Janusz Bogucki Turniej, czyli nie ma jak magia


Janusz Bogucki

Turniej

Czyli Nie ma jak magia

1

Wśród nocnej ciszy słychać było coraz wyraźniej mlaskanie nekromancerow, co oznaczało, ze cmentarz jest już blisko. Wracając do miasta, zawsze próbowałem odróżnić odgłosy, które wydają głodne nekromancery, od odgłosów, które wydają nekrofile, ale zwykle stan zwłok nie pozwalał na tak subtelną analizę. Dziś wieczorem pochowano zbója Madeya, ściętego za zgwałcenie dziewicy przeznaczonej dla smoka, i z tym świeżym trupem wiązałem pewne nadzieje; niestety, nie dane mi było dokończyć obserwacji. Jakieś wynędzniale wampirzyska urządziły sobie tani nocleg, nietoperzym sposobem wisząc na gałęziach, a ja zbudziłem je niechcący i nie obyło się bez standardowych zaklęć obronnych.

Poza tymi incydentami droga przez lasek przebiegła spokojnie. Przebywszy mostek nad Pawką, rzeczka o dość zagadkowej konsystencji, stanąłem naprzeciw bramy w murze okalającym miasto. Strażnik spal, schlany jak zwykle.

- Otworzyć wrota! - Huknąłem.

Nie pomogło.

- Otworzyć, bo je rozwalę, a potem wezmę się do ciebie, jakem Abrakadabror!

-Iss dodiabla...

Musiał być nowicjuszem. Wszyscy wartownicy wiedzieli, ze ja albo moi uczniowie wychodzimy w nocy zbierać zioła, i nikt z nich jeszcze nie odważył się nie wpuścić nas z powrotem do grodu.

- Obudź się, szczurze!!! - Potroilem moc głosu.

-Siiichourwa... Wieszsoto roschas? Brame... otffierasie... schoroswit...

Tego było już za wiele. Rzuciłem zaklęcie wydłużające szyje oraz prawa rękę i uniosłem głowę nad murem. Przy okazji poprawiłem denerwujący mnie od dłuższego czasu błąd ortograficzny w graffiti "Krasnoludy to huje".

Przecisnąłem się przez blanki i chwyciłem pijaczynę za fraki.

-A wiesz, co to Nicowanie?! Czar, który wywraca na druga stronę! Wolisz przez gębę czy przez dupę?

Tak gwałtownego otrzeźwienia nie widziałem już od dawna. Nie ma to jak magia.

Karczma "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem" nie cieszyła się dobra slawa - tak jak wszystkie karczmy w mieście. Nic dziwnego, miasto mało dbało o reputacje, gdyż te zapewniał mu Turniej, ale o tym później.

Wizytówką gospody była nie podtrzymywana siekiera, cudownym sposobem wisząca pod zadymionym stropem. Przychodziłem tu co pewien czas pod pretekstem odnawiania zaklęcia wiążącego topór, choć byłem świecie przekonany, ze to niepotrzebne.

Co innego Bulbulbo, właściciel knajpy.

-Aaa... pokłon waszej czarodziejskosci! - Nie wiem, jakim sposobem dostrzegł mnie, gdy wszedłem w tłum i dym.

Był to hobbit, siedzący okrakiem na przygłupim goblinie, służącym mu masą i dodatkowa para rak, z tego powodu zwany również Sitting Bulbulbo. Stary numer z symbiozą - mały spryciarz & duży kretyn.

Master-blaster.

Podszedłem do gospodarza.

-Macie towar, mistrzu? - Wyszeptał.

Kiwnąłem głowa. Obaj wyszliśmy z głównej izby do kuchni. Rozpakowałem worek z ziołami. Bulbulbo zaczerpnął garść liści, fachowo roztarł na dłoni i dał do powąchania goblinowi.

-Ychy, raycownyca, pryma sort - zawyrokował zwierz.

Bulbulbo uśmiechnął się i podał mi reke.

-Wielkie dzięki, potężny Abrakadabrorze. Ufam, ze starczy na miesiąc. Wielkie dzięki, wasza czarodziejskosc...

-Pięćset! - Uciąłem.

-Ależ oczywiście, wasza czarodziejskość! - Bulbulbo podszedł do kasy i odwrócił się, zasłaniając skarbczyk masywnym cielskiem goblina.

-Ach, wasza czarodziejskość, przepraszam za pamięć, jak zwykle zapraszam na...

-Na to co zwykle; tam gdzie zwykle - dokończyłem.

-Ależ oczywiście, miejsce czeka! - Zapewnił hobbit i zapłaciwszy za rajcownice, zapraszającym gestem wskazał drzwi prowadzące z kuchni do sali gościnnej.

I znów uderzyła mnie zwarta ściana oparów gorzelniczo - tytoniowych.

-Damokles! - Warknąłem.

Miałem rację. Siekiera po zwolnieniu czaru wisiała dalej pod zadymionym sufitem. Tymczasem Bulbulbo, opędzając się od niedopitych i zniecierpliwionych gości, dotarł do zarezerwowanego dla mnie stolika.

Chrapał na nim jakiś brukolak.

-Ej, ty-grube łapy goblina potrząsnęły śpiącym - spływ!

Rozbudzony brukolak obnażył kły i ryknął potężnie. Goblin nie pozostał mu dłużny, wbrew protestom Bulbulba, który usiłował nie dopuścić do konfrontacji tego rodzaju stworzeń we własnym lokalu.

-Ja to załatwię - mruknąłem i splotłem ręce w Znak paradoksalnie zwany Serdecznym, gdyż polegał na umiejętnym zaciśnięciu wszystkich palców z wyjątkiem serdecznego, który sterczał ku górze.

Po brukolaku nie został ślad. Nie ma to jak magia.

-Dziś dwa razy to, co zwykle - zwróciłem się do ogłupiałego Bulbulba.

-Ależ oczywiście, wasza czarodziejskość! - Ocknął się i wytarłszy pot z czoła swojego goblina, zaczął się przedzierać przez zatłoczone stoliki do kuchni.

Rozsiadłem się wygodnie i powiodłem wzrokiem po izbie. Wszystkie lawy prócz mojej były zapełnione klientami. Najbliżej mnie siedziało sześciu milczących krasnoludów, których mętne i rozbiegane oczy jeszcze raz przekonały mnie o rosnącej popularności rajcownicy. Siódmy krasnolud leżał nieprzytomny pod stołem. Dalej siedziska zajmowali żołnierze Gwardii Miejskiej, a za nimi kotłowała się wprost różnokolorowa grupa włóczęgów, poszukiwaczy przygód, graczy w AD&D i Warhammera oraz handlarzy czasopism science fiction.

Wokół żołnierzy i przyjezdnych nieustannie uwijali się pomocnicy Bulbulba- -kuchcik i obrzydliwie grube dziewczynisko, na której wszak tusze nie zwracano uwagi w myśl zasady: "Nie ma brzydkich kobiet, tylko czasem wina brak". A o to, żeby wina nie brakowało, troszczyła się właśnie owa niewiasta.

Ja również nie mogłem narzekać, Bulbulbo natychmiast przyniósł mi podwójną porcje mojej ulubionej "Krwawej Marychy" w kielichu wykutym z chalcedonu.

Pociągnąłem wiec łyk, przymknąłem powieki i dokonawszy kontroli wewnętrznej, stwierdziłem z lubością, że napój zawiera to, co zawierać powinien.

Nagle zorientowałem się, ze cos jest nie tak. Zrobiło się cicho, jak makiem zasiał, aż słychać było szmer osuwającego się pod stół drugiego krasnoluda.

Otworzyłem oczy i przebijając wzrokiem półprzeźroczystą atmosferę, dojrzałem powód powszechnego milczenia.

W drzwiach stanęła dziewczyna-po pierwsze przecudowna, po drugie nader skąpo ubrana, po trzecie sama. Większości biesiadników opadły z zachwytu i zdumienia szczeki. "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem" nie było odpowiednim miejscem dla samotnych dziewcząt. Lecz ja dostrzegłem nad jej prześliczna półelfią główką niewidoczne dla innych lekkie falowanie ochronnej powłoki amuletu standardowego, ukrytego znacznie poniżej szyi. Jasne. Tylko adeptka szkoły czarownic mogła poważyć się na takie odwiedziny. Cichutkim zaklęciem przestroiłem wzrok neutralizując okrycia wierzchnie i moim oczom ukazały się widoki, zdolne zmiękczyć największych twardzieli i utwardzić niejedna miękkość.

Nie ma to jak magia.

-Znajdzie się tu jakieś miejsce dla mnie? - Spytała, niczym nie speszona, młoda czarownica.

Rzecz niesłychana - w nabitej do granic możliwości gospodzie w mgnieniu oka pojawiły się wolne kawałki law przy prawie wszystkich stołach. Tylko krasnoludy nie rozsunęły się, choć już trzeci szykował się do snu.

-Prosiem, wdzięcznie prosiem!

-Do nas pójdź, nie pożałujesz!

-A kuku! Tutaj!

Mnożyły się zaprosiny, pełne najrozmaitszych gestów i spojrzeń. Dziewczyna po chwili wahania przysiadła się do zamiejscowych, ku srogiemu zawodowi gwardzistów.

Na sali znowu zrobiło się gwarno, pociągnąłem następny łyk "krwawej Marychy", kolejny krasnolud zwalił się pod stół. Urodziwa wiedźma chciała przywołać gospodarza, lecz siedzący naprzeciw niej rybałci prześcigali się w uprzejmościach, wrzeszcząc na hobbita.

-Co podać? - Wykrztusił zabiegany Bulbulbo.

-Cos do jedzenia - powiedziała czarownica.

-Mamy bigos i flaki.

-No już, ruszaj się, dwójniaku - pogonili opiekuńczy rybałci.

-Jak ci na imię, ślicznotko? - Spytał człowiek zajmujący taboret obok.

-Zwą mnie Albumina - odpowiedziała kaszląc. - Co za duchota! - żachnęła się i nim zdążyłem zaprotestować, rzuciła po cichu standardowy czar kosmetyczny, oczyszczający powietrze w najbliższym otoczeniu.

Zaklęcie zostało sklecone nie najlepiej, ale wystarczająco, aby zadymienie zredukowało się do polowy. Pozbawiona oparcia siekiera runęła prosto na głowę jednego z gwardzistów.

Cala gospoda ryknęła śmiechem. Szczęściem w ostatniej chwili telekinetycznie odchyliłem ostrze i żołnierz dostał płazem, ale natychmiast kilku jego towarzyszy powstało z miejsc.

-Do śmiechu komu?! - Spytali groźnie.

-Bo co? - Padła odpowiedź.

-Spokój! - Pisnął przerażony Bulbulbo, niosąc miskę z flakami, a goblin przejechał złowieszczym wzrokiem po krewkich wojownikach.

Albumina odebrała posiłek, wzięła w jedna rękę łyżkę, a druga prasnęła odważnie poczynająca sobie dłoń siedzącego przy niej mężczyzny.

-Myślisz, ze ci wszystko wolno?!

-Mów mi Snake - odparł spokojnie jegomość. - Zostajesz na dłużej?

-Nic ci do tego! - Fuknęła wiedźma, ale po zjedzeniu paru kęsów dodała z nutka dumy w glosie - Przyjechałam na Turniej.

-To nie widowisko dla kobiet - uśmiechnął się Snake.

-Ja nie będę patrzeć - odparła. - Będę walczyć!

Mężczyzna roześmiał się.

-A to dopiero! Słyszeliście? Ona chce się bić w Turnieju!

-Myślicie, ze nie potrafię? - wydusiła Albumina, patrząc na rozrechotane twarze współbiesiadników.

2

Wyskoczyła zza stołu efektownym saltem, krzycząc "Usss karrrrate kingbrusli kozanostra wendetta karrrrrambaa!", i wylądowała z widmowym mieczem w rękach.

Sztuczka wyszła nieźle, bądź co bądź uczą jej już na pierwszym roku, ale reakcje wywołała rożne. Kompani od stołu zaczęli bić brawo. Co innego gwardziści.

-To wiedźma!

-Tfu! Na psa urok!

Snake powstał demonstracyjnie.

-Owszem, czarownica. Nie podoba się cos?

-Nie podoba! - Jeden z żołnierzy zerwał się zadziornie, ale drugi powstrzymał go.

-Daj spokój, on ma wiedzmiński znak.

I znowu do rozróby nie doszło. Wszystko potoczyło się po staremu. Piąty krasnolud osunął się pod ławę, obłapiająca się za mną parka także osunęła się pod ławę, ale z innego powodu, reszta piła, a tłusta kelnerka, na lawie, pocieszała sobą rozeźlonych gwardzistów,

Zmęczony ciągłym nasłuchem rejonu wokół Albuminy, zwolniłem czar Amplifonii, opróżniłem swój kielich i zadowoliłem się obserwacja wizualna interesującego mnie obiektu.

Nie działo się nic ciekawego, wytrwały wiedźmin raz po raz usiłował dobrać się do czarownicy, niestety bez skutku. Wreszcie Albumina nie wytrzymała i wstała, nie dokończywszy strawy.

-Idę stad! - zapowiedziała.

Snake wstał również i wziął ja pod rękę.

-Idziemy wiec. Chyba nie chcesz włóczyć się nocą po mieście?

Zamówiłem tutaj wygodny pokoik. - Wskazał na schody prowadzące do komnat noclegowych.

-Nigdzie z tobą nie pójdę, bezczelny drabie. Puść mnie!

-Jak to nie? - zdziwił się wiedźmin, po czym złapał ją na ręce. - Właśnie że idziemy!

-Ostrzegałam cię. Ghahathahtaettehahthgh!!! - zawołała.

Skrzywiłem się zdegustowany. Używała Matrycy Zaklęć I Stopnia Fantasy, gdzie nie liczą się słowa, ale obwiednia fonetyczna, a w szczególności liczba spółgłosek tylnojęzykowych (g,k,h). Wiedźmin oczywiście pozostał nietknięty.

-Mów do mnie jeszcze - poweselał.

-Arrtahagahtghterhntgtghhh! - wycharczała.

-Albo lepiej nic nie mów, zachowaj siły na później.

Przerażona Albumina, widząc bezskuteczność swoich zapewne najmocniejszych zaklęć obronnych, poczęła po kobiecemu wierzgać i gryźć, lecz wiedźmin niewzruszony już wchodził na schodki. Większość żołnierzy zerwała się i chwyciła za bron, gotowa czynić rzecz w swym zawodzie niespotykaną - bronić cnoty.

-Hańba! Madeyowi głowę ścieli, a ten przybłęda będzie bezkarnie sobie poczynał?!

Powstrzymałem ich jednym ruchem ręki. Przynajmniej dla mnie czuli należyty respekt.

-Stawiam trzy do jednego, że ona wyjdzie cało - rzekłem.

Szósty krasnolud był bliski zwalenia się na podłogę, ale jeszcze zdążył wyjść się wyrzygać, dokładnie pod szyldem z nazwa gospody-w miejscu, gdzie było napisane: „ze zwrotem”; Snake tymczasem zniknął na górze wraz z wrzeszcząca i miotającą iskry czarownica.

Wierzyłem, ze w obliczu realnego niebezpieczeństwa przypomną się jej wbijane przez lata do głowy podstawy prawdziwej Magii Słowa, chociażby zasady zaklęć II-matrycowych, spisane przez wałkowanych w szkole Ursule LeGumine i Howarda the Ducka.

Trzasnęły drzwi pokoju na pięterku.

-Pięć do jednego, że ją napocznie - odezwał się nagle, zawsze przytomny, jeśli chodzi o pieniądze, Bulbulbo.

Sala ożywiła się i przemieniła na chwile w giełdę.

-Dziesięć do jednego, że tylko ją wymaca!

-Piętnaście do jednego, że więcej!

I tak dalej. Po pewnym czasie zaniepokoiłem się na serio, lecz moje obawy szybko zostały rozwiane.

Częściowo rozebrany wiedźmin sturlał się schodkami na sam dół, a na górze przy poręczy stanęła trochę poturbowana Albumina z - jak to się mówi - falująca piersią i rozwianym włosem.

Wyglądała ślicznie, że aż mnie zatkało.

-Ha! - W jej glosie znać było moc prawdziwej Magii Słowa.

Podniosła ramiona i zakrzyknęła dźwięcznie:

-A niechże cię pokręci, fiucie!

Ostatni krasnolud osunął się pod ławę, mimo nieludzkiego wrzasku wiedźmina.

Nie ma to jak magia.

3

Nikt naprawdę nie wie, jakie były początki Turnieju i dlaczego w ogóle powstał. Istnieje wiele rożnych hipotez, ale najczęściej podaje się te, której i ja jestem zwolennikiem. Otóż złożyło się na to szereg czynników geopolitoklimato - socjoekonomokulturowych. Innymi słowy - miejsce, gdzie wyrosło później nasze miasto, wręcz prosiło się, żeby dać tutaj komuś w mordę. Dookoła rozpościerały się puszcze i mokradła, przez które wiodły dwie wąskie drogi, krzyżujące się akurat tutaj, przy rzeczce Pawce. To naturalne miejsce postoju karawan kupieckich, a co za tym idzie - watah zbójeckich, niewątpliwie sprzyjało wymianie towarów oraz ciężkich argumentów. Ponadto obecność smoka w pobliżu kusiła rożnego rodzaju śmiałków i harcowników do zgubnych, acz widowiskowych wypraw. Z biegiem czasu powstała tu osada handlowa o wdzięcznej nazwie Blubo. W końcu ktoś wpadł na pomysł, aby nie dość, ze uporać się z problemem rozbójniczych porachunków, to jeszcze na tym zarobić. Teren najczęstszych bójek ogrodzono, naprędce ułożono krótki regulamin i odtąd wszyscy chcący sobie nawzajem rozbijać łby mogli to zrobić legalnie, po uzgodnieniu terminu z władzami.

Po paru latach osada przemieniła się w miasto, a prowizoryczny ring - w pokaźną arenę. W Turnieju mogli brać czynny udział już tylko prawdziwi sportowcy. Blubo stało się sławne; zewsząd corocznie zjeżdżały tłumy zagorzałych kibiców, aby ujrzeć zmagania najznamienitszych wojowników, przybyłych z rożnych stron świata.

Wpływy z Turnieju często przekraczały przychód z pozostałych źródeł utrzymania miasta.

Władca Blubo, książę (Duke) Ellington, syn Yueha Vickersa Wellingtona, mianował mnie przed trzema laty Arbitralnym Sędzia Turnieju. Od tego czasu wprowadziłem kilka małych poprawek w regulaminie, lecz w sumie niewiele się on rożni od pierwowzoru.

Spotkania odbywają się systemem pucharowym. Zasady proste: wyłącznie płeć męska, jeden na jednego, bron konwencjonalna, magia do Matrycy Zaklęć II Stopnia Fantasy. Nagrodą Główną było dotychczas pół zamku i książęca córka, lecz zgodnie z moimi sugestiami poczyniono pewne zmiany: zwycięzca, owszem, dowiaduje się, ze dostaje pół zamku i księżniczkę - ale na jedna noc. Doszedłem do wniosku, ze triumfator, wyczerpany ponad wszelka miarę i szczęśliwy z tego, ze żyje, nie będzie się mścił ani dochodził praw. Zobaczywszy królewnę, nawet jej nie tknie, a opłacalnej grabieży zamku przez jedna noc nie zdąży zorganizować. Zresztą, po pobycie poprzedników nie będzie czego łupić. Oszczędności ogromne, a przecież wystarczającym laurem powinna być waga zwycięstwa w Turnieju!

Trzeci, na którym sędziuję, a w ogólnej rachubie Dwudziesty Piąty Turniej Blubocki trwał już od ponad tygodnia. Cale miasto nim żyło, gościńce, karczmy i burdele pracowały na najwyższych obrotach, przyjmując masę gości, a Książę (Duke) Ellington wraz z Rada Miejska zacierał ręce widząc, ile dukatów spływa do skarbca.

Jako Sędzia Główny, byłem obowiązany uczestniczyć we wszystkich pojedynkach od ćwierćfinału wzwyż; poprzednie z powodzeniem prowadzili moi zastępcy i podwładni. Dwa lata temu, tuz po nominacji, wziąłem sobie za punkt honoru obejrzeć jak najwięcej walk; ludzka (i nie tylko ludzka) pomysłowość w zakresie wzajemnego zarzynania się nie zna granic, toteż uznałem to za wielce interesujące. Jednak tego roku miąłem inne sprawy na głowie, tak ze darowałem sobie wstępne sparringi.

Pogoda była wspaniała. Jednolita pokrywa chmur nie pozwalała gorącym promieniom słońca dotknąć ziemi, wiał leciutki, orzeźwiający wietrzyk, a na deszcz się nie zanosiło. Od rana w stronę sceny płynęła prawdziwa rzeka ludzi, chcących obejrzeć pierwszy półfinałowy pojedynek. Moja lektyka z trudem przeciskała się przez tłumy żadnych wrażeń kibiców. Pomyślałem, ze na najbliższym posiedzeniu Rady Miejskiej trzeba będzie postawić wniosek o rozszerzenie ulic i wydzielenie pąsów dla pieszych i pojazdów zaprzęgowych (ciekawe, do których zaliczono by moja lektykę). Wreszcie wychyliłem się przez okienko i krzyknąłem na tragarzy, aby się zatrzymali, a potem rzuciłem czar Awiacji na cala kabinę i uniosłem się w powietrze. Dyplomu Młodszego Arcymaga nie dostałem przecież dla pięknych oczu.

Wylądowałem Kolo zaplecza Centralnego Amfiteatru i klasnąłem w ręce. Moi uczniowie - Pokus i Pokus - zjawili się bezzwłocznie.

-Jesteśmy, Mistrzu! - wyśpiewali.

-Bardzo dobrze - odpowiedziałem i wyszedłem z lektyki. - Ile nam jeszcze czasu zostało?

-Dwie chwile i trzy czwarte momentu, wedle tutejszej klepsydry. - Pokus zmarszczył brwi.

-Robisz postępy. - Uśmiechnąłem się i odwróciłem głowę do Pokusa.

-Pokusie, czy masz to, o co cię prosiłem?

-Jasne, Mistrzu! - potwierdził skwapliwie i wyjął z tulei rulon pergaminu. - Proszę, oto lista.

Rozwinąłem zwój i zacząłem pobieżnie przeglądać spis, o wiele obfitszy, niż przypuszczałem. Był to wykaz właścicieli kramów i zajazdów, którzy odmawiali przyjęcia i rozprowadzania rajcownicy oraz jej przetworów.

-"Pod Dębowa Tarcza"...cala siec...no proszę..."Excalibur"...tego mam na oku już od dawna...To znam...To tez.. "Jabba the Hutt"? A to świnia, nie wiedziałem... "Smocza Jama"...no tak..."McDonald"? Gdzie to jest?

-Na rogu Ratuszowej i Thorgalla, tuz przy placu Roke. Podają tam jakieś obrzydliwe ciasta z mięsem i sałatkami, a do tego wywar z orzechów, który się strasznie pieni - odparł Pokus.

-Zbadamy to, ale nie teraz - odrzekłem, zwijając rulon.

-Mistrzu, jeden z kramarzy wymienionych w indeksie ma stoisko przy wejściu na arenę. Sam widziałem. Można by... nauczyć moresu - zaproponował Pokus.

-Mówisz, ze przy wejściu...Ile jeszcze nam pozostało?

-Dwie chwile i pół momentu.

-Pokusie, skocz i dowiedz się, jak się sprawy maja - wskazałem na kasy biletowe - a ty, Pokusie, idź do tego... - spojrzałem na listę - "Srajmariliona" i użyj zaklęcia Propozycji Nie Do Odrzucenia.

Odprowadziłem wzrokiem moich beniaminków i pogrążyłem się w lenistwie. Niestety nie upłynęła minuta, czyli ćwiartka momentu, gdy poczułem, ze ktoś usiłuje skontaktować się ze mną mentalnie.

"Wzywam Abrakadabrora, tu Czarymary, odbiór."

Z Czarymarym znaliśmy się prawie od dziecka. Był Młodszym Arcymagiem, tak jak ja, i obecnie zajmował się organizacyjno-techniczna strona Turnieju.

"Tu Abrakadabror, cieszę się, ze cię myślę, odbiór."

"Ja tez się cieszę. Mam małą prośbę. Słyszałem, ze walą okropne tłumy, a ja porobiłem zabezpieczenia trochę na łapu - capu. Czy mógłbyś obejrzeć wszystkie barierki i ploty i wzmocnić zaklęcia, gdzie potrzeba, odbiór?"

"Nie ma sprawy, zrobi się, odbiór."

"Stokrotne dzięki, pomyśl mnie, jak będziesz czegoś potrzebował, odbiór."

"Dziękuje, wyłączam się, bez odbioru."

-Teraz mów - poleciłem Pokusowi, który zjawil się tymczasem.

-Mistrzu - zasapał - wejściówki stoją po dychu, u koników po trzydzieści, jak ktoś chce pod żyletą, to pięćdziesiąt!

-No, no - cmoknąłem i naraz zmieniłem się w belfra: - O czym powinniśmy pamiętać neutralizując albo modyfikując czyjś czar? - wycelowałem palec w Pokusa.

-Eee..nismy pamiętać - dukał przestraszony Pokus - że...że zaklęcia pierwszego i drugiego stopnia najlepiej zanihilowac kontr-zaklęciem równowartościowym. Przy zaklęciach wyższego rzędu metoda ta nie daje wyników, gdyż a-energia astralna potrzebna do zniesienia czaru przewyższa energie włożoną i ta zależność wzrasta wykładniczo wraz z poziomem zaklęcia, be-konstrukcja zaklęć powyżej matrycy

trzeciego stopnia uwzględnia możliwość odwołania czy tez transformacji przewidzianym hasłem...

-Nie, nie o to chodzi - przerwałem jego trajkotanie.

Pokus zbaraniał.

-Bardziej ogólnie - podpowiedziałem.

-Ąe.. w ogóle odwracanie i przerabianie cudzych zaklęć jest niewskazane i może naruszyć...no...tego...równowagę...

-Co ty chrzanisz?

-Mam! - wybuchnął. - Ąe nie ma to jak magia!

-Nareszcie! - Rozchmurzyłem się, ale zaraz przybrałem jeszcze sroższą minę - Znowu podsłuchiwałeś mentalnie! Wiesz zatem, o co prosił mnie Czarymary. Jazda na plac i do roboty!

Nie ma to jak mieć uczniów.

4

"...Przychodzi baba do znachora i uchem strzyże. Znachor pyta: 'Co pani jest?' A ona: 'Strzyga!' Odbiór."

"Dobre, ale słyszałem. A to: Przychodzi mag do znachora z rumplem w dupie.

'Co panu jest?' 'Magister!' Odbiór."

"Nie rozumiem. Co to jest rumpel, odbiór?"

"Nieważne. Posłuchaj tego: Przychodzi naszprycowany rajcownicą Abrakadabror do znachora..."

Mentalne podsłuchiwanie na odległość to świństwo, ale tym razem moje pupilki przeholowały. Posłałem im po porządnym klapsie psionicznym i nadałem:

"Stulić mózgi, czarokleci! Hokusie, wcisnąłeś rajcownice 'Srajmarilionowi', jak kazałem, odbiór?"

"Tak, Mistrzu, odbiór."

"Usłyszę jeszcze jeden kawał i rzucę na was czar wałaszy. Będziecie przez tydzień mieć cienkie głosiki, nie wspominając o reszcie. Bez odbioru."

Odprawiłem krasnoluda, który szwendał się miedzy rzędami, sprzedając jakiś zamorski wynalazek, który nazywał „popcorn”, i spojrzałem na lożę honorowa, gdzie właśnie sadowiła się rodzina książęca i rajcy miejscy.

-Zoom! - mruknąłem.

To proste zaklęcie pozwoliło mi na wnikliwa obserwacje miłościwie nam panujących. Szczególną uwagę zwróciłem na księżniczkę Hermenegildę, której brzydota stawała się powoli natchnieniem dla czarów potworogennych. Chodziły plotki, ze jest jedyna dziewicą w mieście i niektórzy uważali, ze to ją należy dać smokowi Saturnowi na pożarcie. Była to, oczywiście, przesada, zresztą nie dopuściłbym nigdy do takiego znęcania się nad biednym stworzeniem (naturalnie mam na myśli smoka). Doszedłem jednak do wniosku, ze trzeba zaaplikować Hermenegildzie jakiś czar, bo może wybuchnąć skandal. W końcu stanowiła ona jedna z głównych nagród Turnieju.

Tymczasem przygotowania do pierwszego spotkania puli półfinałowej dobiegały końca. Plac walki opuściła już orkiestra, techniczni krzątali się dokonując ostatnich poprawek wyrysowanych linii. Powstali tez nagłaśniacze. Był to jeden z doskonałych wynalazków Czarymary'ego - ponad pięćdziesięciu chłopaczków o wzmocnionych czarem zdolnościach telepatycznych jednocześnie wykrzykiwało do tub tekst nadawany im mentalnie przez komentatora.

-Wasze Wysokoscie, Panowie Rajcy, Czcigodni Goście! - zagrzmiało pół setki głosów.

-Upływa dzisiaj siedemnasty dzień Dwudziestego Piątego Turnieju Blubockiego!

Przed nami pierwszy pojedynek półfinałowy, w którym wystąpi rozstawiony z numerem czwartym Onan z Mizerii!!! Zwany również Condonem Barbarossa lub Szwarccharrak-terrem z racji swego gwałtownego usposobienia i iście barbarzyńskiej fantazji!

Brawa dla Onana!!!

-O-nan-onan-ba-onanbarba-rossa!!! - skandowała widownia.

-Jako przeciwnik wystąpi z numerem jedenastym wspaniały... Rumbo Bossanoga!!!

Przydomek swój zawdzięcza pogardzie dla wszelkich zbroi i wyrafinowanych broni! Brawa dla Rumbo!!!

-Oleeeoleoleoleeee!!! Rumbo nie daj się!!! - śpiewali kibice Bossanogi.

Obaj zapaśnicy wyszli na arenę, okryci srebrnymi championowskimi płaszczami z reklamą napoju "Czar Blubo", notabene najbardziej nafaszerowanego rajcownicą.

Komentator, otoczony podwójnym pierścieniem Gwardii Miejskiej i czarów ochronnych, zbliżył się do zawodników.

-Uwaga, apeluję o ciszę! Zgodnie z regulaminem wzywa się obu wojowników do wymiany rytualnych pozdrowień!

Onan nabrał powietrza w wielkie płuca i przemówił wielkim głosem:

-Fuck you!

-Fuck you! - odpowiedział gromko Rumbo.

W ten sposób spełniono ostatnie formalności. Komentator prędko wycofał się z areny, gdzie pozostali już tylko zawodnicy.

O walce, którą stoczyli, pięknie pisał później kronikarz:"[...] obaj synowie Aresa i Marsa, dzielnie pochew treścią władając, na się nastąpili snadnie [...] a na kwieciste pozdrowienie w obcej mowie często się zdobywali [...] a starli się na trzy zdrowaśki i pół ojcze nasz, póty posoką gruntu nie posikawszy, radości gawiedzi nie uczynili [...] a potencyi orężnej się pozbawiwszy, zwarli się bezostrzni w kłąb sczepionych ze sobą członków mocarze i jako te amazonki z Lesbijej, gdy się w uścisku zdybią, tak i oni objęli się bezczelnie, jeno żelazny był ci to uścisk [...] a obłapiali się wielce nieprzystojnie i niepolitycznie [...] a przeimaginawywali się i na ziemie obalali a walili po łbach, aże łomotnięcia głuche a puste po wszech stronach się rozlegały, jakobyś w beczkę próżną uderzał [...] a sił widno więcej nie mając, czarów się imali [...]".

To nie były żadne czary. Po prostu Onan wyjął zza pasa to, co tak dumnie sugerowało jego moc w zgoła odmiennych zapasach, a co okazało się rewolwerem magnum 44. W następnej chwili Rumbo już trzymał kalasznikowa. Wcale się na tym nie skończyło - widziałem bowiem chyba najkrócej trwający wyścig zbrojeń, i po minucie obaj przeciwnicy pruli do siebie z takich rur, ze strach było patrzeć.

"Wzywam Abrakadabrora, tu Czarymary, odbiór."

"Tu Abrakadabror, odbiór."

"Co robić, na ciemna stronę mocy?! Zaraz rozwala cały stadion, odbiór!"

"Usunąć, póki czas, odbiór."

"Usunąć? I co dalej, odbiór?"

"Ja się tym zajmę, nie panikuj. Lepiej dobrze się skoncentrujmy. Czar Teleportacji to nie byle co, odbiór."

"Rozumiem, teleportujemy ich, bez odbioru."

Zaklęcie teleportujące niemal całą zawartość areny (bo pojawiły się już czołgi i helikoptery) zajęło trochę czasu nawet nam, Młodszym Arcymagom, na szczęście tuż przed startem dwóch rakiet balistycznych rozległo się głuche mlaśnięcie - i jedyną pozostałością po walczących były leje w ziemi.

Publiczność zamarła na chwile, po czym dala wyraz absolutnej dezaprobacie, gwiżdżąc, wyjąc i tupiąc.

"Masz, i co teraz, odbiór?" - myślnął Czarymary.

"Przygotuj jakieś występy albo co, trzeba uporządkować plac. Ja nadam komunikat. Przemyśl mnie do komentatora, odbiór."

"Jesteś na linii, bez odbioru."

-Uwaga, uwaga, komunikat arbitralny arbitra! W związku z naruszeniem regulaminu Turnieju poprzez użycie broni niekonwencjonalnych i stworzenie bezpośredniego zagrożenia życia widzów zawodnicy numer cztery i jedenaście, to jest: Onan z Mizerii i Rumbo Bossanoga, zostali zdyskwalifikowani i odteleportowani za miasto!

Na ring spadł deszcz kamieni i butelek. Przemyślałem się do Czarymary'ego.

"Czarymary, trzeba ich udobruchać. Co mogę im obiecać, odbiór?"

"Wszystko. W najgorszym razie koszty i tak obciążą budżet miasta, odbiór."

"Twoje słowa, bez odbioru."

-Uwaga, uwaga!!! Z powodu zaistniałej sytuacji następny pojedynek będzie, uwaga, Finałem Dwudziestego Piątego Turnieju Blubockiego!!! Wszyscy tutaj zebrani, macie okazje już dzisiaj zobaczyć to wspaniale widowisko!!! Tym, którzy wykupili bilety na spodziewany jutrzejszy finał, zostaną zwrócone pieniądze, a jutro odbędzie się festyn połączony z trzydziestoprocentową obniżką cen napojów ponad trzydziestoprocentowych!!! Czar Blubo - to jest to!!!

"Abrakadabror, nie ekscytuj się. Wchodzę na linie, odbiór."

"Wchodź, wyłączam się, bez odbioru."

-A teraz - ten sam zwielokrotniony glos wzmacniał myśli Czarymary'ego - umilmy sobie chwile niecierpliwego oczekiwania podziwiając wspaniałą jak zwykle młodzież Blubo!!!

Na arenę wbiegło mrowie uroczych girls, machających kolorowymi kulkami z futra.

Były to ukochane przez wszystkich króliczki blubockie, baraszkujące w takt muzyki Modern Tolkien.

"Tu Abrakadabror, tu Abrakadabror, wzywam Pokusa, odbiór."

"...trwaj chwilo jesteś piękna więcej dalej głębiej..."

"Pokus, obmyśl się, odbiór."

"...to konwulsyjne trzepotanie czerwieni to krew z moich źrenic czerni bólu śmiejesz się wykrzywiona maska medytującego Buddy czy możesz zasłonę malachitowych zewrzeń ach, gdybyś była stawonogiem zaklnę cię w wieczność źródlącej się rozkoszy międzygwiezdnych prerii o zgasłych słońc Aquilonii spiję nektar ze storczyka twoich warg czy to jest egzystencjonalna nieistność bytu hołd me I wanna feel your body Jezu oszaleje..."

Pożałowałem, ze jednak nie spełniłem swojej niedawnej groźby i nie pozbawiłem moich milusińskich męskości choć na parę dni.

A na arenie, obramowanej przez okrąg wdzięcznie podrygujących króliczków, Balet Blubocki tańczył fragmenty "Jeziora Rusałczego" - szczególnie emocjonującą scenę porannej toalety rusałek, graną nad wyraz realistycznie.

Postanowiłem zdrzemnąć się trochę - skleciłem odpowiednie zaklęcie i przymknąłem oczy.

Czar zadziałał prawidłowo i obudziłem się dokładnie w tym momencie, kiedy komentator zapowiadał wejście finalistów.

-Z numerem osiemdziesiątym trzecim... Rabin Redhood!!! Wojujący mag, zadziwiający przebiegłością i sprytem!!! Brawa dla Redhooda!!!

-Precz z żydokomuną! - zakrzyknął ktoś.

-Czerwone kaptury do babci!

-Brawo!

-Jego przeciwnikiem - ciągnął zapowiadający - będzie rozstawiony z numerem trzydziestym... Cyberpunk!!! Wojenna istota z odległej krainy Digitalii!!! Brawa dla Cyberpunka!!!

Mizerne oklaski i dosadne okrzyki potwierdzały powszechna niechęć do obu zawodników. Jeżeli o mnie chodzi, to widok maga, kolegi po fachu, z czerwonym kapturem na głowie, oddającego się plugawej potyczce z jakimś kompletnie zdziczałym IBM-em PC wywoływał szczery niesmak. Nie tak wyobrażałem sobie Finał Dwudziestego Piątego Turnieju Blubockiego.

-Zawodnicy proszeni są o wymianę rytualnych pozdrowień!

Po niejakim namyśle Redhood huknął:

-Blaszaku! Niech twój nóż pęknie i pryśnie!

Cyberpunk odpowiedział natychmiast z szybkością sześćdziesięciu czterech kilobajtów na sekundę. Nie zdążyłem nawet przygotować zaklęcia, aby zrozumieć, ale musiała to być chyba niezła wiącha.

Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie, przybierając tak dziwne pozy, iż zaciekawiona publika zamilkła, i było słychać chłodnicę szybkoobrotowego dysku twardego w korpusie Cyberpunka.

Redhood wykreślił Znak Lewej Ręki Ciemności, kładąc prawa rękę z zaciśnięta pięścią na zgięciu lewej. Cyberpunk ani drgnął, łypiąc badawczo skanerem. Rabin wzmocnił Znak, nakreślając samymi dłońmi dwa Znaki Figi, a potem zmienił konfigurację rąk, sczepiając je w Znak Kraty. Cyberpunk w odpowiedzi popukał się myszą w monitor, wzbudzając tym wesołość widowni, i momentalnie wystrzelił serie trzyipółcalowych dyskietek. Rabin uchylił się w porę, ale jeden z pocisków wyorał mu spora bruzdę w kapturze. Teatr odetchnął głośno.

Nie byłem pewien, czy takie miotanie dyskami, choćby elastycznymi, nie stanowi wykroczenia przeciw regulaminowi, lecz przerwanie tej walki byłoby szaleństwem. Wołałem jednak przekonać się, czy Cyberpunk nie ma w zanadrzu czegoś gorszego.

Sporządziłem zaklęcie Turbo Debuggera i przyjrzałem się software'owi Cyberpunka.

BEGIN (of main program Attack)

UNTIL przeciwnik := dead DO BEGIN W_morde;

Kopa_w_jaja;

IF ja := faul THEN Wycofanie się na z góry upatrzone pozycje;

END; (of until)

END. (of main program Attack)

Nie było w tym nic podejrzanego. W zasadzie pojedynek wyglądał zupełnie niegroźnie. Redhood, owszem, rzucał czarami na lewo i prawo, pojawiał się i znikał, zwielokrotniał, ale co innego nabierać wymachujących mieczami osiłków, podatnych na tanią magie, a co innego próbować tej sztuki z absolutnie materialistycznie zapatrującym się urządzeniem. Cyberpunk nie dawał się zaskakiwać i tylko od czasu do czasu wyświetlał na ekranie prowokująco sprośne obrazki, ku uciesze gawiedzi. Często tez przechodził do ofensywy, prując rozgrzana do czerwoności dwudziestopięcioiglową głowicą drukarki i kłapiąc manipulatorami.

Znając oprogramowanie Cyberpunka zauważyłem, ze procedura "Kopa w jaja" nie była jeszcze ani razu wykonana. Zastanowiwszy się nad tym faktem, doszedłem do wniosku, ze mogą istnieć ku temu trzy powody: uszkodzenie lub przekłamanie systemu wewnętrznego, pokonanie przeciwnika, brak stosownych narządów u przeciwnika. Aktywność Cyberpunka na polu walki przeczyła pierwszemu założeniu, bezsensowność drugiego była oczywista (na razie), pozostawała możliwość trzecia.

Rzuciłem czar Poprze zwidzenia, a potem Zoom - i przyjrzałem się dokładnie Rabinowi.

-Albumina!!

Tak, to była ona, ta sam ambitna czarownica z gospody Bulbulba. Dzięki czarom o jakości odwrotnie proporcjonalnej do urody doszła aż do finału! Nie ma to jak magia. Nawet kiepska magia. Ale to zmieniło całkowicie postać rzeczy.

"Tu Abrakadabror, wzywam Czarymary'ego, odbiór."

"Tu Czarymary, myślaj, odbiór."

"Rabin Redhood numer osiemdziesiąt trzy to przebrana kobieta. Co robić, odbiór?"

"To ty jesteś arbitrem, odbiór."

"Więc zdyskwalifikować, odbiór?"

"Powtarzam, ty jesteś arbitrem. Mogę ci tylko powiedzieć, ze gawiedź jest bardzo rozdrażniona. Madey był ich faworytem, a został ścięty przed Turniejem, walkę Onana z Rumbo przerwałeś. Jeśli to powtórzysz, wybuchną rozruchy w mieście, odbiór."

"Dobra, póki co wiemy o tym tylko my dwaj, no i ona. Postarajmy się wiec, aby tak zostało. Bez odbioru."

Ładnie podsumowywałem karierę Arbitralnego Sędziego Turnieju! Oznaczało to, ze w obu wypadkach - jeżeli Rabin wygra i jeżeli przegra - trzeba będzie strzec tajemnicy. Jeżeli przegra... - jeszcze raz spojrzałem uzbrojonym w czary okiem na czarownice, mocująca się właśnie z mieczem wessanym przez stacje dysków Cyberpunka - nie, przegrać nie może.

Skupiłem się i zacząłem przygotowywać zaklęcia na wypadek, gdyby Albumina popadła w tarapaty, ale w głębi duszy żywiłem nadzieje, iż sobie poradzi. Ciągle miąłem w pamięci scenę z "U hobbita, czyli tu i ze zwrotem".

Coś rozświetliło się i gruchnęło znienacka. Przestraszony rozejrzałem się po scenie i po widowni, ale okazało się, ze źródło eksplozji leżało daleko za miastem, gdzie kłębiące się dymy formowały gigantyczny grzyb. To zapewne odteleportowani Onan i Rumbo doszli do kresu zmagań.

Natomiast na arenie nic nie zapowiadało rychłego zakończenia spotkania i dopiero po dobrej godzinie Cyberpunkowi udało się zręcznie podstawić stojak, przewrócić Rabina/Albuminę i przygnieść go/ją do ziemi.

W jednej chwili sprężyłem się, mając na końcu języka parę zaklęć wzmacniających. Lecz z Cyberpunkiem zaczęło się dziać cos dziwnego - zupełnie zanikła jego agresywność, zwiotczał cały, ekran zaszedł mu mgłą, a interface'y powoli rozchyliły się. No cóż, mając takie ciało pod sobą, nie wytrzymał.

Wysunął INPUT jack i długo szukał pod zbroja przeciwnika tego, co niechybnie uznał za gniazdko OUTPUT. Każdy na jego miejscu postąpiłby tak samo. Tknięty zawodowym przeczuciem, uciekłem się powtórnie do pomocy Turbo Debuggera.

Unknown HIV virus detected

Program infected

Bad command or file name

Primary disk search failed

Shit, don't do it!

FATAL DOS ERROR C:

KONIEC

1



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bogucki Janusz Turniej, czyli nie ma to jak magia
Bogucki Janusz Turniej, czyli nie ma to jak magia
Nie ma jak u Teścia, Teksty piosenek, TEKSTY
Nie ma jak u mamy W Młynarski
Nie ma jak zdrowie, referaty i materiały, baśnie
NIE MA JAK DOM
Janusz Bogucki Turniej
mlynarski nie ma jak u mamy
NIE MA JAK DOM
Nie ma jak u mamy
Nie ma jak szpan
Nie ma jak u mamy
Nie ma jak u babci
nie ma jak w Polsce
Nie ma jak u mamy(1)

więcej podobnych podstron