Kryzys dobija Podkarpacie
Kryzys dotyka najbiedniejszych regionów kraju, mimo to nie widać działań, które minimalizowałyby jego społeczne skutki. Pod koniec ubiegłego roku na Podkarpaciu pozostawało bez pracy ponad 115 tys. Osób
Drastyczne podwyżki cen energii, brak zamówień, przymusowe postoje w pracy, a co gorsza, upadłość - tak wygląda rzeczywistość podkarpackich zakładów pracy. Zwolnień w małych firmach nikt nie liczy, choć etaty tutaj też tnie się na potęgę. Pracownicy wielu firm są załamani i przerażeni bezczynnością rządu, obawiając się o przyszłość swoich rodzin, chcą pracy i nie mają zamiaru dalej słuchać bajek o irlandzkim cudzie. Politycy opozycji grożą rządowi Trybunałem Stanu.
Tylko w Stalowej Woli - hutniczym zagłębiu i największym ośrodku przemysłowym na Podkarpaciu, w związku z drastycznym, ponad 40-procentowym wzrostem cen energii zagrożonych utratą pracy jest kilka tysięcy ludzi. - Trudno zrozumieć, dlaczego w dobie światowego kryzysu przedsiębiorcy obciążani są dodatkowymi kosztami cen energii. W sytuacji, kiedy kolejne spółki zapowiadają zmniejszanie płac i zwolnienia, całemu miastu grozi gospodarcza klęska - uważa prezydent Stalowej Woli Andrzej Szlęzak. Upadłość ogłosił już Zakład Zespołów Mechanicznych, gdzie w związku ze spadkiem zamówień o 70 proc. pracę straci ok. 650 osób spośród tysiąca zatrudnionych. Sytuację firmy dodatkowo pogorszyło zajęcie kont przez komornika i wyłączenie dostaw prądu dla części hal produkcyjnych. Wczoraj przed budynkiem zarządu Huty Stalowa Wola, która jest większościowym udziałowcem Zakładu Zespołów Mechanicznych, odbyła się pikieta niezadowolonej załogi, która domaga się pełnej wypłaty pensji za styczeń, podczas gdy zarząd oferuje im zaledwie dwieście złotych. Podbramkowa sytuacja jest także w Hucie Stali Jakościowych, która swą produkcję także opiera na energii elektrycznej. Jak podkreśla Wincenty Likus, prezes Huty Stali Jakościowych, mimo szukania oszczędności i próby obniżania kosztów we wszystkich obszarach działalności niestety nie da się uniknąć zwolnień. - W związku z obniżeniem produkcji o 25 proc. ok. 40 osób już odeszło z zakładu, a co najmniej 150 będzie musiało odejść w najbliższych miesiącach - tłumaczy prezes Likus. Sytuacja staje się coraz bardziej napięta także w Hucie Stalowa Wola - spółce-matce, gdzie od początku roku załoga, chcąc uniknąć zwolnienia ok. 400 osób, zdecydowała się na dobrowolne cięcia w zarobkach o 20 proc. i ograniczenie czasu pracy do czterech dni w tygodniu. Oznacza to, że hutnicy co najmniej do końca pierwszego kwartału br., a niewykluczone, że dłużej, będą zarabiać średnio od 400 do 500 zł mniej. - Jesteśmy zdolni do wielu wyrzeczeń, co już wielokrotnie udowodniliśmy, ale orżnąć się nie damy - zapowiada Henryk Szostak, szef NSZZ "Solidarność" w Hucie Stalowa Wola, a jednocześnie przewodniczący Międzyzwiązkowego Komitetu Protestacyjnego skupiającego szereg organizacji związkowych ze stalowowolskich zakładów pracy.
Przedsiębiorców z hutniczego zagłębia przede wszystkim niepokoi brak reakcji rządu na kryzys, który coraz dotkliwiej sięga do kieszeni obywateli, ale także lekceważenie apeli, które kierowali do premiera Donalda Tuska.
Swojemu niezadowoleniu hutnicy dali wyraz w ubiegłym tygodniu podczas manifestacji w Rzeszowie, gdzie przed Podkarpackim Urzędem Wojewódzkim i Zakładem Energetycznym protestowało kilka tysięcy osób. - Chcieliśmy przypomnieć najwyższym władzom w Polsce, że kryzys już do nas zawitał, choć niektórzy w obawie o swój wizerunek pewnie woleliby tego nie widzieć - uważa Henryk Szostak. Obawy hutników budzą cięcia w MON, które mogą dotknąć Centrum Produkcji Wojskowej wchodzącej w skład Huty Stalowa Wola. Centrum zajmuje się produkcją wyrzutni rakietowych Langusta i armatohaubic Krab na zamówienie MON, a spadek zamówień lub ich znaczne ograniczenie może oznaczać zapaść dla zbrojeniowej firmy. Związkowcy złożyli na ręce wicewojewody podkarpackiego petycję skierowaną do rządu, w której domagają się, aby rząd swoimi działaniami doprowadził do obniżenia cen energii, ponadto żądają wprowadzenia programów osłonowych dla zakładów w trudnej sytuacji i zwalnianych pracowników, a także zwołania w trybie natychmiastowym Wojewódzkiej Komisji Dialogu Społecznego. - Daliśmy rządowi dziesięć dni. Jeżeli nie będzie reakcji, to mamy gotowy plan działania, a że potrafimy walczyć o swoje, to już wiele razy udowodniliśmy - dodaje szef hutniczej "S".
Nie tylko Stalowa Wola
Obok Stalowej Woli kryzys dotyka szeregu innych zakładów na Podkarpaciu. W związku z dużymi zapasami towarowymi i brakiem zbytu od poniedziałku produkcję wstrzymał rynkowy lider drobnego sprzętu AGD w Polsce, rzeszowski Zelmer. Tygodniowa przerwa ma - zdaniem zarządu - uchronić spółkę przed negatywnymi skutkami kryzysu i pozwolić na sprzedaż zapasów magazynowych wyprodukowanego sprzętu. Zelmer, który zatrudnia ponad 2 tysiące osób, rozpoczyna także wdrażanie programu dobrowolnych odejść z zakładu, który potrwa do kwietnia. Szacuje się, że z programu skorzysta około 100 osób, które mogą liczyć na odprawy w wysokości do ośmiu miesięcznych pensji. Pracownicy będą mogli także przejść darmowe szkolenia m.in. z zakresu aktywnego poszukiwania pracy, a ponadto otrzymają pomoc specjalistycznej firmy doradztwa personalnego. Nauczeni doświadczeniem innych firm - m.in. Krośnieńskich Hut Szkła, gdzie niby nic złego się nie działo, a tylko w ubiegłym roku, m.in. na skutek złego zarządzania, pracę straciło ponad dwa tysiące osób - działaniom władz Zelmeru przyglądają się związki zawodowe. Z uwagi na kryzys motoryzacyjny i spadek zamówień nie da się uniknąć zwolnień w firmie Stomil Sanok, która jest czołowym producentem wyrobów gumowych m.in. dla branży motoryzacyjnej i budowlanej. Jak informuje Zbigniew Daszyk z Powiatowego Urzędu Pracy w Sanoku, do końca kwietnia zwolnieniami grupowymi zostanie objętych ok. 280 pracowników. W tym przypadku zwalniani mogą liczyć maksymalnie na trzymiesięczne odprawy. Szczęścia nie miało też 150 pracowników spółki Rh Alurad z Gorzyc k. Tarnobrzega produkującej felgi aluminiowe. Dobrze prosperująca gorzycka firma ogłosiła plajtę po tym, jak macierzysta spółka Rh Alurad Hoffken GmbH z siedzibą w Niemczech w październiku 2008 roku ogłosiła upadłość. Jak wynika z informacji Powiatowego Urzędu Pracy w Tarnobrzegu, kolejną firmą w Gorzycach, która przygotowuje zwolnienia, jest fabryka tłoków Federal Mogul. W najbliższych miesiącach zakład zamierza zwolnić blisko 270 osób. Ograniczenie produkcji i zwolnienia w Federal Mogul mogą za sobą pociągnąć problemy dla spółek, które z nią kooperowały. Sytuacja w powiecie tarnobrzeskim jest mało ciekawa. Na koniec stycznia br. w powiatowym urzędzie pracy było zarejestrowanych prawie 6 tysięcy bezrobotnych, to prawie o 900 więcej niż na koniec grudnia 2008 roku. Prawie 1,2 tysiąca bezrobotnych w styczniu zarejestrowało się w Powiatowym Urzędzie Pracy w Mielcu, ale - jak informuje Aneta Lenart, statystyk w mieleckim urzędzie pracy - to nie koniec grupowych zwolnień w miejscowych firmach. Do mieleckiego pośredniaka, gdzie na koniec 2008 roku zarejestrowanych było 6616 bezrobotnych, dotarły bowiem zawiadomienia o kolejnych zwolnieniach, które obejmą w sumie 480 osób. Po fali zwolnień w Krośnieńskich Hutach Szkła, której zarząd w piątek złożył w tamtejszym sądzie rejonowym wniosek o wszczęcie postępowania upadłościowego z możliwością zawarcia układu, w środowisku krośnieńskim szykują się kolejne redukcje etatów. W najbliższych miesiącach do zwolnień dojdzie w firmie Nowy Styl Sp. z o.o. Czołowy producent mebli i krzeseł w Europie i świecie, który zatrudnia ponad 2700 osób, zapowiada zwolnienie prawie 700 pracowników.
Koniec bajek, czas na konkrety
To tylko niektóre przykłady zwolnień w podkarpackich zakładach, które świadczą o tym, że kryzys to nie bajka, ale coraz bardziej bolesna rzeczywistość, która dotyka coraz większej liczby ludzi. Zdaniem posła Stanisława Ożoga (PiS), sytuacja podkarpackich zakładów pracy staje się coraz bardziej dramatyczna. - Sytuacji tej wcale nie zmienia ożywienie na rynku Krosna, Sanoka czy Jasła, gdzie na skutek wprowadzenia waluty euro na Słowacji - gdzie podrożało wszystko, począwszy od żywności, poprzez artykuły przemysłowe, wyposażenie mieszkań, materiały wykończeniowe - południowa część Podkarpacia przeżywa istne oblężenie. Słowacy chętnie korzystają z tego, że złoty jest tani, wymieniają euro na złotówki i robią zakupy. Dla miejscowych handlowców to okazja na dobry zarobek. To jednak tylko doraźne rozwiązanie. To zjawisko zamazuje faktyczny obraz problemów, jakie wiążą się z utratą miejsc pracy w tym regionie, ale za jakiś czas będzie to odczuwalne coraz bardziej - wyjaśnia poseł Ożóg. Tylko w styczniu br. na Podkarpaciu w pośredniakach zarejestrowało się ponad tysiąc osób, które wróciły z Wielkiej Brytanii. - To kolejny problem, z którym mamy do czynienia, który będzie się nasilał w odniesieniu do województwa podkarpackiego - uważa polityk PiS. - Do końca listopada 2008 roku wszyscy mówili o kryzysie finansowym, a później o kryzysie gospodarczym, tylko nie rząd premiera Tuska, który usiłował zamieść sprawę pod dywan. Tymczasem kryzys przetaczał się przez kraj. Teraz, owszem, rząd mówi o kryzysie, natomiast nie robi się nic, by łagodzić jego skutki - uważa Ożóg. Dodaje, że mamy do czynienia z bardzo niebezpiecznym zjawiskiem obniżania się inwestycji zagranicznych w Polsce, w tym również na Podkarpaciu. - O ile w skali kraju w 2007 roku inwestycje zagraniczne były na poziomie 16,5 miliarda euro, w ubiegłym roku było to już tylko 12 miliardów, to w tej chwili mówi się, że będzie to niewiele ponad 6,7 miliarda euro. To kolejny dowód na to, że z kryzysem mamy już dziś do czynienia, ale można zaryzykować stwierdzenie, iż prawdziwy kryzys dotknie nas dopiero w przyszłym roku - zapowiada poseł. Jego zdaniem, tegoroczne cięcia prawie 2 miliardów złotych w MON, ale także skutki cięć finansowych w ostatnich dwóch miesiącach ubiegłego roku, które przechodzą na bieżący rok, co w efekcie daje sumę blisko 5 miliardów złotych, są bardzo niepokojące w odniesieniu do interesu Podkarpacia. Andrzej Zapałowski, poseł do Parlamentu Europejskiego z Podkarpacia, jest zdania, że bezczynność i dość nietypowe działania koalicyjnego rządu PO - PSL mogą doprowadzić do katastrofy największych polskich zakładów pracy, w tym zagłębia hutniczego w Stalowej Woli. - Jeżeli rząd nie będzie interweniował i nie udzieli wsparcia strategicznym zakładom pracy, takim jak chociażby Huta Stalowa Wola i spółki od niej zależne, to wkrótce będziemy mieli do czynienia z tragedią. Wielu ekonomistów uważa, że w tej trudnej sytuacji cięcia budżetowe są bezcelowe, przeciwnie - należy zwiększyć deficyt budżetowy, wypompowując w gospodarkę niezbędne środki. Tak robią rządy krajów zachodnich, m.in. Wielkiej Brytanii, Francji, Belgii czy Niemiec, wypompowując pieniądze w banki i gospodarkę. Tu nie ma co silić się na oryginalność, to nie zabawa, ale ostra walka o być lub nie być polskich przedsiębiorstw - uważa poseł Zapałowski. Jego zdaniem, zaniechanie aktywnej pomocy zakładom strategicznym dla obronności Polski, takim jak Huta Stalowa Wola, doprowadzi do ich upadku. Dlatego program ratunkowy musi brać pod uwagę nawet przejęcie na własność przez państwo części bądź całych przedsiębiorstw, a także złożenie w nich zamówień na sprzęt wojskowy. - Stocznie upadły, bo usiłując je ratować, wpompowano pieniądze, nie przejmując części ich akcji. W Europie Zachodniej, w koncernach samochodowych czy stoczniach, rządy Francji czy Niemiec przejmują część akcji, upaństwawiając całe zakłady bądź ich część. W Polsce odwrotnie, mamy do czynienia z wyprzedażą i pozbywaniem się perełek przemysłowych i przejadaniem pieniędzy. W przypadku zakładów ważnych dla obronności i bezpieczeństwa państwo powinno przejąć część ich aktywów i nie powinno się tego bać. W Belgii czy Holandii rządy tych krajów przejęły znaczną część akcji banków, tym samym upaństwawiając je. Czy w Polsce nie można tego zrobić? - pyta Zapałowski. Deputowany przypomina, że cięcia budżetowe są zagrożeniem dla przemysłu obronnego. - Decyzją rządu premiera Tuska przemysł zbrojeniowy został ograbiony z ok. 70 proc. środków, które miały iść z MON na zakup nowego sprzętu dla polskiej armii. Tracą na tym strategiczne przedsiębiorstwa jak Huta Stalowa Wola czy zakłady w Siemiatyczach Śląskich, w Radomiu i inne. Jeżeli te strategiczne przedsiębiorstwa upadną, to rząd pod kierownictwem Donalda Tuska powinien stanąć przed Trybunałem Stanu, bo bezpieczeństwo Polski to nie jest tylko armia, ale także cały przemysł obronny, o który należy dbać - tłumaczy Zapałowski.
Kryzys dotyka najbiedniejszych regionów kraju, a mimo to wciąż nie widać działań, które minimalizowałyby jego społeczne skutki. Pod koniec ubiegłego roku na Podkarpaciu pozostawało bez pracy ponad 115 tysięcy osób. Wszystko wskazuje na to, że w bieżącym roku będzie to znacznie większa liczba, tym samym wzrośnie też zapotrzebowanie na pomoc społeczną i socjalną dla bezrobotnych.
Mariusz Kamieniecki
Zupełnie niespodziewanie, nawet dla mnie samego, między moim poprzednim wpisem i wpisem jeszcze wcześniejszym, minęły aż trzy dni. Ponieważ właściwie codziennie mam potrzebę do Was gadać, te trzy dni przerwy odebrałem z pewnym niepokojem. Bo - muszę to przyznać - absolutnie nic nie stało na przeszkodzie, bym sobie w weekend stukał w te klawisze, poza jednym wyjątkiem - mnie kompletnie zatkało. A więc się zaniepokoiłem. Pomyślałem sobie, że moje nic-do-powiedzenia może zwiastować coś znacznie gorszego, niż głupią przerwę w blogowaniu. Może być mianowicie związane z końcem politycznych emocji. A to - dla kogoś, dla kogo polityka od dziesiątek lat - jest głównym źródłem uciechy, stanowiłoby pełną porażkę.
Nie tylko ja się zaniepokoiłem. Pod wczorajszym wpisem pojawiło się parę komentarzy, które mi raczyły zwrócić uwagę na to, że się opuściłem. A jeszcze, jak by tego było mało, zostałem o tej mojej gnuśności dodatkowo poinformowany telefonicznie. Więc, naturalnie, będę się starał. Pozostaje jednak sam problem. Ja autentycznie od paru dni mam wrażenie, że coś się kończy, a to co się kończy zostało już skomentowane wielokrotnie. I przecież nie tylko przez mnie. Coś się kończy, a ja z tym nawet nie widzę za bardzo potrzeby walczyć. Bo choć jestem niemal pewien, że wróg, którego nigdy nie lekceważyłem, i nawet jeśli wyśmiewałem i z niego szydziłem, nie wątpiłem, że to wróg realny i zawsze przyczajony, ostatnio mam wrażenie, że stało się coś takiego, co niektórzy nazywają gestem Pana Boga nierychliwego, ale za to sprawiedliwego. A więc, w pewnym sensie, w pewnym momencie nasz miecz - czy jak to sobie tam nazwiemy - został nam z ręki wyjęty, i reszta odbywa się jakby poza naszą wolą i świadomością.
Byłem parę dni temu z wizytą u osoby, o której kiedyś wspomniałem, jeszcze przy okazji mojego tekstu o taborecie i muszę przyznać, że atmosfera była zupełnie inna od tamtej, sprzed niemal roku. Gapiliśmy się w telewizor, słuchaliśmy informacji o kryzysie, a ponieważ nikt nic nie mówił, powiedziałem coś w stylu: „Widzisz? Wiedzieliśmy kiedy odejść. A tak się cieszyłeś.” Mój przyjaciel spojrzał w okno, pokiwał głową i powiedział: „No… głupie sześć miesięcy by wystarczyło.” A więc takie to kalkulacje odbywają się nad tym nigdy nie wykorzystanym, obdrapanym i `rozjechanym' taboretem.
A zatem kryzys dopadł Platformę. Niestety, przy okazji, dopadł też i naszą Polskę. I ją akurat niestety, w sposób jak najbardziej niezasłużony i niesprawiedliwy. Przyznaję. To że mogę w tych dniach obserwować Donalda Tuska, który już właściwie wyłącznie zachowuje się, jak ten nieszczęsny kurczak w finałowej sekwencji Stroszka, tyle że stymulowany nie przez jakąś nieludzką technikę, ale przez tzw. polityczny wizerunek, jest dla mnie oczywiście źródłem satysfakcji. W końcu, on akurat uczciwie zapracował sobie na takie emocje. Nie czuję się jednak ani szczególnie na siłach, żeby z hukiem tryumfować, ani tym bardziej - jak już wspomniałem - nad nim samym i jego nieudacznikami się znęcać. Właśnie usłyszałem, że najnowsze sondaże wskazują, że poparcie dla Platformy Obywatelskiej wciąż kształtuje się na poziomie ok. 50%, natomiast za PiS-em opowiada się już tylko 16% badanych. I nawet to, nie jest w stanie mnie ruszyć.
Wciąż widzę, jeśli nawet nie samego Premiera, to albo Julię Piterę, albo Dzikowskiego o imieniu Waldi (przepraszam za ten wybieg, ale nie wiedziałem, jak potraktować to cudaczne imię w bierniku, a nie chciałem ryzykować uwag zaprzyjaźnionych komentatorów), czy w końcu skromnego senatora Misiaka, a nad nimi kamienną twarz Waldemara Pawlaka, kiwającego chytrze swoją głową z kamienia. I myślę sobie, że nie tak wyobrażałem sobie finałowe starcie. Liczyłem na szczęk zbroi, na jęki rannych, zdradzieckie ataki tchórzy, decydujące uderzenia bohaterów, a tu tymczasem niemal idealna cisza. Tylko jakieś nerwowe stęknięcia tu i ówdzie.
A przecież był taki moment, kiedy wydawała się, że Polska jednak nie wpadnie w łapy tak marnego autoramentu specjalistów. Był taki moment, kiedy nawet najbardziej mainstreamowi komentatorzy nie mieli najmniejszych wątpliwości co do tego, że wybory w roku 2007 wygra ponownie PiS. Pamiętamy wszyscy, jak jeszcze może na miesiąc przed tym nieszczęsnym październikiem, nikt choćby odrobinę zorientowany w układzie sił, nie przypuszczał, że Platforma Obywatelska może przejąć władzę. PiS szedł przez kampanię wyborczą jak czołg i można było bezpiecznie obstawiać, że Polska będzie nadal prowadzona przez ludzi - nawet jeśli nie idealnych i popełniających błędy - mocnych, ideowych, zdeterminowanych, walecznych, twardych.
Przypominam sobie dziś, jak któregoś dnia, działacze Platformy urządzili przed kamerami telewizyjnymi niby spektakl, niby konferencję, niby greps przedwyborczy. Na scenie stał przyszły minister Grad, przyszły minister Grabarczyk i chyba jeszcze ktoś, choć tylko tych dwóch zapamiętałem, i kompletnie sztywni, z oczami postawionymi w tak zwany `słup', klepali coś bardziej jeszcze monotonnymi głosami, niż nawet ciężko odurzony Pawlak. A później zaczęli zupełnie bez sensu - w ramach jakiegoś chorego performance - z tą samą pawlakową ekspresją, przewracać krzesła. I to właśnie była kampania wyborcza PO. To była ta energia, ta determinacja, ten `power', z którymi mamy nieszczęście się męczyć od niemal już półtora roku. Przypominam sobie tych dwóch smutnych polityków, przewracających te nieszczęsne krzesełka, rozglądam się i widzę nagle już tylko jednego wariata, jednego cynika, jednego przestraszonego piłkarzyka i całą kupę nerwowo przebierających nogami niby-polityków o brukselskich aspiracjach, kombinujących już tylko, jak by się stąd jak najszybciej wyrwać.
Oto więc mamy kryzys. I oto też mamy tych, których sami sobie na te fatalne czasy wybraliśmy. Tych, którzy właśnie teraz powinni pokazać, jak się walczy o Polskę. Premier - magister historii. Minister Obrony Narodowej - psychiatra. Szef MSW - lokalny działacz sportowy. Specjalistka od walki z korupcją - magister filologii polskiej. Minister Infrastruktury - starszy referent w łódzkim ZUS-ie. Szef Skarbu Państwa - zastępca wójta z gminy Pleśnia. A teraz jeszcze zbankrutowany działacz Polonii w Chicago. No i - wspomniani już - jeden wariat i jeden cynik. Oto kryzys i oto poważna ekipa. `Poważna załoga', jak to kiedyś lubił - nie o sobie jednak - mawiać sam pan premier. I oto upadek.
I oto biedna Polska. Zamykane zakłady pracy, ludzie pozbawieni pensji, banki wyciągające ręce po swoje, klienci nie odbierający telefonów, kosmiczne rachunki za gaz i prąd. I całkowicie nieprzewidywalna przyszłość. Wspomniałem na początku tego tekstu o mojej rozmowie z człowiekiem od taboretu. Przypomniałem tę moją złośliwość a propos utraty władzy przez PiS w odpowiednim czasie i w najlepszych możliwie warunkach. Jednak, mimo że tak sobie lubię teraz żartować, jestem pewien, że gdyby dziś premierem był Jarosław Kaczyński, a ministrami ludzie, których on by do tej roboty wynajął, wszyscy bylibyśmy bezpieczniejsi. Oczywiście, niewykluczone, że dla samego Kaczyńskiego ten czas byłby pewnie kompletnie wykańczający i kto wie, czy osobiście nie tragiczny. Ale ja też wiem, że z nim jako premierem, Polska by się miała o niebo lepiej. Bo nawet gdyby walcząc z kryzysem Kaczyński miał umrzeć, to by umarł w walce. A nie - jak Tusk - który, jak wykorkuje, to wyłącznie ze strachu, że nie zostanie prezydentem, lub wściekłości, że nie ma czasu na piłkę.
Przed nami tygodnie i miesiące całkowicie nieprzewidywalne. Według informacji, które czerpię od osób znacznie bardziej kompetentnych niż my wszyscy, dzielący się tu naszymi troskami, może w Polsce dojść do pełnego bankructwa. Może też się jakoś nam udać wywinąć. Ale faktycznie nie wiadomo nic. Jest więc - jak się zdaje - fatalnie. Od samego początku, jak zacząłem tu pisać, walczyłem o jedno. Żeby zachować maksymalnie dużo prawdy w tym świecie, który został niespodziewanie zdominowany przez najbardziej bezczelne kłamstwo. Żeby pokazać palcem zarówno to kłamstwo, jak i tych kłamców, którzy wtargnęli najbardziej brutalnie w nasze życie. Ale walczyłem też o to, żeby - przez to właśnie pokazywanie palcem - doprowadzić do odsunięcia od władzy tych, których uważam za złych i głupich szkodników. I teraz widzę, że oni nagle dostali w łeb z absolutnie nieoczekiwanej strony. I że przy okazji oberwaliśmy i my. Z czego więc się tu cieszyć? Czym się tu podniecać? Że minister Czuma ma syna idiotę? Czy tym że Palikot szykuje się na akcję przeciwko Prezydentowi, że ten już nie dość że pijak i psychopata, to jeszcze brutal, który tłucze swoją rodzinę? Mam szydzić z premiera Tuska, który nagle oświadczył, że jeśli Prezydent chce jechać na jakiś szczyt europejski, to on oczywiście nie ma nic przeciwko temu? A może mam sobie stroić żarty z minister Hall czającą się na moja najmłodszą córkę, by ją nauczyć, jak zakładać koledze prezerwatywę? Nie chce mi się.
Myślę więc, że pozostaje mi dziś już tylko szczerze kibicować Premierowi, jego kumplowi Nowakowi, a nawet pani minister Kopacz. Dlaczego? Bo ja dobrze życzę Polsce, ale też i sobie. Wszyscy świetnie pamiętamy, jak przez dwa lata rządów PiS-u, całe to przyplatformiane towarzystwo wręcz się lepiło do tej zupełnie obłędnej filozofii, głoszącej, że jeśli inaczej się nie da, to niech już Polska spłonie, jeśli tylko nagrodą ma być polityczna likwidacja obu Kaczyńskich. Doskonale pamiętamy te czarne billboardy, którymi patrioci z RMF-FM oblepili nasz piękny kraj, zachęcając Polaków do emigracji. Pamiętamy tego dziwnego człowieka, który po zwycięstwie Lecha Kaczyńskiego chciał zrezygnować z polskiego obywatelstwa. Ja osobiście pamiętam. każde słowo wypowiedziane przez Waldemara Kuczyńskiego na temat tego ile warto i za jaką cenę. Mam tę pamięć, a więc nie bardzo się też dziś dziwię, kiedy przeróżni eksperci twierdzą, że PiS z całą pewnością cieszy się z kryzysu. Oni zawsze byli tacy i też już inaczej nie potrafią.
Więc będę uczciwie liczył na to, że jednak rząd Donalda Tuska mnie nagle czymś wybitnym zaskoczy. Że jednak oni dokonają tego cudu, nawet jeśli z tak wielkim opóźnieniem. Bardzo bym tego chciał. Ze względu na dobro mojego kraju, ale też ze względów całkowicie już osobistych. Ja bym bardzo nie chciał, żeby ta wojna, którą prowadzę od niemal już roku skończyła się tak, że przeciwnik po prostu zemdleje. Ja bym o wiele bardziej pragnął, żeby IV RP, która jest mi tak bliska, wróciła do gry, jako prawdziwa, zwycięska siła, po walce, a nie w wyniku walkowera. Więc walczcie, a ja będę tu sobie pisał.
Kryzys ekonomiczny skutkiem kradzieży
Obecne trudności ekonomiczne świata zachodniego trzeba rozpatrywać na dwóch płaszczyznach. Z jednej strony mamy obecny stan ostrego kryzysu gospodarczego. Z drugiej jednak towarzyszy nam od dziesiątków lat osłabienie w tej dziedzinie, wyrażające się w dość mizernym wzroście gospodarczym Europy, słabszym niż w krajach, które postawiły konsekwentnie na wolny rynek. Sądzę, że mimo różnicy skali, w obu typach kryzysu chodzi o jedno zjawisko o podobnych przyczynach.
Za główne źródło tych problemów uważam poważne, choć zamaskowane kradzieże. Są one w dużym stopniu zalegalizowane, ułatwiane albo wręcz realizowane przez państwo. Tym samym władza państwowa, interweniując w sposób szkodliwy w gospodarkę przez instrumenty prawne i finansowe, nie wywiązuje się zarazem ze swojego podstawowego obowiązku, jakim jest zapewnienie bezpieczeństwa, do czego należy ochrona przez kradzieżą w obrocie gospodarczym.
Mechanizmy kradzieży
Prześledźmy to najpierw na przykładzie kryzysu amerykańskiego, który zaczął się w branży nieruchomości. Jego początkiem były przepisy wydane przez demokratów w latach siedemdziesiątych, które w sposób sztuczny ułatwiały uzyskiwanie pożyczek. W szczególności nakazywały one pożyczanie osobom bez zdolności kredytowej. Decyzja ta ma wszelkie cechy ideologicznego socjalizmu, zmierzającego do sztucznego zrównania szans przez odbieranie ich ludziom pracowitym, przedsiębiorczym, oszczędnym, uczciwym, na rzecz osób, którym tych cech brakuje. W ten sposób próbowano zrealizować marzenie, by każdy Amerykanin miał swój dom.
Od strony moralnej oznaczało to jednak, że pewne osoby otrzymywały środki, na które nie zapracowały. Ktoś musiał za nie zapłacić, choć nie stało się to od razu widoczne - zwykle tak jest, że gdy władza daje, obywatele się cieszą i zapominają, że dając, musiała komuś zabrać. Ustawodawca USA zachęcił więc osoby biedniejsze do okradania współobywateli płacących podatki. Pierwsza faza tej kradzieży to pomoc państwa dla instytucji kredytowych oraz wynikłe pośrednio z owych przepisów ograniczenie dostępu do kredytów dla tych, którzy mogli je spłacić i lepiej wykorzystać (co oczywiście rzutowało na dobrobyt ogólny). Druga faza to obecne koszty kryzysu.
Te pierwsze szkody dobrze odpowiadają zasadzie ujętej w tytule książki F. Bastiata „Co widać, a czego nie widać”. Było widać uboższych budujących domki, a nie było widać tego, co powstać nie mogło. Następnie, do zamaskowania problemu przyczyniło się to, że potężne Stany Zjednoczone były w stanie długo znosić te koszty bez większego zaburzenia na rynku. Bogaty Zachód myśli na ogół, że stać go już na nieumiarkowane wydawanie.
Sytuacja uległa pogorszeniu po roku 2000. Po pierwsze, dla stymulowania gospodarki amerykańskiej Fed skrajnie zaniżył stopy procentowe. Oznacza to kolejną kradzież. Gdyby stopy wynikały z relacji rynkowych, podział korzyści między pożyczających i pożyczkobiorców byłby sprawiedliwy, a zasoby racjonalnie wykorzystane. Zaniżenie stóp oznacza, że oszczędni są pozbawiani części korzyści ze swojej pracowitości i zaradności, a pożyczkobiorcy niesprawiedliwie zyskują, czyli po prostu okradają tych pierwszych. Co więcej, powstaje zachęta do pożyczania lekkomyślnego i nieuczciwego, a więc do marnotrawstwa i kradzieży świadomej. Zjawiska te przyspieszyły nadymanie bańki kredytowej, a tym samym jej pęknięcie.
Drugi ważny czynnik, to wydatki wojenne. Wydanie 600 miliardów dolarów na Irak (dziesięciokrotnie więcej, niż było planowane), w połączeniu z powstaniem dużych długoterminowych zobowiązań, takich jak renty dla poszkodowanych, pogorszyło sytuację budżetu, a tym samym obciążyło gospodarkę.
W ten sposób kredytobiorcy z państwem jako wspólnikiem okradali oszczędnych, pracowitych, twórczych, i w ogóle generalnie podatników. Jest to złe i moralnie, i ekonomicznie. Drugą grupę złodziei utworzyły banki i instytucje udzielające kredytów hipotecznych, w których zresztą partycypowało państwo. Udzielając zbyt wielu kredytów, do czego ich zachęcało i obligowało prawo, potrafiły sytuację po swojemu wykorzystać.
Więcej budowano, ponieważ wzrósł popyt. Rósł na tyle, że nieruchomości znacznie podrożały. W księgowości banków figurował więc na minusie udzielony kredyt, powiedzmy dwieście tysięcy dolarów. Na plusie jako wierzytelności wpisywano zobowiązanie zwrotu owych dwustu tysięcy i zapłacenia należnych w przyszłości procentów, powiedzmy: w sumie drugie tyle. Jako zabezpieczenie służył dom, wart na skutek czasowego wzrostu cen trzysta tysięcy albo i czterysta. Póki co, wydawało się, że wszystko jest w porządku.
Co w tym niemoralnego? Bank pożyczywszy dwieście tysięcy wykazywał aktywa na kwotę czterystu tysięcy, w dużej mierze fikcyjne, bo ich spłacenie było często nierealne, a zabezpieczenie pozorne. Potem na tej bazie pożyczano dalej, a bankierzy sprzedawali pakiety wierzytelności, niby to zabezpieczonych hipotecznie, oraz różne „instrumenty pochodne”. Kupowali to liczni inwestorzy, nie wiedzący o oszustwie, a zwłaszcza drobni ciułacze, lokujący oszczędności w rzekomo bezpiecznych papierach giełdowych. Na tę działalność instytucje kontrolne przymykały oko. A przecież chodziło o papiery bez pokrycia, czyli pospolite wyłudzenia!
Finał czyli kryzys
Skąd ta tolerancja nadzoru bankowego? Można się domyślić, wynikła ona z wiary w pożytek z ekspansji kredytowej. Teorie Keynesa głoszą bowiem bardzo wygodną dla państw i banków tezę, że wydawanie jest motorem rozwoju gospodarczego. Popularność tej teorii dowodzi niestety, że ekonomia nie osiągnęła jeszcze rangi nauki ścisłej. Niewątpliwie jednak, jak każda z nauk, poszukuje a przynajmniej winna poszukiwać prawdy i nie popadać w konflikt z rzeczywistością.
Studiowałem kiedyś fizykę, tam z wynalazcami perpetuum mobile się nie dyskutuje. Tymczasem w ekonomii schodzącej na manowce można wierzyć, że w gospodarce powstaje coś z niczego, że pusty pieniądz w formie popytu wykreuje podaż rzeczywistych dóbr, towarów i usług. Że da się obejść prawo podaży i popytu. Tak się dzieje, ale chwilowo: oszustwo wychodzi na jaw, a gospodarka popada w stagnację, albo dochodzi do krachu. Taka ekonomia popytu ma wymiar moralny. Producenci fałszywych pieniędzy nabywają bowiem za nie realne dobra, co oczywiście stanowi pewną formę kradzieży.
Głównym wytwórcą pieniędzy bez pokrycia są rządy, ale jak widać na przykładzie amerykańskim, uczestniczą w tym również instytucje finansowe, jeżeli ich nie ogranicza prawo karne. Tymczasem karząc detalicznych złodziejaszków, nie ściga się aferzystów na skalę kraju.
Wszystko to działało aż do wyczerpania się możliwości mnożenia kredytów i sprzedaży domów. Popyt spadł, bo musiał, i bardzo mocno spadły ceny, nawet może bardziej, niż musiały, bo przy gwałtownych ruchach cen występuje panika. Okazało się, że gdy kredytobiorca jest niewypłacalny, dom zbudowany za dwieście tysięcy można sprzedać za jakieś sto tysięcy, i to z trudem. Aktywa okazały się oszustwem księgowym. Masowa utrata ich wartości zagroziła także całemu normalnemu biznesowi, gdyż z rynku znikła kwota rzędu dwóch tysięcy miliardów dolarów, rujnując wszystkie ceny i plany.
Kto stracił? Na pewno nie dobrze opłacani dyrektorzy banków. Przede wszystkim ci, którzy inwestowali w oszukańcze papiery oraz w bankach oszczędzali. Ta okoliczność, w połączeniu z chaosem na rynku, skłoniła rząd amerykański do udzielenia bankrutom gigantycznej pomocy, właściwie wykupienia ich. W ten sposób na miejsce fikcyjnych pieniędzy rząd wpłacił prawdziwe.
No tak, ale skąd je ma? Głównie z podatków. Innymi słowy, pieniędzy nie przybyło, ale zabiera się je ogółowi obywateli po trochu (ponad dwadzieścia tysięcy dolarów na rodzinę). Po to, żeby uratować spekulantów oraz ich ofiary. W skali całej gospodarki niczego oczywiście nie przybyło, dlatego efekty kuracji są i będą marne. Natomiast rząd popełnia w ten sposób gigantyczną kradzież, zabierając pracowitym i oszczędnym, a ratując nieudolnych, rozrzutnych i pechowych.
Mówiąc obrazowo: wyobraźmy sobie, że przez lata toleruje się produkcję fałszywych banknotów, motywując to potrzebą wsparcia biedniejszych. Potem nagle zostają one ujawnione. Potem rząd zabiera wszystkim po trochu, a zwraca tym, którzy nagromadzili pieniądze fałszywe. Jedyna różnica jest taka, że tym fałszywym pieniądzem były w USA zobowiązania dłużników i instytucji kredytowych.
Odnotujmy, że rządy interweniując powołują się na potrzebę utrzymania jakiej takiej równowagi na rynku. Jest to trudne do zweryfikowania. Wydaje się, że poprawę równowagi uzyskuje się zbyt wysokim kosztem, a mianowicie blokuje się w ten sposób naturalne wyjście z kryzysu i przyszły wzrost. Wiadomo, że w przeszłości po ostrych kryzysach na rynku następował wieloletni boom.
Co będzie dalej
To wszystko oczywiście odbija się na innych krajach, gdyż handlują z Ameryką, mają amerykańskie papiery, występują w nich podobne mechanizmy kredytowania. Generalnie rządy reagują tak jak USA, to znaczy zatykają dziury kosztem ogółu podatników, co jest ekonomicznie krótkowzroczne, a moralnie skandaliczne. Wielka Brytania chce jawnie dodrukować banknoty na sumę 150 miliardów funtów! Inną reakcją jest protekcjonizm, szkodliwy na dłuższą metę dla wszystkich.
Ogólne skutki kryzysu tak wywołanego to najpierw zastój gospodarczy, jeszcze nasilony przez zabór pieniędzy podatnika przez państwa, rzekomo ratujące gospodarkę. Drugi efekt, jeszcze gorszy i bardziej długofalowy, to narastanie interwencjonizmu państwowego, czyli owego okradania podatnika. Można dziś obserwować bezwstydną propagandę tego procederu, w postaci wychwalania rządów „pomagających” gospodarce. Nikt prawie nie pyta, z czyjej kieszeni idzie ta pomoc. Jej koszt to zahamowanie rozwoju gospodarczego. Obecnie zmierzamy ku stagnacji.
Winę na kryzys zwala się na wolny rynek. Wielu ludzi w to wierzy, gdyż przedtem wmówiono im, że w świecie zachodnim panuje wolnorynkowy kapitalizm. Faktycznie mamy ustrój biurokratyczny z ogromnym sektorem publicznym, który wchłania od jednej trzeciej do dwóch trzecich produktu narodowego (w Polsce połowę), z czym wiąże się rozległy interwencjonizm i ograniczenie wolności gospodarczej.
Nie byłoby więc tego kryzysu bez zepsucia mechanizmów rynkowych przez rządy. A teraz ci, którzy zepsuli zegarek, szczycą się tym, że go naprawiają. Lepiej, by nic nie robili. Na hasło PRL „Śpij spokojnie, ORMO czuwa” warszawska ulica słusznie odpowiedziała „Śpij spokojnie, ORMO też śpi”.
Pomniejsze pozytywy
W zestawieniu z tymi następstwami kryzysu jego efekty pozytywne są mniejsze, ale występują. Zniknięcie pustego pieniądza trochę go urealni. Pieniądz powinien mieć bowiem pokrycie w dobrach. Ceny ropy znowu są normalne, a przedtem były zawyżane przez spekulantów, skupujących ją za nadwyżkę pieniędzy (za mało czujemy skutki, gdyż w litrze benzyny większość to podatki). Podobny efekt powinien wystąpić przy innych surowcach, jeśli nie ma sytuacji monopolistycznej (Rosję potanienie ropy może zrujnować, odbija więc sobie na gazie). W Polsce kredyty były raczej za drogie niż za tanie, a banki na zawyżeniu stóp zarabiały krocie; ich obniżenie, wymuszone przez sytuację, powinno nam pomóc. Jest wreszcie nadzieja, że władze państwowe lepiej zajmą się w przyszłości tym, czym zajmować się powinny, to znaczy chronieniem obywateli przed kradzieżą ze strony wypuszczających na rynek papiery bez pokrycia. O ile interwencja finansowa państwa jest szkodliwa, to taka funkcja policyjna powinna być przez nie spełniana.
Warto wreszcie zauważyć, że kryzys wzbudził pewne zainteresowanie dla reguł ekonomii. Mimo propagandy rzekomej zbawiennej roli państwa, ludzie zaczynają pytać. Mamy okazję, by na te pytania prawidłowo odpowiedzieć.
Polska
W Polsce kryzys ma najpierw wymiar finansowy. Jeśli polskie banki nie miały złych papierów, miały je ich centrale za granicą. Nakazują więc oszczędności. Zniknięcie fikcyjnych aktywów spowodowało spadek popytu na tradycyjne przedmioty spekulacji, jak obligacje i waluty, co przyczyniło się do sztucznego spadku kursu złotówki. Na poziomie dóbr i usług pochodną kryzysu na Zachodzie jest osłabienie obrotu z zagranicą, trudności z uzyskaniem kredytów oraz zastój z obawy przed aktywnością. Płacimy zatem za cudze kradzieże.
Jeszcze w sprawie kursu złotego. Wynika on z wyprzedaży walorów, jakie bankrutom pozostały, a wtórnie ze spekulacyjnej gry na zniżkę. Niewykluczony jest tu czynnik polityczny. Polska ogłosiła chęć przyjęcia euro. W tej perspektywie byłoby dla nas lepiej, gdyby kurs wynosił dwa złote za euro (co odpowiada w przybliżeniu relacji cen i wydajności pracy), ale Niemcy i inni woleliby pięć złotych za euro, bo wtedy polskie kapitały będą mniej warte. Ogłoszenie o zamiarze przyjęcia euro było krokiem nieszczęśliwym i zachęciło do udziału w ataku na złotówkę.
Państwo stale kradnie
Na wstępie zapowiedziałem, że mowa też będzie o szerszym tle kryzysu, długotrwałej niewydolności bogatych gospodarek. Jeśli się dobrze zastanowić, ten efektowny kryzys to tylko wierzchołek góry lodowej. Gospodarki te są od dawna osłabione przez praktyki, które od kradzieży różnią się głównie nazwą.
Podstawowa jej forma to rabunkowe opodatkowanie. Gdy rządy utrzymują ogromną biurokrację, a świadczenia społeczne są niskiej jakości, jasną jest rzeczą, że ta połowa czy więcej środków całego kraju, jaką dysponuje sektor publiczny, jest wydawana źle. Na straty składa się koszt biurokracji, marnotrawstwo, nieuniknione przy wydawaniu nie swoich pieniędzy, oraz zwykła korupcja. Ekonomicznie jest to zła alokacja zasobów, moralnie - złodziejstwo.
Przeciętny polski pracujący myśli, że „dostaje” różne świadczenia. Faktycznie za płacone przez całe życie podatki i składki mógłby je nabyć za gotówkę i jeszcze by mu sporo zostało. Pracujący na pensji nie wie, że ponad dwie trzecie tego, co wypracował, idzie na różne podatki (trzeba tu zsumować PIT, VAT, składki, akcyzę na paliwo itd.).
Jeśli ktoś na tym systemie korzysta, to ci, którzy nie pracują, a naciągają pomoc społeczną, co na Zachodzie jest dużo bardziej rozwinięte niż u nas. Tu i tam podpiera się również nieefektywne duże przedsiębiorstwa. Polskie specjalności w tej dziedzinie to przedwczesne emerytury oraz fikcyjne renty.
Inna masowa kradzież: Polska obecna nie zwróciła tego, co w majestacie komunistycznego prawa ukradziono jej obywatelom po wojnie. W krajach sąsiednich reprywatyzacja była możliwa, u nas jakoś nie. Kolejne rządy chciały zatrzymać majątek w rękach urzędników, czyli swoich, czemu towarzyszyło jej korupcyjne rozdrapywanie. Nawet dzisiaj możliwy byłby zwrot w naturze, choćby w formie zastępczej, majątku niegdyś zabranego. Byłoby to i uczciwe, i korzystne ekonomicznie, bo przecież państwowe znaczy niewydajne. Zamiast tego proponuje się ułamkową rekompensatę, to znaczy władza zatrzyma majątki (pochodzące z kradzieży), a zmusi obywateli do zrzucenia się na ułamkowe odszkodowanie (czyli ich okradnie).
Największa dziś kradzież to system emerytalny. Jego istota jest taka, że pracującym zabiera się pieniądze, wykorzystując je zwłaszcza na należne innym emerytury, a w zamian dając obietnicę, że kiedyś ktoś i im zapłaci. Nikt, kto pracuje do osiągnięcia wieku emerytalnego, nie dostanie jednak tyle, ile wpłacił w ciągu życia. Dużo lepiej by wypadł na lokatach bankowych. Dodatkowy, fatalny skutek wysokich podatków i składek to zniechęcanie do posiadania dzieci i w konsekwencji kryzys demograficzny.
Tak zwany drugi filar rzekomo polega na tym, że oszczędzamy na swoje emerytury. Jest to wielkie kłamstwo. Po pierwsze, pieniądze idą do prywatnych funduszy, które suto z nich żyją. Po drugie, nie ma żadnego bodźca, by skutecznie pomnażały nasze pieniądze, i faktycznie w skali wieloletniej tego nie osiągnęły. Po trzecie, owe fundusze inwestują w obligacje państwowe, czyli pożyczają państwu na spory procent. Zapłacimy za to my sami. Finansujemy więc i tak swoje emerytury, ale naszymi oszczędnościami żywimy stado pasożytów. Po czwarte, nowa ustawa stanowi, że te oszczędności nie mogą być wycofane po dojściu do wieku emerytalnego, ani też odziedziczone, co przedtem gwarantowano. Jest to gigantyczny prezent dla instytucji emerytalnych. Odpowiednią ustawę prezydent gładko podpisał, choć o sprawy sto razy mniej ważne się spiera.
Wnioski
Dość podobnie rzeczy się mają w innych krajach cywilizacji zachodniej. Jakie to ma skutki? Jak człowiek, któremu upuszczono krwi, będzie słaby, tak i gospodarka, w której tak się wysysa pieniądze z pracujących, będzie się rozwijała niemrawo. Władze nie chronią bowiem własności, to znaczy majątku i dochodów obywateli. Porzucono przykazanie „nie kradnij!”. Tymczasem na nim opiera się każda normalna i uczciwa gospodarka.
Skutkuje to brakiem wolności gospodarczej. Wolność stanowi bowiem aspekt własności: przecież własność to nic innego, jak prawo do swobodnego dysponowania rzeczami. Tę krępują wagony przepisów, rodzimych i europejskich.
Własność jest bądź wprost zabierana, bądź ograniczana.
Jak widać, u źródeł kryzysu gospodarczego, zjawiska ze sfery materialnej, leży konflikt z Dekalogiem, czyli kryzys moralny.
Michał Wojciechowski
Autor jest świeckim profesorem teologii na uniwersytecie w Olsztynie, ekspertem Centrum im. Adama Smitha, przewodniczącym rady programowej fundacji PAFERE. W roku 2008 opublikował książki „Moralna wyższość wolnej gospodarki” oraz „Biblia o państwie”. Tekst jest oparty na wypowiedzi na konferencji "Etyczne źródła kryzysu - co dalej z kapitalizmem?", organizowanej przez PAFERE. Konferencja odbyła się 28 marca 2009 roku w Warszawie.
Kryzys istnieje tylko w głowach dziennikarzy - mówi część opinii publicznej. Na pewno? O tym, jak poważna jest sytuacja, świadczą coraz liczniejsze wypowiedzi niektórych ekspertów. Niedawno Jim Rogers, inwestor amerykański mówił o możliwym rozpadzie Rosji. Dziś tego typu katastroficzne słowa dało się słyszeć w Polsce.
Istnieje bardzo duże ryzyko upadku krajów ościennych - Litwy, Łotwy, Estonii, Ukrainy, Rosji i Bułgarii - powiedział w Radiu PIN Ryszard Petru, niezależny ekonomista.
Petru zgodził się w ten sposób z wicekanclerzem i ministrem finansów Austrii, Josefem Proellem. Przestrzegł on, że Ukraina szybko staje się największą ofiarą kryzysu gospodarczego w naszej części Europy. Jej upadek może wywołać efekt domina w całej Europie Środkowej i Wschodniej.
Co konkretnie? Na przykład paniczną wyprzedaż aktywów w naszym regionie. Uderzy to także w Polskę, mimo, że nie będzie to wynikało z naszych wewnętrznych problemów.
Konsekwencją może być konieczność dewaluacji złotówki, większe obciążenie budżetu z tytułu spłaty obligacji i problemy z płynnością, bo nikt nie będzie chciał nam pożyczać pieniędzy.
………………
Nasza waluta wyraźnie słabnie. Szczególnie ostre spadki zaczęły się na początku stycznia równolegle z wyprzedażą na giełdzie, które sprowadziła indeksy o ponad 20% w dół. Podobnie stało się ze złotym.
Na wykresie dobrze widać bardzo dużą dodatnią korelację pomiędzy kursem USD/PLN, a USD/WIG20. Z tego wynika, że należy z dużą uwagą równolegle śledzić rynek walutowy oraz rynek akcji.
Tymczasem w ostatnich kilku dniach, praktycznie od piątku mamy do czynienia z ofensywą medialną prowadzoną zagranicą, która znowu może mocno zachwiać podstawami naszej waluty.
Najpierw znany inwestor Jim Rogers w wywiadzie dla telewizji Bloomberg stwierdził, że Europa Wschodnia znajdzie się pod olbrzymią presją z powodu dużych niespłaconych pożyczek, a społeczeństwa krajów postkomunistycznych spotka gorzkie rozczarowanie i utrata złudzeń czy nadziei związanych z kapitalizmem.
Z kolei sobotni „Financial Times" przyniósł artykuł (polska wersja) pod złowieszczym tytułem „Waluty w oku cyklonu". David Oakley wskazuje w nim, że problemem Polski, Węgier oraz Czech jest niezbyt skutecznie poszukiwanie źródeł finansowania wysokiego deficytu na rachunkach obrotów bieżących oraz problemy ze spłatą zagranicznego zadłużenia.
W związku z utrudnionym dostępem do rynków kredytowych pojawia się kłopot ze spłatą zobowiązań, a jest ich niemało. Szacuje się, że trzy wspomniane kraje potrzebują aż 100 mld dolarów tylko w 2009 roku. Nie dziwi zatem skok CDSów (Credit Default Swaps) polskiego długu aż do 350 z poziomu poniżej 100 na początku roku. Obrazowo mówiąc ten instrument pochodny szacuje prawdopodobieństwo bankructwa danego kraju - i dla Polski wynosi ono 3,5%. Zatem panika wydaje się przedwczesna, lecz niepokoi skala wzrostu.
W tekście „FT" cytuje się słowa analityka BNP Paribas Hansa Redekera, który zauważa olbrzymie podobieństwo pomiędzy obecną sytuacją gospodarek wschodnioeuropejskich do tej azjatyckich tygrysów z 1998 roku, kiedy wystąpił potężny kryzys. Wtedy został on poprzedzony gwałtownym wzrostem denominowanych głównie w walutach obcych kredytów dla sektora prywatnego.
U nas doszła sprawa opcji walutowych. Analitycy szacują skalę strat polskich przedsiębiorstw na co najmniej kilkanaście mld zł. W innym sobotnim artykule z „FT" strateg walutowy Commerzbanku Ulrich Leuchtmann przestrzega przed ich unieważnieniem, co jego zdaniem mogłoby doprowadzić do utraty zaufania do Polski. Poza tym możliwe, że wtedy doszłoby do skokowej utraty wartości przez złotego do poziomów na przykład 5 czy nawet 6 zł za euro.
Zdaniem Leuchtmanna jedynym rozsądnym posunięciem dla naszego banku centralnego powinno być powstrzymanie się przed kolejnymi obniżkami stóp procentowych i próba werbalnego uspokajania sytuacji, ale czy to wystarczy do powstrzymania fali spadkowej?
Z kolei wczoraj ukazał się tekst w „Sunday Telegraph" autorstwa Ambrose Evans-Pritcharda, który uderza w jeszcze bardziej dramatyczne tony. Publicysta zwraca uwagę na olbrzymią ekspozycję na Europę Wschodnią ze strony Austrii. Banki z tego kraju pożyczyły aż 230 mld euro państwom postkomunistycznym, co stanowi 70% PKB Austrii. Tymczasem według Erika Berglofa z EBOiR kraje te będą potrzebowały aż 400 mld euro na nowe pożyczki i wsparcie systemu finansowego, co w takich czasach wydaje się bardzo trudne do uzyskania. Sprawa jest pilna, bo rośnie odsetek
złych długów.
Po wymienieniu szeregu dolegliwości występujących w innych krajach regionu,Evans-Pritchard wskazuje, że aż 60% długu hipotecznego w Polsce jest denominowana we franku szwajcarskim. Autor potem uderza w dramatyczne tony i wieszczy niemal rewolucję w Europie wywołaną obecnym kryzysem.