Krawczuk Aleksander Rzymianki


Aleksander Krawczuk

RZYMIANKI

Afrodyta - Wenus

podobał się bogini młody pasterz Anchizes, więc go uwiodła. Było to na łąkach góry Ida w Troadzie.

Udawała zagubioną, niewinną dziewczynę; porwana przez kogoś uciekła i dziwnym trafem właśnie tu się _ znalazła. Prosiła skromnie, by odprowadził ją do rodziców, którzy na pewno hojnie go wynagrodzą. Lecz on, najpierw zdumiony tak niezwykłym spotkaniem w górskiej głuszy, szybko ochłonął. Dwornie, ale stanowczo wziął dziewczynę za rękę i powiódł w stronę swego szałasu. Szła za nim niby to lekko się opierając, wstydliwa i chętna zarazem.

Dopiero gdy wzajem nasycili się sobą, objawiła cały blask swej boskości. Ku jego przerażeniu, bo przecież, jak zwykle mężczyźni, najmniej w tym wszystkim zawinił. A wiedział dobrze, jak niebezpieczne jest dla śmiertelnych zetknięcie się wprost z bóstwem; każde z nich jest groźne i według miar ludzkich nieobliczalne. Ona zaś zabroniła mu surowo komu­kolwiek wspominać, z kim dzielił łoże. Zapowiedziała też, że przyjdzie na świat ich syn; jego potomkowie będą panować przez wieki.

Tak właśnie na halach małoazjatyckiej góry, w pasterskim szałasie, rodził się Rzym.

Dziecko Afrodyty i Anchizesa, chłopca o imieniu Eneasz, wychowywały najpierw nimfy leśne: "Gdy dorósł i zmężniał, stał się najdzielniejszym obok Hektora obrońcą Troi przed Achajami. A kiedy miasto padło, albowiem z woli bogów paść musiało, wyprowadził z pożogi i rzezi garstkę mężczyzn, kobiet i dzieci; wszystkich, którym udało się cudem uniknąć śmierci lub niewoli. Sam niósł na barkach starca Anchizesa; został on ukarany niemocą, wbrew bowiem ostrzeżeniom Afrodyty opowiadał, że to ona jest matką Eneasza. Wiódł też za rękę swego synka Askaniusza, zwanego również Julusem. Natomiast żona, Kreuza, zaginęła wśród mroków i grozy owej nocy upadku Troi. Mąż i żona mieli się spotkać dopiero w świecie zmarłych, kiedy to on, za wielką łaską bogów, żywy zstąpił do podziemi i stamtąd powrócił.

Okręty pod wodzą Eneasza żeglowały na zachód, po­szukując nowej ojczyzny dla ocalałych Trojan, wyrocznie bowiem zgodnie tam ją wskazywały. Wśród bezliku przygód i mimo straszliwych niebezpieczeństw dopłynęli do brzegów Afryki. Odkryli piękną, głęboką zatokę, nad którą w gorącz­kowym pośpiechu wznoszono mury nowego miasta; zwano je Kartaginą. Eneasz mógł tu pozostać u boku rozkochanej w nim królowej Dydony, posłuszny jednak woli bogów i wezwaniu losu pożeglował dalej. Upokorzona władczyni zadała sobie śmierć własną ręką. To prapoczątek wielkiej i przez wieki trwającej waśni dwóch miast, państw i naro­dów— Rzymu i Kartaginy — a także krwawych wojen między nimi.

Przeznaczenie wzywało Eneasza i jego Trojan do Italii, do krainy u ujścia Tybru. I dopiero wtedy, gdy okręty przybiły do tych wybrzeży, wszystkie wróżby i znaki zaczęły się sprawdzać: tu była ziemia obiecana, nowa ojczyzna!

Król tamtejszych ludów, Latynus, przyjął obcych życz­liwie. Gotów był dać Eneaszowi swą córkę Lawinię za żonę, choć była już przyrzeczona księciu Rutulów Turnusowi, ulubieńcowi matki dziewczyny. Doszło więc, już na italskiej ziemi, do nowej wojny, też z powodu kobiety. Zwyciężył Eneasz, i wreszcie mógł osiąść tu ze swoimi na stałe. On, syn Afrodyty, która w tych stronach odbierała cześć pod imie­niem Wenus.

Tak wierzyli niezłomnie przez wszystkie wieki potom­kowie jego i Trojan. Założyli tu najpierw, na górze w głębi lądu, miasto Alba Longa. Potem Rzym nad Tybrem. Później zapanowali nad Italią, a wreszcie nad całym ówczesnym światem, nad wszystkimi krainami wokół Morza Śródziem­nego, w tym także nad swoją mityczną praojczyzną, Troadą. I przez wszystkie wieki owi dumni władcy ogromnego imperium, dzielni żołnierze, twórcy praw i surowi ich stróże, głosili otwarcie i wręcz się tym chlubiąc, że ród ich począł się wtedy, gdy bogini miłości udając niewinną, za­błąkaną dziewczynę, omotała w sieci swego uroku mło­dziutkiego pasterza przy prostym szałasie, na bujnych łą­kach Idy.

Starożytni pisarze i poeci powtarzali tę opowieść i jej ciąg dalszy, zresztą nie w pełni budujący, w przeróżnych wersjach i odmianach, wciąż rozbudowując rozmaite wątki. Była bardzo popularna i powszechnie uznawana nie tyle za prawdziwą, ile godną pamięci, przekazywania, szacunku. Poznawali ją wszyscy Rzymianie dzięki swej narodowej epopei Eneid^ie. A kto sięgał po filozoficzny poemat Lukrec- jusza O istocie ręecęy, znajdował na jego początku hymn uwielbienia dla Wenus, rodzicielki Eneadów, rozkoszy bogów i ludzi, której moc ogarnia wszystko, co żyje. Poemat ów, bo i to godzi się wspomnieć, przedstawia z wielkim zapałem atomistyczną teorię budowy materii.

Jakże pięknie na tym tle rysuje się nasza polska, patriotycz­na moralność! By w pełni to sobie uświadomić i odczuć należną satysfakcję z własnej wyższości, naj dogodniej po­służyć się przykładem. Chlubić się pochodzeniem od uwodzi­cielskiej Wenus to przecież to samo, jakby głosić i opiewać w poematach narodowych, młodzieży ku zgorszeniu, że owa Rzepicha, żona Piasta słynąca z urody i gościnności, chętnie udzielała swych wdzięków każdemu, kto tylko do ich zagrody zawitał, zwłaszcza cudzoziemcom; zacny zaś mąż tylko się uśmiechał pod sumiastym wąsem, rad wielce, że tylu ma przyjaciół i tak podobającą się żonę. O czymś tak zdrożnym, o takiej obrazie godności i dumy narodowej, strach nawet myśleć w kraju świątobliwie martyrolo- gicznym.

Owszem, wie się i o tym, szeptem i z uśmieszkiem zdradza się tajemnicę, że bywali wśród naszych przodków również twórcy jurni i rubaszni, zwłaszcza w mowie. Swawolił w swych wierszach, i to mocno, niejaki Rej z Nagłowic, a także dostojny Jan Kochanowski. I poeci baroku! A na co sobie pozwalali libertyni wieku XVIII, niektórzy zresztą w szatach duchownych! Co powiedzieć o pewnych wierszach Aleksandra Fredry? Nasi romantycy też nie zawsze byli tylko smętni, łzawi, sentymentalni. To wszystko jednak to nie­chlubne wyjątki, jakby margines bogobojnej, poważnej literatury, pisanej ku pokrzepieniu serc. Co ważniejsze, wszędzie tam chodzi tylko, by tak rzec, o erotykę indywidual­ną, a nie o gorszące przedstawianie przeszłości zbiorowej, prapoczątków narodu, jak to czynili starożytni.

Gdybyż to jeszcze rzymscy historycy, uczeni, poeci, poprzestali tylko na tej jednej opowieści, wziętej zresztą od Greków! Skoro chcieli koniecznie ród swój wyprowadzać od płochej i namiętnej Wenus, ich sprawa, niech i tak będzie! Ostatecznie przecież nikt nie wierzył i nie wierzy w owe

mityczne historyjki. To tylko dziwaczne, perwersyjne niemal igraszki wyobraźni grzesznych biedaków, którzy jeszcze nie wiedzieli, nie zostali bowiem oświeceni, że ciało nie do pieszczot stworzone, lecz do umartwiania i do znęcania się nad nim, ponieważ więzi szlachetną duszę i za podszeptem chuci na manowce ją zwodzi — zupełnie jak niegdyś Wenus niewinnego pasterza.

Co gorsze jednak, stokroć gorsze, cała historia Rzymu, od mglistych i legendarnych początków po sam upadek imperium, pełna jest postaci niewieścich, pokolenie po pokoleniu, i przeró­żnych erotyczno-politycznych spraw z nimi związanych. I nie są to już tylko mity! Większość relacji, poza tymi z najdawniejszej epoki, dotyczy osób i wydarzeń całkowicie historycznych. Ale nawet te najstarsze, które ze względów oczywistych uznać należy za fikcyjne i zmyślone, mają przynajmniej jakiś realny punkt zaczepienia, jakiś motyw, wokół którego mit jakby się owinął. A także świadczą samą swą treścią o raczej nieoczekiwa­nych zainteresowaniach dziejopisów antycznych.

Podręczniki historii Rzymu, zwłaszcza nowożytne, mówią tylko o wojnach, wodzach, bohaterach, mężach stanu,

0 problemach społecznych i gospodarczych, o przewrotach

1 zmianach ustrojowych. Kobiety prawie nie występują na ich kartach. Wspomina się co najwyżej o Kornelii, nieszczęsnej matce Grakchów, o zmysłowej i dumnej Kleopatrze, o rzeko­mo zbrodniczej Liwii, o nimfomance Messalinie i Sabinie Poppei, co kąpała się w oślim mleku. A tymczasem, jeśli tylko przypatrzeć się bliżej i pilnie zebrać rozproszone dane, jeśli przeglądnąć karty kronik właśnie pod tym kątem widzenia, wyłania się zupełnie inny obraz. Wenus zaczyna się jawić jako rzeczywista prarodzicielka Rzymian, wciąż nie tylko uczest­nicząca przez swe córy w ich dziejach, ale wręcz nimi sterująca. Tak było pokolenie po pokoleniu, od legend o założeniu miasta poczynając.

Rea Sylwia — Westalka i matka

otomkowie Eneasza panowali przez kilkanaście po­koleń nad miastem Alba Longa, pięknie położonym

na górze nad jeziorem; obecnie w tej okolicy znajduje

| się letnia, podrzymska siedziba papieży Castel Gan- dolfo. Aż wreszcie doszło w królewskiej rodzinie do dramatu, jaki często rozgrywał się w zamkach, pałacach i rezydencjach władców lub bogaczy od czasów niepamięt­nych aż po nasze.

Było dwóch braci, synów króla, Numitor i Amuliusz- Tron przypadł pierwszemu z nich, lecz ambitny i podstępny Amuliusz zmusił brata do zrzeczenia się swych praw. Jego syna zdradziecko zamordował podczas polowania, córkę zaś, dziewczynę imieniem Rea Sylwia — niektórzy zwali ją też Ilią — uczynił westalką. Oznaczało to, że jako strażniczką i kapłanka świętego ognia musi pozostać dziewicą przez lat przynajmniej jo; gdyby o tym zapomniała, groziła jej śmierć. j I oto okazało się po pewnym czasie, że Rea Sylwia jest w ciąży. Zapewniała i przysięgała, że ojcem jest sam bóg Mars, a stać się to miało tak, jeśli wierzyć poetyckiemu

opisowi, jaki w osiem wieków później dał rzymski poeta Owidiusz w swym wierszowanym kalendarzu:

„Rankiem wyszła, by zaczerpnąć wody dla obmycia świętych naczyń. Tam, gdzie ścieżka łagodnym stokiem nad brzeg schodziła, zdjęła dzban z głowy i zmęczona usiadła na ziemi; odetchnęła świeżym powiewem i zaczęła układać włosy. Cieniste wierzby, melodyjny śpiew ptaków, łagodny szum wody usypiały dziewczynę, ukradkiem zamykając jej oczy, aż zmęczona dłoń opadła. Ujrzał to Mars; zapragnął tego, co ujrzał, i zawładnął tą, której pożądał.

Sen przeszedł. Leżała już ciężarna, mając w łonie przy­szłego założyciela Rzymu. Podniosła się, dziwnie słaba, zupełnie nie wiedząc, czemu tak się czuje. Oparła się o pień drzewa mówiąc:

Błagam, aby dobre to się okazało i szczęsne, co we śnie widziałam — choć od mary sennej to wyrazistsze. Byłam przy pożarze Troi. Przed tym ogniem świętym zsunęła się przepas­ka z mych włosów, a z niej dwie palmy wyrosły. Jedna, większa, ciężkimi gałęźmi cały świat okryła, sięgając gwiazd pióropuszem. Lecz oto mój stryj już podnosi żelazo, by ściąć palmy. Lękam się, serce drży ze strachu. Ale dzięcioł, ptak Marsa, wraz z wilczycą staje do walki w ich obronie; i dzięki nim ocalały obie!

To powiedziała i z trudem podniosła dzban już napeł­niony".

Amuliusz jednak nie uwierzył. Czemu, trudno się dziwić. Tylko dzięki prośbom swej córki zachował ją przy życiu, lecz w więzieniu. Gdy urodziła bliźnięta, rozkazał utopić matkę i dzieci w Tybrze, czy też w jego dopływie, rzece Aniat,

Ulitował się nad nieszczęsną sam bóg rzeki, Tybr lub Anio, i uczynił ją swą małżonką. Bliźnięta zaś, umieszczone w koszyku, wezbrane fale porwały i uniosły daleko.

Tak najczęściej opowiadano w starożytności i później o tym wydarzeniu, istniało jednak wiele odmian mitu. Według jednych Rea Sylwia została zabita jeszcze w więzie­niu, zaraz po porodzie, według innych mimo wszystko ocalała, żyła jednak w całkowitym odosobnieniu, a uwolnili ją dopiero po latach synowie. Różnie też mówiono o tym, kto był prawdziwym ojcem bliźniąt, w jakich to się stało okolicznościach.

W każdej wszakże wersji opowieść jest okrutna, zmys­łowa, nawet perwersyjna, a w naszym odczuciu gorsząca. Aż trudno uwierzyć, że przez tyle wieków powtarzali ją z powa­gą i lubością w przeróżnych ujęciach historycy, mitografo- wie, poeci. Mistrzowie zaś dłuta i pędzla przedstawiali rozmaite jej sceny.

I oto pytanie: dlaczego właśnie taki mit zmyślono, fantaz­jując na temat prapoczątków Rzymu? Czy nie można było snuć jakiejś godniejszej, podniosłej, bohaterskiej opowieści? Na przykład o herosie, który gromi groźne potwory lub ratuje przepiękną dziewicę — niechby miała na imię Roma! Albo też o nimfie i zakochanym w niej królewiczu! Można by bez końca wskazywać tego rodzaju wątki i motywy baś­niowe, krążące od prawieków w podaniach i legendach niemal wszystkich ludów naszego globu.

Jakie więc były przyczyny, że mit o Rei Sylwii właśnie tak, a nie inaczej zmyślono i zbudowano? Jakim potrzebom społecznym i historycznym odpowiadał właśnie taki jego kształt i sens?

Można i na te pytania w pewnej mierze odpowiedzieć. Przede wszystkim właśnie w ten sposób udało się Rzymia­nom, przez Reę Sylwię i jej dzieci, niejako podwiązać do dynastii królów panujących przez wiele wieków w mieście Alba Longa i z kolei do samego Eneasza. Po drugie, mogli ród swój wywodzić od samego boga Marsa, a ten musiał

uwodzić tyJko dziewicę, inaczej bowiem, w przypadku mężatki, boskie ojcostwo byłoby wątpliwe. Po trzecie wresz­cie, krzywda, jaka w mieście Alba Longa spotkała Reę Sylwię i jej dzieci, usprawiedliwiała los, jaki później Rzymianie zgotowali temu grodowi; o czym będzie jeszcze mowa.

I jeszcze jeden czynnik odgrywał ogromną rolę, choć działo się to zapewne jakby podświadomie, w wyborze i kształtowaniu mitu. Wykorzystano mianowicie i przy­stosowano do rzymskich dziejów pewien prastary motyw, występujący w różnych greckich opowieściach, a zwłaszcza w tej o Danae i Perseuszu, a trafiający wprost w bardzo powszechne, ludzkie odczucia.

Dziewica staje się matką za sprawą bóstwa, nikt jednak jej nie wierzy. Oboje, matka i dziecko, padają ofiarą złego, podejrzliwego władcy. Pragnie on ich zguby, ostrzeżony bowiem przez przepowiednie obawia się o swe panowanie lub nawet życie. Dziecko wszakże, cudem uratowane, po­wraca po latach, by dokonać rzeczy wielkich i wiekopom­nych.

Wszystko to razem stanowi wyraz jednego z najpierwot­niejszych kompleksów naszych lęków i marzeń. Obawiamy się o los istot najsłabszych i najbardziej bezbronnych, samotnych kobiet i ich dzieci. Każde pokolenie ludzkie od prawieków wie najlepiej z bezliku przykładów, ile niebez­pieczeństw im zagraża, także od najbliższych. Pragniemy, by wyszły obronną ręką z wszystkich pułapek i zasadzek, które wrogie, złe siły przygotowują na ich zgubę. Wierzymy, iż opiekuje się nimi siła niewidzialna, niezwykła, potężna, albowiem mają na przekór wszystkiemu dokonać czegoś zbawiennego.

Taki jest najistotniejszy sens mitu o Danae i Perseuszu, o Heraklesie, o Rei Sylwii i Romulusie.

fj

Akka Larentia - żona pasterza lub kurtyzana

ezbrany powodzią Tybr unosił koszyk z bliźniętami

- długo, aż wreszcie utknął u stóp Palatynu obok \ i 1 wifelkiego figowca. Tam znalazła bliźnięta zgłodniała J y wilczyca i nakarmiła je swym mlekiem, czemu

q przyglądał się dzięcioł, ptak Marsa. Tam też, może prowadzony przez ptaka, natknął się na dzieci pasterz Faustulus, strzegący trzód króla Amuliusza. Zabrał je i oddał w pobliskiej chacie swej żonie o imieniu Akka Larentia. Zajęli się nimi troskliwie, choć mieli już dwanaścioro dzieci.

Chłopcy wyrośli na dzielnych, młodych ludzi, musieli jednak z powodu ubóstwa imać się niezbyt godnego zajęcia

— rozboju. Pewnego razu pachołcy Amuliusza schwytali Remusa i poprowadzili go do Alba Longa, przed oblicze samego króla. Groziła mu śmierć. Tymczasem jednak Faustulus i Akka Larentia wyjawili Romulusowi, kim na­prawdę jest on i jego brat; domyślili się tego już dawniej po różnych znakach i pogłoskach, jakie docierały tu z dworu, trzymali to jednak w tajemnicy. Obecnie nadeszła pora jej wyjawienia.

Romulus zebrał swych towarzyszy, na ich czele wtargnął do pałacu króla, uwolnił brata, zabił Amuliusza, tron oddał dziadkowi. Bracia postanowili jednak powrócić do miejsca, gdzie się wychowali, nad Tybr i na wzgórza przy nim, i tam założyć nowe miasto, któremu jeden z nich miał dać swe imię.

Faustulus to dobre imię łacińskie. Jest po prostu zdrob­nieniem od przymiotnika faustus, szczęsny. Natomiast imię jego żony, Akka Laretnia, brzmi dziwnie i obco, trudno je połączyć z jakimś łacińskim źródłosłowem. Czy jego część drugą wiązać, jak chcą niektórzy, z nazwą larów, bóstwem opiekuńczych rozdroży i domów? Wbrew podobieństwu dźwiękowemu nasuwa to z różnych względów duże trudno­ści.

Głowili się nad sprawą Akki Larenui już starożytni. Byli też tacy, którzy chcieli racjonalnie wyjaśnić sprawę owej wilczycy karmiącej niemowlęta. Znaleźli rozwiązanie niby to dość rzeczowe, w istocie jednak co najmniej zaskakujące. Otóż według nich Akka Larentia była w rzeczywistości kobietą bardzo lekkich obyczajów i dorabiającą z powodu ubóstwa w chacie. Była chętna pasterzom u boku poczciwego małżonka, który albo niczego nie widział i nie rozumiał, albo też tylko tak udawał; nie on pierwszy i nie ostatni. Ale właśnie z racji swego zawodu Akka Larentia otrzymała przydomek lupa, wilczyca, nadawany takim dziewczynom.

Kto przyjmował takie rozumienie mitu, musiał też uznać, że przedziwne były początki dumnego narodu przyszłych panów świata. Prarodzicielka, bogini wprawdzie, ale świado­mie uwodząca niewinnego pasterza. Potem dziewica westal- ka, którą z kolei bóg posiadł, gdy zasnęła, a więc nieładnie wykorzystując łatwą sposobność. I wreszcie jej dzieci, karmione i wychowywane niby to przez wilczycę, a napraw­dę — ladacznicę. I to jeszcze nie koniec owych nieobyczajno- ści. A owe opowieści, jak była już mowa, wcale nie

przeszkadzały poważnym, męskim Rzymianom; przeciwnie, zdawali się w nich lubować. Może nawet nieco perwersyjnie. Ale prawdziwie wielki naród stać na to, by drwić z samego siebie.

Sprawę owej wilczycy, rzekomej Akki Larentii, łatwo wyjaśnić: wilk był świętym zwierzęciem Marsa, boga wojny, a więc patrona i opiekuna narodu żołnierzy.

Ale to jeszcze nie koniec kłopotów z Akką Larentią. Krążyła bowiem również inna opowieść. O niej, albo też o jej imienniczce, tejże samej profesji, mającej jednak przydomek Fabuła. Musiałaby ona wszakże, jeśli poważnie traktować legendę, żyć nieco później, kiedy w Rzymie były już świątynie, a wśród nich także Herkulesowa.

Otóż dozorca tej świątyni zabawiał się, nie mając nic innego do roboty, grą w kości. Niekiedy jednak brakowało mu partnera. Przyszedł mu jednak do głowy prosty pomysł: zaprosi do gry samego gospodarza świątyni, Herkulesa, na takich warunkach, że jeśli wygra on, dozorca, otrzyma od boga jakąś łaskę, jeśli zaś przegra, przygotuje swemu panu ucztę i sprowadzi mu na noc dziewczynę. Grał w ten sposób, że raz rzucał kostki w swoim imieniu, a raz Herkulesowym. Przegrał, wierny więc słowu postawił na stole dobre jadło i zaprosił dziewczynę imieniem Akka Larentia, znaną heterę. Zamknął ją w świątyni i zadowolony odszedł. Bóg zaś tymczasem spędził miłą noc z Larentią i w formie nagrody od siebie poradził jej, by zajęła się pierwszym mężczyzną, którego spotka po wyjściu od siebie. Tak też postąpiła. A owym pierwszym napotkanym był niejaki Tarrutius, człowiek już leciwy i bardzo bogaty. Wziął Larentię do swego domu, uczynił z niej gospodynię, a w testamencie dziedziczkę. Później ona z kolei zapisała cały majątek ludowi rzymskiemu. Wdzięczni Rzymianie składali jej za to ofiarę w rocznicę śmierci, 23 grudnia, przy jej grobie.

Sabinki - matki Rzymian

omulus, zgodnie twierdzili Rzymianie, założył mias- to i od swego imienia nazwał je Roma. Uczynił to on Hv właśnie, a nie jego brat bliźniak, jemu bowiem, a nie tamtemu, ukazał się znak wieszczy w postaci nad­latujących dwunastu jastrzębi. Tak naprawdę rzecz przedstawiała się z gruntu inaczej. Nazwa miasta wywodzi się nie od imienia założyciela, lecz przeciwnie: wymyślono postać i imię tego człowieka od nazwy miasta, jak często się dzieje w podaniach różnych ludów. A miasto, traktując sprawę historycznie, powstało dzięki etruskiemu rodowi Rumina i stąd jego nazwa.

Tak samo zresztą bezzasadne i później zmyślone są legendy o kobiecie imieniem Roma. Miała ona towarzyszyć Eneaszo­wi wraz z innymi niewiastami w wędrówce z Troi. Kiedy przybito wreszcie do wybrzeży Italii i mężczyźni odeszli na polowanie, pozostawiając na straży okrętów tylko kobiety, te za radą właśnie Romy uznały, że dość już ustawicznej tułaczki, trzeba tu osiąść i zmusić wszystkich do tego. Podpaliły więc okręty; powracający mężczyźni ujrzeli tylko

dymiące ich popioły. Nie było już sposobu, musieli gdzieś tutaj szukać miejsca do budowy nowego miasta. Znaleźli je nieco dalej, płynąc w górę Tybru, a miejsce na cześć dzielnej Romy, bez której zdecydowania wszystko by się potoczyło inaczej, nazwano jej imieniem. Ten jednak mit, czyniący faktyczną założycielką Rzymu nie mężczyznę, lecz kobietę, nigdy nie stał się tak znany i popularny, jak ów Romulusowy.

Pierwsi wszakże Rzymianie, i to zgodnie przyznawały opowieści, stanowili zbieraninę łotrzyków, wygnańców i zbiegów z różnych stron i okolic Italii. Było to prawdziwe osiedle straceńców, ludzi bez ojczyzn i z ponurą przeszłością. Co gorsze, nie miało też ono żadnej przyszłości, nikt bowiem z okolicznych sąsiadów nie chciał pozwalać na małżeństwo swych dziewczyn z ludźmi tak podejrzanymi, choć ci gorliwie i spokojnie o to zabiegali.

Miasto, jak utrzymywała rzymska tradycja, zostało założo­ne w dniu 21 kwietnia, prawdopodobnie w roku 753 p.n.e., prawdopodobnie, właśnie bowiem co do roku zgody wśród uczonych rzymskich nigdy nie było, podawano daty różne, zbliżone jednak do połowy wieku VIII p.n.e. Obecnie, wypada przypomnieć, uważa się, że miasto powstało znacz­nie później, może nawet gdzieś około roku 600 p.n.e. Dniem wszakże, w którym dokonano uroczystej ceremonii wytycze­nia granic miasta, może był istotnie cii kwi£"fnia} odtąd corocznie — i aż po nasze czasy! — obchodzony jako urodziny Rzymu.

Upłynęło od tego dnia kilka miesięcy, a Rzymianie wciąż obywali się bez kobiet. Wreszcie Romulus obwieścił uroczyś­cie po całej okolicy, że w dniu 21 sierpnia urządza igrzyska w pięknej dolinie pomiędzy wzgórzami Palatynu i Awen­tynu; zaprosił wszystkich sąsiadów z pobliskich wiosek, zamieszkałych głównie przez Sabinów. Prostoduszni, zacni wieśniacy stawili się w oznaczonym dniu tłumnie wraz ze

swymi żonami i córkami, oczywiście bez broni, skoro mieli być gośćmi.

Czekała ich niespodzianka. W pewnym momencie na dany znak ludzie Romulusa rzucili się na nich z orężem w ręku. Przepędzili złorzeczących mężczyzn, zatrzymali dziewczyny. Znalazła się wśród nich tylko jedna mężatka, Hersylia.

Było to sławne porwanie Sabinek. Mityczne oczywiście, historyczne jednak o tyle, że stanowi echo pradawnego, a tak częstego u wielu ludów obyczaju zdobywania kobiet: przez porwanie, najchętniej i najlepiej od sąsiadów.

Utrzymują niektórzy, pół żartem pół serio, że w czasach prastarych, kiedy dziewczyny były naprawdę wspaniałe, godziło się nawet życiem dla nich ryzykować, porywając je, narażając się na pościg i zemstę rodziny. Potem, kiedy stały się mniej ponętne i pożądane, nastał bezpieczniejszy obyczaj ich kupowania. Aż wreszcie, kiedy już całkiem straciły na wartości, rodzice musieli dopłacać do nich, by ktoś się zlitował i zechciał zabrać; taka ma być geneza posagu.

Rodowód wszakże i sens tej instytucji są oczywiście inne, szlachetniejsze. Posag to zapewnienie dziewczynie samo­dzielności majątkowej w małżeństwie, podniesienie jej ze stanu niewolnicy, własności męża, osoby porwanej lub kupionej. Miało to szczególne znaczenie w czasach, gdy kobiety nie mogły zdobywać wykształcenia i prowadzić samodzielnej pracy zawodowej, a jedyną drogą urządzenia się w życiu było tylko małżeństwo. A czasy to przecież tak jeszcze nieodległe!

Tarpeja -

westalka zdraj czyni

- abinowie oczywiście nie mogli darować tak niecnego ęi zabrania im kobiet. Przygotowywali się więc do wyprawy przeciw Rzymianom pod wodzą swego | króla Tytusa Tatiusa starannie i wytrwale. Natomiast J inne, pomniejsze ludy okoliczne, podobnie pokrzyw­dzone, również ich bowiem kobiety porwano wraz z Sabin- kami, rwały się do walki na oślep — i wszystkie zostały przez Rzymian rozgromione.

Wreszcie zastępy Sabinów ruszyły. Od razu i bez walki odniosły duży sukces, udało im się bowiem opanować wzgórze Kapitolu. A było ono trudno dostępne, miało bowiem urwiste ściany skalne, do dziś jeszcze miejscami widoczne. Załogą dowodził tam Spuriusz Tarpejusz, jego zaś córka Tarpeja była westalką, kapłanką świętego ognia w świątyni Westy.

Ktoś dociekliwy mógłby oczywiście zastanawiać się i dzi­wić, jak to możliwe, żeby w tym mieście, rzekomo bez kobiet, właśnie Spuriusz Tarpejusz miał córkę. I jak uwie­rzyć, że westalki były już za Romulusa, skoro według dość zgodnej tradycji miał je wprowadzić dopiero następny król

(rzymski, Romulus. I wreszcie wypadałoby przypomnieć, że| mała świątynia Westy znajdowała się nie na Kapitolu, lecz na Forum, a była również dziełem owego drugiego króla.

Nie żądajmy jednak konsekwencji i dokładności od dawnych legend, nie bądźmy małostkowi. Należy przyj­mować opowieść tak, jak była ona przekazywana przez starożytnych w swym zasadniczym wątku, choć oczywiście z wieloma odmianami i różnicami w szczegółach.

Dziewczyna więc, tak opowiadano, schodziła z Kapitolu po wodę. Nikt jej nie przeszkadzał, jako kapłance, lecz spotkał ją pewnego razu sam król Sabinów i namówił, by wpuściła jego ludzi na Kapitol, obiecując w nagrodę wiele złota. Według innych ona sama zażądała, by Sabinowie dali jej jako zapłatę to, co mają na swych lewych rękach; a było ich zwyczajem nosić zdobne, złote naramienniki i wspaniałe pierścienie. Różnie też opowiadano o sposobie, jakim umoż­liwiła im zawładnięcie wzgórzem: otwarła nocą bramę; poderżnęła psom gardła; wskazała przejście wśród skał.

Kiedy jednak Sabinowie znaleźli się już na Kapitolu — w tym niemal wszyscy autorzy są zgodni — Tarpeja otrzymała należną nagrodę: wojownicy rzucili na nią swymi ciężkimi tarczami i zginęła pogrzebana pod nimi. Było to zgodne z umową, tarcze bowiem trzymano lewą ręką.

Później niektórzy pisarze rzymscy usiłowali ratować dobre imię Tarpei. Wywodzili więc, że od samego początku myślała ona o tarczach. Chciała w ten sposób pozbawić Sabinów osłony i sprawić, by stali się łatwym celem obrońców Kapitolu. Przy całej naiwności tłumaczenie to jest znamien­ne, wskazuje bowiem, jak trudno było pogodzić się dumnym Rzymianom z myślą, że westalka, strażniczka świętego ognia, mogłaby okazać się zdrajczynią. Zginęła więc, twierdzili owi „patrioci", jak bohaterka, zabita przez Sabinów, którzy przejrzeli jej podstęp.

Najlepszym jednak obrońcą Tarpei okazał się rzymski poeta Propercjusz, żyjący za panowania Augusta, współczes­ny Owidiuszowi. Rozwinął on w jednej ze swych elegii cały wątek romansowy, kazał bowiem Tarpei zakochać się bez pamięci we wspaniałym królu Sabinów; cokolwiek zrobiła, uczyniła to z uczucia, a nie dla złota i kosztowności. Żaliła się patrząc z Kapitolu na zastępy nieprzyjaciół:

Wy ognie obojowe, wy króla namioty, Zbrojne i miłe oku Sabińc^yków roty, Obym u was zasiadła jako niewolnica, Byle patrzeć w niewoli na królewskie lica. Żegnam góry i ciebie pr%y górach, o Rzymie, "Zegnam Westę, dla której ohydą me imię! I roiła sobie:

Jeśli we mnie królową twe ucfyąą dwor^any, Będzie Radość posagu — R %ym tobie wydany. Albo krzywdy Sabinęk nie postaw bezkarnie: Niech mnie prawo odwetu dla ciebie %agamie. Ja ro^d^ielę bój krwawy, wy Sabinki młode Memi śluby ustalcie dwóch narodów !(godę. Zanuć Hymenie, milczcie ponure trąb dźwięki: Me małżeństwo ęłagodęi tarczy i miechów sęczki!

Wybrała noc po pasterskim święcie Pariliów, czyli po 21 kwietnia, który to dzień był również rocznicą założenia Rzymu. Poderżnęła psom gardła, a straże zostały rozpusz­czone.

Wszystko we śnie tonęło: sam Jowis^ jedynie Postanowił dla %emsty w tej czuwać godzinie. Ona bramę wydała i miasto w uśpieniu, Dęień zaślubin składając kochanka życzeniu. Lecę Tacfusę (wróg bowiem nie uczcił tu %brodni)

IdźŻe> mówi, do ło^a pr%y ślubnej pochodni!

R^ekl i tarczę %ebraws%y dziewicę przygniata;

Ta, %aiste, twym czynom przystoi zapłata.

Tak wyobrażał sobie dramat Tarpei rzymski poeta 2000 lat temu i tak przełożył jego utwór na język polski Jędrzej Moraczewski w pierwszej połowie minionego wieku.

Co dało podstawę do powstania opowieści o Tarpei, westalce zdrajczyni? Z pewnością to, że najbardziej urwista skała Kapitolu zwała się Tarpejską, a strącano z niej osoby, które dopuściły się ciężkich przestępstw: złożyły fałszywe świadectwo; przeszły na stronę wroga lub uciekły z pola bitwy; okradły, będąc niewolnikami, swego pana. Podobno ginęły na tej skale również westalki, jeśli złamały obowiązują­ce je śluby czystości; jednakże zwykłą karą w takich wypad­kach było pogrzebanie żywcem. Po raz ostatni dokonano egzekucji w ten sposób za panowania cesarza Klaudiusza; potem zostały one prawnie zabronione. Widocznie więc twórcy legendy uważali, że nazwa skały, będącej miejscem kaźni złoczyńców, musi pochodzić od osoby, która dopuściła się szczególnego występku: będąc westalką właśnie tu zdra­dziła ojczyznę!

Hersylia - żona Romulusa

w

reszcie doszło do bitwy decydującej. Toczyła się ona w głębokiej dolinie pomiędzy Kapitolem a Pala- tynem. Później miało tam powstać Forum Roma- num, wspaniałe centrum życia miasta i państwa.

Ij Wówczas jednak było to miejsce niezamieszkałe i nieuprawiane, albowiem gdzieniegdzie podmokłe; i to tak zdradliwie, że podczas bitwy jeden z Sabinów walczą­cych konno z trudem tylko wydostał się z bagnistej pu­łapki.

Zmagania były zaciekłe, a szala zwycięstwa przechylała się to na tę, to na tamtą stronę. Poległ Hostiliusz, według niektórych mąż Hersylii. Bitwa się przedłużała, mogło dojść do wielkich strat po obu stronach. W pewnej jednak chwili, właśnie za sprawą Hersylii, pojawił się tłum młodych kobiet.

„Wzniesione nad płci lękliwość, wpadają pomiędzy świsz­czące pociski, łagodzić zawzięte gniewy. Tu mężów, ówdzie ojców błagają, ażeby teściowie i zięciowie powinowatą nie broczyli się posoką. Zaklinają, aby nią brzemion ich kazirod- nie nie opryskiwali.

Brzydzicie się małżeństwy naszymi? Ohydne wam was samych z sobą powinowactwo? Na nas wywrzyjcie zemstę, myśmy przyczyną wojny, na nas pada wina ran i ciosów, które sobie z jednej strony mężowie, z drugiej ojcowie nasi wściekle zadajecie. Milsza nam po tysiąc razy śmierć niż nędzne to w sieroctwie, to we wdowieństwie życie!

Tkliwość niewieścia nie mniej wodzów, jak rycerstwo poruszyła. Powstało głuche milczenie. Opadły ręce od rzezi i mordu. Występują na czoło wodzowie, godzą się nie tylko na zawarcie pokoju, ale i na połączenie obydwóch narodów w jeden. Dwa państwa, dwa trony ogłaszają Rzym ogólną stolicą, wspólnym ogniwem spajają".

Tak wyobrażał sobie tę scenę, wielokrotnie sławioną przez pisarzy i poetów, często przedstawianą przez malarzy, rzym­ski historyk Liwiusz, tak brzmią jego słowa w przekładzie Józefa Maksymiliana Ossolińskiego sprzed półtora wieku-

Zawarto pokój. Król Sabinów Tytus Tatius — ten, którego rzekomo tak umiłowała Tarpeja — został współ- władcą nowego miasta obok Romulusa. Dzięki temu mogło ono rozrastać się, miało przyjaznych sąsiadów, Rzymianie zaś stali się nowym narodem, wyrosłym z połączenia dwóch ludów. Dlatego też oficjalna jego nazwa brzmiała przez wszystkie wieki: populus Romanus Quiritium, albowiem Quirites to starodawne imię Sabinów.

Wszystko to było w istocie dziełem mądrej, odważnej Hersylii.

Po wielu latach panowania Romulus, pierwszy król Rzymu, znikł nagle podczas gwałtownej burzy pośród ludu zgromadzonego na Polu Marsowym. Głoszono, że został żywcem wniebowzięty i zasiadł wśród bogów pod imieniem Kwirynusa. Nie wszyscy dawali temu wiarę. Podejrzliwi utrzymywali, że króla po prostu zamordowali niechętni mu senatorowie i korzystając z zamieszania, ulewy, gromów, wynieśli i ukryli jego ciało.

Hersylia rozpaczała. Ulitowała się nad nią sama Junona i przekazała jej przez Irydę, czyli Tęczę, takie polecenie:

Ty, Rzymian i Sabinów narodu %ast(c%ycie, Królowo godna dzielić £ R omulusem życie, Df(iś mał^ono Kwiryna! Zatrzymaj ł%y hojne. A gdy chces% widnieć tnę%a oblicze dostojne. Id% na górę słynącą £ Kwiryna imienia, Gd%ie gaj świątnicę króla rzymskiego ocienia.

Tam, przyjęta przez męża, Hersylia odbierała wraz z nim cześć jako Hora w jego kwirynalskiej świątyni; o czym zapewnia nas Owidiusz w XIV księdzie Przemian, co przytoczyliśmy w przekładzie Brunona Kicińskiego.

wszystko układałoby się pięknie, Rzymianie i Sabi- t nowie, Sabinki i ich rzymscy mężowie żyliby w zgo­dzie i przykładnej miłości, zespalając się w nowy naród i budując swoje państwo, gdyby nie zdumie­wający fakt, który z miesiąca na miesiąc stawał się coraz bardziej oczywisty: porwane dziewczyny — jeśli nie wszystkie, to wiele z nich — okazały się bezpłodne.

Nie pomagały żadne zioła, zwykle używane w takich wypadkach, ani też modły i ofiary, ani wreszcie magiczne zaklęcia. Zapytywano coraz uporczywiej, po co było tamto, niecne przecież i zdradzieckie, porwanie? Wręcz oskarżano Romuiusa, że wywołał wrogość sąsiadów, doprowadził do wojny, omal nie zakończonej wielkimi stratami po obu stronach, a wszystko tylko po to, by trzymać w domu dziewczyny, które nic mogą nawet zostać matkami. Dlaczego tak się stało, jakie tajemnicze moce za tym się kryją?

Uradzono wreszcie, że powinna się odbyć wspólna pielg­rzymka mężów i żon do prastarego, świętego gaju Lucyny na wzgórzu Eskwilynu; był to gaj-uroczysko, od niepamiętnych

bowiem czasów drzew w nim nie ścinano. Wzgórze, potem oczywiście wchłonięte przez rozrastające się miasto, leżało dość daleko — jak na ówczesne stosunki — od maleńkiego osiedla na Palatynie. Gdy pielgrzymka tam przybyła, wszyscy kornie uklękli, czekając w skupieniu na objawienie się woli bogini.

Lucyna, czyli łacińska Lucina, była bóstwem odbierającym od dawna wielką cześć w różnych krainach Italii. Jej imię wiązano z wyrazem lux, światło, tłumacząc, że jako opiekun­ka porodów daje światło życia nowo narodzonym. W przypa­dku przyjęcia takiej etymologii imię znaczyłoby tyle, co nasza Świetlana. Inni wszakże wywodzili je od wyrazu lucus, gaj. Należałoby więc rozumieć imię jako „W gaju czczona", czy też „Gajem się opiekująca". Dobrego polskiego odpowied­nika nie ma. Może Leśna?

Ta jednak sprawa, jakie było pierwotne znaczenie imienia i skąd ono się wzięło, miała dopiero później stać się problemem dla historyków i językoznawców; i jest nim od starożytności po czasy obecne. Zresztą nie tak istotnym! Natomiast te pary małżeńskie, które wtedy, jak głosi legenda, klęczały w świętym gaju, czekając pobożnie na odpowiedź, myślały o przyszłości swojej, swych rodzin i Rzymu.

I przyszła odpowiedź, podana jednak w sposób dziwny, niezwykły i tajemniczy, był nią bowiem szum prastarych drzew. Tak przemawiał też święty dąb w epirockiej Dodonie. Tutaj wierzchołki zadrżały, jakby szedł poprzez gałęzie i liście głos istoty starającej się przekazać swe posłanie szelestem.

Ktoś je zrozumiał, ktoś wytłumaczył, jaka jest rada Lucyny. Przełożona bowiem na ludzki język mowa drzew brzmiała: Niech święty kozioł wejdzie na italskie matki!

Zapewnia nas Owidiusz w swym poemacie Fasti, że tak to właśnie było. Jego wersja jest oczywiście tylko literacko przyozdobionym przekazem pradawnej tradycji.

Trudno się dziwić, że gromadka młodych par małżeńskich zamilkła przerażona. Znalazł się wszakże wśród nich pewien wróż. Przybył do Rzymu niedawno, wygnano go z jakiegoś powodu z Etrurii. A była to kraina, której mieszkańcy posiadali niezwykłą umiejętność wyjaśniania wszelkich zna­ków tajemnych, rozumienia woli bogów, sprawowania ofiar, przepowiadania przyszłości. Otóż on pierwszy pojął właś­ciwy sens tego, co kryło się w poszumie drzew, i natychmiast dopełnił nakazanego obrzędu.

Zarżnięto kozła, ściągnięto z niego skórę, pokrajano ją na paski. Potem młode mężatki obnażyły plecy, a wróż kolejno smagał je owymi kawałkami koźlej skóry.

Przypomnijmy w tym miejscu, że przez wszystkie wieki historii Rzymu bractwo Luperków corocznie w dniu ij lutego odbywało swe obrzędy, podczas których członkowie bractwa półnadzy łoili takimi właśnie paskami wszystkie napotkane osoby — ku ich zadowoleniu, miało to bowiem przynosić pomyślność, a kobietom płodność.

W dziewięć miesięcy po pielgrzymce do gaju Lucyny w wielu domach odbyły się szczęśliwe porody. Rzym miał swe dzieci, miał rosnąć liczbą mieszkańców i zmierzać ku wielkiej przyszłości coraz to nowymi pokoleniami. Wszystko za sprawą Lucyny. Toteż wdzięczny król Tytus Tatius wybudował w świętym gaju ołtarz, a później przedostatni król rzymski zarządził, by składano tam symboliczny datek za każdego urodzonego chłopca. A jeszcze później stanęła tam świątynia; o czym będzie jeszcze mowa.

Przez wszystkie lata, od czasu pierwszej pielgrzymki, kobiety brzemienne udawały się do gaju i przed ołtarz z prośbami i modlitwami o szczęśliwe rozwiązanie. Idąc tam musiały rozpuszczać włosy, nie mogły mieć żadnego węzła na sobie, to bowiem, tak mówiono, przeszkodziłoby przy­szłemu porodowi.

Panie rzymskie zaklinały się na Lucynę i przyzywały ją w różnych okolicznościach życia, przede wszystkim jednak oczywiście rodząc. Jak ta, która tak opowiada o sobie w poemacie Owidiusza Przemiany:

Pr^eę siedem dni, przez, siedem umęczana nocy,

Straciwszy siły, niebian przyzywam pomocy.

Wołam głośno l^ucyny i położnych bogów;

Przywołana bogini przysyła do mych progów.

Te słowa włożył rzymski poeta w usta Greczynki, Alk- meny. Ale to tylko przeniesienie rodzimego obyczaju i słow­nictwa w obce strony.

Po udanym porodzie ustawiano dla Lucyny stół z darami w atrium domu na cały tydzień.

Jakaż jednak nagroda, prócz owego ołtarza, spotkała Lucynę za tę jej pierwszą, najważniejszą pomoc okazaną młodemu Rzymowi i jego bezdzietnym małżeństwom? Bez niej przecież miasto musiałoby zwiędnąć i wymrzeć, historia inaczej by się potoczyła, kto inny tworzyłby w Italii wielkie państwo. A może los ten przypadłby w udziale rywalce Rzymu, Kartaginie?

Otóż, jak to się zwykle dzieje, potomność nie okazała się prawdziwie i trwale wdzięczna. Stało się bowiem tak, że Lucyna zaczęła stopniowo tracić swoją osobowość i odręb­ność. W świadomości późniejszych pokoleń stopiła się w jedną istotę z Junoną, została sprowadzona do roli jednego z jej przydomków, wezwań i funkcji. Nie jedyny to przypa­dek w dziejach religii, nie tylko rzymskiej.

Potem wszakże imię to znowu jakby się usamodzielniło i zaczęło żyć własnym życiem. Także w naszym kraju, gdzie nie należy do najrzadziej występujących. Doszło zaś do tego dzięki pobożnym niewiastom chrześcijańskim w czasach rzymskiego cesarstwa. Jedna z owych Lucyn, pani bardzo

zamożna, zasłużyła się szczególnie tym, że przeniosła szczątki św. Pawła do miejsca na swojej ziemi, przy drodze do Ostii. Obecnie stoi tam wspaniała bazylika św. Pawła Za Murami; tak się ją nazywa. Być może od tej też Lucyny ma swe imię krypta katakumb przy via Appia.

Lecz rodowód Lucyny jest właśnie taki, jak to zostało przedstawione: italski i pogański.

Egeria -

nimfa doradczyni

0 śmierci Romulusa na tron powołany został Numa

PWigM Pompiliusz z ludu Sabinów. Tradycja rzymska zgod­nie utrzymywała, że jako władca pragnął on przede wszystkim zapewnić młodemu państwu pokój

1 ugruntować kult bogów. Jemu więc przypisywano wprowadzenie wielu instytucji religijnych, kolegiów kapłań­skich, zasad życia westalek; miał też udoskonalić pierwotny kalendarz.

Równie zgodnie twierdzono, że wiele z tego, czego dokonał Numa, było w istocie dziełem jego mądrej przyjació­łki i doradczyni §S1 EgeriL Według niektórych była ona nawet jego żoną. Innym wszakże nie wydawało się to prawdopodobne, Egeria bowiem odbierała cześć jako nimfa; jakże tu poślubiać taką istotę, jak żyć z nią zwyczajnie pod jednym dachem? Ci więc uznawali za żonę króla Tatię, córkę króla Tytusa Tatiusa, lub Lukrecję, panią z możnej rodziny. Egeria natomiast miała bytować, jak to nimfy lubią, gdzieś w gaju i nad źródlaną wodą; tam Numa spotykał się z nią potajemnie.

Były nawet dwa miejsca, przez nią ulubione: jedno w lesie I poświęconym bogini Dianie w pobliżu miasta Arycja, drugie zaś tuż przy bramie Rzymu zwanej Porta Kapena. Król rozmawiał tam z nią zawsze bez świadków.

Późniejsi historycy rzymcy oczywiście nie dawali wiary owym opowieściom. Próbowali jednak w jakiś racjonalny sposób wyjaśnić i uzasadnić ich powstanie. Wywodzili więc, że Numa użył pewnego podstępu i chwytu, aby wpoić swym prymitywnym poddanym zasady religii i społecznego współ­życia. Będą oni pokornie przyjmować wszelkie pouczenia, tak uważał, jeśli ogłosi, że stoi za nimi autorytet istoty nadludzkiej, półboskiej. Udawał się więc do gaju, aby tam rozmyślać w samotności nad nowymi prawami, potem jednak dawał do zrozumienia, że spotyka się tam z mądrą, wiele wiedzącą nimfą i tylko powtarza jej słowa, rady, wskazówki.

Jeszcze inni utrzymywali, że Numa uprawiał tak zwaną hydromancję, czyli wróżenie z wody, odsłaniające przy­szłość, a Egeria była właśnie jako nimfa symbolem tego żywiołu. Jest to dość zabawne wyjaśnienie, typowe jednak dla mentalności niektórych rzekomych racjonalistów: prze­cząc istnieniu sił wyższych, dopuszczają jednak objawianie się przeróżnych znaków wieszczych i tajemnych. Bywa, że ateista traktuje bardzo poważnie przepowiednie i horoskopy astrologiczne.

Numa zmarł mając lat 80, lecz nimfy są nieśmiertelne. Egeria rozpaczała. Jak opowiada Owidiusz:

I lei^ąc u stóp góry htdmi się rozpływa,

siostra Feba, tknięta jej boleścią stałą, W wieczny %drój roztopiła ciało.

Siostra Feba to Diana. Stała się więc Egeria potokiem wpadającym do jeziora w świętym gaju bogini koło Arycji.

Rzeczywistą jednak nieśmiertelność zyskało jej imię. Ozna­cza ono przenośnie, jak informuje każdy słownik, duchową, mądrą przyjaciółkę, zarówno polityków i władców, jak i twórców.

Co prawda opinia publiczna reaguje różnie na postać Egerii, na samo domniemanie, że taka istnieje, zwłaszcza u boku męża stanu. We Francji — taka panuje opinia, tak się mówi — politykowi wypada mieć przyjaciółkę, należy to do dobrego tonu. Natomiast w Anglii i w Stanach Zjed­noczonych wciąż jeszcze trwa dziedzictwo purytańskiej obyczajowości. Toteż taki związek, samo oskarżenie lub zwykła plotka, że coś podobnego istnieje, może przekreś­lić karierę. Ale z kolei wobec normalnych, zwykłych obywa­teli stosuje się inne kryteria —tolerancji, swobody, po­błażania. Tylko, że na tym poziomie — to już zwykle nie są Egerie.

Jest czymś zaskakującym, że starożytni Rzymianie, choć tak bezwzględnie odsuwali kobiety od udziału w sprawach publicznych i tak surowo przestrzegali, jeśli chodzi o polity­ków, zasady moralności na pokaz bardzo w tym podobni do dzisiejszych Amerykanów—wykreowali w swych mitach właśnie postać Egerii.

A niezależnie od tego utrzymywano też z całą po.wagą, że Numa pozostawił ze swego małżeństwa z Tatią córkę Pompilię. Według natomiast innych żona — ta, czy też Lukrecja — dała mu jeszcze czterech synów, od których wywodziły się różne znakomite później rody rzymskie, bardzo się tym szczycące.

W wyobraźni potomnych, zwłaszcza w bogatym i wyra­finowanym Rzymie cesarzy, czasy Romulusa i Numy jawiły się jako błogosławiony okres życia ubogiego, ale i natu­ralnego. Idylliczny obraz ówczesnego życia znalazł miejsce w poezji Propercjusza.

Wieki pełne prostoty, gdzie młodzież cnotliwa Za bogactwo liczyła owoce i żniwa! Wtedy jabłko cydońskie był skarb nad skarbami, Przepychem nabywano kosmyk z malinami. Kto chciał ująć dla siebie niewinne serduszka, Lilie i fijołki wkładał do dzbanuszka Albo zjywał gałązkę bujną w winogrona Łub ptaszka różnej barwy zamykał do łona. Za takie to podarki dziewice śród groty Przydawały pasterzom miłosne pieszczoty. Z sarniej skóry bywało kochanków nakrycie, A trawa obok łoża wzrastała obficie. Dąb szeroki gałami utrudzonych chłodził I widok nagich bogiń bezkarnie uchodził'

Tak odmalowywał tamte czasy Propercjusz, gdy całkiem inaczej wyglądało życie w pysznym i rozpustnym Rzymie za panowania Augusta; choć sam cesarz chętnie by przywrócił obyczaje i ubóstwo z czasów sabińskiego króla.

Horacja - dziewica patriotycznie zamordowana

astępcą pobożnego i pokój miłującego Numy Pom-

N| piliusza, przyjaciela czy też męża Egerii, został Tullus I Hostiliusz; miał zasłynąć jako chyba najbardziej S wojowniczy król rzymski. Był on, jak utrzymywali 1 niektórzy, wnukiem Hersylii, jeśli uzna się za praw­dziwą tę wersję podania, że po porwaniu Sabinek pojął ją za żonę Hostiliusz, a nie sam Romulus.

Nowy król dążył przede wszystkim do pokonania miasta Alba Longa, a więc właśnie tego, z którego wywodził się założyciel Rzymu. Lecz te dwa ośrodki leżały zbyt blisko siebie; dzieliło je, według miar naszych, zaledwie około trzydziestu kilometrów. Gdy jednak miało już dojść do bitwy decydującej i wojska stanęły naprzeciw siebie, słusznie uznano za bezsens, by ginęły w walce dziesiątki i setki mężczyzn z ludu w istocie tego samego, skoro i Albańczy- cy i Rzymianie byli Latynami. Obie strony doszły do wniosku, że wojnę można rozstrzygnąć inaczej, mniejszym kosztem: niech stoczą pojedynek przedstawiciele wojsk Alby i Rzymu.

Złożyło się tak, że po stronie rzymskiej było trzech I młodych ludzi, braci Horacjuszów, po albańskiej zaś również trzech braci z rodziny Kuriacjuszów. Ich to więc wybrano, by walcząc z sobą na śmierć i życie zadecydowali ostatecznie i nieodwołalnie o losach wojny.

Zawarto i zaprzysiężono na wszystkie świętości uroczysty układ: jeśli zwyciężą Horacjusze, zabijając swych przeciw­ników, Alba podda się Rzymowi, jeśli zaś stanie się odwrot­nie, Rzym przyjmie panowanie Alby.

Późniejsi historycy rzymscy z lubością, choć oczywiście całkowicie z fantazji, opisywali, i to szczegółowo, dramtycz- ną walkę owych trzech par na polu przed frontem wojsk. W pewnym momencie wydawało się, że zwycięstwo i pano­wanie przypadną Albie, dwóch bowiem Horacjuszy zginęło w walce, ostatni więc z nich, choć dotychczas nawet rany nie odniósł, nie mógł sprostać sam Kuriacjuszom, co prawda krwawiącym. I rzeczywiście, rzucił się do ucieczki, tamci zaś trzej ruszyli za nim. W pewnej jednak chwili ścigany nagle zatrzymał się i uderzył na najbliższego z wrogów, kładąc go trupem. Znowu udał, że ucieka, i znowu szybkim ruchem I zwracając się do tyłu powalił następnego Kuriacjusza. Trzeci zaś z nich, osłabiony pościgiem i upływem krwi, prawie nie-j stawiał oporu.

Tak więc wojska rzymskie Wracały do swego miasta w radosnym, triumfalnym pochodzie. Na czele zastępów jechał Horacjusz, mając na sobie trzy zbroje i płaszcze zdarte ze swych przeciwników. Lud równie radosny wyszedł j naprzeciw powracającym zastępom. W tłumie znalazła się także siostra Horacjusza, dziewczyna jeszcze niezamężna. Rozpoznała na ramionach brata płaszcz, który sama uszyła dla jednego z Kuriacjuszów, swego narzeczonego. Zaczęła i w głos płakać, przyzywając zabitego po imieniu. Brat j zatrzymał się, wyciągnął miecz i przebił siostrę, wołając:

— Idź precz z tą swoją miłością! Wolisz tamtego od swych braci, którzy zginęli, ode mnie i od ojczyzny! Tak niech umiera każda Rzymianka opłakująca wroga!

Postawiono Horacjusza przed sądem królewskim. Powo­łani przez władcę sądziowie wydali wyrok: zabójca siostry winien zapłacić za swój czyn śmiercią. Skazany odwołał się do ludu. Przed zgromadzeniem wystąpił jego ojciec błagając

0 litość nad nim, starcem, który jeszcze przed kilku dniami dumny był z czworga swych dzieci, za chwilę zaś stanie się człowiekiem bezdzietnym, umrze bowiem jego jedyny już syn, któremu Rzym zawdzięcza zwycięstwo, wolność, pano­wanie nad Albą.

Wzruszony lud uwolnił młodego Horacjusza, musiał on jednak złożyć ofiary przebłagalne, potem zaś przejść z za­słoniętą głową — to symboliczny gest, śmierć oznaczający — pod belką, umieszczoną w poprzek jednej z ulic.

Jeszcze po wielu wiekach pokazywano w okolicach Rzymu groby trzech Kuriacjuszów i dwóch Horacjuszów, pod samym zaś miastem, przy Porta Kapena, grób Horacji. Dziś ślad po nich zaginął. W Rzymie jedną z ulic przecinała tak zwana „belka siostrzana", wpuszczona z jednej strony w ścianę dawnego ołtarza Janusa, z drugiej — świątyni bogini Junony z przydomkiem Sororia, czyli Siostrzana. Były to pradawne przybytki, w których prawo odprawiania ceremonii religijnych przysługiwało tylko członkom rodu Horacjuszów. I te właśnie miejsca stały się punktem za­czepienia dla fantazji ludowej, snującej opowieść o męstwie

1 tragedii Horacjuszów. A także dla patriotyczno-moralnych nauk historyków. W naszym odczuciu były one nieludzkie, oburzające. Zresztą sami Rzymianie nie pochwalali czynu Horacjusza. Pragnęli jednak na tym przykładzie pokazać, iż miłość ojczyzny należy stawiać nad uczucia rodzinne. Tak budowali swe imperium.

A wracając do historii, czy też raczej podań i legend historycznych: Alba Longa została ostatecznie zburzona przez króla Tullusa Hostiliusza, tamtejsze zaś rody przesied­lono do Rzymu; wśród nich znalazł się też ród Juliuszów, wywodzący się od Julusa syna Eneasza, który był dzieckiem Anchizesa, uwiedzionego przez Afrodytę — Wenus.

Tanakwil — żona ambitna, lecz mądra

o królu wojowniku zasiadł na tronie Ankus Marc-

jusz, wnuk, tak twierdzili niektórzy, Numy Pompi-

liusza. Dbał, wzorem dziadka, o kult bogów, ale | musiał też toczyć wojny z sąsiadami.

Właśnie za jego panowania zamieszkał w Rzymie młody człowiek imieniem Lukumon wraz z żoną Tanakwil. Przybyli tu z etruskiego miasta Tarkwinii, a porzucili je, choć posiadali tam znaczny majątek, głównie z powodu ambicji kobiety. Tanakwil bowiem uważała, że właśnie w Rzymie, mieście nowym i otwartym dla wszystkich, mąż łatwiej dojdzie do najwyższych godności niż w rodzinnych Tark- winiach, gdzie wciąż traktowany był jako ktoś obcy, ponie­waż jego ojciec, Grek z pochodzenia, przyjechał z Koryntu. A Tanakwil, wywodząca się z arystokratycznej rodziny etruskiej, marzyła o wysokich dostojeństwach i odpowied­niej pozycji towarzyskiej.

Jechali oboje na wozie. Kiedy znaleźli się na wzgórzu Janikulum, z którego widać już było skromne zabudowania Rzymu po drugiej stronie Tybru — nagle pojawił się orzeł.

Spadł niespodziewanie na Tarkwiniusza, porwał mu z głowy kapelusz, jakiego zwykle używali podróżni, i za chwilę znowu go nasadził. Tanakwil, rodowita Etruska, a więc wywodząca się z ludu gorliwie upatrującego wszędzie znaki wieszcze, od razu orzekła: To omen wielce pomyślny i zapowiadający przyszłość wspaniałą!

W Rzymie para przybyszów osiadła na stałe. Lukumon zmienił swe imię na Lucjusz, od miasta zaś, z którego pochodził, zwano go Tarkwiniuszem. Jego żona stała się Gają Cecylią. Rychło, jak przewidywała, zyskali tu dużą popularność, a Tarkwiniusz był zapraszany na dwór jako przyjaciel i doradca króla. Doszedł do takiego znaczenia i cieszył się tak wielkim zaufaniem władcy, że ten umierając uczynił go opiekunem swych synów. Lecz zawiódł się srodze, Tarkwiniusz bowiem zadbał przede wszystkim o to, by odsunąć ich od tronu, na którym sam zasiadł z woli i wyboru ludu oraz senatu. Umiejętnie zyskał sobie życzliwość Rzy­mian łaskawością, obietnicami, deszczem darów. Była to, podkreślali późniejsi historycy, pierwsza w dziejach Rzymu kampania wyborcza. A za tym wszystkim kryła się mądra i przewidująca Tanakwil.

Rychło okazało się, że Tarwkiniusz w pełni zasługiwał na najwyższą w państwie godność. Okazał się dzielnym wo­dzem, zapobiegliwym gospodarzem, wielkim budowniczym. Wśród małych miasteczek w okolicach Rzymu, które zdobył Tarkwiniusz, było też Kornikulum. Jego władca poległ w walce, żonę zaś imieniem Okryzja, wzięła sobie za niewolnicę Tanakwil. Kobieta była brzemienna. Królowa obchodziła się z nią dobrze, a gdy urodziła chłopca, również się nim opiekowała. Nazwano go Serwiuszem Tulliuszem,'

Pewnego razu, gdy chłopiec spał, głowę jego nagle otoczyły jakby płomienie. Patrzącym wydawało się, że to prawdziwy ogień. Podniósł się krzyk, chciano gasić pożar.

Tanakwil jednak zachowała spokój, a gdy płomienie przygas­ły, ostrzegła męża: Ten mały niewolnik stanie się kiedyś dla nas światłem, osłoni nasz dom królewski. Trzeba troskliwie zająć się jego wychowaniem.

Tak też się stało. Serwiusz Tulliusz wyrastał wraz z synami króla, traktowany jak jeden z nich. Był tak udanym młodzień­cem, że Tarkwiniusz — znowu za radą Tanakwil — właśnie jego uczynił swym zięciem.

Ale właśnie to wyniesienie Serwiusza doprowadziło do dramatu. Synowie króla poprzedniego, Ankusa Marcjusza, nie mogli przeboleć, że zostali odsunięci od tronu przez przybysza z innego miasta. Zaczęli podejrzewać, że to Serwiusz Tulliusz, syn niewolnicy, przejmie władzę po Tarkwiniuszu. Na to pozwolić nie chcieli. Dokonali zama­chu: podczas przesłuchania sądowego, które prowadził sam król, jeden z nich ranił go toporem.

Tanakwil rozkazała natychmiast zamknąć pałac i obwieś­cić, że król, choć ciężko ranny, żyje i jest przytomny, w jego zaś imieniu nad biegiem spraw państwa będzie czuwał Serwiusz Tulliusz. Tak też się działo. Przez kilka dni młody człowiek zasiadał na tronie i wydawał rozkazy rzekomo za zgodą i radą ranionego Tarkwiniusza. W istocie jednak król już nie żył; zmarł natychmiast po zamachu.

Gdy wreszcie Tanakwil oznajmiła, że mąż wyzionął ducha, senat uznał za rzecz oczywistą i naturalną przejęcie władzy przez Serwiusza Tulliusza. Pominięto dorosłych już synów zmarłego, Arrunsa i Lucjusza. Nowy król postanowił zwią­zać ich z sobą rodzinnie i wydał za nich swe córki. Ufał, że w ten sposób zapobiegnie tragedii, jaką był zamach dokona­ny przez synów Ankusa Marcjusza.

Lecz mylił się bardzo.

UJ Tullia - rzymska lady Makbet

9

ieszczęście polegało na tym, a raczej taka była jego

NI praprzyczyna, że siostry, obie imieniem Tullia, bar- I dzo różniły się charakterami, podobnie jak bracia jg|gs=[ Tarkwiniuszowie. Tullia starsza, chorobliwie ambit- - na, otrzymała za męża Arrunsa Tarkwiniusza, czło­wieka łagodnego i domatora. Natomiast jej siostra młodsza, cicha i łagodna, była żoną Lucjusza Tarkwiniusza, pożerane­go żądzą władzy, bogactw, znaczenia w co najmniej równym stopniu, jak i tamta Tullia. Stąd łańcuch zbrodni.

Najpierw jednak należy wyjaśnić pozornie drobną, ale przecież ważną sprawę identyczności imion obu córek króla Serwiusza Tulliusza. Skąd pomysł tak dziwaczny? Otóż nie ma w tym nic niezwykłego, sprawa jest prosta: kobiety rzymskie imion nie miały, ich imieniem było z reguły nazwisko rodowe ojca. A więc w tym wypadku — Tullia. Podobnie córka Gajusza Juliusza Cezara zwała się Julia, Publiusza Korneliusza Scypiona — Kornelia, Marka An­toniusza — Antonia. Jeśli w domu były dwie dziewczyny, rozróżniano je jako starszą i młodszą. Jeśli urodziła się

trzecia, nosiła swój numer porządkowy — Trzecia, Tertia. Oczywiście niekiedy bywały domowe, rodzinne zwyczaje w zakresie nadawania imion, pojawiały się też zdrobnienia i przezwiska, ale zasada była właśnie taka: nazwisko ojca imieniem córki.

Powróćmy do owych dwóch par, tak niedobranych. Rychło doszło do cichego porozumienia pomiędzy Tullią starszą a Lucjuszem. Tych dwoje postanowiło nie cofnąć się przed niczym, byle tylko osiągnąć cel swych marzeń: tron królewski.

Pierwszą ich ofiarą stali się współmałżonkowie. Arruns i Tullia młodsza zmarli niemal jedno po drugim, zapewne otruci. Te dwie nagłe śmierci nie wzbudziły widocznie niczyich podejrzeń, skoro wkrótce potem zbrodnicza para zawarła związek małżeński.

Tullia nieustannie podżegała męża, by dokonał kroku drugiego; tym razem chodziło o rozprawienie się z jej ojcem. A był on władcą bardzo zasłużonym dla Rzymu. Przep­rowadził wielkie reformy ustrojowe, rozbudował miasto, wzniósł też, tak głoszono później, pierwszy mur obronny. Jednakże owa działalność, jak to bywa w każdej epoce i w każdym kraju, wywoływała też sprzeciw i krytykę w pew­nych warstwach i ugrupowaniach, zwłaszcza wśród senato­rów. Tarkwiniusz zdołał sobie zjednać wielu z nich przy­pomnieniem zasług ojca, obietnicami, oskarżaniem Tulliusza o pochodzenie niewolnicze i rządy nazbyt sprzyjające plebsowi.

Wreszcie nadszedł dzień dokonania zamachu stanu. Tark­winiusz wszedł do sali posiedzeń senatu w otoczeniu uzbro­jonych towarzyszy i zasiadł na tronie. Woźni rozbiegli się po mieście wzywając senatorów, by stawili się przed królem. Tak też większość uczyniła. Jedni ze strachu, inni z ciekawo­ści, inni wreszcie jako już wtajemniczeni.

Tutaj wysłuchali najpierw mowy samozwańca. Zarzucił on swemu poprzednikowi i teściowi, że zasiadł na tronie bezprawnie, tylko dzięki podstępowi Tanakwil, a jako nale­żący z urodzenia do warstwy najniższej włada tylko w jej inte­resie, obarczając ludzi zamożniejszych nadmiernymi ciężarami.

Zjawił się wreszcie na sali sam Serwiusz Tulliusz, zawiado­miony przez kogoś. Jeszcze w drzwiach stojąc wyrzucał Tarkwiniuszowi wielkim głosem jego samowolę i bezczelność. Usłyszał w odpowiedzi, że syn króla ma większe prawo do tronu ojca niż syn niewolnicy. Podniosły się okrzyki wrogów i przeciwników jednego i drugiego, a przed budynkiem zgromadziły się tłumy. Tarkwiniusz uznał, że dość już słów. Podbiegł do starego króla, wypchnął go za drzwi sali i brutalnie zrzucił ze schodów na plac. Ludzie Serwiusza rozpierzchli się natychmiast, nikt nie stanął w jego obronie. Starzec z trudem się podniósł i zaczął iść w stronę domu. Nie uszedł jednak daleko. Dopadli go pachołkowie Tarkwiniusza i zatłukli na śmierć.

Zwłoki leżały na ulicy, nikt nie śmiał ich usunąć. Po pewnym czasie właśnie tędy przejeżdżał powóz, w którym siedziała Tullia. Wracała z Forum i z sali posiedzeń senatu, gdzie składała mężowi gratulacje. Woźnica przystanął, wi­dząc sponiewierane zwłoki króla. Tulia kazała jechać mu dalej, poprzez ciało ojca.

Opowieść w duchu i stylu prawdziwie szekspirowskim. I W jakiej jednak mierze prawdziwa? Została zmyślona przez I późniejszych historyków rzymskich, to oczywiste! Miała spełnić dwa cele. Po pierwsze, odmalować w jak najczarniejr szych barwach postać Lucjusza Tarkwiniusza, siódmego i — jak zobaczymy — ostatniego króla Rzymu. Po drugie zaś, wyjaśnić pochodzenie i sens małej uliczki miasta, Yicus Sceleratus — Ulica Zbrodnicza. A jedną z najgorszych zbrod­ni, jaką dało się wymyślić, było sponiewieranie zwłok obalo­nego króla przez jego własną córkę.

Lukrecja -

mężatka zgwałcona JŁ

\ zymska tradycja, jak się rzekło, przekazała ponury tn obraz postaci i rządów Tarkwiniusza. Bezwzględnie prześladował swych przeciwników politycznych, na- : wet tych, których podejrzewał tylko o nieprzychyl- i ność. Aby uniemożliwić zamach na swe życie, oto­czył się strażą przyboczną. To pierwszy w dziejach Rzymu przykład tworzenia oddziałów, które różnie się zwały w roz­maitych krajach w ciągu wieków — pretorianie, gwardziści, ochrona rządu lub państwa — zawsze jednak spełniały tę samą rolę. Władał jak tyran: był najwyższym sędzią i zara­zem oskarżycielem, wyroki wydawał surowe, a ofiarą jego padali nie tylko podejrzani politycznie, ale po prostu ma­jętni. Nie powoływał nowych senatorów i nie zasięgał rady senatu lub czynił to tylko dla pozoru. On sam decydował o wojnie i o pokoju, o zawieraniu i zrywaniu sojuszy. To wszystko sprawiło, że dano mu przydomek Pyszny — Superbus.

Przyznawano jednak, że miał też pewne zasługi. Zdobył dla Rzymu kilka okolicznych miasteczek, prowadził wielkie

prace budowlane w mieście, rozpoczął wznoszenie świątyni Jowisza na Kapitolu.

Równie pyszni, zuchwali i bezwzględni jak ojciec byli trzej jego synowie — Arruns, Tytus, a zwłaszcza Sekstus.

Podczas oblegania miasteczka Ardei w pobliżu Rzymu ci trzej młodzi ludzie z najprzedniejszych domów zabawiając się przy stole zaczęli rozmawiać o swych żonach; każdy wy­chwalał cnoty i zalety swojej. Był przy tym obecny również Lucjusz Tarkwiniusz z przydomkiem Kollatinus, należąc bowiem do rodziny królewskiej rządził w miasteczku Kol- latia. Oświadczył on, że zamiast rozprawiać i licytować się w przechwałkach, najlepiej będzie sprawdzić, co ich żony 1 robią; konno droga niezbyt daleka.

Tak też uczynili. Odwiedzili swoje domy w Rzymie i dom Tarkwiniusza w Kollatii. Musieli uznać, że żona jego, : Lukrecja, góruje nie tylko urodą, ale i pracowitością. Podczas , gdy tamte zabawiały się z innymi paniami, ona przędła wraz z dziewczynami późną nocą. Chciałoby się rzec: jak nasza Oleńka Billewiczówna.

Minęło kilka dni i oto wieczorem w domu Lukrecji — jej mąż wciąż przebywał pod Ardeą — niespodziewanie zjawił się syn króla Sekstus, niby to przejazdem. Tłumacząc się, że noc go zaskoczyła, prosił o gościnę. Przyjęty życzliwie, udał się do wskazanego mu pokoju. Późną nocą stanął przy łożu Lukrecji z mieczem w ręku. Groził jej śmiercią, jeśli nie będzie mu powolna. I jeszcze czymś gorszym, co by ją zhańbiło nieodwołalnie w oczach wszystkich. Powiedział:

— Zabiję niewolnika i ułożę go przy tobie. A potem będę świadczył, że uśmierciłem was oboje, gdym przyłapał sługę w łożu swego pana!

Lukrecja uległa. Lecz następnego dnia, gdy Sekstus dumny ze swego triumfu odjechał, wezwała pilnie przez posłańców ojca i męża oraz ich najbliższych przyjaciół, stało

się bowiem coś strasznego. Zastali ją pogrążoną w rozpaczy, zalaną łzami.

„Rzekła: Nieszczęśliwam. Cóż bowiem dobrego pozostaje kobiecie po utraconym wstydzie? Poczciwe twoje łoże zmazał wierutny ślad zbestwionego okrutnika. Atoli obelga tylko na ciało pada, duch mój wcale czysty. Śmierć moja ci to zaświadczy. Dajcie mi, proszę rękę, że ta zbrodnia bezkarnie nie ujdzie cudzołożcy. Sekstus Tarkwiniusz, przeszłej nocy przybysz tu nie proszony, nie przyjaciel, nie gość, gwałtem wynękał na mnie rozkoszy, która jako dla mnie fatalna, tak i jemu okropny, byleście tylko mężami zdołali się pokazać, przyniesie koniec!

Jeden po drugim przyrzekają, silą się na umyśle upadłą krzepić i cieszyć. Całą winę mimowolnie zgwałconej na samego sprawcę zbrodni zwalają.

— Myśl i chęć mówią — stanowią winę. Nie ma-li zezwolenia, nie ma i jej. Przymuszone ciało odnosi skazę, nie popełnia występku.

— Wasza rzecz — odpowiedziała — stanowić, na co zasłużył, ja aczkolwiek wolna od grzechu, wykonam na sobie karę. Niech w potomne wieki żadna z płci mojej nie usprawiedliwia się moim przykładem, jeśli pozbywszy się wstydu, ośmieli się go przeżyć!

Dobywa z zanadrza noża, topi go w wnętrznościach, pada na utkwiony, wyziewa ducha".

I wtedy to „Brutus wyszarpnąwszy z piersi Lukrecji sposoczone ostrze, trzymając je przed sobą", przysiągł:

„Króla Tarkwiniusza z bezecną małżoną, całym złoczyń- czym i bezecnym potomstwem oraz brzydkim jego plemie­niem ogniem, mieczem wszelką zagładą i gwałtem ścigać, z Rzymu wygnać, ani ich, ani żadnego jednowładcy nad moją ojczyzną panowania nie ścierpieć!"

Tak wyobrażał sobie tę scenę Liwiusz, rzymski historyk piszący w pięć wieków po tamtych wydarzeniach, ku chwale ojczyzny i dla umoralnienia współczesnej sobie młodzieży; jej bowiem obyczaje bardzo odbiegały od tych, jakimi miały się odznaczać dawne Rzymianki. Związki małżeńskie w sferach wyższych stały się bardzo luźne, a obustronna niewierność należała wręcz do dobrego tonu. By posiąść mężatkę, nie trzeba było grozić jej mieczem. Pragnął więc Liwiusz przedstawić swemu światu portret prawdziwej matrony rzymskiej sprzed pięciu wieków, która woli śmierć od hańby. Ostatnie słowa, jakie historyk wkłada w jej usta, zwrócone są wprost do Rzymianek z czasów Owidiusza.

Przytoczyłem tekst, sam w sobie wystarczająco patetycz­ny, pełen retorycznych wypowiedzi i teatralnych gestów, w bardzo archaicznym przekładzie Józefa Maksymiliana Ossolińskiego sprzed półtora wieku; uwydatnia on jeszcze mocniej gómolotność i sztuczność całej owej sceny w Liwiu- szowym ujęciu. Ale taka była maniera częsta w starożytnej historiografii, tak należało pisać, tego oczekiwał czytelnik.

Pozostaje jednak pytanie, czy całe to wydarzenie zostało całkowicie zmyślone? Pycha i lekkomyślność syna króla mogły istotnie doprowadzić do zatargów z możnymi rodami Rzymu? Może rzeczywiście któryś z młodych Tarkwiniu- szów uwiódł mężatkę, co zgodnie z obyczajowością, nie tylko ówczesną, należało do zniewag najgorszych i wymaga­ło krwawej zemsty.

W każdym razie nie ulega wątpliwości, że w pewnym momencie — był to może rok 510 — w Rzymie dokonał się przewrót. Wypędzono króla i jego rodzinę, obalono monarchię jako ustrój, wprowadzono nowy porządek zwany po łacinie Res pub lica, co nasi przodkowie bardzo udatnie spolszczyli w okreś­leniu Rzeczpospolita. Było to zarazem zrzuceniem jarzma etruskiego przez miejscowe rody iatyńskie i sabińskie.

Na czele powstania, któie dokonało tego wszystkiego, stanął mąż i ojciec Lukrecji, największą jednak rolę odegrali dwaj ich przyjaciele, obecni przy jej samobójczej śmierci: Publiusz Waleriusz i Lucjusz Juniusz Brutus — ten właśnie, który złożył przysięgę na zbroczony krwią kobiety sztylet.

Zgwałcona westalka Rea Sylwia miała urodzić założyciela Rzymu. A zgwałcona mężatka Lukrecja przyczyniła się do powstania Rzeczypospolitej.

Klelia -

odważna dziewczyna i rycerski król

- ygnana rodzina królewska usiłowała za wszelką cenę -r jj odzyskać Rzym i władzę. Wspomagali zaś Tark- \A/ winiuszów panowie różnych miast etruskich. Wśród nich najmożniejszy i najgroźniejszy dla Rzymu oka­zał się Porsenna — król miasta Kluzjum; jest to obecne Chiusi w Toskanii. Zadał Rzymianom tyle klęsk, że ci mimo bohaterskiego oporu musieli się ugiąć i dali najeźdźcy zakładników, przedstawicieli najznakomitszych rodzin, wśród nich także dziewczyny i chłopców. Wszyscy oni zostali odstawieni do obozu wojsk królewskich po drugiej, prawej stronie rzeki, być może tam, gdzie obecnie leży Watykan.

Znalazła się wśród zakładniczek także dziewczyna o imie­niu Klelia ze sławnego wtedy rodu Kleliszów (Cloelii); jak była już mowa, kobiety rzymskie własnych imion nie miały, wystarczyło im nazwisko rodowe. Otóż — co do tego wszystkie relacje zachowane są zgodne — zdołała ona ujść spod straży etruskiej, przepłynąć rzekę, dotrzeć do swoich. Okoliczności natomiast i sposób ucieczki przedstawiano bardzo rozmaicie, czerpiąc tylko z fantazji.

Według jednych dokonała tego sama, przepływając rzekę wpław lub na koniu. Według innych poprowadziła za sobą inne dziewczyny, a wszystkie zdołały się dostać na brzeg rzymski, choć Etruskowie słali za nimi chmurę strzał. A jeśli wierzyć jeszcze innym, użyła podstępu. Kiedy mianowicie wyszły z obozu nad rzekę dla kąpieli, zażądała, by straże nieco się oddaliły, szanując ich skromność; tak też się stało, i wtedy to Klelia wraz z innymi zaczęła płynąć ku swoim.

Klelia postąpiła dzielnie, ale samowolnie i nierozważnie. Król słusznie uznał jej czyn za złamanie układu. Podejrzewał, że była w zmowie z Rzymianami, zażądał więc powtórnego jej wydania. Musiano zgodzić się na to, złamanie bowiem układu było oczywiste. Kiedy jednak zakładniczka — czy też zakładniczki, jeśli dziewczyn było rzeczywiście więcej —znowu znalazła się w etruskim obozie, Porsenna okazał się nadspodziewanie łaskawy, wręcz wspaniałomyślny. Podzi­wiając jej odwagę i zaradność, pozwolił, by odeszła i zabrała z sobą te osoby, które sama wybierze. Dziewczyna bez wahania wskazała dzieci. Obdarował też Klelię, utrzymywali niektórzy, wspaniałym rumakiem.

Gdy wreszcie nastał pokój, dla upamiętnienia czynu Kielii wystawiono przy Drodze Świętej, a więc w samym centrum miasta, posąg przedstawiający dziewczynę na koniu; przynaj­mniej tak głosiła tradycja. Stał on przez kilka wieków, oglądał go jeszcze Liwiusz.

W gruncie rzeczy tę prostą historię można uznać za prawdziwą, nie ma w niej nic niezwykłego. W rodzie Kleliuszów, wolno założyć, trwała pamięć wydarzenia tak dla nich zaszczytnego. Pewne wszakże okoliczności muszą zwró­cić uwagę. Po pierwsze więc, umiejętność pływania nie była w starożytności tak powszechna, jak można przypuszczać. Nie uprawiano sportów wodnych, tak dziś popularnych, nie znały tej konkurencji żadne wielkie igrzyska. A już na pewno

mało było dziewczyn, które by i umiały pływać, i miały odwagę pokonać wpław Tybr. Rzeka to obecnie wielkości Wisły pod Krakowem, wtedy wszakże była znacznie szersza i groźniejsza. Chyba, że dokonała tego siedząc na koniu, ale to oznacza tylko piętrzenie nieprawdopodobieństw. fWy- kraść konia, dosiąść go i zmusić do wejścia w nurty teeki -— wszystko to byłoby łatwe dla dziewczyn na amerykańs­kich farmach lub dla panien z dworów na kresach Rzeczypos­politej, ale chyba niewykonalne, gdy chodzi o młodą Rzymia- nkę sprzed dwóch i pół tysiąca lat. Tym bardziej, że w starożytności — drobiazg to, ale istotny — strzemion nie znano.

A ów posąg przy Drodze Świętej? Z pewnością był taki, ale też ponad wszelką wątpliwość nie powstał w początkach republiki. Wtedy bowiem takich posągów w ubogim Rzymie nie wznoszono żadnej osobie prywatnej. Pochodził więc z czasów znacznie późniejszych, może pierwotnie poświęco­ny był jakiejś bogini lub został przeniesiony z jednego ze zdobytych miast etruskich lub greckich. Skoro wszakże już istniał, posłużył za ilustrację i dowód prawdziwości danego podania. Tak traktuje się i objaśnia sens i powód budowy przeróżnych starych pomników oraz zabytków architektury w wielu krajach.

Anna Perenna czyli Dosiego Roku

ypędzono króla. Odparto Etrusków. Zrzucono obce jarzmo i tyrański ustrój. Rzymianie byli wreszcie we własnym domu. Mogli jako wolni obywatele suwe- 3 rennego państwa radować się swobodami wewnętrz­nymi i poczuciem niezależności.

W istocie wszystko wyglądało inaczej, wbrew oczekiwa­niom i nadziejom naiwnych; nie po raz pierwszy i nie ostatni w historii. Wybuchły z żywiołową siłą wszystkie konflikty dotychczas tłumione przez tamtą władzę i niebezpieczeństwo najazdu. Wystąpiły jawnie i brutalnie przywary całych warstw społecznych i poszczególnych osób: żądza władzy, małostkowe ambicje, zawiść zbiorowa i indywidualna, chęć wzbogacenia się możliwie szybko za wszelką cenę. Koalicja tych, którzy najbardziej przyczynili się do wygnania króla, rozpadła się niemal natychmiast. Tarkwiniusz Kollatinus, mąż nieszczęsnej Lukrecji, został wygnany, nosił bowiem nazwisko, które — używając zwrotu często obecnie spotyka­ne w naszym kraju — „źle się kojarzyło". Brutus zginął w pojedynku z synem obalonego króla.

Rządy znalazły się w ręku nielicznej grupy arystokratów, patrycjuszy. Obywatele ubożsi pozbawieni byli wszelkich praw politycznych, stali się pogardzanym plebsem; mieli pracować i w razie potrzeby walczyć w obronie swojej rzekomo wolności. Wreszcie rozgoryczeni nadużyciami samowolą i arogancją władzy, którą kazano im sławić jako „własną i wreszcie naszą", postanowili opuścić Rzym. Upragniony dom okazał się tak naprawdę domem dla innych. Udali się poza granice Rzymu — a nie były one wówczas zbyt rozległe — na górę, którą zwano później Świętą. Chcieli tam osiąść na stałe, pozostawiając patrycjuszy ich własnemu losowi. Była to tak zwana pierwsza secesja, czyli odejście; odłączenie się ludu. A działo się to, jeśli wierzyć rzymskim historykom, w roku 494 p.n.e.

Jednakże, jak to zwykle bywa, kiedy tłumem rządzą emocje, plebejusze wybrali się na Górę Świętą prawie bez zapasów. Traktowali to widocznie jako krótką wycieczkę, przekonani, że wnet zjawią się wysłannicy patrycjuszów, błagając o powrót. Tak więc rzeszom ludu zagroził głód.

I wówczas to, jak głosiła rzymska legenda, zjawiła się tam staruszka Anna Perenna, rodem z pobliskiego miasteczka Boville. Piekła z własnej mąki placki i za darmo rozdawała je ludowi. Dzięki temu plebejusze mogli tak długo pozostawać poza miastem, póki patrycjusze nie ustąpili i nie zgodzili się na pierwszy rzeczywisty gest pojednania pomiędzy skłócony­mi warstwami.

Miano odtąd corocznie wybierać specjalnych urzędników, zwanych trybunami ludowymi, których głównym zadaniem było osłanianie plebejuszy przed nadużyciami ze strony patrycjuszy i urzędników państwowych. Dlatego też byli oni przez czas piastowania godności nietykalni, jako reprezenta­nci ludu i jego majestatu. Był to zalążek tego, co dziś zowiemy immunitetem poselskim. A trybunowie ludu ode­

grali ogromną rolę w dziejach Rzymu, nie tylko jako osłona plebejuszy, ale także jako element niezależnej kontroli władz i czynnik demokratyzacji ustroju. Krótko mówiąc byli tym, czym w dzisiejszych, prawdziwie demokratycznych państ­wach jest lewica. Bez niej nie może być mowy o normalnym życiu politycznym. Stanowi naprawdę tę drugą nogę, bez której żadne społeczeństwo nie może się rozwijać. A staroży­tni Rzymianie odkryli i zastosowali tę prostą prawdę dwa i pół tysiąca lat temu!

Lecz wszystko stało się możliwe tylko dzięki dobroczyn­ności zacnej staruszki, Anny Perenny. Toteż pamięć o niej zachowywano przez wieki, urządzając corocznie wesoły festyn ludowy w dniu 15 marca na błoniach przy via Flaminia, przy jej pierwszym kamieniu milowym. Bywał tam jako świadek i uczestnik zabaw poeta Owidiusz, a co tam widział i słyszał, przekazał w III księdze swego poematu Fasti.

Opowiada więc, że tłum mężczyzn i kobiet swobodnie rozchodzi się po zielonej, wiosennej trawie. Jedni beztrosko leżą pod gołym niebem, niektórzy ustawiają namioty, inni klecą szałasy z gałęzi i listowia, a jeszcze inni po prostu zarzucają odzież na żerdzie wbite w ziemię. Wszyscy piją wino, modląc się przy tym o tyle lat życia, ile zdołają wychylić kielichów. Znajdziesz więc tam takiego, powiada poeta, co musiałby dorównać latom Nestora, i taką, którą ilość kielichów uczyniłaby Sybillą. Rozlegają się tu i ówdzie piosenki, zasłyszane przedtem w teatrach, a odśpiewywane teraz z bardzo żywą gestykulacją. Wielu tańczy niezdarnie, a podczas powrotu do miasta wszyscy chwieją się niezgrab­nie, ku uciesze tych, co wychodzą im naprzeciw. Bywa, że pijanego starca ciągnie pijana staruszka.

I wreszcie stawia Owidiusz pytanie, co to za bogini, owa Anna Perenna, kim była naprawdę, jaki jest rodowód zabaw?

Na pytanie to do dziś nie potrafimy odpowiedzieć z całą pewnością. Nam „Anna" kojarzy się oczywiście i od razu z biblijnym, hebrajskim imieniem, obecnie tak popularnym w naszym kraju. Ale w ówczesnej Italii takich związków i wpływów jeszcze nie było. Natomiast każdy Rzymianin musiał łączyć imię Anna Perenna z łacińskim wyrazem annus, czyli rok. A przez całe wieki rok rzymski rozpoczynał się właśnie w marcu, czego dowodem i śladem są do dziś łacińskie nazwy miesięcy w większości języków europejs­kich. September, wrzesień, znaczy Siódmy, choć przecież w rzeczywistości jest dziewiąty; i tak kolejno aż do grudnia. Zwie się on December, czyli Dziesiąty, ale naprawdę jest dwunasty. Ta dziwaczność numerowania wyjaśnia się sama przez się, jeśli wskażemy, że w pierwotnym kalendarzu rzymskim po grudniu były jeszcze dwa miesiące, a pierwszym nowego roku był właśnie marzec. Co zresztą jest zrozumiałe w tamtejszym klimacie, wtedy to bowiem rozpoczynają się prace na roli — i można też wyruszać na wyprawy wojenne.

A jeśli tak, to imię Anny Perenny i festyn ku jej czci łatwo byłoby tłumaczyć. Imię znaczyłoby mniej więcej Roczna, Coroczna, festyn zaś wywodziłby się z dawnej zabawy noworocznej. I stąd też ów obrządek wychylania i liczenia kielichów wina, na dobrą wróżbę.

Krążyły jednak w starożytności również inne mity związa­ne z Anną Perenną. Opowiadano więc, że Anna była siostrą sławnej królowej Kartaginy, pięknej i nieszczęsnej Dydony. Kiedy przybył do Kartaginy Eneasz podczas swej tułaczki po zagładzie Troi, Dydona zakochała się w nim, lecz bez wzajemności. Trojańczyk wierny swemu przeznaczeniu od­płynął w poszukiwaniu przeznaczonej mu ziemi, królowa zaś popełniła samobójstwo. Wkrótce potem Kartaginie zagroził najazd tubylców. Anna musiała uciekać i po wielu przygo­dach znalazła się w Italii, na wybrzeżach Lacjum, gdzie już

miał swój dom Eneasz. Przyjął ją gościnnie i serdecznie, to jednak wywołało niechęć i podejrzliwość jego żony Lawinii. Zjawa Dydony ostrzegła Annę we śnie, że tu grozi jej nie­bezpieczeństwo, musi więc natychmiast uciekać. Tak też uczy­niła, a podczas wędrówki przez pola i bezdroża przyjął ją bóg rzeki Numicjusz. Kiedy poszukujący słudzy dotarli aż nad brzeg rzeki i stanęli tam bezradnie, dał się słyszeć spośród fal głos zaginionej: Jestem obecnie nimfą łagodnego Numicju- sza, a w rzece na zawsze się kryjąc, noszę imię Anna Perenna! Słowa „w rzece na zawsze" brzmiały po łacinie amne perenne.

Trzecia wreszcie opowieść miała objaśniać charakterys­tyczny rys zabaw w dniu 15 marca. Dziewczęta wyśpiewywa­ły wtedy bardzo nieobyczajne piosenki. Dlaczego?

Owidiusz tak to tłumaczy: Gdy Anna Perenna już się zestarzała — chodzi oczywiście o tę Annę, którą wziął sobie za żonę bóg rzeki Numicjusz — zwrócił się do niej sam Mars prosząc, aby pomogła mu zdobyć przychylność czystej i nieprzystępnej Minerwy. Anna, choć dobrze wiedziała, że nic tu nie zdziała, przyrzekła swą pomoc i przez jakiś czas zwodziła Marsa obietnicami. Wreszcie zapowiedziała, że ukochana sama zjawi się u niego. I rzeczywiście, przyszła wstydliwie zasłonięta, niby niewinna panienka. Mars rzucił się ku niej — i ujrzał Annę, roześmianą, wesołą staruszkę.

Powstanie tej niezbyt dorzecznej opowieści ma swoje uzasadnienie kalendarzowe. Świętowano wesoło ku czci Anny Perenny w dniu 15 marca. A już w cztery dni później, 19 marca, rozpoczynało się święto bogini Minerwy, w tym samym zaś dniu bractwo tak zwanych saliów, czyli skocz­ków, wykonywało swój rytualny taniec ku czci boga Marsa. Był on panem wojny, ale Minerwę też wyobrażano sobie jako wojowniczkę, w zbroi, z tarczą i z dzidą w ręku.

I tak się to wszystko łączyło i wzajem splatało: historia, po­dania, ludowa etymologia, kalendarz, obchody, postaci bogów.

Weturia i Wolumnia matka i żona zdrajcy

owołanie trybunów ludowych wcale nie zakończyło walki stanów. Miała ona trwać jeszcze przez wiele pokoleń, wstrząsając wewnętrznym życiem młodego państwa i prowadząc do tragicznych konfliktów.

LZj Trwały też i wciąż groziły bytowi Rzymu wojny z najbliższymi sąsiadami. Wszystko to splotło się dramatycz­nie w losach jednego człowieka i jego rodziny.

Patrycjusz Gnejusz Marcjusz, dumny potomek króla Ankusa Marcjusza, a przez matkę Weturię jednego z naj­świetniejszych wówczas rodów, zyskał sobie ogromne uzna­nie jako zdobywca pobliskiego miasteczka Korioli; dano mu przydomek Koriolana. Sława i uznanie jeszcze wzmogły jego wrodzoną pychę i pogardę dla plebsu. Jawnie dążył do odebrania ludowi tego, co wywalczył sobie niedawno dzięki secesji: urzędu trybunów ludu.

Nadarzyła się, tak sądził, dobra okazja zrealizowania zamiaru, gdy podczas klęski nieurodzaju sprowadzono zboże z Sycylii i debatowano w senacie, po jakiej sprzedawać je cenie. Wówczas to Koriola wystąpił z wnioskiem, by cenę

wyznaczyć bardzo niską, ale w zamian zażądać od plebsu zgody na zniesienie trybunatu.

Wniosek wywołał powszechne oburzenie. Nawet patryc- jusze nie mieli odwagi wystąpić w obronie Koriolana, albowiem zgodę pomiędzy stanami po secesji zaprzysiężono jak najuroczyściej. Ostatecznie więc Koriolan został skazany na wygnanie, jako ten, który chciał pogwałcić święte układy pomiędzy patrycjuszami a plebsem. Opuścił Rzym jeszcze przed rozprawą, pozostawił jednak w mieście matkę Weturię i żonę Wolumnię z dwoma małymi synami.

Udał się wprost do najgroźniejszych wówczas wrogów swej ojczyzny, do Wolsków, zamieszkujących ziemie na południę od Rzymu. Rychło zyskał sobie wśród nich mir i zaufanie, został nawet jednym z dowódców. Dzięki swym talentom oraz znajomości terenu i ludzi odniósł liczne zwycięstwa nad Rzymianami. Stanął wreszcie u wrót samego miasta. Był to rok 488 p.n.e., oczywiście według naszej rachuby lat. Dla Rzymian natomiast rok 266 od założenia miasta lub 19 od wygnania królów. Tak młoda była wówczas republika.

Lud udręczony przeciągającą się wojną i tylu klęskami wołał o pokój. Próbowano układów, Koriolan jednak postawił posłom twarde warunki. Nie odstąpił od nich, choć błagali go o to najwyżsi dostojnicy i kapłani.

Jednym ze świadków samobójstwa Lukrecji był Waleriusz Poplikola, przyjaciel jej męża i Brutusa, wraz z nimi najbardziej zasłużony dla wyzwolenia Rzymu spod władzy królów i Etrusków. Toteż jego siostra Waleria cieszyła się ogromnym szacunkiem wśród kobiet z najświetniejszych rodów. Zebrała je i udała się do domu Weturii i Wolumnii. Prosiła, by wraz z nimi pojechały do obozu wrogów i tam błagały Koriolana o ustępstwa.

Uczyńmy w tym miejscu niewielką polską dygresję.

ŁT-

-7U3.

llfcll

W dniu 5 lipca roku 1750 zmarł w Czarnobylu — tym tak j nieszczęśnie w naszych czasach sławnym Czarnobylu — Jan Fryderyk Sapieha, kanclerz wielki litewski, zasłużony mąż stanu, pisarz, bibliofil. Wśród jego licznych dzieł znajduje się również przekład książki francuskiego historyka Rene Au- berta Vertota o dziejach wewnętrznych republiki rzymskiej. Rzecz ta ukazała się w Warszawie w roku 1736 pod tytułem' Historia rewolucyj %asąłyo}j w Rzeczypospolitej rzymskiej. Mowa tam również, i to szeroko, o sprawie Koriolana, a w osiem­nastowiecznym, dworskim ujęciu i w staropolskiej szacie j językowej scena ma urok swoisty.

„Którekolwiek najzacniejsze damy w Rzymie mogły się znaleźć, zeszły się do Weturii. Posadzono je na pojazdy przez konsulów przysposobione, którymi prosto jechały bez żad­nego konwoju do obozu nieprzyjacielskiego. Koriolan po- strzegłszy ów długi szereg wozów i różnych pojazdów posłał wywiedzieć się, co by to było. Prędko mu uczyniono relację, że matka i żona jego w kompanii wielu dam prosto jadą do obozu."

Chciał zachować spokój, „ale się darmo fundował na swej stałości, bo jej utrzymać nie mógł, skoro tylko postrzegł matkę i żonę na czele szeregu pań rzymskich. Zdjęty i wzruszony widokiem osób tak ukochanych porwał się w skok dla miłego obłapienia".

Ustąpił wreszcie prośbom matki, ale rzekł: „Rzym jest salwowan, ale twój syn zginiony!" Wiedział bowiem dobrze, iż Wolskowie nigdy mu nie wybaczą odejścia spod Rzymu, gdy ostateczne zwycięstwo było już w zasięgu ręki.

O dalszych losach Koriolana tradycja różnie mówiła. Według jednych zginął zasztyletowany przez Wolsków, według innych dożył późnej starości, lecz już nigdy nie powrócił do ojczyzny. A w tradycji europejskiej los tych

trojga — mężczyzny, jego matki i żony —f pozostał jako przykład i symbol tragicznego dylematu, sytuacji, z której nie ma wyjścia: kobiety pragnąc ratować ojczyznę muszą nama­wiać go do kroku, który oznacza dlań zgubę, on zaś, jeśli chce okazać im swą miłość, musi złożyć w ofierze dumę i życie.

ak więc Rzym został ocalony dzięki kobietom. ] Uznając tę zasługę senat postanowił ustawić tablice z napisami pochwalnymi na wieczną rzeczy pamiątkę oraz pozwolił niewiastom wybrać taką nagrodę, którą by uważały za najstosowniejszą i najmilszą dla siebie. One zaś po długich naradach poprosiły o wybudo­wanie świątyni dokładnie w tym miejscu, w którymi znajdował się obóz Koriolana i gdzie prosiły go o wy­cofanie wojsk wroga; chciały odprawiać tam nabożeń­stwa w rocznicę wydarzenia, przypadającą na dzień i grudnia.

Tak też się stało. Na mocy uchwały senatu zbudowano na koszt państwa małą świątynię, zapewne po prostu kapliczkę, przy czwartym kamieniu milowym drogi via Latina, wiodą­cej z Rzymu na południe. Została ona poświęcona bogini nazwanej Fortuna muliebris, czyli Szczęsny Los lub Szczęsna Opatrzność Niewiast. Pierwszą kapłanką mianowano Wale- rię, z jej to bowiem inicjatywy zwrócono się do matki i żony Koriolana, a potem do niego samego.

Ceremonia poświęcenia, czyli jak to Rzymianie mówili — dedykacji świątyni, odbyła się 6 lipca; był to obok i grudnia szczególny dzień corocznych nabożeństw. W małej świątyńce znajdowały się dwa posągi bogini, jeden wy­stawiony przez państwo, drugi zaś na koszt kobiet. Prawo wstępu do świątyni oraz dotykania, strojenia i wieńczenia posągów miały tylko niewiasty, i to wyłącznie te, które żyły w swym pierwszym i jedynym małżeństwie. Były to tak zwane rnwirae, a więc nie rozwiedzione i nie owdowiałe i nie poślubione po raz drugi. Co prawda w ówczesnym Rzymie prawnych rozwodów jeszcze nie znano i nie sto­sowano.

Rzymska tradycja utrzymywała również, że gdy po raz pierwszy zdobiono i wieńczono kwiatami podobiznę bogini, ozwała się ona do pobożnych matron dwukrotnie mocnym głosem, stwierdzając: Dobrzeście to ofiarowały, dobrze poświęciły!

Ta starorzymska świątyńka przed murami miasta stanowi jakby prawzór innej kaplicy, stojącej do dziś przy via Appia, a zwanej w tradycji chrześcijańskiej Quo vadis, domine? Tamta pierwsza miała być pomnikiem ocalenia Rzymu od niechyb­nej zagłady w samych jego początkach. Ta druga natomiast stanowi symbol punktu zwrotnego w momencie krytycznym dla młodej religii, kiedy od decyzji i odwagi jednego człowieka zależało, czy opuści ona to miasto i gdzie indziej ustanowi swą siedzibę, czy też odważnie i wbrew wszelkim prześladowaniom właśnie tu pozostanie.

Oppia - westalka

żywcem pogrzebana

olskowie odeszli spod miasta, ale wojny z nimi trwały nadal. Tak samo jak z najbliższym miastem etruskim, zwanym Weje. Leżało na północ od Tybru, w odleg- J łości mniej więcej 15 km; dziś sięgają tam przedmieś- -J cia wielkiej metropolii. Było bogate, trudne do, zdobycia. Ustawiczne walki i z Wejentami, i z Wolskami wprowadzały nastrój zagrożenia, niepewności, lęku. A w ta­kiej atmosferze rodzi się też podejrzliwość i skłonność do obwiniania za każdą klęskę i każde niepowodzenie osób, które swym niewłaściwym postępowaniem ściągnąć miały na całą społeczność gniew sił wyższych. Takie sytuacje po­wtarzają się od czasów niepamiętnych, od samych początków istnienia najprymitywniejszych cywilizacji aż po naszą epokę cudów techniki i organizacji. Psychika społeczna nie uległa w tym względzie najmniejszym zmianom.

Był rok 271 od założenia miasta, czyli 483 p.n.e. Historyk rzymski Liwiusz podaje takie wydarzenia:

Toczyła się wojna z Wejentami, pod bronią byli też Wolskowie. Ogólny niepokój wzmogły znaki z nieba, niemal

każdego dnia wywołujące popłoch w mieście i po wsiach. Zwracano się do wróżów urzędowo i prywatnie. Badając wnętrzności zwierząt ofiarnych i lot ptaków orzekli: przy­czynę gniewu bożego stanowi to, że ofiary składa się niezgodnie z rytuałem. Lęki skończyły się wreszcie, gdy westalkę Oppię skazano za złamanie ślubów czystości i uka­rano.

Jest to pierwszy znany wypadek kary wymierzonej westal- ce. Jak głosiła rzymska tradycja, było 6 westalek od czasów króla Numy Pompiliusza. Powoływał je, gdy były jeszcze małymi dziewczynkami, kapłan najwyższy, zwracając się do niej słowami: Ita te, Amata, capio! — Tak cię biorę, Amato! Odtąd każda z nich musiała, żyć w bezwzględnej czystości przy świątyni Westy, w budynku zwanym atrium Westy. Owidiusz opowiada:

„Musisz wiedzieć, że Westa to nic innego tylko żywy płomień, a z płomieni nie rodzi się przecież żadne życie. Słusznie więc dziewicą jest ta, która nie daje i nie przyjmuje żadnych nasion i miłuje towarzyszki swego dziewictwa. Ja, człek nierozumny, długom mniemał, że są jakieś podobizny Westy. Dowiedziałem się wreszcie, że nie ma żadnych pod dachem okrągłego budynku. Przechowuje się w nim tylko ogień, co nigdy nie gaśnie".

I jego to strażniczkami były westalki. Pełniły swą służbę przez lat 30, potem każda mogła powrócić do życia zwyk­łego, co jednak rzadko się zdarzało. Pod nadzorem kapłana najwyższego i przełożonej, zwanej Vestalis Maxima> czuwały nad świętym ogniem, by nie zgasł, przygotowywały potrawy ofiarne, obmywały naczynia i przybytek czystą wodą, którą same przynosiły. Zachowały się do dziś na Forułn Romanum obok Drogi Świętej resztki atrium i świątyni wraz z posągami westalek. Pochodzą one jednak głównie z przebudowy, jakiej dokonano po wielkim pożarze Rzymu w roku 64 za Nerona

i z jego wsparciem; także późniejsi cesarze dokonywali prac rekonstrukcyjnych.

Westalki cieszyły się ogromnym, nabożnym szacunkiem. Jednakże wszelkie niedopatrzenia, np. wygaśnięcie ognia i karano surowo, nawet śmiercią. Nade wszystko zaś nie wyba-; czano, jeśli westalka złamała nakaz czystości seksualnej.. Uważano bowiem, że jej wina grozi nieszczęściami całemu państwu i jego obywatelom. Wykonanie wyroku, który wyj dawał kapłan najwyższy, odbywało się w sposób następujący:^ Prowadzono westalkę w uroczystej, ponurej procesji ku miejscu za jedną z bram miasta, gdzie rozciągało się miejsce zwane Pole Zbrodnicze — Campus Scelerałus. Tam przygoto­wana już była podziemna krypta, do której skazana schodziła po drabinie, natychmiast usuwanej. Miała tam leże, bochenek chleba, dzban wody, mleka, oliwy oraz lampkę. Kryptę zasypywano ziemią na wieki.

W ciągu niemal pięciu wieków istnienia republiki dokona­no siedmiu tego rodzaju wyroków pogrzebania żywcem. Ale zdarzały się też wypadki uniewinnienia niesłusznie oskar­żonej przez zawiść, podłość, podejrzliwość.

Współczujemy męczeńskiej śmierci kilku młodych kobiet, których całą winą było to, że dały się ponieść naturalnemu uczuciu i namiętności. Potępiamy praktyki okrutnych pogan. Z drugiej jednak strony pamiętamy też, że w średniowieczu i w czasach nowożytnych w krajach chrześcijańskiej Europy i Ameryki spalono żywcem tysiące zupełnie niewinnych kobiet. Z czystej miłości bliźniego.

Westalki i ich święty ogień zniknęły z Rzymu dopiero po całkowitym zwycięstwie nowej religii, wrogiej dawnym kultom i bogom. Razem z nimi odeszła też wielkość i chwała ich państwa. Ideał jednak powołania do służby świętej, czystości, wspólnoty życia przetrwał i na pewno przyczynił się do powstania zgromadzeń klasztornych.

Kobiety

rodu Fabiuszów

ożna by sądzić, że to duch żywcem pogrzebanej westalki mszcząc się doprowadził do jednej z | na j dramatyczniej szych klęsk w dziejach wczesnego - —Rzymu.

Uporczywe walki z Wejentami wciąż się powtarza­ły, a miastu zagrażały też ataki z innych stron. Wtedy to ród Fabiuszów, najmożniejszy wtedy, zgłosił senatowi gotowość wzięcia na siebie ciężaru tej wojny, aby wojska można było wyprawiać gdzie indziej, zwłaszcza przeciw Wolskom.

Fabiusze wyruszyli wszyscy razem. Trzystu sześciu męż­czyzn jednego roku i nazwiska, sami patrycjusze, a każdy z nich mógłby piastować najwyższe godności. Tak wyob­rażali sobie ich wymarsz późniejsi historycy rzymscy. W rze­czywistości jednak w wyprawie musieli wziąć udział obok rodowców również ich klienci. Byli to ubodzy plebejusze, korzystający z majątkowej i prawnej opieki wielkich panów, którym winni byli za to bezwzględną lojalność zarówno podczas głosowań, jak też w przypadku wojny lub zatargu z sąsiadem. Nie tylko Rzym znał tę instytucję, była ona

powszechna w różnych społeczeństwach, także w epoce feudalizmu, również w Polsce szlacheckiej.

Tak więc trzystu sześciu walecznych — ta liczba może być prawdziwa, zachowała ją bowiem tradycja rodowa — opuściło; Rzym, żegnani łzami i życzeniami najbliższych, podziwiani przez tłumy. Rozbili swój obóz nad rzeczką Kremerą, prawo­brzeżnym dopływem Tybru pomiędzy Rzymem a Wejami. Był to rok 479. Przez dwa lata Fabiusze wciąż nękali nagłymij wypadami ziemie nieprzyjaciół, niszcząc zasiewy, uprowadza­jąc bydło i ludzi. Poczynali sobie coraz śmielej, zapuszczali się coraz dalej, a Wejenci rzadko usiłowali ich powstrzymać.

Obrońcy etruskiego miasta mieli bowiem swój plan. Chcieli właśnie jak najbardziej rozzuchwalić Fabiuszów, aby czuli się całkowicie pewni i bezpieczni. I wreszcie — był to już rok 477 — zdołali wciągnąć ich w zasadzkę. Zewsząd otoczeni Rzymianie walczyli bohatersko i w jednym dniu, w tym samym miejscu, zginęli wszyscy — trzystu sześciu.

Wiele z nich miało jeszcze matki, w większości byli żonaci, pozostawili też dzieci. Dumni historycy rzymscy o rozpaczy kobiet nie wspominają ani słowem. Przekazują natomiast, dla unaocznienia klęski rodu, że uchował się tylko jeden jedyny z Fabiuszów, który nie mógł wziąć udziału w wyprawie jako małoletni. On to stał się całą nadzieją wszystkich matek i wdów Fabiuszowych. Można by nawet westchnąć nad dolą chłopca, który tyle miał opiekunek, drżących o jego zdrowie i życie; jakim cudem się uchował? W rzeczywistości jednak było na pewno inaczej. Trudno sobie wyobrazić, by w kilku­dziesięciu co najmniej rodzinach i domach Fabiuszów pozos­tały tylko same córki i jedno dziecko płci męskiej. Oczywistą wymowę ma fakt, że w następnych pokoleniach i wiekach ród nadal odgrywał znaczną rolę, miał sporo przedstawicieli. Nie wszyscy Fabiusze zginęli nad Kremerą i nie tylko jeden pozostał chłopiec — sierota.

Jeśli jednak ród przetrwał, odżył, rozgałęził się znowu i wydał później wielu znakomitych mężów stanu, polityków, wodzów, to zasługa tych zupełnie nieznanych nam kobiet, wdów i matek, które w najcięższych dniach wzięły na siebie trud utrzymania rodzin i wychowania dzieci. Wymagało to szczególnie dużo ofiarności i pracy w ówczesnym prymityw­nym Rzymie, gdzie nawet najbogatsze rodziny patrycjuszow- skie żyły tylko z prowadzenia stosunkowo niewielkich gospodarstw rolnych, z roli uprawianej rękami rodziny; niewielu było bowiem niewolników.

Osamotnione, pozbawione męskiej opieki kobiety rodu Fabiuszów zdołały ocalić domy i rodziny, wyprowadzić synów na dobrych Rzymian. Dlatego, choć nie potrafimy nawet podać ich imion i choć historycy ni słowa im nie poświęcili, nie może zabraknąć wzmianki o nich w książce, która przedstawia galerię sławnych Rzymianek.

A los tych kobiet miał się powtarzać w wielu krajach i epokach, nawiedzanych przez katastrofy wojen, najazdów i powstań.

Racylia — żona Cyncynata

HHI zym ówczesny był państewkiem niewielkim, ale

R| bardzo agresywnym, toteż wrogów wciąż mu przy- I bywało. Obok Wolsków i Wejentów pojawili się też | Ekwowie, bitne plemię górskie, zamieszkujące doli­nę rzeki Anio. W roku 458 udało się im otoczyć wojska rzymskie pod wodzą jednego z konsulów. Sytuacja była tak rozpaczliwa, że zdecydowano się powołać dyktatora. Tak nazywano urzędnika, któremu przysługiwała pełnia władzy wojskowej i cywilnej przez 6 miesięcy; po tym okresie jego uprawnienia wygasały.

Wybór padł na Lucjusza Cyncynata, przed dwoma bo­wiem laty, gdy niewolnicy, cudzoziemcy i część plebsu w nocy podstępnie opanowali Kapitol, dał się poznać jako energiczny dowódca, który szybko zdławił bunt. Jego przydomek Cyncynat, po łacinie cincinnatus, znaczy kędzie­rzawy, czego jednak nie należy rozumieć dosłownie, przy­domki bowiem były w Rzymie dziedziczne, nie mówiły nic o konkretnej osobie; nasz bohater mógł być nawet całkowi­cie łysy.

Ale Cyncynata nie było w mieście. Dowiedziano się, że jest za Tybrem, na polach Watykanu, gdzie miał cztery jugera, czyli morgi ziemi. Wysłannicy natychmiast tam pospieszyli. Zastali go przy pracy. Własnoręcznie kopał rów łopatą, czy też, jak opowiadali inni, orał pole i rozbijał grudy. Pozdrowili go i poprosili, by nałożył togę, mają mu bowiem przekazać oficjalne polecenie senatu.

Drobiazg to niby, ale znamienny: przypomnienie, że

0 sprawach państwa rozmawia się z powagą, a więc i w od­powiedniej szacie. Warto podkreślić to rzymskie poczucie szacunku dla władzy, dla Rzeczypospolitej, dla współobywa­teli, skoro w naszym kraju stało się modą i pozą wy­stępowanie w najczcigodniejszych miejscach podczas naj­donioślejszych debat w przyodziewku byle jakim, rozmyślnie niedbałym. Najlepiej: sweterek, koszula z rozpiętym koł­nierzykiem, bródka i włosy lekko zmierzwione. Nie ma takich obyczajów w żadnym cywilizowanym kraju, były może w rewolucyjnej Rosji.

Cyncynat więc kazał swej żonie Racylii przynieść togę z pobliskiej chaty, gdzie złożyli rzeczy. Racylia pojawia się w świetle historii tylko w tej chwili i tylko na moment. Jej mąż odchodzi ku chwale. Stanął przed wysłannikami obmyty

1 w todze, przyjął godność dyktatora i zaraz odszedł. U brzegu rzeki czekał na niego okręt, po tamtej zaś stronie stali senatorowie i liktorowie z pękami rózeg, symbolem władzy.

Wyruszył natychmiast w pole, wyprowadził z niebez­pieczeństwa wojsko otoczone przez Ekwów i już po szesnas­tu dniach zrzekł się dyktatury. Powrócił do pracy na ziemi watykańskiej.

Postać ta stała się w tradycji rzymskiej przykładem dawnych cnót obywatelskich i żołnierskich, kiedy to patryc- jusz sam uprawiał swą ziemię, a powołany na najwyższy

w państwie urząd rezygnował z godności i zaszczytów od razu po wykonaniu zadania. Także w naszym kraju służył Cyncynat za wzór i symbol prostoty obyczajów i patriotyz­mu. Mogłoby się nawet wydawać, że właśnie w Polsce każdy szlachcic żył, pracował i walczył jak Cyncynat. Każdy przecież gotów był — przynajmniej w teorii i w słowach!; — na wezwanie króla lub hetmana rzucić pracę na roli i z szablą w dłoni służyć ojczyźnie.

Toteż w staropolskiej literaturze, w mowach, zwłaszcza nad grobami zmarłych, w pamiętnikach, w poezji dworskiej, aż roi się od Cyncynatów. Ale nieszczęsne losy Rzeczypos­politej wskazują dowodnie, że tak naprawdę prawie ich nie było. Zwłaszcza wtedy, gdy byli najbardziej potrzebni. A przecież warunki walki nawet jeszcze w wieku XVIII dawały im spore szanse!

Jak jednak wyglądali nasi Cyncynaci z czasów konfederacji barskiej, tak sławionej w legendzie, opowiada najzwięźlej i najbardziej obrazowo Karol Zbyszewski w swej znanej, choć od dawna nie wznawianej książce Niemcewicz od przodu i tyiu\ „Obóz nie wyglądał groźnie: żadnych wart, w każdym namiocie paru pijanych rycerzy, ani śladu rygoru i karności. Wolny szlachcic przystępował do konfederacji, by się wy­zwolić z jarzma moskiewskiego — nie, by znosić jarzmo jakichś zwierzchników; jeśli to zrobił, to dlatego, że tak mu się spodobało, nigdy, bo tak mu kazano.

Towarzysze w pancerzach, z rysimi skórami na barkach, obwieszeni medalikami i szkaplerzami, nieraz z bronią pradziadów w ręku, wierzyli święcie w zapewnienia ks. Marka, że w obronie dobrej sprawy wystarczy wyjść w pole, reszty dokona Matka Boska. Wychodzili więc dziarsko i z fantazją, widząc zaś, że Matka Boska nie rozprasza wrogów — rozpraszali się sami z żywą do Niej urazą, że tak się zaniedbuje w swych obowiązkach".

Powoływały się również na Cyncynata nawet kraje tak odległe, jak Stany Zjednoczone. I te miały sporo jego rzeczywistych naśladowców, postaci jakby żywcem wziętych z czasów republiki rzymskiej. Chodzi zwłaszcza o okres wojen o niepodległość, kiedy to przecież w szeregach wojsk Waszyngtona walczyli głównie prości farmerzy.

W roku 1783 założono Society of Cincinnati, najstarsze do dziś istniejące towarzystwo wojskowe w Stanach. Skupiało oficerów armii i ich najstarszych potomków męskich w kolej­nych pokoleniach. Powstało z inicjatywy gen. Henryka Knoxa, a jego pierwszym prezydentem był jerzy Waszyng­ton. Właśnie na cześć tego Towarzystwa nazwano w roku 1790 miasto Cincinnati, Ohio.

Tak więc sława Cyncynata rozeszła się szeroko po świecie, dotarła nawet za Atlantyk. Nie można tego rzec o Racylii. I tak dobrze, że znamy jej imię. Jest postacią na pewno historyczną, rzeczywiście żyła, podobnie jak i jej mąż. Nawet w ówczesnym Rzymie, miasteczku małym, ubogim i prymitywnym, przekazanie władzy dyktatorskiej człowiekowi dosłownie trzymającemu łopatę w ręku było czymś niezwykłym. Ten fakt i jego okoliczności musiał utkwić w pamięci, przekazywany był z pokolenia na pokolenie, zwłaszcza w rodzie Cyncynatów; jak i to, że przy owym wydarzeniu obecna była żona powoływanego dyk* tatora, która podała mu togę. Jej imię — a właściwie nazwisko rodowe — jest bardzo rzadkie i na pewno nie zostało zmyślone.

Tylko tyle o niej wiemy. Wstępuje na scenę wielkiej historii, jak się rzekło, tylko na króciutką chwilę, tylko z owym gestem przyniesienia togi, i znowu odchodzi w cień. Ale tak właśnie miała żyć i postępować prawdziwa rzymska żona: zawsze u boku męża, zawsze tylko w domu, zawsze uległa, pracowita, skromna.

I tak też przedstawiają i sławią cnoty małżonek ich rzymskie nagrobki. Jak ten na przykład:

„Tu Jeży Amymome, żona Marka, najlepsza i najpiękniej­sza, wełnę tkająca, pobożna, wstydliwa, gospodarna, czysta zawsze w domu".

I drugi, nieco dłuższy:

„Przechodniu, niewiele chcę powiedzieć, stań więc i prze­czytaj! To jest skromny grób pięknej kobiety. Rodzice dali jej imię Klaudia. Swego męża kochała całym sercem. Urodziła dwóch synów, z których jednego pozostawia na ziemi, drugiego zaś w ziemi chowa. Miła w rozmowie, chodziła też zgrabnie. Domu strzegła, wełnę przędła. Rzekłem. Odejdź".

Oto ideał żony w marzeniach mężczyzn wszystkich czasów i krajów. Niechby była zawsze w domu, domiseda\ a także gospodarna, frugi; czysta, casta\ pobożna, pia; wstydliwa, pudica. I niechby wełnę przędła, lanifica — lub choćby tylko na drutach robiła, skoro o kołowrotki dziś trudno. A jeśliby jeszcze do tego miło rozmawiała i zgrabnie się ruszała...

Sprawiedliwość każe przyznać i głośno stwierdzić, że jeśli chodzi o panie, o żony, powiodło się nam Polakom. Jest wiele, bardzo wiele takich, które spełniłyby wszelkie wyma­gania rzymskie i zasłużyły na owe proste, szlachetne nagro­bki. Racylie zawsze w tym kraju były, wciąż są i spełniają swe ciche powołanie. Gorzej z Cyncynatami!

Werginia zabita przez ojca

M wszystkich krajach naszego kręgu kulturowego powołujemy się wciąż na prawo rzymskie jako

fundament porządku. Choć nie obowiązują już jego

g konkretne postanowienia, jego duch jest nadal obec- --1 ny także w nowożytnych kodeksach, a zasady — jak choćby to, że prawo nie obowiązuje wstecz — uznaje się za oczywiste w całym cywilizowanym świecie.

Dla Rzymian z kolei początkiem i źródłem ich prawa była ustawa XII tablic, opracowana i opublikowana w latach 451 — 450 p.n.e. Stało się to na skutek żądań plebejuszy. Podlegali oni dotychczas sądownictwu senatorów i urzęd­ników, którzy wyrokowali na podstawie prawa zwyczajowe­go, czyli przekazywanego tradycyjnie drogą ustną. Można je było bardzo dowolnie rozumieć i stosować, zawsze tylko w interesie możnych.

Lecz ze sprawą tą, tak ważną dla Rzymu i dla kształtowania się porządku prawnego w późniejszej Europie, wiąże się dramatyczne wydarzenie, którego główną bohaterką, ale i ofiarą, stała się młodziutka dziewczyna, Werginia.

Dla spisania praw powołana została komisja złożona z dziesięciu senatorów. Ogłosiła ona pierwszych dziesięć tablic już w roku 451, w następnym zaś, pracując w zmienio­nym składzie, dwie dalsze. Wyposażona była w pełnię władzy, a na czas jej działania zawieszono wszystkie inne! urzędy. Komisja wykorzystała tę sytuację i przedłużyła swe funkcjonowanie na rok 449, choć spełniła zadanie, do którego została wyznaczona. Ta samowola była przede wszystkim dziełem człowieka stojącego od początku na czele komisji, Appiusza Klaudiusza.

I właśnie w roku 449 doszło do tragedii Werginii. I Późniejsi historycy rzymscy, wśród nich także Liwiusz, opowiadali o niej szeroko, barwnie i szczegółowo. Stresz­czając ich relacje warto też przytoczyć w pewnych miejscach j słowa, w jakich ujął tę rzecz wspomniany już Jan Fryderyk Sapieha w swym przekładzie dzieła Vertota, a to ze względu na urok staropolszczyzny. A więc:

„Appiusz zwykł odprawiać sądy na placu publicznym. Gdy na owym trybunale jednego czasu siedział, postrzegł: idącą blisko młodą dziewczynę lat piętnastu, rzadkiej piękno­ści, która szła do szkoły z jedną białogłową sobie przydaną. Gładkość i młodości powab zaraz go w serce tknęły, uważał ją z sekretnym ukontentowaniem". I tak to się powtarzało dni następnych.

Z czasem więc „nabrał do niej wielką inklinacją, której progres równie był nieszczęśliwy dla obojga". Dowiedział się jej imienia. Matka zmarła, ojciec służył w wojsku poza Rzymem, narzeczonym zaś był Icyliusz, trybun ludu przed kilku laty.

„Appiusz rady sam wziął młodą Werginię za żonę, ale prócz tego, że miał własną, wiedział dobrze, jako prawo dwunastu tablic za jego pryncypalnym powodem postano­wione zakazywało wszelkiego spowinowacenia między pat-

| jl

rycjuszami a plebejuszami. Nie mógł się inaczej spodziewać skutku zapału swego jak chyba przez kryminalne oszukanie".

Toteż najpierw próbował dotrzeć do Werginii przez „owe kobiety intrygantki, co to cichy handel prowadzą piękności i gładkości młodych panien". Ale na nic się to zdało, na nic poszły prezenty ofiarowane piastunce Werginii. Imał się więc innego sposobu. Jeden z jego klientów, Marek Klaudiusz, wystąpił publicznie z oświadczeniem, że Wirginia urodziła się z jego niewolnicy i w jego domu, a później została wykradziona i oddana rodzinie Werginiusza. Dziewczyna więc według prawa jest jego własnością i kładzie na niej rękę. Powstało zbiegowisko, pojawił się też narzeczony Werginii, Icyliusz. Toteż Appiusz Klaudiusz, przed którego trybuna­łem miała toczyć się sprawa, musiał się zgodzić na jej odroczenie do dnia następnego. Tymczasem powrócił do miasta ojciec Werginii, pospiesznie wezwany z obozu wojs­kowego.

Podczas publicznej rozprawy na Forum świadkowie ze­znawali na korzyść Werginiusza i jego córki- a tłumnie zebrani widzowie wyraźnie im sprzyjali. Mimo to Appiusz Klaudiusz, powołując się na fakty rzekomo od dawna mu wiadome, orzekł: Przysądzam Werginię stronie powodowej jako niewolnicę.

Pachołkowie już mieli siłą oderwać ją od ojca i oddać niby to właścicielowi, gdy Werginiusz uprosił, by wolno mu było pożegnać się z nią sam na sam. „Niewymowną przejęty boleścią bierze na ręce córkę w pół obumarłą, ociera rozkwilone oczy, obłapia, i udawszy się z nią na stronę do pewnego kramu tuż przyległego, trefunkiem napada na nóż rzeźniczy. Porwawszy go tedy rzecze: Moja córko kochana, ten tylko jedyny sposób zostaje salwowania twego honoru i wolności! I w tym momencie wraził nóż w serce jej, z którego wyjąwszy jeszcze ciepłą posoką dymiący, zawołał

na Appiusza: Za tę krew niewinną bądź sam ofiarą bogom piekielnym!"

Wybuchły rozruchy w mieście. Wobec nieustępliwości, Appiusza Klaudiusza i jego komisji lud znowu, jak przed czterdziestu kilku laty, wyszedł z miasta i udał się na Górę Świętą. Wojsko również stanęło po stronie Werginiusza.

Tak więc komisja musiała złożyć władzę. Appiusz Klau­diusz i jeden z jego kolegów popełnili samobójstwo, inni poszli na wygnanie. Przywrócono dawne urzędy, a nowi konsulowie przeprowadzili ustawy gwarantujące i potwier­dzające swobody obywatelskie.

Samobójstwo Lukrecji doprowadziło do obalenia monar­chii, śmierć zaś Werginii sprawiła, że runęła tyrania, a umoc­nił się porządek republikański. Tak każą nam ,wierzyć starożytni dziejopisarze. Jak chętnie, wręcz z lubością, łączyli owi poważni Rzymianie wielkie wydarzenia swej historii z wątkiem erotycznym, i to nawet o posmaku perwersyjnym: najpierw zgwałcona mężatka, potem piękna dziewczyna porywana w niewolę przez tyrana i ginąca z ręki własnego ojca.

Opowieść o Werginii jest fikcją literacką. Jednakże jej strona prawna dokładnie odpowiada zasadom rzymskiego procesu w przedmiocie dochodzenia, czy ktoś jest osobą wolną, czy też niewolnikiem. Toteż Werginia — dziewczyna, która nigdy nie istniała —- jest postacią świetnie znaną uczonym badaczom prawa.

Postumia —

westalka

uniewinniona

śród wielkich, patrycjuszowskich rodów rzymskich od początków istnienia republiki aż po jej upadek

I wielką rolę odgrywali Postumiuszowie. Piastowali | najwyższe urzędy, zasiadali w senacie, dowodzili 1 wojskami. W okresie wczesnym jeden z nich, dyk­tator w roku 431 p.n.e., wsławił się niesłychaną bezwzględ­nością w przestrzeganiu dyscypliny wojskowej. Kiedy pod­czas pościgu za wrogiem jego syn zszedł ze swego posterun­ku w obozie, by wziąć bezpośredni udział w walce, rozkazał ściąć mu głowę toporem — za samowolę. Tak więc ojciec odniósł zwycięstwo, odbył wjazd triumfalny — i pogrzebał syna. Nie był to jedyny przykład tak surowego i nieludzkiego karania przez wodzów rzymskich synów służących pod ich rozkazami. W ten sposób krzepła żelazna dyscyplina żołniers­ka, a dzięki niej budowała się wielkość i potęga państwa.

Różnie jednak oceniano postępek dyktatora, wówczas i potem. A w kilkanaście lat później, w roku 420, inne znowu wydarzenie związane z rodem Postumiuszów stało się w mie­ście tematem rozmów, sporów i kontrowersji. Tym razem

chodziło o kobietę, westalkę. Została oskarżona o złe prowadzenie się; groziła za to, jak była już mowa, kara pogrzebania żywcem. Podstawą podejrzeń i oszczerstw było to, że Postumia ubierała się wytwornie i miała swobodny sposób bycia; w każdym razie tak uważali jej wrogowie, zbyt swobodny, jak na westalkę.

Kolegium sędziów przewodniczył kapłan najwyższy; był nim wówczas Spuriusz Minucjusz. Po pierwszej rozprawie dochodzenie odroczono. Co musiała przeżywać ta dziew­czyna! Po drugiej wydano wyrok uniewinniający. Minucjusz wszakże dodał ostrzeżenie: niech Postumia wystrzega się żartów, w ubiorze zaś dba raczej o powagę niż elegancję!

Trzeba przyznać, że potraktowano ją prawdziwie po ojcowsku. O ileż łagodniej i rozsądniej niż przed kilkunasty laty dyktator Postumiusz potraktował własnego syna. Nie jest zresztą wykluczone, że pomiędzy obu sprawami istniał jakiś związek pośredni. Ci, którzy potępiali czyn Postumiu- sza, chcieli obecnie pokazać, że ród jego nie jest wzniosły i doskonały, skoro westalkę noszącą to nazwisko można oskarżyć o złamanie obowiązujących ją zasad czystości. A może nawet była ona córką dyktatora? Oczywiście są to wszystko tylko przypuszczenia, faktem jest jednak, że w tych procesach westalek, o których wiemy coś więcej, z reguły jakąś rolę odgrywały czynniki i względy polityczne.

Zarzucano Postumii, że stroi się i zachowuje swobodnie. Na czym jednak miała wówczas polegać elegancja ubioru kobiety, jak mogła się przejawiać? Pamiętajmy, że panie rzymskie miały niewielkie możliwości wyboru sukien. Wszys­tkie musiały być długie i fałdziste, materiałem był tylko len lub wełna, barwniki znano wyłącznie naturalne, a więc i skala kolorów sukien nie mogła być zbyt duża. Nie było sweter­ków, bluzek, spódnic, koronek; nie mówiąc już o bieliźnie, na pewno skromniutkiej.

W jaki więc sposób mogły okazywać elegantki sprzed dwóch i więcej tysięcy lat swe zamiłowanie do stroju? Niewielkie miały pole popisu: sandałki, fryzury, biżuteria. I tylko w tym zakresie mogła zgrzeszyć Postumia.

W kilkanaście lat po jej procesie, w roku 403, przed­stawiciel roku Postumiuszów sprawował cenzurę wraz z Mar­kiem Furiuszem Kamillusem. Do obowiązków tego urzędu należało też czuwanie nad szeroko pojętą obyczajnością. Otóż ta para cenzorów wsławiła się nałożeniem, po raz pierwszy w dziejach Rzymu, podatku na mężczyzn, którzy będąc już starszymi panami nie wstąpili nigdy w związki małżeńskie; a więc był to podatek od celibatu. Tak przynajm­niej utrzymywała tradycja rzymska. W późniejszych wiekach wydano sporo ustaw zachęcających, również przez pewne przywileje, do zawierania małżeństw i posiadania potomst­wa, ale cenzorowie Postumiusz i Kamillus byliby w tym względzie pionierami.

Tak więc w ciągu życia zaledwie jednego pokolenia, od roku 431 do 403 p.n.e., aż trzy osoby z rodu Postumiuszów stały się głośne w związku ze sprawami z życia rodzinnego i obyczajowego: dyktator, który w imię karności uśmiercił swego syna, westalka oskarżona o nieobyczajność, cenzor okładający podatkiem bezżennych starców.

Patrycjuszowski ród Postumiuszów wymarł w I wieku p.n.e. Jego ostatnią wybitną przedstawicielką była Postumia, pani wielkiej urody, żona Sulpicjusza Rufusa, a zaliczana też do mężatek uwiedzionych przez Juliusza Cezara.

yy

roku 403 p.n.e. cenzorowie Marek Kamillus i Marek Postumiusz obłożyli specjalnym podatkiem tych panów, którzy mając już swoje lata nie dopełnili podstawowego obowiązku mężczyzny wobec społe-

czeństwa i nie założyli rodziny. Strach wprawdzie

obecnie przypominać ten pomysł, by przypadkiem nie podchwycił go któryś z naszych zacnych posłów lub senato­rów i nie zaproponował zastosowania go także u nas „w imię wartości narodowych". Z drugiej wszakże strony wypada zaznaczyć, że podatek ów — jeśli rzeczywiście został wpro­wadzony — na pewno nie obowiązywał długo. Podzielił los innych podobnych projektów, zarządzeń i ustaw. Metody bowiem administracyjne w tej sferze życia ludzkiego zawsze zawodziły. Nie da się nikogo zmusić ani do zawierania małżeństwa, nawet pod groźbą srogiego podatku, ani też do zachowania płodu; choćby karą miało być więzienie.

Lecz Kamillus zapisał się w historii Rzymu nade wszystko jako wielki wódz. To on sprawując urząd dyktatora zdobył w roku 396 p.n.e. etruskie, tak blisko położone miasto Weje,

z którym wojowano od lat kilkudziesięciu. Później odparł najazd Gallów; a udało się im na krótko zawładnąć nawet Rzymem. Lecz dziwnym przypadkiem nazwisko Kamillusa łączy się też ściśle z powstaniem świątyń dwóch bogiń; pierwsza z nich była czczona głównie, a druga wyłącznie przez kobiety.

We je oblegano przez lat 10, a Kamili us zdobył je nie szturmem, ale podstępem, przy pomocy podkopu. Poprowa­dzono go tak zręcznie, że miał otworzyć Rzymianom wyjście w samym środku grodu, w jego głównej świątyni, której panią była Junona. Czy bogini wybaczy, że odbiera się jej przybytek i niszczy wierne jej miasto?

Przezorny i pobożny dyktator, pragnąc z góry zyskać przychylność lub choćby tylko obojętność wielkiej bogini, jeszcze przed przystąpieniem do działań ostatecznych dopeł­nił szczególnej, a dla nas bardzo dziwnej ceremonii religijnej. Było to tak zwane wywołanie, po łacinie evocatio, Junony. Przyrzekł jej mianowicie święcie i uroczyście, że po zwycięst­wie nad Wejami otrzyma w samym Rzymie przybytek, godny jej dostojeństwa. Oferował jej więc przeprowadzkę na honorowych warunkach.

Jest to pierwszy w Rzymie przypadek zastosowania tego sposobu, czy też raczej podstępu wobec sił wyższych. Potem był on praktykowany wielokrotnie. Polegał na prostym, kupieckim rozumowaniu: każde bóstwo, zagrożone utratą swych świątyń i ofiar, będzie broniło stanu posiadania; jeśli jednak uzna, że w istocie niczego mu nie ubędzie, zadowoli się zmianą miejsca, może nawet będzie się czuło lepiej w nowych warunkach, a swych obecnych podopiecznych pozostawi ich losowi.

Tak więc Junona poważnie i życzliwie przyjęła propozy­cję, zezwoliła na zdobycie Wejów, którym patronowała przez wieki. Potem, kiedy miasto było już w ręku Rzymian, zostało

całkowicie zniszczone, ludność wymordowano lub sprzeda­no w niewolę. Patrzyła na to obojętnie, jak wiele później bóstw w różnych miastach i krajach, nie tylko starożytnych.

Potem odbyła się ceremonia przeniesienia jej posągu. Młodzi ludzie, wybrani spośród żołnierzy, obmyci — oczy­wiście z krwi mieszkańców miasta — i biało odziani, z najwyższą czcią dotknęli posągu; tę sakralną czynność według etruskiego rytuału mógł wykonywać tylko kapłan. Wtedy jeden z nich zapytał: Czy chcesz iść z nami do Rzymu? Inni zawołali gromko, że owszem, widzą bowiem, że bogini daje znak przyzwalający głową. Byli i tacy, którzy twierdzili, że to sama bogini wymówiła słowo — tak!

Zgodnie z uroczystym przyrzeczeniem Kamillusa świąty­nię zbudowano w Rzymie na wzgórzu awentyńskim, a po­święcono ją w dniu i września 392 roku. Bogini odbierała tam cześć jako Jurto Regina, Junona Królowa, zapewne dlatego, że poprzednio władała Wejami. Później powstały w mieście jeszcze dwie świątynie pod takim samym we­zwaniem, zbudowane przez różnych wodzów. Miała też Junona w Rzymie wiele innych przybytków, w których wielbiono ją dając różne przydomki. Najsławniejszy chyba z nich stał się ten na Kapitolu, poświęcony Junonie z przydo­mkiem Moneta, czyli Doradzająca, lub Moneta Regina, a więc Doradzająca Królowa. Otóż w pobliżu znajdowała się mennica, zwana dlatego popularnie ad Monetam, czyli „przy Monecie"; stąd wzięła się powszechnie do dziś używana nazwa pieniądza wybijanego w metalu — moneta.

Nie powinna nas dziwić mnogość świątyń i wezwań tego samego bóstwa: Junony, Jowisza, Apollona, wielu innych. Było ono, tak wierzono, jedno i tylko jedno, zawsze to samo, bytowało gdzieś w niebiosach lub na Olimpie, objawiało się wszakże w różnych postaciach, pomagało w wielu sprawach, miało więc też rozmaite imiona szczególne. Naiwne były to

wyobrażenia, ale okazały się zdumiewająco trwałe, przeżyły nawet śmierć dawnych bogów.

Awentyńska świątynia Junony Królowej nie zachowała się do naszych czasów nawet w części. Prawdopodobnie jednak na jej miejscu lub tuż obok powstał w V wieku kościół chrześcijański św. Sabiny. Pełen pięknych i szacownych zabytków sławny jest również dlatego, że oddany w począt­kach XIII wieku św. Dominikowi wiąże się z dziejami jego zakonu.

Tradycja utrzymuje, że św. Sabina żyła za panowania cesarza Hadriana i zmarła śmiercią męczeńską. Jest jednak w świetle nowszych badań wysoce wątpliwe, czy w ogóle kiedykolwiek istniała, jak zresztą wielu innych męczenników i świętych. Rzecz wszakże szczególna: żona cesarza Hadriana nazywała się właśnie Sabina. Na pewno nie była ona chrześcijanką, ani tym bardziej świętą. O jej prowadzeniu się różnie mówiono, były to jednak złośliwe plotki dworskie, jakie nie oszczędzają żadnej wybitnej postaci w żadnym kraju; nawet w takim, w którym dworu formalnie nie ma.

Spotyka się niekiedy imię Regina, choć u nas jest ono stosunkowo rzadkie. Nie stanowi ono jednak chrześcijań­skiej kontynuacji przydomka Junony, jak to ma miejsce w przypadku Lucyny. Regina to po prostu łacińskie tłuma­czenie częstego wśród Żydów imienia Sara. Podobnie jak Irena odpowiada hebrajskiemu Szalom.

Przyznać trzeba, że zastanawiający to krąg powiązań wydarzeń i osób: Weje, ich boska patronka, jej świątynia na Awentynie, kościół tamże, dwie Sabiny — rzekoma męczen­nica i prawdziwa cesarzowa, żyjące jednak w tym samym czasie.

Mater Matuta

Hnfr eśli więc chodzi o Junonę Królową, czyli Reginę,

J| można ponad wszelkie wątpliwości wykazać, dlacze­go Kamillus musiał właśnie o niej pamiętać. Wiado- ||ggg| mo dokładnie, z jakich to powodów przeniósł jej H posąg ze zdobytego miasta Etrusków na rzymski Awentyn i zbudował tam dedykowaną jej świątynię.

Natomiast doprawdy trudno zrozumieć i wyjaśnić, co skłoniło dyktatora do złożenia pewnego ślubowania jeszcze przed wyruszeniem z miasta na ostateczną rozprawę z Weja- mi. Otóż przyrzekł on wtedy uroczyście, że w razie zwycięst­wa i zdobycia tamtego grodu odnowi świątynię bogini zwanej Mater Matuta na Wolim Targu pod Kapitolem, od strony Tybru.

I wywiązał się z tego w dniu ii czerwca roku 396. Przeprowadzono tam dokładne wykopaliska archeologiczne. Dowiodły one, że pierwotna świątyńka, a właściwie rodzaj kapliczki, pochodziła jeszcze z czasów, gdy Rzym był pod panowaniem etruskim, a więc z VI wieku p.n.e. Zgadza się to całkowicie z tradycją rzymską, która przypisywała ufun­

dowanie jej przedostatniemu królowi, Serwiuszowi Tul- liuszowi. Potem świątyńka uległa zniszczeniu, czy też po prostu została zaniedbana, a restaurowano ją, lub wręcz odbudowano, właśnie w okresie wczesnej republiki. Tak więc w tym wypadku dane materialne i źródła pisane wzajem się potwierdzają.

Wiadomo też z różnych przekazów, że corocznie w dniu ii czerwca odprawiano tam uroczystości religijne zwane Matralia.

Mogły w nich uczestniczyć tylko wolne kobiety, i to żyjące w swym pierwszym małżeństwie, czyli, jak to mówiono, univiraey „jednomężne". Wykluczone natomiast od obrzędów były niewolnice. Symbolizowano to w ten sposób, że umyślnie wprowadzano jakąś dziewczynę niewolną i jako niby natręta przeganiano ją ze świątyni rózgami. Ofiarowy­wano bogini ciasto wypiekane prastarym sposobem w garn­ku glinianym, a podczas nabożeństwa matrony modliły się najpierw o zdrowie i pomyślność dzieci, najpierw swych sióstr, a potem dopiero własnych; co oczywiście wydaje się dość dziwne.

Nie jest też jasna sama istota bogini, trudno dojść, co oznacza jej imię. Pierwszy człon tłumaczenia nie wymaga; Mater to matka. Ale Matuta? Jedni utrzymują, że ma to związek z prastarym, praindoeuropejskim źródłosłowem i chcieliby rozumieć Matuta jako „Dobrze Czyniąca". Inni znowu wskazują na przymiotnik matutinus, poranny. Byłaby to więc bogini poranku, świtu, początku, a więc także początku życia ludzkiego i porodów? A jeszcze inni widzą łączność z przymiotnikiem maturus, dojrzały. W takim wypadku trzeba by tę boginię uznać za sprzyjającą doj­rzewaniu t ale czego?

Nie dość na tym. Żeby sprawę jeszcze pogmatwać, niektórzy Rzymianie twierdzili, że Matuta jest w istocie

grecką boginią morską o imieniu Leukotea. A to znowu dlatego, że w pobliżu jej świątyni znajdowała się też kaplica Portunusa, opiekuna tybrzańskiego portu, do którego w owych czasach mogły też przybijać statki morskie. Wywodzono więc, że ów Portunus to grecki Palajmon, według mitów właśnie syn Leukotei. Była ona pierwotnie kobietą śmiertelną, która jednak ogarnięta szałem za sprawą niechętnej jej Junony rzuciła swego synka do kotła z gotującą się wodą, a potem z jego zwłokami skoczyła do morza; wtedy to za łaską innych niebian doznali oboje przemiany w bóstwa morskie i dotarli aż tu, do Italii, na brzeg Tybru w miejscu, gdzie miał później powstać Rzym.

Po co zmyślono sztuczną opowieść o wędrówce tych dwojga z dalekiej Grecji i o zmianie ich imion? Miało to nobilitować miejscowe kulty. Rzymianom ogromnie zależało na takich powiązaniach, uważali to za dowód starożytności swej religii. Wszystkich swych bogów utożsamiali z grec­kimi: Jowisz to Zeus, Junona — Hera, Wenus — Afrodyta, Hermes — Merkury, Ares—Mars. Toteż i Matuta nie mogła być gorsza.

Jednakże te rzymskie snobizmy w niczym nam nie pomagają wyświedić zagadki tajemniczej bogini. Klucz do niej jednak znajduje się, być może, w owym wspomnianym już zwyczaju, że matrony modliły się do niej najpierw w intencji dzieci swych sióstr. To zastanawiające! Może jednak, przypuszczają niektórzy, chodzi tu o pewne nieporo­zumienie, i to zawinione już przez samych Rzymian? Łaciński wyraz soror oznacza siostrę. Ale był też prastary, potem całkowicie zapomniany czasownik, brzmiący bardzo podob­nie, a mianowicie sororiare. W dawnych czasach określano tak w Rzymie pierwsze nabrzmiewanie, czy też, jeśli wolno użyć tego określenia, pączkowanie piersi dziewczęcych. Potem wyrazem tym już się nie posługiwano w języku codziennym,

pozostał natomiast w tekście liturgicznym modlitw, po­wtarzanych właśnie w świątyni Matuty. Odmawiającym je i słuchaczom wydawało się, że mowa o dziewczętach sióstr, chodziło jednak o coś innego. Czyżby więc była to bogini — opiekunka dojrzewania dziewczyn?

Czyni to sprawę jeszcze dziwniejszą. Dlaczego bowiem rzymski dyktator udający się na wojnę dla zdobycia grodu nieprzyjaciół miałby w sposób szczególny zabiegać o łaskę i opiekę bogini czuwającej nad pierwiastkami panieńskich piersiątek?

.

Westalki i Gallowie

inęło zaledwie kilka lat od zdobycia i zniszczenia Wejów, a sam Rzym stał się łupem najeźdźców,

którzy miasto zajęli, spustoszyli, puścili z dymem.

ErrT-3 Stało się to w roku według jednych 390, według — innych 387 p.n.e. Zdobywcami byli Gallowie, lud niedawno przybyły do Italii zza Alp. Ich bitne szczepy zwycięskim pochodem przemierzyły niziny nad Padem, prze­kroczyły łuk Apeninów, wdarły się na urodzajne, gęsto usia­ne miastami ziemie Etrurii. Zadali Rzymianom straszliwą klęs­kę nad rzeczką Allią, dopływem Tybru, w dniu 18 lipca. Dzień ten, w przeciwieństwie do roku, jest całkowicie pewny, odtąd bowiem był zawsze uważany za nieszczęsny i feralny.

Rzymianie ponieśli klęskę, byli bowiem po ostatnich sukcesach wojennych, zwłaszcza po zdobyciu Wejów, zbyt pewni siebie, lekceważyli przeciwników, nie czekali nawet na przybycie posiłków. Nie mieli też na czele wojsk swego najlepszego wodza, Kamillus bowiem został skazany na wygnanie pod zarzutem przywłaszczenia sobie części zdoby­czy z Wejów. Niewdzięczność współobywateli jest częstą

zapłatą za zasługi mężów stanu i polityków; musi się z tym liczyć każdy, kto podejmuje działalność publiczną, wszystko jedno w jakim kraju i w jakiej epoce.

Na szczęście dla mieszkańców miasta Gallowie, zaskoczeni swym zwycięstwem, nie od razu podeszli pod jego bramy, zostały więc dwa lub trzy dni na podjęcie jakichś decyzji. Postanowiono, że wszyscy opuszczą Rzym i będą szukać schronienia w innych miastach, w górach i lasach. Tylko garstka starszych senatorów miała pozostać na Kapitolu, łatwym do obrony ze względu na urwiste skały wzgórza.

Należało też ratować największe świętości, wśród nich ogień, od wieków i bez przerwy podtrzymywany przez westalki, oraz palladium, posążek wyniesiony przez samego Eneasza z ogarniętej pożarem Troi i złożony w świątyni Westy, stanowiąc symbol i gwarancję losów miasta; jego zniszczenie oznaczałoby też śmierć Rzymu. Kapłani więc postanowili: wszystkie te przedmioty, a także naczynia liturgiczne, zabierze się natychmiast, by je uchronić od skalania krwią i strawienia lub naruszenia przez pożar, a nade wszystko dlatego, by nie ustało ani na chwilę oddawanie czci bogom — póki będzie żył ostatni Rzymianin.

Tłumy uciekały z Rzymu w pośpiechu i przerażeniu na wszystkie strony, już słychać było wycie Gallów, pod­chodzących coraz bliżej, a nocą krwawo płonęły ich ogniska. Kto żyw ładował swój dobytek na wozy lub zwierzęta juczne, ubożsi na swe barki, i wyruszał z miasta jak najspieszniej i jak najdalej. Westalki nie miały nikogo do pomocy. Nie były też w stanie same wynieść wszystkiego, co zabrać by trzeba. Część zakopały w glinianych dzbanach w świątyni boga Kwiryna, czyli Romulusa. Ogień jednak i palladium musiały wziąć z sobą, gdyby bowiem ów płomień wieczny i święty posążek dostały się w ręce wroga, Rzym przestałby istnieć. Kapitol nie był na pewno miejscem bezpiecznym.

Chciały udać się do miasta Cere, etruskiego grodu poło­żonego nieco na północ od Rzymu, a związanego z nim przyjaźnią od dawna. Szły piechotą, objuczone ciężarami, najpierw przez stary most zbudowany na palach, a potem stromą drogą na wzgórze Janikulum. Tam spostrzegł je wśród tłumu Lucjusz Albiniusz, ubogi plebejusz, który też udawał się w tamtym kierunku, wioząc na wozie żonę i dzieci. Jak to ujął Józef Maksymilian Ossoliński w swym przekładzie Liwiuszowego tekstu:

„Za zgrozę poczytał, iżby kapłani ludu rzymskiego musieli z uwielbionymi tajemnicami wlec się piechotą, kiedy żona jego i dzieci pojazdem wygodniej tęż samą odbywały drogę; te z wasągu zsadził, owymi je zastępując".

Matronalia

allowie zostali ostatecznie wyparci i pokonani. Wiel-

G| ka w tym była zasługa Mariusza Furiusza Kamillusa, I zdobywcy Wejów. Wprawdzie rodacy okazali mu ggf poprzednio czarną niewdzięczność, skazując go pod fałszywym zarzutem na wygnanie, w obliczu wszak­że katastrofy został odwołany i znowu powierzono mu najwyższe dowództwo.

Rzymscy historycy z dumą opiewali przewagi oręża ich wojsk w walkach z Gallami. Istnieje wszakże uzasadnione przypuszczenie, że najeźdźcy odeszli nie tyle z lęku przed siłą zbrojną Rzymian, ile zadowoleni złożonym im okupem. Lecz fałszowanie historii z pobudek patriotycznych, wynoszenie pod niebiosa własnego męstwa i olśniewających zwycięstw, a przemilczanie porażek, układów, niezbyt chlubnych czy­nów, jest stałą cechą dziejopisów we wszystkich krajach i epokach. Na usprawiedliwienie można rzec tylko to, że zwykle to przeinaczanie faktów dokonuje się podświadomie.

Odsunięto więc najgroźniejsze niebezpieczeństwo, jakie zawisło nad Rzymem od czasu najazdów Etrusków i Wols-

ków. W następnych latach Gallowie mieli jeszcze pojawiać się w Italii środkowej, ale nigdy już nie doszło do bitwy pod Allią, nigdy Rzym nie był bezpośrednio zagrożony i westalki nie musiały uciekać z miasta ze świętym ogniem. Co prawda, Rzymianie przezornie unikali odtąd stawania przeciw Gal­lom w otwartym polu.

Powróciła ludność, przystąpiono do odbudowy miasta. Wypadało też wyrazić wdzięczność bogom za opiekę i zape­wnić sobie ich łaskę na przyszłość. Warto więc zadać pytanie: jaką to wzniesiono pierwszą nową świątynię po najeździe Gallów, jakiemu poświęcono ją bóstwu.

Odpowiedź jest zaskakująca. Nie była to bowiem, jak można by się spodziewać, świątynia boga najwyższego, Jowisza, ani też boga wojny, Marsa, ani założyciela i patrona Rzymu, Romulusa-Kwiryna. Przede wszystkim uczczono bóstwo kobiece, Junonę z przydomkiem Lucitia. A więc opiekunkę kobiet brzemiennych i porodów.

Była już mowa o Lucynie, o jej gaju na wzgórzu eskwilyńskim, o pielgrzymce do tego przybytku bezpłod­nych, porwanych Sabinek, o ołtarzu, który kazał wznieść król Tytus Tatius i o odprawianych tam ceremoniach. Obecnie, w kilkanaście lat po katastrofie galijskiej, w roku 375, stanęła w pradawnym gaju świątynia dedykowana Junonie, jej zaś przydomek stanowił pamiątkę po właściwej pani owego miejsca; pani, która stopiła się w jedność z boginią potężniejszą. Wiekowe drzewa, których szum doradził kiedyś młodym małżeństwom, co mają czynić, by kobiety powiły dzieci, stopniowo wycinano lub one same umierały ze starości. Przynajmniej jedno uchowało się przez kilkaset lat, do I wieku n.e., widział je bowiem jeszcze Pliniusz Starszy.

Dlaczego pomyślano najpierw o bogini płodności? Nasu­wa się wyjaśnienie proste i naturalne. Rzym, straszliwie

wyniszczony i wyludniony, znowu poczuł się zagrożony ubytkiem sił, znowu lękał się o przyszłość. — jak wówczas, gdy w samych początkach jego istnienia, według legendy, kobiety nie rodziły. Nie szukano już rady i wskazówki w szumie drzew, których pewnie już nie było, ale o Lucynie nie zapomniano.

Ceremonia dedykacji nowej świątyni odbyła się w dniu i marca. Dzień ten jako święto rzymskich kobiet zwał się matronalia. Do świątyni przychodziły wtedy dziewczyny i mężat­ki, a kobiety lekkich obyczajów miały wprawdzie wstęp, nie wolno im było jednak dotknąć ołtarza; jeśliby któraś odważyła się na to, musiała, zgodnie z prastarym prawem, ofiarować jagnię.

Było to święto domowe, rodzinne, ciepłe, należało do najpopularniejszych w Rzymie. Modlono się wspólnie za pomyślność małżeństw, żony otrzymywały dary od mężów. Niekiedy tak wspaniałe, że prawo wyraźnie postanawiało: co żona dostała w dniu i marca lub w dniu swych urodzin od małżonka, stanowi jej wyłączną własność i nie podlega rozliczeniu w przypadku rozwodu. Same zaś panie podej­mowały swych niewolników.

Smutny natomiast był to dzień dla kawalerów. Chyba że któryś z nich, jak poeta Horacy, miał szczególny powód, by go obchodzić uroczyście, składając ofiarę bogu, dla siebie zaś dobywając amforę przedniego wina. W tym to bowiem dniu przed laty szczęsny przypadek ocalił go od niechybnej śmierci, gdy o cal minął go, jakby odepchnięty boską ręką, spadający ciężki konar drzewa.

Jak była już o tym mowa, dzień i marca stanowił w dawnym kalendarzu rzymskim, aż do roku 153 p.n.e. początek roku urzędowego. Rodził się więc przez całe wieki nowy rok pod opieką Junony Lucyny, patronki porodów. Podobnie jak my wyobrażamy sobie w żartobliwych rysun­kach małe, uśmiechnięte dziecko, dopiero rozpoczynające życie; tyle że w dniu 1 stycznia.

Dwie Fabie

W

owych trudnych dla Rzymu latach po najeździe ^^Gallów żył pewien patrycjusz, Marek Fabiusz Am- bustus. Cieszył się dużym szacunkiem, doszedł do (wysokich godności, ale szczególną rolę w historii odegrał -— jeśli wierzyć rzymskim dziejopisom — dzięki swym dwóm córkom, zwłaszcza młodszej. Obie nosiły jako imię oczywiście nazwisko rodowe ojca, były to więc dwie Fabie. Obie też wyszły za mąż za ludzi zamożnych, energicznych, mających przed sobą przyszłość, różnych jednak stanów.

Starszą poślubił Serwiusz Sulpicjusz, z rodziny patryc- juszowskiej, który wszedł w skład najwyższego wtedy w państwie urzędu. Było to corocznie wybierane sześcio­osobowe kolegium o dość nieporęcznej, bo długiej, ale bardzo znamiennej nazwie: trybunowie wojskowi o władzy konsularnej.

Dlaczego w tym okresie nie wybierano konsulów, dlacze­go zdecydowano się na powoływanie właśnie takiego ciała? Powód był prosty, a rozwiązanie typowo rzymskie. Od

pewnego mianowicie czasu plebejusze dopominali się coraz natarczywiej, by i oni mogli piastować konsulat. Na to patryc jusze nie chcieli się zgodzić, twierdząc, że byłoby to sprzeczne z uświęconą tradycją, nie mogli jednak odmówić wprost plebej uszom udziału w rządach na szczeblu najwyż­szym. Zastosowali więc pewien wybieg kompromisowy: wybierano corocznie wspomniane kolegium trybunów wojs­kowych mających w rzeczywistości władzę, uprawnienia i przywileje konsulów, ale nie będących konsulami.

Mąż natomiast młodszej był plebejuszem, człowiekiem wprawdzie majątkowo dobrze sytuowanym, ale z racji swego pochodzenia jakby upośledzonym politycznie. Już sam fakt, że Fabiusz Ambustus zdecydował się wydać córkę za człowieka niższego stanu, zyskał mu dużą popularność wśród szerokich warstw społecznych. Przecież jeszcze przed kilkudziesięciu laty byłoby to absolutnie niemożliwe, istniał bowiem od niepamiętnych czasów bezwzględny zakaz zawie­rania prawnie ważnych małżeństw pomiędzy przedstawicie­lami obu stanów. Formalnie został on zniesiony dopiero w roku 445 na wniosek trybuna ludu Kanulejusza, w prak­tyce jednak takie wypadki nie należały do zbyt częstych; i stąd sympatia plebsu dla Fabiusza, który nie pogardził skoligace- niem się z rodziną niższego stanu.

Zdarzyło się raz, że Fabia młodsza odwiedziła siostrę, żonę Sulpicjusza. Rozmawiały w domu, gdy nagle rozległ się łomot u bramy. Fabia młodsza drgnęła przestraszo­na, co widząc jej siostra, pani domu, wybuchnęła śmie­chem.

— Czyżbyś — zapytała —| nie znała tego zwyczaju, że trybunów o władzy konsularnej poprzedzają liktorzy, woźni z laską i rózgami? A kiedy trybun ma wejść do jakiego domu, nawet swego, liktor oznajmia to stukając mocno laską w bramę?

Młodsza przełknęła to siostrzane pouczenie ze wstydem. A potem obserwowała, upokorzona, jak do domu wchodzi gromada ludzi, towarzyszących dostojnikowi i pytających go uniżenie, jakie ma rozkazy, czego sobie życzy. Ona w swym plebejskim domu nie przywykła do takich scen i oznak szacunku. Odeszła więc rozżalona.

I znowu przypadek chciał, że wkrótce po tym wydarzeniu spotkała ojca. Dostrzegł on od razu, że dziewczyna jest czymś poruszona i coś ją gnębi. Trudno jej było o tym mówić, wyznała wreszcie, o co jej chodzi: jej mąż, plebejusz, nie może liczyć na żadne godności i zaszczyty, a ona będzie zawsze czymś gorszym od siostry.

Ojciec zapewnił ją, że wnet to wszystko się zmieni; obie jego córki będą paniami domów o tym samym znaczeniu. I natychmiast przystąpił do działania. Przyzwał jej męża — zwał się on Gajusz Licyniusz Stolon«— oraz drugiego mło­dego człowieka o wielkich talentach i ambicjach, też plebeju- sza; był nim Lucjusz Sekstiusz z przydomkiem Lateranus.

Zachęcił ich, by stanęli do wyborów na rząd trybunów ludowych na rok przyszły, przedstawiając śmiały projekt reform gospodarczych i ustrojowych. Po pierwsze, miały zostać złagodzone warunki spłaty długów; po drugie, propo­nowano górną granicę ziemi państwowej, jaką mogły dzier­żawić osoby prywatne; po trzecie wreszcie, żądano wprowa­dzenia z powrotem urzędu konsulów, z tym jednak, że jeden z nich musiałby być plebejuszem.

Zgodnie z tym planem Licyniusz Stolon i Sekstiusz zostali trybunami ludu w roku 377 p.n.e. Ogłosili projekty swych ustaw, wywołując z jednej strony ogromne oburzenie i opór patrycjuszy oraz senatu, z drugiej wszakże wielkie nadzieje plebsu i sympatię do siebie. Nic więc dziwnego, że byli wybierani na urząd trybunów ludu rok po roku, stale występując z tymi samymi projektami.

Dopiero gdy po raz dziesiąty piastowali godność — a był to już rok 367 p.n.e. — zdołali przełamać zaciekły opór swych przeciwników i przeprowadzić ustawy. Jest to wielka data w dziejach republiki rzymskiej, wielki krok na drodze łagodzenia walki stanów i tworzenia nowego ładu ustrojowe­go. A wszystko dzięki urażonej ambicji i łzom młodej mężatki ...

W sześć lat później Licyniusz Stolon został konsulem, jego zaś żona, Fabia młodsza, panią konsulową. I do bramy jej domu stukał laską liktor poprzedzający męża.

Kornelia i Sergia panie trucicielki

gSBlIi to rok 423 od założenia Rzymu, czyli 331 p.n.e. Od

BI pewnego czasu szerzyła się w Rzymie choroba, której ofiarą padło wiele wybitnych osobistości, mężczyzn. Śmierę przychodziła nagle, we wszystkich zaś wypa- dkach objawy były podobne. Czyżby więc chodziło o jakąś zarazę? Epidemie nawiedzały od czasu do czasu każde większe skupisko ludzi, nie omijały też Rzymu, choć w staro­żytności zwykle nie przybierały tak potwornych rozmiarów jak w średniowieczu, zarówno bowiem Grecy, jak i Rzymia­nie od prawieków dbali o higienę osobistą.

Wówczas jednak sprawa przybrała obrót niespodziewany. Oto zgłosiła się do edyla — urzędnika, któremu podlegały również pewne dochodzenia policyjne — jakaś niewolnica. Oświadczyła, że potrafi wskazać prawdziwą przyczynę rze­komej zarazy i tylu zgonów. Postawiła wszakże warunek: władze muszą zapewnić jej całkowite bezpieczeństwo.

Edyl, którym był wówczas Kwintus Fabiusz Maksymus, zwrócił się z tą sprawą do konsulów. Ci z kolei natychmiast zwołali posiedzenie senatu i zreferowali tę rzecz. Przyznano

niewolnicy gwarancje bezpieczeństwa, ta zaś wyjawiła praw­dę: to trucicielki są sprawczyniami owych nagłych śmierci, a można je przyłapać na gorącym uczynku.

Udano się do-domów wskazanych przez donosicielkę. Zastano tam kobiety zajęte sporządzaniem jakichś wywarów, znaleziono też naczynia z już gotowymi wywarami. Cały ów zapas przeniesiono na Forum, musiały się tam również stawić kobiety, w których domach ów proceder uprawiano. Było ich dwadzieścia, a wśród nich dwie patrycjuszki imieniem Kornelia i Sergia.

Te dwie złożyły oświadczenie, że owe wywary to nie żadne trucizny, ale leki. Donosicielka zażądała wówczas, by do­wiodły tego, wypijając przy świadkach to, co same przygo­towały.

Oskarżone naradziły się ze swymi towarzyszkami. Stwier­dziły potem, że wypiją wywar i w ten sposób wykażą swą niewinność. Tak też uczyniły—i po chwili wszystkie zmarły.

Rozpoczęto więc bezzwłocznie dalsze dochodzenia. Za­trzymano niewolnice z podejrzanych domów i tą drogą, poprzez ich zeznania, rychło pojmano i skazano sto siedem­dziesiąt matron.

Sam Liwiusz przytacza tę dziwną i nieprawdopodobną opowieść z pewnym wahaniem. Stwierdza wprost, że bardzo by pragnął, by nieprawdą było to, co przekazali dawniejsi pisarze — i to nie wszyscy, jak dodaje skwapliwie. Poszedł jednak za tradycją, nie chcąc przesądzać, że pewni pisarze podają rzeczy niewiarygodne.

Nasze wątpliwości są oczywiście jeszcze poważniejsze niż te, które żywił Liwiusz. Powstają więc pytania: czy opowieść jest tylko tworem wybujałej fantazji rzymskich historyków, pragnących w ten sposób ubarwić monotonne wywody o wojnach i walkach politycznych? A może jednostkowy przypadek urósł do rangi wielkiej afery zbrodniczej? Może

szerzyła się epidemia, wywołując psychozę podejrzliwości i strachu, co ostatecznie doprowadziło do uwięzienia i skaza­nia jakichć zupełnie niewinnych kobiet? Byłoby to więc rzymskie polowanie na czarownice. Co prawda starożytni byli pod tym względem zawsze bardzo powściągliwi. Wyni­kało to stąd, że nie znali pojęcia szatana jako esencji zła, nie mogli więc żywić wiary w opętanie; ta rozszerzyła się w świecie antycznym dopiero i głównie skutkiem opowieści ewangelicznych o wypędzaniu złego ducha.

Może jednak klucz do rozwiązania zagadki stanowią imiona i nazwiska trzech osób wymienionych w opowieści, a mianowicie Sergii, Kornelii, Fabiusza. Z wyjątkiem Sergii są to często spotykane nazwiska rzymskie.

I właśnie to pierwsze z nich natychmiast przypomina każdemu, kto choćby nieco tylko zna historię Rzymu, jedną z najbardziej osławionych postaci u schyłku republiki. Był nim Lucjusz Sergiusz Katylina. Ten, który w roku 63 p.n.e. próbował przeprowadzić zamach stanu, w porę zdemas­kowany przez ówczesnego konsula Cycerona. Ten sam, którego Cyceron atakował w swych wspaniałych mowach, zwanych katylinarkami; przez całe wieki, niemal aż do naszych czasów, wszystkie pokolenia Europejczyków na nich kształciły swoją znajomość języka łacińskiego i umiejęt­ność sztuki oratorskiej. Jedna z nich, przypomnijmy, zaczyna się od patetycznych słów: Quousque tandem abutere, Catilina, patientia nostra?—Dokądże to będziesz, Katylino, nadużywał naszej cierpliwości? Stały się one niemal przysłowiowe.

Najbliższym współpracownikiem Katyliny był Korneliusz Lentulus, uwięziony na skutek wykrycia spisku i skazany na śmierć. Człowiek zaś, który zdołał wykryć plany sprzysiężenia i doniósł o tym Cyceronowi, nazywał się Kwintus Fabiusz.

Czy to przypadek, że właśnie te trzy nazwiska — i tylko te trzy! — wymienione zostały w opowieści o rzekomych

trucicielkach z roku 3 31 p.n.e. Nasuwa się przypuszczenie, że opowieść została zmyślona, oczywiście już po roku 63 p.n.e., po wykryciu i stłumieniu spisku. A zmyślono ją w tym celu, by okryć dodatkową hańbą te nazwiska; miały one, jak to przyjęło się dziś mówić, „źle się kojarzyć".

Nie wiemy i chyba nigdy się nie dowiemy, który to z autorów piszących już po roku 63 p.n.e., a jeszcze nieco przed Liwiuszem — a przystąpił on do pracy mniej więcej w 30 lat po tym wydarzeniu — ułożył i puścił w obieg historyjkę o trucicielkach. Ówcześni czytelnicy na pewno doskonale orientowali się w jej aluzyjności i nie potrzebowali żadnych objaśnień, by odgadnąć, w jakim celu została skomponowana, w kogo naprawdę godzi.

Ale i dla nas jest pouczająca, choć i rzekome zbrodnie nigdy nie istniejących trucicielek, i prawdziwy spisek Katyli­ny jawią się nam jako równie odległa, obojętna starożytność. Pokazuje bowiem i dowodzi, jak to dla doraźnych potrzeb politycznych zmyśla się i fałszuje historię. Dzieje się tak w każdym kraju, w każdej epoce i w każdej sytuacji ustrojowej.

Dewocja i cudzołóstwo

ArHg roku 295 p.n.e. wojska rzymskie stanęły pod Sentinum "T TT w Umbrii naprzeciw połączonych sił trzech wielkich yy ludów Italii: Samnitów, Etrusków i Gallów. Bitwa, •gj""""; która tu się rozpoczęła, miała zadecydować o tym, kto będzie panem Italii: Rzymianie czy też tamci. Zastępy obu stron były tak liczne i bitne, że ostateczny wynik krwawych zmagań wydawał się niepewny, szala zwycięstwa co chwilę chyliła się to ku jednym, to ku drugim. W pewnym momencie na skrzydle, nad którym dowództwo sprawował konsul Publiusz Decjusz Mus, jazda rzymska, początkowo prąca naprzód, zaczęła się cofać, a wreszcie rzuciła się do ucieczki. Wówczas to Decjusz postanowił, jak przed kilkudziesięciu laty jego ojciec w podobnej sytuacji, dokonać aktu dewocji.

Tak nazywali Rzymianie ceremonię, w której wódz ofiarowywał swe życie wrogom, prosząc jednocześnie o zwy­cięstwo. Poświęcający się wymawiał z zasłoniętą głową w obecności kapłana słowa modlitwy, czy też raczej zaklęcia. Brzmiały one:

— Posyłam przed sobą na zgubę nieprzyjaciela strach i popłoch, śmierć i rzeź, gniew bogów niebiańskich i pomstę podziemnych. Przeklinam godła, pociski i oręż nieprzyjaciół. Niech tam, gdzie ja zginę, zginą też oni!

To pragnienie i to przekleństwo wypowiedział konsul Decjusz. Potem spiął konia i rzucił się wprost w największą ciżbę galijskich wojowników, bo właśnie oni stali naprzeciw. Runął na ich najeżone włócznie i dzielnie walcząc do ostatka, wkrótce poległ.

Bitwa w tym momencie zaczęła się obracać na korzyść Rzymian. Italia miała stać się ich władztwem. Decjusz zaś pozostał w pamięci potomnych na wieki jako przykład męstwa i miłości ojczyzny.

Jeszcze dłuższy żywot stał się udziałem wyrazu dewocja i pochodnych od niego, dewot i dewotka. Przejęło je bowiem chrześcijaństwo dla określenia tych swoich wyznawców, którzy poświęcają się bez reszty Bogu i kościołowi, sprawom religii i jej obrządków. W tym sensie wyrazy używane są do dziś dnia. Ale ich rodowód jest właśnie taki: pogańs- ko-patriotycznie-rzymski.

Tak więc bitwa pod Sentinum i bohaterska, ofiarna dewocja oraz śmierć Decjusza — były to główne i praw­dziwie historyczne wydarzenia roku 295. Może jednak nie dla wszystkich najważniejsze!. Bywa bowiem często tak, że sprawy lokalne, drobne, o charakterze obyczajowym lub tylko towarzyskim zupełnie przesłaniają wielu współczes­nym to, co naprawdę istotne, wybijają się na plan pierwszy. Można więc z wielkim prawdopodobieństwem przypusz­czać, że w wielu, i to szerokich kręgach tematem rozmów była nie tylko i nie tyle bitwa, która została stoczona daleko od miasta, i nie dewocja Decjusza, ile szerząca się zaraza; wieści, że gdzieś spadł deszcz zmieszany z błotem, co oczywiście źle wróży; i wreszcie to, że piorun śmiertelnie raził

kilku żołnierzy. A także sprawa bardzo osobista, wstydliwa ale ze względu na swój charakter mogąca rzeczywiście bulwersować opinię publiczną, zwłaszcza kobiet. Jeśli —- to bowiem należy od razu powiedzieć i zastrzec — rzecz w ogóle się wydarzyła? Czy bowiem można w tym wypadku dać pełną wiarę słowom historyka Liwiusza i jego poprzed­ników?

W roku 20 5 edylem, to jest urzędnikiem, któremu pod­legały takie sprawy porządkowe i policyjne, był Kwintus Fabiusz Gurges; miał się stać później jednym z najwybitniej­szych polityków rzymskich tego okresu. Otóż — tak podaje Liwiusz—przeprowadził on ustawę, na mocy której obłożył grzywną matrony dopuszczające się cudzołóstwa, a z pienię­dzy tych zbudował świątynię bogini Wenus przy Cyrku Wielkim.

Pewne jest, potwierdzają to bowiem również inne źródła, że istotnie znajdowała się tam świątyńka bogini, wzniesiona przez tego Fabiusza; ceremonia jej poświęcenia odbyła się w dniu 19 sierpnia. Jest to jedna z najstarszych świątyń w Rzymie, a w każdym razie najstarsza, o której wiemy coś konkretnego. Niestety, nie zachowały się żadne jej resztki.

To wszystko jest dobrze poświadczone i nie budzi żadnych wątpliwości. Co natomiast powiedzieć o owych grzywnach nałożonych na matrony za cudzołóstwo?

Wyrazem matrona — brzmi on w naszym języku bardzo dostojnie —- określali Rzymianie kobietę zamężną lub stanu wdowiego. Jeśli mężatka miała romans i zgrzeszyła z innym mężczyzną, nazywało się to adulterium. Prawnie było ono karane dopiero od roku 18 p.n.e., kiedy to cesarz August przeprowadził odpowiednią ustawę.

Postanawiała ona, że ojciec cudzołożnicy mógł zabić na miejscu i bez sądu ją oraz jej kochanka, jeśli zastał ich w domu swym lub jej męża. Natomiast prawa męża były w tym

wypadku bardziej ograniczone. Przede wszystkim musiał się z żoną rozwieść, bowiem jeśli by tego nie uczynił, zostałby uznany za stręczyciela. W ciągu dwóch miesięcy po roz­wodzie obowiązany był oskarżyć swą żonę o cudzołóstwo. Czekała ją kara wygnania i konfiskata trzeciej części mienia oraz przepadek posagu. Surowszy okazał się w trzy wieki później chrześcijański cesarz Konstantyn Wielki, którego prawa groziły cudzołożnicy karą śmierci.

Natomiast za republiki, a więc w czasach edyla Fabiusza Gurgesa, prawo zwyczajowe przewidywało, że mąż ma prawo ukarać żonę schwytaną na gorącym uczynku — na­tychmiast albo po zwołaniu sądu domowego, złożonego z krewnych. Rodzaj kary zależał tylko od jego uznania.

Otóż nasz Liwiusz w przytoczonej relacji mówi wyraźnie o matronach, określa jednak ich występek nie jako adulterium, lecz stuprum. Chodzi o to samo, o pozamałżeński stosunek z mężczyzną, ale dopuszczająca się go kobieta nie ma męża, jest więc wdową lub rozwiedzioną. W tym jednak czasie, w początkach trzeciego wieku p.n.e., rozwodów w Rzymie praktycznie jeszcze nie bywało. Trzeba by więc przyjąć, że Fabiusz obłożył grzywnami kobiety-wdowy, oskarżone o ten występek. W owym czasie na pewno nie brakowało w mieście młodych kobiet, które straciły swych mężów w wojnach toczonych niemal bez przerwy, a zwłaszcza tych z koalicją Etrusków, Gallów i Samnitów. I ponad wszelką wątpliwość nie brakowało też plotek i pomówień, których przedmiotem stawały się owe przedwcześnie owdowiałe matrony o gorą­cym, południowym temperamencie.

Z tego więc punktu widzenia wszystko wygląda praw­dopodobnie. Czy jednak można sobie wyobrazić, że jaki­kolwiek odpowiedzialny urzędnik ośmieliłby się prze­prowadzać w tych sprawach dochodzenia, wyzwalając całą lawinę oszczerstw i oskarżeń, zwykle trudnych do udowod­

nienia, a pociągających za sobą ogrom afer, dramatów, nieszczęść?

Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że opowieść tę zmyślił któryś z rzymskich historyków, by wyjaśnić, za jakie to pieniądze budowano niegdyś świątynie bogini Wenus, oraz pokazać, jak surowych urzędników miała w dawnych wie­kach republika.

Flora -

bogini i kurtyzana

^ ok 241 p.n.e. zapisał się w dziejach Rzymu dwoma wydarzeniami. Jedno z nich ma wymiar wielki,

historyczny, toteż słusznie do dziś mówią o nim

f—773 podręczniki. Oto właśnie wtedy zakończyła się po 23 J latach krwawa wojna z Kartaginą, zwana pierwszą wojną punicką. Oba mocarstwa zawarły pokój, Rzym zyskał wyspę Sycylię, uczynił pierwszy krok ku panowaniu nad Morzem Śródziemnym.

Co prawda, gdyby zapytać przeciętnego Rzymianina już o pokolenie później, kiedy to dokładnie przypada kres pierwszej wojny punickiej, chyba niewielu potrafiłoby bez­błędnie wskazać rok właściwy. Takie bowiem daty i fakty szybko ulatują z pamięci zwykłych mieszkańców każdego kraju, w miarę jak odchodzą uczestnicy i świadkowie nawet największych wydarzeń. A potem wiedzą o nich tylko historycy, nauczyciele i uczniowie — do chwili złożenia egzaminu z danego przedmiotu i okresu*

Natomiast drugie wydarzenie, pozornie mało ważne, o charakterze lokalnym i obyczajowym, żyło w rzymskiej

tradycji przez wiele wieków, aż po sam schyłek starożytności, a może i dłużej. Każdy w tym mieście dobrze pamiętał, kiedy przypada jego rocznica.

Chodzi o założenie świątyni bogini Flory przy Cyrku Wielkim i wprowadzeniu uroczystości zwanych F/ora/ia. Stało się to w dniu 28 kwietnia roku 241. Święto obchodzono najpierw tylko od czasu do czasu, nieregularnie. Mniej więcej w pół wieku później weszło do kalendarza jako coroczne i stopniowo wielodniowe. Objęło wreszcie dni od 28 kwietnia aż do 3 maja włącznie.

Flos to po łacinie kwiat. Flora więc było boginią kwiatów i kwitnienia. Nie tylko łąk, ale również zasiewów, drzew, upraw, młodości, urody kobiet. Zarówno boginię, jak i obchody ku jej czci znano od wieków w różnych rejonach Italii. W samym Rzymie istniała świątynia na Kwirynale założona podobno jeszcze przez króla Tytusa Tatiusa. Ale Floralia wprowadzono tu właśnie i dopiero w tym roku. Czas świąt był oczywiście wyznaczony przez samą naturę, kiedy — jak i u nas — wszystko zieleni się i rozkwita. Interesujące, że niektóre ludy Italii, spokrewnione z Rzymianami, zwały jeden z miesięcy, prawdopodobnie kwiecień, imieniem Flo­ry. Można by nawet rzec, że to my poprzez nazwę tego miesiąca podtrzymujemy staroitalską tradycję. Zbieżność poniekąd przypadkowa, ale sympatyczna.

Floralia były świętem bardzo popularnym, swobodnym bowiem, wesołym, niekiedy nawet nieobyczajnym. Odbywa­ły się zabawy, igrzyska, przedstawienia teatralne, występo­wali muzycy i tancerki, które na żądanie publiczności rozbierały się do naga; striptiz starożytny. Ale z drugiej strony zwyczaj nakazywał przyodziewać wtedy barwne szaty, albowiem pani święta lubowała się przecież w rozmaitych kolorach. Wśród uczestników rozrzucano na dobrą wróżbę groch i bób. Były też polowania, czy też raczej pościgi za

kozami i zającami oraz biegi ludzi ustrojonych w kwiaty. Wszystko to oczywiście na koszt osób piastujących wysokie urzędy lub zamierzających ubiegać się o nie. I wszystko pod dobrotliwym nadzorem kapłana Flory. Pięknie to brzmi: kapłan — bogini kwiatów.

Ale sprawę ustanowienia świąt wyjaśniano też inaczej. Była mianowicie w Rzymie — tak głosiła tradycja — dziew­czyna lekkich obyczajów imieniem Flora. Zebrała pracą i oszczędnością ogromny majątek, który w swym testamencie pozostawiła ludowi rzymskiemu z warunkiem, że będą z procentów urządzane igrzyska i zabawy w dniu święta bogini jej imienia.

Opowieść to oczywiście zmyślona, ale nie bez pewnych podstaw. Faktem jest bowiem, że hetery rzymskie przybiera­ły sobie dość często imię Flory. Jedna z nich zasłynęła w czasach schyłku republiki, w pierwszej połowie I wieku p.n.e. Była dziewczyną niezwykłej piękności, została kochan­ką wielkiego wodza rzymskiego Pompejusza. Już jako staruszka wspominała tkliwie o niezwykłej czułości swego pana; po nocy spędzonej razem miał zwyczaj gryźć ją delikatnie — pewnie w uszkol

Ale ów romans skończył się smutno dla niej. Jeden z najbliższych przyjaciół Pompejusza nalegał, by i jemu się oddała. Odmówiła stanowczo. Wówczas zwrócił się wprost do samego Pompejusza, który zezwolił, by go przyjęła. Tak też się stało, ale od tego momentu Pompejusz nigdy już nie zbliżył się do Flory. Dziewczyna wręcz to od­chorowała, a moralista Plutarch w swym żywocie wodza nie omieszkał wyrazić swego jakby zdziwienia, że dziewczyna tego zawodu tak zareagowała. Bardziej powinno go zdziwić i zgorszyć postępowanie Pompejusza: odstąpił młodą kobietę swemu przyjacielowi — i potem się na nią obraził. Ale i to się zdarza.

Urodę hetery Flory uwieczniono na obrazie w świątyni Kastora na Forum. Niech nas to nie gorszy i nie zdumiewa. W wiekach późniejszych, i to aż po nasze czasy, niejedna panienka lekkich obyczajów użyczyła swych rysów jako modelka wyobrażeniom pań wielkiej świątobliwości.

Tucja -

westalka cudem uratowana

rzez cale wieki tradycja zgodnie przekazywała pa­

mięć o tym cudzie. Czynili to i historycy pogańscy,

i autorzy chrześcijańscy, ze św. Augustynem włącz-

g nie. Ci ostatni nie podawali w wątpliwość samego 1 faktu, przypisywali go tylko działaniu demonów.

Był to rok 230 p.n.e. Okres, w którym Rzymianie toczyli walki na Sardynii i Korsyce oraz w Ligurii, a przygotowywali się do wojny na wybrzeżach Ilirii, w dzisiejszej Dalmacji. Dla Italii właściwej były to więc lata względnego spokoju, toteż każde wydarzenie wewnętrzne, nawet nie najważniejsze, nabierało szczególnego znaczenia i mogło liczyć na rozgłos.

Westalka Tucja została oskarżona, jak tyle innych przed nią, o złamanie obowiązujących ją ślubów czystości. Groziła jej śmierć przez pogrzebanie żywcem, ona jednak, tak opowiadano, zachowała przed sędziowskim kolegium kap­łanów całkowity spokój. Prosiła tylko, by dano jej możność wykazania, że oskarżenie jest kłamstwem. Uzyskawszy zgo­dę, wzięła do ręki sito i w obecności wszystkich wymówiła słowa uroczystej modlitwy do swej bogini:

— Westo, jeśli twą świętą służbę zawsze odprawiałam czystymi rękoma, spraw, proszę, abym tym oto naczyniem zaczerpnęła wodę z Tybru i przeniosła do twej świątyni I

Udała się nad rzekę wraz z kapłanami, a towarzyszył im ogromny tłum widzów. Pochyliła się u brzegu, nabrała wody w sito i spokojnie zaniosła ją do świątyni na Forum, nie uroniwszy w dość długiej drodze ani kropli; dopiero tam wylała ją przed nogi kapłana najwyższego.

Otóż św. Augustyn pisząc swe wielkie dzieło O państwie bożym w sześć i pół wieku później, wcale nie przeczy, że mogło się to rzeczywiście wydarzyć. Stwierdza tylko (ksg. X r. 16), że tego rodzaju dziwów w żaden sposób nie wolno porównywać, jeśli chodzi o znaczenie i wielkość, z tymi cudami, które się dokonały wobec ludu Bożego; chodzi oczywiście o cuda biblijne.

Ale raz jeszcze powrócił do tejże sprawy (ksg. XXII r. 11). Tym razem by zbić argumenty niedowiarków utrzymują­cych, że Chrystus nie mógł w swym ciele wstąpić do nieba, ciało bowiem jest cięższe od powietrza i nie może unosić się ku górze. Otóż św. Augustyn znowu przypomina cud Tucji i zapytuje: „Któż zatrzymał wodę w sicie pomimo jej ciężaru? Któż przeszkodził, by przez tyle otworów nic nie wyciekło na ziemię? Odpowiedzią na to: Któryś z bogów lub jakiś demon. Jeśli któryś z bogów, to czyż jest on większy od tego Boga, który stworzył cały świat? A jeżeli demon, to czyż jest on potężniejszy od anioła zostającego w służbie Boga, który stworzył ten świat? Jeśli więc jakiś mniejszy bóg albo anioł, albo demon mógł trzymać w zawieszeniu ciężar wodnego żywiołu tak, iż natura wody zdawała się odmieniona, to czyż wszechmogący Bóg, stworzyciel wszystkich żywiołów, nie będzie mógł odjąć ziemskiemu ciału ciężkości, ażeby, oży­wione kiedyś, zamieszkało w tym samym żywiole, w którym z woli Boga przebywa ożywiający duch?"

Przyznajmy: przedziwne to koleje spraw, wydarzeń, ideil Oto opowieść o cudzie, jaki sprawiła bogini Westa, by ratować niewinnie oskarżoną westalkę, służy po wiekach świętemu doktorowi Kościoła i prawdziwie genialnemu filozofowi jako argument dla udowodnienia prawdziwości wniebowstąpienia.

Jednakże obowiązek historyka nakazuje przypomnieć, że istnieje też całkiem inna wersja historii Tucji. Przekazał ją Liwiusz, a raczej, mówiąc ściśle, zachowała się w wyciągu z tej zaginionej księgi jego dziejów Rzymu, i to tylko w formie jednego zdania: Tucja została oskarżona i skazana.

Nie trzeba żadnych argumentów i wywodów, by założyć, że tylko ta wersja odpowiada prawdzie. Powstaje jednak pytanie, kto i kiedy wymyślił opowieść, tak skwapliwie później powtarzaną, o cudownym ocaleniu właśnie tej westalki? Zapewne miała ona służyć jakimś celom. Może chronić dobre imię rodu Tucjów? A może wyszydzać jej oskarżycieli? W pełnym bowiem tekście opowieści — my znamy tylko jej skróty —mogły występować ich pełne nazwiska.

To wszystko tylko przypuszczenia. Pouczające jednak jest to, że pokazują one, ile czynników, dziś nie do ustalenia, może wpływać na taki, a nie inny kształt relacji o jakimkol­wiek wydarzeniu, aż do zupełnego przeinaczenia jego rzeczy­wistego przebiegu. Tak było w starożymości, tak było w średniowieczu, tak jest i dziś.

Pierwszy rozwód

J< rzez około pięć wieków, licząc od założenia miasta,

PI nie było w Rzymie żadnych rozwodów; taka była uczciwość małżeńska, taka prostota obyczajów. Za- j====_ pewniają nas o tym starożytni pisarze. Oni też przekazali pamięci, że jako pierwszy w dziejach Rzeczypospolitej rozwiódł się Spuriusz Karwiliusz Ruga. Stać się to miało około roku 230. Jeśli wszakże chodzi o dokładną datację, nasze źródła nieco się różnią; podają rok 235 lub też 231, a nawet 227 lub 224. To jednak nie ma istotnego znaczenia.

Karwiliusz jest postacią w pełni historyczną. Sprawował dwukrotnie najwyższy urząd państwowy, godność konsula, dzielnie wojował na Korsyce i Sardynii, odbył wjazd trium­falny. Zmarł w roku 211 jako kapłan-augur. A fakt jego rozwodu odnotowali również prawnicy; niestety, imienia żony nie znamy.

Nie jest wszakże prawdą, że to on pierwszy w Rzymie oddalił żonę. Małżeństwo według prawa i zwyczaju rzyms­kiego było rodzajem kontraktu prawnego zawieranego

dobrowolnie i za zgodą obu stron w tej lub innej formie, a rozpoczynało się faktycznie z chwilą wprowadzenia żony do domu męża. Oczywiście obie strony musiały też odpo­wiadać pewnym warunkom: nie mogły np. być zbyt blisko spokrewnione i zbyt młode (przed pokwitaniem). Nie mogli zawierać prawnych małżeństw żołnierze. Późniejsze ustawo­dawstwo zabraniało też np. poślubiania przez opiekuna lub kuratora dziewczyny znajdującej się pod jego pieczą, a osoby stanu senatorskiego nie mogły wstępować w związki małżeń­skie z aktorem lub aktorką. W tym miejscu trudno uwolnić się od refleksji: cóżby rzekli starożytni, cnotliwi Rzymianie, gdyby przyszło im żyć w kraju, w którym właśnie aktorstwo otwiera wstęp do senatu?

Wśród interesujących — a może i dziś jeszcze godnych uwagi i zastosowania — sposobów zawierania małżeństwa był i tzw. ususy czyli przyzwyczajenie; można by też mówić po prostu o zasiedzeniu. Wypadek taki zachodził, jeśli kobieta niezamężna przez cały rok przebywała w domu mężczyzny nieżonatego przez cały rok, oboje zaś postępowali tak w intencji życia, jak mąż i żona. Wystarczyło jednak, by kobieta rozmyślnie przebywała poza domem przez trzy kolejne noce, a usus przestawał działać. I wypadało wszystko zaczynać od nowa.

Z drugiej strony znano też uroczysty obrządek o charak­terze religijnym, uczestniczył w nim bowiem kapłan; był to ślub zwany confarreatio. Teoretycznie nierozerwalny, mógł jednak być niejako anulowany przez kontrobrządek tegoż typu, a zwany diffarreałio. Zresztą nie miał on w praktyce żadnego znaczenia, przynajmniej w epoce późniejszej, kiedy stosowano go tylko przy zawieraniu małżeństw przez nie­których kapłanów.

Uważano małżeństwo, jak to pięknie ujmuje określenie podane przez jednego z późniejszych prawników rzymskich,

za „połączenie mężczyzny i kobiety, wspólnotę losu całego życia, współkorzystanie z prawa boskiego i ludzkiego". Jednakże taką wspólnotę, nie będącą przecież sakramentem, łatwo też było rozwiązać. Najłatwiej mężowi, jeśli mógł zarzucić winę żonie; wtedy też miał prawo zatrzymania jej posagu.

Jeżeli więc rozwody, czy to za obopólną zgodą, czy też przez oddalanie żony przez męża z jej prawdziwej lub rzekomej winy zdarzały się w Rzymie, i to chyba od zamierzchłych czasów, nie wzbudzając szczególnej sensacji i nie uchodząc za coś niebywałego, dlaczego właśnie po­stępek Karwiliusza stał się przedmiotem takiego zaintere­sowania i został odnotowany nie tylko w pamięci plotkarzy i w kronikach towarzyskich, ale również w poważnych pracach historyków i prawników?

Jednakże był powód nadający temu wydarzeniu rangę szczególną. Oto Karwiliusz oddalił żonę nie mając jej prowadzeniu się nic do zarzucenia. Przeciwnie, twierdził otwarcie, że ją kocha i ceni wdzięk jej obyczajów. Oświadczył jednak, że musi przełożyć powagę przysięgi nad miłość i uczucie. Przecież przy spisie obywatelskim składa przed cenzorami uroczystą przysięgę, jak wszyscy, że zawarł małżeństwo, aby mieć dzieci; a tymczasem żona okazała się bezpłodna!

Być może Karwiliuszowi rzeczywiście zależało na utrzy­maniu rodu. Wolno też przypuszczać, że był to tylko pretekst. W każdym razie jako krok stworzył pewną nową sytuację prawną, z jaką dotychczas nie miano do czynienia. Oddalał bowiem on żonę bez jej winy, nie mógł zatrzymać jej posagu, musiał go zwrócić. Właśnie ten aspekt sprawy stał się głośny, zwrócił uwagę, wywoływał dyskusję. I dopiero od tego wypadku, jak podawały pisma rzymskich prawników, w umowie ślubnej zaczęto umieszczać dla bezpieczeństwa

formułę tak zwanej kaucji, przewidującą zwrot posagu w razie rozejścia się stron.

Faktem jest również, że rozwody, zwłaszcza w sferach wyższych, stawały się coraz częstsze i łatwiejsze. Doszło wreszcie do tego, że nawet nie wskazywano żadnego powo­du. Tak było już w czasach schyłku republiki, a jeszcze bardziej za cesarstwa. Powstało nawet niby to żartobliwe powiedzenie: zawieramy małżeństwo tylko po to, by móc się rozwieść! Przytoczmy kilka przykładów: Owidiusz i Pliniusz Młodszy mieli po trzy żony, Cezar i Antoniusz po cztery, Sulla i Pompejusz po pięć. Później zaś znane były panie, które wychodziły za mąż po osiem i dziesięć razy. W niektórych obecnych krajach nie byłyby to liczby zbyt imponujące, zwłaszcza wśród milionerów i gwiazd filmowych. Ale i w starożytności ludzie ubodzy żyli przykładniej.

Tak więc Karwiliusz otworzył nową epokę w dziejach rzymskiej obyczajowości. Czy po rozwodzie wstąpił w nowe związki małżeńskie, czy poślubił kobietę, która dała mu dzieci? Bo przecież rzekomo tylko dlatego porzucił żonę miłowaną. Otóż jest rzeczą interesującą, że w następnych wiekach i pokoleniach Karwiliusze prawie się nie pojawiają, ród jakoby wymarł. Czyżby Karwiliusz nie miał potomstwa? A może to on był bezpłodny, a nie żona? Nie było wtedy sposobu, by tego dowieść, ofiarą więc zwykle padała kobieta.

Floronia i Opimia - ofiary bitwy pod Kannami

•'CCl/? óźną wiosną roku 216 p.n.e. legiony rzymskie pod

PI wodzą obu konsulów stoczyły wielką bitwę z armią Hannibala w Italii południowej. Nazwa miejscowo- 3- ści, w pobliżu której doszło do zmagań, przeszła do J historii na wieki jako symbol straszliwej klęski; a ponieśli ją Rzymianie. Tysiące ich, wraz z jednym z kon­sulów, legło na placu boju. Stali się ofiarami genialnej taktyki Hannibala. Zdołał on zręcznie manewrem oskrzydlającym otoczyć przeważające siły nieprzyjaciół, odebrać im moż­liwość manewru, skazać na walkę w tłoku i zamieszaniu bez szans ratunku. Tylko garstce udało się w porę wyrwać z okrążenia i znaleźć schronienie w murach pobliskiego miasteczka Kanusum; to późniejsza, tak. sławna w średnio­wieczu Kanosa. Tam szczególną opieką otoczyła ludzi przerażonych, wyczerpanych i zszokowanych dostojna pani imieniem Busa; Rzymianie nigdy jej tego nie zapomnieli.

Wieść o klęsce wywołała w Rzymie rozpacz tak powszech­ną, że senat musiał zastosować środki nadzwyczajne. Aby nie doprowadzić do wybuchu paniki, zakazano kobietom wy­

chodzić poza progi domów oraz wyrażać swój ból głośnym płaczem i krzykiem; każda rodzina miała w ciszy oczekiwać na wieści o swoich, a każdy przybysz miał być natychmiast odprowadzany do urzędników.

Właśnie w tych dniach wypadało święto Cerery, sprawo­wane przez matrony. Trzeba jednak było poniechać od­prawienia obrządków, nie znalazła się bowiem ani jedna kobieta, która by nie była w żałobie i kogoś nie opłakiwała: męża, ojca, brata. A nie godziło się — takie było powszechne przekonanie starożytnych—by do świątyni wkraczały osoby pogrążone w bólu i jakby spowite cieniem śmierci.

Zrodziły się nawet obawy, że wypadnie przerwać właśnie z tych powodów wszystkie nabożeństwa i obrzędy ku czci wszystkich bogów. Z tego to powodu senat uchwalił, że ogranicza się żałobę publiczną i prywatną do dni trzydziestu.

Jest regułą i niemal prawem socjologicznym, czy też raczej psychologicznym, że w wypadku wielkich klęsk szuka się winnych. Od czasów niepamiętnych aż po nasze i chyba w każdym społeczeństwie odzywają się też i mnożą w podob­nych sytuacjach — gdy przyjdzie zaraza lub nieurodzaj, gdy spadną na kraj kataklizmy lub wtargną wojska nieprzyjaciół — głosy, że wszystko to jest oznaką i dowodem gniewu siły wyższych. Zostały one czymś obrażone, okazują więc swoją niełaskę. Będą karać długo i bezlitośnie, póki nie usunie się prawdziwej przyczyny. Ułagodzić i przebłagać owe siły można tylko przez znalezienie i przykładne ukaranie osób, które przez swe występki lub zaniechania obowiązków ściągnęły na całą społeczność owe klęski i katastrofy.

Nie inaczej było wtedy w Rzymie. Wnet wyszło na jaw, że winne wszystkiemu są dwie westalki, Floronia i Opimia. Zostały oskarżone o dopuszczenie się czynów nierządnych z pisarzem kolegium kapłanów, Lucjuszem Kantiliuszem. Zgodnie z tradycją na mocy wyroku sądu obradującego pod

kierunkiem kapłana najwyższego obie zostały skazane na pogrzebanie żywcem. Opimia z lęku przed tą potworną śmiercią popełniła samobójstwo, Floronii jednak nie star­czyło odwagi. Ich rzekomy kochanek był sieczony rózgami tak długo, i to publicznie, póki nie wyzionął ducha.

Nie dość na tym. Święte księgi sybillińskie dały do zrozumienia — a raczej odczytujący je uznali, że tak należy rozumieć ich słowa — iż gniew bogów może ostatecznie załagodzić tylko ofiara złożona z ludzi. Stało się, że po­grzebano żywcem na Wolim Targu w podziemiu obmurowa­nym kamieniami dwie pary cudzoziemców, Galla i Galiijkę, Greka i Greczynkę. Późniejsi historycy mówią o tym z zażenowaniem: „bardzo to nierzymska ofiara".

I wreszcie wyprawiono do Delf, do wyroczni boga Apollona, spcjalnie poselstwo, by tam dowiedzieć się w miej­scu najświętszym, jakimi modłami i ofiarami można bogów przebłagać.

A jeśli chodzi o sprawy wojny, powrócono do jedynie rozsądnej i skutecznej taktyki: postanowiono unikać bitew z Hannibalem w otwartym polu. Miało to przynieść po latach dobre wyniki. A o nieszczęsnych żywcem pogrzebanych wspominały już tylko dawne kroniki.

Klaudia Kwinta czyli patrycj uszka i Wielka Matka Bogów

I inęło kilka lat od klęski pod Kannami i losy wojny

Ml zdawały się obracać na lepsze dla Rzymu. Wprawdzie I Hannibal wciąż jeszcze pustoszył Italię, zwłaszcza | południową, wprawdzie nadal lękano się stoczenia 1 z nim decydującej bitwy, odnoszono jednak również poważne sukcesy. Młody wódz Korneliusz Scypion pokonał braci Hannibala w Hiszpanii i cały ten ogromny, bogaty półwysep znalazł się w ręku Rzymian; co prawda musieli jeszcze ujarzmić ludy miejscowe, a to miało trwać niemal dwa wieki. Brat Hannibala, Hasdrubal, który przedarł się z Hisz­panii aż do Italii, zginął w bitwie nad rzeką Metaurus i jego wojska nie wzmocniły armii Hannibala, bardzo już osłabio­nej. Już zaczęto snuć plany przerzucenia legionów w niedale­kiej przyszłości do Afryki, by przenieść wojnę na ziemie wroga, pod mury samej Kartaginy. Tak więc losy zmagań zdawały się zdecydowanie przechylać na korzyść Rzymian. Zawdzięczali to przede wszystkim swej nieustępliwości i wytrwałości, a także temu, że dysponowali większymi zasobami ludzkimi i możliwością powoływania pod broń

coraz to nowych roczników, podczas gdy armia kartagińska składała się głównie z żołnierzy zaciężnych. Sami jednak Rzymianie widzieli główną przyczynę swych sukcesów w życzliwości bogów, których wreszcie udało się przebłagać.

Nie chcieli jednak popadać w zbytnią pewność siebie. Toteż trwożnie obserwowali wszystkie znaki na niebie i ziemi. Czy nie zapowiadają one nowych klęsk i niepowo­dzeń, które można by odwrócić odpowiednimi ofiarami? Lub też, czy nie przekazują wskazówek, w jaki sposób umocnić przychylność bogów?

Zdarzyło się, że właśnie w roku 205 kilkakrotnie spadł deszcz, który uznano za złowieszczy dziw natury, niósł bowiem kamienie. Co to było naprawdę, trudno dziś orzec. W każdym razie sprawę uznano za tak poważną, że zwrócono się o wyjaśnienie do wieszczych księg Sybilli, przechowywa­nych w świątyni Jowisza na Kapitolu. Komisja znalazła i opublikowała odpowiedź tej treści: jeśli wróg wtargnie do Italii, będzie go można pokonać i przepędzić, kiedy przywie­zie się z Pesynuntu Matkę Idajską.

Ida to owa góra w pobliżu Troi, na której pasł swe trzody Anchizes; tam uwiodła go Afrodyta, a z tego związku urodził się Eneasz, praojciec Rzymian. O tym wszystkim była już mowa. Boginię tej góry Grecy i Rzymianie utożsamiali z Afrodytą, ale ludność miejscowa oddawała jej cześć, jak i w innych miejscowościach Azji Mniejszej, jako Wielkiej Matce Bogów, zwanej też Kybele. W Pesynuncie, mieście w głębi Azji Mniejszej, miała swą świątynię, w której jej symbolem był niewielki, czarny kamień, zapewne meteoryt. I właśnie ten kamień chciano sprowadzić do Rzymu, by zjednać sobie łaskę Wielkiej Pani.

Tak brzmi wersja oficjalna: pobożność, pragnienie od­nowienia dawnych związków z praojczyzną i pramatką Rzymian. Jakie kryły się za tym polityczne związki i plany, co

chciano uzyskać propagandowo i psychologicznie, dociec trudno, zbyt skąpe są dane. Pewne jest natomiast, że król Pergamonu Attalus, któremu wówczas podlegał Pesynunt, należał do wypróbowanych przyjaciół i sojuszników Rzymu, nie groziło więc niebezpieczeństwo, że nie zechce przekazać świętego kamienia. Poselstwo wyprawiono do niego natych­miast, i to na pięciu dużych okrętach.

Po drodze posłowie wstąpili do Delf, gdzie wyrocznia kazała im być dobrej myśli, ale poleciła też, że gdy powrócą do ojczyzny z świętością, powinien ją przejąć mąż w Rzymie najgodniejszy.

Z początkiem kwietnia roku 204 okręty wiozące Wielką Matkę, a raczej jej symbol, były już w Ostii, u ujścia Tybru. Na wieść o tym pospieszył tam tłum pobożnych pań, matron i dziewczyn. Za męża najgodniejszego, czyli tego, który miał świętość wynieść z okrętu, senat uznał Korneliusza Scypiona Nazykę; chciano zapewne w ten sposób oddać hołd jego ojcu i stryjowi, którzy polegli przed laty w Hiszpanii, walcząc z braćmi Hannibala.

On więc pierwszy udał się na okręt i przeniósł stamtąd święty kamień na ląd. Potem przejęły go panie i podawały sobie z rąk do rąk, ustawione rzędem. Wśród nich, stwierdza krótko Liwiusz, wybija się tylko imię Klaudii Kwinty, dodając: „opinia o niej, jak podają, przedtem nieco wątpliwa, przez tak nabożną posługę uczyniła sławną u potomnych jej skromność". A w samym mieście witano Wielką Boginię zapalając u bramy każdego domu wonne kadzidła. Złożono kamień w świątyni bogini Wiktorii na Palatynie. Był to dzień 10 kwietnia. Potem urządzano nabożeństwa, składano dary, odbywały się igrzyska.

Taką relację, nie mającą w sobie nic nieprawdopodob- nego, przekazał Liwiusz, żyjący niemal w dwa wieki później. Oczywiście oparł się on na różnych zapiskach i opowieściach

wcześniejszych. Lecz oto właściwie współczesny mu, młod­szy bowiem zaledwie o kilkanaście lat poeta Owidiusz w swym wierszowanym kalendarzu rzymskim, Fasti, daje zupełnie odmienny obraz wydarzeń.

Twierdzi więc, że król Attalus wcale nie był tak skory do przekazania świętości. Ustąpił dopiero wtedy, gdy ziemia zadrżała, a głos w świątyni potwierdził, że taka jest wola bogini: Rzym godzien jest goszczenia wszystkich bogów. Dla przewiezienia Wielkiej Matki wybudowano specjalny okręt ze świętych jodeł. Kiedy przybił on do Ostii, wyruszyło całe miasto, wśród nich także matrony, dziewice, westalki.

Stała się jednak rzecz niespodziewana i źle wróżąca. Oto okręt utknął na mieliźnie i mimo wszelkich wysiłków nie można go było ruszyć z miejsca i poprowadzić nieco w górę rzeki. Wtedy to wystąpiła z tłumu pań Klaudia Kwinta.

Pochodziła ze świetnego rodu, była prawnuczką Appiusza Klaudiusza, który jako cenzor w roku 312 zbudował sławną via Appia, pierwszą wielką drogę rzymską o twardej nawierz­chni, wiodącą z miasta na południe. Klaudia była na swoje nieszczęście dziewczyną nie tylko z dostojnego rodu, ale i bardzo piękną, lubiącą się stroić wytwornie i czesać, a na domiar wszystkiego jeszcze bardzo dowcipną. To wystar­czyło, by złośliwe języki podawały w wątpliwość jej obyczaje.

Ona to więc uklękła nad brzegiem, trzykroć oblała głowę wodą zaczerpniętą dłońmi wprost z rzeki, trzykroć podniosła dłonie ku niebu, a potem zaczęła głośno się modlić:

Rodzicielko bogów, przyjmij me pokorne modły! Powia­dają, że nie jestem czysta. Jeśli mnie skażesz, przyznam, żem na to zasłużyła, śmierć będzie mi karą. Lecz jeśli nie ma winy, ty zaręczysz za me życie i będąc czystą pójdziesz za czystymi rękami!

Potem wstała i lekko pociągnęła powróz. Okręt natych­miast posłusznie ruszył.

Ta opowieść była odtąd często powtarzana, znano nawet jej przeróbki sceniczne i wyobrażenia w sztuce. Istniały różne wersje, także i ta, że Klaudia Kwinta była westalką. Dla nas zaś jest ona ważna, rzadko bowiem się zdarza, by można tak dokładnie uchwycić moment, w którym rodzi się legenda. Liwiusz jej jeszcze nie znał.

Emilia Tertia — żona zwycięzcy Hannibala

milia Trzecia. Była więc trzecią i zapewne najmłodszą

El córką Emiliusza. Którego? O tym za chwilę. Tu I jednak należy powiedzieć od razu, co czyni ją właśnie Ę postacią godną uwagi i zapamiętania.

-—1 Otóż jest ona pierwszą panią w dziejach Rzymu,

0 której rodzinie, losach, obyczajach można powiedzieć coś więcej i konkretniej. To pierwsza naprawdę historyczna

1 niemal w pełni uchwytna osobowość kobieca. Poznaliśmy już długi szereg niewiast, o których mówią tylko mity i legendy j|| owe wszystkie Sylwie, Larentie, Egerie, Horacje, Tullie, Klelie, Werginie. Zaczęły potem zarysowy­wać się i jakby występować z mroku sylwetki kobiet niewątpliwie kiedyś żyjących, kochających i cierpiących, ale pojawiają się one tylko na moment, tylko w pewnej dramatycznej sytuacji, jak owe nieszczęsne żywcem po­grzebane westalki, znane nam tylko z imienia i z racji swej tragedii. Dopiero Emilia Tertia otwiera galerię dziewczyn i matron rzeczywiście istniejących, a zarazem dających się w pewnej mierze scharakteryzować.

^Pochodziła ze znakomitej rodziny. Jej ojciec, dwukrotny konsul, Lucjusz Emiliusz Paullus, poległ w bitwie z Han­nibalem pod Kannami. Sprzeciwiał się stanowczo pomysłowi jej wydania w otwartym polu, kiedy jednak na skutek żądań jego kolegi w urzędzie, Terencjusza Warrona, ostatecznie do niej doszło, walczył bohatersko do końca. Nie opuścił swych żołnierzy, podczas gdy tamten, właściwy winowajca klęski, zdołał w porę się wycofaj

Spośród dzieci, które Emiliusz Paullus osierocił, wielką sławę miał zdobyć jego syn, również Lucjusz. To on, brat naszej Emilii Tertii, miał w przyszłości pokonać króla Macedonii Filipa i ogłosić wolność greckich państewek.

W bitwie pod Kannami uczestniczył również młody — miał niewiele ponad 20 lat — Publiusz Korneliusz Scypion. Uratował się i nie popadł w panikę, jak większość tych, którzy dotarli do Kanusjum. Zdołał nawet powstrzy­mać już szykujących się do ucieczki za morze. W pięć lat później objął naczelne dowództwo w Hiszpanii, gdy jego ojciec i stryj zginęli tam w walce z braćmi Hannibala. Pokonał Kartagińczyków i otworzył cały półwysep dla rzymskich wpływów. Potem stanął na czele wojsk, które przeprawiły się z Sycylii do Afryki. Tam w roku 202 w bitwie pod Zamą rozgromił Hannibala. Kartagina musiała prosić o pokój, który w rok później zakończył tak krwawą drugą wojnę punicką. J^ęypionowi w uznaniu zasług przyznano przydomek Afrykańskiego.

I on to właśnie poślubił Emilię. Kiedy to się stało? Być może po bitwie pod Kannami, a więc jeszcze przed wyjazdem do Hiszpanii, a może dopiero pod koniec wojny. Ale jest wielce prawdopodobne, że mimo okropności wojny i czasu zgoła nieweselnego. Scypion z prawdziwie rzymskim spoko­jem ducha pomyślał możliwie rychło o zawarciu małżeństwa dla zapewnienia trwałości rodu na wypadek, gdyby to jemu

wypadło zginąć w którejś z bitew. Miał dwóch synów i dwie córki.

_ Pewna opowieść dobrze charakteryzuje Emilię jako żonę. (Gdy zauważyła, że mąż upodobał sobie jedną z jej dziewczyn służebnych, udawała, że w ogóle tego nie widzi i o niczym nie wie. Nie chciała bowiem — tak to komentują starożytni — by jej małżonek, wódz tak sławny, zdobywca niemal połowy ówczesnego świata, najwybitniejszy w Rzymie ów­czesnym mąż stanu, dostał się na języki jako bohater małych, śmiesznych awantur domowych, jako ktoś, kto nie potrafi zapanować nad swymi najzwyklejszymi namiętnościami, a pragnie przewodzić innym.

Może przyczyny pobłażliwości Emilii były istotnie tak wzniosłe i przemyślane, a może powodowały nią inne względy, faktem wszakże było, że wykazała rozum i takt rzeczywiście godne wielkiej pani. A po śmierci męża—zmarł on w roku 183, stosunkowo młodo, mając niewiele ponad 50 lat — okazała się też wyrozumiałą i łaskawą dla dziewczyny, jego ulubienicy; wyzwoliła ją i wydała za mąż za jednego ze swych wyzwoleńców. Historycy zauważyli i przekazali, że podczas publicznych uroczystości religijnych Emilia poja­wiała się zawsze roztaczając wokół siebie blask i przepych niezwykły. Wyjeżdżała powozem, otoczona liczną służbą, niosącą ozdobne, złote i srebrne naczynia ofiarne. Jej synowie, chorowici i nie mający ani energii, ani talentów, ani też szczęścia ojca, niczym się nie wsławili. Jeden z nich, bezpotomny, adoptował bratanka swej matki. Był on synem wspomnianego już Emiliusza Paullusa, zwycięzcy Filipa, króla Macedonii. Adoptowany przyjął nazwisko Scypionów, a w historii znany jest jako Scypion Afrykański Młodszy; ten, który w roku 146 zdobył i zburzył Kartaginę.

Córki Emilii nosiły jako imię nazwisko rodowe ojca. Były to więc Kornelie. Starsza wyszła za mąż za Scypiona

z przydomkiem Nazyka, młodsza natomiast za Semrponiusza Grakchusa. To ona miała zostać matką sławnych braci Grakchów, trybunów ludu; obaj zginęli nieszczęśnie, zamor­dowani podczas rozruchów i walk ulicznych w Rzymie, wywołanych przez wrogi im senat.

Emilia zmarła po roku 162, przeżyła więc męża o lat ponad dwadzieścia. Jeszcze za życia wypłaciła w połowie ogromny posag, przyrzeczony córkom przez Scypiona, z reszty zaś wywiązał się Scypion Młodszy, ów adoptowany. On również po śmierci Emilii przekazał wszystkie jej bogactwa swej rodzonej matce, Papirii, co panie rzymskie uznały za gest piękny i szlachetny.

Kornelia - matka Grakchów

gjjZ^ wyczaj to dJa nas dziwny, wręcz niemiły, ale rzeczy

Z wiście tak było: w wielu domach rzymskich trzy­mano węże, oczywiście nie te jadowite, i troskliwie ggg się nimi opiekowano. Jeden z pisarzy, Pliniusz -J Starszy, zauważy! złośliwie, źe gdyby nie pożary, byłoby ich w mieszkaniach więcej niż ludzi. Jednakże ów obyczaj miał swą pradawną tradycję i religijne uzasadnienie. Wąż, bytujący w głębi niedostępnych zakamarków i pod­ziemi, uchodził za symbol i ucieleśnienie ducha budynku i opiekuna zamieszkującej go rodziny. Taki duch zwał się po łacinie gettius, a posiada go, wierzyli Rzymianie, każda budowla i miejscowość, a także społeczność we wszystkich swych formach i częściach, oczywiście także pojedynczy człowiek. Wyraz żyje do dziś, choć w nieco odmiennym znaczeniu, dającym się jednak wywieźć z jego treści pier­wotne].

Nie było więc w domach rzymskich czymś nadzwyczaj­nym, że wąż pojawiał się w różnych miejscach i momentach. Przeważnie nie zwracano na to szczególnej uwagi, chyba że

134

zdarzały się sytuacje rzeczywiście niezwykłe, a pan domu był człowiekiem przesądnym. Jak bowiem należało zareagować i jak wytłumaczyć znalezienie pary węży splecionych ze sobą, i to w łożu małżeńskim? Pan domu rozkazał węże schwytać i umieścić w jakimś naczyniu, sam zaś natychmiast zwrócił się do kapłanów wróżbitów z prośbą o wyjaśnienie i radę: co fakt ten oznacza, jak ma postąpić, by ustrzec dom i rodzinę przed jakimś nieszczęściem?

Wróżbici orzekli: samiec oznacza męża, samiczka żonę, jedno z nich należy zabić, a drugie puścić wolno; umrze ten lub ta spośród małżonków, które wąż symbolizuje, drugie natomiast, to uwolnione, będzie żyć długo; decyzja należy do ojca rodziny.

Ten zaś nie zastanawiał się długo. Powodowany miłością do żony, a myśląc też o tym, że był od niej znacznie starszy,

0 lat około trzydzieści, i zbliżał się już do siedemdziesiątki, uznał, że to on powinien odejść, by dzieci mogły cieszyć się długo matczyną opieką. Rozkazał więc zabić węża samca, a w kilka dni później sam zmarł.

Można by całą tę opowieść zbyć stwierdzeniem, że oto jeszcze jedna zmyślona anegdota o znakach wieszczych

1 umiejętności ich właściwego odgadywania. Takich podań, mniej lub więcej dziwacznych i fantastycznych, krążyło mnóstwo w świecie starożytnym. Rodzą się zresztą bez liku w każdej epoce i w każdym kraju, nawet w czasach pozornie bardzo oświeconych. W tym jednak wypadku fakt jest dobrze poświadczony i chyba w pełni wiarygodny, pisał bowiem o nim syn człowieka, który musiał dokonać wyboru tak niezwykłego i dobrowolnie zgodził się umrzeć, by żona mogła pozostać przy życiu.

Owym człowiekiem był Tyberiusz Semproniusz Grak- chus, polityk, wódz, mąż stanu; żył od roku około 220 do około 1 jo p.n.e. Mając już ponad 50 lat poślubił młodszą od

T

|

siebie o mniej więcej 30 lat Kornelię, córkę Scypiona Afrykańskiego i Emilii Tertii. Stało się to po śmierci Scypiona. Przyobiecany przez niego duży posag wypłaciła córce wdowa po nim, Emilia, połowę w gotówce, połowę zaś w formie zobowiązań u dłużników. Rzymianie byli w spra­wach majątkowych niezwykle skrupułami i drobiazgowi, nawet w tej tak odległej epoce.

Różnica wieku pomiędzy małżonkami była znaczna, ale wcale nie tak wyjątkowa. Za regułę bowiem uchodziło w starożytności, że dziewczyny stawały się żonami bardzo młodo, często mając zaledwie około piętnastu lat lub nawet mniej, mężowie zaś bywali już dojrzali, co najmniej w sile wieku. Oczywiście nie było żadnej reguły, chodzi tylko

0 pewne zjawiska dające się uchwycić statystycznie. Grak- chus niewątpliwie przekroczył zwyczajową granicę, zostało to dostrzeżone i odnotowane.

Małżeństwo to, podobnie jak niemal wszystkie wówczas, miało na względzie przede wszystkim interesy majątkowe

1 polityczne. Kojarzyły się z sobą dwa wielkie, wpływowe i bogate rody: Korneliuszów Scypionów i Semproniuszów Grakchów. Co zresztą wcale nie oznaczało, że ich przed­stawiciele będą działać zgodnie w każdej sprawie.

Jak układało się pożycie pary tak różnej wiekiem i połączo­nej z przyczyn wcale nieromantycznych? Jeśli za kryterium uznać liczbę potomstwa, trzeba by stwierdzić, że było ono wyjątkowo udane i owocne. Urodziło się mianowicie dwana­ścioro dzieci, a współcześni zdumiewali się, że dziewczynki i chłopcy przychodzili na świat regularnie na przemian. Jednakże z tej tak licznej gromadki uchowało śię tylko troje: dziewczynka, oczywiście Sempronia, i dwaj synowie. Starszy nosił imię ojca, Tyberiusz, młodszy zaś Gajusz. Obaj mieli zasłynąć jako wielcy politycy, rewolucyjni trybunowie ludu, i obaj też za śmiałość swych idei zapłacili gwałtowną śmiercią

z rąk swych przeciwników politycznych, senatorów i ich pachołków. Matka przeżyła ich obu. Rzymska Niobe.

Wkrótce po śmierci męża uśmiechnął się do Kornelii los prawdziwie i dosłownie królewski. Bawiący w Rzymie z wizytą król Egiptu Ptolemeusz VIII poprosił o jej rękę. Uczynił to zapewne dlatego, by zyskać w Rzymie opinię wiarygodnego przyjaciela i sojusznika oraz wpływy wśród możnowładztwa przez skoligacenie się z córką po sławnym wodzu. Ale może jakąś rolę odegrały też zewsząd rozlegające się pochwały szlachetności Kornelii, jej inteligencji i wy­kształcenia.

Było ono wśród ówczesnych pań rzymskich czymś raczej rzadko spotykanym, ale Scypionowie słynęli ze swych sympatii dla greckiej kultury, podobnie jak i Emiliusze. Atmosfera domu, a zwłaszcza rozmowy z odwiedzającymi go ludźmi, musiała wpłynąć na zainteresowania Kornelii, orien­tację w wielu sprawach, a także sposób i poziom wysławiania się; później powszechnie uznawano ją za najbardziej utalen­towaną damę rzymską.

Jednakże Kornelia bez wahania odrzuciła królewską propozycję. Pragnęła poświęcić się tylko i wyłącznie wy­chowaniu dzieci. Sprowadziła dla nich greckich nauczycieli. Gdy jedna z jej znajomych, bogata pani z Kampanii, szczyciła się w jakimś towarzystwie swymi klejnotami, oświadczyła, że ma znacznie wspanialsze: synów i córkę. Zgodnie twier­dzono, że przekazała im zarówno swój dar wymowy, bystrość, inteligencję, jak też dumę i ambicję. Skarżyła się, że wszyscy mówią o niej tylko jako o Kornelii, córce Scypio- nów, który pokonał Hannibala, ona jednak wolałaby, by zwano ją Kornelią, matką Grakchów. Co też sobie wy- prorokowała!

W chwili śmierci ojca starszy z synów, Tyberiusz, mógł mieć około dziesięciu lat, młodszy najwyżej trzy. Stopniowo

przebywali normalne stopnie kariery wojskowej i politycz- nej, jak wszyscy wówczas młodzi ludzie z zamożnych domów. Służyli w armii i walczyli podczas kolejnych wypraw w różnych krajach, a potem piastowali wyższe urzędy.

Pierwszy cios spadł na Kornelię w roku 133. Tyberiusz jako trybun ludu wystąpił z projektem ustawy agrarnej; przewidywała ona, że ziemia państwowa, dotychczas dzier­żawiona przez wielkich posiadaczy, głównie z rodów senator­skich, będzie rozparcelowana pomiędzy bezrolnych. Ustawa została przeprowadzona mimo zaciekłego oporu senatorów, ale podczas wyborów na rok następny doszło do walk ulicznych. Bojówkarze, którym osobiście przewodzili sena­torowie, zatłukli na śmierć Tyberiusza i kilkuset jego zwolenników, a ich ciała wrzucili do rzeki. Tym, który zadał Tyberiuszowi jeden z ciosów, był Scypion Nazyka, jego brat cioteczny. Po śmierci Tyberiusza Kornelia przeniosła się z Rzymu nad Zatokę Neapolitańską, do Misenum. Zapewne nie mogła znieść widoku miejsc splamionych krwią syna. Stamtąd śledziła z przerażeniem poczynania syna młodszego, Gajusza, który szedł wiernie w ślady brata, nie krył, że pragnie przywrócić jego ustawę i stać się mścicielem śmierci. Ostrzegała i zaklinała, by tego zaniechał, śląc do Rzymu listy, których fragmenty, cytowane przez jednego z historyków, zachowały się do dziś. Są świadectwem bólu i niepokoju matki, a zarazem najstarszą pisemną wypowiedzią rzymskiej kobiety, jaka do naszych czasów dotrwała. Nie każda pani w naszym kraju pod koniec wieku XX potrafiłaby tak wyraziście i ładnie ująć swe myśli, jak owa Rzymianka sprzed dwudziestu dwóch stuleci. Fragment listu pierwszego brzmi: „Powiesz, że piękna to rzecz wziąć pomstę na wrogach. Nic nie może być większego i piękniejszego; tak wydaje się każdemu, mnie także, ale tylko wtedy, jeśliby można to dokonać bez szkody dla Rzeczypospolitej. Lecz skoro w zna­

cznej mierze tak stać się nie może, przez długi czas i w wielu miejscach nasi wrogowie nie przepadną. I tak jak są obecnie, niech będą raczej, niż żeby Rzeczpospolita miała cierpieć i ginąć".

A w innym liście zaklina:

„Ośmieliłabym się złożyć uroczystą przysięgę, że żaden nieprzyjaciel, prócz tych, którzy zabili Tyberiusza, nie przysporzy mi tyle troski i cierpień, ile ty z wymienionych przyczyn. A przecież wypadałoby, byś wziął na siebie część odpowiedzialności tych wszystkich dzieci, które miałam, troszcząc się o to, bym miała jak najmniej niepokojów w starości; starając się jak najbardziej działać po mojej myśli we wszystkim, co zamierzasz czynić; mając za rzecz zdrożną działać w sprawach wielkich przeciw memu zdaniu. Zwłasz­cza że tak niewiele już pozostało mi życia. Lecz nawet ten tak krótki okres nie może przynajmniej w tym pomóc, byś i mnie się nie sprzeciwiał, i Rzeczypospolitej nie szkodził? Kiedy wreszcie to się skończy? Kiedy przestanie szaleć nasza rodzina? Czy nastanie kiedyś jakaś w tym miara? Kiedy położymy kres utrapieniom, które i mamy, i powodujemy? Kiedy wstyd nas ogarnie za to, że tyle wstrząsów, tyle zamieszania powodujemy w Rzeczypospolitej? Jeśli jednak tak się stać nie może, staraj się o konsulat, kiedy ja już umrę. Jeśli bowiem chodzi o mnie, rób, co chcesz, bylebym ja tego nie odczuwała. Gdy umrę, złożysz mi ofiary i przywołasz jako boską rodzicielkę. Czy wtedy nie będzie cię wstyd, że domagasz się pomocy tych bogów, których porzuciłeś i pozostawiłeś, kiedy byli żywi? Oby Jowisz nie pozwolił ci wytrwać w zamiarach i tak szaleć. Jeśli jednak pozostaniesz przy swoim, boję się, że na całe życie ściągniesz na siebie tyle cierpienia, że nigdy sam sobie nie będziesz mógł się podobać".

Syn jednak, jak wiadomo, nie posłuchał matki. Fragment zachowanego listu pisany był z pewnością w roku 124, kiedy

Gajusz przystąpił do ubiegania się o urząd trybuna ludowego na rok następny. Piastował go przez dwa lata, 123 i 122. Przeprowadził szereg ustaw w duchu demokratycznym, w tym także ustawę agrarną, wywołując nową falę wściekło­ści senatorów. Skutkiem ich intryg nie został wybrany po raz trzeci. W roku 121 podczas rozruchów w mieście, wywoła­nych przez senatorów i ich ludzi, zginął wraz z tysiącami swych zwolenników; ciała ich wszystkich rzucono do Tybru.

Plutarch w Żywocie Tyberiusza i Gajustęa Grakchów pisze:

„Kornelia zniosła szlachetnie i wielkodusznie te tragedie. Zwykła była mawiać, że święte miejsca, w których zginęli jej synowie, są godnymi ich grobowcami. Mieszkała w Mise- num, w niczym nie zmieniając zwykłego trybu życia. Lubiła towarzystwo, przyjmowała licznych gości, zawsze przebywa­li wokół niej Grecy i intelektualiści, wciąż też królowie i przyjmowali od niej dary, i jej przesyłali. Najmilsza dla odwiedzających i bliskich rozmowa z nią dotyczyła wspo­mnień o życiu i zwyczajach jej ojca, Scypiona Afrykańskiego. Największy zaś podziw budziła Kornelia, gdy mówiła

0 swych dzieciach bez bólu i bez łez, powiadając o ich losach

1 czynach tym, którzy o to pytali, jakby chodziło o czasy starożytne. Toteż niektórzy sądzili, że postradała zmysły ze starości i wręcz nie pojmuje ogromu swego nieszczęścia. Ale to oni sami nie rozumieją, jak bardzo pomaga ludziom zarówno ich charakter, jak też wychowanie hartujące na cierpienie. Cnota nie zawsze może nas osłonić przed ciosami losu, pomaga jednak w dzielnym znoszeniu nieszczęść".

Dla współczesnych i potomnych Kornelia stała się wzorem prawdziwej Rzymianki. Uczczono jej pamięć posągiem z brązu. Zachowała się odkryta w Rzymie w roku 1878 jego marmurowa baza z napisem głoszącym: Córka Scypiona Afrykańskiego, matka Grakchów.

Dwie Klaudie

onsul roku 143 p.n.e., Appiusz Klaudiusz, był człowiekiem bardzo ambitnym. Nade wszystko pra­

gnął sławy wojennej oraz prawa odbycia triumfu.

| Minął już czas wielkich wypraw i kampanii, Kar- —1 tagina została pokonana i zburzona przed trzema laty, nie prowadzono działań na większą skalę przeciw żadnym wrogom. Jednakże Appiusz Klaudiusz znalazł oka­zję i nieprzyjaciela: wszczął walki z alpejskim plemieniem Salassów, zamieszkującym góry w okolicach obecnej Aosty. Nie miał jednak szczęścia. Bitne plemię odparło jego pierw­szą wyprawę w tym trudnym terenie. Na polecenie senatu zwrócono się o radę do wieszczych ksiąg sybillińskich, przechowywanych w świątyni Jowisza. Choć bowiem nikt w Rzymie nie pragnął tej pogranicznej wojny i raczej miano za złe Appiuszowi, że bez konieczności wplątał się w tę sprawę, nie można było dopuścić do takiej sytuacji, by największa potęga militarna nad Morzem Śródziemnym ponosiła porażki w starciu z małym szczepem góralskim. Księgi doradziły—a przynajmniej tak odczytała i zrozumiała

ich wskazówki specjalna komisja — że wszystko obróci się na dobre, jeśli bogowie otrzymają należne im ofiary, ale złożone na ziemi wrogów. Tak też uczyniono. Po dokonaniu owych ofiar, zapewne cichcem i podstępem, na terytorium Salassów, Appiusz Klaudiusz wyprawił się tam powtórnie. Tym razem mógł się pochlubić dużymi, choć nie decydujący­mi, sukcesami militarnymi.

Jednakże senat odmówił mu prawa odbycia wjazdu triumfalnego do Rzymu, co przecież było głównym i praw­dziwym celem jego wysiłków. Odmowę motywowano zape­wne tym, że pierwsza wyprawa przyniosła niepowodzenie, druga zwycięstwo wprawdzie, ale nie olśniewające, nie­przyjaciel zaś nie należał do najgodniejszych.

Appiusz Klaudiusz nie dał za wygraną. Postanowił zor­ganizować i odbyć triumf na mocy przysługujących mu uprawnień konsula i na koszt własny. Sprzeciwili się temu

— trudno dziś dociec, z jakich względów — niektórzy trybunowie ludu. Kiedy pochód już ruszył i przez Forum zmierzał Drogą Świętą na Kapitol, doszło do sceny niebywa­łej, jakiej dotychczas Rzym nigdy w ciągu wieków nie oglądał. Oto jeden z trybunów ludu skoczył na rydwan triumfatora i usiłował ściągnąć Appiusza Klaudiusza siłą. Wywiązała się szamotanina, tym bardziej gorsząca, że obaj, trybun ludu i konsul w szacie triumfatora, uosabiali majestat Rzeczypospolitej i byli osobami otoczonymi nimbem sakral­nym. Łatwo sobie wyobrazić, z jakim zdumieniem i oburze­niem — choć w niektórych wypadkach może i z radością

— patrzyły na to tłumy poważnych obywateli i zwykłej gawiedzi.

Lecz w pewnym momencie doszedł nowy element, zdarzy­ło się coś prawdziwie wstrząsającego. Nagle przez ciżbę przy rydwanie, na którym zmagali się dwaj mężczyźni, przedarła się kobieta w szacie westalki. Nie zważając na swe dostojeń­

stwo i krępującą jej ruchy suknię, zdołała wejść na rydwan i śmiało rozdzieliła walczących. Trybun musiał ustąpić

— nawet on nie miał odwagi podnieść ręki na westalkę

— i rydwan ze zwycięskim wodzem oraz stojącą wiernie przy nim kapłanką Westy ruszył dalej ku świątyni Jowisza na Kapitolu.

Ową dzielną westalką była Klaudia, córka triumfatora. Przeszła do historii dzięki tej jednej scenie, temu wydarze­niu. Pisarze rzymscy wielokrotnie wspominają o jej czynie jako przykładzie miłości należnej ojcu; ale także widzą w tym dowód, jak wielkim szacunkiem cieszyły się niegdyś westalki.

Tak wsławiła się jedna córka Appiusza Klaudiusza. Miał on również drugą, oczywiście także imieniem Klaudia. Tę wydał za mąż, i to zapewne w tymże roku 143, za młodego człowieka ze znakomitego rodu; był nim Tyberiusz Grak- chus, wnuk przez matkę Kornelię Scypiona Afrykańskiego. Miał on wówczas zaledwie 20 lat, może nawet o rok mniej. Appiusz sam zaproponował mu małżeństwo z córką. Stało się to podczas uczty, zwyczajowo wydawanej na cześć nowego członka kapłańskiego kolegium augurów, czyli wróżów. Tyberiusz właśnie dostąpił tego zaszczytu, oczywiście z racji swego rodu i dostojnych protektorów. Natychmiast przyjął, jeśli tak to wolno określić, oświadczyny ze strony znakomite­go polityka. Appiusz zaś, zaledwie wrócił do domu, obwieś­cił to swej żonie stojąc jeszcze w drzwiach i wołając wielkim głosem:

— Antistio, zaręczyłem naszą Klaudię!

Żona zapytała ze zdziwieniem:

— Po co ten pośpiech, czemu tak szybko? Chyba że narzeczonym jest Tyberiusz Grakchus!

Ta mała scena, zapamiętana i zachowana w tradycji rodzinnej, unaocznia i ilustruje raz jeszcze fakt, o którym była

już mowa: w dawnym Rzymie zawieranie małżeństw było wyłącznie umową rodzinno-polityczno-majątkową; o wszys­tkim decydowali rodzice, synowie i córki musieli posłusznie wypełniać ich wolę; młodzi nie mieli nic do powiedzenia, nie było w praktyce żadnego miejsca dla sentymentów, uczuć, romansów.

W tym przypadku Appiusz Klaudiusz zwrócił się wprost do młodego człowieka oferując mu rękę córki z tej przy­czyny, że ojciec Tyberiusza już nie żył od kilku lat, on więc był głową rodziny i mógł sam decydować o wyborze żony.

Dlaczego jednak Appiusz Klaudiusz upatrzył sobie właś­nie jego, dlaczego tak się tym chwalił, dlaczego żona od razu odgadła, o kogo chodzi? Przecież Tyberiusz dopiero wcho­dził w życie polityczne, jeszcze nie dał się poznać, stał u progu kariery. Dalszy bieg wielkich wydarzeń historycznych od­słania przed nami przynajmniej częściowo motywy, którymi kierował się Appiusz. Otóż obaj oni, teść i zięć, zgodnie działali w latach późniejszych i do samego końca w tym samym duchu, dla tego samego programu: rozparcelowania ziemi państwowej, dzierżawionej przez wielkich obszar­ników, pomiędzy obywateli bezrolnych. Nasuwa się nawet przypuszczenie, że to właśnie Appiusz Klaudiusz był praw­dziwym twórcą tego pomysłu, a wybrał sobie Tyberiusza Grakcha dla jego realizacji jako młodego wiekiem, a byst­rego, utalentowanego, z otwartą głową, mającego też wielki mir wśród ludu: był przecież synem sławnego ojca, a przez matkę wnukiem legendarnego Scypiona Afrykańskiego.

Ktoś jednak powie, że takie wyjaśnianie sprawy zbyt wielką wagę przywiązuje do politycznej dalekowzroczności Appiusza. Może tak naprawdę zadecydował o wyborze zięcia dla Klaudii nie on, lecz żona, Antistia, tak umiejętnie udająca zdziwienie, gdy mąż obwieścił jej jako wielką nowinę to, co ona sama zręcznie mu podsunęła już wcześniej — i to jako

jego własny pomysł! Ileż to podobnych wypadków zna historia! Ileż to razy męska duma i rzekomo historyczne decyzje były tylko igraszką kobiecej manipulacji!

W każdym razie jest faktem, że Appiusz Klaudiusz okazał się nie tylko poplecznikiem politycznej działalności zięcia, ale nawet, gdy ustawa rolna została już przeprowadzona w roku 133, wszedł w skład komisji mającej czuwać nad parcelacją ziemi państwowej. Mimo to oszczędzono go w pogromie, jaki senat zgotował Tyberiuszowi i jego zwolennikom. Uszedł z życiem, zapewne z racji wieku i powagi, jaką cieszył się mimo wszystko; trudno było podnosić rękę na byłego konsula, cenzora, triumfatora. Westalka Klaudia nie musiała już osłaniać ojca przed napaścią.

Z małżeństwa Tyberiusza i Klaudii przyszło na świat trzech synów. W roku 133 najstarszy mógł mieć co najwyżej lat 9 lub 8. W dniu, w którym miało dojść do ostatecznej rozprawy pomiędzy wzburzonym ludem a senatem i jego zbirami, ojciec postawił chłopca przed tłumem na Forum błagając prawie ze łzami, by w razie najgorszego obrotu spraw nie zapomniano o dzieciach i ich matce. Ten chłopiec noszący jako pierworodny imię ojca, a więc Tyberiusz, żył jeszcze lat kilkanaście, wiadomo bowiem, że zmarł służąc w wojsku na Sardynii, prawdopodobnie w roku 126. Natomiast drugi syn przeżył zaledwie kilka lat; śmierć dosięgła go w mieście Praeneste — to dziejsza Palestrina — gdzie zapewne wywieziono go dla poratowania zdrowia lub dla szukania ratunku w tamtejszej świątyni. Wreszcie trzeci syn urodził się w kilka miesięcy po śmierci ojca, a więc jako pogrobowiec; zmarł jako dziecko.

Klaudia, druga po Kornelii kobieta, która związała się z rodem Grakchów, miała życie równie nieszczęsne jak tamta.

Licynia — żona Gajusza Grakchusa

ggiljjjg jej ojcu, Publiuszu Licyniuszu Mucjanie, powiadano

Ol że był pięciokrotnie „naj" jako najbogatszy, najlepiej I urodzony, najlepiej znający się na prawie, najwymo-

| g^ wniejszy — i wreszcie jako kapłan najwyższy. Co

— wszystko nie uchroniło go od naj okrutniej szej śmier­ci: zginął w roku 130 p.n.e. w Azji Mniejszej, dopadnięty przez powstańców, z którymi tam walczył; odcięto mu głowę, a ciałem poniewierano.

Tak zapłacił za swe wodzowskie ambicje. W Rzymie jednak odgrywał przez wiele lat dużą rolę, piastując wysokie urzędy i wiążąc się z ruchem reform, któremu przewodził Tyberiusz Grakchus i jego teść Appiusz Klaudiusz. Po śmierci Tyberiusza to właśnie Licyniusz Mucjan został w jego miejsce powołany do komisji nadzorującej parcelację ziemi państwowej.

A związał się z Grakchami, podobnie jak Appiusz Klau­diusz, nie tylko politycznie, ale również rodzinnie. Będąc żonaty z siostrą Appiusza Klaudiusza, Klaudią, jedną ze swych córek, Licynię, bardzo wcześnie wydał za Gajusza

Grakcha. Zaręczyny odbyły się, kiedy oboje byli jeszcze dziećmi, ślub też stosunkowo rychło, w każdym razie na pewno długo przed rokiem 130.

Licynia wniosła swemu mężowi ogromny posag, który umożliwił mu spełnianie zachcianek kolekcjonerskich .— a był miłośnikiem dzieł sztuki — i niewątpliwie pomógł w rozwijaniu działalności politycznej. Gajusz podjął ją wbrew błaganiom matki, zdecydowany pomścić śmierć brata i wcielić w życie jego idee. Szedł jednak prosto ku własnej, tragicznej śmierci.

Z tego małżeństwa przyszło na świat dwoje dzieci. Syn Gajusz zmarł już po śmierci ojca, a więc po roku 121, ale jeszcze jako chłopiec. Natomiast córka Sempronia miała żyć długo i odegrała pewną rolę w dziejach ówczesnego Rzymu, jako pośrednio wmieszana w spisek Katyliny w roku 63 i jako matka jednego z zabójców Cezara, Decymusa Juniusza Brutusa.

Małżeństwo Gajusza i Licynii było kochające się, szczęsne, udane, choć zawarte zostało, jak wszystkie wówczas, tylko z woli rodziców. W każdym razie takim pozostało w rzym­skiej tradycji. Najbardziej zaś w utrwaleniu jego dobrego obrazu pomogła scena pożegnania obojga odmalowana przez Plutarcha w jego "Żywocie Grakcbów. W swej formie literackiej jest ona oczywiście dziełem literackiej wyobraźni i typowo antycznej retoryki, na pewno jednak oparta została na przekazach rodzinnych i współczesnych wydarzeniom relac­jach.

Gdy w dniu ostatecznej rozprawy Gajusz wychodził z domu, by nigdy już do niego nie powrócić, Licynia przypadła doń wraz z synkiem u samych drzwi. Płacząc mówiła:

— Tym razem nie żegnam cię jak przedtem, jako trybuna idącego na mównicę. I nie wyruszasz na sławną wojnę.

r

Gdyby nawet coś ci się stało na takiej wojnie, cierpiałabym ból szlachetny. Ale ty sam wystawiasz się na ciosy zabójców Tyberiusza. Wychodzisz bezbronny, wolisz raczej doznać krzywdy w sposób honorowy, niż cokolwiek uczynić. Wolisz zginąć bez żadnego pożytku dla państwa. Zło już zwyciężyło, siłą i żelazem rozstrzyga się sprawy. Gdyby twój brat padł w walkach pod hiszpańską Numancją, jego zwłoki zostałyby nam wydane dzięki układom. A teraz pewnie ja z kolei będę błagalnicą u brzegów morza lub rzeki, wypat­rując, czy gdzieś nie zostanie wyrzucone twoje ciało. Jak można wierzyć prawom lub bogom po śmierci Tyberiusza

Gajusz wyzwolił się z jej objęć i wyszedł milcząc wraz z przyjaciółmi. Żona jeszcze czepiała się rozpaczliwie i kur­czowo jego płaszcza. Potem upadła zemdlona i leżała na posadzce, póki służba nie przeniosła jej do domu brata.

Przewidywania Licynii w pełni się sprawdziły. Gdy siepacze senatorscy odnaleźli jego ciało w świętym gaju po prawym brzegu Tybru, odcięli głowę i za złoto oddali konsulowi Opimiuszowi (aby ważyła więcej, wlali do niej ołowiu, ciało zaś wrzucono do rzeki.

Nie dość na tym. Zburzono dom Gajusza i cały jego majątek skonfiskowano. Chciano również skonfiskować posag, jaki wniosła Licynia, ale uratowała ją opinia najwybit­niejszego wówczas znawcy prawa, Mucjusza Scewoli. Wydał on orzeczenie na jej korzyść, a sprawa ta jako precedensowa została uwieczniona w sławnych Digestach cesarza Justyniana, wielkim zbiorze prawniczej mądrości Rzymian, fundamencie prawa europejskiego.

Sempronia - zona burzyciela Kartaginy

pośród dwanaściorga dzieci Tyberiusza Grakcha

i Kornelii dochowało się tylko, jak była już mowa,

troje: chłopcy Tyberiusz i Gajusz, przyszli trybuno-

g§§ wie ludu, oraz ich siostra Sempronia. Ta została wydana za Scypiona Afrykańskiego Młodszego, tego, który w roku 146 zdobył Kartaginę. Wbrew identycz­ności nazwiska nie był on potomkiem Scypiona Afrykańs­kiego Starszego, pogromcy Hannibala, lecz rodzonym sy­nem Emiliusza Paullusa, zwycięzcy króla Macedonii Filipa. Został adoptowany do rodu Korneliuszów Scypionów przez syna Scypiona Afrykańskiego Starszego, dla odróżnienia zaś od tamtego i zarazem upamiętnienia, z jakiej rodziny rzeczy­wiście się wywodzi, dawano mu przydomek Emiliana.

Sempronia, może najstarsza z dwanaściorga tamtych dzieci, była młodsza od swego męża o co najmniej 20 lat, a małżeństwo zawarto zapewne przed rokiem 146. Dzięki niemu dwa wielkie rody, Korneliuszów Scypionów i Sem- proniuszów Grakchów, skoligaciły się jeszcze ściślej, co jednak nie dało żadnych rezultatów politycznych. Scypion

Emilian był niezłomnie przeciwny działalności i programom swych szwagrów, trybunów ludu.

Gdy w roku 133 doszło w Rzymie do rozruchów i zamor­dowania Tyberiusza Grakcha, Scypion przebywał w Hisz­panii, gdzie oblegał miasto Numancję. Gdy doniesiono mu o jego losie, zareagował słowami: Tak niech ginie każdy, kto wystąpi przeciw Rzeczypospolitej! Po powrocie z Hiszpanii stanął przed zgromadzeniem ludu, gdzie zapytano go wprost, co sądzi o zabiciu Tyberiusza. Odpowiedział: Jeśli zamierzał dokonać zamachu przeciw państwu, słusznie został zabity! Wypowiedź ta, mimo ogromnego szacunku i sławy, jakimi cieszył się zdobywca Kartaginy, wywołała ogromne wzbu­rzenie tłumu, okrzyki wrogie mu i gwizdy.

Scypion jednak nie zmienił swego stanowiska. Przebywa­jąc w Rzymie nadal występował przeciw ustawom Tyberiu­sza i usiłował powstrzymywać Gajusza, by nie szedł w jego ślady. Toteż jego wrogowie wołali głośno, że zamierza całkowicie znieść ustawę rolną, i to przy pomocy zbrojnego, krwawego zamachu stanu.

Jeden z historyków starożytnych, Appian z Aleksandrii, przekazał taką relację:

„Wieczorem Scypion położył obok swego łoża tabliczkę. Zamierzał spisać na niej mowę, by wygłosić ją przed zgromadzeniem ludu. Rankiem został znaleziony martwy; nie było żadnej rany. Czy zabójstwa tego dokonała Kornelia, matka Grakcha, nie chcąc dopuścić do zniesienia jego ustawy? Mogło to się stać przy współudziale Sempronii, żony Scypiona; nieurodziwa i bezpłodna nie była kochana przez męża, ale też i sama nie okazywała mu miłości. Ale może, jak uważają niektórzy, sam Scypion odebrał sobie życie, widząc, że nie zdoła zrealizować swych przyrzeczeń. Inni znowu opowiadają, jakoby torturowani niewolnicy zeznali, że udu­sili go obcy ludzie, wprowadzeni nocą od tyłu domu".

Tyle Appian. Owe ciężkie oskarżenia i oszczerstwa, skierowane pod adresem teściowej i żony, były oczywiście całkowicie bezzasadne i zmyślone. Dowodzi tego, pomijając już inne względy, choćby ten fakt, że to właśnie Kornelia, jak wskazują cytowane powyżej fragmenty jej listów, była przeciwna politycznym pomysłom Gajusza; w tej sprawie zgodna była raczej z postawą swego zięcia. Jednakże polityka w każdym kraju i w każdej epoce chętnie posługuje się bronią pomówień i kłamstw, nawet najbardziej bzdurnych i ohyd­nych, zawsze bowiem znajdą się tacy, którzy chętnie dadzą im wiarę i gorliwie będą rozpowszechniać. Przykładów nie brak i obecnie.

Raz jeszcze, i to już u schyłku swego życia, Sempronia została wciągnięta w brudy politycznych rozgrywek, i-to publicznie, niemal siłą. Był to rok 101 p.n.e., kiedy Sem­pronia liczyła już sobie na pewno ponad 60 lat, w Rzymie zaś znowu doszło do wyjątkowo ostrych zaburzeń pomiędzy zwolennikami i przeciwnikami senatu. Pojawił się wówczas niejaki Ekwicjusz głosząc, że jest synem trybuna Tyberiusza Grakcha. Niektórzy działacze polityczni natychmiast pod­chwycili sposobność, imię bowiem Tyberiusza wciąż było niesłychanie popularne wśród ludu. Oczywiście wyrażano też wątpliwości, czy to rzeczywiście syn wielkiego Grakcha; jakim sposobem przez tyle lat żył w zapomnieniu, skąd wzięła się wiadomość, że zmarł przed laty służąc w wojsku na Sardynii?

Władze nie uwierzyły samozwańcowi i zamknęły go w więzieniu. Lud jednak wyłamał kraty i wyniósł go na ramionach. Ekwicjusz miał tyle bezczelności, że zgłosił się do cenzora prowadzącego spisy ludności żądając, by go uwzglę­dnił jako Tyberiusza Grakcha. Kiedy zaś ten odmówił, tłum zasypał go gradem kamieni. Zwolennicy samozwańca po­stanowili wreszcie przeprowadzić publiczny dowód, że jest

lip

on rzeczywiście tym, za kogo się podaje. Wyprowadzono więc Sempronię przed zgromadzenie ludowe domagając się, by wobec wszystkich potwierdziła, że to istotnie jej bratanek. Sempronia była wówczas jedyną osobą z wielkiego rodu, która pozostała przy życiu i mogłaby rozpoznać osobę niegdyś sobie bliską. Liczono na to, że kobieta da się zastraszyć samym widokiem ciżby i jej okrzykami.

Trybun ludu postawił Sempronię na mównicy obok Ekwicjusza i zażądał, by całując go uznała za swego bratanka. Nieustraszona pani odmówiła stanowczo. Dała tym dowód i wielkiej odwagi cywilnej, i rozumu. Wskrzeszenie bowiem Grakchów mogło mieć wówczas niewyobrażalne konsek­wencje polityczne. Sempronia okazała się godną spadkobier­czynią tradycji wielkiego rodu.

Pięć żon dyktatora

(^gaaiB^ył młodym, bardzo przystojnym człowiekiem: wyso-

El ki blondyn o jasnych, zimnych i bezwzględnie ■) twardych oczach, o męskich, rasowych rysach twa-

j rzy. Pochodził z rodu patrycjuszowskiego. Jego

1 przodkowie niegdyś piastowali wysokie urzędy, później jednak rodzina podupadła i zbiedniała. On sam wynajmował mieszkanie w domu czynszowym, interesując się głównie igrzyskami, grami hazardowymi i zabawami. Ambicji politycznych mu nie brakowało, ale bez pieniędzy,

i to dużych, nie było co myśleć o karierze na tym polu; czasy Cyncynata minęły już bezpowrotnie.

Lubił kobiety i miał powodzenie. Szczególnie upodobała go sobie sławna wówczas prostytutka—Nikopolis. W swym testamencie — zmarła widocznie bardzo młodo — uczyniła go dziedzicem całego, wcale niemałego majątku. Otrzymał też spadek po swej macosze. Wreszcie mógł poświęcić się polityce i zacząć starania o pierwsze urzędy.

Tak przedstawiał się start życiowy jednego z najsławniej­szych w dziejach Rzymu wodzów i polityków. To właśnie on

jako przywódca konserwatywnego, prosenatorskiego stron­nictwa miał dla zaspokojenia swych ambicji rozpętać pierw­szą w historii republiki wojnę domową i dokonać wielkiego przewrotu ustrojowego, torując w ten sposób drogę nowe­mu kształtowi państwa; w jego to bowiem ślady poszli w następnych pokoleniach Cezar i Oktawian.

Mowa o Lucjuszu Korneliuszu Sulli. To on w roku 105 jako wyższej fangi oficer pojmał Jugurtę, króla Numidii, zaprzysięgłego wroga Rzymu; przy sposobności tej wojny, toczonej na ziemiach Afryki Północnej, zagarnął duże bogac­twa. W kilkanaście lat później jako pierwszy wódz rzymski prowadził na wschodzie, nad Eufratem, rokowania z wysłan­nikami króla Partów. Potem wsławił się w Italii walcząc tam z dotychczasowymi sprzymierzeńcami Rzymu, którzy chcieli się oderwać i usamodzielnić. Piastując konsulat w roku 88 p.n.e. dokonał pierwszego w dziejach Rzymu wojskowego zamachu stanu. Urażony tym, że odebrano mu przyrzeczone dowództwo w wojnie z królem Pontu Mitrydatesem, ruszył ze swymi legionami na stolicę, przepędził przeciwników, wśród nich sławnego wodza Gajusza Mariusza, ustanowił rządy senackie, a potem ruszył do Grecji i Azji Mniejszej, gdzie w ciągu kilku lat pokonał armie Mitrydatesa i złupił systematycznie tamtejsze miasta. Wiosną roku 83 stanął znowu na ziemiach Italii ze swymi wojskami, podczas bowiem pobytu na wschodzie w Rzymie do władzy doszli jego przeciwnicy. Ta pierwsza wojna domowa, krwawa i rozgrywająca się nie tylko w Italii, przyniosła ostateczne zwycięstwo Sulli. Kazał ogłosić się dyktatorem, i to bez ograniczenia czasowego, przywracając do życia urząd dawno już zapomniany i nadając mu nowe znaczenie, podobne temu, jakie miewał również w naszych czasach. Ze swymi przeciw­nikami rozprawił się przez proskrypcje, czyli ogłaszanie spisów tysięcy obywateli wyjętych spod prawa; ich majątki

ulegały konfiskacie, a zabić proskrybowanego mógł każdy, zdobywając w ten sposób prawo do nagrody. Tak straciło życie i mienie tysiące ludzi politycznie dla dyktatora niebez­piecznych. Zduszono opozycję. Rosły majątki Sulli i jego zwolenników. Jednocześnie przeprowadzono reformę ustro­ju, umacniając władzę senatu, a na ziemiach Italii osiedlono dziesiątki tysięcy weteranów dyktatora, wypędzając daw­nych właścicieli gospodarstw. Po tych wszystkich działa­niach, tak krwawych, bezwzględnych i wstrząsających zaró­wno życiem państwa, jak i obywateli, Sulla w roku 79 spokojnie obwieścił, że składa wszystkie godności i urzędy, a jeśli ktoś czuje się przez niego poszkodowany, może swych praw dochodzić na drodze sądowej. I usunął się z Rzymu do willi nad Zatoką Neapolitańską, gdzie w roku następnym zmarł śmiercią nagłą, na wylew krwi lub atak serca.

Całą swoją karierę, wszystkie osiągnięcia i zwycięstwa, Sulla przypisywał głównie szczęściu. Będąc za młodu zuboża­łym i nic nie znaczącym hulaką, bez żadnych perspektyw życiowych, został wyniesiony dzięki zbiegowi różnych okoli­czności na stanowisko faktycznego jedynowładcy Rzymu. W pamiętnikach dał wręcz do zrozumienia, że własne działania, przemyślane i racjonalnie zaplanowane, nigdy nie przynosiły mu takich rezultatów, jakie niespodziewanie ofiarowywał splot nadzwyczajnych i nie dających się przewi­dzieć, pozornie przypadkowych wydarzeń. Nic więc dziw­nego, że uznał się za szczęsne dziecko łaskawego losu. Aby to zaznaczyć i uczcić ów los niezmiennie mu przyjazny, przydał sobie przydomek Fe/ix, Szczęsny; nosił go oficjalnie.

Czcił też w podobny sposób boginię Wenus. Należy tu przypomnieć, że w grze w kostki rzut najbardziej udany, kiedy każda z kostek miała inną liczbę, zwał się w Rzymie iactus Venerist rzutem Wenery. Dlatego to przyjął także grecki przydomek Epafroditos, czyli Ulubieniec Afrodyty — Wenus.

Oczywiście były też inne powody, dla których ów tak przystojny i możny mężczyzna wielbił Wenus. Miał na pewno wiele kobiet, a żon aż pięć.

Pierwsza zwała się Ilia, ale to na pewno imię w naszych źródłach zniekształcone, nie było bowiem nigdy takiego rodu rzymskiego. Chodzi chyba o jakąś Julię. Dała mu córeczkę imieniem Kornelia. To małżeństwo musiał Sulla zawrzeć bardzo wcześnie, skoro ta córka była już w roku 88 mężatką; wtedy to bowiem został zamordowany jej mąż. Pompej usz Rufus, a jej syn, który zresztą niczym szczegól­nym się nie odznaczył, urodził się na pewno kilka lat wcześniej.

O żonie drugiej, Elii (po łacinie Aelia), wiemy tylko tyle, że istniała. Nieco więcej można powiedzieć o trzeciej, Klelii. Jej imię wsławiła przed wiekami dzielna dziewczyna, zakład­niczka u etruskiego króla Porsenny; zdołała ujść z obozu nieprzyjaciół i przeprawić się przez Tybr do swoich, przep­rowadzając inne dziewczęta i chłopców. Tak opowiadały mity. Sulla rozwiódł się z Klelią zarzucając jej bezpłodność, ale rzeczywisty powód był inny i wnet się objawił.

W kilka zaledwie dni po rozwodzie Sulla poślubił Cecylię Metellę. Była ona córką Metellusa, zwycięzcy Dalmatów, który wsławił się tym, że jako cenzor ostro występował przeciw nieobyczajnym jego zdaniem przedstawieniom teat­ralnym. Piastował też godność kapłana najwyższego. Sama Cecylia była od kilku lat wdową; z małżeństwa poprzedniego z Emiliuszem Skaurusem miała dwóch synów i córkę.

Musiała być kobietą niezwykłą i wywierać wielki wpływ na Sullę, który, jak świadczą o tym różne fakty, darzył ją ogromnym szacunkiem do ostatnich — a ściśle biorąc niemal do ostatnich —| chwil jej życia. Ale małżeństwo zawarte tak szybko po rozwodzie, i to z wdową, wzbudziło w Rzymie duże poruszenie. Niewiele pomogło, że Sulla hojnie ob­

darował Klelię. Pojawiły się szydercze piosenki ludowe, a wśród warstw wyższych wypowiadano opinię, że to Sulla jest niewart takiej żony; co prawda jeden z historyków zauważył słusznie, że jednak uznano za rzecz godną, by piastował konsulat.

Wkrótce po ślubie Sulla wyjechał na wschód, by walczyć w Grecji i w Azji Mniejszej z Mitrydatesem. Cecylia Metella, która pozostała w Rzymie, urodziła mu dwoje bliźniąt, którym dano przydomki Faustus i Fausta, znaczące w istocie to samo co Felix, a więc Szczęsny i Szczęsna. Jednakże w roku 86, gdy Rzym opanowali wrogowie Sulli, Cecylia musiała uciekać wraz z dziećmi do męża, i to wśród różnych niebezpieczeństw. W tym czasie oblegał on Ateny. Gdy w mieście dowiedziano się, że w obozie rzymskim jest żona wodza, posypały się z murów najzłośliwsze i najbardziej ubliżające docinki i szyderstwa. Ateńczycy mieli drogo za to zapłacić. Panowała bowiem powszechna opinia, że gdy Sulla stał się panem miasta, potraktował mieszkańców szczególnie surowo, właśnie za owe obelgi pod adre­sem żony.

Kiedy w trzy lata później powrócił do Rzymu jako zwycięzca w wojnie domowej i rozprawiał się ze swymi wrogami, wielu zwracało się do Metelii, jako do jedynej osoby, która potrafi ułagodzić gniew męża i wybłagać przynajmniej w niektórych przypadkach łaskę.

W roku 81 p.n.e. dyktator z niesłychanym przepychem odbywał triumf za zwycięstwo w wojnie z Mitrydatesem. Ale właśnie podczas uroczystości Cecylia Metella zachorowała, i to śmiertelnie. Kapłani orzekli, że triumfator nie może kalać się zbliżeniem do umierającej; nawet jego dom powinien być wolny od zmazy śmierci. Sulla, zawsze przesądny, zareago­wał natychmiast. Rozwiódł się z żoną i rozkazał przenieść ją do innego domu.

Jakby dla wynagrodzenia zmarłej tak niegodnych czynów urządził jej wspaniały pogrzeb, i to łamiąc własne ustawy, które zakazywały nadmiernych wydatków przy tych uroczys­tościach.

W kilka zaledwie miesięcy później Sulla był znowu żonaty. Po raz piąty. Tym jednak razem to on został wybrany i uwiedziony przez panią bardzo zaradną i pomysłową. Zdarzyło się to podczas igrzysk gladiatorskich. W pobliżu dyktatora i jego przyjaciół usiadła Waleria, ze znakomitego rodu Waleriuszów Messalów, młoda rozwódka. W pewnym momencie Waleria wstała, podeszła od tyłu do Sulli i wyciąg­nęła nitkę z jego togi. Ten spojrzał na nią zdziwiony, ona zaś wyjaśniła z uśmiechem:

— To nic groźnego, przepraszam. Chciałam po prostu i ja mieć udział w twoim szczęsnym losie!

I miała. Ślub odbył się wkrótce. Plutarch komentuje: „Uwiodły dyktatora, niby dorastającego chłopca, uroda i dowcipny podstęp". I dodaje zaraz, że choć miał w domu taką żonę, całe dnie spędzał ucztując wśród aktorek, tan­cerek, gitarzystek. Powrócił do obyczajów młodości.

Jedyne dziecko z tego małżeństwa urodziło się tuż po śmierci ojca. Była to dziewczynka. Otrzymała imię Kornelia i przydomek Postuma, Pogrobowa. O jej losach nie wiemy

Fausta - córka dyktatora

I ^BSB^) yła córką Sulli i jego trzeciej żony, Cecylii Metelli. ■ Można by rzec, że odziedziczyła po ojcu trzy cechy. | Przede wszystkim jego nazwisko rodowe jako swe imię: Kornelia. Dalej przydomek Fausta, Szczęsna, —3 nadany jej i bratu bliźniakowi, ponieważ Sulla uważał się za dziecię szczęścia. I wreszcie jego temperament erotyczny. Cieszyła się sławą jednej z najbardziej łatwych pań w ówczesnym towarzystwie rzymskim, miewała na raz po kilku kochanków, a plotki o niej krążyły jeszcze długo po jej śmierci.

Po raz pierwszy wyszła za mąż za Gajusza Memmiusza, zapewne około roku 72 p.n.e. Małżonek był od niej starszy, co wówczas stanowiło niemal regułę, przynajmniej o ij lat. Należał do typowych przedstawicieli ówczesnej arystokracji: ambitny, pozbawiony wszelkich skrupułów, gotów zmieniać poglądy i orientację polityczną w zależności od sytuacji—co rokowało większe korzyści. Do jego zalet zaliczyć wypada zainteresowanie ówczesnym życiem literackim, zwłaszcza poezją. Wśród jego przyjaciół wymienić wypada najświet-

niejszego poetę lirycznego tamtego okresu, Waleriusza Katullusa. I jemu też, Memmiuszowi, dedykował swój wielki poemat filozoficzny O istocie Ijjfjl prawdziwie genialny twórca, jakim był Lukrecjusz. Chyba nie bez przyczyny: Memmiusz musiał czymś się zasłużyć poecie i wzbudzić jego wdzięczność. Chciałoby się wierzyć, że nie tylko i nie tyle hojnością, co przede wszystkim, podziwem dla wielkiego dzieła i zachętą przy pracy nad nim. W każdym razie to właśnie Lukrecjusz uczynił Memmiusza prawdziwie nie­śmiertelnym. Wymienienie jego nazwiska we wspaniałych heksametrach tej niezwykłej epopei filozoficznej oznaczało, jak miało się okazać, tysiąckroć więcej niż wszelkie pias­towane urzędy, trybunat ludowy i pretura.

Ambicje polityczne miały drogo kosztować Memmiusza. Gdy starał się o konsulat na rok 53, został oskarżony o nadużycia wyborcze. Były one widocznie dobrze ugrun­towane, skoro kandydat na urząd najwyższy musiał udać się na wygnanie. Osiadł w Atenach, gdzie zapewne zmarł w kilka lat później, w każdym razie przed rokiem 46.

Memmiusz rozwiódł się z Faustą jeszcze przed tą kata­strofą polityczną, w roku 54 lub 5 5..Jedyny, o ile wiadomo, syn z tego związku nie wsławił się niczym szczególnym, choć nie jest wykluczone, że — szczęśliwszy od ojca |gf| uzyskał godność konsula w roku 34.

Już w kilka miesięcy po rozwodzie Fausta wyszła za mąż powtórnie. Jej wybraniec, Tytus Annius Milon, rozwijał wielką aktywność polityczną, ale w najgorszym stylu. Jako trybun ludu w roku 5 7 wystąpił przeciw Klodiuszowi, który na czele bandy gladiatorów terroryzował ówczesne życie publiczne w Rzymie; Milon poszedł w jego ślady i walki uliczne owych oddziałów doprowadziły w latach następnych niemal do anarchii w mieści. Ale obaj mogli czynić to bezkarnie, stali bowiem za nimi, pośrednio i jakby w cieniu,

potężni poplecznicy: za Klodiuszem Cezar, za Milonem Pompejusz.

W styczniu roku 5 2 Milon i Fausta wybrali się z Rzymu do miasteczka Lanuwium, gdzie miał on dopełnić pewnej ceremonii religijnej. Jechali przez via Appia. W pobliżu Boville natknęli się niespodziewanie na Klodiusza i jego ludzi. Doszło do walki, Klodiusz został zabity. Milona oskarżono o dokonanie zabójstwa z premedytacją, on zaś głosił, że właśnie obecność Fausty dowodzi bezpodstawności oskarżenia: przecież planując zbrodnię i zasadzkę na Klodiu­sza nie wybierałby się w drogę z żonąl Cyceron, który z nienawiści do Klodiusza stał się obrońcą Milona, tak przedstawia to wydarzenie:

„Tego dnia Milon uczestniczył w posiedzeniu senatu, a po jego zakończeniu wrócił do domu, zmienił buty i odzież, trochę czekał, gdy żona, jak to zwykle bywa, sposobiła się do drogi. Potem wyruszył o tej właśnie porze, w której Klodiusz, gdyby rzeczywiście miał przyjechać tego dnia do Rzymu, byłby już na miejscu. Klodiusz spotkał go jadąc na koniu, ubrany jak na wyprawę, bez wozu, bez bagaży, bez greckich kompanów, jacy zwykle mu towarzyszyli, bez żony, co prawie nigdy się nie zdarzało. A tymczasem ów rzekomy napastnik, Milon, który tę podróż ponoć przygotował dla dokonania zabójstwa, jechał z żoną na wozie, w płaszczu, mając też orszak wielki i uciążliwy, kobiecy i słaby, służące bowiem i chłopców. Spotkał się na drodze z Klodiuszem przy jego majątku około godziny jedenastej. Natychmiast zaczęto rzucać w Milona pociskami z miejsc wyższych. Zabity został woźnica. Milon więc zrzucił płaszcz i zeskoczył z wozu, dzielnie się broniąc. Ludzie Klodiusza obnażyli miecze. Jedni pobiegli do wozu, by zaatakować Milona od tyłu, drudzy zaś, przekonani, że już zginął, zabijali jego służących. Część z nich, ci wierni i odważni, padła w walce, część zaś, widząc,

jak biją się przy wozie, nie mogła przyjść panu z pomocą. Słysząc, i to z ust samego Klodiusza, że Milon został zabity, niektórzy zrobili to, co każdy by chciał, by jego słudzy zrobili w takiej sytuacji — choć on sam ani tego nie rozkazał, ani o tym nie wiedział, ani też nie był przy tym obecny".

A więc, jeśli wierzyć Cyceronowi, Klodiusz zginął w za­mieszaniu tego starcia z ręki któregoś ze służby Milona, ale on sam bezpośrednio nie miał z tym nic wspólnego.

Ale była też odmienna wersja wydarzenia, przekazana przez jednego ze starożytnych historyków, Appiana. Od­biega ona bardzo od relacji Cycerona, a wydaje się bardziej prawdopodobna. W każdym razie współcześni jej wierzyli, obarczając całą winą Milona:

„Koło Boville natknął się na niego Klodiusz wracający właśnie konno ze swych włości. Obaj wrogowie spojrzeli na siebie spode łba i wyminęli się, ale któryś ze służby Milona, czy to na rozkaz, czy też z własnej woli, by ubić wroga swego pana, doskoczył do Klodiusza i z tyłu ugodził go sztyletem w serce. Broczącego krwią wniósł niewolnik prowadzący konia do pobliskiej gospody. Milon, który zjawił się tu ze swymi niewolnikami, kazał go dobić; nie wiadomo, czy żył jeszcze, czy też był już trupem. Udawał przy tym Milon, że nie knuł tego morderstwa ani też go nie zlecił, skoro jednak całe to zajście groziło mu niebezpieczeństwem, wolał sprawę zakończyć gruntownie". (Appian, Wojny domowe, księga II 21, przekład L. Piotrowicza).

W Rzymie doszło do groźnych zaburzeń. Podczas po­grzebu Klodiusza spłonęła kuria i część domów. Milon wystąpił przed ludem i usiłował się bronić — wciąż powoły­wał się na to, że nie mógł planować zasadzki i zabójstwa, podróżował bowiem z żoną — ale wywołał jeszcze gorszą wściekłość ludu. Toczyły się walki na ulicach, plądrowano domy niby to w poszukiwaniu ludzi Milona. On sam,

skazany, musiał po kilku miesiącach udać się na wygnanie. Osiadł w obecnej Marsylii, skąd powrócił dopiero w roku 48, i wtedy też zginął.

Wierna żona, Fausta, świadek zbrodni popełnionej na Klodiuszu, nie towarzyszyła mu na wygnaniu, pozostała w Rzymie. Zapewne prowadziła równie bujne erotycznie życie jak poprzednio.

Zdarzyło się, że miała jednocześnie dwóch kochanków: syna właściciela pralni i niejakiego Pompejusza z przydom­kiem Makula, Plama. Jej rodzony brat, Faustus, podrwiwał sobie:

Dziwię się, że moja siostra ma plamę, skoro posiada pralnię!

Do jej kochanków, jeszcze w czasach, gdy Milon był w Rzymie, podobno należał sławny później historyk Sallus- tiusz. Został jednak przyłapany na gorącym uczynku i wyba- tożony; mogło skończyć się gorzej, gdyby nie wyrozumiałość męża, przywykłego do podobnych sytuacji.

Jeszcze w pokolenie później, gdy Fausty już nie było w Rzymie, Horacy wspomina w jednej ze swych satyr o przygodzie jednego z jej kochanków. Został zbity, grożono mu sztyletem, wyrzucono go za bramę, podczas gdy rywal rozkoszował się panią domu. I złośliwie komentuje los nieszczęśnika: zachciało mu się być zięciem Sulli!

Klodia czyli Lesbia

, yła rodzoną siostrą tego Klodiusza, trybunu ludu

BI i wichrzyciela, który zginął w roku 5 2 z ręki Milona lub jego sług. Była ukochaną poety Katullusa, H w którego utworach występuje jako Lesbia. Co nie powinno się kojarzyć z lesbijką; przeciwnie, z racji nieposkromionej pożądliwości wobec mężczyzn Klodię na- zwać_by trzeba nimfomanką. W każdym razie tylko Katul­lusowi zawdzięcza nieśmiertelność. Od dwudziestu wieków pokolenia miłośników rzymskiej poezji we wszystkich kra­jach odczytują wciąż na nowo i znają na pamięć najpiękniej­sze liryki miłosne, jakie kiedykolwiek napisano w języku łacińskim, a których ona jest bohaterką. Trudno w jakimkol­wiek przekładzie oddać ich naturalną prostotę, lekkość i urok. Posłużmy się jednak tłumaczeniem, które w roku 1927 opublikował Zygmunt Teis. Oto wiersz, który w oryginale zaczyna się od słów Vivamus mea Lesbia, atque amemus. Żyjmy, miłujmy, Lesbio, me kochanie! Jako zły mieJmJ mon>$ &0&1 Starców surowych, ich wieczne gderanie.

Słońca %ąchock(i£ i znów wschodził mogą. Gdy nam się przyjdzie pożegnać z dnia płotem, Na noc już trzeba się ułożyć wieczną. Wi& daj całusów tysiąc i sto potem, Potem znów tysiąc, znów setkę serdeczną, Znów tysiąc, znów sto, do licznych tysięcy, by pomieszały się nam te ilości, Byśmy ich sami nie zfezyfi więcej. I niech złośliwy, kto nie pozazdrości, Poznawszy liczbę całusów miłości.

Po łacinie „daj mi całusów tysiąc" brzmi da mihi basia mille.

Jak każdy zakochany, bywał też Katułlus zazdrosny. Nawet o to, że ktoś przypadkowo znalazł się w pobliżu jego dziewczyny, jeśli mógł swobodnie patrzeć na nią i głos jej słyszeć. Stąd wiersz, będący zresztą naśladownictwem podo­bnej treści utworu greckiej poetki Safony z wyspy Lesbos. Tamten jednak zwrócony był do dziewczyny, Safona bo­wiem takie miała skłonności; taki też rodowód ich nazwy, trochę niesłuszny i przypadkowy, na pewno bowiem nie wszystkie lesbijskie panie były lesbijkami. I zabawnie też się złożyło, że autentycznie lesbijski treścią i miejscem powstania utwór w swej łacińskiej wersji skierowany został do Lesbii ||| ponad wszelką wątpliwość, jak się rzekło, jak najdalszą od wszelkiej lesbijskości.

Ten zda się równym być już bogom w niebie, Ten, bym nie błuźnił, wyższym jest bogi, Co wciąż, naprzeciw siedząc, widzi ciebie I śmiech twój drogi Słodko mu dzwoni, prz*Z e0 Ja Zmysły straciłem; odkąd cię ujrzałem, Lesbio, twój jestem odtąd sercem całem.

165

I wreszcie ów krzyk bólu:

A.ch, Lesbia nasza! Celiu, Lesbia owa, Lesbia, co była Katulla jedyną, Nad wszystko w świecie kochaną dziewczyną, U wiegu dróg, w kątach dziś ściskać gotowa Wnuków Kemusa, jacy się nawiną.

Albowiem Lesbia należała obok Fausty do pań najbardziej osławionych w ówczesnym towarzystwie rzymskim z powo­du ekscesów seksualnych. Toteż przylgnęło do niej pogard­liwe miano najtańszej prostytuki, quadrantaria, oddająca się za grosze.y

Wyszła za mąż za Kwintusa Metellusa Celera, ale małżeńst­wo z racji jej kłódiwości i rozrzutności, a pewnie też z innych powodów, nie układało się dobrze. Metellus piastował konsulat w roku 60 -—jego więc żona, quadrantariat była wraz z żoną drugiego konsula pierwszą panią Rzymu — już w początkach roku następnego zmarł nagle i w niewyjaś­nionych okolicznościach. Natychmiast rozeszły się pogłoski, przy ówczesnym stanie medycyny oczywiście nie do spraw­dzenia, że został otruty, i to właśnie przez Klodię. Sam fakt, że takie przypuszczenia mogły się pojawić, jest wystarczająco znamienny.

Jeszcze przed śmiercią męża usiłowała usidlić Cycerona; takie krążyły plotki. Wtedy wymagałoby to podwójnego rozwodu, oboje bowiem byli wówczas małżonkami: ona z Metellusem, on z Terencją. W każdym razie do niczego nie doszło, Klodia zaś darzyła odtąd Cycerona nieprzejednaną nienawiścią. Podobnie jak i jej brat Klodiusz, który właśnie w roku 59 doprowadził do wygnania Cycerona, oskarżając go, że w roku 63 jako konsul skazał na śmierć uczestników spisku Katyliny nie dając im możliwości odwołania się do ludu. A kiedy Cyceron był już w dalekich stronach, Klodia

w różny sposób prześladowała jego bliskich, pozostałych w Rzymie.

Ale i jemu, kiedy powrócił z wygnania, nadarzyła się okazja pomsty. Mógł wystąpić przed sądem jako jeden z trzech obrońców młodego człowieka, Marka Celiusza, oskarżonego właśnie przez Klodię o przeróżne występki, w tym także o przywłaszczenie sobie pieniędzy i o próbę jej otrucia.

Ta zachowana mowa Cycerona jest niezwykle intere­sującym dokumentem ówczesnej obyczajowości w wyższych sferach rzymskich, a także postawy Cycerona wobec Klodii. To zrozumiałe, że jej nienawidził i nie szczędził słów, by odmalować portret oskarżycielki w barwach najohydniej- szych, jako kobiety występnej, rozpustnej, zdolnej do każdej zbrodni. Ale przy tym wszystkim właśnie z tej mowy można by zaczerpnąć pewne pośrednie dowody ku obronie Klodii. Okazuje się bowiem, że to ona wspierała młodych i przystoj­nych ludzi, jak ów Marek Celiusz; uważali oni, jeśli nie rozporządzali odpowiednim majątkiem, że tylko przebywa­jąc w jej otoczeniu i korzystając z jej hojności, będą mogli żyć na odpowiedniej stopie w blasku wielkiego świata. I bawili się w jej domu, w jej ogrodach nad Tybrem, w jej posiadłości w Bajach nad Zatoką Neapolitańską. A potem powstawały wzajemne pretensje, urazy, podejrzenia. Kto tu był naprawdę winny: czy bogata, piękna pani o swobodnym sposobie życia gp- dziś może wcale nie byłby tak gorszący, uchodziłby po prostu za normalny w pewnych sferach — czy też owa młodzież niezbyt zamożna, mająca wielkie ambicje, a po­zbawiona skrupułów?

Katullus zaś patrzył na to wszystko i cierpiał. Trudno się dziwić, że miotały nim sprzeczne uczucia. Wyrywał mu się okrzyk, jak niejednemu zakochanemu: Odi et amo! — Ko­cham i nienawidzę.

Chciałoby się wiedzieć, jak wyglądała ta kobieta, miłość i przekleństwo życia wielkiego poety. Niestety, nie mamy żadnego jej portretu, żadnej podobizny. Katullus nie pozos­tawił też żadnego opisu. W jednym z wierszy porównuje ją z Kwincją, również cieszącą się opinią dziewczyny wielkiej urody. Owszem, przyznaje, Kwincja jest smukła, zgrabna,

0 cerze delikatnej. Nie daje jej wszakże poeta miana pięknej, skoro brak jej wdzięku. Piękna natomiast, woła, jest tylko Lesbia, piękna w każdym calu; zabrała wszystkim dziew­czynom wszystkie wdzięki.

Jedno tylko wiemy na pewno o jej urodzie, i to właśnie dzięki tak nieprzyjaznemu Cyceronowi. Daje on Klodii w swych listach grecki przydomek boopis, co dosłownie znaczy „krowiooka". Nie przywykliśmy używać tego okreś­lenia mówiąc o kobietach, ale u Homera to stały przydomek Hery; bo też oczy krowy są rzeczywiście piękne, duże

1 lśniące.

Trzy żony Cezara

; i ilości do swej pierwszej żony, Kornelii, omal nie

Ml przypłacił Cezar życiem". To pierwsze zdanie mojej I pierwszej książki popularnonaukowej, poświęconej I Cezarowi, a wydanej w roku 1962. Po niej napisałem 1 wiele innych, starając się przedstawić możliwie przy­stępnie różne postaci i wydarzenia świata starożytnego. Ale wszystkie owe późniejsze książki mogły ukazać się tylko dlatego, że tamta pierwsza została przyjęta życzliwie; przy­czyniło się do tego, jak śmiem przypuszczać, także to pierwsze zdanie, nadające ton całości i wprowadzające od razu w splot spraw osobistych i politycznych w życiu Cezara. Tak więc winien jestem wdzięczność tej młodej kobiecie.

Była córką Korneliusza Cynny, przywódy stronnictwa popularów, śmiertelnego wroga Sulli. Cezar poślubił ją w roku 84, mając zaledwie 17 lat; Kornelia była z pewnością nieco młodsza. Małżeństwo miało oczywisty charakter poli­tyczny, chodziło o ściślejsze powiązanie rodów stojących na czele popularów. Młodych na pewno nawet nie pytano o zdanie. Widocznie jednak Cezar darzył żonę prawdziwym

uczuciem, skoro gotów był zaryzykować majątkiem i nawet życiem, byle jej nie opuścić; postawa nie tak częsta, nie tylko w starożytności!

Kiedy bowiem w dwa lata później Sulla jako dyktator stał się panem Rzymu, rozpoczął prześladowania swych przeciw­ników politycznych. Ukazywały się listy proskrybowanych, to jest osób wyjętych spod prawa: każdy mógł je zabić, a ich majątki ulegały konfiskacie. Każdego dnia na takiej liście mogło znaleźć się nazwisko Cezara, od kilku miesięcy ojca córeczki noszącej oczywiście imię Julia. Powiadomiono go, że dyktator ze względu na młody wiek i świetność rodu mógłby nie wyciągnąć w stosunku do jego osoby żadnych konsekwencji, jeśli natychmiast rozwiedzie się z żoną, dając wyraz swej lojalności i chęci zerwania z popularami. Cezar odmówił.

Skonfiskowano posag Kornelii i rodzinne dobra Cezara. Odebrano mu tytuł kapłana boga Jowisza. Przyjaciele rodzi­ny nalegali coraz usilniej, by ustąpił, on równie stanowczo odmawiał. Ponieważ następnym krokiem ze strony Sulli mogło być tylko umieszczenie jego nazwiska na liście proskrybowanych, młody człowiek uprzedzając wyrok śmie­rci uciekł z Rzymu i schronił się w górach. Tam, schwytany przez żołnierzy, uratował się przekupując oficera. Sulla, błagany przez krewnych Cezara, wreszcie ustąpił, zezwolił mu na powrót i nie domagał się odsunięcia Kornelii.

Zmarła ona w roku 68, a więc mając zapewne 30 lat zaledwie. Nie było zwyczajem rzymskim wygłaszanie mów podczas ceremonii pogrzebowych kobiet młodych; zaszczy­cano tak pamięć tylko dostojnych, starszych wiekiem ma- tron. Cezar jednak uczcił Kornelię, matkę swego jedynego dziecka, przemawiając w czasie żałobnych uroczystości.

W rok później poślubił Pompeję, córkę konsula roku 88 — Pompejusza Rufusa, a wnuczkę poprzez matkę Sulli.

Małżeństwo było bezdzietne, a rozpadło się na skutek wydarzenia skandalicznego, jakie miało miejsce w nocy z trzeciego na czwarty grudnia roku 62 w urzędowym domu Cezara — był on wtedy kapłanem najwyższym — gdy panie odprawiały nabożeństwo, dostępne tylko dla kobiet, ku czci Dobrej Bogini, Bona Dea. Wśliznął się tam w przebraniu dziewczyny — lutnistki Klodiusz, brat sławnej Klodii, sławionej przez Katullusa pod imieniem Lesbii. Już od miesięcy adorował Pompeję, podobno nie bez powodzenia. Ponieważ matka Cezara, Aurelia, dobrze pilnowała synowej, towarzysząc jej przy każdym wyjściu do miasta, Klodiusz postanowił wykorzystać tę sposobność.

Początkowo całą sprawę traktowano jako coś bez więk­szego znaczenia, potem jednak grupa senatorów uznała, że jest to dobra sposobność, by Klodiusza oskarżyć o święto­kradztwo, Cezara zaś ośmieszyć i pokazać ludowi, jakie to stosunki panują w domu najwyższego kapłana. Powołano specjalny trybunał do rozpatrzenia wszystkich okoliczności wydarzenia. Cezar przezornie już z początkiem stycznia roku 61 rozwiódł się z Pompeją. Podczas rozprawy przed trybuna­łem oświadczył z całym spokojem, że nic mu nie wiadomo o jakichkolwiek miłostkach byłej żony. Jeden ze zdumionych sędziów zapytał, czemu wobec tego rozwiódł się z nią, odrzekł z godnością:

Żona Cezara musi być ponad wszelkie podejrzenia!

On sam miał oczywiście wiele przyjaciółek i kochanek.

Na trzepie małżeństwo zdecydował się Cezar dopiero w roku 5 9, kiedy piastował urząd konsula. Wybrał młodszą od siebie o ponad 20 lat Kalpurnię, kierując się głównie względami .politycznymi. Chodziło mu o związanie z sobą jej ojca, który był jednym z konsulów roku następnego, j8.1 to małżeństwo pozostało bezdzietne, a Kalpurnia rzadko widy­wała męża. Najpierw przez kilka lat wojował on na północy

z Gallami i Germanami, potem rozpoczęły się wojny domo­we, a wreszcie pojawiła się Kleopatra. Związek więc miał charakter raczej formalny, były momenty, w których Cezar myślał o rozwodzie. Mimo to Kalpurnia wciąż pozostawała jedyną prawną panią domu. Ona to, dręczona koszmarnym snem w nocy z 14 na 15 marca roku 44 — widziała zapadający się dach domu i skrwawione ciało męża w swych ramionach — błagała Cezara, by pozostał przy niej i nie udawał się na posiedzenie senatu; daremnie.

Wśród swych wielkich dzieł i budowli nie ukończonych i przerwanych przez gwałtowną śmierć, Cezar pozostawił też nowe Forum; miało nosić jego imię, jako Forum Cezara. Wzniósł na nim świątynię Wenus z przydomkiem Genetrix, Rodzicielka. Głosił bowiem od dawna z wielką dumą, że ród jego, Juliuszów, wywodzi się od Julusa, który był synem Eneasza. Ten zaś przyszedł na świat, gdy bogini Afrodyta —- Wenus upodobała sobie na halach góry Ida młodego pasterza Anchizesa. Uwiodła go udając zagubione wśród lasów niewinne dziewczę. Tam więc, w pasterskim szałasie, rozpoczęła się historia Rzymu, co dyktator uczcił i upamiętnił na wieki budując w mieście, które stało się stolicą świata, świątynię swej prarodzicielki.

Tak zamyka się pierwszy krąg dziejów Rzymu widziany przez losy Rzymianek.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Krawczuk Aleksander RZYMIANKI
Krawczuk Aleksander Matka Ziemia
Krawczuk Aleksander Niemoralny moralista Seneka
Krawczuk Aleksander Pan i jego filozof
Krawczuk Aleksander Ostatnia olimpiada
Krawczuk Aleksander Stąd Do Starożytności
Krawczuk Aleksander Upadek Rzymu
Krawczuk Aleksander Ród Konstantyna
Krawczuk Aleksander Cesarz August
Poczet cesarzy rzymskich Krawczuk Aleksander
Krawczuk Aleksander Rzymskie cnoty i niecnoty
Aleksander Krawczuk ALEKSANDER WIELKI
Krawczuk Aleksander Kleopatra
Krawczuk Aleksander O poganstwie 2
Aleksander Krawczuk Wyobrażenia Greków i Rzymian Matka Ziemia [2000 Artykuł]
Aleksander Krawczuk O pogaństwie [1987 Artykuł]

więcej podobnych podstron