta szopa? - znów zagadnąłem panią Smith. - Co się w niej mieści?

- Szopa jest nasza - wyjaśniła zapytana. - Kiedyś używaliśmy jej na węgiel i drzewo, ale już od dawna wynajęliśmy ją na skład wapna. Wjazd jest z drugiej posesji.

- Ta buda wam się wkrótce rozwali - zauważyłem. – Dach jest całkiem dziurawy.

- A niech tam - machnęła ręką pani Smith. – Dzierżawca nie chce jej reperować, a nam szkoda na to pieniędzy.

Byłem zadowolony, że zmyliłem jej czujność i niby to niechcący zadałem decydujące pytanie:

- A jaki państwo mieliście dostęp do szopy?

- Przez drzwi w bocznej ścianie. Teraz są zaryglowane. Dla­czego pan się interesuje szopą?

- Ot, tak sobie z ciekawości.

W szopie też nie znajdę żadnego wyjaśnienia” - rozmyślałem. Należało go szukać w sąsiednich budynkach. Obydwa domy na Huntley Street, na prawo i na lewo od posiadłości Smithów, były kamienicami czynszowymi i nic nie nasuwało podejrzenia, że mo­głyby się stać terenem zbrodni. Pozostał dom graniczący z szopą Smithów. Musiał on leżeć przy ulicy biegnącej równolegle do Hun­tley Street, a więc przy Tottenham Court Road.

Wyszedłem na tę ulicę i nagle po przejściu kilkuset kroków serce mi zabiło gwałtownie. Przede mną znajdował się okazały budynek, na którym widniał wielki złocony napis: Midland Bank-Pierwsza filia miejska.

Wszystko stało się zupełnie jasne - chodziło o dokonanie pod­kopu pod bank. Włamywacze chcieli wypłoszyć Smithów, dostać się do szopy, a stamtąd droga do podziemi bankowych była nie­daleka.

Pod wpływem pierwszego wrażenia chciałem od razu wsiąść w dorożkę i pojechać prosto do Instytutu, w którym Holmes wówczas pracował. Rozmyśliłem się jednak ze względu na panią Smith. Moje nagłe zniknięcie mogłoby się jej wydać dziwne, a po­za tym należało ją skłonić do jak najszybszego wyjazdu. Mając domek do swego rozporządzenia, złoczyńcy niewątpliwie natych­miast przystąpią do wykonania swego planu, a wtedy nietrudno-będzie ich przychwycić.

Wróciłem na Huntłey Street i oświadczyłem pani Smith, że niestety, nie mogę rozwiązać tajemnicy jej domu. Doradziłem również w oględnych słowach, aby nie wstrzymywała swego wy­jazdu do siostry.

- Być może - powiedziałem - że ta okropna woń tak samo zniknie, jak nagle się zjawiła.

Pani Smith zgodziła się ze mną i postanowiła, że wyjedzie na­tychmiast po powrocie męża z biura. Prosiła jedynie, aby pani Hudson od czasu do czasu zaglądała do jej domku, a gdyby zaszło coś nowego, niech jej natychmiast doniesie.

Pożegnawszy się z panią Smith, pojechałem do Holmesa. Zasta­łem go w laboratorium przy jakiejś pracy i zauważyłem, że nie był zachwycony moją wizytą.

- Cieszę się, że cię widzę, Watsonie - powiedział - ale nie był to z twojej strony zbyt ostrożny krok.

- Wiem o tym - odrzekłem. - Zaszły jednak tak niezwykłe okoliczności, że nie mogłem postąpić inaczej. Posłuchaj tylko.

Opowiedziałem mu dokładnie przebieg całego poranka od chwi­li, kiedy dowiedziałem się o dziwnym zapachu w domu pani Smith, aż do odkrycia, że chodzi tu o podkop pod Midland Bank.

Holmes słuchał uważnie, a w końcu zauważył krótko:

- Hm, wcale dobrze to obmyśliłeś.

Nie byłem przyzwyczajony do pochwał z jego strony i muszę przyznać, że to niezwykłe wyróżnienie sprawiło mi dużą przy­jemność.

- Cieszę się, że mogłem ci się przysłużyć - rzekłem skromnie.

- Co zamierzasz zrobić w tej sprawie?

- Zaraz się namyślimy. Powiedz mi tylko, kiedy zdążyłeś wylać na siebie cały flakon wody jaśminowej! Chyba nie po drodze do mnie?

- Wody jaśminowej? - spojrzałem na niego ze zdziwieniem. - Nigdy w życiu jej nie używałem! Coś ci się przywidziało.

- Nic podobnego - roześmiał się Holmes. - Ten zapach aż bije od ciebie.

- Wykluczone. Może masz zmęczony węch?

- Tak sądzisz? - spojrzał na mnie Sherlock badawczo. - Może masz rację, ten zapach prześladuje mnie od kilku dni. Wyobraź sobie, że nasz nowy laborant, który jest tu u nas od tygodnia, też pachnie jaśminem i też twierdzi, że wcale nie używa wody jaśminowej.

- To się zdarza - odpowiedziałem. - Wiem z praktyki lekarskiej, że po katarze miewa się czasami halucynacje węchowe. Czy przechodziłeś ostatnio katar?

Holmes zrobił nieokreślony ruch ręką, który mógł oznaczać za­równo dobrze “tak”, jak i “nie”, po czym zmienił temat rozmowy.

- A więc dobrze - powiedział. - Bądź w domu wieczorem o dziesiątej. Zadzwonię do ciebie i powiem ci, co robimy dalej. Nie zapomnij, rzecz prosta, latarki ani rewolweru.

Przesiedziałem cały wieczór w naszej jadalni, niecierpliwie ocze­kując zapowiedzianego telefonu. Punktualnie o dziesiątej Holmes dał mi znać, abym natychmiast wyszedł z domu i wsiadł do za­mkniętej dorożki, która będzie stała na najbliższym rogu. Jak się domyśliłem, dorożką powoził Mycroft Holmes. W środku zastałem Holmesa, który wydał mi się silnie podniecony. Uznałem, że lepiej nie zadawać mu żadnych pytań.

Po kilkunastu minutach szybkiej jazdy, podczas której nie za­mieniliśmy ani słowa, dorożka zatrzymała się w jakimś nie znanym mi miejscu. Holmes poprowadził mnie ciemnymi zaułkami i w pe­wnej chwili znaleźliśmy się tuż naprzeciwko domku Smithów. Furtka od ogródka nie była zamknięta na klucz, ale nie zdziwiło mnie to zbytnio. Widocznie złoczyńcy już opanowali domek i szopę.

Dostaliśmy się na posesję bez żadnego szmeru. Nie byliśmy rów­nież widoczni, bo niebo pokrywały ciężkie chmury, a najbliższa latarnia uliczna znajdowała się dość daleko. Sherlock szedł pierw­szy. Spodziewałem się, że podejdzie prosto do domku, lecz ku memu nieopisanemu zdumieniu zboczył na prawo w niewielką alejkę i podążył w kierunku otwartej altanki znajdującej się na jej końcu. Chcąc nie chcąc musiałem pójść w jego ślady, choć zupeł­nie nie rozumiałem, dlaczego postępuje w tak dziwny sposób. Nie mogłem jednak o nic pytać ze względu na absolutną ciszę, którą musiałem zachować. Dopiero kiedy nagle lunęła rzęsista ulewa, skorzystałem z jej szumu i odezwałem się szeptem:

- Nie rozumiem, Holmesie, po cośmy się tu ukryli?

- A dokąd mieliśmy pójść? Do tej dziurawej szopy, Żeby nas zlał deszcz?

- Po co do szopy? - odparłem. - Powinniśmy być w banku albo przynajmniej w domku. Kto im zamknie odwrót?

- Mamy tu doskonały widok - flegmatycznie odrzekł Holmes.

Zawsze z nim tak było. Mógł się denerwować przed wyprawą, ale podczas akcji był zimny i opanowany. Nie podzielałem jego spokoju.

- A bank? Kto strzeże banku? - niepokoiłem się.

- Wszystko w porządku, Watsonie.

- Ja osobiście proponuję wejść do domku. Trzeba się tam rozejrzeć - nie ustawałem.

- Nie lubię zamkniętych pomieszczeń, mój drogi. Zbyt dobrze pamiętam laborato­rium niejakiego inżyniera Blau.

- Tamto było co innego. Jest tak ciemno, że gotowi nam umknąć.

Holmes nic nie odpowiedział na tę uwagę.

- C i s z a - rzekł po chwili szeptem - deszcz ustał.

Istotnie, ulewa nagle się urwała i zaległa taka cisza, że zaczęło mi dzwonić w uszach. Moje zdenerwowanie wzrastało z minuty na minutę. Zbliżała się północ, a nic się nie dzia­ło. Przyłożyłem ucho do ziemi, nie dosłysza­łem jednak żadnego odgłosu, który by świad­czył o drążeniu podkopu lub istnieniu ludzi w domku czy szopie.

Miałem oczy utkwione w drzwi prowadzą­ce do domku, gdyż obawiałem się, że tamtędy uciekną włamywacze. W pewnej chwili je­dnak musiałem odwrócić głowę, gdyż od stro­ny szopy padł na drzewa czerwony odblask. Nim zdołałem zorientować się, skąd pochodzi, nad dach szopy wzbiły się kłęby dymu i iskier. Nie trwało dłużej niż minutę, a cały bndynek stanął w ogniu. Stare spróchniałe ściany drewniane i drewniany dach paliły się jak zapałki.

- Pali się! Trzeba wezwać straż, bo spło­nie domek Smithów! - krzyknąłem do Hol­mesa.

Ten jednak nie odpowiedział. Zaświeciłem latarkę i ujrzałem jego niezwykle poważną twarz oraz rozszerzone oczy, które wpatry­wały się w płomienie buchające z szopy. Chciałem zapytać, co się z nim dzieje, lecz w tejże samej chwili z szopy rozległy się przeraźliwe, mrożące krew krzyki. Trwały one może kilkanaście sekund i nagle się urwały.

- Tam są ludzie! - krzyknąłem.

- Tak, tam byli ludzie - odrzekł Holmes zduszonym głosem. - Zdejm, Watsonie, czapkę, tak jak to zrobiłem. Braunheld był wielkim złoczyńcą, a Higgins jego pomocnikiem, a jednak to byli ludzie.

- Tak - dodał po chwili z powrotem nakładając czapkę. - Wszyst­ko skończone. Biegnij po straż, ale przedtem spojrzyj na te pło­mienie. To myśmy mieli w nich zginąć.

Holmes nie chciał, aby go zamieszano w tę całą sprawy, wiec nie czekaliśmy na straż ogniową. Nadjeżdżała w chwili, gdyśmy siadali do dorożki, która miała nas odwieźć na Bakerstreet. By­łem tak oszołomiony, że nie zadawałem Sherlockowi żadnych pytali.

Pora na wyjaśnienia nadeszła dopiero następnego dnia po śnia­daniu.

- Należy nam się trochę wypoczynku po wczorajszym dniu - powiedziałem rozsiadając się wygodnie w fotelu. - Byliśmy o krok od śmierci. I pomyśleć, że mogliśmy zginąć tylko z powodu mojej głupoty. Przecież ten idiotyczny pomysł z podkopem pod bank wylągł się w mojej głowie!

- Nie rób sobie wyrzutów, Watsonie - uśmiechnął się Holmes. - Do ostatniej chwili wszystko naprawdę tak wyglądało, jak gdyby planowano podkop. Braunheld obmyślił to genialnie i wcale się nie dziwię, że poszedłeś na jego lep.

- Ale tyś na niego nie poszedł - rzekłem z podziwem, w którym, przyznaję się, była i odrobina zazdrości.

- Nie poszedłem, gdyż jak zwykle zwracam uwagę na nic nieznaczące drobiazgi. Czy pamiętasz woń jaśminu, którą dziś rano przyniosłeś ze sobą? To był zupełnie ten sam zapach, co w domku Smithów.

- Niemożliwe! - zawołałem zdumiony. - Ten smród i pachnący jaśmin!

- A jednak tak jest - wyjaśniał Holmes z niezmąconym spokojem. - Braunheld lub Higgins rozlewali w mieszkaniu Smithów indol. Do dziś dnia nie wiem, jak to robili. Może przez otwory wentylacyjne, a może przez otwarte okna. Ale to nieważne. Ważne jest, że indol w dużym stężeniu śmierdzi jak ludzki kał, natomiast w rozcieńczeniu pachnie jaśminem. Zapach przywarł do twojego ubrania w czasie pobytu u Smithów i nietrudno mi było ustalić, skąd pochodzi.

- A więc dobrze. Połączyłeś ze sobą te dwa fakty, lecz jakie z tego wnioski?

- A czy przypominasz sobie, co opowiedziałem o naszym nowym laborancie?

- Pamiętam. Od kilku dni pracuje w Instytucie laborant, który też pachnie jaśminem. Tłumaczyłem to sobie, że masz zmęczony nos po katarze.

Holmes roześmiał się i wyjaśnił, że od wielu miesięcy nie miał kataru. Nie chciał jednak spierać się ze mną; wolał, abym wów­czas pozostał w nieświadomości, owym bowiem rzekomym nowym laborantem był nie kto inny jak sam Higgins. Nietrudno go było poznać, ucharakteryzował się bardzo kiepsko. Widocznie Braunheldowi zależało na tym, aby Holmes poznał Higginsa. Jego za­pach miał naprowadzić na ślad, że podkop jest planowany przez profesora i jego pomocników.

- Ależ w takim razie oni już dawno wiedzieli, że pracujesz w Instytucie Chemii Fizjologicznej! - zawołałem.

- A jakże. Prawdopodobnie wyśledzili cię, gdy byłeś u mnie po raz pierwszy.

- I ten cały plan był obmyślony tylko po to, aby cię zwabić do domku Smithów?

- Oczywiście. Wszystko doskonale się składało. Domek należy do siostry pani Hudson, a więc nie ulega wątpliwości, że się nim zainteresujemy. Tyły przylegają do banku, a więc chodzi o podkop. W rzeczywistości zaś w domku Smithów była zastawiona
jakaś pułapka, w którą mieliśmy wpaść, w szopie zaś nagromadzono mnóstwo palnych materiałów. Czy chcieli nas przedtem zabić, a później spalić nasze trupy, czy też spalić żywcem, tego nie wiem. To by zresztą w końcu wyszło na to samo - dodał ze zgryźliwym humorem.

- Szatan, nie człowiek - szepnąłem.

- Nie, mój drogi, tylko człowiek, i na dodatek omylny. Jego omyłka polegała na tym, że szył zbyt grubymi nićmi. Nie uwierzyłem, że pójdzie na podkopy i prucie kas. To była zbyt prostacka robota dla zbrodniarza, który posiłkował się skomplikowanymi metodami naukowymi. A poza tym wiedziałem, że zależy mu jedynie na zgładzeniu mojej nienawistnej osoby.

- Jest tak jak zwykle - przyznałem. - Po twoich wyjaśnieniach wszystko staje się tak proste, że aż podziw bierze, dlaczego sam na to nie wpadłem. Ale powiedz mi jeszcze jedno. Od czego powstał pożar, w którym oni zginęli?

- Od ulewy.

Zrobiło mi się głupio. Że też Holmes potrafi kpić w sprawach tak ponurych! Uważałem to za brak delikatności. Holmes spoj­rzał na mnie i roześmiał się hałaśliwie.

- Ależ, mój drogi - powiedział wreszcie - wcale nie jestem tak gruboskórny, za jakiego mnie masz. To naprawdę spowodowała ulewa. Sam mi mówiłeś, że w szopie przechowywano wapno. Prawdopodobnie było niegaszone, a pod wpływem ulewnego deszczu zlasowało się i silnie rozgrzało. Od tego zajęły się łatwopalne materiały nagromadzone przez Braunhelda. Prawdopodobnie obydwaj z Higginsem ukryli się gdzieś w kącie przed ulewą, a kiedy wy­
buchł ogień, mieli drogę odciętą.

Zaległo milczenie. Pogrążyłem się w myślach i w końcu rzekłem w zadumie:

- Co za niezwykły przypadek. Zbrodniarz sam sobie szykuje stos, na którym zginie.

- Ano cóż, Watsonie, niezwykły zbrodniarz i - niezwykła śmierć.


SPIS RZECZY


WSTĘP

BRYLANTY LORDA SANDWICH

TAJEMNICA CZERWONEGO PUDRU

WIDOKÓWKA Z BRIGHTON

PIJANY PAJĄK

CZERWONY CHABER

FUKS NA TORZE

DZIEWIĄTY DZIEŃ

FOTEL ELEKTRYCZNY

OSTATNIAROZGRYWKA


0

W czasach Holmesa nie znano jeszcze izotopów

0

Patrz rozdział “Brylanty lorda Sandwicha”

0

Patrz opowiadanie pt. “Pocztówka z Brighton”

0 Mowa o wojnie anglo-boerskicj w latach 1899—1902


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wacław Gołembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa
Waclaw Golembowicz Przygody chemiczne Sherlocka Holmesa
Przygody detektywa Sherlocka Holmesa
Przygody Sherlocka Holmesa (2)
Przygody Sherlocka Holmesa - Umierający Detektyw, SP, Lektury
Przygody Sherlocka Holmesa
Artut Conan Doyle Przygody Sherlocka Holmesa
Arthur Conan Doyle Przygody Sherlocka Holmesa Srebrzysta gwiazda
Arthur Conan Doyle Przygody Sherlocka Holmesa
Arthur C Doyle Przygody Sherlocka Holmesa
Przygody Sherlocka Holmesa streszczenie

więcej podobnych podstron