O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym, Dakowicz, Arkany nr 110, kwiecień 2013(1)

O literaturze polskiej w wieku dwudziestym pierwszym, Dakowicz

[Odpowiedź na ankietę "Arcanów"; pierwodruk: "Arcana", nr 110]



„Literatura wyciągnieniem jest na jaśnią myśli narodu. W niej, że tak rzekę, czujemy się jak po tętnie” — pisał Maurycy Mochnacki w rozprawie O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym. Konstatacje wybitnego krytyka romantycznego uczynić chciałbym kanwą niniejszych rozważań. Argumenty i wnioski Mochnackiego brzmią dziś zaskakująco aktualnie, choć — mogłoby się zdawać — żyjemy w diametralnie odmiennej rzeczywistości: Polska odzyskała byt państwowy, a twórcy korzystać mogą z pełnej swobody wypowiedzi.



Jak definiował Mochnacki naród? „[N]ie jest to zbiór ludzi zamieszkałych na przestrzeni określonej pewnymi granicami. Ale raczej istotą narodu: jest to zbiór wszystkich jego wyobrażeń, wszystkich pojęć i uczuć odpowiadających religii, instytucjom politycznym, prawodawstwu, obyczajom, a nawet będących w ścisłym związku z położeniem geograficznym, klimatem i innymi warunkami empirycznego bytu”. O conditione sine qua non trwałości istnienia narodowego pisał tak: „Że jedne narody giną i śladu po sobie nie zostawując, drugich pamięć przechowuje się w dziejach, skądże to pochodzi? — Co sprawuje tę tak ważną różnicę? Oto że ostatnie za dni swoich przyszły ku uznaniu siebie w masie swych myśli i wyobrażeń, a jestestwo pierwszych zasadzało się jedynie na zmiennych, przemijających warunkach bytu, to jest na pewnej liczbie indywiduów, które mieszkając w przestrzeni określonej pewnymi granicami, nigdy samych siebie w jestestwie swoim nie uznały; uznania tego świadectw ani piśmiennym dostatkiem, ani w dziełach sztuki potomności nie przekazały, a tym samym żadnej reprezentacji czy to w moralnym, czy umysłowym, czy estetycznym świecie mieć nie mogły. Takie zbiory indywiduów są na kształt cząstek materii, zostających między sobą w słabym związku mechanicznym, który środki mechaniczne łątwo rozrywają i niszczą”.



Naród nie istnieje, jeśli nie ma świadomości własnej odrębności — powiada Mochacki. I niewątpliwie ma rację. Współczesna literatura narodowa powinna dążyć do stworzenia nowoczesnej świadomości. Na początku XXI stulecia każdy Polak winien mieć możność przejrzenia się w rodzimej literaturze jak w lustrze. Uwaga ta dotyczy także zbiorowości — społeczność żyjąca we wspólnych granicach, posługująca się tym samym językiem, powinna tworzyć wspólnotę. Postulat wspólnotowości pozostanie jednak niezrealizowany, jeśli jednostki składające się na zbiorowość będą pozbawione łączności ze swoją historią i tradycją.



Dziewiętnastowieczny pisarz nazywa literaturę „sumnieniem narodu”. Rolę „współczesnej literatury narodowej” widziałbym właśnie w ten sposób — ma ona wypełniać zadania moralne: uświadamiać człowiekowi współczesnemu, że zajmuje miejsce w żywej strukturze, jaką jest naród, że nałożono nań określone powinności (bo nie jest on monadą, nie żyje jedynie sam dla siebie), że coś jest winien zarówno tym, którzy byli tu przed nim, jak i tym, którzy przyjdą po nim. Nie znaczy to jednak, że literatura pierwszej połowy XXI w. powinna stanowić proste powtórzenie doświadczeń, form i sposobów wyrażania właściwych dla literatury romantyzmu i epok wcześniejszych. Istnieje potrzeba stworzenia nowego języka, adekwatnego wobec doświadczenia nowoczesności, nie porzucającego jednak związku z tym, co w przeszłości najcenniejsze, a co stać się może budulcem teraźniejszości.



Po roku 1989 niewiele wytworzyliśmy wartości literackich, które mogłyby konkurować z najwybitniejszymi dziełami poprzedników. Nieistotność, jednorazowość, amorficzność literatury najnowszej jest faktem, nie znaczy to jednak, by rodzima produkcja literacka szczególnie odbijała od tego, co dzieje się na Zachodzie. Żyjemy w czasach, w których wszechobecność informacji, multiplikowanie się komunikatów oraz nakładanie się na siebie i wzajemne znoszenie odmiennych porządków estetycznych, ideowych i aksjologicznych przyczynia się do wytworzenia semantycznego chaosu. Pisarz tonie w nim podobnie jak wszyscy „kosumenci kultury”. Świat współczesny żywi się bezładną mieszaniną wartości i antywartości. Trwa w nim nieustanne pochłanianie i zwracanie. W zaprogramowanej, nieprzerwanie rozszerzającej się (rozszerzanej) i przepoczwarzającej (przepoczwarzanej) „płynnej rzeczywistości” rządzi prawo równoczesności i równowartościowości. Chaos semantyczny i aksjologiczny sprzyja myleniu wartości prawdziwych i pozornych, znikają góra i dół, prawo i lewo. Uczestnicy procesu historycznoliterackiego (twórca i odbiorca) tracą rozeznanie — błahe nazywają istotnym, istone uznają za błahe.



Tymczasem kultura pozostaje domeną długich przebiegów czasowych. Prawdziwa wartość dzieła krzepnie, zostaje trwale przyswojona, staje się widoczna dopiero w perspektywie dziesięcioleci. Dlatego trudno wyrokować, które z fenomenów tworzących dzisiejsze piśmiennictwo zakorzenią się w kulturze. Mamy prawo podejrzewać, że będzie ich niewiele. Istnieje wysokie prawdopodobieństwo, że pod koniec wieku XXI kanon literatury polskiej niewiele będzie miał wspólnego z obecnie obowiązującymi hierarchiami.



Skąd bierze się miałkość literatury przełomu wieków? Jej przyczyna tkwi, jak sądzę, w nałożeniu się na siebie dwóch procesów o charakterze dewastacyjnym, jakim podlegała i podlega nasza kultura. Korzenie pierwszego z nich sięgają II wojny światowej. Realizował się on najpierw w skoordynowanej akcji niszczenia zasobów (materialnych, kulturowych, ludzkich) okupowanego kraju przez Niemców i Sowietów, a przypieczętowany został półwieczem rządów komunistycznych. Drugi z procesów dewastacyjnych — paradoksalnie — pozostaje w ścisłym związku z otwarciem się Polski na Europę, z niekontrolowanym, bezładnym i pośpiesznym dostrajaniem się do standardów obowiązujących na Zachodzie.



Dla polskiej literatury wojna oznaczała hekatombę. Życie straciło wielu pisarzy starszego, średniego i — przede wszystkim — młodego pokolenia. Hans Frank, niemiecki Generalny Gubernator, mówiąc o Polakach miał stwierdzić, że „Pigmeje nie mają kultury”, a „murzyni nie piszą książek”. Polityka niszczenia kultury i nauki polskiej, oznaczająca m.in. fizyczną likwidację części kadry profesorskiej, była realizowana bezwzględnie przez sześć lat okupacji. Narodowi „niewolników” pozostawiono biblioteki pełne tanich kryminałów, za posiadanie książki umieszczonej na liście prohibitów groziła kara śmierci. Na ziemiach zagarniętych przez Sowiety wprowadzano „kulturę radziecką”, surowo rozprawiając się z pisarzami „burżuazyjnymi”. W polskojęzycznym „Czerwonym Sztandarze”, wydawanym na terenie tzw. Zachodniej Ukrainy, drukowano teksty tak haniebne, jak wiersz Leona Pasternaka, zawierający następującą strofę o ataku ZSRS na Polskę: „A jednak podejmij kalendarz zdeptany, / część kart jego będziesz sławił w pieśniach, / gdy padła granica, padły więzień bramy, / w ten dzień zwycięstwa, siedemnasty września”. Determinacja nowych władców, chcących całkowicie odmienić mechanizmy zbiorowego myślenia, była tak wielka, że kiedy Armia Czerwona wkroczyła do Polski, wydobyto z grobu ciało Antoniego Ferdynanda Ossendowskiego, autora antysowieckiej powieści biograficznej Lenin, by upewnić się, że nie żyje. Nie sposób nie traktować tej sceny jako symbolicznej — w istotę komunistycznego projektu „cywilizacyjnego” wpisane było bowiem definitywne przekształcenie kultury krajów okupowanych, aż do całkowitego „uśmiercenia” obowiązujących dotychczas mechanizmów jej tworzenia.



Rewolucyjny zamysł Sowietów i ich lokalnych namiestników wyłuszczył w rozmowie z Teresą Torańską Jakub Berman, odpowiadający w pierwszych latach powojennych za kulturę i… organa bezpieczeństwa. Stwierdził on, że chodziło o stworzenie „całkiem nowej Polski w kształcie i strukturze, zupełnie niepodobnej do tej, jaka była kiedykolwiek w historii. O to szła walka. Polska przecież istniała tysiąc lat, przez ten tysiąc lat nagromadziło się w niej szereg pojęć, kompleksów, poglądów, przeświadczeń i wiar. I nagle przychodzą nowi ludzie, wszystko jedno skąd — stąd czy z Moskwy — i przewracają cały kraj do góry nogami, by ukształtować go na zupełnie inną modłę. Przesuwają Polskę na zachodzie, cofają na wschodzie, zamiast jagiellońskiej tworzą piastowską, zmieniają poprzednie kryteria ocen, kwestionują i krytykują dotychczasowe poglądy”. Według Bermana, nieważne były „racje”, ale „nurt rewolucyjny, który z reguły łamie stare nawyki, stare racje, kształty, struktury i mity, bardzo niekiedy głęboko tkwiące w mentalności. Po to, by zbudować nowe. […] to wymagało ogromnego, jak mówią Rosjanie, łamania, to była walka”.



W przywoływanej rozprawie o literaturze Maurycy Mochnacki podkreślał fundamentalne dla istnienia wspólnoty narodowej znaczenie ciągłości „uobecniania się samemu sobie”. Koncepcja komunistów opierała się na założeniu przeciwnym — chodziło właśnie o zerwanie ciągłości, o zakończenie dotychczasowego procesu kulturotwórczego i stworzenie nowego wzorca, nowego mechanizmu, zdolnego wytwarzać treści konstytuujące świadomość „społeczeństwa socjalistycznego”. Oznaczało to m.in. formatowanie kultury. Tworzono nowy kanon „narodowy”, usuwając z niego wszystkie dzieła nieprawomyślne, tzn. niezgodne z linią ideologiczną PPR, a następnie PZPR. Czyniono to na rozmaite sposoby — przeczesując i dekompletując księgozbiory biblioteczne, formułując zgodne z koncepcją partii długoletnie plany wydawnicze, zaostrzając działania cenzorskie, a nawet reglamentując papier i ograniczając dostęp do prędko znacjonalizowanych drukarń. W ten sposób pełnej kontroli poddano całą polską przeszłość i teraźniejszość literacką, a także — sic! — zaplanowano dzisiejszą zapaść kultury i tożsamości polskiej. Równolegle do działań „regulacyjnych” w obrębie literatury trwała fizyczna likwidacja dotychczasowej elity intelektualnej. Morderstwa popełnione w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku przez funkcjonariuszy NKWD, UB, KBW to dalszy ciąg zbrodniczego procederu rozpoczętego hitlerowską Intelligenzaktion i sowieckim ludobójstwem w Katyniu. W taki sposób tworzono Bermanowską „całkiem nową Polskę”. W pewnym stopniu w tej właśnie Polsce Bieruta, Bermana, Jaruzelskiego i Kiszczaka dwumiesięcznik „Arcana” rozpisał ankietę poświęconą „literaturze narodowej”.



Jednym z mitów pookrągłostołowych jest przekonanie, pielęgnowane wśród inteligencji, że odrzucając komunizm, społeczeństwo polskie automatycznie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, uwolniło się od balastu PRL. W rzeczywistości żyjemy w kolejnej w naszych dziejach „międzyepoce”, w czasie, kiedy gwałtownie ścierają się racje, światopoglądy i idee. Nie dysponujemy wglądem w przyszłość, nie wiemy, jaki kształt przybierze polska tożsamość za lat dwadzieścia, pięćdziesiąt czy sto. Jedno powinniśmy wiedzieć — od wyniku trwającego właśnie fundamentalnego starcia odmiennych systemów wartości zależy kształt przyszłej kultury.



Czytelnikowi wyglądającemu możliwie prędkiego roztopienia się „polskości, czyli nienormalności” w europejskim żywiole godne lekceważącego machnięcia ręką wyda się zapewne moje przekonanie o zastanawiającej aktualności takiej oto konstatacji Maurycego Mochnackiego: „Zacząć potrzeba od historii. […] historia polska nie co innego być może, tylko nauką służącą narodowej pamięci. Pamięć jest [to] niezmiernie ważna władza umysłu ludzkiego. Wyobrazić by ją sobie można jako nić wiążącą nie tylko poszczególne pojęcia, ale całe szeregi rozumowań i wszystkie imaginacji obrazy. Nić przypomnienia i związku, żarzący się świecznik w głowie naszej! Wiele rzeczy zapominamy w nieprzebranym mnóstwie myśli, w rwistym toku wyobrażeń; ale skoro owa nić wnętrznego przypomnienia, nić wnętrznego związku rozerwie się na dwoje, tak że tego, co było, przypomnieć sobie nie możemy, skoro ów wewnętrzny świecznik rozumu nie ściemnieje, ale całkiem zgaśnie, natenczas sam rozum dostaje zawrotu i jest na kształt okrętu bez żeglarza wśród burzy. Działanie jego wątleje, nareszcie niemoc z ochromieniem przywodzą go ku obłąkaniu. Człowiek taki jest jako obłąkany, mówi od rzeczy, wszystko bierze i czyni opacznie; cudzego potrzebuje dozoru, żeby sam na swoją szkodę nie zarabiał. Wszystko na nim wytarguje, kto chce i co chce sprawi, a liczne kłopoty władną jego niestatkiem. Tak bywa i z narodem. W umyśle jego jest także pamięć, którą stracić może. Może zgubić nić przypomnienia i przyjść ku obłąkaniu. W umyśle narodu może także ściemnieć i zgasnąć wewnętrzny świecznik. Cóż się wówczas dzieje? Oto cienie przeszłości tułają się bez czci i pożałowania. Nikt nawet nie wie, gdzie są groby wielkich ludzi, a wiara, cnota i nadzieja odlatują w inne czasy. Piękność, sztuka i poezja nie mają żadnego powabu. Umiejętność służy tylko wygodzie i potrzebom, a nie istnej prawdzie. Literatura stroi się kradzionymi wdziękami i cudzą wzbogaca, a raczej ubożeje iścizną. Jednym słowem: w takim umyśle jest obłąkanie. Biada ludziom, którzy ku tej przychodzą niepamięci! Straciwszy sprzed oczu obraz przeszłych czasów, zarówno i tego nie postrzegają, co się koło nich dzieje. Samych siebie nie znają; są tylko przedmiotem rozumienia i znawstwa dla drugich”.



Żaden ze współczesnych twórców nie scharakteryzowałby przenikliwiej osobliwego stanu utraty tożsamości historycznej i kulturowej, jaki stał się udziałem Polaków w wieku XX. W rozważania Mochnackiego wpisana została przestroga: czuwajcie nad własnym dziedzictwem, pielęgnujcie je i twórczo rozwijajcie, w przeciwnym wypadku popadniecie bowiem w stan niby-życia, utracicie zdolność rozpoznawania, kim jesteście i po co jesteście. „Nić przypomnienia i związku” komuniści przecięli z pełną premedytacją, chcąc stworzyć człowieka nowego, wolnego od wielowiekowych przywiązań i powinności. Przecięli ją wystarczająco skutecznie, byśmy — jako wspólnota losu, języka i kultury — zdążyli się pogubić. Rzeczownik „obłęd”, którym posługuje się dziewiętnastowieczny krytyk, pochodzi wszak z tej samej rodziny wyrazów co czasownik „błądzić” i przymiotnik „błędny”.



Kiedy zastanawiam się nad skalą manipulatorskich zabiegów, jakim poddana została świadomość Polaków w minionym stuleciu, przychodzi mi na myśl reprezentatywny przykład komunistycznego fałszu, reprezentatywny, bo wcale nie nadzwyczajny, po prostu wpisujący się w wieloletnią strategię powielania nieprawdy, wykrzywiania obrazu świata. Jest to zarazem exemplum swoistego kolportażu kłamstwa, które rozchodzi się coraz szerszymi kręgami, obejmuje i zagarnia wszystko i wszystkich. Myślę o fragmencie tekstu interpretującego powieść Popiół i diament, zawartego w używanej niegdyś przez nauczycieli polonistów książeczce Jana Detko z serii „Biblioteka Analiz Literackich”. Książeczki tego rodzaju stanowiły przez całe dziesięciolecia niezbędną pomoc w prowadzeniu lekcji języka polskiego w szkołach ponadpodstawowych, narzucały jednorodny obraz rzeczywistości historycznej, wyznaczały czytelne podziały, dopomagały młodym ludziom w opowiedzeniu się po „właściwej” stronie. Oto rzeczony fragment:







Po wyzwoleniu rozszerzają się wpływy PPR. Natomiast obóz burżuazyjno-obszarniczy znajduje się w odwrocie. Rozmachowi programu PKWN, olbrzymiej, twórczej, pozytywnej pracy obozu demokratycznego potrafił on przeciwstawić jedynie bezpłodną negację i bandycki terror. Był to obóz bankrutów, który rozsadzały narastające wciąż sprzeczności wewnętrzne, a przede wszystkim potęgujące się stopniowo dążenie podstawowej masy członków organizacji podziemnych do wyjścia z konspiracji i włączenia się do odbudowy kraju.



Obóz reakcji jednoczyła nienawiść do władzy ludowej, do ugrupowań postępowych. Walcząc przeciwko nim już w okresie okupacji, reakcja kontynuuje swoją działalność także po wyzwoleniu wschodnich ziem polskich. Ani na chwilę nie rezygnuje ze zdobycia władzy. Sabotuje i bojkotuje zarządzenia władzy ludowej, stara się przeszkodzić stabilizacji i normalizacji życia politycznego i gospodarczego.



[…] Na wielu terenach nastąpiła koncentracja reakcyjnych oddziałów zbrojnych, mnożyły się zamachy na działaczy i aktywistów PPR, oficerów politycznych Wojska Polskiego i pracowników administracji państwowej. W miastach zaczęły działać organizacje terrorystyczne. […]



Przypomnieliśmy tutaj nieco historii, gdyż utwór Andrzejewskiego tak mocno jest w niej osadzony, że bez tej konfrontacji nasza późniejsza analiza nie byłaby w pełni jasna.



Ileż kłamstw w czterech krótkich akapitach! Nie będę ich jednak wymieniał i poddawał analizie. Na coś innego chciałbym zwrócić uwagę. W umyśle dziecka interpretującego utwór Andrzejewskiego fałsz produkowany i kolportowany przez komunistów miał strukturę wielopiętrową. Popiół i diament zawierał skrajnie wykrzywioną wizję rzeczywistości pierwszych miesięcy powojennych (zresztą, wiele wskazuje na to, że do napisania książki skłonił Andrzejewskiego sam Jakub Berman; być może dostarczono pisarzowi także konkretnych informacji pochodzących z materiałów operacyjnych Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego). Owo kłamstwo źródłowe potwierdzone zostało następnie autorytetem akademickim, zyskało sankcję profesjonalną — nauczyciel mógł mniemać, że badawcza rzetelność stanowi tu gwarancję prawdziwości sądów na temat polityki i historii. Zresztą, nawet jeśli myślał inaczej, musiał zważać na własne słowa. Komunikat trafiający do ucznia był więc sygnowany trzykrotnie (Andrzejewski, Detko, polonista). „Terroryści — powtarzał uczeń przygotowujący się do matury — rozmach programu PKWN”. I tak przez czterdzieści lat z okładem, bo Popiół i diament znajdował się w wykazie lektur jeszcze po roku 1989.



Ile przez cały czas trwania Polski Ludowej takich powieści, takich potwierdzonych autorytetem Akademii interpretacji, takich nauczycieli i uczniów powtarzających i reprodukujących, niekiedy w najlepszej wierze, założycielskie kłamstwo komunistów? Jak wiele pokładów tego wszechobecnego fałszu w naszych myślowych przyzwyczajeniach, w kreowanym przez lata obrazie świata?



Powojenna literatura polska była literaturą afatyczną. Przypominała człowieka, który w wyniku traumatycznych przeżyć utracił możność artykułowania dźwięków. Powojenna literatura polska (myślę tu, oczywiście, o twórczości krajowej wydawanej w obiegu oficjalnym) milczała o sprawach najważniejszych dla bytu wspólnotowego. W pewnym stopniu pozostała taka do dziś, bo określenie „poeta patriotyczny”, podobnie jak określenie „poeta katolicki”, jest powszechnie odbierane jako sygnał podrzędności, staroświeckości i artystycznej wtórności. Z kimś takim się nie dyskutuje, wzrusza się ramionami. Kurtyna milczenia, jaką w latach czterdziestych ubiegłego wieku spuszczono na tragedię Polaków, ma pozostać na swoim miejscu, aż ostatni uczestnicy tamtych wydarzeń, ostatni żyjący świadkowie zabiorą do grobu swoje niespisane historie.



Z komunizmu wychodziliśmy jako ludzie bez właściwości, niepomni własnych początków, wytrzebieni, z wdzięcznością przyjmujący reglamentowaną wolność. Ktoś zadbał o wytworzenie mechanizmów mających chronić status quo przed krytyczną analizą. Wmówiono ludziom, że istnieje określona grupa predestynowana do interpretacji faktów, postaw, wydarzeń politycznych i historycznych. Pozostali mogą co najwyżej kolportować interpretacje wytworzone w owym nieformalnym centrum. Na poziomie literatury i nauki, w tym nauki o literaturze, funkcjonuje to identycznie jak w publicystyce: nikt, kto bezpośrednio nie uczestniczył w wydarzeniach, które poddaje opisowi, nie ma prawa oceniać postaw ludzkich, procesów społeczno-politycznych, wyborów ideowych i moralnych etc. Jako trzydziestopięciolatek zajmujący się życiem literackim w Polsce Ludowej mogę co najwyżej prezentować fakty (jeśli dobiorę je „niewłaściwie”, spotka mnie krytyka). Niedopuszczalne jest „ferowanie wyroków”. Dlaczego? Ponieważ — tak mówią, tak krzyczą — nie uczestniczyłem, a to oznacza: nie rozumiem, nie jestem w stanie pojąć mnogości uwarunkowań. Dlatego każdy element oceny, jaki pojawi się w moim tekście, jest automatycznie kwalifikowany jako przejaw „mentalności prokuratorskiej”. Nie mam prawa być prokuratorem, nie mam prawa rozliczać i poddawać ocenie. Ale ja nie chcę być prokuratorem. Chcę sobie (i innym nierozumiejącym) wytłumaczyć, na czym to wszystko polegało. Nie tylko nie mogę zrezygnować z wysiłku interpretacji, ja muszę interpretować, by prawidłowo rozpoznawać własne miejsce w historii. Inaczej stanę się jedynie obiektem manipulacji, ktoś inny będzie decydował, co dla mnie dobre.



Napisałem wyżej, że wstąpienie do Unii Europejskiej to początek drugiego z procesów dewastujących współczesną polską kulturę. Dlaczego tak sądzę? Unia oferuje nam wyrazisty projekt tzw. nowoczesności, na przyjęcie której nie jesteśmy po prostu gotowi. Największe liberalne dziwactwa Unii są u nas traktowane niczym prawda objawiona. Prawdziwym Europejczykiem można być, jak myślę, jedynie wtedy, kiedy szanuje się własne korzenie, kiedy dysponuje się twardą tożsamością, kiedy wykonało się pracę zakończoną „uznaniem siebie w swoim jestestwie”. Tymczasem my, nie odzyskawszy samoświadomości, nie nawiązawszy pełnego kontaktu ze źródłami, od których odciął nas komunizm, ochoczo przyklasnęliśmy kolejnemu biegowi w świetlaną przyszłość, bez oglądania się wstecz. Unijna uniformizacja (prawna, budżetowa, kulturowa) przyczynia się de facto do konserwacji nieszczęsnego stanu postkomunistycznej przejściowości. Konstatacja ta odnosi się, jak mniemam, również do zjawisk z zakresu literatury.



Zadanie odbudowania polskiej literatury narodowej jest, być może, zadaniem niewykonalnym. Dlaczego? Ponieważ ponowczesność, w której żyjemy, nie sprzyja twardym tożsamościom. Jej obsesją jest otwarcie, wolność od zobowiązań, brak zakorzenienia. Czy w takim świecie o nieostrych konturach, świecie labilnym i płynnym, możliwe jest zrekonstruowanie i ocalenie polskiego “genotypu” kulturowego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Z pewnością działalność zmierzająca do odtworzenia i przedstawienia w kulturze tego, co czyni nasze doświadczenie historyczne unikalnym, spotka się z nieprzychylnymi reakcjami. Trzeba nam zrozumieć, że całkowite zamknięcie się na adwersarzy, uczyni naszą aktywność przeciwskuteczną. Nie chodzi o postawę kapitulacyjną, nie chodzi o to, że literatura narodowa powinna stać się częścią postmodernistycznej kultury chaosu — nie da się przecież prowadzić dialogu z kimś, kto bełkoce. Myślę, że mamy jednak obowiązek poszukiwania języka, który trafiłby nie tylko do przekonanych, ale także do tych, którzy wahają się, mają wątpliwości. Jeśli „polska literatura narodowa” ma się odrodzić, musi stać się atrakcyjna i nowoczesna. Pisarz, który chce ją współtworzyć, powinien zdać sobie sprawę z ograniczeń i pułapek, jakie nań czekają. Nie wolno mu bezrefleksyjnie powielać tradycyjnych sposobów wysłowienia, musi zdobyć się na wysiłek umieszczenia treści wspólnotowych w kontekście współczesnym; nie może być literackim etnografem, musi dążyć ku nowym lądom, nie zapominając przy tym, skąd idzie, gdzie jest jego początek. Tylko w ten sposób uda się wykonać zadanie z pozoru niewykonalne: połączyć przeszłość z teraźniejszością i przyszłością, związać ze sobą dwa końce owej „nici przypomnienia i związku”, o której pisał Mochnacki.



Żyjemy w czasach archeologicznych. Poznawanie dwudziestowiecznej historii Polski przypomina dziś pracę archeologa. Kto chce znać prawdę, musi ją wydrzeć spod ziemi, spod zwałów trwającej czterdzieści pięć lat roboty propagandowej, przykrawającej rzeczywistość zgodnie z wymogami sowieckiej propagandy. Tak wielu umarło, nie pozostawiając świadectwa, z kneblem goryczy w gardle.



Żyjemy w epoce identyfikacji. Nie sądzę, by było przypadkiem, że od czasu tragedii smoleńskiej wciąż mówimy o identyfikacjach, badaniach DNA i potwierdzaniu tożsamości. Myślę, że głęboki potencjał symboliczny związany jest z faktem semantycznego nakładania się na siebie tamtych smoleńskich ekshumacji, identyfikacji i powtórnych pochówków oraz badań archeologicznych prowadzonych na kwaterze „Ł” Cmentarza Powązkowskiego w Warszawie, gdzie spoczywają najwięksi bohaterowie antykomunistycznego podziemia. Dobywamy ich ciała z ziemi, oglądamy i badamy ich doczesne szczątki, by po raz wtóry nadać im imiona, ale także po to, by zrekonstruować własną pamięć i tożsamość. W ciszy dokonuje się zrastanie tego, co zostało złamane i rozczłonkowane (w cytowanym fragmencie rozmowy z Torańską Jakub Berman mówił właśnie o „łamaniu”).



W wierszu Piosenka o guzikach, napisanym tuż po 10 kwietnia 2010, nawiązywałem — czego nie zauważono — do znakomitego Pogrzebu kapitana Meyznera Juliusza Słowackiego. W utworze tym autor Beniowskiego przedstawia, między innymi, scenę identyfikacji ciała dawnego powstańca listopadowego. Przywołując utwór romantyczny, chciałem symbolicznie połączyć krwawą nić teraźniejszości z bliźniaczą nicią minionego czasu, pokazać, że nie żyjemy w próżni, jaka została po „końcu historii” (bo historia w naszej części Europy nigdy się nie skończy). Pisałem: „w trumnie ciało spalone twarz jak jabłko obita / i ta jedna na światło odemknięte powieka / czy na pewno to brat nasz ten sam co się po świecie / wczoraj z nami kołatał czy to on poznajecie / może matka to nasza choć jej rysy zmiażdżone / w kupę gnoju śmieciska i żelastwa rzucone / powiedz matko co robić kto ja jestem twarz czyja / patrzy z lustra i o jaką się prawdę dobija”.



Literatura narodowa, jeśli ma zaistnieć i nie być jedynie przedmiotem kpin i przemilczeń, nie może ograniczać się do mechanicznego ponawiania gestów znanych z epoki romantyzmu, nie może jedynie reprodukować dawnej tyrtejskości i ulegać martyrologicznej egzaltacji. Nie odrzucam tych arcyistotnych elementów tradycji, podkreślam tylko, że w dawne, spetryfikowane struktury semantyczne musimy tchnąć nową treść, nowe życie. Trud wspólnotowej samoidentyfikacji to procedura bolesna, wymagająca pokory i cierpliwości.



Zadanie stojące przed nami widzę jako wielką konieczność opowiadania, realizowanego jako zadośćuczynienie za dziesięciolecia milczenia, które trwało nad polską historią. Musimy opowiedzieć sobie naszą własną historię, musimy stanąć wobec niej wyzbyci przebrań i masek. Trzeba zmierzyć się z bólem i traumą, nie zapominając o sprawach trudnych, o rachunku sumienia. Literatura zaczęła się od opowiadania, od narracji. Jedną z największych luk w polskiej kulturze dwudziestowiecznej jest niedostatek epiki, która uczciwie, bez przemilczeń i manipulacji, przedstawiłaby unikalność i zarazem uniwersalność naszych dwudziestowiecznych losów. Potrzeba nam powieści-syntez, narracji, które zdolne byłyby zawładnąć wyobraźnią zbiorową i uczynić nasze doświadczenie zrozumiałym dla odbiorcy obcego. Praca ta winna zresztą obejmować nie tylko sferę kultury wysokiej. Powinniśmy zadbać o wprowadzenie bezimiennych i zapomnianych bohaterów polskiej historii dwudziestowiecznej do literatury popularnej, do filmu. Opowiedzieć znaczy przywrócić pamięci. Opowiedzieć znaczy zrozumieć, również samego siebie i relację między jednostką a zbiorowością.



Fundamentalną pracę musi wykonać poezja. Także tutaj palącą potrzebą jest stworzenie oryginalnego języka łączącego tradycję i nowoczesność, zdolnego wyrazić prawdę w sposób zarazem precyzyjny, atrakcyjny i adekwatny (chodzi mi również o adekwację językową, uwzględniającą specyfikę ponowoczesnej percepcji — wieloogniskowej, wielowektorowej, labilnej).



Powinniśmy działać z gorącym sercem, chłodnym umysłem i chirurgiczną precyzją. Tylko wtedy będziemy się mogli cieszyć trwałymi rezultatami naszej artystycznej aktywności. Tylko wtedy stworzymy szansę zrekonstruowania narodowej wspólnoty i odzyskania utraconej tożsamości.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX
Maurycy Mochancki O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX opracowanie
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX
M Mochnacki O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym
O Literaturze Polskiej W Wieku Dziewietnastym Netpress Digital E book
O literaturze polskiej z wieku XIX
Maurycy Mochnacki O literaturze polskiej w wieku XIX
Mochnacki Maurycy O Literaturze Polskiej W Wieku XiX
Mochnacki Maurycy O literaturze polskiej w wieku dziewiętnastym [LitNet]
Charakterystyka literatury religijnej. Kazania jako pierwsze zabytki języka polskiego

więcej podobnych podstron