Wernic Wieslaw Na Poludnie Od Rio Grande


Wiesław Wernic

Na południe od Rio Grande

Gady i ludzie

Wyjechała o świcie, gdy niebo ledwie zaczęło się prze­cierać z szarości nocy. To była jej siódma z kolei wyprawa na nagie płaszczyzny Chihuahua. Być może, tym razem uwieńczona powodzeniem, być może, znowu daremna. Zawsze jednak — bez względu na rezultat — stanowiąca rozrywkę w nieco monotonnym życiu na hacjendzie rodziców. Po raz pierwszy wyruszyła w tak długą drogę samotnie. Bez wiedzy matki, bez wiedzy don Pedro Gonzalesa, który — gdy nie mógł sam to­warzyszyć córce — przydzielał jej do ochrony Piotra Asenjo, jednego z najstarszych, najbardziej doświad­czonych vaquerów. Lecz Inez uważała się za tak samo­dzielną, że nieproszone towarzystwo i nieproszoną opie­kę traktowała prawie jak osobistą zniewagę.

Samodzielna na pewno była, tak ją wychował ojciec, biadający w duchu, że los obdarzył go córką, nie sy­nem, przyszłym dziedzicem rozległych włości. Nie mo­gąc w tym wypadku nic zmienić, starał się wyrobić w swej jedynaczce cechy męskie, najcenniejsze w spe­cyficznych warunkach życia wśród dziewiczej przy­rody, w sąsiedztwie na pół cywilizowanych lub zupeł­nie pierwotnych ludzi.

Gdy Inez ukończyła dwanaście lat, ojciec otoczył ją specjalną opieką i rozpoczął specjalną edukację. Mając lat czternaście Inez świetnie jeździła konno, z powodzeniem polowała na drobną zwierzynę, a ż sześciostrzałowego amerykańskiego colta potrafiła czterokrot­nie trafić do niewielkiego, chociaż niezbyt odległego celu, jaki nierzadko stanowiła główka gwoździa wbite­go w deskę. Odziana w męski strój, pod którym trudno było odgadnąć jej płeć, wyruszała przy boku ojca na parotygodniowe wyprawy w prerie.

Don Pedro Gonzales posiadał rozległe tereny rolne i pastwiska tuż nad granicą meksykańsko-amerykańską, niedaleko Yumy, tam gdzie Colorado wraz z rzeką Gila wpadają do Zatoki Kalifornijskiej. Zdarzyło się kiedyś, że granicę przekroczyła garść wojowników na­wajskich, aby uzgodnić z Apaczami odłamu Chiricahua warunki korzystania z terenów łowieckich. Przybysze zostali wciągnięci w zasadzkę. Niespodziewane poja­wienie się Gonzalesa z gromadą ludzi (właśnie wybie­rał się na daleką wyprawę myśliwską) uratowało od zguby Nawajów i ich wodza, Czarnego Niedźwiedzia. Meksykanin stanął po jego stronie i okazał się tak mądry i przewidujący, że zanim palce białych nacisnęły cyngle strzelb, a dłonie czerwonoskórych napięły cię­ciwy łuków — doszło do rozmowy, a później do wypa­lenia fajki pokoju, przy czym don Pedro znalazł, uzna­nie u obu skłóconych ze sobą stron. W rok później Gonzales stał się „białym bratem" Apaczów odłamu Mescalero z terenów Nowego Meksyku, bliskich krewniaków grupy Chiricahua, a przez Nawajów z Arizony został zaproszony na wielkie łowy. Wyprawa udała się znako­micie i na następną don Pedro Gonzales — wbrew, lek­kim, zresztą protestom żony — zabrał córkę. Odtąd rok­rocznie, przy boku ojca, Inez — pół chłopak, pół dziew­czyna — uczyła się zwyczajów raczej obcych kobietom jej rasy i pochodzenia. Te wyprawy urwały się przed dwoma laty, gdy hacjender sprzedał swą posiadłość na zachodzie i nabył inną, znacznie większą, położoną o 180 mil na południe od pogranicznego amerykańskie­go miasteczka El Paso i 75 mil od granicznej rzeki Rio Grande del Norte, zwanej również Rio Bravo.

Z nowej posiadłości do łowieckich terenów Arizony było zbyt daleko. A ponadto inna jeszcze przyczyna zadecydowała o poniechaniu wypraw: Pedro Gonzales, człowiek przewidujący, uznał, że na dłuższą metę naj­lepsze nawet umiejętności jazdy na siodle czy na oklep niewiele się przydadzą jego córce. Wywiózł ją więc do dalekiego miasta, w którym Inez musiała zrezygnować z męskiego stroju i męskich zwyczajów (by nie gorszyć otoczenia) na rzecz odpowiadających jej płci sukien oraz... zeszytów i książek. Innymi słowy — znalazła się w internacie i w szkole równocześnie, a don Pedro stra­cił ochotę do dalekich wypraw.

W okresie ferii Inez wracała do rodzinnego domu i do swych starych zwyczajów.

Oto, dlaczego pędziła teraz na końskim grzbiecie, dumna z samodzielności. Otoczenie dawnej hacjendy, tej na zachodzie, gdzie urodziła się i spędzała dziecięce lata, znała doskonale, lecz tu bawiła dopiero drugi rok, a ściśle — sześć miesięcy wakacyjnych przerw w nau­ce. Czyż przez te sześć miesięcy można było poznać rozległe tereny, prawie bezludnych ziem, ciągnących się na północ ku Rio Grandę, na zachód — ku skalistym szczytom pasma Sierra Madre Occidental, na południu i wschodzie — zamkniętych granicą rzeki Conchos i piaskami pustynnej Bolson de Mapimi? Lecz dziew­czyna czuła się pewna siebie, zbyt pewna.

Beztroski ranek, przestrzeń wypełniona rzeźwym wiatrem wiejącym od skalistych gór, rozświetlona pierwszymi promieniami wschodzącego słońca, natchnę­łaby doskonałym samopoczuciem największego nawet pesymistę, a cóż dopiero pełną energii i... zarozumia­łości dziewczynę. Pognała galopem wzdłuż pól kukurydzy, zielonkawej runi pszenicy i plantacji bawełny. Za mostkiem, prze­rzuconym nad sztucznym kanałem nawadniającym, wjechała w krainę równą jak stół, pokrytą rzadką, nędzną trawą.

Ściągnęła cugle, zmuszając wierzchowca do kłusa. Teraz już nikt nie dostrzegłby jej z okien dalekich budynków hacjendy.

Lekki wyrzut sumienia, że nie powiadomiła nikogo o swej wycieczce, szybko minął. Była teraz niezależna, swobodna, tak jak przed laty na pastwiskach u ujścia Colorado. Nie zdawała sobie sprawy z różnicy, dzielącej tamte, znane jej dobrze, gęściej zaludnione, a więc bez­pieczne tereny, od tych, na których obecnie się znaj­dowała. A i czasy się zmieniły. Druga kadencja prezy­denta Stanów Zjednoczonych Meksyku, generała Porfirio Diaza, rozpoczęta w roku 1884, z biegiem lat do­prowadziła do powstawania lokalnych zamieszek wśród ludności, zwłaszcza chłopskiej, której nie odpowiadały dyktatorskie posunięcia prezydenta. Słaba i zdezorgani­zowana administracja nie potrafiła zabezpieczyć spo­koju na obszernym terytorium państwa, a przede wszy­stkim w jego północnych rejonach, na których raz po raz pojawiały się i znikały zbrojne watahy ludzi poda­jących się bądź za zwolenników, bądź za przeciwników centralnego rządu, co najczęściej tylko maskowało ich zwykły zbójecki proceder. A właśnie rozpoczęła się wiosna 1888 roku.

Inez posuwała się wolno, wiedząc, że jazda w prostej linii doprowadzi ją w odpowiednim czasie do brzegów strumyka bez nazwy, dopływu niewidocznej stąd rzeki Conchos. Tam planowała zatrzymać się. Spieszyć się nie było sensu. Przybysze, na spotkanie których się wybrała, nie mogli zjawić się wcześniej niż około po­łudnia. Kiedy więc dostrzegła pasmo zieleni, tak odmiennej niż te poszarzałe, wyschnięte trawy wśród, których jechała, zeskoczyła z siodła i prowadząc zwie­rzę za cugle, skierowała się nad brzeg płytkiego, sze­roko rozlanego strumyka. Rozejrzała się dokoła. Jak daleko okiem sięgnąć — przestrzeń bezludna.

Puściła wodze wierzchowca, który zanurzył pysk w wodzie, pił długo i spokojnie, po czym parsknął i potrząsnął łbem rozpryskując kropelki wilgoci.

Siadła tuż na granicy ziemi i wody, przyglądając się odbiciu swej sylwetki w połyskliwym nurcie. Trwało to jednak krótko. I nie dlatego, by oglądanie samej sie­bie nie sprawiało przyjemności. Przyczyna była inna: dźwięk, który ją przestraszył. Podniosła się ostrożnie. Wiedziała — zakres wiadomości z tej dziedziny posia­dała ogromny — iż każdy gwałtowniejszy ruch stanowi dla poruszającego się poważne niebezpieczeństwo. W ci­szy, jaka panowała dokoła, słyszała wyraźnie, coraz wyraźniej szmer jak gdyby szybko przewracanych kar­tek papieru, szelest, który mógł spowodować tylko je­den z wielkiej rodziny wężów: grzechotnik. Gdzież on był?

Ze wzrokiem skierowanym ku ziemi podeszła do wierzchowca. Zwierzę znieruchomiało z uniesioną gło­wą i sterczącymi w górę uszami. Groźny szelest był dla niego tak samo zrozumiały, jak dla człowieka.

Wydobyła strzelbę ze skórzanego pokrowca. Szelest trwał. Po chwili dostrzegła ciemnooliwkowego, w żółte poprzeczne pasy węża. Leżał splątany w ósemkę, z łbem płaskim, trójkątnym, uniesionym nad ziemią i z po­dobnie uniesionym końcem ogona, który wibrował tak szybko, że wyglądał jak poziomo nakreślony pasek.

Gad tkwił nieruchomo, jakieś dziesięć do piętnastu kro­ków od Inez.

Zniżyła lufę, z palcem na cynglu. Wówczas uwagę jej przykuła gruba jaszczurka o łapach palcowatych, skó­rze szarej, upstrzonej żółtymi plamami. Spoczywała na piasku, bliżej dziewczyny niż grzechotnika, lecz Inez wcale się jej nie przelękła.

— Escorpion — szepnęła. — Czyżby na nią polował grzechotnik?

Escorpion — tak nazywano w tych stronach jedną z dwu gatunków jadowitych jaszczurek — helodermę meksykańską, zwierzątko dla człowieka niezbyt groźne, bo powolne i niemrawe.

Inez patrzała bez ruchu. Grzechotnik rozwinął sploty i sunął ku jaszczurce. Jakież mogła mieć szanse nieruchliwa heloderma w walce z tak groźnym przeciw­nikiem? Dziewczyna oceniła je na... żadne! I słusznie. Dlatego przyłożyła broń do ramienia uznając, że po­winna pomóc słabszemu, i to tym bardziej że ten moc­niejszy był najgroźniejszym z żyjących na meksykańskiej ziemi gadów. Przestrzeń między obu wrogami malała, choć posu­wał się tylko wąż, heloderma leżała bez ruchu jak gru­by, kolorowy patyk. Powoli, z szelestem, grzechotnik zbliżył się na niebezpieczną dla Inez odległość. Chwy­ciła konia za uzdę i cofnęła się kilka kroków. Ujrzała, jak wąż błyskawicznie zaatakował. Była to migająca w oczach plątanina ruchów tak szybkich, że nie mogła rozróżnić helodermy od grzechotnika. Chciała pocią­gnąć za cyngiel, lecz jak tu trafić do upatrzonego celu? Szelest wzmógł się i nagle ustał. Inez z wrażenia aż wstrzymała oddech.

— Nieprawdopodobne... — szepnęła.

Grzechotnik spoczywał nieruchomo, rozciągnięty na całą swą długość. Na nim leżała heloderma ze szczękami zaciśniętymi tuż poniżej głowy węża. Jakim to nie­spodziewanym zbiegiem okoliczności ta powolna w ru­chach jaszczurka zdołała uprzedzić zwinnego napastni­ka? Inez nie potrafiła odpowiedzieć na to pytanie. Zresztą, zagadki nie potrafiłby rozwiązać nawet wnikli­wy znawca życia zwierząt.

Tak oto walka została zakończona. Inez wsunęła broń do futerału, wskoczyła na siodło i przejechała na dru­gą stronę strumienia. Tam wybrała miejsce piaszczyste i pozbawione roślinności. Dopiero wówczas zsiadła i do­kładnie obejrzała teren. Martwy grzechotnik pozostał za wodą, ale tu mógł pojawić się inny, żywy.

Opowiem o tym matce — ucieszyła się nagle szczę­śliwym zakończeniem przygody. — Nie, nie matce — zaprzeczyła sobie w myślach. — Zaraz by się zdener­wowała, ojciec przyjmie to spokojniej."

Rozciągnęła się na brzegu ze strzelbą pod ręką, lecz już nie czuła się tak swobodnie, jak przed kilku minu­tami. Wciąż jej się zdawało, że słyszy charakterystycz­ny dźwięk, jaki wydaje grzechotnik. Nasłuchiwała czuj­nie, rozglądała się. Jeden raz, drugi, trzeci... To było nie do wytrzymania. Wstała i poczęła spacerować tam i z powrotem, tam i z powrotem... Jakże jednak długo można kontynuować tak bezsensowny spacer? Wizja grzechotnika, całego gniazda grzechotników, nie ustę­powała. W końcu Inez postanowiła porzucić niebez­pieczną rzeczkę. Ruszyła ku północy. Okolica nadal równa była jak stół, miejscami porośnięta nisko pie­niącymi się, kłującymi chwastami, miejscami naga lub poznaczona kępami szarych kaktusów o dziwacznych kształtach i potężnych kolcach. Nad tym wszystkim wi­siało niebo bez jednej chmurki, a słońce, które całą tar­czą wyjrzało zza horyzontu, wypłoszyło resztki przedrannego cienia. Widnokrąg jak gdyby oddalił się, zna­cząc krańce ziemi cienką linią o fioletowej barwie, która przygasała lub rozbłyskała migotliwym światłem. Gdzieś z oddali, o setkę mil, słychać było burzę, bły­skawice przekreślały niebo. Jakby przestroga dla sa­motnej amazonki, lecz ją zlekceważyła. Drugie ostrze­żenie, chociaż innego rodzaju, pojawiło się w południe,, po dalszej godzinie jazdy. Był nim najpierw malutki, lecz z każdą sekundą powiększający się obłoczek kurzu. Szara chmurka, która rosła. Mogły ją wzbijać tylko kopyta lub racice czworonogów. Inez natychmiast uzna­ła, że to kopyta koni niosących na swych grzbietach oczekiwanych gości. Nie zdziwiło jej, że tuman uno­szący się w powietrzu jest zbyt wielki, jak na dwu jeźdźców, i że nadciąga z południa, zamiast z północne­go zachodu. Pewno zmylili drogę.

Uradowana, że jej wyprawa nie okazała się daremna, pognała galopem, nie zwracając uwagi na zmieniający się kształt obłoku kurzu, który począł się rozszerzać w prawo i w lewo, zaginać na krańcach, tworząc coraz wyraźniej obwód półkola. Na koniec dostrzegła ludzi. Nawet z tej odległości łatwo było stwierdzić, że sta­nowią sporą grupę, ą nie parę samotnych wędrowców. Wówczas zatrzymała wierzchowca i przyglądała się — zbyt długo — nadciągającej kawalkadzie. Po chwili za­wróciła.

Gromada jeźdźców na pustkowiu zwiastowała nie­bezpieczeństwo, zwłaszcza w tak niespokojnych cza­sach. Ostrożność nakazywała odwrót tak szybki, jak to tylko było możliwe. Popędziła galopem w kierunku rzeczki, co pewien czas spoglądając za siebie. Kurzawa rozciągnęła się na kształt pełzającego smoka o długim ogonie i szablastych łapach-skrzydłach, które miały ogarnąć dziewczynę i jej rumaka.

Nie ulegało wątpliwości — ścigano ją! Beztroska ustąpiła miejsca przerażeniu. Przypomniała sobie nie­zliczone opowieści o bandach grasujących w różnych częściach kraju, o rabunkach i innych aktach gwałtu dokonywanych na bezbronnych ludziach, ryzykujących samotne wędrówki poprzez pustkowia.

Jakaż jestem głupia!" — pomyślała w popłochu i zmusiła wierzchowca do jeszcze szybszego biegu.

Daremnie. Koński kark począł lśnić potem, zwierzę zachrapało ostrzegawczo. Spojrzała w prawo, spojrzała w lewo. Szare skrzydła kurzu wyprzedziły ją o jard, a teraz ich końce półkoliście poczęły się zbiegać. Wolna przestrzeń malała z każdą sekundą. Na koniec krąg się zamknął, kurz począł opadać. Inez widziała już wyraź­nie sylwetki jeźdźców: na prawo — trzy, na lewo — dwie, przed sobą — pięć. Zatrzymała konia. To był błąd, należało spróbować przedrzeć się. Zamiast tego — spojrzała wstecz. Tam posuwali się ludzie półkolistą linią.

Strach, obezwładniający strach pozbawił ją woli i wszelkiej myśli. Po sekundzie zdołała się jednak opa­nować. Wydobyła strzelbę z futerału, indiańskim zwy­czajem oparła ją na łęku siodła i dopiero teraz ruszyła przed siebie drobnym kłusem. Znowu błąd. Należało zaryzykować galop. Tymczasem krąg jeźdźców zwierał się coraz bardziej, odstępy między końmi malały. Inez była dobrym jeźdźcem, cóż więc ją powstrzymało od szarży na przeciwników? Resztki strachu, z którego nie zdołała się otrząsnąć. Musiała zatrzymać wierzchowca, gdy twarze tamtych wyłoniły się spoza zasłony opada­jącego pyłu. Twarze, sylwetki ludzkie, końskie łby. Oblicza spalone na mahoń wiatrem i słońcem, pokryte kurzem, zarośnięte, z wlepionymi w nią oczami, któ­rych blask wydał się jej okrutny. Odzież tych ludzi, brudna, złachmaniona, składała się z rozmaitych, nie pasujących do siebie części. Mokasyny i rozdeptane pantofle, do których sznurkiem przywiązano ostrogi, zaplamione, połatane spodnie, dostrzegła nawet godny pożałowania wojskowy mundur z wypłowiałymi lam­pasami, a obok — indiańskie legginy i traperskie skórz­nie pełne dziur. Spod kolorowych kamizelek widać było zgrzebne koszule, niegdyś białe, niektórzy nosili — meksykańskim zwyczajem — derki z otworami na gło­wę, ściśnięte w pasie rzemieniem. Jakiś czerwonoskóry, który przyplątał się do tej gromady białych i półbiałych, wetknął sobie we włosy dwa orle pióra — fak­tyczny czy rzekomy dowód dzielności... Wśród sfatygo­wanych sombreros Inez zauważyła również — wręcz nie do wiary — cylinder, który dawno stracił swą czerń.

Miała dosyć czasu, by przyjrzeć się jeźdźcom. Stanęli kręgiem, nie padło ani jedno słowo i właśnie to milcze­nie bardzo ją zaniepokoiło. Bezruch i cisza, coś w ro­dzaju indiańskiej narady, podczas której przez długie minuty nikt nie ośmiela się odezwać pierwszy. Inez zdecydowała się przerwać tę złowrogą ciszę. Nadrabia­jąc głosem, aby grzmiał grubiej, bardziej męsko i sta­nowczo, zapytała:

— Czego chcecie?

Żadnej odpowiedzi.

Uderzyła konia piętami, by zamanifestować, że nie lęka się, że jest pewna siebie. Wierzchowiec zrobił kil­ka kroków i zatrzymał się przed żywą przeszkodą lu­dzi i zwierząt.

Wśród przejmującej ciszy odezwał się jeden jedyny głos, chropowaty i drwiący. Pojęła, że wzięto ją za chłopca. Na pierwszy rzut oka łatwo było się pomylić. Ubrana po męsku, włosy mia­ła skryte pod słomianym kapeluszem o szerokich skrzydłach, które rzucały cień na jej twarz. Zresztą, w tych stronach nierzadko spotykało się mężczyzn, któ­rych głowy od miesięcy nie zetknęły się z nożycami.

Zdradziła swoją płeć, co w tej sytuacji było niewybaczalną głu­potą. Stwierdziła to o sekundę za późno. Ten typ o okrutnym wyrazie twarzy, z którym roz­mawiała, zabawnie wybałuszył oczy i wybuchnął grom­kim śmiechem. Nie był to śmiech wesoły, jednak za­raźliwy, bo cały krąg jeźdźców począł rechotać. Wi­działa, jak wiercili się na siodłach, walili łapskami po udach i po plecach sąsiadów. To trwało długo, prze­raźliwie długo w odczuciu Inez. Zapewne każda inna dziewczyna dostałaby spazmów. Jednak Inez coś nie­coś widziała na szerokim świecie i niejeden raz (chociaż pod czujną opieką ojca) stawała twarzą w twarz z ludź­mi o ordynarnym sposobie bycia, o złych oczach i mściwie zaciętych wargach, o obliczach napiętnowa­nych łotrostwem. Nigdy nie zmyliły jej udane uśmiechy i kapelusze elegancko zdejmowane z głów. Wiedziała, że to uznanie nie dla niej, lecz dla siły nieodstępnych vaquerów, którzy zamieniliby w dziurawy worek śmiał­ka usiłującego znieważyć seńoritę. Ich seńoritę, oczko w głowie potężnego hacjendera. Lecz ojciec znajdował się o kilka mil stąd, a razem z nim uzbrojona służba. Bezpieczeństwo Inez zależało teraz tylko od niej samej, albo... od jakiegoś cudu. Lecz rozsądna córka don Pedra na cuda nie liczyła.

Śmiali się ciągle, śmiali, a ona przymrużyła oczy, aby nie widzieć tych okropnych, drgających twarzy i po­częła w myślach powtarzać starą, jak stary jest Mek­syk, pieśń Majów, którą tyle razy nuciła jej matka:

Jedz, jedz, dopóki jest chleb.

Pij, pij, dopóki jest woda.

Nadchodzi dzień, w którym pył zaciemni powietrze,

Gdy klęska spadnie na kraj,

Gdy pojawi się chmura,

Gdy góra się podniesie,

Gdy mocny człowiek zajmie miasto...

W miarę jak powtarzała w myśli, skandując słowa, opuszczał ją strach, narastał gniew. Najprawdopodob­niej narodził się właśnie ze strachu. Często przecież się zdarza, że rozpaczliwa sytuacja, położenie bez wyjścia budzi w człowieku desperacką, szaleńczą wprost od­wagę.

Otworzyła szeroko oczy i skierowała lufę swej strzel­by wprost w to nienawistne oblicze człowieka, który musiał być chyba przywódcą bandy.

Wrzask urwał się. Przywódca, jakby nie zauważając czarnego otworu lufy, skrzywił się w uśmiechu, który wydał się Inez ohydny, zdjął z głowy kapelusz i po­wiewając nim nad końskim karkiem zagadnął z błazeńską uprzejmością:

— Jakież miłe spotkanie, seńorita! — wykrzyknął. — Nie powinniśmy rozstawać się zbyt szybko. Na cześć seńority! — wrzasnął i rzucił kapelusz w górę.

Inni poszli za jego przykładem. Frunęły ku niebu mniej lub bardziej dziwaczne, mniej lub bardziej znisz­czone nakrycia głów, wszystko wśród wrzasków i śmie­chów.

Mijały sekundy.

Inez znała tę historię. Ojciec opowiadał dość szcze­gółowo. Nie chodziło wówczas o wodę dla koni, lecz o próbę kradzieży stada bydła. Doszło do strzelaniny i zginął jeden z vaquerów. Tak właśnie przedstawiała się prawda. Dlatego nie wytrzymała i krzyknęła:

Podniósł broń, podnieśli ją wszyscy w tym zamknię­tym kręgu koni i ludzi.

Poderwała wierzchowca do skoku i wtedy właśnie zagrzmiały strzelby, od starych rusznic począwszy po nowoczesne karabiny wojskowe, które nieodgadnionym sposobem znalazły się w rękach tych ludzi.

Szarpnęła za cugle, koń wspiął się, przysiadł na za­dzie.

Nagle dostrzegła rzecz dziwną: tuż przed nią dwu jeźdźców pochyliło się na siodłach. Jeden zakolebał się śmiesznie, wolno, wolniutko opadł głową na koński kark i tak pozostał nieruchomy. Jego sąsiad w sekundę póź­niej przechylił się do tyłu, runął na ziemię i leżał w kurzu, z lewą nogą uwięzioną w strzemieniu. Czer­wona strużka popłynęła po piachu.

Przerażona Inez nie pojmowała, jak to mogło się stać. Ze zdumieniem tylko stwierdziła, że nikt nie zwrócił uwagi na ten dziwny wypadek.

— Jeszcze raz, amigos y compańeros! — ryczał roz­ochocony przywódca. — Na cześć seńority, która powiększyła nasze grono!

Strzelił pierwszy, zaraz rozległ się huk, lecz nim roz­płynęła się nad głowami strzelających prochowa chmu­ra, dwu następnych zwaliło się z siodeł, a trzeci zakołysał się, lecz utrzymał równowagę. To właśnie on wrzasnął:

— Dostałem! Ktoś mnie postrzelił! Antonio! Kto strzelił mi w plecy? Patrzcie! — on pierwszy zauważył leżących na ziemi. — Patrzcie! — krzyknął. — Kto po­mordował tych ludzi? Zdrada!

Zwarty krąg jeźdźców rozstąpił się błyskawicznie, w mgnieniu oka zmienił się w bezładny kłąb ludzi i zwierząt. Konie chrapały, czując krew, ludzie wrzesz­czeli i klęli wymachując bronią. Ponad gwar wybił się pojedynczy głos:

— Zdrada! Uciekajmy!

Ozwał się kwik koni, zagrzmiał tętent kopyt, a po nim potrójny dźwięk strzałów, z lekka przytłumiony, jak gdyby dobiegający ze sporej odległości.

Inez nie czekała na dalszy bieg wypadków. W kręgu jeźdźców powstała szeroka luka. Uderzyła wierzchow­ca po zadzie i skoczyła przed siebie. Nikt jej nie za­trzymywał. Wątpliwe, czy w tym nieopisanym roz­gardiaszu w ogóle zauważono ucieczkę dziewczyny. A ona gnała przed siebie, nie bacząc na kierunek, byle dalej i dalej od tamtej bandy zbójów o złych oczach, złych obliczach i jeszcze gorszych zamiarach.

Pochylona nad końskim łbem, szeptała wprost do ucha zwierzęcia:

— Prędzej... prędzej...

Jak to długo trwało? Nigdy później nie potrafiła te­go określić, nawet gdy szczegółowo i spokojnie opowiadała o swej wyprawie przyjaciołom. Zapamiętała tylko jedno: że gdy grzbiet wierzchowca zalśnił potem, a z pyska poczęły kapać na ziemię białe płaty piany, słońce minęło szczyt nieba, wkraczając w drugą poło­wę dnia.

Obejrzała się. Horyzont był czysty i pusty. Wówczas zatrzymała się, zeskoczyła z siodła. Nogi się pod nią ugięły. Oparła głowę na łęku i wybuchnęła płaczem.

Nieznajomy

No więc — nareszcie Meksyk. Piszę „nareszcie", po­nieważ wykonanie naszych zamierzeń, a równocześnie spełnienie obietnicy, ciągnęło się przez cztery lata.

W roku 1883 bawiłem z Karolem Gordonem (moim byłym pacjentem, a później nieodłącznym towarzyszem wiosenno-jesiennych wypraw myśliwskich na Dziki Zachód) w Arizonie. Tam poznaliśmy równie jak my zapalonego miłośnika przygód i dziewiczej przyrody, meksykańskiego hacjendera: don Pedro Gonzalesa. Przybył w tamte pustkowia z córką (którą braliśmy długo za chłopca, ponieważ nosiła męski strój), z wo­zem wypełnionym sprzętem podróżnym, w towarzy­stwie kilku kowbojów, których z hiszpańska zwano vaqueros. Zawarta w ten sposób znajomość rychło zamie­niła się w przyjaźń, przypieczętowaną zaproszeniem nas (Karola i mnie) do Meksyku, do gospodarstwa Gonza­lesa. Niemałego gospodarstwa!

Obiecaliśmy złożyć wizytę w roku następnym. Nic z tego nie wyszło. Nieprzewidziany zbieg okoliczności, powtarzający się z jakąś upartą złośliwością losu, od­suwał nasz wyjazd z roku na rok. W tym okresie Gonzales zdążył już sprzedać swą posiadłość i nabyć inną — na wschodzie, w stanie (meksykańskim) Chihuahua, w rejonie rzeki Conchos, dopływu Rio Grande del Norte.

O tej zmianie dowiedziałem się z listu, jaki hacjender do mnie napisał, ponawiając, w wyszukanej, ele­ganckiej formie, swe poprzednie zaproszenie. I tak wreszcie, wiosną 1888 roku, wyruszyliśmy z Karolem Gordonem zwiedzić Estados Unidos Mexicanos, czyli: Stany Zjednoczone Meksyku, kraj dotychczas nam obcy, a pełen egzotyki.

Teraz wyznam, że podczas podróży z północy (z Mil­waukee, gdzie stale mieszkam) na południe dręczyła mnie wciąż myśl, że znowu jakieś nieprzewidziane wy­darzenie zmusi nas do skierowania się w zupełnie inne strony. Tyle już przecież było nieudanych prób odwie­dzenia Gonzalesa, że stałem się prawie przesądny. Jed­nak złe przeczucia nie ziściły się. Dotarliśmy bez prze­szkód do pogranicznego El Paso, starego miasteczka o hiszpańskiej nazwie.

Większą część drogi przebyliśmy w kolejowym wa­gonie, wioząc broń i siodła. Konie, zupełnie niezłe, nabyliśmy dwadzieścia mil na północny wschód od El Paso. Przypadkowa rozmowa z konduktorem pociągu stała się wskazówką, dzięki której w kilka godzin póź­niej dotarliśmy bezbłędnie do niewielkiego rancho, gdzie wybraliśmy ze stada dwie sztuki, na oko wytrzy­małe, a poza tym, tanie. W El Paso sprzedano nam skórzane wory do wody oraz produkty żywnościowe, którymi uzupełniliśmy nasz skromny zapas, zakupiony jeszcze w Milwaukee. Następnie pospacerowaliśmy po miasteczku, którego opisywać nie będę, ponieważ moje spostrzeżenia są bardzo powierzchowne, a budowle El Paso nie zasługują na najmniejszą o nich wzmiankę. Co się tyczy mieszkańców... Ano, właśnie. Ci utkwili w mej pamięci z przyczyn, które początkowo uznałem za pra­wie katastrofalne dla naszej dalszej podróży, ale w ostatecznym efekcie okazały się dla nas zbawienne. Z tego wynika, że nigdy nie należy spieszyć się z oce­ną wypadków i wyciągać z nich pochopnych wniosków.

Zmęczeni, zakurzeni, brudni, a nade wszystko głod­ni — powędrowaliśmy w poszukiwaniu dogodnego miejsca, aby przywrócić sobie dobre samopoczucie przy pomocy paru litrów wody i... paru pełnych talerzy. Znaleźliśmy.

Nie pamiętam, czy to był „Hotel-Saloon" czy od­wrotnie: „Saloon-Hotel", z dodatkiem jeszcze jakiegoś przymiotnika, dość, że znaleźliśmy się tam w najbar­dziej chyba nieodpowiedniej porze. Było południe. Mi­mo wczesnej wiosny dokuczał słoneczny skwar. I z te­go powodu wnętrze saloonu (czy hotelu?) wyglądało rojnie, gwarnie i... obrzydliwie. Zasnute kłębami tyto­niowego dymu, wypełnione odorem piwa, whisky, ohydnego miętowego samogonu, znanego pod nazwą „julep", oraz potu parującego z kłębowiska ludzkich ciał, które widać pogardzały wodą i mydłem. W sali było gorąco i duszno, żaden powiew z zewnątrz nie chłodził duchoty. Gdy przekroczyliśmy próg, nie tylko nie odczułem żadnej ulgi po ulicznej spiekocie, lecz przeciwnie, jeszcze bardziej zatęskniłem za wodą, myd­łem i ręcznikiem.

Pociągnął mnie za rękaw i poczęliśmy lawirować w tłumie mniej lub bardziej pijanych osobników, niebezpiecznych w nagłym spotkaniu, bo z powodu ich mocno zachwianej równowagi oraz prób znalezienia podpory mogliśmy się obaj znaleźć na obrzydliwie brudnej podłodze. Jakoś dotarliśmy w pobliże szynkwasu, od którego odgradzał nas żywy mur.

Czekaliśmy cierpliwie, licząc na to, że wreszcie ktoś będzie miał dosyć, a my wśliźniemy się na jego miej­sce. Złudne nadzieje! Widać goście saloonu posiadali nieograniczone możliwości konsumpcyjne, mnóstwo pieniędzy i mnóstwo czasu.

— Ruszajmy nad rzekę — szepnąłem, lecz Karol na tę propozycję nie zareagował ani gestem, ani słowem i począł delikatnie, lecz pewnie wciskać się między dwu najbliższych nam osobników. Nie wiem, czy byli aż tak zajęci rozmową, czy też tak zobojętnieli pod wpływem alkoholu na wszystko, co się wokół nich działo, dość, że manewry mego przyjaciela uszły ich uwadze. Ka­rol dopiął swego i oparł się o złociście miedzianą bla­chę kontuaru. Stanąłem potulnie za jego plecami, lecz nie odwracając się złapał mnie za bluzę i pociągnął tak mocno, że wbrew swej woli znalazłem się w wąskiej szparze między Karolem a jakimś jegomościem w ol­brzymim sombrero, przypominającym parasol, którego rondo przeorało mi policzek. Zniosłem to bez skargi, zresztą i tak jakiekolwiek moje uwagi nie dotarłyby do uszu adresata. Sombrero wykonało lekki obrót, tym ra­zem trącając mnie w ucho, i ujrzałem zaczerwienione policzki, potężny nos, straszliwie długie pod nim wąsy, a nad tym wszystkim — oczy, które zdawały się nic nie dostrzegać. Powiało mi w twarz zło wonną mieszaniną: kiepskim cygarem, wódką, piwem i jeszcze czymś tam. Spodziewałem się awantury, lecz usłyszałem tylko ła­godny głos, tak bełkotliwy, iż nie pojąłem ani słówka. Po jakiemu on do mnie zagadał? Przypuszczam, że była to hiszpańsko-angielska plątanina wyrazów plus zniekształcenia wymowy natury... alkoholowej. Ponie­waż brak odpowiedzi z mojej strony mogło zostać uznane za obrazę, rzekłem swą świeżo wyuczoną hiszpańszczyzną:

Pardoneme... przepraszam.

Chyba nie usłyszał, bo odwrócił głowę (tym razem ustrzegłem się od zetknięcia z szorstką krawędzią som­brera) i skłonił ją na blat szynkwasu. Po paru sekun­dach osunął się powoli na podłogę. Od razu uczyniło, się luźniej. Za mymi plecami ktoś ryknął śmiechem, ktoś inny wrzasnął: „Zabierzcie go!", po czym, nie wiem jak to się stało, leżący zniknął, a ja łokciami opar­łem się o kontuar. Bardzo mi to ulżyło.

— Co jemy? — zapytałem rzeczowo Karola.

Zanim zdążył odpowiedzieć, pojawiła się przede mną szklanka, zupełnie jak w czarnoksięskiej sztuce, do szklanki pociekł strumień płynu wprost z szyjki pęka­tej butelki. To samo misterium powtórzyło się przed Karolem. A przecież o nic nas nie zapytano. Widać taki w tym lokalu panował zwyczaj. Ale nie koniec mego zdziwienia. Pełne szklanki porwała ręka barmana odzia­nego w przeraźliwie żółtą koszulę. Spojrzał na nas ba­dawczo, podsunął inne szklanki, puste, i napełnił je płynem jaśniejszym od poprzedniego i z butelki o in­nej etykiecie. Wszystko to dokonało się błyskawicznie. Barman zwięźle wyjaśnił:

— Dla was, seńores, coś specjalnego...

Zapewne ocenił nas po ubraniach, które chociaż za­kurzone i nieco pomięte były szczytem elegancji w porównaniu z tymi, które nosili na swych grzbietach nasi sąsiedzi.

— Nie będę pił — powiedziałem do Karola. — Naj­pierw muszę zaspokoić głód. Co on sobie myśli? Hej! —
krzyknąłem w kierunku żółtej koszuli i pomachałem ręką.

Błysnął oczami, lecz nie odezwał się, zajęty bez przerwy napełnianiem szklanek. Ci ludzie pili bez żad­nego umiaru.

Co tu się będzie działo za godzinę, za dwie?" — po­myślałem nieco zaniepokojony.

— Karolu, zawołaj go!

Poskutkowało. Barman zbliżył się, ale z miny do­strzegłem, iż jest w złym humorze.

Moja znajomość hiszpańszczyzny okazała się niewy­starczająca, abym mógł zrozumieć, o jaką to potrawę chodzi, ale z tym się nie zdradziłem.

— Proszę o dwie porcje, podwójne.

Kiwnął głową i szybko się oddalił.

Szybciej, niż oczekiwałem, stanęły przed nami dwie miski wypełnione gęstą mazią. To był sos, w którym tkwiły ziarnka grochu. Tak oto wyglądała „guisantes en salda dulce", jak się później dowiedziałem, jedna z narodowych potraw hiszpańskich.

Chwyciłem łyżkę. Groch na słodko! Nie, nie był zły. Stwierdziłem przy pierwszym łyku. Przy drugim po­czułem lekkie palenie w gardle, przy trzecim wydało mi się, że całe podniebienie mam w ogniu. Czym prędzej sięgnąłem po szklankę i opróżniłem ją do połowy. Po­mogło.

Zerknąłem na Karola — również wyciągnął dłoń po naczynie, spojrzał na mnie i jednocześnie parsknęliśmy śmiechem.

Nie myliłem się, otrzymaliśmy trunek przedniego ga­tunku. Lecz ileż można wypić, mając w perspektywie daleką jazdę konną? Tak, na oko, według mej mapy około 150 mil, co, w zależności od stanu drogi, ozna­czało trzy- lub czterodniową podróż.

— Może poprosimy o piwo? — zaproponowałem.

Zgodził się. Dość długo czekałem, zanim żółta koszula pojawiła się w zasięgu mego głosu.

Pokręcił się za kontuarem i w chwilę później podsu­nął nam dwa kufle i dwie butelki. Przy piwie piekąco-słodki groch okazał się łatwiejszy do przełknięcia i uporaliśmy się z nim szybko.

— Obawiam się, że w tym zakładzie nie znają ani miednic, ani luster.

— Wszystkie nasze pokoje wyposażone są w mied­nice — stwierdził z odcieniem dumy w głosie. — W lu­stra również.

— A jakiejś zbędnej miednicy nie można pożyczyć?

Pokręcił przecząco głową.

— Gospodarz zabrania wynoszenia sprzętu. Później ginie.

— Więc zgoda, wynajmujemy pokój dwuosobowy.

Rozjaśnił twarz w uśmiechu.

Aguarde un momento — przeszedł na hiszpańszczyznę.

Popychani z boku, potrącani z tyłu, nie daliśmy się oderwać od szynkwasu, póki nie pojawiła się znowu „żółta koszula" w towarzystwie jakiegoś malca, na oko w wieku dwunastu-czternastu lat.

— To ci panowie — poinformował barman wskazu­jąc na nas palcem. — Dasz im najlepszy pokój. Pano­wie płacą...

Było to pytanie zadane w formie stwierdzenia. Za­płaciliśmy. Dość słono. Za jedzenie i za wynajęcie pomieszczenia na jedną dobę. Okazało się, iż na czas krótszy nie można. Chciałem zaprotestować, lecz. Karol kopnął mnie w nogę, więc dałem spokój.

— Proszę poczekać — zagadnął chłopaczek w po­prawnej angielszczyźnie i zniknął.


Zjawił się niespodziewanie po naszej stronie bufetu. I Ruszyliśmy za nim, torując sobie drogę poprzez kłębią­cy się i rozgadany tłum gości. Dobrnęliśmy na zaplecze bufetu, skąd po stromych schodach, przypominających drabinę, wdrapaliśmy się na pięterko i trafili do ko­rytarzyka — rozgrzanego, dusznego i tak wąskiego, iż dwie osoby z trudem mogły się minąć. Panował tu pół­mrok, mimo to mogliśmy zauważyć charakterystyczne rysy twarzy naszego przewodnika: wystające kości po­liczkowe, kształt nosa i usta powiedziały mi wiele — malec był Indianinem. Karol musiał to również zauwa­żyć, bo kiedy wlekliśmy się korytarzykiem, zagadał nagle do chłopca w niezrozumiałym dla mnie języku. Malec odpowiedział.

— To tu — powiedział chłopak. — Bardzo dobry po­kój, największy ze wszystkich.

Otworzył drzwi zbite z chropowatych tarcic. Nie by­ło w nich klamki. Zamiast niej wbito dwa gwoździe: jeden w drzwi, drugi w futrynę, i połączono kawałkiem sznurka.

Pokój istotnie był obszerny i wyposażony w dwa me­talowe łóżka, w stolik z miednicą i dzbanek. Tyle tylko zdążyłem zauważyć, gdy Karol zatrzymał się na progu.

— To tu, seńores — oświadczył z pewnością siebie.

Podszedł do śpiącego, chwycił go za nogę tkwiącą w ogromnym bucisku.

— Ej! — wrzasnął. — Wstawaj!

Noga drgnęła, ciało poruszyło się, lecz tylko po to, by zmienić pozycję. Roześmiałem się.

Papago potrząsnął przecząco głową.

Zanim zdążyłem powtórnie zaprotestować, podszedł do śpiącego, chwycił dłonią za kołnierz bawełnianej ko­szuli i ściągnął bezwładne ciało na deski podłogi. Nie­proszony gość dopiero teraz się ocknął. Otworzył oczy, popatrzył błędnym wzrokiem, coś zamamrotał i siadł.

Ująłem go pod pachy i dźwignąłem. Poczułem mdły odór alkoholu pomieszany z dymem cygara.

Wytrzeszczył na nas oczy, mętne i na pozór nic nie widzące. Jednak — jak się później okazało — zapamiętał nas bardzo dobrze. Chwiał się na nogach, wreszcie wybełkotał:

— No me siento hien...

— Ja myślę! Jest pijany jak bela. Pomóż go wypchnąć.

Nie tylko wypchnęliśmy za drzwi zataczającego się jegomościa, ale nawet doprowadziliśmy go do schodów, aby mieć pewność, że nie zawróci, kierowany pijackim uporem. Po czym, już w pokoju, usłyszeliśmy rumor, jakby ktoś staczał się po stopniach. A z dołu docierał nadal wrzask pomieszanych głosów.

— Nie wróci — stwierdził Karol, a chłopaczek klasnął w dłonie i wybiegł z pokoju.

Spojrzał na mnie ponuro. Uśmiechnąłem się nie bez zarozumiałości. Po raz pierwszy zdarzyło się, że pod­czas wspólnych wędrówek potrafiłem w czymś prze­wyższyć swego towarzysza. Poza moją wiedzą lekarską, oczywiście.

Zdjąłem kurtkę, ściągnąłem kamizelkę i koszulę, zanurzyłem dłonie w miednicy napełnionej zimną wodą. Co za ulga! Kiedy już wymyłem się i odświeżyłem, moje miejsce nad miednicą zajął Karol, a ja, rozciągnięty na łóżku, wypuszczając obłoczki dymu z fajki, słucha­łem brzęku kubła i plusku wody. Znowu poczęła ogar­niać mnie senność.

Podszedłem do okna, by poczuć na twarzy podmuch rzeźwiejszego powietrza. Okropnie się rozczarowałem. Za oknem wisiał parzący tuman kurzu. Zerwał się lek­ki wiatr, ale że słońce stało u szczytu nieba, zamiast chłodzić, grzał.

Przede mną, poniżej, leżało pasmo szaro-rudej drogi, między dwoma rzędami niskich budynków. Ulica była pusta, pogrążona w spiekocie dnia i w ciszy. Dostrze­głem spadzisty daszek nad werandą, a przed nią po­przeczny drąg na palach wbitych w ziemię, do którego przywiązywano konie. Było ich pięć. Nasze znajdowały się nieco dalej. Trzech mężczyzn, a raczej trzy som­brera — bo tyle widziałem z góry — zdradzały podej­rzane zainteresowanie naszymi wierzchowcami. Jedno sombrero usiłowało zajrzeć do pyska memu koniowi, drugie — coś majstrowało przy jukach zwierzęcia Ka­rola.

Karol podszedł do okna i wyjrzał.

Skoczyłem do drzwi i pognałem drabiniastymi schodami na dół. Przekroczyłem próg wielkiej sali i za­trzymałem się raptownie. Zwarty tłum zagrodził mi przejście.

— Przepraszam — zwróciłem się ku barczystym ple­com, które wyrosły na mej drodze. — Przepraszam — powtórzyłem głośniej — proszę zrobić mi miejsce — i natychmiast przetłumaczyłem to na hiszpański, naj­bardziej dokładnie, jak tylko potrafiłem: — Tenga la bondad de darme asiento!

Plecy nawet nie drgnęły. W gwarze panującym do­koła mój głos nie dotarł widocznie do odpowiednich uszu. Posunąłem się o krok, usiłując bokiem minąć ży­wą przeszkodę. Jakoś mi się udało, lecz ugrzązłem na następnej. Zapijaczona twarz, nieprzytomne oczy, nie­chlujny zarost i wąsiska dawno nie podcinane. Do licha! To był ten sam pijak, którego tak niedelikatnie ściągnęliśmy z łóżka. Gapił się bezmyślnie, byłem pe­wien, że mnie nie poznał. Spróbowałem go obejść. Nie­przytomne oczy zamrugały. Nim zdołałem zniknąć w tłumie, ciężkie łapsko spadło mi na ramię.

— Gringo! — wrzasnął.

Słowo „gringo" oznacza cudzoziemca, lecz jest to określenie raczej obelżywe, bowiem poprawnie brzmi w języku hiszpańskim: „extranjero". Wiedziałem o tym bardzo dobrze.

Nie zareagowałem na obelgę, myślałem o naszych ko­niach, przy których kręciły się podejrzane typy. Więc tylko strąciłem łapę z ramienia i powiedziałem najbar­dziej uprzejmym tonem:

Perdoneme.

Już go mijałem, gdy ta sama ciężka dłoń po raz dru­gi opadła na me ramię.

— Gringo! — zabrzmiał mi nad uchem ochrypły głos. — Patrzcie, przyjaciele! Gringo nas odwiedził.
Czego tu szukasz, lalusiu? Amigos! — darł się bełkotliwie, mieszając na przemian słowa hiszpańskie i angiel­skie. — On mnie napadł! Ja mu pokażę!

Tego było za wiele nawet jak na moje łagodne uspo­sobienie. Zapomniałem o koniach, odwróciłem się energicznie i odepchnąłem napastnika. Zatoczył się i pewnie runąłby, gdyby znajdował się gdziekolwiek chociaż skrawek wolnego miejsca. Oparł się o przygod­nego sąsiada i znowu ryknął:

— Gringo! Obraziłeś mnie! Patrzcie, przyjaciele! Jakem Luis Vivas, rozpła­tam brzuch temu przybłędzie!

Darł się tak głośno, że zagłuszył gwar panujący na sali. Od razu przycichło. Sięgnął za pas i wydobył dłu­gi myśliwski nóż. Chciałem się cofnąć, ale nie mogłem, chociaż nieoczekiwanie rozluźniło się wokół mnie i zna­lazłem się jakby na malutkiej arenie, otoczonej zwar­tym kręgiem widzów. Nie mieli zamiaru mnie prze­puścić. Bójka w saloonie! Cóż za urozmaicenie nudnego dnia.

Luis Vivas — jeśli tak rzeczywiście się nazywał — uczynił krok w przód, krok do tyłu, po czym, lekko zgarbiony, skoczył ku mnie. Uchyliłem się. Ech, nie była to wielka sztuka wobec niepewnych ruchów pija­ka. Trzasnąłem go w pochyloną głowę, nim zdążył mnie pchnąć błyszczącym ostrzem. Zachwiał się i ru­nął na podłogę. Uczyniło się nagle bardzo cicho. Lecz ta cisza nie była wyrazem uznania dla mnie, raczej — wrogości, bo w sekundę później czyjś głos zachęcił na­pastnika:

— Dalej, Luis! Wal tego gringo!

Nie miałem zamiaru przedłużać spotkania. Kiedy le­żący gramolił się niezdarnie z podłogi, odwróciłem się, zdecydowany przerwać krąg widzów. Pchnąłem pier­siami pierwszego z brzegu, otrzymałem cios pięścią po­niżej ramienia, a równocześnie jakiś życzliwy głos ostrzegł:

— Uważaj!

W samą porę. Pijany Luis gotował się do powtórne­go ataku. Jednak nie zdążył. To Karol zdołał roztrącić stojących mu na drodze, jego pięść trafiła prościutko w szczękę Luisa, który runął ciężko, aż z desek podłogi powiało kurzem. Buchnął gwar głosów. Gwałtownych i bezładnych, istny galimatias hiszpańsko-angielskich słów, ą może i indiańskich dialektów.

Karol chwycił mnie za rękaw kurty: „Szybko!" — rozkazał. Przedarł się przez tłum, ja za nim. Jednak do drzwi nie dotarliśmy, bo chociaż rozstąpiono się na bo­ki, drogę wiodącą ku ulicy zatarasowało trzech wąsa­tych jegomościów w wysłużonych sombrerach, rozcheł­stanych koszulach barwy zużytych ścierek, w spodniach pełnych plam. U pasów, nabijanych mosiężnymi ćwie­kami, zwisały potężne kabury rewolwerów.

— Czekajcie, panowie — odezwał się jeden z trójki. — Tak rzeczy nie można zakończyć — a zwracając się w głąb sali: — Luis! Chodźże tu! Ci dżentelmeni gotowi pomyśleć, żeś stchórzył!

Luis musiał istotnie stchórzyć, bo gdy spojrzałem za siebie, nie dostrzegłem go.

— Przepuśćcie nas, seńores — odezwałem się najgrzeczniejszym, na jaki potrafiłem się zdobyć, tonem. — Z powodu jednego pijaka nie będziemy do siebie strzelać.

Gdzieś za naszymi plecami zagrzmiał huk wystrzału, a kilka głosów wrzasnęło:

— Na nich! Bić gringos! Gringos, gringos, gringos!...

Chóralne skandowanie ogarnęło cały saloon. Jednak poza słowną zaczepką nie nastąpiła żadna inna. Nikt z krzykaczy nie ruszył się z miejsca. Na nasze szczę­ście. Nie oparlibyśmy się, gdyby rzucił się na nas ten tłum. Lecz tych trzech nadal barykadowało nam drogę. Skoczyliśmy ku drzwiom. Otrzymałem uderzenie po­wyżej ucha, grzmotnąłem napastnika w szczękę. Za­chwiał się, lecz nie upadł. Drzwi znalazły się w zasięgu mej dłoni. Nie zdążyłem za nie chwycić, bo straszliwy cios w kark nieomal przygniótł mnie ku ziemi. W se­kundę później ktoś skoczył mi na plecy — zaatakowano nas od tyłu. Dostrzegłem, jak Karol zmaga się z dwo­ma naraz przeciwnikami, a trzeci zbliża się ku mnie z rewolwerem w ręce. Miałem wypróbować na własnej czaszce uderzenie grubej rękojeści. I pewnie tak by się stało, gdyby nie nagła odsiecz. Starałem się wyprosto­wać, zrzucić napastnika z pleców, aby uskoczyć przed atakującym z przodu, gdy usłyszałem, ponad gwar gło­sów, trzask podłogowych desek, jakby na nie runął spory ciężar. Prawie równocześnie moje plecy zostały oswobodzone. Nie miałem czasu na sprawdzenie, co było tego przyczyną. Ruszyłem do ataku. Lewą ręką chwyciłem za kolbę skierowanego ku mnie rewolweru, prawą wepchnąłem błyskawicznie pod pachę przeciw­nika i z rozmachem pochylając się uczyniłem obrót. Schwytany przewinął się nad moim ramieniem i runął na deski. Była to sztuczka, której nauczył mnie Karol. Wyprostowałem się.

— Dalej, dalej, amigos! — wrzasnął ktoś z boku.

Zostałem popchnięty ku drzwiom, później nieznajo­ma sylwetka skoczyła ku szamoczącemu się Karolowi. Dwa szybkie ruchy i mój przyjaciel, oswobodzony, wy­biegł za próg. Teraz nastąpił grzmot dwu strzałów, brzęk rozbijanego szkła. Znalazłem się na werandzie, dałem susa w piach ulicy.

— Szybciej, szybciej, dżentelmeni — poganiał mnie nieznajomy głos. — Konie! Gdzie wasze konie?

Wierzchowce stały tam, gdzie je poprzednio przywią­zaliśmy. Czy wypatroszono juki? Któżby teraz spraw­dzał. Skaczemy na siodła, ruszamy w chwili, gdy przez otwarte drzwi saloonu wylewa się wrzeszczący potok. Ale już kopyta wzbijają kurz. Kilka głośniejszych od innych okrzyków, po nich — strzał.

— W lewo, w lewo, dżentelmeni!

Skręcamy między domy, w ścieżkę tak wąską, że z trudem minęłyby się na niej dwa wierzchowce. Ścież­ka jest pusta, domy jak wymarłe. Cwałuję za Karolem, lecz wiem, że za mną jedzie jeszcze ktoś trzeci. Kto to jest? Chyba nasz sojusznik.

Ściana budynków urywa się raptownie po lewej, po prawej — pale długiego corralu, później płaszczyzna zrudziałych traw przecięta migotliwym pasem wody. To granica. Rio Grande del Norte. Jadący dotąd za mną teraz zrównał się.

— Szybciej, szybciej, kolego...

Wyprzedził mnie, wyprzedził Karola krzyknąwszy coś w przelocie. Karol uderzył wierzchowca po zadzie. Rzeka była tuż-tuż. Jeszcze piaszczysta plaża i bryzgi wody niby krople rzęsistego deszczu. Osiągnąwszy przeciwległy brzeg nie zwolniliśmy tempa i dopiero gdy okrył nas cień piniowego lasku, nasz przewodnik ściągnął cugle i zeskoczył z siodła.

— No — odezwał się ukazując po raz pierwszy swą roześmianą i pokrytą kurzem twarz — możemy chwil­kę odpocząć. Przyda się to naszym dzielnym ruma­kom. Jak się czujecie, dżentelmeni? Nikt nie jest ran­ny?

Spojrzałem na Karola, przesunąłem dłonią po policz­kach i potrząsnąłem przecząco głową.

Zdaliśmy krótką relację z przebiegu wydarzeń — należało się naszemu obrońcy — i wyjaśniliśmy, że je­dziemy do Meksyku.

Nieznajomy kiwnął głową:

Podczas tej rozmowy miałem okazję przyjrzeć się na­szemu towarzyszowi. Na pierwszy rzut oka wyglądał sympatycznie. Tak mi się wydawało. Może dlatego, że miał szczere oblicze, jasne oczy i jasne włosy, że był gładko ogolony i czysty, w przeciwieństwie do tych brudasów, z jakimi zetknęliśmy się w saloonie. Co tu robił, czym się zajmował? Z jego poprzednich słów przecież wynikało, że w El Paso był przelotnym go­ściem. Na to pytanie nie mógł mi udzielić odpowiedzi strój z jelonkowej skóry, tak świeży, że strzepnąwszy warstwę kurzu, można by go sprezentować w witrynie eleganckiego magazynu. Sylwetka nieznajomego, a mo­że jego sposób bycia przypomniała mi Colorado — ta­jemniczego jeźdźca przemierzającego pustkowia Nowe­go Meksyku — z którym Karol i ja przebyliśmy spo­ry szmat drogi, dopóki nagła śmierć nie zakończyła na­szej znajomości. Było coś wspólnego w postaciach obu tych ludzi i chyba tylko świeży strój jednego, a zanie­dbany drugiego — stanowiły różnicę, przecież nieisto­tną.

— No, dżentelmeni — odezwał się nasz nowy towarzysz wstając z ziemi — pora mi wracać, a i wam ra­dzę stąd ruszać.

Podszedł do konia, sprawdził popręgi i wskoczył na siodło.

Uderzył wierzchowca ostrogami, poderwał do biegu i w paru skokach dosięgnął brzegu rzeki. W chwilę póź­niej zakryły go srebrne bryzgi wody. Ujrzeliśmy go znowu, po tamtej stronie, lecz tylko na mgnienie oka. Najpierw tuman kurzu, później zabudowania zakryły go przed naszymi oczami.

Wydobyłem z juku mapę, rozpostarłem na ziemi. Ta mapa stanowiła mój osobisty sukces, z którego byłem bardzo dumny. Niełatwo było nabyć tak doskonałe dzieło kartograficzne. Szperałem przez kilka miesięcy po księgarniach i antykwariatach, aż wreszcie znala­złem, co chciałem, i kupiłem. Mapa musiała mieć długą historię. Od razu było to widać. Świadczyły o tym za­równo poprzecierane zgięcia papieru, który składano w ósemkę, jak kilka plam w rogach, a przede wszyst­kim naniesione atramentem poprawki. Gdy się im do­brze (jeszcze w Milwaukee) przyjrzałem, stwierdziłem, że piórem pociągnięto po liniach uprzednio naszkicowa­nych ołówkiem. To znaczy — że poprawek dokonano „na gorąco", w konkretnym miejscu, w którym niezna­ny podróżnik odkrył błąd na mapie.

Mapa obejmowała północną część Meksyku, ściślej stan Chihuahuo, od granicy Rio Grandę ku południowi, aż po Bolson de Mapimi, pustynną wyżynę, ku zachodowi — aż po krańce górskiego pasma Sierra Madre. Niektóre rzeczki wydrukowano linią przerywaną, co oznaczało, że kierunek koryta jest wątpliwy. Tak samo zaznaczono w kilku miejscach zarysy gór. Otóż przery­wane linie zostały parokrotnie uzupełnione atramen­tem, nadano im inny kierunek. Mało tego, nieznany kartograf naniósł szereg innych rzeczek, których nie uwzględniono w druku. Może to były tylko okresowe strumienie, znikające z powierzchni ziemi w porze su­chej. Tym lepiej dla nas, jako że wjeżdżaliśmy do tego kraju w przededniu pory deszczowej. Ale to jeszcze nie wszystko. Tym samym, nieco wyblakłym atramentem porobiono linie ciągłe, biegnące prosto poprzez pła­szczyzny i wijące się wokół wzniesień. Przypuszczałem, że są to drogi lub szlaki najłatwiejszego przejazdu. Jed­na z takich linii przykuła na dłużej moją uwagę. Oto, obok niej, w dwu miejscach, narysowano dwa trójkąt­ne znaczki. Ta właśnie linia wiodła ku zachodowi, wprost ku górom, i kończyła się nakreślonym piórem maleńkim kwadracikiem. Tajemnicze znaki tak mnie zaintrygowały, że udałem się do właściciela antykwa­riatu, by dowiedzieć się, od kogo nabył mapę. Bezsku­tecznie. Powiedział mi tylko tyle, że przyniesiono mu ją przed dwoma miesiącami, lecz kto ją przyniósł — te­go nie pamiętał.

Mapę oglądaliśmy z Karolem wielokrotnie, dzięki czemu naniesione na nią atramentem geometryczne fi­gury nie stały się ani trochę bardziej zrozumiałe. Mój przyjaciel przypuszczał, że w ten sposób oznaczono ja­kieś lokalne źródła. Na tę mapę spoglądaliśmy teraz obaj, lecz tym razem nie chodziło nam ani o trójkąty, ani o kwadracik, lecz o najkrótszy szlak wiodący do gospodarstwa Gonzalesa. Jak już wspomniałem, a o czym pisał do mnie Meksykanin, posiadłość jego leżała w po­bliżu rzeki Conchos, dopływu Rio Grande. Don Pedro dokładniej określił położenie swej hacjendy: przez sam środek toczył swe wody mały strumyk, wpadający do Conchos. Posuwając się z biegiem strumyka nie sposób było zabłądzić. Ba, lecz jak dotrzeć do strumyka? Chy­ba najpewniej jechać wzdłuż koryta Rio aż do skrzy­żowania z Conchos, a później w górę tej ostatniej aż do ujścia strumienia. Była to pewna droga, lecz bardzo długa. Znacznie krótsza wiodła poprzez pustkowia roz­ciągające się w trójkącie, którego dwa boki tworzyły koryta Rio Grande i Conchos, trzeci mieliśmy wyzna­czyć sami.

Nasza narada trwała krótko. O jeździe brzegami Rio mój przyjaciel nawet nie chciał dyskutować, byłaby to jego zdaniem niepotrzebna strata czasu. Nie sprzeciwi­łem się. Karol posiadał przecież tak zwany traperski węch i — jak wielokrotnie to stwierdziłem — ten węch odnajdywania właściwych szlaków nigdy nas nie za­wiódł.

Złożyłem mapę, schowałem pieczołowicie i wyciągną­łem z kieszeni kompas, co wywołało na obliczu Karola lekki uśmiech. Wskoczyliśmy na siodła. Raz jeszcze przy pomocy lornetki zlustrowałem okolicę. Za nami brzeg rzeki nadal był bezludny, przed nami ciągnęła się jałowa pustka piasków i rzadkich traw, ponad które gdzieniegdzie wystrzelała pogmatwana sylwetka samotnego kaktusa. Klepnąłem konia po zadzie i opuściliśmy piniowy lasek.

Tu muszę dodać, że podczas pospiesznego odjazdu] z El Paso nieznajomy sojusznik wyprowadził nas na? południe i przebyliśmy rzekę znacznie poniżej bliźniaczego miasteczka wznoszącego się już po meksykańskiej! stronie. Nie mieliśmy zamiaru go odwiedzać, wystar­czyło nam El Paso.

Jechaliśmy ze dwie godziny, starając się nie męczyć zbytnio wierzchowców. Co pewien czas zwalnialiśmy biegu, a nawet przystawali. Najgorsza pora spiekoty już minęła, pochłodniało. Dokoła nadal było pusto, żad­nego śladu ludzkiej obecności, żadnego tropu czworo­noga. Po kilku dalszych godzinach horyzont wypełniły drzewa mesąuity, natomiast drogę przecięło nam roz­ległe pole kolczastych agaw. Tu zatrzymaliśmy się na krótki postój. Zgodnie ze starym zwyczajem, wpojo­nym mi przez Karola, zanim zeskoczyłem z siodła, do­kładnie rozejrzałem się po okolicy. Na północy szkła lornetki nie ukazały mi nic, poza pustką, taka sama pustka rozciągała się na południu, lecz za nami, na szlaku przebytej drogi, ciemny, ruchomy punkt zwró­cił mą uwagę.

— Jeździec — powiedziałem.

Karol przyłożył szkła do oczu.

— Tylko jeden — stwierdził. — Zostajemy, zwierzę­ta muszą odpocząć. Jak się nazywa ta hacjenda Gonzalesa?

— Nie wiem. Chyba się wcale nie nazywa.

— Szkoda, można by zapytać o drogę tego, który gna za nami.

— Nie ufam przygodnym informatorom, już wolę wierzyć swej mapie. Zresztą... — tu spojrzałem jeszcze raz za siebie. — Karolu, przecież to nasz wybawiciel! Widać nie powiodło mu się w El Paso.

Karol znowu sięgnął po lornetkę.

— Wygląda na to, że go nikt nie ściga. Ano, pocze­kamy.

Wreszcie okryty pyłem jeździec zatrzymał się przed nami.

— Witajcie, dżentelmeni — powiedział z humo­rem — rozstanie było krótkie, lecz obfitowało w dra­matyczne wypadki. Jednak... — tu obejrzał się — chy­ba ich zgubiłem...

— Kogo?

— Niech to licho porwie! Zbyt zaufałem swej do­brej gwieździe. Oni nie byli tak bardzo pijani, jak sądziłem. Musiałem przejeżdżać obok tego przeklętego saloonu, przed którym sterczała chmara ludzi. Nie wyobrażacie sobie, jaki wrzask podnieśli! Rzuciło się bractwo ku mnie, jeden nawet zdążył złapać mnie za nogę. Cóż miałem począć? Kopnąłem go, aż pofrunął na sam środek ulicy, i spiąłem konia ostrogami. Pobiegli za mną i próbowali swych pukawek. Bez skutku. Wte­dy rzucili się do koni. Wywiodłem ich za miasto, na północ, później skręciłem na zachód i gdy straciłem ich z oczu, zawróciłem na południe, przebyłem rzekę, trafiłem na wasz ślad i oto jestem! Myślę, że teraz powinienem kilka dni przeczekać po tej stronie granicy. Chyba nie będę wam przeszkadzał?

— Oczywiście, że nie — odparłem skwapliwie, nazbyt skwapliwie.

Przecież nie znałem tego człowieka, a najdłużej za dwa dni mieliśmy dotrzeć do hacjendy. I co wówczas? Wprowadzić pod dach Gonzalesa przygodnego znajom­ka? Sytuacja mogła stać się wielce kłopotliwa, lecz te­raz zapobiec jej nie było sposobu.

— No, dżentelmeni! Prowadźcie tam, gdzie leży cel waszej drogi, bo dla mnie obojętne, w której znajduję się stronie świata. Byle dalej od Rio Grandę.

Postąpiliśmy zgodnie z tym apelem, jako że inaczej postąpić nie mogliśmy. Po półgodzinnym odpoczynku skierowaliśmy konie na szlak, przy końcu którego stać miało domostwo Pedro Gonzalesa.

Opuszczona chata

Powiedział, że nazywa się Barry Bede. Może to praw­da, może nieprawda. Dla nas — sprawa zupełnie nie­istotna. Dlaczego uciekał z El Paso — wiedzieliśmy, lecz po co tam przybył — pozostawało nadal tajemni­cą. Czym się trudnił? Nie wypadało pytać, skoro sam dotychczas tego nie wyjawił.

Karol zagadnął go, czy zna tutejszą okolicę. Odparł, że bywał w Meksyku, lecz jedynie w zachodniej części. Karol pomarkotniał, niezbyt dowierzał mojej mapie, a przecież w tej sytuacji tylko ona mogła być naszym przewodnikiem.

Jechaliśmy we trzech krainą pustą i otwartą, co po­zwalało w porę zauważyć jakiegokolwiek wędrowca. Ale i my w ten sposób byliśmy widoczni. Ciągle jesz­cze spodziewałem się pogoni z El Paso, jednak moje przewidywania nie sprawdziły się.

Odległość z El Paso do hacjendy Gonzalesa, to zna­czy do miejsca, w którym prawdopodobnie leżała, wy­nosiła w linii prostej sto pięćdziesiąt mil. Tak wymie­rzyłem na mapie. Ba, lecz przecież nie sposób poruszać się po linii idealnie prostej. Sto pięćdziesiąt mil mogło równie dobrze oznaczać w praktyce mil dwieście!

Jechałem na czele naszej małej kawalkady, co pe­wien czas przystając, co pewien czas spoglądając na mapę i na kompas. W takich warunkach nie mogliśmy posuwać się szybko. Zaabsorbowany swymi czynnościami nie słuchałem rozmowy, jaką Karol prowadził z na­szym nowym towarzyszem. Prawdopodobnie chciał go „wybadać".

Słońce już powędrowało na zachodnią półkulę nieba i dolnym rąbkiem dotykało horyzontu, a my nadal znajdowaliśmy się wśród nagiej płaszczyzny, pozba­wionej wody, pozbawionej drzew, jeśli nie liczyć sa­motnych mesquitów, przypominających słupy nie istniejącego ogrodzenia. Nocleg w takich warunkach nie zapowiadał się przyjemnie. Na szczęście, po dalszej go­dzinie jazdy dostrzegliśmy zamazane kontury czegoś, co mogło być samotną skałą, lecz równie dobrze — bu­dynkiem. Jeśli budynek, to i woda, a tego najbardziej nam brakowało. Popędziliśmy konie. Po paru minutach wyjrzały z dali kontury domu, aż na koniec ukazał się zupełnie wyraźnie. Karol, który wysforował się na czo­ło, nagle zatrzymał wierzchowca. Podjechałem. Drogę przecinała rozpadlina. Jak głęboka, nie sposób stwier­dzić. Jej dno ginęło w wieczornym mroku i — tak mi się wydało — w gąszczu krzewów, a może nawet drzew. Śmiałek, który w porę nie zauważyłby jaru, znalazłby w jego głębi niechybną śmierć. A cel naszej drogi — dom — wznosił się po przeciwległej stronie, zaledwie kilka jardów od nas. Bez słowa ruszyliśmy wzdłuż parowu. Na szczęście, nie był długi. Po prze­byciu pół mili ujrzeliśmy, jak jego dno zaczyna się dźwigać, w końcu zrównało się z powierzchnią płasz­czyzny, którą jechaliśmy. Karol skręcił, ja za nim, Bede za mną. Ruszyliśmy cwałem ku czarniejszej od nocy budowli.

Milczenie. Wydobyłem winchester z futerału i ze­skoczyłem z siodła.

— Ostrożnie, Janie — szepnął Karol pochylając się ku mnie.

Nim minąłem ogrodzenie, usłyszałem głuchy odgłos. Taki, jaki wywołuje upadek lub skok człowieka. Bede znalazł się tuż obok.

— Ja to załatwię — powiedział półgłosem. — Mam doświadczenie w podobnych sprawach.

Podeszliśmy bliżej, aż objawiła się nam w pełni cała struktura budowli: poczerniałe, drewniane ściany peł­ne dziur, powyrywane deski. Dwa otwory okienne, po prawej i po lewej stronie czegoś, co zapewne było wej­ściem, pozbawione szyb, a nawet ram.

— Karol ma rację — zauważyłem półgłosem — tu nikt nie mieszka.

Bede pierwszy przekroczył próg, ja zatrzymałem się. We wnętrzu było ciemno jak w borsuczej norze. Mi­nęło kilkanaście sekund. Z wnętrza budowli dobiegł mnie jakiś szmer, później ozwał się czyjś głos, na ko­niec usłyszałem kroki. Z czerni wyłonił się Bede, nie sam.

Lo entiendo — odparł głosem, w którym wy­czułem drżenie.

Poklepałem go po ramieniu dla dodania odwagi. Je­go derka była tak brudna, że moja dłoń prawie przy­lepiła się do niej.

Pokazał ręką.

Ruszyłem we wskazanym kierunku i niewiele bra­kowało, a zapadłbym się w ziemię. To była dziura o spo­rej średnicy, obramowana kamieniami, lecz tak nisko, że można się było o nie potknąć i runąć do środka. Obok spoczywało wiadro i długi drąg z hakiem. A więc — studnia.

— Jest woda — poinformowałem Karola.

Dopiero teraz zeskoczył z siodła, ujął za uzdy trzy nasze konie i przeprowadził je przez wyrwę w ogro­dzeniu.

— Co on ci gadał?

Bede przytaknął. Ba, lecz gdzież tu znaleźć smolną szczapę? Wróciłem do ogrodzenia i z niemałym wysił­kiem, przy pomocy myśliwskiego noża, odłupałem spo­rej wielkości drzazgę. Zapaliłem. Jarzyła się zupełnie dobrze. Bede pozostał przy koniach, Karol i ja wkro­czyliśmy do wnętrza czegoś, co przed laty stanowiło zapewne mieszkalną izbę. Migotliwy płomień odkrył naszym oczom podłogę ułożoną co prawda z desek, lecz pokrytą taką warstwą kurzu i zeschłego błota, że przy­pominała raczej klepisko stodoły. Gdzieniegdzie deski powyrywano i trzeba było uważać na dziury. Nie zna­leźliśmy nawet śladu jakichkolwiek sprzętów. Rzecz zrozumiała, że nocleg w takim pomieszczeniu byłby udręką. Wyszliśmy na dwór, gdy księżyc ukazał się rąbkiem tarczy i wysrebrzył okolicę. Należało rozpalić ognisko, lecz z czego? Wokół nie rosło najmniejsze na­wet drzewko.

— Hej, ty — Bede zwrócił się do nieznajomego. — Masz opał? No, żeby rozpalić ogień. Ogień... ognisko, rozumiesz?

Zagadnięty gapił się na nas bezmyślnie. Jak na złość zapomniałem słowa „drewno" w języku hiszpańskim.

Habla ingles? — zapytałem licząc zresztą na od­mowną odpowiedź.

Skinął głową. Jednak bardzo długo męczyliśmy się, aby wytłumaczyć, o co nam chodzi. Na koniec znowu kiwnął głową i powiedział:

Si, si... esperar.

Co znaczyło, że mamy zaczekać. Zniknął nam z oczu w czarnym wnętrzu budowli. Później usłyszeliśmy suchy trzask i pokazał się kaboklo ciągnący długą i gru­bą dechę. Był to na pewno kawałek podłogi. Pomyśla­łem, że człowiek, który tak lekkomyślnie postępuje z własną chałupą, bardzo szybko pozostanie bez dachu nad głową.

Przywleczoną deskę poczęliśmy ciosać nożami, co stanowiło pracę żmudną, lecz nie mieliśmy siekiery.

Nie, ten obcy człowiek na pewno nie był właścicie­lem chaty, lecz przybłędą korzystającym przypadkowo z opuszczonego budynku. Pewnie dlatego krył się przed nami. Szepnąłem o tym towarzyszom.

Po chwili Meksykanin przyciągnął drugą deskę. Wy­dobył nóż zza pasa i począł z nami współzawodniczyć w struganiu drzazg i szczapek. W ten prymitywny spo­sób uzyskaliśmy sporą kupkę wiórów i trzasek, lecz o porąbaniu całego drewna mowy być nie mogło. Zgro­madziliśmy drzazgi i Karol usiłował je podpalić. Nie­stety, ani od pierwszej, ani od drugiej, ani od trzeciej zapałki drewno — widać zbyt wilgotne — nie zapło­nęło, Spróbowałem ja — bez skutku. Bede, który obser­wował nasze wysiłki, pogrzebał po kieszeniach i wy­dobył ćwiartkę papieru.

— Pozwólcie, może mi się uda...

Zwinął papier w rulonik, ukląkł i wsunął go między drobne ścinki drewna. Papier zapłonął, a później ogień przeskoczył na trzaski, przygasł i już-już miał zniknąć, gdy nagle objął cały stos. Od razu uczyniło się weselej. Dźwignęliśmy jedną z desek i położyli w poprzek ogni­ska. Z zabawną troską obserwowaliśmy, czy płomień ją chwyci. Czuliśmy wzmagający się chłód. Jak zwykle bywa na jałowych, półpustynnych obszarach, rozgrza­na słońcem ziemia stygnie bardzo szybko, różnice tem­peratur między dniem a nocą sięgają kilkunastu stop­ni. Na szczęście, deska zapłonęła.

Karol naczerpał wody, rozkulbaczyliśmy wierzchow­ce i rozłożyli obozowisko. Gdy woda poczęła wrzeć w garnczkach, wydobyłem nasze zapasy żywności. Ka­rol z wielką wprawą zajął się przypiekaniem pociętego na paski boczku i pierwszy kawałek wręczył Bedemu. Przyjął go skwapliwie.

Nie zachwycił mnie taki punkt widzenia. Awantura w saloonie mogła się tragicznie zakończyć, nawet mimo nieoczekiwanej pomocy Bedego. Kimże był nasz towa­rzysz? Czy przypadkiem nie jednym z takich samych zabijaków, jacy nas napadli? Tylko z przekory popie­rający stronę słabszą? Jeśli tak — mógł się stać bardzo dla nas kłopotliwym uczestnikiem podróży. I takiego człowieka musielibyśmy wprowadzić pod dach Gonzalesa? Bo jak tego uniknąć? Nie wiedziałem.

— Ej, Janie, cóżeś się tak zamyślił?

Drgnąłem, o mało nie rozlewając kawy. To Karol przerwał moje rozważania, przysunął się ku mnie i szepnął:

— Dajże coś gospodarzowi. Gapi się na nas, jakby od tygodnia nie jadł.

Spojrzałem. Kaboklo siedział w kręgu blasku pada­jącego od ogniska. Teraz zauważyłem, jak nędznie był odziany, jak bardzo wychudły. On jeden z naszej czwórki nic nie trzymał w dłoniach i tylko spoglądał smutnym wzrokiem. Zawstydziłem się. Odkrajałem spory kawał boczku.

Gracias — szepnął.

Opróżniłem własny kubek i świeżą porcję podsu­nąłem kaboklowi.

Błysnął ku mnie oczyma i milczał. Ponowiłem pyta­nie.

Lejos... daleko.

— Ile mil?

Wzruszył ramionami.

Nie nagabywałem go więcej. Odpowiedź wydała mi się zwykłym wykrętem, mającym pokryć wrodzone lenistwo. Cóż on tu miał do roboty?

Skończył jeść, oddał mi kubek, powiedział znowu: gracias i zniknął w głębi chaty.

Przywiązaliśmy mocniej konie do płotu, rozłożyli siodła i derki dokoła ogniska.

— Ależ nie. Trzeba ustalić kolejność nocnych wart.

Skrzywił się zabawnie:

Bede westchnął:

— Ciągnijmy więc te losy...

Wypadło, że pierwszą wartę ma objąć Karol, dru­gą — ja, trzecią — Bede. To był paskudny dla mnie wynik. Bardzo nie lubię przerywać sobie snu w poło­wie nocy.

Wymościłem swoje legowisko, otuliłem się derką, podsunąłem siodło pod głowę i prawie natychmiast za­snąłem. Śniło mi się, że jestem ptakiem, że krążę swo­bodnie nad ziemią, ponad lasy, sawanny, góry. Z tych pięknych majaków zostałem bardzo brutalnie wyrwa­ny. Siadłem i odruchowo chwyciłem za broń.

— Co takiego?

Nade mną nachylał się Karol.

To rzekłszy próbowałem naciągnąć na siebie derkę, lecz Karol mi nie pozwolił.

Nietrudno sobie wyobrazić, jaki byłem wściekły. Z winchesterem w garści powlokłem się za Karolem. Było widno, bardzo widno, prawie jak w dzień. Tarcza księżyca wisiała nad ziemią jak wielka lampa i tylko z jednej strony budynku leżało szerokie i długie pasmo cienia. Podeszliśmy do koni. Spały z opuszczonymi łbami.

— Widzisz, jakie są spokojne? — zaszeptałem.

— To nie mustangi — mruknął. — Nie obudziłby ich nawet strzał armatni.

Obraziwszy w ten sposób nasze wierzchowce, pocią­gnął mnie dalej, za rozwalone ogrodzenie, a później za przeciwległą ścianę chałupy. Tam przystanęliśmy. By­ło cicho, najlżejszy szmer nie zakłócał spokoju nocy.

Poczułem lekki niepokój. Rzeczywiście, w jakim ce­lu uciekałby kaboklo? Bez wierzchowca nie zaszedłby daleko, więc ktoś nań czekał. Kto? I gdzie?

Nie protestowałem dłużej. Między innymi i dlatego, że resztka snu wyparowała z mej głowy, poczułem chłód i pozostawanie bez ruchu wcale mi nie odpowia­dało.

Rozejrzałem się dokoła, dostrzegłem na ziemi jakiś jasny przedmiot. Papier! Lekko zmięta spora kartka pa­pieru.

Na ulicach miast śmiecie nie należą do rzadkości, ale na pustkowiach, podczas moich wypraw z Karolem, nigdy dotąd nie znalazłem najmniejszej nawet kartecz­ki. Westman ani traper, jeśli nawet wiozą żywność owi­niętą w papier, nie wyrzucają go.

— Co tam masz?

Wyprostowałem kartkę. Z jednej strony była czysta, z przeciwnej — zadrukowana.

— Popatrz — powiedziałem — Pinkerton zawitał aż w te odludne strony. Gdzie go nie ma? To list gończy, jeśli się nie mylę.

Jak już wspomniałem, noc była widna, więc bez tru­du odczytaliśmy tekst. Na górze kartki widniał dużymi literami odbity napis: „Narodowa Agencja Wywiadow­cza Pinkertona". Poniżej — wizerunek oka z podpi­sem: „My nigdy nie śpimy", a jeszcze niżej: „Założona przez Allana Pinkertona, 1850". Taki tekst miałem okazję już parokrotnie czytać, a wspominam o nim dla­tego tak szczegółowo, ponieważ nie każdy z nim się ze­tknął. Głośna nie tylko na obszarze Stanów Zjednoczo­nych agencja stała się z biegiem lat znakomitym instru­mentem walki z przestępczością i odgrywała swą rolę dopóty, dopóki stanowa i federalna policja nie zostały przeorganizowane w sposób zapewniający sprawne działanie. Pod nazwą i adresami agencji rzucał się w oczy grubymi czcionkami wydrukowany napis: „700 dolarów nagrody", a dalej: „Reuben Houston Burrows, alias Rube Burrows, oskarżony o dokonanie ra­bunku, z bratem James Buchanan Burrows i innymi (wszyscy zamaskowani), nocą, w piątek 9 grudnia 1887. Wsiadłszy do pociągu linii kolejowej St. Louis, Arkan­sas i Teksas, na stacji Genoa Arkansas, zmusili kuriera Southern Express Company do oddania kluczy od schowka pancernego, z którego zabrali 3500 dolarów. James Buchanan Burrows i trzej inni zostali aresztowa­ni. Podczas próby aresztowania braci Burrows w Mont­gomery, Alabama, 23 stycznia 1888, Reuben Burrows zastrzelił Neila Bray, zecera gazety «Advertiser», we­zwanego do pomocy przez funkcjonariusza policji. Ry­sopis: Reuben Houston Burrows, lat 32, 6 stóp wyso­kości, waży 160 funtów, oczy niebieskie, nosi kapelusz, nasunięty na czoło, oczy szeroko rozstawione, nos krótki, cera śniada, włosy jasne, lewą rękę nieco krótszą od prawej (po złamaniu), trzyma zwykle w kie­szeni...”

— No proszę, jaki dokładny opis — zauważyłem.

Karol coś tam odmruknął i czytaliśmy dalej: „Nosi ciemne ubrania i wełniane koszule..."

Numer butów 8, nie nosi biżuterii (w tym miejscu roześmiałem się), nie używa tytoniu; pije, lecz nie upija się, nie gra w karty, lubi opowiadać historie o wężach, psach, kotach itd. Dobry jeździec, nosi rewolwer kali­ber 45, celnie strzela. Urodził się w okręgu Lamor, w Alamabie. Żonaty, ma dwoje dzieci, żona przebywa..."

W tym miejscu arkusz został przedarty. Złożyłem go we czworo i pieczołowicie wsunąłem do kieszeni. Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie.

Obiecałem. Wróciliśmy do ogniska. Bede spał nadal. Postanowiliśmy nie budzić go i powoli, kryjąc się w cie­niu padającym od chaty, ruszyliśmy w stronę parowu. Cień się skończył, oblało nas światło księżyca. Staliśmy się widoczni jak dwa kotlety na patelni. Dlatego Karol po przejściu kilku jardów najpierw ukląkł, później po­łożył się i począć czołgać. Nie naśladowałem go. Byłem przekonany, że w parowie nikogo nie ma. Przyspieszy­łem kroku nie zważając na sygnały, jakie mi dawał rę­ką mój towarzysz. Nie chciałem grzebać się w obrzydli­wym piachu, włażącym w każde załamanie ubrania. Miejsce, gdzie według moich obliczeń powinien by znaj­dować się parów, nie było odległe. Chciałem dotrzeć tam pierwszy i wykazać bezpodstawność podejrzeń Karola. Nagle mignął przede mną złotawy ognik, raz i drugi, ostre „ping, ping!" zabrzmiało mi w uszach. Rzuciłem się na ziemię, cofnąłem się ku Karolowi i znieruchomia­łem dysząc ciężko — z wysiłku i z wrażenia.

— Wracamy — szepnął mój towarzysz.

Odetchnąłem z ulgą, gdy na nowo ogarnął nas cień padający od ściany budynku. Dopiero wówczas pod­niosłem się. Nasze konie nadal stały w tym samym miejscu obok płotka, nadal żarzyło się dogasające ogni­sko i nadal spał beztrosko zawinięty w derkę Bede.

Zgięty wpół, wyskoczyłem z cienia. W trzech susach znalazłem się przy śpiącym. Ziewnął głośno, gdy potrząsnąłem go za ramię, siadł i gapił się na mnie nic niewidzącymi oczyma. Jak pierwszy lepszy greenhorn! A przecież w El Paso postąpił jak doświadczony westman.

Dopiero po tej informacji podniósł się leniwie, zabrał pas z rewolwerami i powlókł się za mną ku chacie.

Tu wypada dodać, że nie widziałem dotychczas w rę­ku Bedego długiej broni. Początkowo powątpiewałem, czy w ogóle ją ma, gdy jednak rozkulbaczyliśmy konie, zauważyłem u jego siodła długi skórzany futerał, z któ­rego wystawała kolba. Karolowi i mnie, gdy udawa­liśmy się na spoczynek, zawsze towarzyszył winchester umieszczony przy posłaniu po prawej stronie. Bede nie praktykował takiego zwyczaju. Nawet i teraz zabrał tylko rewolwery, niewiele przecież warte w takiej sy­tuacji.

Klapnął ciężko pod ścianą i ziewając zapytał:

— Czyżby to nasi przyjaciele z El Paso? Ej, chyba nie. Tamta pijana banda nie czekałaby do nocy. Co wy na to?


Bede nic na to nie odpowiedział.

Znowu opuściliśmy smugę cienia i pobiegli do ogni­ska. Schwyciłem leżący w pobliżu patyk i energicznie rozgrzebałem nim resztki żaru. Zaraz pociemniały. Tymczasem Karol i Bede zwinęli koce, złapali siodła, by zarzucić je na końskie grzbiety. Wówczas grzmot­nęła ku nam świetlista salwa, oddana chyba z kilku­nastu luf. Cudowne zrządzenie losu, żeśmy wszyscy trzej nie padli na ziemię martwi jak głazy! Rzuciłem się do stóp własnego wierzchowca, Karol uczynił po­dobnie, tylko Bede leniwie pochylił głowę, kryjąc się za końskim zadem. Huk rozpłynął się w nocnej ciszy. Czekaliśmy leżąc. Nic więcej nie nastąpiło. Bede powoli wyprostował się.

Ruszył pierwszy, ja za nim, Bede na końcu.

— Wydaje się — powiedział dowlókłszy się wreszcie do chałupy — że gwałtownie pragną nas tu zatrzymać.
Co za gościnność! Tylko... dlaczego im na nas tak za­leży?

Miał rację, tylko że do zachodu księżyca brakowało co najmniej pełnej godziny. Tę godzinę, która wyda­wała mi się przeraźliwe długa, spędziłem na przemian zasypiając, na przemian budząc się pełen niepokoju, czy nie zaskoczyli nas przeciwnicy. Lecz nic takiego się nie wydarzyło. Przy każdym ocknięciu dostrzegałem Ka­rola z winchesterem w dłoni, czujnie wpatrzonego w srebrną dal, i Bedego, który rozciągnął się pod ścianą i nawet lekko chrapał. Żelazne musiał mieć nerwy!

Na koniec, przy którymś tam z rzędu przebudzeniu, Karol trącił mnie w ramię.

Przetarłem oczy i zauważyłem, że pas cienia znacznie się poszerzył, ogarnął wygasłe ognisko, lecz nie sięgał płotka, przy którym stały konie. Tam było nadal widno jak w dzień. Jednak dłuższe czekanie gra­niczyło z nieroztropnością. Wiedziałem, że za kilkana­ście minut księżyc przygaśnie, lecz wkrótce zabłysną zorze przedświtu i widoczność znowu się polepszy. Więc — albo teraz, albo wcale. Bezceremonialnie szarp­nąłem Bedego za rękaw.

Poskutkowało. Bede wygramolił się spod ściany.

Złapałem siodło i przyskoczyłem do konia. I wówczas znowu, jakby na dany sygnał, ciszę nocy zburzył huk strzałów. Powtórnie zrejterowaliśmy w cień chaty.

— Taki manewr zauważymy w porę, jest dość widno.

Może i Bede miał rację, ale ryzyko wcale przez to nie było mniejsze.

Nie czekając na odpowiedź, pobiegł ku koniom i szyb­ko wrócił z siodłem, które cisnął pod ścianę. Począł grzebać w jukach, coś tam z nich wydobył i natych­miast wsunął do kieszeni. Nie zdążyłem zauważyć, co to było.

Lecz mój przyjaciel, wbrew oczekiwaniu, jakoś nie podzielił mego poglądu.

— Kto wie — odezwał się — kto wie? Nie mamy wy­boru...

Zaniemówiłem.

— Świetnie — mruknął Bede — zresztą... i tak bym poszedł.

Wyskoczył z cienia i ruszył bardzo szybko, nieco w prawo od linii chałupy.

Bede, daleko już poza granicą cienia, biegł schylony i skręcił jeszcze bardziej w prawo, zapewne po to, aby nam dać pole obstrzału. Przypadliśmy na samej granicy blasku i ciemności. Przed nami, kilkanaście jardów, w niewidocznym stąd parowie ukrywał się nieprzyja­ciel. Widziałem, jak Bede posuwa się zygzakiem, sko­kami pokonując przestrzeń. Czynił to tak zadziwiająco ostrożnie, że nie słyszałem odgłosu jego kroków. Cóż jednak z tego? Tamci musieli dobrze widzieć napastni­ka. I rzeczywiście, w pół minuty później rozbłysły czerwono-złote iskry i ozwał się charakterystyczny głos strzelb.

— Strzelaj! — rozkazał Karol.

Nacisnąłem cyngiel, mierząc w błyski wykwitające jakby spod ziemi. Co prawda, tego rodzaju pukanina śmiechu była warta, jednak odniosła skutek. Po kilku salwach moich i Karola tamta strona zamilkła.

Bede, którego nie traciłem z oczu, co pewien czas przystawał i kładł się na ziemię, potem gwałtownie pod­rywał się i szybko przebiegał kilkadziesiąt kroków. Mądrze sobie poczynał, ani słowa! W ten sposób zbli­żył się znacznie do celu. Teraz strzały ozwały się na nowo, jasne smugi mierzyły wprost w Bedego. Biegły wiązkami, tak gęsto, że przeraziłem się o całość skóry ryzykanta. Natychmiast wznowiliśmy obstrzał. Tamci znowu przerwali ogień.

Skoczyliśmy. Przebiegłem parę jardów i padłem. Z tego miejsca zauważyłem, jak Bede ukląkł, zamach­nął się całym ramieniem, jakby coś rzucał, i natych­miast rozciągnął się na ziemi. W sekundę później buch­nął ku niebu płomień i dym, ogłuszający grzmot rozdarł ciszę. Nim przebrzmiał, Bede po raz drugi zamachnął się. Znowu płomień i dym.

Na chwilę zaparło mi dech w piersiach.

W chwilę po drugim wybuchu, na lewo od nas, tam gdzie parów dźwigał się ku powierzchni płaszczyzny, ukazały się sylwetki jeźdźców. Ilu ich było — nie zdą­żyłem policzyć, tak błyskawicznie przemknęli i znikli w tumanach kurzu. Tymczasem Bede podniósł się i po­machał ku nam kapeluszem.

— Idziemy — zadecydował Karol. — Trzeba sprawdzić, co po nich zostało.

Dołączyliśmy do Bedego i bez żadnych przeszkód do­tarli do krawędzi rozpadliny. Tarcza księżyca dosięgła już horyzontu, a równocześnie niebo poszarzało zwia­stując rychły świt. Na wschodzie ukazały się pierwsze smugi różowej zorzy. Jednak w głębi rozpadliny nadal panowała ciemność i cisza.

Nie mogłem jeszcze otrząsnąć się z wrażenia.

Siadłem na krawędzi ostro spadającego zbocza, z oczami utkwionymi w mrok zalegający dno jaru. Nie miałem co się łudzić — dynamitowa detonacja musiała za sobą pociągnąć ofiary. I tym ofiarom należało udzie­lić pomocy, taki przecież był obowiązek każdego le­karza. Z niecierpliwością czekałem, aż się rozwidni. Zauważyłem, jak Karol pomaszerował brzegiem jaru do miejsca jego wylotu, jak Bede rozciągnął się na ziemi i chyba... drzemał! To człowiek o żelaznych nerwach.

Spoglądałem w dół, a porośnięte trawą zbocze odsła­niało cal po calu swą pochyłość. Najpierw była czarna, później szara, w końcu poróżowiała. Uniosłem głowę. Cały świat poróżowiał. Purpurowe słupy zorzy wystrze­liły z horyzontu ku wysokościom nieba, niewidoczna dotąd dal odsłoniła się jak scena, na której podniesiono kurtynę. Z nieba poznikały gwiazdy, księżyc zgasł. Przełożyłem broń do lewej ręki i począłem wolniutko schodzić, raczej zsuwać się, łapiąc dla równowagi za wystające pęczki traw. Wreszcie znalazłem się w gę­stwie krzaków porastających dno jaru.

— To ty, Janie?

Głowa Karola wyjrzała zza kępy zarośli.

— Odkryłem lepszą drogę — dodał. — Znalazłeś co? Bo ja nic. Ale i tak ta rozpadlina wygląda jak rzeźnicza jatka. Wszędzie ślady krwi.

— A ludzie?! — krzyknąłem.

— Ani jednego. Za to koni...

Zacząłem badać teren. Krzaki gdzieniegdzie rosły nietknięte, gdzieniegdzie leżały wyszarpnięte z korzenia­mi, jak gdyby tędy przeszło tornado. A poza tym — plamy, plamy na trawie, na liściach, na łodygach. Są­dziłem, że to odbicie czerwonej zorzy, lecz gdy przyjrza­łem się uważniej, poznałem krew. Całe kałuże krwi, która nie zdążyła wsiąknąć w ziemię. Dalej spoczywały konie. Padły tu obok siebie. Piekielny ładunek w tym miejscu musiał wybuchnąć. Pięć zwierząt leżało mart­wych. Plamy krwi, już nie tak gęsto rozsiane, ciągnęły się i dalej, znacząc ścieżkę, którą uciekali ludzie, lecz zwłok żadnego z nich nie odnalazłem. Zawróciłem i w połowie powrotnej drogi natknąłem się na Bedego. Tkwił nieruchomo obok poszarpanych kadłubów koń­skich, na pierwszy rzut oka bardzo jakoś zaaferowany i ponury.

— Prawda — przytaknął jakoś miękko. — Jednak tutaj nie oczekiwałem takiego efektu. Zresztą... czy istniał jakiś inny sposób?

Już chciałem odpowiedzieć, że wraz z Karolem wy­chodziliśmy cało z trudniejszych sytuacji, bez używa­nia dynamitu, i masakrowania ludzi i zwierząt, lecz w porę ugryzłem się w język. Takie twierdzenie za­brzmiałoby jak pusta przechwałka wobec człowieka, który po raz drugi, narażając własne życie, wyciągnął nas z biedy. Jednak nie zdobył mej sympatii. Odwróci­łem się i w milczeniu podszedłem do Karola rozgarnia­jącego krzaki kolbą winchestera.

— Czego szukasz?

Wygramoliliśmy się z jaru, dotarli do chaty. Za nami przywlókł się Bede, milczący i ponury. Bez słowa zajął się rozpalaniem ogniska, a później począł grzebać po kieszeniach swej kurty. Odgadłem, czego szukał — papieru! Listu gończego! Postanowiłem nie mówić o swym odkryciu, Karol milczał również. Bede zrezygnował z poszukiwań i mocno się natrudził, zanim buchnął pierwszy płomyk. Przysunąłem siodło, owinąłem się derką i grzałem wyciągnięte dłonie. Przemarzłem tak, że prawie szczękałem zębami. Przyczyną była nie tylko niska temperatura otoczenia, lecz i nie przespana noc. Chyba moi towarzysze czuli się podobnie, bo posiłek zjedliśmy w milczeniu.

Spakowaliśmy tłumoki, zagasili ognisko i w minutę później gnali galopem, byłe dalej od przeklętej chałupy. Nawet nie usiłowaliśmy sprawdzić, w jakim kierunku wiódł trop bandy, lecz było to zbyteczne. Na gładkiej jak talerz, otwartej płaszczyźnie wzrok sięga daleko i można w porę dostrzec każdego czworonoga i każdego człowieka zmierzającego w naszym kierunku. A więc nic i nikt nie mógł nas zaskoczyć. Tak wówczas sądzi­łem.

Dziewczyna

Po ostatnio przeżytej przygodzie dalszy ciąg naszej podróży, prawem kontrastu, wydawał się monotonny. Krajobraz stopniowo ulegał zmianie. Coraz częściej tra­fialiśmy na kaktusowe pola, które należało objeżdżać, żmudnie nadkładając drogi. Te kolczaste, nie do prze­bycia przeszkody świadczyły, że gleba nie była całko­wicie jałowa, że gdzieś w pobliżu istniały zbiorniki wo­dy umożliwiające wegetację roślinności bardziej odpor­nej na suszę. Słyszałem o koniach, które potrafiły za­spokajać pragnienie wilgotnym miąższem kaktusów, lecz tę informację między bajki kładę. Potężne, twarde kolce dobrze bronią kaktusowych pni przed każdym na­pastnikiem. Omijaliśmy w bezpiecznej odległości te pa­lisady kłujących igieł, nawet nie próbując szukać wśród nich źródeł wilgoci. A pić się nam chciało już po kilku godzinach jazdy. Pośpiech, z jakim opuszczaliśmy sa­motną chatę, spowodował karygodne niedopatrzenie. Przecież zarówno Karol, jak ja, mieliśmy skórzane wory na wodę, ale nie napełniliśmy ich. Na szczęście, od czasu do czasu trafialiśmy na małe źródełka sączące się le­niwie wśród piasków i w tych piaskach ginące. Jeden nocleg wypadł nam na brzegu miniaturowego stawku, obrośniętego sitowiem. Gleba dokoła przypominała pokruszoną cegłę, a tam gdzie stykała się z wodą, była po prostu czerwonym błotem.

Paskudnie to wyglądało, paskudne było miejsce, pa­skudny smak miała woda. Była jednak... mokra. Bo jak wybredzać, gdy gardło wysuszone, wargi spękane, a twarz pokryta kurzem? Więc rozbiliśmy nocny biwak. Jednak bagienny odór płynu nie pozwolił mi przełknąć ani kropli. Przestrzegałem również mych towarzyszy przed piciem surowej wody.

— Jeśli pragniecie chorować — dodałem — wskaż­cie mi najpierw szpital, w którym mógłbym was umie­ścić.

Karol posłuchał. Gorzej było z Bedem. Tylko wzru­szył ramionami. Ukląkł i dłonią naczerpał tyle, ile potrzebował dla zaspokojenia pragnienia.

Zanim rozpaliliśmy ognisko, zaskoczył nas pozornie nieprawdopodobny wypadek. Stawek był niewielki. Odległość dzielącą przeciwległe brzegi można było prze­być w kilku skokach. A jednak! Nagle dostrzegłem na tym przeciwległym brzegu stadko — cztery sztuki — zabawnych zwierzątek, z kształtu podobnych do świń, lecz znacznie mniejszych i o ciemniejszej skórze. Za­marliśmy w bezruchu, bojąc się spłoszyć nieoczekiwa­nych gości, a one piły wodę pochrząkując zupełnie jak świnie. I nie zwracały na nas uwagi. Albo nigdy jeszcze nie spotkały człowieka, albo były tak spragnione, że zlekceważyły niebezpieczeństwo. Zabierały się do odej­ścia, gdy Bede wyciągnął błyskawicznym ruchem swój colt. Chyba opróżnił cały magazynek w kilka sekund. Słyszałem o takich sztuczkach, ujrzałem to po raz pierw­szy: prawa dłoń zaciśnięta na kolbie broni, lewa — pła­sko wyprostowana, odciągająca kurek szybkimi uderze­niami. Stadko rozproszyło się, lecz na brzegu pozostała jedna sztuka. Bede przyciągnął ją.

— Pekari — stwierdził Karol. — W smaku podobne do wieprzowiny.

Celności strzałów jednak nie pochwalił. Ja również. Zdumiewające polowanie zbyt mi przypominało sposób praktykowany przez osobników określanych na Dzikim Zachodzie, mianem rewolwerowców, ludzi często żyją­cych na bakier z obowiązującym prawem i z przyjęty­mi zasadami moralności, zabijaków gotowych mordo­wać na zamówienie i za opłatę! To właśnie oni do­prowadzili do perfekcji szybkość oddawanych strza­łów. Była to ponura sztuka, ileż pociągająca za sobą ofiar!

Bede upolował, lecz zupełnie nie wiedział, co ma da­lej czynić ze swym trofeum. Wyręczyliśmy go. Po pół godzinie pekari obracało się na zaimprowizowanym roż­nie, a w garnku bulgotała woda na kawę.

Zrobiło się już dobrze ciemno, gdy wreszcie pieczeń, nieco zwęglona na wierzchu, stała się jadalna. Byliśmy nieźle wygłodzeni, lecz na zjedzenie całej sztuki nie starczyło nam ani sił, ani ochoty. Bede, który zjadł naj­więcej, i to wybierając co tłustsze kawałki, później ca­łą noc stękał. Musieliśmy zwolnić go z obowiązku war­towania. Zasnął dopiero nad ranem, jednak nie daliśmy mu spać długo. Uznałem bowiem, że w tym miejscu nie powinniśmy przebywać, podejrzewając, że zaszkodziła mu nie pekari, lecz trująca woda, którą pił w stanie su­rowym. Dałem mu sporą porcję whisky — dobry lek na takie żołądkowe bóle. Resztę pieczeni — wbrew do­tąd praktykowanym zwyczajom — pozostawiliśmy na brzegu jeziorka. Nie starczało czasu na wysuszenie mię­sa, a pekari po paru zaledwie godzinach jazdy stałaby się niejadalnym paskudztwem.

Przejrzałem dokładnie mapę, zorientowałem ją kom­pasem i w kilkanaście minut później ruszyliśmy w wybranym kierunku.

Posuwaliśmy się obok siebie. Szeroka droga — raczej niezmierne bezdroże — pozwalała na taki sposób jazdy. Bedego umieściliśmy w środku. Wyglądał nienadzwyczajnie — wynik choroby i alkoholu zastosowanego na pusty żołądek. Zapytałem, jak się czuje. Mruknął nie­chętnie, że lepiej niż w nocy, lecz do końca swego ży­cia nie weźmie do ust żadnej świniny, bo nie wierzy, aby woda mogła być przyczyną jego dolegliwości, po­łknął do tej pory wiele setek galonów pochodzących z rzek i stawów i nigdy nie chorował. No, i co z takim gadać!

Jechaliśmy ani szybko, ani wolno, by nie męczyć sie­bie i zwierząt, nie byliśmy przecież związani żadnym wyznaczonym terminem. Od czasu do czasu lustrowa­łem przy pomocy lornetki horyzont pusty przed nami i za nami.

Około południa, gdy słońce prażyło już bezlitośnie, dotarliśmy do miejsca, gdzie nad nieckowatym zagłę­bieniem gruntu sterczał stromy pagórek, rzucający cień na całe zagłębienie. Dopiero tam zeskoczyliśmy z koni i legli dysząc ze zmęczenia i skwaru. Czułem, jak struż­ki potu ciekną mi po plecach, koszula przylepia się do ciała, a stopy obute w grube skórznie pieką, jak gdybym je trzymał w ognisku.

Odczuwaliśmy pragnienie, najbardziej chyba Bede, bo zauważywszy nasze wory luźno zwisające u siodeł, zapytał ochrypłym głosem, czy zawsze wędrując przez pustynię zapominamy o wodzie. A może jesteśmy afrykańskimi wielbłądami, o których słyszał, że potrafią przez dziesięć dni i nocy wytrzymać bez kropli wilgoci? Odparłem, że lepiej w ogóle nie mieć wody niż truciznę zaczerpniętą z podejrzanego źródła. Nic na to nie odpowiedział.

Tak półleżąc czekaliśmy, aż słońce zejdzie ze szczytu nieba i zmniejszy się żar powietrza. Jakimś wybrykiem natury w zagłębieniu wyrosło nieco trawy, widać smacznej, bo nasze wierzchowce łapczywie ją szczy­pały. Miała jasnozieloną barwę i sprawiała wrażenie so­czystej. Czyżby gdzieś płytko pod ziemią znajdowała się woda? Czuliśmy się jednak zbyt zmęczeni, by móc zabrać się do kopania nawet najmniejszego dołka. A i widok rozciągający się dokoła — przygnębiał. Ota­czała nas smutna, brązowo-żółta płaszczyzna, ziemia naga, na której gdzieniegdzie rosły zakurzone kaktusy o dziwacznych rozgałęzieniach, niekiedy podobne do wieloramiennych świeczników, niekiedy do jakichś ol­brzymich widelców. Pusta równina ciągnęła się daleko ku linii horyzontu, tam gdzie niebo wydawało się gra­natowe. I żadnego ruchu. Tylko w górze od czasu do czasu pojawiał się ptak o potężnych skrzydłach, zata­czający nad nami koła. Być może jakaś odmiana sępa, prawdopodobnie kondor, szukający łatwego łupu. Kon­dor przecież najchętniej żywi się padliną.

Po dwu chyba godzinach, gdy pas cienia skurczył się do szerokości kilku kroków, wsiedliśmy na konie, pozostawiając nieckę całkowicie już pozbawioną trawy.

Wieczorny postój, a po nim nocleg wypadły znacznie lepiej, bo nad malutką rzeczką, której woda smakowała nam niczym najwyborniejszy trunek świata. Jak po­wiada przysłowie: nie to dobre, co dobre, ale to naj­lepsze, co potrzebne.

Bedemu apetyt widać dopisywał, bo spustoszył naszą podróżną spiżarnię w sposób, który mnie nieco zaniepokoił. W drogę zabraliśmy przecież żywność tylko dla dwóch osób. Jeśli nasza wędrówka przedłuży się, przyj­dzie szukać zwierzyny, tylko gdzie? Na powtórne spot­kanie pekari nie było nadziei. Obliczyłem naszą podróż na trzy dni dobrej jazdy, lecz albo moja mapa była kiepska i pokazywała mylne odległości, albo pobłądzi­liśmy. Z mojej winy. Taka myśl dręczyła mnie przez całą noc. Rankiem zaraz rozwinąłem mapę i ku swej radości znalazłem niebieską wijącą się kreskę — rzecz­ka. Na pewno nad jej brzegami właśnie obozujemy! Nie omieszkałem pochwalić się tym odkryciem. Bede przy­jął je radośnie, Karol — sceptycznie.

Złośliwiec odparł, że oznaki radości przechowa w do­brym zamknięciu do wieczora, może wówczas je okaże. I — cóż za paskudny zbieg okoliczności! — sceptycyzm Karola potwierdziły fakty.

Gdy wieczorne zorze rozświetliły ziemię i niebo, na próżno poprzez szkła lornetki szukałem zarysu jakichkolwiek zabudowań. Jeśli istniały w pobliżu, to chyba Gonzales wzniósł je... pod ziemią. Musiałem mieć bardzo strapioną minę po tej lustracji terenu, bo Karol tylko zerknął na mnie i sam sięgnął po szkła. Długo wo­dził nimi z prawa na lewo i z powrotem. Przez chwilę łudziłem się, że coś dostrzegł, bo na sekundę znierucho­miał, lecz natychmiast opuścił rękę.

— Nic — powiedział krótko — nic a nic.

Pognębił mnie tym stwierdzeniem.

— Jak dzisiaj „nic" — wtrącił się Bede — tym większe prawdopodobieństwo, że jutro będzie „coś". Do licha, przecież w którymś miejscu na tej ziemi muszą przebywać ludzie?!

Nie uradował mnie swą pewnością. „W którymś miejscu" — oczywiście, lecz gdzie znajduje się to miejsce: o milę czy o sto mil od nas?

Karol ani mruknął o „cieszeniu się", lecz zauważył, że nie ma jeszcze powodu do paniki. Nie z takich wychodziliśmy tarapatów. Mamy rzeczkę, posucha nam nie grozi. Posuwając się z biegiem wody, dotrzemy wreszcie do tej Conchos, a może i do hacjendy Gonzalesa.

To „może" zabrzmiało dla mnie niezbyt optymistycz­nie, więc milczałem. Do licha! Czyżby moja mapa istot­nie wywiodła nas na bezdroża? To pytanie dręczyło mnie aż do następnego dnia, kiedy nieoczekiwane spot­kanie kazało mi zapomnieć o mapie i o hacjendzie.

W przedpołudniowych godzinach, gdy zgodnie z ży­czeniem Karola pędziliśmy z nurtem wody, lustracja horyzontu przy pomocy lornetki ukazała moim oczom szary tuman kurzu, chmurę przesuwającą się szybko w kierunku prostopadłym do obranej przez nas drogi. Zatrzymałem konia.

Spojrzał przez lornetkę, potem oddał ją Bedemu.

Roześmiał się:

— Coś bardzo sporego. Jeździec!

Znowu przyłożyłem szkła do oczu. W polu ich widze­nia szary tuman rozciągnął się i teraz wyglądał jak po­tężny smok z długim, zwężającym się ogonem. Głowę tego smoka tworzyła kawalkada konnych. Lecz gdzież znajdował się ścigany jeździec?

— Trzeba patrzeć bardziej na lewo — zauważył Bede. — Bardziej na lewo... jeszcze troszkę. No?

Po tej poprawce rzeczywiście zauważyłem samotny punkcik mknący po płaszczyźnie.

Rzeczywiście, sytuacja uległa gwałtownej zmianie. Wyglądało na to, że tamten człowiek ucieka. Przeobra­żeniu uległ kształt smoka. Ogon pozostał tak samo dłu­gi, jak poprzednio, lecz tuż przy głowie poczęły wyra­stać skrzydła. Jedno rozwinęło się w prawo, drugie w lewo. Następnie skrzydła poczęły zaginać się. W ten sposób utworzyło się szare, coraz obszerniejsze półkole kurzawy, a w tym półkolu znalazła się sylwetka samot­nego jeźdźca.

— Gonią go — zbytecznie stwierdził Karol.

To było oczywiste. Spojrzeliśmy po sobie i bez jed­nego słowa zachęty wjechaliśmy galopem w rzeczkę. Woda bryznęła mi fontanną na twarz, dłonie, szyję i na kark wierzchowca.

Pędziliśmy bez przerwy aż do chwili, kiedy już go­łym okiem można było zauważyć, co dzieje się przed nami. Z sekundy na sekundę rozszerzały się, rosły i za­ginały skrzydła pościgu, aż wreszcie — zamknęły. Kurz opadł. Samotny jeździec znalazł się w środku wielkiego kręgu.

Zwolniliśmy biegu, nakazywała to zwykła ostrożność. Że nas do tej pory nie zauważono, należy położyć na karb zainteresowania się napastników schwytanym jeźdźcem.

Karol zatrzymał konia pierwszy.

— Zsiadamy! — rozkazał półgłosem.

Nieco w prawo wznosił się obły wał piachu, dosta­tecznie wysoki, by podprowadzony wierzchowiec stał się z przeciwnej strony całkowicie niewidoczny.

Przywiązaliśmy zwierzęta do palików wbitych w zie­mię i legli na zboczu wału. Dla większego bezpieczeń­stwa zdjęliśmy kapelusze.

Teraz znajdowaliśmy się tak blisko, że bez trudu można było policzyć krąg utworzony przez konnych. Lornetka pokazała mi każdy szczegół ich stroju i rysy twarzy tych, którzy stali do nas przodem lub bokiem. Koszule i poncha, przeraźliwie brudne, świeciły dziura­mi; twarze spalone na brąz dawno, a może nigdy nie zetknęły się z mydłem i wodą. Brody nie znały brzytwy.

W wąziutkiej luce między ludźmi tworzącymi krąg ujrzałem cel pościgu.

— To chłopiec — szepnąłem Karolowi. — Nie wygląda na więcej niż szesnaście lat. Jakże różni się od nich strojem!

Przed nami, jak na teatralnej scenie, rozgrywała się akcja dziwnej sztuki. Początkowo odniosłem wrażenie, że się mylę, że to jednak nie napad, lecz przyjacielskie spotkanie. Usłyszałem chóralny okrzyk, jak powitanie, później — śmiech, później — kapelusze podrzucono ku niebu i zręcznie schwytano.

— Poczekajmy jeszcze — szepnął Karol. — Pozory mogą mylić.

Teraz wszystko ucichło, lecz na krótko. Znowu buch­nął krzyk, podniosły się ręce trzymające broń i za­grzmiała salwa oddana wprost w niebo. Chyba ten chło­pak był nie byle jakim gościem, skoro go tak hucznie witano. Więc nasze obawy nie miały uzasadnienia.

Lecz nagle widok się zmienił. Chłopak wspiął konia usiłując — to było oczywiste — przerwać krąg jeźdź­ców. Nie udało mu się.

— Na co jeszcze czekamy, dżentelmeni? — zaszeptał Bede. — Przecież to próba porwania!

Wysunął strzelbę spod pachy i skierował przed sie­bie. Nie mam pojęcia, kiedy zdążył wydobyć ją z fu­terału.

— Leć po nasze winchestery, Janie — mruknął Karol. — Bede ma rację.

Wykonałem polecenie błyskawicznie, a jednak nim zdążyłem powrócić, zagadała trzaskającym głosem strzelba Bedego. Trzykrotnie. Padłem piersiami na piach i podałem broń Karolowi. Natychmiast przyłożył kolbę do ramienia i pociągnął za cyngiel. Naśladowa­łem go, mierząc ponad głowy przeciwników. Sądziłem, że wystarczy strzał oddany na postrach. Zresztą, po raz pierwszy znalazłem się w sytuacji, w której atako­wałem, sam nie będąc atakowanym.

Efekt naszych salw był natychmiastowy. Podniósł się wrzask, krąg jeźdźców rozerwał się. Najpierw zbił się w zwartą grupę, w chwilę później grupa ta, nadal krzy­cząc, pognała bezładnie w bok od nas, a za nią poga­lopowały konie bez jeźdźców. Na ziemi pozostały trzy nieruchome ciała.

A samotny chłopak?

Jeszcze tamtych nie zakryła chmura kurzu, gdy on już galopował w przeciwnym kierunku.

— Boś wziął pozory za rzeczywistość.

Wyskoczyliśmy zza wzniesienia. Stratowana ziemia, na niej bezwładne ciała. Ukląkłem przy jednym, potem przy drugim i przy trzecim. Tym ludziom nic już nie mogła pomóc nawet najlepsza lekarska wiedza. Musiałem przybrać ponury wyraz twarzy, bo Bede, który za­trzymał się o krok ode mnie, zauważył:

— Nie ma czego żałować. To lepiej, że są martwi jak głazy. Cóż by pan począł z rannymi?

Zdumienie odmalowało się na jego obliczu.

Spojrzał na mnie osłupiałym wzrokiem.

Bede skrzywił się lekko.

— Nie mamy łopaty — stwierdził Bede.

Nie przypadła mu do smaku propozycja Karola, To było widoczne. Za chwilę okazało się, że nie brak łopaty stał się przyczyną zaniechania naszej smętnej roboty. Coś innego ją uniemożliwiło.

Bede, który rozglądał się dokoła, zapewne w poszu­kiwaniu czegoś, co mogłoby częściowo zastąpić łopatę, znieruchomiał i wyciągniętą ręką wskazał horyzont.

— Na koń, dżentelmeni. Ktoś tu się zbliża, i to z nie­złą szybkością, jeśli mnie oczy nie mylą. Pewnie nasi przeciwnicy zdołali nas policzyć i teraz wracają z odpowiednią porcją odwagi. Chce pan na nich zaczekać, doktorze?

Odwróciłem się. Znowu tuman kurzu unosił się nad ziemią i gnał wprost na nas. Skoczyliśmy na siodła i popędzili po śladach, jakie zostawił koń chłopaka. Niezła to była jazda. Spod kopyt pryskały w górę drobniutkie ziarnka piasku. Czułem ich uderzenia na twarzy, na wargach. Trzeszczały między zębami i nieprzyjemnie łaskotały po karku i plecach.

Tak przebyliśmy szmat drogi, aż zwierzęta poczęły chrapać i pot zabłyszczał na ich szyjach. Zwolniliśmy biegu, a nawet na chwilę przystanęli. Gołym okiem nie dostrzegłem za sobą nic poza pustką. Lecz w szkłach lornetki znowu wyrosła zamazana chmura kurzu.

Powędrowaliśmy przed siebie, nie forsując jednak zwierząt. Trzeba było oszczędzać ich siły na wypadek niebezpieczeństwa.

Przed nami nadal ani śladu ludzkiej gospodarki: budynków lub rolniczych upraw. Za nami — obłok kurzu gęstniał i olbrzymiał, lecz ciągle znajdował się daleko. Tamci przecież również dosiadali koni, nie czarodziej­skich maszyn, i w miarę przedłużania się jazdy zmęcze­nie coraz bardziej dawało się we znaki również i ich zwierzętom.

Nieregularny trop samotnego jeźdźca wiódł nas w nieznane. Na koniec dostrzegliśmy wierzchowca i człowieka.

Miał rację. Gołym okiem można już było rozróżnić sylwetki zwierząt i ludzi.

Nie, nie chciałem sprawdzać. Lepiej było zaufać na­szym koniom niż podejrzanej gromadzie ludzkiej. Wzmogliśmy tempo jazdy i przez to znacznie zbliżyli się do chłopaka. Sądziłem, że szybko się z nim zrów­namy. Pomyliłem się. Odległość początkowo zmalała, lecz po jakimś czasie poczęła się utrzymywać bez zmian. Prawdopodobnie chłopak nas zauważył i, biorąc za na­pastników, zmusił wierzchowca do szybszego biegu. Głupia sytuacja. Jakże jednak dać mu znać, że jesteśmy sprzymierzeńcami? Niczego — ze względu na znaczną przestrzeń — nie wyjaśniłyby ani gesty, ani okrzyki. Więc zaniechaliśmy wszelkich tego rodzaju prób.

Teraz poczęło dręczyć mnie pytanie, czy jedziemy we właściwym kierunku, czy nie oddalamy się od hacjendy Gonzalesa zamiast się do niej zbliżać. Bo przecież ten chłopak mógł podążać w zupełnie inną stronę! W uciecz­ce oddaliliśmy się znacznie od strumienia, który — we­dług mej orientacji — miał wpadać do rzeki Conchos. Mój niepokój pogłębił się, gdy przebyliśmy strumień, który nagle przeciął nam drogę. Drugi strumień! Więc chyba nie dopływ Conchos.

Dostrzegłem, że uciekający zatoczył łuk i skierował się w dół strumienia. Dzięki temu łukowi znowu przybliżyliśmy się do chłopca. Tak upłynęło — dokładnie tego nie stwierdzę — kilkanaście minut. Mój wierzchowiec na nowo pokrył się potem i chrapał. Przyhamowa­łem jego bieg.

— Karolu! — krzyknąłem. — Jeszcze chwila, a koń mi padnie.

Przystanęliśmy, aż Bede, który zamykał naszą ka­walkadę, zrównał się z nami.

— Co się stało?

Wskazałem na płaty piany ściekające z pyska zwie­rzęcia.

— Teraz nas dopadną — zauważył ponurym gło­sem. — Nie ma gdzie się skryć. Chyba za własnymi koń­mi.

Wykonał ruch, jakby chciał zsiąść.

Karol powstrzy­mał go gestem ręki.

— Tamci właśnie zrezygnowali. Popatrzcie!

Odwróciłem się. Istotnie, obłok kurzu zmalał, skurczył się. Cieniał coraz bardziej, aż wreszcie opadł.

Sięgnąłem po lornetkę. Nigdzie, ani na północy, ani na zachodzie czy wschodzie nie dostrzegłem niczego, co sygnalizowałoby dalszy pościg za nami.

Być może Karol nie mylił się, być może przyczyna była inna. Tak czy owak, grożące nam niebezpieczeń­stwo przestało istnieć równie nieoczekiwanie, jak się narodziło.

Odtąd jechaliśmy wolniutko, co pewien czas ogląda­jąc się, aż wreszcie piaszczysty, nieurodzajny pas wy­brzeża rzeczki urwał się raptownie. Natrafiliśmy na rów odbiegający prostopadle od nurtu wody. Nad rowem przerzucony solidny mostek wywiódł nas na drogę, po obu stronach której zazieleniły się łąki, a dalej ciągnęły się zagony ornej ziemi, jedne nagie, inne porośnięte uprawami, spośród których rozpoznałem tylko kukury­dzę. Od razu poczułem się lepiej. Jeśli to nawet nie była hacjenda Gonzalesa, to na pewno jakieś gospodarstwo, gdzie zasięgniemy informacji.

Z wysokości końskiego grzbietu dostrzegłem sylwetki ludzi krzątających się wśród pól. Tak oto uciekający chłopak wywiódł nas z bezdrożnej pustyni. Ujrzałem go teraz blisko, kilkanaście jardów przed nami. Zatrzy­mał wierzchowca i spoglądał ku nam, dzierżąc w pra­wicy strzelbę opartą kolbą na łęku siodła. Podjecha­liśmy. Wówczas chłopak wsunął broń do futerału. Jego wierzchowiec zbliżył się lekkim truchtem. Rysy twarzy jeźdźca wydały mi się znajome.

Que sorpresa?!— zawołał chłopiec nieco drżącym głosem. — Co za niespodzianka? — powtórzył po angielsku. — Co za szczęście! Witam, seńor doctor, witam seńor Gordon, witam... — urwał spojrzawszy na naszego towarzysza, któremu widać nie znane były formy dobrego wychowania, bo nie przedstawił się.

Widziałem, że jeszcze drży, chociaż usiłuje nie poka­zać tego po sobie.

— Nie, nic się nie stało — odparła uśmiechając się, lecz w ten uśmiech na pewno włożyć musiała sporo wysiłku.

Była dzielna ponad miarę swych lat.

Tak oto wyglądało spotkanie z Inez Gonzales, córką hacjendera, którą poznałem przed czterema laty pod­czas wędrówek przez bezdroża Arizony. W ciągu tych lat wyrosła z małego szkraba, również odzianego w mę­ski strój, w dorosłą pannę, której ubranie mogło jeszcze mylić na odległość, lecz nie z bliska.

Potrząsnęła przecząco głową.

Wypowiedziała te słowa jednym tchem, a wargi jej drżały ze wzruszenia.

— Proszę bardzo — szepnęła — nie wspominajcie o tym rodzicom, dopóki im sama nie opowiem, bo... — w tym miejscu zawstydziła się zabawnie — bo dziś ran­kiem wyjechałam z hacjendy bez ich wiedzy.

Przyrzekliśmy zgodnym chórem. Natychmiast powe­selała. Zerwała sombrero z głowy i machnęła nim nad końskim łbem:

Ruszyła pierwsza, my za nią.

I oto dotarliśmy wreszcie do celu podróży. Jak na niezbyt daleką drogę z El Paso do posiadłości Gonzalesa — podróż trwała długo. Któż mógł przewidzieć, ile to przeszkód spotkamy na naszej drodze? Lecz wszyst­ko dobre, co się dobrze kończy. Pod wpływem takiej myśli zapomniałem na chwilę o kłopotliwym towarzy­stwie Bedego i o liście gończym, który spoczywał w kie­szeni mej kurty.

Estrella del Sur

Powitanie odbyło się chyba na miarę hiszpańskich arystokratów. Seńor Gonzales, zaalarmowany przez córkę, zbiegł po kamiennych stopniach werandy swego casa, czyli domu (przypominającego raczej pałacyk), i wygłosił krótkie przemówienie, obfitujące w tradycyj­ne zwroty grzecznościowe, których w hiszpańskim języ­ku nie brakuje i które starał się przetłumaczyć na angielski. Nie bardzo to mu wyszło, jako że język an­gielski pod tym względem jest raczej skromny i zwię­zły.

Karol i ja, znając Gonzalesa, nie byliśmy zaskoczeni pompatycznością powitania. Ale Bede! Słuchał, wytrzeszczając oczy, z miną tak zabawną, że dużo wysiłku kosztowało mnie powstrzymanie się od śmiechu, jakże niestosownego w podobnej chwili. Na koniec gospodarz uścisnął obie dłonie Karola, to samo uczynił ze mną i powtórzył — po raz trzeci — z Bedem, czym wtrącił go w stan całkowitego oszołomienia.

— To jest mister Barry Bede — zaprezentowałem naszego towarzysza. — Podróżujemy razem od El Paso. Spotkaliśmy się przypadkowo, a w drodze pan Bede pomógł nam wydobyć się z nie byle jakich tara­patów.

Wygłosiłem tę krótką informację, akcentując specjal­nie słowa: „spotkaliśmy się przypadkowo". Lecz Gonzales albo nie pojął znaczenia, albo też udał, że nie poj­muje. Odparł z hiszpańską galanterią:

— Przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyja­ciółmi.

Wypadło tylko uśmiechnąć się na podziękowanie. Bede również rozpromienił się i ocknął ze stanu osłupie­nia.

Mnie nie było wcale tak wesoło. Odpowiedź Gonzalesa, jeśli była szczera, stawiała nas w sytuacji, którą najlepiej określa przymiotnik „głupia". Postanowiłem przy najbliższej okazji w cztery oczy uświadomić na­szego gospodarza, jak wygląda prawda.

Za zachowanie się „przyjaciela" Bedego nie mogliśmy przecież ponosić odpowiedzialności, cokolwiek mogłoby się wydarzyć. Lecz teraz nie pora na taką, dość „deli­katną", rozmowę.

Przez półmroczny hall gospodarz poprowadził nas w głąb równie mrocznego, przyjemnie chłodnego kory­tarza.

— To dla panów — powiedział zatrzymując się przed wielkimi drzwiami, które pobłyskiwały bielą lakieru i złotem lśniącej mosiężnej klamki.

Otworzył podwoje na oścież, z odpowiednim ukło­nem. Wkroczyliśmy do wnętrza pokoju, źle mówię — komnaty! Dwuokiennej, szerokiej i długiej, o ścianach, na których wymalowano srebrne lamperie. U szczytu tych ścian, pod samym sufitem biegły ozdobne gipsowe girlandy liści mesquite, a środek sufitu zdobił owalny, wypukły medalion, pełen skrzydlatych amorków, które zdawały się trzymać łańcuch ze zwieszającą się potężną naftową lampą.

Po prawej stronie komnaty ustawiono dwa łóżka, ra­czej — łoża z czerwonawego meksykańskiego mahoniu, przedzielone również mahoniowym stolikiem. Po stro­nie lewej — długi stół otoczony półtuzinem krzeseł, na­kryty szerokim, haftowanym płótnem olśniewającej białości. Środek stołu zajmowała srebrna patera wy­pełniona czubato kiściami bananów. Przestrzeń między oknami zajmowało potężne biurko z przemyślnymi przyborami do pisania.

Wszystko to — co tu dużo gadać! — robiło na widzu mocne wrażenie w zestawieniu z pustkowiem i dzikim otoczeniem ziem hacjendy. Zerknąłem na Karola, Karol zerknął na mnie, przymrużył zabawnie jedno oko, lecz nie odezwał się ani słówkiem. Uznałem, że nie wy­pada tak obojętnie reagować na te wspaniałości, które oddawał nam do użytku don Pedro Gonzales. Więc po­dziękowałem, wyrażając się nieco górnolotnie o dobrym smaku osoby, która ten pokój umeblowała.

— Ten pokój czekał na panów od tygodnia — rozpromienił się. — Proszę mi wybaczyć, że nie przewi­działem tak zaszczytnej wizyty jeszcze jednego gościa — tu skłonił się Bedemu. — Naprawimy to niedopatrzenie.
Zaraz przygotujemy drugi pokój, nie gorszy od tego. Ten dla trzech osób byłby za ciasny.

Uśmiechnąłem się. W przydzielonej nam komnacie zmieściłoby się swobodnie i pięć łóżek. Jednak nie zaprzeczyłem. Stała obecność Bedego uniemożliwiłaby swobodną rozmowę z Karolem. Więc tylko raz jeszcze podziękowałem za tak wspaniałe lokum. Zaraz się jed­nak okazało, że to, co nam sprezentowano, to tylko część przeznaczonego dla nas apartamentu. Gościnny hacjender otworzył wąskie drzwi, znajdujące się w narożniku komnaty, i gestem pełnym galanterii wskazał drogę. Za drzwiami ciągnął się krótki korytarzyk, zakończony drugimi drzwiami. Nacisnąłem klamkę, postąpiłem krok i zatrzymałem się niczym biblijna żona Lota zamienio­na w słup soli.

Zaiste to, co ujrzałem, było i zdumiewające, i zaska­kujące jednocześnie: łazienka. Ale jaka! Salka z okrąg­łym oknem o matowych szybach, wykładana zielonymi kafelkami, z zieloną wanną wpuszczoną w posadzkę. Nad wanną połyskiwały mosiężne kurki.

— Zimna i gorąca woda — wyjaśnił gospodarz z lekką nutką dumy w głosie. — To wszystko do panów dyspozycji. Za jakąś godzinkę poproszę na skromną za­kąskę. Gdyby czegoś panom brakowało, wystarczy pociągnąć za zielony sznur wiszący przy drzwiach...

Wróciliśmy do komnaty i don Pedro wskazał nam jedwabną linkę zakończoną chwastem. Skłonił się cere­monialnie, ujął pod ramię Bedego i wraz z nim opuścił pokój.

Ledwie się drzwi za nimi zamknęły, padłem na ma­honiowe krzesło, bardziej ładne niż wygodne, i wybuch­nąłem śmiechem.

— I cóż ty na to, Karolu?

Wzruszył ramionami.

Zrozum, Karolu, że ponosimy odpowiedzialność za wprowadzenie Bedego pod ten dach.

Zanim jednak zniknął za wąskimi drzwiami, zapuka­no do drzwi szerokich. Otworzyłem. Ukazał się hacjender, a krok za nim Murzyn dźwigający naręcz białych płócien.

Zrozumiałem, o co mu chodzi. Mruknąłem zmieszany, że na naszym miejscu postąpiłby podobnie każdy inny przypadkowy świadek zdarzenia.

— Każdy! — wykrzyknął dramatycznie hacjender. — Jakże się pan myli, seńor doctor! Żaden z tych zbójów, którzy napadli na Inez, nie kiwnąłby palcem, gdyby na­wet pana ćwiartowano na kawałki. To nie ludzie, to bestie! Niestety, w naszym pięknym kraju namnożyło się takich bestii. — Skłonił się i już z ręką na klamce dodał:

— Proszę was, seńores, nie wspominajcie o tym mej żonie, dopóki jej nie uprzedzę. Bardzo by się zdenerwowała.

Skłonił się po raz drugi i wyszedł.

— No — stwierdził Karol, gdy się drzwi zamknęły, a kroki za nimi ucichły — teraz jestem pewien, że Gon­zales nie odmówi nam niczego. Kiedy go poproszę o wycieczkę w głąb kraju, migiem ruszymy. Porządny z niego chłop, szkoda tylko, że tak pompatyczny. Co myślisz o tych strojach, Janie?

Rozchmurzył się.

To powiedziawszy uchyliłem się zręcznie przed rzu­coną we mnie skórzaną kurtą Karola.

Szybko przebrałem się i od razu poczułem ulgę. Oce­niłem, czym była w tutejszym klimacie gruba baweł­niana koszula, nie mniej gruba kamizela i ciężka kurta ze skóry, a czym taka leciutka, przewiewna odzież.

Pospacerowałem tam i z powrotem w nowym stroju.

— Jak wyglądam?

Karol krytycznym wzrokiem zlustrował moją postać.

— Jak sam główny łapiduch największego szpitala świata. Biel przypomina mi zawsze rzezignatów.

Znowu zapukano do drzwi i oto Barry Bede i Pedro Gonzales ukazali się jak dwa jasne duchy w mroku ko­rytarza. Tak więc i nasz przypadkowy towarzysz rów­nież został przebrany.

— Pozwólcie, seńores, podano do stołu...

Poprowadził nas prościutko poprzez hall do pokoju, raczej sali o trzech wielkich oknach, na które zapuszczo­no żaluzje z cienkich drewnianych deseczek. Poprzez szpary między nimi przedostawały się do wnętrza ską­pe smugi dziennego blasku. Panował półmrok i przy­jemny chłód.

Środek sali zajmował długi stół przykryty obrusem, pobłyskujący talerzami i sztućcami. Kiedy tak staliśmy, bezszelestnie uchyliły się przeciwległe drzwi i dwie ko­biece sylwetki ukazały się naszym oczom. Łatwo od­gadłem, że jedna z kobiet musiała być małżonką gospo­darza, bowiem druga, młoda dziewczyna, to po prostu Inez, którą po raz pierwszy widziałem w damskim stroju.

Zostaliśmy przedstawieni gospodyni i zaproszeni przez nią do zajęcia miejsc przy stole.

Rezygnuję z opisu bardzo długo trwającego obiadu (bo tym się okazała zapowiedziana przez Gonzalesa „skromna przekąska", podczas którego rozmowa toczy­ła się o wszystkim i o niczym, na szczęście w języku angielskim (którym świetnie władała gospodyni), co zwolniło mnie od posługiwania się mą kiepską hiszpańszczyzną.

Seńora Concepcion (co w naszym języku oznacza „Maria") zaskoczyła mnie i swym wyglądem, i swym zachowaniem. Oczekiwałem starszej pani, typowej hisz­pańskiej matrony o wystudiowanych ruchach oraz sło­wach pełnych godności i pompatycznych zwrotów. Tymczasem seńora Concepcion mogłaby uchodzić za starszą siostrę Inez. W jej sposobie mówienia nie uchwyciłem nic, co by raziło cudzoziemca sztucznością (bo Meksy­kanina na pewno by nie raziło!). Do każdego z nas zwracała się z ujmującą bezpośredniością i młodzień­czym wdziękiem. Musiało to chyba nieco szokować don Gonzalesa, zauważyłem, że kilkakrotnie twarz mu za­drgała, co natychmiast jednak maskował uśmiechem tak doskonałym, że na pewno był sztuczny.

Inez milczała przez cały czas, zapewne przytłoczona indywidualnością matki, a może przestrzegająca zasad stosowanych w szanujących się rodzinach Kreolów, że w obecności rodziców młoda panna, niepytana, nie za­biera głosu. Natomiast hacjender swoim zwyczajem wtrącał do rozmowy gładkie zdania, w których wyszu­kane zwroty walczyły o pierwszeństwo z nieskazitelną formą gramatyczną.

Gdy spożyliśmy ostatnią z licznych potraw, a panie podniosły się od stołu i złożyły nam ceremonialny ukłon, Gonzales zaprowadził nas do swego gabinetu. Tu — czarną skórą kryte fotele i hebanowe biurko oraz heba­nowe boazerie tworzyły obraz tyleż dostojny, co po­nury. Nim zdążyliśmy zapaść się w głębinach foteli, czarny, bezszelestny lokaj wniósł zastawę do kawy, a gospodarz wydobył z biurka drewniane, perłową ma­cicą wykładane pudło pełne cygar.

— A teraz, seńores — zagaił — opowiedzcie, jak spotkaliście Inez. Wiem już o tej dramatycznej przy­godzie tak szczęśliwie zakończonej, lecz jakimże cu­downym zrządzeniem losu zjawiliście się w samą po­rę?

Spojrzałem na Karola, Karol spojrzał na mnie. Obaj czuliśmy się ociężale i sennie po sutym obiedzie zakropionym hiszpańskim winem i usposobieni bardziej do sjesty niż do długiej opowieści o naszej podróży. Ale nie można było przecież sprawić zawodu gospodarzowi, który zapewne jedynie ze względu na kodeks towarzy­ski powstrzymywał się przed zadaniem tego pytania wcześniej.

Westchnąłem po raz drugi i rozpocząłem relację. Jed­nak skróciłem rzecz o połowę, rozpoczynając dopiero od momentu naszego noclegu w opuszczonej chacie. Postą­piłem tak z dwu powodów: pierwszym — przyznam szczerze — było moje lenistwo, drugi był poważniejszej natury. O naszej przygodzie w El Paso zdecydowałem się poinformować Gonzalesa kiedy indziej. Przypuszcza­łem, że przejęty sprawą córki, zbagatelizowałby sprawę Bedego i gończego listu.

Kiedy skończyłem mówić, hacjender raz jeszcze wy­raził nam swą ogromną wdzięczność. A potem — dane nam było poznać wszystkie udręki przesadnej gościn­ności! Zapewne w obawie, abyśmy się nie nudzili, go­spodarz wywiódł nas z budynku, pokazując najpierw ogród, później uprawne pola. Nie zaliczam się do ka­tegorii dobrych piechurów. W danym wypadku moją niesprawność pogłębiało zmęczenie wielogodzinną jaz­dą. W efekcie — marzyłem o wygodnym łóżku tak in­tensywnie, że sporo z tego, o czym mówił gospodarz, nie dotarło do moich uszu. Barry Bede chyba również nie znajdował się w najlepszej formie fizycznej, bo wlókł się za nami z miną męczennika, nieczułego na piękności świata ani na... barwny monolog gospodarza. Jeden Ka­rol — wyszkolony w corocznych wędrówkach — stąpał energicznie przy boku hacjendera, pozbywszy się swej poprzedniej ociężałości. Zauważyłem, że przysłuchuje się bacznie, ba, nawet zadaje pytania. Czyżby wspo­mniał czasy, kiedy parał się rolnictwem w Teksasie, za­nim przedziwnym zrządzeniem losu zamienił się w łow­cę skórek? Bo życiowa ścieżka Karola była dość po­gmatwana: najpierw kowboj, później poszukiwacz złota, jeszcze później początkujący traper, z kolei rolnik, który na nowo przeobraził się w trapera. Ale — do rzeczy!

Kończył się dzień, pochłodniało przyjemnie. Cóż z te­go? Niestrudzony hacjender ani myślał przerwać swe­go wykładu na temat plonów, hodowli koni, krów i wszystkich arkanów prowadzenia dużego gospodar­stwa. Mówił o swych pracownikach, którzy od czasu do czasu pojawiali się na szlaku naszego spaceru. Och! To był niezły marsz i coraz dotkliwiej czułem go w nogach. Gdy wreszcie wróciliśmy, bo już pierwsze gwiazdy uka­zały się na niebie, czułem się tak zmęczony, że zrezy­gnowałem z zaproszenia na wieczorny posiłek, usiłując moją odmowę wyrazić w formie najbardziej eleganc­kiej. Bede pewnie czuł się podobnie, bo również się wy­kręcił. Oblicze Gonzalesa wyraźnie spochmurniało, lecz Karol uratował sytuację. Wykazał odpowiednią porcję radości stwierdzając, że jest głodny jak wilk, a tak wy­bornych potraw jak na hacjendzie nigdy dotychczas na­wet nie próbował. Rozstaliśmy się w hallu. Bede nie tylko towarzyszył mi do drzwi, lecz i wkroczył do na­szej komnaty. Nie krępując się jego obecnością ru­nąłem, ciężko dysząc, na łóżko. Bede zagłębił się w fo­telu, lecz zanim to uczynił, sięgnął do stojącego na biurku pudła z cygarami (nie zapomniał o tym gościnny hacjender!) i po chwili zniknął w smugach wonnego dymu. Milczeliśmy obaj bardzo długo, na koniec mój gość odezwał się pierwszy:

— Nieźle tu, co? Ale to nie dla mnie. Czuję się jak ryba w sieci. Chociaż... gdybym miał taką hacjendę, kto wie...

Nie dokończył i zajął się cygarem.

Milczałem, nie czułem chęci do rozmowy, mimo że za­ciekawiło mnie, po co Bede tu przyszedł. Czy tylko dlatego, że się nudził, czy też powodowały nim inne przy­czyny? Może chciał się pożegnać. To byłoby najlepsze.

Przerwał i znowu zaciągnął się dymem. O co mu chodziło, u licha?

Skinąłem głową.

— Ja również. Nigdy nie siedziałem w takiej wannie, nigdy nie spałem w łożu, po którym dyliżansem moż­na obrócić.

Nawet mrugnięciem oka nie zdradziłem, jak bardzo podejrzana wydała mi się taka decyzja. Powód tej de­cyzji uznałem za zwykły wykręt. Co mogłoby skłonić Bedego do nagłego opuszczenia hacjendy? Obawa przed zdemaskowaniem? W istocie rzeczy, jego wyjazd bar­dzo mi odpowiadał. Jednak nie omieszkałem go prze­strzec.

— Droga jest trudna, jak na samotnego wędrowca. Banda, którą spotkaliśmy, nadal może krążyć w pobliżu, a i w El Paso nie wiem, czy ktoś nie przypomni sobie o mocnych pięściach Barry'ego Bede?

— Doktorze — odparł nachylając się ku mnie — gdy mam do wyboru strzelać do człowieka lub do zwie­rzęcia, wybieram... człowieka. Ten, który znajduje się na siodle, może być uczciwym, lecz równie dobrze: łotrem, łajdakiem, mordercą. Ten, który znajduje się pod siodłem, czyli koń, nigdy nikomu nie wyrządził krzyw­dy. Nie mam racji?

Nie odpowiedziałem. Podniósł się z krzesła.

— Jesteśmy obaj nieco zmęczeni, dobranoc, doktorze.

Wyszedł, a ja siadłem na łóżku. W takiej pozycji za­stał mnie Karol, gdy wraz z Murzynem, niosącym za­paloną lampę, wkroczył do pokoju.

Odczekałem, aż służący zamknie drzwi za sobą, i po­wtórzyłem wiernie ostatnie słowa Bedego.

— Rozumiem. Pogadamy na ten temat jutro.

Nazajutrz rankiem zjawił się Murzyn z tacą, na któ­rej wniósł śniadanie, i z dwoma śnieżnej białości garni­turami. Sprawdziły się moje przewidywania.

Nie będę już wspominał o dalszych szczegółach na­szego pobytu na hacjendzie Estrella del Sur, byłoby to zbyt monotonne. Zaznaczę jedynie, że każdego dnia Gonzales — prawdopodobnie w myśl z góry ułożonego programu — pokazywał nam fragment po fragmencie swego rozległego gospodarstwa. Niekiedy było to zwią­zane z pieszymi wędrówkami, niekiedy — z jazdą kon­ną. Jak długo jednak można zachwycać się gospodarką rolną nie będąc rolnikiem? Po tygodniu miałem tych „gospodarczych" wycieczek powyżej uszu i z trudem kryłem znudzenie. Bede, który wbrew uprzedniej zapo­wiedzi nie wyjechał ani po dwu, ani po trzech dniach, oświadczył wreszcie gospodarzowi, że pilne sprawy wzywają go do powrotu.

Gospodarz zaprotestował przeciw wyjazdowi „drogie­go gościa", jednak protest został dość słabo zaakcentowany, zabrzmiał tylko jako grzecznościowa formułka. Bede przyjął ją za dobrą monetę, bo powtórnie pod­kreślił „ważność" spraw, które zmuszały go do skróce­nia pobytu w hacjendzie, i Gonzales... ustąpił. Ta rozmowa toczyła się przy stole, w obecności rodziny hacjendera, mogłem więc obserwować twarz Karola. Nie potrafił ukryć zaskoczenia. Ba, nie znał jeszcze powodu, dla którego hacjender tak łatwo zrezygnował z zatrzymania Bedego. A powodem była moja poranna rozmo­wa z Gonzalesem. Dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności zdołałem zdybać hacjendera samego i opisać mu nie tylko bójkę w El Paso, lecz także — raz jesz­cze — zdarzenie w opuszczonej chacie, specjalnie pod­kreślając fakt znalezienia listu gończego.

Lecz teraz — nastawałem — skoro jest gościem pana, czemu nadal zachowuje milczenie? To nawet nie­takt w stosunku do pana.

Tak oto wyglądała nasza rozmowa i dlatego Gonzales nie protestował zbyt gorąco przeciw decyzji Bedego. Następnego ranka nasz przygodny towarzysz podróży odjechał. W godzinę później, na życzenie Karola, który pragnął poznać w Meksyku coś więcej poza hacjendą Estrella del Sur, wydobyłem swą mapę i pokazałem Gonzalesowi. Bardzo się nią zainteresował, a zaintere­sowanie jeszcze wzrosło, gdy zwróciłem mu uwagę na odręczne poprawki, a przede wszystkim na tajemnicze znaki geometryczne. Karol sugerował — zgodnie ze swym wcześniejszym poglądem — że w ten sposób oznaczono jakieś źródła czy innego rodzaju zbiorniki wody. Nie przekonało to hacjendera.

Gonzales popatrzył na nas, zastanowił się chwilę.

— Wiecie panowie, że to niezła myśl! — wykrzyk­nął. — Przecież i tak miałem zamiar pokazać wam nasze góry i popróbować łowów na płową zwierzynę! Zna­komita okazja! Popieram pana, seńor Gordon. Polowa­nie połączone z czymś w rodzaju wyprawy badawczej! To mi odpowiada, bardzo odpowiada. Jednak... trzeba będzie wyjazd jeszcze odłożyć na kilka dni. Przyznam, że trochę niepokoi mnie obecność w pobliżu hacjendy tej bandy, z którą zetknęliście się, panowie. Robledo to niebezpieczny opryszek.

— Z Maksymilianem. Nie sposób przecież twierdzić, iż byli to sami Francuzi, jak się powszechnie dziś mówi.
Szczerze powiem: sporo dzielnych Meksykanów znalazło się w tamtych szeregach, a nieco łotrów w na­szych. Do tych ostatnich zaliczam Antonia Robledo i myślę, że tylko przypadkiem nie z Maksymilianem, lecz z Juarezem się sprzymierzył. Zebrał bandę zabija­ków, ludzi bezgranicznie odważnych, trzeba przyznać, i niemało przyczynił się do naszego zwycięstwa. Teraz sytuacja się zmieniła, odkąd rządy objął generał Porfirio Diaz. Nie wspominałbym o tym nikomu obcemu, lecz was, seńores, uważam za przyjaciół.

Skłoniliśmy głowy w milczeniu. Pomyślałem, że Gonzales manifestuje swą szczerość nie tyle z powodu daw­nej z nami znajomości, ile dlatego, że jesteśmy cudzo­ziemcami nienależącymi ani do stronników, ani do wro­gów aktualnego prezydenta.

— Robledo uważa się za stronnika Juareza — mówił dalej hacjender. — Wielkie nieba! Ja sam walczyłem pod sztandarami Juareza, lecz obecnie nasz wyzwoliciel nie żyje. A co czyni Robledo? Zaraz po zakończeniu wojny począł rabować majątki zwolenników Maksymi­liana. Mówiąc między nami, seńores, w takim określe­niu tkwi tylko źdźbło prawdy, bo Robledo najpierw na­padał, a później rozgłaszał, że ukarał wrogów ludu. W końcu miarka się przebrała. Władze wysłały oddział wojska, aby zatrzymał Robleda. Na wiadomość o tym banda rozproszyła się, a jej przywódca gdzieś zniknął. Tak mi opowiadano, gdy przeniosłem się spod Yumy aż tutaj. Jednak po paru latach Robledo znowu ukazał się na widowni w towarzystwie bandy urwipołciów. Gdzieś ich zwerbował, bo chętnych do łatwego życia nie bra­kuje. Teraz krąży po całym kraju, lecz najczęściej od­wiedza okolice mojej hacjendy.

— Oczekuję dokładnych informacji. Wysłałem kilku dzielnych i sprytnych ludzi na miejsce, gdzie dokonano napadu na mą córkę. Stamtąd ruszą po śladach Robledo i nie spoczną, póki nie sprawdzą, dokąd te ślady wiodą. Mam nadzieję, że po nauczce, jaką od was otrzymali bandyci, odechce się im zaczepiać mieszkańców hacjendy. Gdyby się jednak okazało, że nadal krążą dokoła mej posiadłości, nie pozostanie nic innego, jak wyruszyć zbrojnie przeciw nim.

W tym miejscu spojrzał dość wymownie na mnie i na Karola.

— Może pan na nas liczyć — zapewnił mój przyja­ciel.

I nic innego nie mógł odpowiedzieć. Przecież nie wy­padałoby, w naszej sytuacji, pozostać tylko widzami. I chociaż nie lubię rozlewu krwi, bo mój zawód polega na ratowaniu ludzi, a nie na ich uśmiercaniu, w myśli akceptowałem decyzję Karola. Gospodarz skłonił się nam z wielką wytwornością.

— Wiedziałem, że mogę na was liczyć, seńores. Nigdy o tym nie zapomnę. Żywię jednak nadzieję, że nie dojdzie do takiej ostateczności, że Robledo w tej chwili znajduje się za dziesiątą górą, za dziesiątą rzeką. A te­raz, moi panowie, wracając do mapy, rzecz wydaje się być niezwykle interesująca, i to tak bardzo, że — tu uczynił pauzę dla większego efektu — poproszę żonę, aby zechciała zaznajomić się ze sprawą.

Ta dziwna wypowiedź zaskoczyła nas i widocznie na­dała naszym obliczom niezbyt mądry wyraz, bo Gonzales natychmiast dodał, i to nie bez dumy:

Nie zdążyłem odpowiedzieć, bo do komnaty wkroczy­ła właśnie seńora Concepcion, a za nią jej małżonek. Powitaliśmy ją z należnym szacunkiem, który był jakby kopią zabawnej etykiety hacjendera. Dostrzegłem, że mu to sprawiło przyjemność.

Zasiedliśmy przy stole nad rozłożoną mapą. Seńora uśmiechnęła się:

Milczałem, Karol również. Seńora odwróciła arkusz, uniosła w górę, przeglądała pod światło, przyglądała się coraz uważniej, z rosnącym zainteresowaniem.

— Istotnie — stwierdziła — mapa nie jest tak nowa, jak można by sądzić po jej doskonałym stanie. Nie znalazłam na niej ani nazwiska kartografa, ani firmy dru­karskiej. Nie wydaje się, aby wykonano ją w Meksyku, chociaż nazwy rzek i gór noszą hiszpańską transkrypcję. Może więc miejscem wydania był Madryt? Trudno mi w tej chwili stwierdzić to z całą pewnością. Roku edycji nie znalazłam, lecz sądząc po braku niektórych nazw i po poprawkach wadliwego biegu rzek i strumieni, dziś już doskonale znanych, mapę opublikowano w okresie między uzyskaniem niepodległości przez Meksyk a inwazją Francuzów. Czyli: między 1821 a 1864 rokiem. Tak się domyślam. Ta granica czasu nasuwa mi pewne przypuszczenie: jeśli okaże się prawdą, będę mogła panu pogratulować, seńor doctor, niezwykłego nabytku.

Możecie sobie wyobrazić, jak mnie te słowa urado­wały! Poczułem się nagle posiadaczem dokumentu wielkiej wagi. Seńora widocznie zauważyła mój przedwczesny entuzjazm, bo znów uśmiechnęła się, tłuma­cząc mi łagodnie jak dziecku:

— To tylko moje przypuszczenie, niesprawdzone, mogę się mylić...

Musiałem opanować swoją ciekawość — nie wypa­dało wypytywać więcej.

— A teraz, moi panowie — powiedziała gospodyni wstając od stołu — pozwólcie, że was opuszczę razem z mapą. Zgadza się pan, doktorze? Chciałabym postudiować dokładniej pewne szczegóły, może znajdę ja­kieś wyjaśnienia i wskazówki w moich książkach.

— Ależ oczywiście! Proszę mapę zachować tak dłu­go, jak długo będzie pani potrzebna.

Wyszła z pokoju, lecz Gonzales pozostał, zapewne, aby pochwalić się swą żoną.

Stanowczo Gonzales przeceniał zasób naszych wia­domości. Co do mnie, coś tam słyszałem o rozwoju sta­rych kultur indiańskich, lecz Karol na pewno o tych sprawach wiedział tyle, co ja o... topografii księżyca! Dlatego teraz zapytał:

Nie przytaczam jej, bowiem gdy — po kilku tygo­dniach — odtwarzałem historię naszego pobytu w Mek­syku, tekst przepowiedni Balama włączyłem do opisa­nej na wstępie przygody Inez.

Nad wieczorem, jak zwykle, zasiedliśmy przy jadal­nym stole. Zapadł już mrok, więc deszczułkowe story podniesiono i przez otwarte okna wpadał do wnętrza komnaty różowawy blask zachodu i lekki wiaterek. Zastanawiałem się, jak by tu najdelikatniej zagadnąć go­spodynię o wyniki badania mapy, gdy wielkie drzwi jadalni, wiodące w głąb domostwa — zapewne w kie­runku kuchni, bo przez nie wnoszono potrawy — uchy­liły się bezszelestnie. Zwrócony byłem twarzą ku tym drzwiom właśnie i ujrzałem nagle, zamiast służącego z tacą pełną parujących potraw, człowieka zupełnie nie pasującego ani do tej komnaty, ani do wystrojonej służ­by domowej hacjendera. Wyglądał jak łachmaniarz. Pomyślałem, że może to jakiś zaniedbany vaquero zja­wia się w tak nieodpowiedniej chwili. Lecz za pierw­szym przybyszem weszli, raczej wśliznęli się dwaj na­stępni. Cała trójka kocim krokiem podbiegła do stołu i stanęła za plecami gospodarzy i ich córki. Wszystko to odbyło się szybciej, niż zdążyłem okiem mrugnąć.

Ten, który zajął środkową pozycję, mruknął coś roz­kazującym tonem. Zawiodła mnie moja hiszpańszczyzna, nie zrozumiałem. Lecz domyśliłem się. Gospodarze znieruchomieli i położyli dłonie na stole. Dostrzegłem, jak hacjender pobladł. Trzy długie lufy strzelb wymie­rzono w naszym kierunku. Wymowa tego faktu była oczywista. Czyżby Robledo składał nam nieproszoną wizytę? To była pierwsza myśl, jaka zaświtała w mej głowie. Zresztą, kimkolwiek byli przybysze, sytuacja przedstawiała się paskudnie. Czego chciały od nas te draby? Przemknęło mi przez myśl, że to ja mogę ich sprowokować do wyjaśnień, i powiedziałem, siląc się na beztroski ton:

No he comprendido. Soy extranjero (Co znaczy: Nie zrozumiałem. Jestem cudzoziemcem).

Środkowy, zapewne przywódca, skierował na mnie swój wzrok i... lufę broni.

Zrobiło mi się nagle bardzo zimno, a w sekundę póź­niej bardzo gorąco. Gdyby seńor Robledo wiedział, że ma przed sobą sprawców masakry w wąwozie, którzy ocalili Inez, a bandę zmusili do ucieczki, nie byłby dla nas tak łaskawy. Przecież wystarczyło ruszyć głową, aby skojarzyć wizytę dwu cudzoziemców w hacjendzie z klęską bandy. Jednak Robledo — nie ruszył. Naszym skórom nic na razie nie zagrażało.

A Gonzalesowi i jego rodzinie?

Zerknąłem na Karola. Siedział sztywno, jakby kij po­łknął, ze wzrokiem utkwionym w napastników. Czyżby coś obmyślał? Położenie było beznadziejne. Ani Karol, ani ja nie mieliśmy przy sobie broni. Na pewno nie miał jej Gonzales. Zresztą, jakikolwiek nasz ruch spowodo­wałby natychmiastową reakcję napastników, być może krwawą. Byłem tego pewien. Liczyłem więc tylko na to, że służba zwróci uwagę na ciszę panującą w jadalni, że przybędzie lokaj-Murzyn lub ktokolwiek inny. Jeśli oczywiście Robledo nie zabezpieczył się przed taką nie­spodzianką.

— Seńora Gonzales, seńor Gonzales, seńorita — prze­mówił herszt. — Wybaczcie niespodziewane odwiedzi­ny. Hacjenda została obstawiona. Jeżeli zachowacie spo­kój, nikt nie powie, że Antonio Robledo zastrzelił bezbronnych.

Wszystko to zostało powiedziane głosem beznamięt­nym i dziwnie okrutnym. Poczułem, jak włosy jeżą mi się na głowie. Ten bandyta bez chwili wahania powy­strzela całą rodzinę, jeśli stawi mu opór. Czego od niej chce?

Zaraz się dowiedziałem.

— Seńor — odezwał się znowu Robledo zwracając się do hacjendera — odmówiłeś paru sztuk bydła i ko­ni dla mego oddziału. Pamiętasz? Tę sprawę już za­łatwiłem. W tej chwili moi ludzie zabierają siedem krów i dwadzieścia koni. To nie jest rabunek. Gdy zmienią się rządy, otrzymasz odpowiednią zapłatę. Lecz ja obecnie mam zapłacić zaległy żołd swoim żołnierzom i dlatego zmuszony jestem pożyczyć od ciebie, seńor, pewną sumę pieniędzy. Gdy je przekażesz, natychmiast opuścimy hacjendę. Biorę was, cudzoziemcy — tu zwró­cił się do nas — za świadków, że nie zastosowałem żad­nego przymusu i że jestem przyjacielem Amerykanów, którzy pomagali wielkiemu Juarezowi w jego walce z Francuzami.

Słuchałem tego przemówienia z rosnącym zdumie­niem. Zaiste, trzeba mieć sporo bezczelności, żeby z ta­ką pewnością siebie mówić tak wierutne brednie. Ro­bledo sam sobie przeczył, podkreślając brak przymusu, a równocześnie informując o grabieży koni i bydła oraz zamierzając okraść hacjendera z gotówki. Przecież nie sposób było traktować poważnie zapewnień o zapłacie za zwierzęta lub o zwrocie w tak oryginalny sposób za­ciągniętej pożyczki. Byłem ciekaw, jak zachowa się Gonzales.

Hacjender, wciąż odwrócony plecami do napastni­ków, nawet nie drgnął. Odpowiedział patrząc prosto przed siebie:

— Nie otrzymasz ode mnie ani jednego peso, ani jed­nego centavo, choćbyś tu za mną stał całą noc ze swą pukawką. Nie dlatego nic ci nie dam, że jestem skąpy lub że taki haracz mocno mnie zuboży, lecz ponieważ ty i twoja banda nie jesteście warci nawet ziarnka piasku. Hańbisz się i hańbisz pamięć Juareza powołując się na jego imię. Nasz bohater narodowy nie potrzebuje pomocy rozbójników. Możesz sobie kraść, lecz do czasu, bo dobrowolnie nie otrzymasz niczego. Groźby się nie lękam od takiego tchórza jak ty! Sterczysz za mymi plecami, bo nie masz odwagi spojrzeć mi w oczy.

Nie wiem, czy Gonzales odwoływał się do honoru bandyty, czy też obmyślił jakąś kontrakcję, której po­wodzenie zależało od zmiany miejsca, w jakim tkwił Robledo.

Obelga odniosła skutek. Robledo bez słowa obszedł dokoła stół i zatrzymał się między krzesłem Karola a moim. Lufa jego strzelby znalazła się na wysokości mej głowy, zwrócona wylotem w pierś siedzącego po przeciwnej stronie hacjendera. Wystarczyłby energicz­ny ruch mej ręki, aby wytrącić broń z dłoni przeciw­nika. Lecz taki ruch byłby najpewniej moim ostatnim ruchem.

— Seńor Gonzales — zaczął Robledo i... umilkł. W ciszę komnaty wdarł się przytłumiony trzask, tak charakterystyczny dla winchestera głos strzału.

Robledo pochylił się, schwycił za blat stołu, po czym wolno osunął się na podłogę, ściągając obrus i stojące na nim talerze. Brzękowi rozbijanych naczyń towarzy­szył huk dwóch kolejnych wystrzałów. Obaj strażnicy, tkwiący za plecami Gonzalesa, upadli.

Odwróciłem się gwałtownie — ujrzałem człowieka gramolącego się przez okienny parapet.

— Dobry wieczór, dżentelmeni! Widzę, że zjawiłem się w porę — powiedział wesołym głosem Barry Be­de. — Wszystko dobre, co dobrze się kończy...

W odpowiedniej chwili

Jezioro miało kształt elipsy, o szerokości tak małej, że gołym okiem mogłem rozróżnić pnie jodeł rosnących kępami tuż nad przeciwległym brzegiem. Głębiej las; gęstniał w ciemną masę, która pięła się ku niebu, po­rastając zbocza i grzbiet dalekiego, potężnego wzniesie­nia. W połowie odległości między wąziutkim pasemkiem piaszczystej łachy a najwyższym punktem lesistego grzbietu widniała polanka pokryta jasnozieloną trawą, o kształtach doskonałego kwadratu. Na niej zauważy­łem i długo obserwowałem małe stadko czworonogów o żółtawym runie. Wyglądały na bighorny — owce wielkorogie, te same, które zamieszkują montańskie góry Północnej Ameryki i od których nazwę swą wzięły dwie rzeki: Mała i Duża Bighorn oraz pasmo górskie.

Tak oto przywędrowaliśmy przed próg Sierra Madre Occidental, skąd biorą początek największe rzeki północnego Meksyku.

Do tego miejsca zawiodła nas seńora Concepcion, jak się okazało, znakomita przewodniczka.

Na prawo i na lewo wąski i długi nurt jeziora wił się wśród zielonych przylądków, miniaturowych zatok i złoto połyskujących łach. Lasy drzemały w ciszy po­łudnia, najlżejszy powiew nie marszczył lustra wody, tylko od czasu do czasu wyskakująca na powierzchnię wielka ryba znaczyła regularnymi kręgami taflę jeziora. Na płyciznach sterczały nieruchomo, jak posążki wykute w kamieniu, długonogie, siwe czaple.

Przyjemnie było tak siedzieć, patrzeć i odpoczywać po męczącej drodze i dniach pełnych wrażeń, jakie poprzedziły nasz wyjazd.

Znajdowałem się nad brzegiem, na niskiej skarpie spadającej trawiastym zboczem ku wodzie. Kilka jar­dów ode mnie, pod cienistym modrzewiem, spoczywał główny bohater niedawnych wypadków — Barry Bede. Leżał z kapeluszem nasuniętym na twarz i drzemał. Dlaczego nam towarzyszył, dlaczego zawrócił z drogi wiodącej ku El Paso? Jakim sposobem znalazł się w hacjendzie w tak decydującej chwili?

Bede opuścił Estrella del Sur późnym rankiem, kie­rując się na północny wschód. Pragnął — jak opowia­dał — najkrótszym szlakiem dotrzeć do Rio Grande, przebyć ją najbliższym brodem, omijając w ten sposób El Paso.

To zamierzenie nie zostało spełnione. Minąwszy gra­nice hacjendy znalazł się na tej samej drodze, którą we trzech nie tak dawno podążaliśmy w odwrotnym kie­runku. Teraz należało nieco skręcić ku wschodowi, co też Bede natychmiast uczynił, kierując się położeniem słońca.

Zielona płaszczyzna coraz bardziej płowiała, w miarę jak jeździec oddalał się od uprawnych pól i sztucznie nawadnianych łąk gospodarstwa Gonzalesa. Trawy rzedły, łysiny piasku coraz częściej znaczyły ziemię, aż na koniec rudy dywan jałowej gleby rozciągał się na wschód, na zachód, na północ, na południe... Bede ru­szył galopem, bo skwar lał się z nieba coraz dokuczliw­szą strugą, a wokół nie rosło nic, co mogłoby ofiarować choć skrawek cienia. Wkrótce przecięła mu drogę sza­rozielona gęstwa zakurzonych kaktusów. Kolczaste pole ciągnęło się na prawo i na lewo, jak okiem sięgnąć, bez najmniejszej przerwy, bez najwęższej ścieżki, która pozwoliłaby sforsować kolczastą zaporę. Bede, który — jak już wspomniałem — pragnął przebyć Rio Grande jak najdalej od El Paso, ruszył skrajem kaktusowego pola na południowy wschód. Po pół godzinie trafił na szeroki, wydeptany w piachu ślad sporej gromady czworonogów. Bede, sam to przyznawał, nie był wy­trawnym tropicielem. Lecz nawet człowiek słabo obe­znany z odciskami nóg zwierząt z łatwością rozpoznałby ślady końskich kopyt. Podkute konie oznaczały groma­dę wędrowców, wjeżdżającą w głąb szerokiej wyrwy, którą nagle dostrzegł w gęstym żywopłocie. Jechał dość długo, przekonany, że wreszcie przebrnie kolczastą za­porę. Tak dotarł do miejsca, w którym wolna prze­strzeń rozszerzała się tworząc wielki krąg mocno wy­deptanej, gołej ziemi. Dalej — rosły kaktusy, a Bede z wysokości siodła nie potrafił dojrzeć krańca nieprzebitego gąszczu. Gdzież więc podzieli się ludzie, których tropem wędrował? Że bawili w tym miejscu dość długo, świadczyły o tym dwa kręgi poczerniałej ziemi, dwa wygasłe ogniska z resztkami zwęglonych szczap kaktu­sowych i resztkami przypalonego mięsa ciśniętego w po­piół.

Ponieważ wędrowcy na pewno nie przefrunęli nad kaktusowym polem — rzecz jasna, że zawrócili, czego Bede nie zauważył. Skręcił koniem, bardzo zły na sie­bie z powodu gapiostwa. Gdy powtórnie znalazł się na skraju kaktusowego pola, zatrzymał wierzchowca. Ależ tak! To było jasne. Ludzie, za którymi podążał, wyje­chawszy ze ślepego zaułka, powędrowali dalej na wschód, wzdłuż krawędzi pola. Postanowił ich naślado­wać, przypuszczając, że kierunek drogi wyprowadzi go najpewniej nad brzeg Rio Grandę. Jednak nie spieszył się, bo nie miał zamiaru dołączyć do nieznajomych. Była to mądra przezorność i praktyczny wniosek.

Obserwując odciski kopyt, Bede nie potrafił, jak dobry tropiciel, obliczyć, ile zwierząt tędy przeszło, ilu ludzi jechało na grzbietach wierzchowców. Przypuszczał jed­nak, że gromada jest tak liczna, że nawet jego wielostrzałowy winchester i oba colty nie zrównoważyłyby, w razie czego, przewagi tamtej strony. Wolał trzymać się z daleka, przynajmniej do czasu, aż — przy sprzy­jających okolicznościach — stwierdzi, kim są ci, któ­rych tropem podąża.

Przeklęte pole kaktusów ciągnęło się bez końca. Trop również nie znikał, wręcz przeciwnie — stawał się co­raz wyraźniejszy, coraz świeższy, więc Bede zwolnił biegu.

Chyba w jakąś godzinę później stwierdził, że trop poczyna odbiegać od linii kaktusów, coraz bardziej i bardziej. Przystanął, medytując, co począć: czy trzy­mać się raz obranego kierunku, czy też zaufać niezna­nym jeźdźcom i nadal podążać za nimi, w nadziei że doprowadzą go do rzeki? Istniała jeszcze możliwość trzecia — zawrócić na zachód i tam szukać dogodnej drogi.

Zdecydował się ruszyć szlakiem wydeptanym przez jego poprzedników. Wkrótce pożałował tej decyzji: trop wywiódł go na zupełne bezdroże, na pustynię, gdzie nie rosło najlichsze źdźbło trawy. Kaktusowe pole dawno znikło za horyzontem. Najgorsze jednak było to, iż Bedemu pomyliły się strony świata. Nie wiedział, gdzie jest wschód, gdzie południe. Słońce zdołało przewędro­wać szmat nieba i z jego położenia niczego już nie po­trafił wywnioskować. Wobec takiej sytuacji postanowił trzymać się nadal tropu. Przecież tamci musieli wresz­cie dotrzeć do miejsca, w którym znajdowała się woda, może do osiedla ludzkiego, a oderwanie się od ich tropu groziło, że zgubi się na pustyni. Tak więc Bede ruszył wydeptaną ścieżką.

W którymś tam miejscu, o jakiejś tam godzinie (bo dokładnie nie pamiętał) ujrzał przed sobą, bardzo jesz­cze daleko, szarą chmurkę kurzu. Chmurka była ani mała, ani duża, taka właśnie, jaką wywołuje kilkanaście kopyt końskich bijących w piaszczystą glebę. Oto byli ci, których śladem podążał. Dzięki tej chmurce kurzu oni nie mogli go zauważyć, on mógł bez ryzyka obser­wować kierunek ich jazdy. Bardzo wygodna sytuacja. Zmieniła się, gdy Bede niespodziewanie dostrzegł czar­ny punkcik zbliżający się z prawej strony. Wkrótce mógł już rozpoznać samotnego jeźdźca. Uznał to za po­myślny zbieg okoliczności, okazję do zasięgnięcia języ­ka, bo spotkania z samotnym wędrowca Bede się nie lękał. Skręcił więc konia i pogalopował naprzeciw. Tam­ten — również go dostrzegł, na chwilę się zatrzymał, lecz znowu ruszył przed siebie. Stanęli, jeden naprze­ciwko drugiego, o kilka kroków, obaj trzymając w dło­niach broń. Nieznajomy schował ją pierwszy i radośnie wykrzyknął: „Buenos dias... Que suerte!"

Bede lekko wzruszył ramionami.

— Nie myślałem wówczas o tym. Vaquero zdołał mi wytłumaczyć, że obłoczek kurzu, jaki mnie wiódł w nieznane, wzbijany jest kopytami koni bandy Robleda. Zapytałem, ilu ich jest. Pokazał na palcach obu dłoni, i to dwukrotnie. Dwudziestu ludzi! A dokąd zmierzają? Nie był tego pewien, lecz podejrzewał, że w kierunku hacjendy. Jeśli się nie mylił, waszym skórom mogło grozić poważne niebezpieczeństwo. Jak mu zapobiec? Nie wiedziałem. Wówczas vaquero wyjaśnił mi, że gdzieś w okolicy przebywa jeszcze siedmiu vaquerów, których wysłano, aby zbadali, dokąd udał się Rabledo. Z sied­mioma uzbrojonymi ludźmi można wiele dokonać, zwłaszcza gdy się zaskoczy przeciwnika. Tak sobie po­myślałem. Tylko należało tych ludzi najpierw zgroma­dzić. Gdy wreszcie odszukaliśmy jednego z nich, wi­sząca na horyzoncie chmurka kurzu już zdążyła roz­płynąć się w powietrzu. Z odszukaniem dwu następnych poszło szybciej. Ten kurz ich również zaalarmował i znaleźli się na naszej drodze. Było nas już pięciu, więc nie oglądając się na innych pognaliśmy ku hacjendzie.

Z dalszej relacji Bedego wynikało, że była to sza­leńcza jazda, a konie tylko dlatego nie padły, że od­ległość nie była wielka. Przybyli do granic hacjendy, do rowu nawadniającego, bez przeszkód i przez nikogo niezauważeni. Życie w hacjendzie wydawało się toczyć zwykłym, codziennym torem. Przez chwilę łudzili się nawet, że banda ominęła gospodarstwo i udała się w ja­kimś innym kierunku. Złudzenie nie trwało długo, a z opowiadania Bedego wynikało, że to właśnie on do­strzegł pomyłkę. Szczerze przyznał, że początkowo cisza i spokój panujące na polach i łąkach wprowadziły go w błąd.

— Jednak, dżentelmeni — mówił — mam już taką naturę, że na zimne dmucham. Postanowiłem i teraz podmuchać. Wytłumaczyłem vaquerom, żeby zsiedli z koni, że tak będzie bezpieczniej. Posłuchali.

Ruszyli w głąb hacjendy ze strzelbami w dłoniach, jeden za drugim, jak ustawił ich Bede. Dotarli do corralu, w którym trzymano najlepsze wierzchowce, prze­znaczone dla hacjendera i jego rodziny. Normalnie nikt ich nie pilnował, bo i po co? Zwierzęta nie były w sta­nie przeskoczyć wysokiego ogrodzenia. Tym razem — i to wzbudziło podejrzenie idących za Bedem ludzi — corralu strzegł uzbrojony mężczyzna, oparty plecami o palisadę. Swej funkcji widać jednak nie traktował po­ważnie, bowiem długa rusznica wisiała na sęku jednego z drągów ogrodzenia, a jej właściciel, zadarłszy głowę ku niebu, zajęty był wlewaniem do gardła zawartości wielkiej tykwy. Gdy podeszli bliżej, Bede — pocią­gnąwszy nosem — stwierdził, że nie była to woda. Piją­cy oderwał tykwę od ust, spojrzał na przybyszów nie­zbyt przytomnym wzrokiem i coś tam zagadał bełkotli­wie, czego Bede nie zrozumiał, lecz zrozumieli vaquerzy. Efekt tych słów był piorunujący. Dwu idących za Bedem ludzi wyskoczyło jak sprężyny z zepsutego fotela. Strażnik został obalony, związany, a do ust we­pchnięto mu knebel.

— To człowiek Robleda — wyjaśnił jeden z vaquerów.

Skrępowanego ciśnięto w głąb corralu, gdzie rosła trawa tak wysoka, że zakryła leżącego. Odebrano mu długą rusznicę.

— Pomyślałem — mówił dalej Bede — że jeśli cała banda w taki sposób spełnia rozkazy swego dowódcy, jej likwidacja stanie się tylko wesołą zabawą. Jednak nie lekceważyłem niebezpieczeństwa.

Od corralu, w zupełnym milczeniu i w tym samym szyku, ruszyli w kierunku zabudowań gospodarczych, wytężając wzrok i nastawiając uszu. Nic, zupełna cisza i ani jednej sylwetki ludzkiej w polu widzenia. Bede przeląkł się, czy nie przybyli za późno. Przyspieszył kroku, a za nim maszerująca czwórka. Zatrzymali się na chwilę przed długą szopą o płaskim dachu. Przez szpary w ścianie dostrzegli półmroczne wnętrze i uchy­lone wrota po przeciwległej stronie. Wyglądało na to, że wewnątrz nie ma nikogo. Podczołgali się do drzwi, wskoczyli do środka. Znaleźli się we wnętrzu maga­zynu ziarna. Nieco rozsypanej kukurydzy zalegało kle­pisko, a na prawo i lewo piętrzyły się pękate wory, two­rząc dwie równoległe ściany. Jednak magazyn nie był bezludny! W przejściu między workami nieruchomo spoczywali skrępowani vaquerzy Gonzalesa. Było ich dziesięciu. Bede przeraził się. Robledo długo już musiał buszować po hacjendzie, skoro zdołał unieszkodliwić tylu jej pracowników. A co się stało z hacjenderem i je­go rodziną?

Jeńcy zostali szybko oswobodzeni z pęt i z knebli w ustach. Niektórzy byli nieco poturbowani, lecz na­tychmiast porwali się na nogi i poczęli gadać jeden przez drugiego, aż Bede wrzasnął na nich gromko, py­tając:

— Gonzales? Hacjendero?

Otrzymał bardzo długą odpowiedź, z której, niestety, pojął tylko jedno słowo: casa. A więc w domu należało szukać Gonzalesa. Nie czekając na vaquerów wybiegł z szopy. Dokoła nadal było pusto i nikt mu w drodze nie przeszkodził. Dostrzegł otwarte okna, skoczył pod najbliższe.

— I to już wszystko, dżentelmeni — zakończył re­lację. — Resztę znacie.

Znaliśmy. Gdy nasz wybawca znalazł się w jadalni, podbiegłem do rozciągniętych na podłodze napastników. Najlepsza nawet wiedza lekarska nie mogłaby im po­móc. Dwaj zostali trafieni w sam środek czoła, trzeci — Antonio Robledo — w tył głowy. O takt Bede okazał się znakomitym strzelcem, lecz nie byłem w stanie pogratulować mu jego błyskawicznej akcji, zbyt krwawe da­ła efekty. Rzekłem więc tylko:

— Wszyscy trzej nie żyją...

Zupełnie automatycznym ruchem chwyciłem lufę winchestera, który podsunął mi Karol. Zdążył w jakiś niezrozumiały dla mnie sposób wybiec z jadalni, zabrać broń z naszego pokoju i błyskawicznie powrócić. Wyskoczyliśmy, całą czwórką, przez okna. Usłyszałem głos karabinu, po nim drugi, bardziej głuchy, jakby dobiegający z wnętrza jakiegoś budynku, lecz z które­go?

Gonzales twierdził, że gdzieś z prawej strony, Ka­rol — że z lewej. Podzieliliśmy się na dwie grupy, co nie było decyzją rozsądną, jednak lepszą od jałowego sporu zabierającego drogocenny czas. Robledo nie żył, lecz jego banda buszująca po hacjendzie stanowiła dla nas nadal śmiertelną groźbę. Pobiegłem za Karolem. Skręcił ku jakiejś budowli gospodarczej, samotnie wznoszącej się w polu. Zanim dopadliśmy ściany, zza rogu wyskoczyło kilkunastu jeźdźców, galopujących wprost na nas. Byłem tak zaskoczony, że gdyby nie Ka­rol, pewnie oberwałbym końskim kopytem, Zdążył mnie szarpnąć (przez dobry tydzień, czułem potem ból ramienia), aż przewróciłem się, a rozpędzone rumaki przemknęły chyba o cal dalej.

Zerwałem się, gdy konie przemknęły. Karol przyło­żył do ramienia winchester, lecz natychmiast go opu­ścił.

Okazało się jednak, że Karol mylił się w ocenie. W kilka minut później spotkaliśmy grupę vaquerów z Gonzalesem i Bede, prowadzących na postronkach dalszych czterech obdartusów.

Nie będę opisywał szczegółów. Powiem tylko, że Gonzales i Bede złapali, bez większego ryzyka, tych z ban­dy, którzy nie zdążyli uciec. Jak się później z zeznań jeńców okazało, trzej spośród pracowników hacjendy pozostawali w zmowie z Robledo: dwaj vaquerzy i po­sługacz kuchenny. To właśnie on wprowadził Robleda i dwu jego ludzi do jadalni bocznym wejściem, tak że nikt tego nie zauważył. Ta „zdrada" najbardziej wstrząsnęła hacjenderem. Wierzył głęboko, że jego pra­cownicy są wiernymi i oddanymi mu ludźmi, że może na nich polegać. I takie rozczarowanie! A równocze­śnie — kłopot. Bo co z nimi począć?

Pytanie padło podczas narady, na którą zaprosił nas Gonzales, gdy życie w hacjendzie wróciło do normy. W tej naradzie, oprócz mnie i Karola, wzięli udział seńora Concepcion oraz Bede.

— Co począć z jeńcami? — zagaił zebranie gospo­darz.

Ponieważ nikt pierwszy nie kwapił się z zabraniem głosu, odparłem, że jeńcy należą przecież do Gonzalesa, i to jego, nie nasza decyzja powinna rozstrzygnąć o ich losie.

— A co pan sądzi? — zwrócił się hacjender do Bedego. — Pan, bez którego wspaniałej akcji nie siedzie­libyśmy teraz tak beztrosko przy stole. Jaki jest pana pogląd na sprawę jeńców?

Odpowiedź wypadła zwięźle:

— Uczynisz, seńor, co zechcesz. Czy puścisz ich wolno, czy powiesisz, nawet okiem nie mrugnę.

Widziałem po minie Gonzalesa, że nasze odpowiedzi nie przypadły mu do smaku. Przecież niczego nie doradzały. Spojrzał na żonę, szukając u niej pomocy. Uśmiechnęła się. Prawdopodobnie hacjender nie po raz pierwszy oczekiwał od małżonki rozstrzygnięcia spra­wy, której sam rozstrzygnąć nie umiał.

— Jakże to? — wykrzyknął Karol, zaskoczony od­powiedzią.

Sytuację wyjaśnił hacjender.

Nikt mu nie odpowiedział. Dopiero po chwili milcze­nia Bede mruknął:

Bede znowu coś tam mruknął, lecz tak cicho, że nie dosłyszałem.

Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, lecz ten nadal z nią się nie kwapił. Czy przyczyną była obawa, że ostra kara spowodować może srogi odwet, czy też lękał się, że pobłażanie jeszcze bardziej rozzuchwali bandytów? Przecież pamiętałem — jeszcze ze wspólnej wędrówki po Arizonie — że hacjender był zawsze czło­wiekiem zdecydowanym i bardzo energicznym.

Mimo woli drgnąłem na głos pani domu:

Zabrzmiało to dość pompatycznie, lecz przyzwycza­jeni już do takich sformułowań, nawet okiem nie mrugnęliśmy.

Gonzales przystał na takie rozwiązanie, lecz dopiero wówczas, gdy wniosek Karola poparła seńora Concepcion. I w ten sposób uniknęliśmy zarówno sądu Lyncha, jak transportowania schwytanych do odległego miasta Chihuahua. Nie wdając się w zbędne szczegóły, powiem tylko, że ludzie Robleda puszczeni zostali wolno na swych własnych wierzchowcach. Odebrano im broń, lecz zaopatrzono w żywność na trzy dni. Widziałem, jak odjeżdżali nie kryjąc swej radości. Trzej pracow­nicy hacjendy — opowiadał mi o tym Karol, ponieważ ja nie chciałem uczestniczyć w ich rozmowie z Gonzalesem — bardzo się kajali, chcieli go całować po rękach usłyszawszy, że w niepamięć zostaje puszczone ich prze­winienie.

Tak zakończyła się ostatecznie historia napadu na hacjendę, a równocześnie rozpoczęła się historia inna, związana z naszą wyprawą w pasmo Sierra Mądre Occidental. Kiedy już bowiem wszystko zostało opo­wiedziane i rozważone, co by było, gdyby wypadki przybrały inny obrót, nieoczekiwana informacja skie­rowała nasze zainteresowania w inną stronę.

Seńora Concepcion, w kilka dni po napadzie Robledo, zdradziła nam wreszcie wyniki swych studiów nad mo­ją mapą. W podręcznej bibliotece odnalazła książkę traktującą o wyprawach badawczych, mających na celu odszukanie i zabezpieczenie dla przyszłych pokoleń skarbów przeszłości, świadczących o wysokiej cywili­zacji i bogatej kulturze ludów, które te ziemie kiedyś zamieszkiwały.

— Wśród tych znalezisk — tłumaczyła pani Con­cepcion — jak rozmaite dzieła sztuki ludowej, przed­mioty codziennego użytku albo służące kultom religij­nym, trafiały się wyroby ze złota, srebra, jaspisu... Ile ich jeszcze kryją ruiny dawnych miast, grobowce i nie zbadane pustkowia, ongiś gęsto zaludnione, któż odga­dnie?

Słyszałem już dawniej o tych sprawach, lecz Karol i Bede z powątpiewaniem kiwali głowami, nie bardzo rozumiejąc, jaki sens ma pracochłonne grzebanie w zie­mi dla wydobycia z jej wnętrza glinianego garnka, strzały z kamiennym grotem czy prymitywnej siekier­ki. Przestali się dziwić dopiero wtedy, gdy nasza go­spodyni wspomniała o szczerozłotych bransoletach, pierścieniach i nausznicach wysadzanych drogimi ka­mieniami. Otóż — jak mówiła dalej pani Concepcion — w roku 1865, a więc w pełni trwającej walki zbrojnej toczonej przez Juareza z wojskami Maksymiliana, wy­ruszyła w kierunku Sierra Madre Occidental wyprawa kilku — jedni twierdzili: uczonych, inni: awanturni­ków. W zawierusze wojennej mało kto interesował się losami tej garstki wędrowców, szukających nie wiado­mo dokładnie czego. Gdy nadeszły lata pokoju, któryś z archeologów przypomniał sobie o tej wyprawie i sta­rał się odszukać jej uczestników. Bez żadnego jednak rezultatu. Mnożyły się plotki. Powiadano, że na czele wyprawy stał niejaki Bazaine — Francuz, bliski krew­niak Achillesa Bazaine, generała, później marszałka, dowódcy francuskiego korpusu ekspedycyjnego w Mek­syku. Że brało w tej wyprawie udział paru geografów oraz grupa Indian przewodników. Informacja ta zosta­ła wyśmiana. Stwierdzono, że głównodowodzący fran­cuskimi siłami w Meksyku nie miał takiego krewnego, a jeśli nawet miał — dodawali ostrożni sceptycy — noga tego krewniaka nigdy nie dotknęła meksykańskiej ziemi. Na koniec zgodnie uznano pogłoskę o wyprawie w Sierra Madre Occidental za bajkę, nie wiadomo gdzie, kiedy i w jakim celu wymyśloną. Mimo takiej opinii w kilku pracach geograficznych zamieszczono o niej wzmianki zaopatrzone znakami zapytania.

Tyle nam opowiedziała seńora Concepcion. Starałem się wszystko streścić wiernie, lecz jeśli popełniłem ja­kieś błędy — proszę o wybaczenie. Nie jestem ani histo­rykiem, ani geografem, ani archeologiem, a dzieje Mek­syku znam bardzo pobieżnie.

— Otóż, seńores — mówiła dalej małżonka hacjendera — po paru latach zagadkowa sprawa odżyła. Pe­wien Indianin z plemienia Zapoteków, mieszkający nie­daleko Oaxaca, wyznał przed śmiercią spowiednikowi, że zabił człowieka. Przed wielu, wielu laty. Co oznacza­ło słowo „wiele", nie można było ustalić, ponieważ ten Zapotek nie potrafił liczyć. Wyjaśnił jednak dodatkowo, że w tamtym czasie trwała wielka wojna. Fakt zabój­stwa nie byłby niczym nadzwyczajnym, lecz zdumie­wająco przedstawiały się okoliczności, w jakich mor­derstwo zostało popełnione. Oto Indianin wyznał, że wraz z kilkoma swymi pobratymcami brał udział w ja­kiejś wyprawie w głąb Sierra Madre Occidental. Wy­prawa kierowana była przez cudzoziemców, słabo wła­dających hiszpańskim, i przez Kreolów. Indianie zostali zwerbowani na wyprawę przez Kreolów za wynagro­dzeniem tak dla nich wysokim, że zgodzili się opuścić swe rodzinne strony i powędrować daleko na północ. Podobno, jak opowiadał Indianin, odkryli w górach ja­kieś olbrzymie skarby, lecz przyniosły one nieszczęście znalazcom. Cudzoziemcy zapragnęli przywłaszczyć je wyłącznie sobie. Doszło do bójki z Kreolami. Jeden z cudzoziemców został zabity, drugi — uciekł. Nieco później Kreole również się pokłócili przy podziale skarbów i wezwali na pomoc Indian, jedni przeciw drugim. Skończyło się na tym, że biedni i ciemni Zapotecy zo­rientowali się wreszcie, jaką wartość posiadają znalezione przedmioty, i zaatakowali Kreolów, którzy nie­równą walkę przypłacili życiem. Wówczas to właśnie spowiadający się Indianin zabił jednego z białych. Rzecz nigdy nie zostałaby ujawniona, gdyby nie cieka­wość spowiednika. Zapytał, co składało się na znalezio­ny „skarb". Umierający odparł, że były to przedmioty ze złota i srebra: nausznice, naszyjniki, bransolety i ja­kieś figurki ludzi i zwierząt. Zapotecy mieli zamiar za­brać to wszystko, lecz tego samego dnia, w którym zgi­nęli Kreole, powrócił samotny cudzoziemiec. Zaczaił się, a gdy Indianie beztrosko spali, ukradł im broń. Ran­kiem kazał im wsiąść na konie i ruszać w powrotną dro­gę. Posłuchali, lecz zawrócili po kilku godzinach, licząc na to, że cudzoziemiec odjechał nie zabrawszy wszyst­kich „skarbów". Srodze się zawiedli. Powitały ich kule. Uzbrojony cudzoziemiec czuwał, ranił jednego z Indian, a resztę zmusił do rejterady. Tym razem towarzyszył, w pewnej odległości, grupie Zapoteków. Opuścił ją do­piero o zmierzchu. Następnego dnia przepędzeni usiło­wali raz jeszcze spróbować szczęścia, lecz zmylili dro­gę. Zrezygnowali więc i powrócili w rodzinne strony. Spowiednik uzyskał zgodę umierającego na przeka­zanie tych informacji władzom, co też zostało dokonane. Poczęto szukać indiańskich uczestników wyprawy, lecz bezskutecznie. Widać Zapotecy przestraszyli się i nikt ani słówkiem nie zdradził, że wie cokolwiek o tej spra­wie. W końcu urzędnicy administracji doszli do wnio­sku, że opowieść przekazana księdzu była jedynie cho­robliwym majaczeniem i... sprawę uznali za zakończo­ną. To już cała historia, seńores. Przed paru laty wątpi­łam w jej prawdziwość. Teraz skłonna jestem przypuszczać, że tkwi w niej ziarno prawdy.

— Przypuszczenie czy pewność? — zagadnąłem.

Skinęła głową. Karol wstał z krzesła i spojrzał na roz­łożony arkusz.

Dostrzegłem, jak Bede poruszył się niespokojnie. Do­tąd milczał, jak gdyby historia mapy wcale go nie inte­resowała.

Bede uśmiechnął się:

Nie będę tu przytaczał wszystkich argumentów hacjendera przemawiających za pozostaniem Bedego. Nie przekonały uparciucha. Dopiero gdy nasz gospodarz przed oczyma — raczej przed... uszami! — słuchaczów roztoczył miraż skarbów, jakie odkryjemy („ten sa­motny Francuz — dowodził — nie mógł niczego za­brać, tylko zaznaczył miejsca ukrycia na mapie") — Bede zmiękł i przyznał, że jego interesy na północy nie są znowu tak pilne, a być może stały się już nieaktualne.

Nie spodobała mi się ta nagła zmiana decyzji. Czyżby nasz tajemniczy towarzysz sądził, że „skarbami" po pro­stu podzielimy się? Ba, jeśli Bede — jak przypuszcza­łem — był poszukiwany listem gończym agencji Pinkertona, takie mniemanie bardzo pasowało do jego mo­ralnej sylwetki. Tymczasem jednak otaczała go sława pogromcy Robledo, sława człowieka, który ocalił hacjendera. Przecież.... nigdy dotąd nie spotkałem osobni­ka, który w tak krótkim czasie wyprawił na tamten świat lub poranił tyle ludzi! Na próżno przekonywałem sam siebie, że zabici i ranni byli groźnymi dla otoczenia opryszkami. Krwawe jatki pozostaną krwawymi jatka­mi, bez względu na to, z jakiego punktu widzenia za­gadnienie rozpatrywać. Bede był odważny, ani chybi! Lecz nie tylko odwaga przesądza o wartości człowieka.

I tak oto zapadła decyzja sprawdzenia, gdzieś tam w górskiej głuszy, czy moja mapa stanowiła ongiś wła­sność uczestnika tajemniczej wyprawy, czy też nie mia­ła z tą wyprawą nic wspólnego. Zresztą, każdy z nas traktował zaplanowaną wędrówkę inaczej. Karol — jako okazję do polowania na płową zwierzynę. Bede — najprawdopodobniej — jako możność łatwego wzbogacenia się, Gonzales — jako piękną wycieczkę, podczas której chciał nam pokazać egzotyczną przyrodę swego kraju. Wydaje się, że tylko ja i seńora Concepcion (bo co myślała na ten temat Inez — nie wiem) wierzyliśmy, że w dzikich górach istotnie natrafimy na ślady jakiejś nie odkrytej dotychczas tajemnicy.

Po naszej naradzie rozmawiałem z panią Concepcion parokrotnie, a nawet oglądałem jej imponujący księgo­zbiór. Wydaje się, że w ten sposób zyskałem sobie sym­patię gospodyni. Bo tylko ja jeden naprawdę zaintere­sowałem się, choć pobieżnie, treścią grubych tomów traktujących przede wszystkim o geografii Meksyku i południowych części Ameryki Północnej. Seńora Con­cepcion pokazała mi kopię mapy Florydy, sporządzoną. z oryginału narysowanego przez Jacąues le Moyne de Morgues, uczestnika francuskiej ekspedycji na Florydę w 1564 roku. Mało się na tych sprawach znam, lecz go­spodyni zapewniła mnie, że mapa ta, zwłaszcza w czę­ściach lądu, który Francuzi spenetrowali, jest zdumie­wająco dokładna. Przy okazji wspomniała o swym wła­snym udziale w kilku wyprawach mających na celu opracowanie kartograficzne niezbadanych rejonów oj­czystego kraju.

Biorąc pod uwagę trudności, jakie musiała pokonać, by wedrzeć się w świat wiedzy, jak dotąd niedostępny kobietom, należało uznać panią Gonzales za osobę nie­przeciętną. Dlaczego jednak, osiągnąwszy tak wiele, zamknęła się w odległej od centrów kulturalnych i nau­kowych hacjendzie?

W Stanach Zjednoczonych pierwszy dyplom nauko­wy uzyskała kobieta za studia lekarskie w roku 1849, lecz tu, w konserwatywnym społeczeństwie Meksyku, w którym życiową rolę kobiet ciągle jeszcze ogranicza­no do prowadzenia domu — pani Concepcion natrafiła widać na przeszkody nie do przezwyciężenia. Nieco później stwierdziłem, że poświęcając swój czas wyłącz­nie problemom hacjendy, seńora Concepcion orientuje się w gospodarce rolnej nie gorzej od męża.

Nasz pobyt w gościnnym domu dobiegał końca. Po­wrócili z dalekiej wyprawy wysłani przez Gonzalesa zwiadowcy-vaquerzy. Od nich dowiedzieliśmy się, że trzej puszczeni przez hacjendera ludzie nie podążyli za uciekającą grupą, lecz skierowali się ku pustynnej wy­żynie Mapimi, ciągnącej się na południe od hacjendy i koryta rzeki Conchos. Grupa uciekająca pognała na północ. Jeden z vaquerów opowiedział, że bandyci, po­zbawieni wodza, pokłócili się. Opowiadający obserwo­wał ten incydent, ukryty za piaszczystym pagórkiem. O mało nie doszło do bójki, na koniec pięciu ludzi ru­szyło dalej na północ, pięciu skierowało się na zachód. Vaquerzy również się rozdzielili, by nadal ich obser­wować. Po kolejnych dwu dniach jazdy nabrali pew­ności, że pierwsza piątka uciekających zmierza ku gra­nicy Stanów Zjednoczonych, druga — ku Zachodniej Sierra Madre. Wynikało z tego, że dawna banda Robledo nie ma zamiaru powtórzyć napadu na hacjendę.

— A teraz, seńores — powiedział hacjender po zdaniu nam tej relacji — czas pomyśleć o mapie i o wyprawie.

Było dla mnie jasne, że naszą ekspedycję w góry po­prowadzi sam Gonzales, że na pewno towarzyszyć mu będzie grupa dobrze uzbrojonych ludzi, lecz kto z ro­dziny pojedzie z hacjenderem — o tym nie było dotąd mowy. Przypuszczałem, że starym zwyczajem zabierze z sobą córkę. Zaskoczyła mnie więc wiadomość, że se­ńora Concepcion również wybiera się w drogę.

Zdziwienie Karola wyraziło się w pytaniu:

Taktownie przemilczałem biadania Gonzalesa sprzed kilku dni na temat zaufania...

Więc oto ustalony został skład „ekspedycji", jak ją szumnie nazywał hacjender: nas trzech, Gonzales z ro­dziną, pięciu konnych vaquerów pozostających pod bez­pośrednimi rozkazami Coylego (tego od koni), woźnica z wozem, w którym miał jechać kucharz i osobisty słu­żący hacjendera.

Powiem szczerze — nie przypadła mi do smaku tak liczna karawana: ciężki, mało ruchliwy zespół ludzi i bagaży. Jakże się to różniło od moich poprzednich wę­drówek w towarzystwie Karola jedynie, podczas któ­rych przywykłem do swobody, jaką dawał dobry wierz­chowiec i niewielki bagaż przytroczony do siodła. Po­cieszałem się myślą, że hacjender — taki, jakim poznałem go przed laty w Arizonie — umiał znosić nie byle jakie trudy podróży w nieznane.

Któregoś dnia, gdy zorze świtu pomalowały niebo różowymi barwami, wyruszyliśmy: dwunastu ludzi na koniach, trzech — na koźle wielkiego wozu krytego płócienną budą.

Powróciłem do traperskiego przyodziewku, który przez pierwsze godziny po zrzuceniu lekkiego i mięk­kiego stroju z bawełny wydał mi się ciężki, sztywny i szorstki w dotyku. Natomiast Karol nie ukrywał za­dowolenia powróciwszy do swej traperskiej skóry. Obie panie również zmieniły suknie na spodnie i bluzy — co na pewno zgorszyłoby niejednego meksykańskiego seńora.

Strumykiem płynącym poprzez hacjendę dotarliśmy do rzeki Conchos i tu, pożegnani przez administratora hacjendy, ruszyliśmy w górę rzeki ku Sierra Madre Occidental. Wybór takiej drogi zapewniał nam wodę na tych jałowych, prawie pustynnych ziemiach. Na prze­ciwległym brzegu Conchos zaczynała się bezwodna wy­żyna — Bolson de Mapimi. Dostrzegłem faliste pagór­ki porośnięte rzadką i niską trawą, gdzieniegdzie pocię­te rozpadlinami, gdzieniegdzie ponad płaszczyznę wy­rastały piaszczyste wzgórza. Jak wyjaśnił mi Gonzales, niewielkie jeziorka i strumyki w porze letniej prawie całkowicie tam wysychają.

Wzdłuż Conchos posuwaliśmy się tak długo, jak dłu­go trasa ta zgodna była z kierunkiem wyznaczonym przez moją mapę tajemniczymi kwadracikami i trójką­tami. Przewodnikiem naszej wyprawy była pani Concepcion i ona też zdecydowała — po porozumieniu się z małżonkiem — w którym miejscu należało pożegnać się z rzeką.

Podróż upływała bez przeszkód, okazała się nawet nieco monotonna. Jednostajny, prawie pustynny krajo­braz zmienił się dopiero wówczas, gdy zagłębiliśmy się w doliny, wybiegające z gór w nizinę, niczym rozcapie­rzone palce olbrzyma. Tu przyroda odkryła nam bar­dziej interesujące oblicze: zielone gaje i szmaragdowe łąki, ciemne bory na dalekich zboczach awangardy gór i pieniste, mieniące się w słońcu siklawy, walące z szu­mem po skalnych progach. Na koniec dotarliśmy do niewielkiego jeziora. Tu mieliśmy pozostać dwa, a na­wet trzy dni. Don Pedro Gonzales nie zapomniał prze­cież o polowaniu i właśnie chciał sprawdzić celność swej broni na czworonogich mieszkańcach podgórza. Do je­ziorka dotarliśmy o zmierzchu. Następnego dnia ran­kiem hacjender ze swą córką, Karolem i Coylem ruszył na pierwsze łowy. Według jego słów tereny te obfitowały w pumy, jaguary, oceloty i rysie, w borsuki i szo­py, w owce wielkorogie i w mnóstwo zwierzyny innych gatunków.

Barry Bede nie zdradzał chętki do polowania, a ja jeszcze nie odsapnąłem po kilkudniowej jeździe i nie nęciła mnie piesza, wielogodzinna wędrówka. Tkwiłem więc na krawędzi skarpy, nad wodą, rozkoszując się spokojem i pięknem przyrody, a Barry Bede, obojętny na te wszystkie widoki spał w cieniu modrzewia. Za­nim się położył, opowiedział mi — tym razem ze wszyst­kimi szczegółami, które poprzednio pominął — o swej nieudanej wędrówce ku Rio Grande. Po czym ziewnął i oświadczył, że musi nieco odpocząć.

Znaki przeszłości

Woda cicho pluskała o brzeg, na płyciznach poruszały się gromadki malutkich rybek, chroniące się tu przed napastnikami głębin. Spojrzałem w lewo. Złudzenie? A może to pień drzewa podmytego przez wody jeziora? Szybko podniosłem się i jeszcze szybciej pobiegłem szu­kać seńory Concepcion.

Odnalazłem ją między pierwszymi drzewami boru, który otaczał łąkę nad jeziorem. Siedziała na krzesełku przed namiotem, z grubą książką w dłoniach.

Pobiegliśmy aż do miejsca, w którym las tworzył małą polankę. Tu pasły się konie, tu stał nasz wóz, z widoczną z daleka białą budą.

— Antonio! — zawołała moja towarzyszka. A gdy zbliżył się jeden z vaquerów, rozkazała: — Wepchnij­cie wóz głębiej między drzewa, konie również. Powiedz ludziom, żeby nie wychodzili z lasu, ktoś płynie do nas po jeziorze.

Wydawszy polecenie, skierowała się ku wodzie, ja za nią.

— Łódka — stwierdziła stanąwszy kilka kroków od brzegu. — Kładźmy się, doktorze, nasz widok może go spłoszyć.

Trawa w tym miejscu sięgała wyżej kolan, więc za­kryła nas całkowicie, ale my mogliśmy obserwować je­zioro.

Nie myliła się. Łódka coraz wyraźniej kierowała się w naszą stronę. Człowiek stał na rufie i długą tyką po­pychał swój wątły stateczek. W końcu dziób zaszurał na przybrzeżnym piasku. Wioślarz wyskoczył na ląd. Wtedy moja towarzyszka podniosła się.

Buenos dias — powiedziała.

Zatrzymał się jak skamieniały. Wybiegłem spośród traw, odcinając mu drogę odwrotu. Zaniechał ucieczki obserwując mnie i seńorę Concepcion czarnymi jak wę­giel oczami.

— Nie zrobimy ci nic złego — powiedziała pani Gonzales.

Zamruczał coś niewyraźnie.

— Twierdzi, że jest spokojnym rybakiem i musi wra­cać do swej wioski — wytłumaczyła mi pani Concep­cion. — To dialekt — dodała — mieszanina hiszpańskiego i języka Tarasków.

Przybysz znowu coś mruknął i teraz rozpoczęła się rozmowa, której treści, niestety, nie pojąłem. Okazało się, że znajomość samej hiszpańszczyzny na terenie Meksyku nie wystarcza! Jak się później dowiedziałem, w tym kraju, obok hiszpańskiego, istnieją trzydzieści trzy języki indiańskie oraz dwadzieścia jeden narzeczy. Bagatela!

Przyglądałem się rybakowi. Był chudy, drobny, mier­nego wzrostu. Jego twarz posiadała charakterystyczne dla ras czerwonoskórych wystające kości policzkowe. Ciemna cera również wskazywała na to, że mam przed sobą albo czystej krwi Indianina, albo Metysa.

Odziany był nędznie, w postrzępioną koszulę, w brud­ne, obszarpane spodnie, na stopach miał prymitywne trepki-podeszwy z łyka, przewiązane kilkoma rzemyka­mi. Głowę okrywał słomkowy podniszczony kapelusz, spod którego spadały mu na ramiona czarne, długie włosy. Na piachu spoczywała łódka — kloc z jednego pnia wypalonego od wewnątrz, jak to praktykowali ongiś osadnicy Północnej Ameryki, zanim nauczyli się od tubylców budować z kory lekkie i zwrotne canoe. Na dnie łodzi-kloca spoczywała siatka upleciona z nieznanych mi włókien.

— Doktorze! Idziemy! — usłyszałem głos seńory Gonzales.

Zawróciłem. Ujrzałem, jak pani Concepcion w towa­rzystwie rybaka zmierza w stronę lasu i ukrytego w nim namiotu. Widać zdołała przekonać przybysza, że nic mu nie grozi. Zanim ich dopędziłem, seńora zdążyła zniknąć we wnętrzu namiotu, a po chwili ukazała się znowu, podając coś Indianinowi. Dostrzegłem, jak oczy błysnęły mu radośnie. Darem pani Concepcion były cy­gara, z których jedno natychmiast wepchnął do ust. Całe! Jego oblicze wyrażało zachwyt, a szczęki poczęły poruszać się miarowo.

Seńora zasiadła na krzesełku, z zarośli wynurzył się jeden z vaquerów.

— W porządku, Antonio. Możecie już wyprowadzić konie.

Widok zwierząt i gromadki ludzi nie spłoszył przy­bysza. Rozpromieniona twarz nie zasępiła się. Kucnął na ziemi, kilka kroków od pani Gonzales, milczący i cał­kowicie pochłonięty żuciem tytoniu.

Tę rozmowę prowadziliśmy w języku angielskim. Te­raz seńora zagadała do Indianina i znowu przestałem cokolwiek rozumieć. Znudzony powlokłem się do swo­ich juków, wydobyłem z nich mapę i powróciwszy w pobliże namiotu, rozłożyłem arkusz na ziemi.

Muszę wyjaśnić, że moja mapa obejmowała spory szmat kraju, co z konieczności spowodowało pominięcie pewnych szczegółów topograficznych. Do tej pory pani Gonzales posługiwała się innymi, bardziej dokładnymi mapami, na które przeniosła tajemnicze znaki zrobione atramentem. Teraz, wodząc palcem po papierze, zatrzymałem go na malutkim niebieskim kółeczku oznaczają­cym zbiornik wody. Czyżby to było jeziorko, nad którym obozowaliśmy?

Ponieważ niezrozumiała dla mnie rozmowa uległa chwilowej przerwie, powiedziałem o swym przypusz­czeniu. Potrząsnęła przecząco głową.

— Nie, doktorze, na pańskiej mapie jezioro, nad którym obozujemy, nie istnieje. A to, które pan odnalazł, znajduje się o jakieś dwadzieścia kilometrów stąd, czyli o jakieś dwanaście i pół amerykańskiej mili. Nawet kształt jest inny, na rysunku jest okrągłe, a tu, proszę popatrzyć, podłużne.

Stropiłem się. Dostrzegła to natychmiast, bo dodała:

— Każdemu zdarzy się pomyłka, zwłaszcza że nie­które mapy to istne szarady, tak niedokładnie zostały sporządzone. Nawet mnie...

Nie dowiedziałem się nigdy, co przytrafiło się seńorze, bo teraz szybko zagadał do niej Indianin. Doty­czyło to chyba mej mapy, bo przybysz kilkakrotnie wskazał na nią palcem. Kiedy umilkł, pani Gonzales znowu zwróciła się do mnie:

— On twierdzi, że widział taki papier w rękach gringos... Mówi, że kłócili się o niego, lecz o co im poszło, tego nie zrozumiał.

Istotnie, nie sposób było odpowiedzieć obecnie na mo­je pytanie. Zwinąłem więc mapę i odniosłem ją do swych bagażów. Właśnie ukazali się między lasem a wo­dą nasi myśliwi wracający z rannej eskapady. Zauważyłem zasępione oblicze Gonzalesa, Karola i Coylego. Tylko Inez okazywała uśmiechniętą twarz. Widocznie polowanie nie udało się, lecz córka hacjendera wcale się tym nie przejęła.

Wytrzeszczyli na mnie oczy ze zdumienia i pobiegli w stronę namiotu.

Moje przewidywania okazały się słuszne: otrzyma­liśmy ryby, mnóstwo ryb, od naszego gościa. Wypłynął na jezioro i po godzinie powrócił z łodzią tak wypeł­nioną, że ledwo trzymała się na wodzie. Natomiast na­dzieje seńory na uzyskanie dalszych informacji spełzły na niczym. Indianin albo nie chciał nic więcej powie­dzieć, albo po prostu nie wiedział. Obdarowany jeszcze jedną porcją cygar, obiecał odwiedzić nas nazajutrz, znowu z rybami.

Tak zakończył się pierwszy dzień naszego pobytu nad jeziorem. Następnego ranka rybak znów przybył. Nie tylko z plonem obfitego połowu, lecz i w towarzystwie innego krajowca, znacznie starszego. Wskazywała na to i twarz poorana bruzdami i włosy poczynające siwieć (rzecz niesłychanie rzadka wśród czerwonoskórych), i ruchy powolne, i oczy bez blasku, wydające się nicze­go nie dostrzegać. Odziany był tak samo nędznie, jak jego młodszy towarzysz. Dodam, że przez cały czas po­bytu w tej części Meksyku nie spotkałem Indian schlud­niej wyglądających. Co prawda i w Północnej Ameryce nieraz oglądałem nędznie odzianych tubylców, lecz rów­nież — Nawajów, w pięknych kolorowych derkach tka­nych przez kobiety tego plemienia, Apaczów w barw­nych pióropuszach i zdobionych paciorkami skórzanych serdakach, a na dorocznym Tańcu Słońca, gdy bawiłem w Kanadzie wśród Czarnych Stóp, mogłem podziwiać bogate stroje wojowników: kaftany bez rękawów zakła­dane na gołą pierś, z wyszytymi na nich barwnymi wi­zerunkami kwiatów, zwierząt, ptaków. Pamiętam legginy mężczyzn: siwe, brązowe lub na niebiesko pofarbowane, wykonane z jeleniej lub koźlej skóry, niekiedy z wełny, obszyte na szwach barwnymi frędzlami, się­gające mokasynów wyprawionych na czarno — stroje, które niejeden biały amator chętnie nabyłby za nie byle jaką cenę. Tu nie zauważyłem nic, co warte byłoby chociaż centa. I to w kraju, o którym legendy i prawdy głosiły, że był skarbcem nowego kontynentu za czasów Majów, Tolteków, Azteków. Jakże go musieli złupić hiszpańscy konkwistadorzy?

Dwaj przybysze powędrowali wprost ku namiotowi seńory, uważając ją zapewne za wodza naszej gromad­ki. Co zresztą w pewnym sensie zgodne było z rzeczy­wistością, chociaż w sprawach organizacyjnych decydu­jący głos miał Gonzales. I słusznie. Był doświadczonym podróżnikiem i człowiekiem odważnym.

Zgromadziliśmy się przed namiotem, jak orszak cze­kający na ukazanie się monarchy. Nagabywany przez nas rybak nie chciał mówić i na wszystkie pytania od­powiadał krótko: seńora.

Na koniec ukazały się obie panie. Utworzyliśmy sze­rokie półkole, sadowiąc się na trawie, jak kto mógł naj­wygodniej. Jedna tylko seńora Concepcion zajęła krze­sełko, a naprzeciw niej kucnęli przybysze. Pierwszy za­gadał znany już nam młody rybak. Z jego gestów, i słów nie potrafiłem rozróżnić, ale domyśliłem się, że mówi o swym towarzyszu. Ulokowałem się tuż obok Gonzalesa i gdy ciągnęła się okropnie długa niezrozumiała ga­danina, szepnąłem do hacjendera:

— Rozumie pan coś z tego?

Skinął głową i przysunąwszy się do mnie jeszcze bli­żej począł tłumaczyć piąte przez dziesiąte, jednak wystarczająco jasno:

—Ten stary jest najstarszym w wiosce... Bardzo biedny. Nie stać go nawet na garść tytoniu... Pamięta wiele, bardzo wiele. On chodził do tamtych gringos, roz­mawiał z Indianami, którzy im towarzyszyli...

W tym miejscu Gonzales przerwał tłumaczenie i wtrącił własny komentarz:

— Nie podoba mi się to wszystko. Ci dwaj urwipołcie wyglądają na zwykłych oszustów. Za kilka cygar naplotą nam, co im ślina na język przyniesie...

Jednak małżonka hacjendera widać miała inny na sprawę pogląd, bo podniosła się, znikła we wnętrzu na­miotu i powróciła z dwiema garściami cygar, które roz­dzieliła między obu przybyszów. Natychmiast poczęli żuć, nie odzywając się ani słowem. Czekaliśmy. Wresz­cie, gdy już cierpliwość nasza dobiegała granic, „naj­starszy człowiek wsi" otworzył usta, coś zabełkotał i umilkł.

Znowu zapadło milczenie, po czym starzec przemó­wił. Nastawiłem uszu, lecz rozróżniłem tylko jedno, często powtarzające się słowo: „Quetzalcoatl", całkiem mi obce.

Gonzales słuchał, od czasu do czasu krzywiąc się za­bawnie. Siedziałem cierpliwie, nie śmiąc niepokoić hacjendera pytaniami i tłumiąc wesołość na widok stra­szliwie znudzonej miny Bedego, którego sprowadziła ciekawość, a spotkało rozczarowanie. Jeśli chodzi o Ka­rola, który tkwił tutaj niczym Chińczyk na tureckim kazaniu, przyglądał się badawczo obu Indianom, cierp­liwy, jak każdy traper czekający w milczeniu i bez­ruchu na pojawienie się zwierzyny. Nie wytrzymałem.

Umilkł i znowu począł przysłuchiwać się rozmowie.

Pewnie stała się bardziej interesująca, bo hacjender pa­rokrotnie wtrącił się do niej, zadając pytania, jak wyczułem z intonacji głosu, bo treści nie zrozumiałem. Wszystko to trwało, jak na mą ocenę, straszliwie długo i kiedy wreszcie spotkanie dobiegło końca, a obaj India­nie wrócili do łodzi, wsiedli do niej i odpłynęli — odetchnąłem z ulgą. Chyba tak samo uradowali się Karol i Bede. Lecz cierpliwość nasza na powtórną wystawiona została próbę. Wbrew moim oczekiwaniom seńora oświadczyła, że informacje, które uzyskała, są nieco ba­łamutne, musi się zastanowić nad nimi i pewne szcze­góły ponownie sprawdzić na mapach. Rozeszliśmy się z niczym. Gonzales gdzieś się zawieruszył, tak że nie zdołałem od niego dowiedzieć się, co jeszcze mówił sta­ry Indianin, poza historią o Quetzalcoatlu.

Przydybałem hacjendera dopiero o zmierzchu, przy ognisku. Trzeba było aż dwa rozpalić, aby pomieścili się wszyscy uczestnicy naszej wyprawy. Przy pierwszym zasiadła rodzina hacjendera i nasza trójka. Nie musie­liśmy sami piec ani smażyć mięsa — Murzyn-służący przyniósł gotowe już potrawy. Ryby, bo były to właśnie ryby, zostały nam podane na półmisku. Jedliśmy je na talerzach i przy pomocy widelców. Bardzo elegancko i bardzo... dziwnie, jak na taką głuszę, wśród której biwakowaliśmy. Jedzenie było znakomite, kawa — roz­lana do filiżanek, a nie do ordynarnych kubków bla­szanych — wspaniała. Cygara, którymi częstował nas Gonzales, zaspokoiłyby najbardziej wybrednego pala­cza. A po kolacji nikt z nas nie potrzebował myć naczyń. Bardzo mi to przypadło do gustu. Wierzcie, że szoro­wanie piaskiem misek, i to w zimnej wodzie, do przy­jemności nie należy. Piasek wbija się w skórę, wciska się za paznokcie, a później... i tak trzeszczy w zębach, bo zwykle nie udaje się wyszorować do czysta tłustej powierzchni.

Paląc cygaro i siedząc na pniaku w miłym cieple ogni­ska, spodziewałem się interesującej relacji pani Concepcion. Chyba miała już dosyć czasu na rozważenie uzyskanych od Indian wiadomości. Jednak i tym razem musiałem jeszcze poczekać. Oto zjawił się przy naszym ognisku Coyle (ten od koni!) z gitarą pod pachą! Skło­nił się pani Gonzales i zapytał, czy może uprzyjemnić nam czas śpiewem i grą. Uzyskał zgodę, a nawet kilka oklasków hacjendera i Bedego, które, jak się wkrótce okazało, były w pełni uzasadnione.

Coyle miał dobry słuch i miły głos. Jedna z jego pio­senek, coś w rodzaju ballady z Dzikiego Zachodu, szczególnie mi odpowiadała. Następnego dnia poprosiłem, aby powtórzył słowa. Zapisałem je na pamiątkę.

W małym miasteczku na południu,

Gdzie z nieba pada słońca blask,

Płynęły lata nieco nudno,

Dni bez radości, dni bez radości, dni bez radości i bez trosk.

Lecz trzeba z was każdemu wiedzieć,

Że mnóstwo w świecie takich miast.

Tam nudzie łatwo się zasiedzieć,

Tam w nudzie wolno, tam w nudzie wolno, tam w nudzie wolno płynie czas.

W miasteczku dzielny szeryf czuwał,

Bo choć nie działo się nic źle,

Często się zdarza, często bywa,

Że gdy nie czuwasz, że gdy zasypiasz, że gdy zasypiasz, nie zbudzisz się!

Któregoś ranka, wczesnym świtem,

Wiatr na swych skrzydłach przyniósł wieść,

Że do miasteczka trzech bandytów

Przybywa zemstę, przybywa zemstę, przybywa zemstę krwawą nieść.

Więc wszystkich mężczyzn szeryf prosi:

„Pomóżcie — woła — bo w tym rzecz,

Że gdy choć dzielnych dwu się zgłosi,

To przepędzimy, to przepędzimy to przepędzimy zbójów precz!"

„Nie mogę — ktoś się tam oburza

— Ma ręka drży, gdy strzelać mam."

„Nie mogę — powie tchórz do tchórza

— Niech szeryf radzi, niech szeryf radzi, niech szeryf radzi sobie sam!"

Więc do szeryfa żona rzekła:

„Ciśnij to w diabły, skacz na koń.

O, bodaj nie wyjrzeli z piekła

Ci, którzy nie chcą, ci, którzy nie chcą, ci, którzy nie chcą chwycić za broń!"

Lecz szeryf został. O tym śpiewa

Zielonej prerii chłodny wiatr

I szumią w borze stare drzewa,

I śpiewam ja, i śpiewam ja, i śpiewam ja — wędrowca brat.

Zgadnijcie teraz, co się stało?

Wszak tamtych trzech, on — jeden był!

A przecież wyszedł z tego cało,

Gdy tamtych trzech, gdy tamtych trzech, gdy tamtych trzech runęło w pył.

A gdy umilkły wreszcie strzały,

Ludzie przybiegli, buchnął śmiech.

„Niech żyje szeryf nasz wspaniały!

On jeden dzielny, on jeden dzielny, on jeden dzielny jest za trzech!"

Lecz szeryf odpiął srebrną gwiazdę

I cisnął ją na drogi pył,

Osiodłał konia do odjazdu.

„Nie będę z wami, nie będę z wami, nie będę z wami dłużej żył!"

Już czas zakończyć tę legendę,

Opuszcza miasto szeryf-chwat

I tylko w pieśni istnieć będzie

Tego zdarzenia, tego zdarzenia, tego zdarzenia wieczny ślad.

Teraz i ja klaskałem, klaskał Karol i pani Gonzales, i jej małżonek, Inez i Bede.

— Dziękujemy — powiedziała seńora — to było piękne, lecz wróćmy do spraw, które w tej chwili mu­szą nas interesować najbardziej. Powtórzę to, czego do wiedziałam się od Indian. Proszę zostać — zwróciła się do Coylego widząc, że wstaje. Moje wiadomości mogą się przydać i panu.

Na początku wysłuchałem znanego już z tłumaczenia Gonzalesa fragmentu. Dlatego pomijam tę część. Druga okazała się znacznie ciekawsza. Otóż, stary Indianin stwierdził, że na poszukiwanie skarbów ukrytych przez Quetzalcoatla wyruszyła przed wielu, wielu laty wy­prawa w góry. Uczestniczyli w niej Indianie z południa, lecz wyprawą kierowali Kreole i cudzoziemcy. Obozo­wali kilka dni nad rzeką wpadającą do jeziora i na­bywali ryby od mieszkańców wsi. Później prosili o prze­wodnika, obiecując dobrze zapłacić. Znalazło się wielu chętnych, którzy jednak najpierw chcieli się dowie­dzieć, dokąd mają wyprawę prowadzić. Nie uzyskali wyraźnej odpowiedzi. Kreole wspomnieli tylko, że pra­gną zbadać wnętrze gór. Lecz Indianie towarzyszący białym zdradzili, że chodzi tu o jakieś skarby ukryte przez dawnych władców Meksyku. Kiedy wiadomość ta rozniosła się wśród mieszkańców wioski, poczęto szeptać o skarbach Quetzalcoatla. I wówczas kandydaci na przewodników odmówili swych usług. Kto bowiem sięga po własność Quetzalcoatla, tego czeka śmierć. Mimo to, jak opowiadał starzec, znalazł się człowiek, którego skusiła wysokość zapłaty, i ruszył z wyprawą. Sądzono, że nigdy nie wróci. Jednak zjawił się.

— Zapytałam — mówiła dalej seńora Concepcion — jak długo trwała nieobecność przewodnika. Niestety, pojęcie czasu jest w tych stronach dość względne. Po­dobno przewodnik wyruszył na wiosnę, a wrócił zimą.
Przybył do wsi konno, co wzbudziło w mieszkańcach zrozumiałe poruszenie. Nikt z nich nie miał konia.
Oprócz tego przewodnik przywiózł mnóstwo cennych przedmiotów: aż dwie strzelby, kilka sztuk poncho, noże, szklane paciorki, futro jaguara. Nie chciał zwie­rzyć się nikomu, jak udała się wyprawa. Dopiero później, pod wpływem aquardiente, zdradził tajemnicę naszemu informatorowi. Wyprawa posługiwała się papierem, na którym widać było jakieś rysunki (oczywi­ście chodzi tu o mapę), i po wielu, wielu dniach dotarła do miejsca, w którym ukryto skarby. Przy ich podziale doszło do kłótni między cudzoziemcami i Kreolami, póź­niej do walki. Gdy kilku z nich poległo, towarzyszący wyprawie Indianie rzucili się na pozostałe blade twarze i pomordowali je. Jeden tylko człowiek zdołał uciec, lecz powrócił w nocy, by pijanym i śpiącym czerwonoskórym zabrać broń i zmusić ich do ucieczki. Co stało się z rzekomymi skarbami, tego nie zdołałam się dowie­dzieć. Dodam, że to, co mówił stary rybak, różni się tylko w szczegółach od tego, co poprzednio dowiedziałam się od młodego rybaka. No cóż, żaden z nich prze­cież nie był naocznym świadkiem wydarzeń, o których opowiadał.

Umilkła na chwilę, po czym zapytała:

Uśmiechnęła się:

Roześmieliśmy się, a pani Gonzales dodała:

Nie wiem, co myśleli moi towarzysze, ja zgadzałem się z Gonzalesem.

Na tym zakończył się dzień. Udaliśmy się na spoczy­nek: obie panie do swego namiotu, mężczyźni do ognisk, gdzie umościli sobie posłania. Jeden Coyle nie mógł nas naśladować — sprawował obowiązki dowódcy nocnych straży, pełnionych kolejno przez vaquerów. Bardzo mi to odpowiadało. Przyjemnie spać od zmierzchu do świ­tu, nie przerywając snu na nocną wartę. Jednak swego winchestera położyłem pod ręką. Karol uczynił podobnie, a nawet — więcej. Przebudziwszy się przypadkowo w pełni nocy, dostrzegłem, jak krążył w pobliżu, tu i tam. Zagadnąłem go nazajutrz, czego szukał po nocy. Odparł, że sprawdzał, czy nasi wartownicy rzetelnie spełniają swe obowiązki.

Rankiem rozstaliśmy się z jeziorem i dotarli do ujścia wpadającej doń rzeki. To była górska rzeka, co się zo­wie! Z korytem poprzegradzanym kamiennymi proga­mi z potężnych głazów, o które rozbijała się woda, peł­na pian, wirów i szumiących bystrzyn. Ten widok po­trafił zniechęcić największego nawet śmiałka do podej­mowania ryzyka przeprawy. Nam ani w głowie to było. Jechaliśmy brzegiem, obserwując wznoszące się po przeciwległej stronie koryta chaty wioski i grupę jej mieszkańców gapiących się na naszą karawanę.

Pochód otwierał Gonzales z małżonką i córką, póź­niej — ja, Karol i Bede. Za nami toczył się wóz, a ka­walkadę zamykali vaquerzy z Coylem jako dowódcą.

Powolna to była wędrówka ze względu właśnie na wóz, wypełniony amunicją i żywnością, bo Gonzales przezornie zabezpieczył się w żywność, nie licząc zbyt­nio na myśliwskie trofea. Nieudane polowanie poprzed­niego ranka uzasadniało jego ostrożność. Dodam, że sporo miejsca w wozie zajmowały poncha, futra, a na­wet zapasowy namiot. Gdy zagadnąłem hacjendera, po co zabrał te zbyteczne moim zdaniem bagaże, wyjaśnił, że zbliża się meksykańska zima — pora deszczowa, trwająca od czerwca do października. Nie powoduje to wielkiego spadku temperatury, lecz w górach, na du­żych wysokościach, dają o sobie znać śnieg i mróz.

— A kto wie — zauważył hacjender — jak wysoko przyjdzie nam zawędrować? Przydadzą się wówczas i podwójne derki, i namiot.

Tymczasem jednak nie chłód, lecz nadmierny skwar bardzo nam dokuczał. Na szczęście posuwaliśmy się ciągle wzdłuż rzeki. Kryształowo czystej wody do picia nie brakowało, a z kąpieli korzystaliśmy w godzinach największego gorąca.

Szlak nasz nie był trudny — szeroka, trawiasta pła­szczyzna ograniczona z jednej strony korytem wspo­mnianej rzeki. Któregoś dnia drogę zwęził nam podłuż­nie ciągnący się kanion o stromych ścianach i ginącym w mroku dnie. Zdumiewające były jego barwy! Po­przeczne, kolorowe pasy biegły jeden nad drugim, na przemian: zielone, żółte i różowe. Nie mogłem oczu oderwać od tej tęczy, nie wymalowanej na niebie, lecz utrwalonej w ziemi. Dopiero Karol fuknął na mnie, ostrzegając, że jeśli co krok będę kontemplował piękno, nigdy nie dobrniemy do celu.

Tego samego dnia, pod wieczór, Karol i Gonzales ustrzelili nad rzeką dwie antylopy. Nie przypuszczałem, że te typowe dla prerii północnoamerykańskiej zwierzę­ta mogą zawędrować tak daleko na południe. Gonzales przyznał, że nigdy dotąd nie spotkał tych czworonogów na ziemiach Meksyku. Mieliśmy więc wyjątkowe szczę­ście oraz... sporą ilość wybornego mięsa.

Antylopy — to moje „dobre znajome". Oglądałem je i podziwiałem niejeden raz. Wielokrotnie dźwigaliśmy upolowane sztuki razem z Karolem, bo ciężar tych zwierząt jest niemały, około 150 funtów, a wysokość sięga 5 stóp. Cechą charakterystyczną antylop prerii, zwanych również widłorogami (od rogów przypomina­jących widły), jest niezwykła szybkość, jaką potrafią rozwijać, bo do 44 mil na godzinę. Nie dogoni ich najściglejszy nawet wierzchowiec, tym bardziej że anty­lopy świetnie skaczą, swobodnie pokonując nierówności gruntu. Na otwartej przestrzeni nie dają się ani zaskoczyć, ani dopędzić. Prawdopodobnie dlatego właśnie nie zostały całkowicie wytępione przez człowieka.

Przy wieczornym ognisku podano nam na cynowych talerzach płaty antylopiej pieczeni, świetnie przyrzą­dzonej przez Gonzalesowego kuchcika. Muszę przyznać, że sposób, w jaki hacjender organizuje łowieckie wy­prawy, ma swe dobre strony. Natomiast złe, według mego przekonania, polegają na tym, że uczestnik nie może korzystać z pełnej swobody. Odczułem to nieje­den raz, ponaglany do pośpiechu wtedy, gdy przycho­dziła mi chętka położyć się w cieniu drzew i obserwo­wać ptaki krążące po niebie lub wspaniałą, barwną roślinność porastającą stoki coraz bliższych gór. Myśla­łem o swych poprzednich myśliwskich wędrówkach z Karolem, podczas których nikt nas nie poganiał, a podróż przerywaliśmy tyle razy, ile razy nam się to spodobało. Teraz musiałem trzymać się „regulaminu" wyznaczonego przez Gonzalesa.

Wolno, lecz nieprzerwanie posuwaliśmy się w głąb Sierra Madre i ciągle towarzyszyła nam spieniona rze­ka, tworząc granicę nie do przebycia. Droga nadal była wygodna. Zastanawiałem się jednak, co poczniemy, gdy szlak zwęzi się do szerokości ścieżki. Seńora Concepcion nie obawiała się tego, twierdziła, że ci, którzy przed wielu laty posuwali się w tym samym kierunku, je­chali konno, z czego wynika, że trasa musi być dość szeroka. Następne dni potwierdziły prawdę jej słów. Droga, zamiast się zwężać, jeszcze się poszerzyła, bo zagubił się ograniczający ją kanion, a jego miejsce za­jął łagodny stok, od pewnej wysokości porosły lasem. Na którymś z postojów hacjender poprowadził mnie nieco w górę, pokazując poszczególne gatunki drzew: modrzewie, cyprysy, mahonie.

— Im wyżej, tym mniejsza różnorodność. Później na­potykać będziemy już tylko sosny i świerki. Te góry, doktorze, to przekrój wszystkich klimatów świata. U podnóża kwitną cytryny, wierzchołki pokrywa śnieg i lód.

Następnego dnia dotarliśmy do dziwnej polanki. Pi­szę: dziwnej, ponieważ miała zdumiewająco regularny kształt koła. Z lewej strony ograniczało ją wzniesienie porosłe starodrzewem, z prawej — rzeka. Naprzeciw dźwigała się dziwacznych kształtów samotna skała, roz­dzielająca prostą dotąd drogę na dwie części: prawą — wiodącą nadal wzdłuż koryta rzeki, lewą — zagłębiają­cą się wąwozem w górskie zbocze.

Zatrzymaliśmy się, chociaż daleko jeszcze było do końca dnia. Należało bowiem zastanowić się nad wybo­rem dalszej trasy. Seńora Concepcion wydobyła z wozu plik map. Rozłożyliśmy je w cieniu drzew, na ziemi, a nasza przewodniczka poczęła ołówkiem i cyrklem od­mierzać przebytą drogę. Spoglądaliśmy na to w mil­czeniu: hacjender, Bede i ja. Natomiast Karol zabrał długą broń i ruszył w głąb wąwozu, wyjaśniając nam, że spróbuje tylko „coś ustrzelić" i wkrótce wróci.

Łagodny wietrzyk spadał z wysoczyzn, szeleścił pa­pier porozkładanych map. Kilka kroków od nas konie szczypały trawę, vaquerzy rozmawiali półgłosem.

Nic na to nie odrzekłem, racja była po stronie Gonzalesa. I oto nowy kłopot!

— Nie możemy dalej ruszać bez odszukania znaku — powiedziała seńora. — Trzeba dokładnie sprawdzić kawałek drogi za nami i kawałek przed nami.

Na szczęście nie doszło do tak żmudnych poszukiwań. Ledwie zdążyliśmy wstać, ukazał się Karol.

Łatwo sobie wyobrazić, z jaką niecierpliwością po­dążyliśmy za Karolem.

Po przejściu kilkudziesięciu jardów ujrzeliśmy w głę­bi wąwozu, usytuowany na samym środku drogi, regu­larny kopczyk z kamieni, zarosły zielskiem i nieco przy­sypany ziemią.

Zabraliśmy się we czwórkę do roboty. Kamienie nie były wielkie i wkrótce oczyściliśmy z nich cały krąg, ale nie znaleźliśmy nic.

Po kwadransie wjechaliśmy do wąwozu, którego dno dźwigało się powoli, aż wyprowadziło nas na trawiastą płaszczyznę, i znowu ujrzeliśmy rzekę płynącą na pra­wo od nas.

Po dwu dalszych dniach wędrówki ukazał się naszym oczom drugi, podobny do poprzedniego kamienny drogowskaz, ustawiony w bardzo odpowiednim miejscu, tam gdzie do rzeki wpadał górski strumień. Tu natural­na droga rozdzielała się. Jedno jej ramię biegło nadal brzegiem rzeki, drugie towarzyszyło strumieniowi. Otóż właśnie nad strumieniem odkryliśmy kamienny wzgó­rek.

Te znaki nagle wzbudziły we mnie wątpliwość: czy rzeczywiście wznieśli je uczestnicy wyprawy, która tak tragicznie została zakończona? Bo w jakim celu? Dla wytyczenia drogi powrotu? Wskazania właściwej trasy dla następnej wyprawy? Lecz po co mieliby tu ponow­nie wyruszać i czy przewidywali kolejną ekspedycję? A poza tym rozporządzali niezłą mapą...

Podzieliłem się swymi wątpliwościami z otoczeniem podczas najbliższego wieczornego ogniska. Byli zaskoczeni.

Rankiem ruszyliśmy nową drogą, znacznie mniej wy­godną od poprzedniej. Stosunkowo wąskie wybrzeże strumienia po przebyciu niecałej mili zamieniło się w wąwóz: z prawej i z lewej strony wyrosły porośnięte krzakami, gdzieniegdzie drzewami zbocza, a strumień znalazł się prawie w środku wąwozu, płynąc między dwiema wąskimi, pokrytymi żwirem plażami.

— Miejmy nadzieję — zauważył hacjender, gdy zagłębiliśmy się w gardziel tej cieśniny — że ten wąwóz wkrótce się skończy i to zanim spadnie pierwszy deszcz, bo deszcze tutaj jak wodospady. Kiepsko będziemy wyglądać, gdy zaskoczy nas ulewa.

Lecz niebo było pogodne i nic nie wróżyło zmiany. Za to ziemia spłatała nam psikusa. Wieczorem zagro­dziła nam drogę nieprzewidziana przeszkoda. Dostrze­gliśmy ją w półmroku jako brązowy wał ziemi, korzeni, pni i gałęzi. Ciągnęła się w poprzek wąwozu, od ściany do ściany. Co za szczęście, że strumień zdołał utorować sobie przepływ pod spodem usypiska, w przeciwnym wypadku po tamtej stronie barykady powstałoby je­zioro grożące nam zatopieniem w wypadku przerwania tamy.

Ponieważ ściemniało się coraz bardziej, postanowi­liśmy zanocować, a dopiero rankiem dokładniej zbadać sytuację. Na pierwszy rzut oka zabrnęliśmy w pułapkę bez wyjścia.

Kurara

W niezbyt wesołych nastrojach powitaliśmy ranek, na szczęście słoneczny, nie zapowiadający deszczu. Te­go by jeszcze brakowało!

Ziemny wał w świetle dnia nie przedstawiał się tak groźnie, jak wczoraj, jednak jego wysokość sięgała kilkunastu stóp. Skąd runęły te zwały gruntu, nie mogli­śmy odgadnąć, ponieważ ściany wąwozu były nie tknię­te. Dopiero gdy wspięliśmy się na barykadę, ujrzałem po przeciwnej stronie zupełnie zrujnowane, nagie zbo­cze. To z niego właśnie obsunęła się ziemia wraz ze wszystkim, co na niej rosło.

Strumień jednak nie wyżłobił sobie odpowiednio sze­rokiego koryta pod tamą i tylko część jego wody przepływała. Reszta gromadziła się przed nasypem. Na oko wyglądało, że sięga prawie dwu stóp wysokości, zale­wając całe dno wąwozu.

Zeszliśmy. Przed namiotem pani Gonzales klęczała nad rozłożonymi mapami. Uklękliśmy obok i cierpliwie czekali. Trwało to dość długo. Na koniec seńora wy­prostowała się i spojrzała na męża.

Wróciliśmy. Gonzales wdrapał się na grzbiet nasypu. Dreptał po nim tam i z powrotem, uderzał butem w zie­mię, wreszcie znieruchomiał i zwrócił się do nas ocze­kujących na dole wyniku tych niezrozumiałych badań.

— Czy może zauważyliście, seńores, jakieś wielkie głazy tkwiące w nasypie?

Zgodnie z prawdą stwierdziliśmy, że żadnych ka­mieni nie widzimy, lecz Karol natychmiast dodał, że mogą one znajdować się na spodzie, przysypane ziemią.

— Czym?! — wykrzyknął Bede. — Rękami?

Zabrzmiało to nieco ironicznie, lecz Gonzales nie zwrócił na to uwagi.

Uśmiechnął się z zadowoleniem.

— Ba, doktorze, gdy się człowiek wybiera w dzikie strony, powinien być przygotowany na najgorsze i zaopatrzony w środki do pokonywania przeszkód. Sądzę, że w dwa, trzy dni zdołamy usunąć z tej barykady tyle ziemi, że wóz przejedzie. Lepsze to od błądzenia po gó­rach, nie wiadomo jak długo. A teraz, seńores, do ro­boty. Podzielimy się na grupy, aby bez przerwy praco­wać. Przyda się każda para rąk.

Po takim wezwaniu nie pozostało nam nic innego, jak zastosować się do propozycji hacjendera.

Odtąd, na przemian, my wszyscy, z wyjątkiem pań i kucharza, staliśmy się ludźmi łopat, kilofów i ciesiel­skich pił. Robota była ciężka, zwłaszcza dla mnie, nie­zbyt przywykłego do tego rodzaju wysiłku. Bede, jak zauważyłem, również nie był zachwycony, lecz nawet nie mruknął, gdy po usunięciu wierzchniej warstwy zie­mi i krzaków musiał kilof zamienić na piłę i w pocie czoła ciąć potężne pnie powalonych drzew.

Po jednym tylko dniu takiej pracy, przerwanej na krótko w porze południowego posiłku, zebraliśmy się przy wieczornym ognisku, marząc tylko o śnie, bo na­wet nie czuliśmy głodu. W takiej sytuacji nieco ponuro było przy ogniu, a próby obu pań rozweselenia nas opo­wiadaniem zabawnych historyjek spełzły na niczym.

Wieczór następny wypadł podobnie, a rankiem sądzi­łem, że nie dźwignę się z posłania, tak bardzo bolały mnie mięśnie nóg, rąk i pleców. Jednak przemogłem się, później ból ustąpił.

Wspólny wysiłek dał oczekiwany rezultat. Już w po­łudnie trzeciego dnia ziemia została przekopana, prze­tarte piłami pnie odsunięte i powstał przejazd dosta­tecznie szeroki, by zmieścił się w nim nasz wóz. Lustro wody gromadzącej się po przeciwnej stronie nasypu na­tychmiast obniżyło się, droga stanęła otworem. Lecz nie ruszyliśmy tego dnia. Wszyscy byli zbyt zmęczeni. Nawet kilka godzin leniwego odpoczynku (spacerować nie było gdzie, a drapać się po stromych ścianach wą­wozu — nikomu się nie chciało) nie przywróciło nam pełnej sprawności fizycznej. Dlatego też znowu przy wieczornym ognisku panowało rzadko przerywane pół­słówkami milczenie. Pani Concepcion zapragnęła widać ożywić smętną biesiadę.

— No — powiedziała — skoro milczycie jak zaklęci, ja się postaram urozmaicić dzisiejszy wieczór. Kto z was, poza tobą, Pedro — zwróciła się do męża — i po za Inez, słyszał o Hiawacie?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odezwał się Karol:

— Hiawatha, wódz Irokezów, w czasach, gdy jeszcze nie istniały Stany Zjednoczone, utworzył federację złożoną z plemion Mohawków, Onsida, Onondaga, Kahuga i Seneka.

Karol mnie zaskoczył, a przecież powinienem pamię­tać, że nie był przeciętnym traperem znającym tylko futra, sidła i celną broń. W latach swej młodości — i później — czytał bardzo wiele, a wówczas gdy go po­znałem, zadziwił znajomością indiańskich problemów.

— A kto z was zna „Pieśń o Hiawacie"? — zapytała powtórnie seńora.

Ponieważ nikt nie odpowiedział, odezwałem się ja:

Śród skalistych wierchów prerii,

Na Czerwonym Kamionisku,

Gdzie się Głaz Fajkowy wznosi,

Gicze Manito potężny,

Władca życia, stał wysoko

Na czerwonej turni stromej

I przyzywał szczepy bliźnie,

Bratnie ludy przywoływał.

Spod stóp jego biegła rzeka

I wpływała w blask poranka,

I jaśniała nad przepaścią,

Jak kometa Iszkudaha.

Nad doliną nachylony,

Wielki duch wyznaczył palcem

Krętą drogę lśniącej rzece I powiedział:

„Tędy tobie".I ułamał z rudej skały

Wystający kawał głazu Ręką ugniótł i ulepił

Cybuch fajki starodawnej,

Przyozdobił go wzorzyście,

Potem z rzeki wyrwał trzcinę,

Długą trzcinę wód przybrzeżnych,

Ciemnym liściem obrośniętą.

Wprawił trzcinę w palenisko

I napełnił cybuch korą,

Korą wierzby pokruszoną,

Tchnął potężnie w puszczę bliską

I rozżarzył swym oddechem

Rozłożyste drzew konary,

Aż zajęły się płomieniem.

Tak, śród szczytów gór ogromnych

Stojąc sam, wyprostowany,

Gicze Manito potężny

Skalną fajkę swą zapalił,

Fajkę Zgody i Pokoju,

Bliźnim szczepom dając hasło".

— No, i jak wam się to podoba? — zapytała seńora.

Odpowiedzieliśmy oklaskami. Był to nasz drugi — jak to określił żartobliwie Gonzales — wieczór literacki przy ognisku.

Nazajutrz dzień wstał szary, nie rozświetlony ani jed­nym promykiem słońca. Zatroskany hacjender co chwi­la spoglądał w niebo pokryte chmurami i poganiał wszystkich do zwijania obozowiska. Ruszyliśmy wąwo­zem, którego końca nie było widać, i pełni niepokoju, czy aby burza nie zaskoczy nas tutaj, a wezbrany stru­mień nie zatopi ludzi i zwierząt.

— Burza wisi w powietrzu — zwierzył mi się hacjen­der. — Oj, żeby nie wynikła z tego bieda. Ten wąwóz to prawdziwa pułapka. Wyobraża pan sobie, co będzie się działo, jak lunie? Żeby chociaż dotrzeć do miejsca, w którym zbocza są mniej strome.

Marzenie Gonzalesa nie spełniało się, lecz deszcz rów­nież nie padał, chociaż opona chmur gęstniała i z ranka uczyniła wieczorny zmierzch. Dlatego w wąwozie, o grzbietach ścian porośniętych borem, panowała pra­wie nocna ciemność. Na szczęście droga była równa, po­kryta jedynie drobnym żwirem.

Tak upłynęły ze trzy chyba godziny, po których pierwsza błyskawica rozświetliła mrok, oślepiając na kilka sekund ludzi i zwierzęta. Po czym uczyniło się je­szcze bardziej ciemno i jeszcze bardziej cicho. W tej ciszy słychać było tylko uderzenia podków w kamyki i przytłumiony turkot wozu. Na koniec gdzieś z głębin i z wysokości gór nadpłynął głos grzmotu. Przeciągły, huczący, zakończony grzechotliwym dźwiękiem, podob­nym do tego, jaki wywołuje skalna lawina.

— Nieźle się zaczyna — zauważył Gonzales. — Ale to jeszcze daleko. Popędzajmy konie, może wreszcie skończy się ten piekielny wąwóz.

Zwiększyliśmy tempo jazdy, lecz nadal mizerna to była szybkość — wyładowany wóz stanowił poważną przeszkodę. Po kilku minutach znowu pojaśniało, lecz tym razem przerwa między błyskiem a grzmotem była krótsza. I tak odtąd powtarzały się światła i głosy nie­ba, aż zerwał się wiatr i uderzył nas w plecy z taką siłą, że pochyliliśmy się na siodłach, a wierzchowce stuliły uszy i zachrapały. Węzizną wąwozu strumień powietrza przemknął z prędkością huraganu, później wróciła cisza i powietrze zastygło w bezruchu. Na krótko jednak. Nastąpiło drugie uderzenie, a równocześnie góry i doliny, dno wąwozu, jego zbocza i grzbiety gęste od drzew ukazały się nagle naszym oczom z przeraźliwą dokładno­ścią. Trójpalczasta błyskawica spadła z czarnego nieba, a po szczytach i nizinach przewalił się dudniący głos gromu. Poczułem na policzkach i na dłoniach pierwsze krople wilgoci.

— Kiedyż się skończy ten wąwóz? — jęknął hacjender, gdy dudnienie umilkło.

Reszty nie usłyszałem. Huknęło gdzieś bardzo blisko, może w trzy sekundy po błyskawicy. Znowu spadły ciężkie krople. Gonzales zatrzymał wierzchowca.

— Co takiego?! — zawołałem podjeżdżając.

Wskazał dłonią na lewą ścianę. To już nie było pio­nowe zbocze towarzyszące nam nieprzerwanie od chwili rozwidlenia się dróg. Tutaj, w wyniku erozji, zmyte były wszystkie wystające fragmenty ściany, ba — ścię­ty został stromy grzbiet i dzięki temu utworzyła się lekko spadzista płaszczyzna, wznosząca się łagodnie od dna wąwozu po gąszcz leśny rosnący na górze.

— Muszą! To poważna sprawa, doktorze. Ja znam tutejsze deszcze. Wąwóz zostanie zalany.

Seńora Concepcion, a wraz z nią reszta naszej gro­madki, zrównała się z nami. Hacjender wyjaśnił sytu­ację.

— Z koni! — rozkazał. — Prowadźcie zwierzęta, mocno trzymając za uzdy. Szybko, szybko!

Spełniliśmy polecenie. Wbrew pozorom podejście nie było łatwe. Trzymałem swego wierzchowca tuż przy pysku i ledwie doprowadziłem go między pierwsze drzewa, tak mi się wyrywał i trwożył czując pod kopy­tami usuwającą się ziemię. Inni z nie mniejszym tru­dem wypełnili to zadanie. Jednak obeszło się bez wy­padku.

Wyprowadziwszy wierzchowce zbiegliśmy na dół, by pomóc wciągać wóz. To było trudniejsze zadanie, nie tylko dlatego, że wehikuł stanowił tak wielki ciężar, lecz także z tej przyczyny, że zbocze rozdeptały już ko­pyta dwunastu koni. Ustawiliśmy się z tyłu wozu, z bo­ków vaquerzy chwycili za szprychy kół, woźnica krzyk­nął i smagnął batem zaprzęg. Pojazd ruszył gwałtownie, lecz co chwila grzązł w sypkim piachu zbocza, nie przejechawszy nawet połowy jego długości. Dwu ludzi pod­skoczyło do koni, chwyciło je za uździenice, reszta podparła ramionami wóz i pchała co sił. Wolno, wolniutko, dysząc z wysiłku, pokonywaliśmy krok po kroku wznie­sienie. Gdy dosięgliśmy górnej krawędzi zbocza i wóz wtoczono między drzewa, runąłem bezwładnie pod naj­bliższy pień, niezdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Jed­nak nie dane mi było długo w ten sposób odpoczywać. Bowiem bez żadnego znaku ostrzegawczego nagle lunął gwałtowny deszcz. Zaszumiało w gałęziach drzew, a później istny wodospad zwalił się na ziemię.

Zerwałem się i pobiegłem do wozu, wskoczyłem pod budę, gdzie na pakunkach i stosach derek już usadowiła się nasza gromadka: dziewięć osób, wliczając w to woź­nicę, kuchcika i służącego Gonzalesa. Było niemożliwie ciasno, ale za to sucho. Deszcz grzmocił w płócienną budę, oślepiające błyskawice migotały w szparach, gro­my biły raz dalej, raz bliżej, aż w uszach dzwoniło. Gonzales założył poncho i wygramolił się z wozu.

— Pójdę sprawdzić, jak sobie radę dają vaquerzy — wyjaśnił znikając w ciemnościach i w szumie ulewy.

Wrócił dopiero po kilkunastu minutach, ociekający wodą jak topielec, jednak okazało się, że zmokło tylko poncho, bo gdy je zrzucił, ubranie miał suche.

Kuchcik zdołał wydobyć ze skrzynek i blaszanek pszenne suchary i plastry wędzonego boczku. Coyle, wyglądający niczym przysłowiowa zmokła kura, wsu­nął ociekający wodą kapelusz i mokre dłonie do wnę­trza wozu, aby otrzymać porcję dla vaquerów. Na do­kładkę dostał butelkę whisky. Nas, stłoczonych pod bu­dą, poczęstowano tym samym. Smętna była ta zimna kolacja, lecz jeszcze smętniejsza — zimna noc, która po niej nastąpiła.

Deszcz nie ustawał, chłód coraz mocniej dawał się we znaki. Założyliśmy poncha z grubego sukna, lecz cóż z tego, gdy ścisk nie pozwolił nawet na wyprostowanie nóg. Zasypiałem i budziłem się parokrotnie, za każdym razem słysząc szum ulewy. Dopiero nad ranem prze­stało padać, ale niebo pozostało pochmurne.

Wyszliśmy z wozu niewyspani i markotni. Naszą markotność pogłębiły nieudane próby rozpalenia ogni­ska. Błoto chlupało pod butami, leżące na ziemi gałęzie tak nasiąkły wilgocią, że kuchcik, a później Coyle tylko napsuli mnóstwo zapałek i papieru usiłując wzbudzić płomień.

Poszedłem spacerkiem nad wąwóz. Jakże inny widok przedstawiał niż poprzedniego dnia! Od ściany do ścia­ny, po same krawędzie wypełniała go brudna, mętna woda, płynąca w dół leniwym nurtem. Nie mogłem po­jąć przyczyny tego zjawiska, wyjaśnił mi je dopiero Gonzales.

— Prosta sprawa, doktorze. Gdzieś tam obsunęło się zbocze. Wezbrany strumień i deszcz zrobiły swoje. Nauczka dla nas na przyszłość: nie korzystać z żadnych wąwozów.

Tego dnia nie ruszyliśmy dalej. Droga była zbyt roz­mokła, a że wiodła skrajem, tuż nad wąwozem, istniała uzasadniona obawa, że ciężki wóz może się zsunąć do wody.

Koło południa na krótko zaświeciło słońce, lecz nadal było chłodno. Jakże więc uradowali się wszyscy, gdy wspólnym wysiłkiem Gonzalesa i Karola zapłonęły dwa stosy gałęzi. Co prawda, więcej dawały dymu niż ognia, jednak nieco ciepła padło i na nasze zmarznięte posta­cie. Najważniejsze przecież było to, że zagotowano wo­dę i każdy otrzymał kubek wrzącej kawy. Ogień pod trzymywaliśmy cały czas, równocześnie susząc wokół niego następne porcje paliwa. W ten sposób udało się nam zgromadzić przed zapadnięciem zmroku tyle suszu, że nawet z części tego zapasu sporządziliśmy posłania, bo ziemia nadal była wilgotna, a nocleg na błocie — ani przyjemny, ani bezpieczny. Z konarów i gałęzi jed­liny vaquerzy ustawili wokół ognisk prymitywne sza­łasy, skupiające w swych wnętrzach ciepło ognia i ma­jące chronić przed deszczem. Na szczęście deszcz nie spadł, a ja spałem jak suseł w zimowej norze.

Rankiem wszystko się odmieniło. Z chmur na niebie pozostały tylko drobne obłoczki, słońce błyszczało, a mokra ziemia parowała. W dwie godziny później ru­szyliśmy szlakiem wiodącym wzdłuż wąwozu. Woda w nim nieco opadła, jednak nie odkryła dna.

Od miejsca naszego nieudanego noclegu droga po­częła coraz wyraźniej wznosić się, a równocześnie obni­żały się ściany wąwozu-rzeki, aż na koniec ujrzeliśmy już tylko strumień huczący po głazach i dalej — z pół mili — wodospad tryskający z podnóża wyniosłej skały. To był początek — dla nas koniec — strumienia, który nam tak długo towarzyszył. Rozstawaliśmy się z wodą, kto wie, na jak długo. Gonzales rozkazał napełnić wszystkie skórzane wory i zapasową beczkę znajdującą się na wozie.

Powyżej wodospadu, kilka jardów za nim, natrafi­liśmy na kolejny trzeci drogowskaz. I tym razem był nim kopczyk ułożony z kamieni. Milę za tym kopczy­kiem szerokość drogi stopniowo zaczęła się zwężać, las coraz bardziej podchodził z obu stron, aż w końcu nasz wóz musiał się zatrzymać. Ścieżka okazała się za wąska. Odbyliśmy krótką naradę, poświęconą nie tyle szuka­niu innej trasy, bo taka nie istniała, ile ustaleniu składu osobowego grupy, która miała ruszyć dalej. Wóz mu­siał tu pozostać, a wraz z nim ludzie, potrzebni, by go pilnować, a zbyteczni, nawet zawadzający w dalszej podróży. Kończyła się więc wędrówka dla woźnicy, kuchcika i służącego. Również pozostać musiał Coyle, jako kierownik całej grupy. Zauważyłem, że zmartwił się z powodu takiej decyzji hacjendera. Pozostawało po­nadto trzech spośród pięciu vaquerów. Sądziłem, że ich los podzielą również obie panie. Omyliłem się. Seńora Concepcion nie wspomniała o sobie podczas narady, a jej małżonek nawet nie mruknął na ten temat. Natomiast z listy uczestników drugiego etapu wędrówki skreślono Inez. Widziałem, jak spochmurniała usłyszawszy ten wyrok. Zerwała się gwałtownie z ziemi i krzyknęła:

Odpowiedź ta wcale nie przekonała dziewczyny i chyba tylko obecność obcych zapobiegła rodzinnej kłótni. Ja uznałem decyzję hacjendera za słuszną. Ze wszystkich bowiem osób wchodzących w skład naszej wyprawy — Inez najmniej udzielała się pracom przy rozbijaniu i zwijaniu conocnych obozowisk, nikt zresztą nie miał do niej o to pretensji, lecz nonsensem byłoby zabieranie w dalszą drogę osoby najmniej użytecznej.

W rezultacie — zamiast piętnastu, tylko siedmiu jeźdźców ruszyło w dalszą drogę w tym Gonzales z żoną, nasza trójka (Karol, Bede i ja) oraz dwu vaquerów mających opiekować się dwoma końmi jucznymi. Te konie obciążone zostały worami z wodą, kociołkiem do gotowania, kocami, zapasową amunicją, a nawet oskar­dami, gdyż hacjender przewidywał, że będą potrzebne.

Przed rozstaniem zadecydowaliśmy, aby wóz cofnął się aż do wodospadu, właśnie ze względu na wodę, któ­rej tu nie było.

Nasza siódemka ruszyła leśnym duktem, żegnana przez wszystkich z wyjątkiem Inez, która obrażona na cały świat, skryła się pod budą wozu.

Tak więc pozostawiliśmy za sobą luksus wiezionych sprzętów oraz ludzi, którzy wyręczali nas w żmudnych czynnościach rąbania drew, rozpalania ognisk, pitraszenia posiłków, pojenia koni i odprawiania nocnych wart. Odtąd zdani byliśmy wyłącznie na własne siły. Wcale mnie to nie przerażało. Posiadałem niezłe doświadcze­nie, wiedziałem, że Gonzales i w takich warunkach da sobie świetnie radę, a Karol, jak zwykle, zabłyśnie tra­perskimi talentami. Ciekaw byłem tylko, jak zachowa się pani Concepcion lub Bede, w którego zdolności westmańskie jakoś nie potrafiłem uwierzyć.

Jechaliśmy jedno za drugim wąską dróżką. Na cze­le — hacjender, po nim — seńora, później Karol, ja i Bede. Pochód zamykali vaquerzy z jucznymi zwierzę­tami. Nasze ruchy ograniczała z obu stron czarna gę­stwa drzew i krzewów, niekiedy cicha, niekiedy roz­brzmiewająca głosami ptaków. Mimo to posuwaliśmy się znacznie szybciej niż dotąd, bo jazdy nie hamował ciężki wóz, a zabłądzić było nie sposób — przed nami otwierał się tylko jeden szlak, bez żadnych odnóg ani rozdroży. Bór ciągnął się nieprzerwanie, pachnący ży­wicą i igliwiem sosen i świerków. W jego głąb wzrok nie sięgał dalej, jak na dwa-trzy jardy. Gąszcz wyso­kich paproci, małych, liściastych drzewek, wykroty i powalone pnie tworzyły nieprzenikliwą kurtynę. Przez taką gęstwę nie przedarłby się człowiek na koniu, a i pieszy bez siekiery czy meksykańskiej maczety utknąłby po paru krokach.

Puszcza towarzyszyła nam przez cały dzień aż do zmroku i wśród niej rozbiliśmy pierwsze obozowisko, skromne, na miarę naszych potrzeb i możliwości. Noc­ną wartę rozdzieliliśmy między sześciu mężczyzn, co do mnie, wykreśliłbym z tej listy Bedego, bo chociaż nie odmawiałem mu odwagi i celnego oka... ta jego tajem­nicza przeszłość! Kim w istocie był? Czemu nie opo­wiadał o swym zawodzie, jak zwykli to czynić ludzie po dłuższej znajomości?

Moja kolejka strażowania wypadła dobrze po północy. Począłem przechadzać się po ścieżce tam i z powrotem, bo to była przecież jedyna wolna od drzew przestrzeń i na niej żarzyło się wiśniowymi węgielkami przygasłe ognisko. Dokoła panowała cisza, moi towarzysze spali, bór milczał i tylko od czasu do czasu podmuch wiatru delikatnie szumiał w szczytach drzew. Księżyc wzeszedł na niebo i wysrebrzył szlak, po którym kroczyłem. Pierwsza moja nocna warta w warunkach tak niedogod­nych, po rocznej prawie przerwie. Widoczność była przecież bardzo ograniczona ścianami lasu, za którymi kryć się mogły najbardziej niebezpieczne niespodzian­ki. Jednak nabyte przeze mnie doświadczenie odezwało się natychmiast, gdy zastąpiłem swego poprzednika, i ująłem dłonią za lufę winchestera. Jak zwykle w ta­kich wypadkach najpierw byłem nieco senny, później nocny chłód orzeźwił mnie, i to tak bardzo, że wróciłem do ogniska po poncho i szybko je założyłem. Bardzo po­mogło. Lecz meksykańskie poncho, świetnie chroniące przed zimnem, posiada pewne wady. Krępuje ruchy, a jeden tylko w nim otwór, na głowę, przy jednocze­snym braku jakichkolwiek rozcięć — uniemożliwia swobodnę manewrowanie rękami, przede wszystkim bro­nią. Ta ciepła i ciężka odmiana peleryny nie nadaje się, rzecz jasna, do polowania.

Wdziawszy poncho uniosłem początkowo jego prawy skraj, aby dłoń trzymająca winchester była odsłonięta. Wkrótce jednak palce tak mi zgrabiały, że schowałem je wraz z bronią pod poncho.

Dokoła nie działo się nic, mimo to nastawiałem uszu na odgłosy nocy, wytężałem wzrok, aby przebić ciem­ności boru — bezskutecznie. Blask księżyca tak daleko nie sięgał.

Chyba po pół godzinie dreptania tam i z powrotem postanowiłem powędrować nieco dalej, drogą, którą do­piero mieliśmy ruszyć rankiem. Kroczyłem prawie bez­szelestnie, stąpając po niskiej trawie porastającej ścież­kę, omijając krzaki wysuwające z obu stron swe gałęzie. Nagle usłyszałem dźwięk, jaki wydaje ciężki przedmiot przy upadku na miękkie podłoże. Zatrzymałem się. Od­głos nie powtórzył się. Nadal panowała cisza i tylko delikatny szum gałęzi na wierzchołkach drzew zasygna­lizował obecność wiatru. Ruszyłem dalej.

Trudno mi określić, ile jardów przemierzyłem, bacz­nie rozglądając się na obie strony. Przede mną biegła prosto wysrebrzona księżycem steczka, pusta, jak da­leko sięgał mój wzrok. Dlatego nie wiem, co mnie skło­niło do zawrócenia. Nagle poczułem niczym nie uzasad­niony niepokój, chociaż cisza trwała dalej, a moim to­warzyszom nic nie mogło zagrażać, zresztą — nie od­szedłem od nich daleko. Coraz gorszy stan moich nerwów w pewnej chwili kazał mi się zatrzymać. Od­wróciłem się i zamarłem w pół kroku.

W jasnym blasku, o kilka kroków od ogniska, stał kot! Ale jaki kot?! Tak na oko długość jego sięgała chyba pięciu stóp. Widziałem bardzo wyraźnie czarne, owalne plamy na bladym futrze, błyszczące ślepia i krótkie, sterczące uszy na wielkiej głowie. Wrażenie było silne, lecz z gatunku tych, które jeżą włos pod kapeluszem i wywołują nieprzyjemny dreszcz na plecach.

Myślę, że spotkanie było nieoczekiwane zarówno dla mnie, jak dla zwierzęcia. Chyba dopiero przed sekundą wyszło z lasu. Drapieżnik tkwił w miejscu jak skamie­niały, ani uciekając, ani gotując się do skoku na mnie. Zorientowałem się pierwszy, jakie skutki mogą wynik­nąć z takiej schadzki. Czy czułem strach? Nie wiem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że od szybkości działania zależy moje życie.

Wyszarpnąłem spod poncho winchester tak energicz­nie, że fałdy ciężkiego materiału wytrąciły mi broń z palców — upadła za najbliższy krzak, w mrok lasu.

Zaiste, taki wypadek może się przytrafić chyba tylko greenhornowi, a przecież ja od dawna przestałem uwa­żać się za greenhorna! Moja paskudna niezręczność ka­zała mi znowu znieruchomieć. Że wówczas zwierzę nie ruszyło do ataku, to chyba tylko dlatego, że spotkanie wypadło w tę cudowną, jedną w roku noc, o której ba­jają myśliwi, że żaden z drapieżników nie ośmiela rzu­cić się na człowieka. Kto chce, niech w to wierzy. Ja — prawie uwierzyłem!

Oprzytomniałem, dałem jeden, długi krok poza ścież­kę i schyliłem się po strzelbę. Nie mogąc jej dostrzec w gąszczu, ukląkłem, tracąc w ten sposób zwierzę z oczu. Nerwowo macając dłońmi (wydawało mi się wówczas, że poszukiwanie trwa minuty, w rzeczywi­stości — zaledwie kilka sekund), natrafiłem na zimną stal lufy. Podniosłem się błyskawicznie, już z kolbą przy ramieniu. Zanim cokolwiek dostrzegłem, już usły­szałem: dźwięk dwu strzałów, tak szybko następujących po sobie, że zlały się w jeden przeciągły huk.

— Uważaj, Janie!

Poznałem, głos Karola i natychmiast wrócił mi spokój. Mój przyjaciel stał w pobliżu leżącego nieruchomo zwierzęcia, nieco w tyle i nieco z boku. Teraz ruszył wprost na bezwładne cielsko i trącił je końcem lufy. Próba widać wypadła pomyślnie, bo odezwał się pół­głosem:

Zbliżyłem się.

Zaciągnęliśmy trofeum w pobliże ogniska, a że do świtu brakowało jeszcze sporo godzin, pokładliśmy się spać. Mnie zluzował w dyżurze hacjender.

Nazajutrz odjazd nieco się opóźnił, bo Karol z Gonzalesem wzięli się do ściągania futra. Gdy wreszcie tego dokonali, rozpoczęło się nacieranie wewnętrznej po­wierzchni skóry ciepłym jeszcze węglem drzewnym i popiołem. Ten zabieg jest konieczny i stosowany po­wszechnie przez traperów. Bez niego futro sztywnieje, kurczy się i pęka, a włos wyłazi. Ponieważ reszta z nas nie miała nic do roboty, wynikła z tego rozmowa doty­cząca oczywiście mej nocnej przygody. Po raz trzeci — pani Gonzales i Bedemu — powtórzyć musiałem szcze­góły tego zdarzenia, jak się wówczas czułem i jakie myśli przychodziły mi do głowy. Byłem szczęśliwy, gdy hacjender i Karol wreszcie dokończyli dzieła, co zmu­siło mych słuchaczy do siodłania koni i zwijania manatków.

Tego ranka zrezygnowaliśmy z mycia, nasz zapas wo­dy bardzo się zmniejszył.

Przewidywania Gonzalesa sprawdziły się, chociaż niezupełnie tak, jak sądził. Po trzech godzinach jazdy towarzyszący nam dotąd bór począł przerzedzać się, wysokość drzew malała, coraz częściej wyrastały liścia­ste krzaki i trawy. Równocześnie twarda dotąd ścieżka poczęła uginać się pod kopytami zwierząt. Raz po raz odnajdywaliśmy na niej ślady racic lub odbicia łap dra­pieżników. Las zmieniał się w lasek rzadko porośnięty niskimi drzewkami. Wreszcie skończyło się i to. Ukaza­ła się otwarta przestrzeń rudawych traw. Gdzieniegdzie wśród kęp roślin widniały czarne oka bagiennej wody. Nie o taką wodę przecież nam chodziło. Teraz ścieżka poczęła łagodnie obniżać się. Cała okolica robiła wraże­nie niecki wypełnionej grząskim gruntem i ściekają­cymi z pobliskich wysoczyzn strumieniami, których wody nie znajdywały stąd ujścia. Przed nami, z półtorej mili, czerniały pasma lasów rosnących na wysokich grzbietach, a nawet poniżej okalających nieckę wzgórz. Dalej — nagie szczyty turni świecące w słonecznym blasku jak diamenty. Pachniało zgnilizną, złą wonią, która ostrzega przed malarią i febrą, a kto tego ostrze­żenia w porę nie pojmie, pada ofiarą ciężkiej choroby. Dlatego należało jak najszybciej pożegnać się z tym pa­skudnym krajobrazem. Zresztą, nie istniało tu miejsce ani na odpoczynek, ani na nocleg: wąska steczka ogra­niczona z obu stron czymś, co już na pierwszy rzut oka wyglądało na trzęsawisko.

Im niżej zjeżdżaliśmy, tym bardziej uginała się zie­mia pod nogami koni, co zmuszało do jazdy stępa — jeden niebaczny krok w lewo czy w prawo groził ugrzęźnięciem.

Męcząca to była wędrówka, tym bardziej że przypad­ła na godziny największej spiekoty, a schronić się przed promieniami słońca nie było gdzie. Na samym dnie niecki wierzchowce zapadały się po pęciny. Zeskoczy­liśmy z siodeł i maszerowali przeraźliwie długo, nim droga poczęła się dźwigać i wkroczyliśmy na lesisty stok łagodnie pnący się ku niebu. Co za szczęście, bo już ledwie powłóczyłem nogami!

Wprawdzie ścieżka poszerzyła się prawie dwukrotnie, lecz coraz częściej trzeba było przedzierać się przez gę­ste krzewy i plątaninę roślin o wysokich łodygach. Upragniony przez wszystkich postój wypadł na samym grzbiecie wzniesienia, skąd rozciągał się widok na stok przeciwległy i na rozległą i długą dolinę, porosłą tylko trawą, przypominającą prerie północnoamerykańskie. Wydało mi się nawet, że wśród tych traw dostrzegam stadko antylop. Zanim jednak wydobyłem z juku lor­netkę, zwierzęta znikły, a nikt z moich towarzyszy nie potwierdził mojej obserwacji.

Wody nie było ani w miejscu postoju, ani w zasięgu naszych oczu. Byliśmy spragnieni, więc Gonzales ze­zwolił każdemu na wypicie po pół kubka ciepłej, cuch­nącej skórą lury, zaczerpniętej z naszych bukłaków. Konie otrzymały więcej, chociaż pozostał nam tylko je­den pełny wór. Seńora wydobyła mapy i poczęła je stu­diować.

— Ani rzeki, ani strumienia — zauważyła głośno. — Przynajmniej nic takiego nie zaznaczono na pańskiej mapie, doktorze. Dopiero po tamtej stronie wzniesienia, za doliną, znajduje się jeziorko. Wątpię, abyśmy przed nocą potrafili doń dotrzeć. To spory szmat drogi.

Informację przyjęliśmy w posępnym milczeniu. Jeden Gonzales ustosunkował się do niej dość niefra­sobliwie:

Roześmiała się:

— Ba, gdybyśmy posiadali skrzydła, mogłabym odpowiedzieć bardziej dokładnie. Dla ptaków to może i blisko, lecz jak wymierzyć na mapie długość drogi, gdy przed nami tyle dolin i wzniesień, i krętych ście­żek?

Hacjender zmieszał się.

— Wybacz, moje pytanie nie miało sensu. Myślę, seńores — zwrócił się do nas — że powinniśmy ruszać stąd jak najszybciej. Bez względu na to, czy czeka nas dziś dłuższa czy krótsza wędrówka. Im prędzej osiągniemy jeziorko, tym lepiej.

Dosiedliśmy na nowo koni. Zjazd zboczem okazał się nie mniej trudny niż poprzednio wjazd. Może był na­wet jeszcze trudniejszy. Zmęczone zwierzęta potykały się na nierównościach gruntu i wystających z ziemi ka­mieniach. W końcu zjechaliśmy na tę miniaturową pre­rię i odtąd, już kłusem, przez szeleszczące trawy po­dążali ku końcowi równiny. Słońce minęło szczyt nieba, znacząc drugą połowę dnia, żar przestał nękać ludzi i zwierzęta.

Dolina, niczym górska hala, była kilka mil długa i ty­leż szeroka, o kształcie owalnym, otoczona łagodnymi wzniesieniami. Obliczyłem, że posuwając się z dotych­czasową szybkością przejedziemy ją, zanim dzienna gwiazda pocznie kryć się za górskie szczyty, i może jeszcze przed nocą znajdziemy się W sąsiedztwie zapo­wiadanego jeziorka. Moje przewidywania nie spraw­dziły się. Przypadek, ale pomyślny, zmienił naszą sy­tuację. Oto gdy mijaliśmy końcowy odcinek doliny, koń jadącego na czele kawalkady Gonzalesa raptownie skręcił. Mój wierzchowiec począł parskać, wreszcie rzu­cił się do galopu, a pozostałe zachowały się podobnie. Nie był to jednak popłoch ani ucieczka przed drapież­nikiem. Zanim odgadłem przyczynę, hacjender, pędzący wprost na stromą skałę, która wyrosła niespodzie­wanie z łagodnego zbocza, krzyknął po hiszpańsku:

Agua! Agua!

Więc konie zwietrzyły wodę. Pognały wszystkie pod skałę i mieliśmy nie lada kłopot, aby je z tego miejsca odprowadzić. Źródełko było bardzo mizerne, ciurka­ło u podnóża gigantycznego głazu wątłym strumieniem, który po kilku krokach ginął wśród traw, a dalej za­pewne wsiąkał w glebę. Dlatego właśnie nie zauważy­liśmy żadnej rzeczki podczas jazdy.

Wierzchowce poczęły się przepychać, kwiczeć, gryźć, wyrywając się do wody. Z trudem opanowaliśmy sytuację, a później podprowadzali kolejno jedno zwierzę po drugim, aby je napoić. Zajęło to sporo czasu, aż w końcu i ludzie mogli zaspokoić pragnienie.

Obóz rozbiliśmy na skraju lasu, na łące, u podnóża góry, lecz nie przy źródle. Gonzales słusznie zauważył, że jedyna zapewne w tych okolicach woda ściągać mu­si wieczorem i nocą zwierzynę, a ta składa się nie tylko z trawożernych. Bezpieczniej więc trzymać się z dala od wodopoju.

Przed rozpaleniem ogniska oczyściliśmy przy pomo­cy kilofów spory krąg łąki tak, aby płomień nie mógł przerzucić się na trawy i nie spowodował pożaru. Ostrożność konieczna. Podczas jednej z mych wędró­wek z Karolem poprzez północnoamerykańskie prerie byłem świadkiem takiego pożaru. Jeziorko, nad którym zatrzymaliśmy się wówczas, ocaliło nas i nasze ko­nie od upieczenia się żywcem, ale cośmy się najedli strachu, to najedli. Doświadczony westman znajdzie jednak radę na pożar. Po prostu, nie czekając, aż ogar­nie go huczące i trzaskające morze płomieni sam podpali trawy w miejscu postoju. Nikły początkowo płomień nie wyrządzi mu krzywdy, za to wypaliwszy szmat zie­mi odgrodzi go od pożogi, przed którą nie ma uciecz­ki. Ogień gna z nieprawdopodobną szybkością. I chy­ba tylko śmigłe antylopy, poza ptactwem, mają szan­sę ocalenia. Bizony i niedźwiedzie, jeśli w pobliżu nie trafi się skalisty lub piaszczysty teren lub nie prze­pływa szeroka rzeka — giną, doścignięte ogniem. Nawet mustangom rzadko kiedy udaje się ujść zagła­dzie.

Nareszcie mogłem się jako tako umyć. Gonzales wraz ze swą małżonką zajęli się kucharzeniem, vaquerzy po­szli na skraj lasu po suche gałęzie. Wkrótce buchnął płomień. Ani spostrzegliśmy się podczas ogniskowej gawędy, jak zapadł zmrok i nadeszła pora nocnego spo­czynku. Mnie przypadła w wyniku losowania naj­wcześniejsza z wart. Bedemu — ostatnia, przed samym świtem. Gdy więc minął czas mego strażowania, zbu­dziłem Karola, którego kolejka wypadała po mnie, otu­liłem się kocem, nogi wyciągnąłem w stronę ledwo tle­jącego się ogniska, podsunąłem siodło pod głowę i pra­wie natychmiast zasnąłem. Przemieniłem się w ptaka, który fruwał na wielkich wysokościach, nad górami, dolinami i prerią, gdzie pasły się tabuny mustangów. Jakże mi było lekko i jak kolorowo wyglądał świat, który rozciągał się w dole!

Z marzeń brutalnie zostałem wyrwany. To Bede szarpał mnie za ramię.

Siadłem, przetarłem oczy, spojrzałem: to już była przedranna szarówka, ostatnie chwile uciekającej nocy.

— Co? — zapytałem szeptem, równocześnie sięgając po broń.

Położył palec na ustach i wskazał kciukiem lewej dłoni na czerniejący przed nami las. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzy­szy, i ruszyłem za Bedem. Odeszliśmy kilkanaście kro­ków i dopiero wówczas pokazał mi leżącą wśród traw pierzastą strzałę łuku.

Następnie opowiedział, że nie podniósł strzały, aby można było ustalić miejsce, z którego została wyrzu­cona. Kazałem mu iść na prawo w głąb boru, lecz nieda­leko, szukać śladów na ziemi i na krzewach. Ścisnąłem broń w garści i udałem się w lewo. Stąpałem, jak mo­głem najciszej, przecież nie sposób było uniknąć szele­stu potrącanych liści gęsto rosnących krzaków. W do­linie panowała już szarówka, w borze trwał jeszcze noc­ny mrok. O dojrzeniu jakichkolwiek śladów mowy nie było, mogłem je tylko zadeptać. Wycofałem się na otwartą przestrzeń, a w chwilę później zbliżył się Bede. Rzecz jasna — nic nie zauważył. Podeszliśmy do koni, lecz nie zdradzały zaniepokojenia. Wobec tego ruszy­liśmy skrajem lasu, przystając co kilka kroków i na­słuchując. Bezskutecznie. Tak to trwało do chwili, aż ranne zorze poczęły różowić niebo.

Wróciliśmy do ogniska, przy którym już krzątał się Gonzales i obaj vaquerzy. Seńora jeszcze spała, a Karol niemrawo ściągał z siebie derkę. Opowiedziałem mu, co zaszło. Zerwał się natychmiast.

— Ten łucznik na pewno dawno już odszedł — zau­ważył — lecz odciski jego stóp pozostały. Radzę wszyst­kim nie rozstawać się z bronią.

Hacjender, słysząc naszą rozmowę, przerwał układa­nie gałęzi.

— Niepomyślną przyniósł nam pan wiadomość, dok­torze. Nie lubię niewidocznych myśliwych polujących na ludzi. Z widocznymi zawsze jakoś można się doga­dać. A może — tu zwrócił się do Bedego — ta strzała wcale nie dla pana była przeznaczona, lecz dla jakiegoś czworonoga?

Zapytany lekko wzruszył ramionami.

— Zaczynała się już szarówka i nieźle widziałem. Zresztą... mogę pokazać, jak to wyglądało.

Odczekaliśmy jeszcze kilkanaście minut i gdy się na dobre rozjaśniło, ruszyliśmy całą gromadką, bo i seńora Concepcion przyłączyła się do nas.

Bede, doszedłszy do miejsca, w którym leżała strzała, zatrzymał się.

— Nic a nic.

Karol schylił się i podniósł z ziemi śmiercionośne na­rzędzie. Trzymał je w garści i uważnie badał.

— Oglądałeś, Janie? — zwrócił się do mnie.

Zaprzeczyłem.

— To teraz obejrzyj dokładnie, zwłaszcza ostrze, i uważaj, abyś nikogo przypadkiem nie zadrasnął. To jest... latająca śmierć.

Podał mi strzałę. Przyjrzałem się zaostrzonemu gro­towi i zimno mi się zrobiło. Pokryty był brunatną, na oko lepką masą. Nie miałem wątpliwości.

— Kurara — powiedziałem głośniej, niż wymagała tego potrzeba. — Kurara — powtórzyłem — czyli wy­ciąg z pewnego gatunku lian, trucizna powodująca przy najlżejszym zadraśnięciu szybką śmierć od uduszenia.
Kurara poraża mięśnie oddechowe i nie ma na nią odtrutki.

Spojrzałem na Bedego. Zbladł.

Komplikacje

Zaskoczyłem słuchaczy swą informacją. Przez parę sekund nikt się nie odezwał. Wreszcie Gonzales głosem, który wydał mi się nieco drżący, zagadnął:

Wręczyłem strzałę hacjenderowi. Długo się nad nią zastanawiał.

Zrozumiałem, lecz Gonzales nie pojął.

Wkroczyliśmy w puszczę, dokładnie w tym miejscu, skąd według słów Bedego wypadła z gąszczu strzała. Pachniało wilgocią nocy i dyszało chłodem poranka.

Rosa pokrywała co niższe rośliny, a nawet potężne pnie drzew świeciły wilgocią. Stąpaliśmy powoli i ostrożnie, w odległości jarda od siebie, obserwując bacznie poszy­cie, zarośla, drzewa do wysokości własnych głów. Jeśli bowiem pozostawiono tu jakiekolwiek ślady, to na pewno nie wyżej.

— Złamana gałązka — powiedziałem półgłosem.

— Zatrzymaj się.

Stanąłem. Karol podszedł.

— Znakomicie, Janie — ucieszył się — to jasne.

Schylił się, podniósł jakiś patyczek, ukląkł i przyło­żył go do wgłębienia widocznego w mchu.

— Jegomość tkwił tu nieco dłużej, prawda, Janie?

Potwierdziłem. Tylko dłuższe przebywanie w jed­nym miejscu powoduje tak głębokie zapadnięcie się stopy w miękkim podłożu.

— A teraz odwróć się. Co widzisz?

Wykonałem polecenie.

Między listowiem krzaka i konarami iglastych drzew utworzyła się luka, okienko o nieregularnych kształ­tach. Dostrzegłem przez nie, bardzo wyraźnie, fra­gment porośniętej trawą doliny.

Karol Gordon chwilami przypominał wymagającego nauczyciela, nie szczędzącego jednak pochwał, gdy uczeń dobrze rozwiązał zadanie. Początkowo trochę mnie to irytowało, mój przyjaciel zapominał, że przez tyle lat zdołałem już pojąć podstawowe zasady traperstwa i przyswoić je sobie. Później jakoś przywykłem.

Szliśmy powolutku, aż z kolei przystanął Karol.

Zbliżyłem się. Teraz odciski nóg wyglądały nieco inaczej, jak gdyby skróciły się i pogłębiły na czubkach.

— Tak czy siak, uciekał. Zbadajmy jego drogę.

Gąszcz stawał się coraz bardziej zwarty, ale dlatego coraz lepiej widać w nim było drogę odwrotu nieznajo­mego łucznika: połamane gałązki, stratowane poszycie. Na którymś z krzaków Karol odkrył patyczek zakoń­czony kolorowymi piórkami.

Przystanął, sięgnął dłonią do pnia na wysokości swej głowy, coś tam zdjął i podsunął mi na dłoni pod oczy: dwa długie, kruczoczarne włosy.

Ruszył steczką wyznaczoną połamanymi krzewami i zdeptanym poszyciem. Czekałem, rozglądając się z nu­dów, ale nie dostrzegłem nic godnego uwagi. Słysza­łem lekki szelest roztrącanych gałęzi, później zapano­wała cisza, wreszcie ozwał się głos Karola:

— Chodź tutaj!

Pospieszyłem. Czyżby znowu coś odkrył? Istotnie — odkrył.

— Zajmij się nim — powiedział — ja przeszukam zarośla.

Westchnąłem. W gęstym poszyciu mchu, traw, pa­proci leżał nieruchomo człowiek, twarzą ku ziemi. Wi­działem jego plecy zakryte brudną, postrzępioną, ba­wełnianą koszulą, ale przede wszystkim bardzo za­krwawioną. Odwróciłem go na wznak, odsunąłem dłu­gie czarne włosy zakrywające czoło, oczy, nos i usta. Ukazało się oblicze starego człowieka, pomarszczone, z zagojoną szramą na lewym policzku i pozbawione za­rostu. Barwa skóry i wystające kości policzkowe zdra­dzały jego pochodzenie. Sprawdziłem oddech i puls. Zdjąłem kołczan pełen śmiercionośnych strzał, jedna z nich miała urwany bełt. Podniosłem się z klęczek. Meksyk coraz mniej mi się podobał.

Po chwili Karol, który myszkował w pobliżu, wyło­nił się z krzaków.

Schylił się, oswobodził łuk z dłoni zabitego.

— Zabierz kołczan, Janie. Pięknie go spalimy. Chodź.

Na granicy lasu i łąki natknęliśmy się na Gonzales i Bedego.

Postąpiłem, jak sobie życzył, i wraz z kołczanem i łu­kiem (który Karol mi wręczył) zadziwiłem i równocze­śnie zaniepokoiłem seńorę i obu vaquerów. Opowiedzia­łem dokładnie, co i jak się stało. Uspokoiła się, obejrzała łuk i kołczan.

Delikatnie wyjąłem kołczan z jej dłoni, jeszcze de­likatniej wyciągnąłem z jego wnętrza strzałę. Jej grot lśnił brunatną mazią, podobnie jak tamtej, wystrzelo­nej w Bedego. Położyłem strzałę na żarzących się wę­glach ogniska, na to cisnąłem kołczan i łuk.

— Łuk nie jest groźny, proszę go wyjąć, doktorze!

Pokręciłem przecząco głową, dorzuciłem kilka su­chych gałązek, aż buchnął płomień i ogarnął cały stos.

Roześmiała się.

Rozmowa się urwała, bo nadszedł Gonzales z towa­rzyszami. Ogień jeszcze trawił resztki kołczanu i łuku.

Zdaje się jednak, że nasze poglądy nie przekonały hacjendera, a już na pewno nie przekonały jego mał­żonki. Widziałem to po jej nachmurzonej twarzy. Co za dziwni ludzie!

— Siadajmy, seńores — poprosił hacjender — należy zastanowić się nad przyszłością.

Rozłożyliśmy się wokół ognia, vaquerzy podali kub­ki z kawą, boczek i suchary. Nieprzewidziane wypadki zmieniły porządek naszych corannych zajęć i nikt jesz­cze nie jadł śniadania.

Posiłek trwał krótko i prawie w zupełnym milczeniu. Dopiero gdy znikła ostatnia kropla kawy i ostatni okruch suchara, a Gonzales jak zwykle poczęstował nas cygarami, przystąpiliśmy do rzeczy.

Słuchając tego pomyślałem, że równie dobrze nasza wędrówka do celu, jeśli go łatwo odnajdziemy, może trwać i tydzień. Seńorze bardzo zależało na tajemni­czych skarbach. Była odważną, lecz chyba niezbyt roz­tropną kobietą. A może wizja archeologicznego odkry­cia tak zamąciła jej zdrowy rozsądek?

— Jeśli to nawet dwa czy trzy dni — upierał się Gonzales — nie możemy narażać życia i zdrowia na­szych gości.

Argument był — z punktu widzenia hiszpańskiej go­ścinności — nie do odparcia. I to chyba wprawiło seńorę w lekkie rozdrażnienie.

— Przecież spaliliśmy zatrute strzały, a ten, których używał, już nie żyje.

Pokręcił głową na znak powątpiewania.

Gonzales westchnął:

— Obyś się nie myliła...

Umilkł i spojrzał na Karola. Mój przyjaciel nie od razu zabrał głos. Palił cygaro, zastanawiał się.

— Dobrze — powiedział wreszcie. — Oto, co myślę. Niebezpieczeństwo istnieje nadal. Zniszczone strzały z kurarą nie zmieniają sytuacji. Może jakiś drugi łucz­nik lub parę tuzinów łuczników posiada podobny arsenał tych strasznych pocisków. Kim są ludzie tak świe­tnie władający nożami, również nie sposób odgadnąć. Skąd tu przyszli i po co? Same zagadki. Jeśli więc postanowicie wracać, zgodzę się z tym, bo będzie to rozsądna decyzja.

Przyznam, że byłem wściekły i z trudem zachowa­łem spokój. Przejrzałem grę seńory. Doprowadziła swy­mi pytaniami do tego, że obaj — Karol i ja — postano­wiliśmy towarzyszyć wyprawie bez względu na to, jaka miała zapaść decyzja. Kto wie, może odmowa skłoni­łaby Gonzalesa do postąpienia wbrew woli, swej mał­żonki? Lecz czyż mogliśmy go opuścić w niebezpieczeń­stwie? A Bede? Do niego z kolei zwrócił się hacjender.

Ostateczna decyzja należała do Gonzalesa, ale już spostrzegłem po jego minie, że argumenty Bedego tra­fiły mu do przekonania, chociaż były tylko zwykłą fan­faronadą.

— No cóż, seńores? Chyba jednak spróbujemy wy­konać to, co postanowiliśmy rozpoczynając naszą podróż. Jednak — tu spojrzał na Karola i na mnie — nie wol­no lekceważyć niebezpieczeństwa, o którym mówiliście. Jeśli więc powtórzy się historia z łukiem i zatrutymi strzałami, pierwszy dam sygnał do odwrotu. Sądzę, że krwawy porachunek dokonany w lesie nie ma nic wspólnego z naszym tutaj pobytem, lecz nie wykluczam niespodzianek. Dlatego wymagam od wszystkich, aby odtąd, bez względu na temperaturę, nosili poncho. Gru­ba, a równocześnie elastyczna tkanina działać będzie jak pancerz. Ugnie się pod uderzeniem strzały, ale jej nie przepuści. Zgadzacie się?

Rzecz zrozumiała, że zgodziliśmy się. Co prawda ogarnęła mnie chętka zapytać złośliwie, w jaki sposób mamy chronić przed zranieniem twarze i dłonie, lecz powstrzymałem się.

I tak oto — jak się mówi — klamka zapadła. Zwi­nęliśmy obóz szybciej niż w inne dni, pragnąc najprę­dzej oddalić się z niebezpiecznego miejsca, jak gdyby kilka mil dalej leżała kraina spokoju i beztroski. Mimo pośpiechu pochowaliśmy zabitego Indianina.

Przywdziawszy poncha wskoczyliśmy na konie i ru­szyliśmy łagodnym wzniesieniem, aż ogarnął nas bór porastający zbocze. Wbrew pragnieniu jazda nie była szybka. Pochyłość tylko początkowo nie sprawiała trudności. Po przebyciu niecałej mili — szlak wijący się między drzewami stał się wąskim i stromym żlebem, wypełnionym szutrem.

Ponad trzy godziny trwała męcząca ludzi i zwierzęta wspinaczka, a kiedy wreszcie osiągnęliśmy goły całko­wicie grzbiet góry i po krótkiej przerwie poczęli scho­dzić, zerwał się gwałtowny wicher i napędził chmur. W kilka minut później lunął deszcz tak gęsty, że świata nie było widać. Spod końskich kopyt spływały potoki wody, wierzchowce poczęły się ślizgać po namiękłej zie­mi. Musieliśmy zeskoczyć z siodeł i prowadzić zwie­rzęta krok za krokiem, prawie po omacku. Doceniłem wówczas wartość poncha — nie przeniknęła przez nie ani kropla wilgoci i choć głowę i nogi zlewały zimne strugi, ubranie miałem suche. Kiedy znaleźliśmy się w kolejnej dolinie, deszcz przestał padać, chmury roz­stąpiły się i nawet zdążyliśmy zobaczyć ostatnie zorze dogasającego zachodu.

Dolinę porastała trawa, gdzieniegdzie kępki krzewów i niskich drzew, na wzór afrykańskiego buszu. W środ­ku znajdowało się jeziorko. Właśnie to, które ukazała nam poprzednio na mapie seńora Concepcion.

Nocleg byłby przyjemny, gdyby nie nadmiar wilgo­ci, chłodu i dymu z ogniska. Powiem teraz w skrócie: przez następne trzy dni cieszyliśmy się piękną pogodą i mało uciążliwą drogą. Wody nam nie brakło, tu i tam trafialiśmy na górskie strumyki. I nic nas nie niepo­koiło ani za dnia, ani podczas noclegów, nie odkryliśmy żadnych śladów obecności człowieka. Jedno tylko tra­piło nas zmartwienie: brak zwierzyny. Zapasy żywności kurczyły się niepokojąco. Gonzales, który tyle obiecy­wał sobie polowań, począł narzekać, że góry zamieniły się w pustynię, a czworonogi, od których — wedle jego słów — roiło się jeszcze przed rokiem, nagle gdzieś odeszły. Znając jednak przesadny sposób wysławiania się hacjendera, jego skłonność do wyolbrzymiania drob­nych faktów, niekiedy wręcz ich przeinaczania, przy­puszczałem, że przed rokiem sytuacja przedstawiała się podobnie. Postanowiliśmy, że każdy z pełniących wartę na początku nocy lub świtaniem, a więc kiedy zwierzy­na udaje się do wodopoju, powinien starać się ustrzelić któreś z trawożernych, lub — jeszcze lepiej — obudzić Karola i Gonzalesa, najlepszych myśliwych w naszym gronie.

Przez kolejne dwie noce nie pojawił się w pobliżu żaden godny strzału czworonóg. Dopiero trzeciej nocy, gdy obozowaliśmy niedaleko bagnistego stawku, zauwa­żyłem podczas swej warty stadko zwierząt przypomi­nających domowe świnie. Tarzały się w błocie na prze­ciwległym brzegu. Obudziłem Karola i hacjendera. Wiatr wiał w naszym kierunku, podeszliśmy nie do­strzeżeni i dwa celne strzały położyły dwie sztuki. Huk obudził całe towarzystwo, a widok myśliwskich tro­feów tak nas uradował, że zrezygnowano z dalszego snu. Nic dziwnego, wszystkim przejadł się słony boczek, od wielu dni podstawowe danie śniadań, obiadów i kolacji.

Upolowane zwierzęta należały do gatunku pekari. Pekari obrożne, jak wyjaśnił mi hacjender, a nazwa pochodzi od żółtego pasa biegnącego dokoła szyi i kar­ku, wyraźnie widocznego na ciemnobrunatnej, szczeciniastej sierści. Łeb był podobny do łba domowej świni, mięso — jak się później okazało — wcale nie gorsze. Pekari obrożne żyje w Meksyku aż po południową część Stanów Zjednoczonych, jednak ja podczas wędró­wek po Teksasie, Arizonie i Nowym Meksyku nigdy się na tego krewniaka świni nie natknąłem.

Prawie cały dzień zajęło nam przyrządzanie mięsa, aby nie zepsuło się w drodze. Kiedy ta żmudna robota została zakończona, zrobiło się już zbyt późno na dal­szą podróż. Z zapowiadanych przez seńorę trzech dni minęło już... pięć, a cel zaznaczony na mej mapie czar­nym kwadracikiem nadal znajdował się gdzieś tam przed nami. Na ten temat sporo było gadania przy wieczornym ognisku i sporo pytań, na które małżonka hacjendera odpowiadała raczej skąpo i ostrożnie. Twier­dziła, że wyklucza możliwość przeoczenia ostatniego z zaznaczonych na mapie drogowskazów. Znajduje się on w dolinie przypominającej kształtem trójkąt, które­go wierzchołek zwęża się i kończy ślepo w skale. Isto­tnie, do tej pory nie natrafiliśmy na tak oryginalnie ukształtowany teren. Należało więc uzbroić się w cier­pliwość i — ze zwykłych grzecznościowych względów — nie przypominać seńorze o „odkryciu, jakiego dokona­my za dzień czy dwa". Nie przypuszczam, aby osoba świetnie znająca się na mapach mogła popełnić tak po­ważny błąd. A więc celowo skróciła czas dalszej po­dróży, aby nie zniechęcać do niej swego małżonka. Sprytnie zostało to pomyślane, lecz nie miałem uznania dla takiego sprytu.

Jeszcze minęły dwie doby, zanim oczom naszym uka­zała się zapowiedziana przez seńorę dolina. Ujrzeliśmy ją na dalekim planie, w dole, poniżej przełęczy, na któ­rą wywiodła nas mapa. Słońce zmierzało ku zachodowi i czarny cień padający od gładkiej iglicy skalnej posia­dał, zbiegiem okoliczności, taki sam kształt trójkąta, jak dolina.

Z przełęczy nizina wyglądała jak potężna plastyczna mapa i tylko góry wznoszące się po tamtej stronie do­liny, strome, kolorowe skały, u stóp porośnięte rzadkim lasem, w górze zupełnie nagie, bodły niebo kamieni­stymi turniami.

Oto był cel naszej wędrówki. Gdzieś tam w dole, za­kopany w ziemi czy może ukryty w jaskini, spoczywał „skarb". Jego bliskość sprawiła, że zapomnieliśmy o trudnościach drogi, o strzałach, łukach, nożach i kurarze. Zresztą, ostatnie dni uśpiły naszą czujność, utwierdzając w przekonaniu, że w tych dzikich stro­nach, nie licząc zwierząt, jesteśmy zupełnie samotni.

Gonzales podniósł prawicę i pierwszy ruszył w dół. Milczeliśmy. Słychać było tylko klaskanie kopyt po stwardniałym gruncie i chrzęst skórzanej uprzęży, gdy wierzchowce szarpały cuglami. Co nas czekało? Sukces czy klęska? Czy odnajdziemy „skarb", czy też został on tak ukryty, że tylko osoba wtajemniczona mogła by go odkryć? A może w ogóle go nie ma? Może ktoś już nas uprzedził?

Takie to myśli zaprzątały moją głowę, a przypusz­czam, że i głowy mych towarzyszy.

Zjeżdżaliśmy coraz niżej, aż na samo dno, gdzie tra­wy, pachnące zioła i wąziutkie ścieżki wydeptane przez czworonogi powitały nas wonią i ciszą nadciągającego wieczoru.

Hacjender zatrzymał konia.

Ruszyłem za Karolem, tamci pokłusowali w przeciw­nym kierunku. Pojechaliśmy jedną z naturalnych ście­żek przetartych wśród traw przez czworonogi zdąża­jące do wodopoju.

Na koniec i ja ujrzałem coś błyszczącego różowo w promieniach zachodu. Zeskoczyliśmy z siodeł i sta­nęliśmy jak skamieniali. Wśród traw spoczywały różo­wiejące w blasku kości.

Karol kopnął szpicem buta jakiś przedmiot, schylił się, podniósł go. Była to fuzja o lufie przeżartej rdzą i kolbie tak zbutwiałej, że uginała się pod naciskiem palców. Znaleźliśmy jeszcze dwa kordelasy myśliwskie, trzy rewolwery i kilka rodzajów broni palnej — dłu­giej. Wszystko nienadające się już do użytku.

— Iluż tu ludzi mogło paść?

Ogarnąłem wzrokiem wstrząsające pobojowisko i wzruszyłem ramionami.

— Czy to takie ważne? Przecież chyba nie masz za­miaru liczyć. Myślę, że poległo tu pięciu lub sześciu, jeśli trawa nie zakryła szczątków innych, a dzikie zwierzęta nie porozrzucały kości. Chodźmy.

Ruszyliśmy dalej, prowadząc konie za uzdy. Tak nas dogonił Bede z wiadomością, że znaleźli wodę. Zawróciliśmy. Źródło znajdowało się w przeciwległym końcu doliny, lecz że dolina nie była rozległa, szybko dołączyliśmy do reszty towarzystwa.

Noc zapadła, nie rozpalono ogniska. Karol opowie­dział o naszym odkryciu, co zresztą nie wywarło na słuchaczach większego wrażenia. Natomiast seńora z wi­docznym zadowoleniem zauważyła, że uzyskaliśmy jeszcze jedno potwierdzenie: znajdujemy się na właści­wym miejscu. Zupełnie jakby chodziło nie o szczątki ludzkie, lecz o jakieś resztki po rozpalonym niegdyś ognisku. Zdaje się, że „gorączka skarbu" (na podobień­stwo „gorączki złota") stłumiła w naszej towarzyszce wszelkie ludzkie odczucia!

Nie spałem dobrze tej nocy, zapewne dlatego, że przed snem rozmyślałem o tragedii, jaka rozegrała się przed laty. Później męczył mnie koszmar: słyszałem od­głosy walki, huk strzałów, dzikie okrzyki ludzi. Budzi­łem się, zapadłem w drzemkę i tak dotrwałem do pierwszej rannej zorzy. Dopiero zimna źródlana woda, której nie szczędziłem przy myciu, przywróciła mi spo­kój serca i umysłu. W dzień zresztą dolina wyglądała niezwykle malowniczo, czyniąc wrażenie azylu spokoju i oazy pięknej przyrody.

Zauważyłem, jak bardzo niecierpliwiła się seńora Concepcion podczas śniadania. Nie mogła doczekać się chwili, w której rozpoczniemy poszukiwania. Bede rów­nież był mniej spokojny niż zazwyczaj. Widać i jego opanowało pragnienie ujrzenia wreszcie „skarbów" ukrytych w dolinie.

Natychmiast po zakończeniu posiłku wskoczyliśmy na konie i zostawiwszy obu vaquerów na straży ogniska i jucznych zwierząt, rozpoczęli penetrację terenu. Pierwszym naszym zadaniem było odszukanie tajemni­czego znaku, ostatniego, jaki wyrysowano na mapie. Przypomnę, że do tej pory znaki te znajdowaliśmy zawsze w miejscach, w których mogła powstać wątpli­wość co do kierunku dalszej drogi. Tu jednak nie istnia­ły żadne drogi. Dolina, jak się wkrótce przekonaliśmy, nie miała wyjścia. Jedynym szlakiem, jaki łączył ją z resztą świata, był szlak, którym tu przybyliśmy.

Dokoła wznosiły się strome zbocza, niedostępne dla jezdnych, trudno osiągalne dla piechura.

W jakimże więc punkcie powinno było znajdować się to, co na mapie oznaczono czarnym kwadracikiem?

Po godzinnej wędrówce tu i tam, po zeskakiwaniu z koni i rozgarnianiu traw w miejscach mniej widocz­nych byliśmy tak samo mądrzy, jak poprzednio. W po­łudnie, po dalszym bezowocnym krążeniu, wróciliśmy na odpoczynek przy ognisku. Myślę, że przejechaliśmy dobrych kilka mil przetrząsając cały teren. Czułem zmęczenie w kościach, lecz ani śladu apatii, mój przy­jaciel również nie objawiał żadnych oznak przygnębie­nia, lecz reszta towarzystwa pogrążyła się w ponurym nastroju, milcząc lub odpowiadając półgębkiem na mo­je i Karola pytania. Wyglądało to nawet zabawnie i z trudem stłumiłem ogarniającą mnie wesołość, aby nie drażnić innych.

Czy oznacza to, że nie obchodził mnie rezultat na­szych poszukiwań? Wręcz przeciwnie, bardzo mnie to interesowało. Rzecz w tym, że zupełnie inaczej niż pa­nią Concepcion, hacjendera lub Bedego. Dzięki mnie — chociaż zupełnie przypadkowo — sprawa wydobyta zo­stała z zapomnienia. Z niepewnej, raczej bajkowej hi­storii przekształciła się w rzeczywistość. Nie mogłem więc pozostać obojętny na dalszy przebieg wypadków. Ale seńorze — jak łatwo odgadłem — chodziło raczej o efekt odkrycia, o rozgłos w świecie nauki; Gonzalesowi — o sławę małżonki, no i... własnego nazwiska. Co się tyczy Bedego — nadal przypuszczałem, że zajmuje go jedynie wartość materialna „skarbu". Mnie natomiast nic a nic nie zależało na rozgłosie ani na jakich­kolwiek drogocennych kruszcach. Ciekawiło mnie za­kończenie tej przygody, intrygowała tajemnica otacza­jąca dotąd tę zagadkową sprawę. A poza tym — nie byłem pesymistą. Uważałem, że niezbyt rozległą dolinę można przeszukać bardzo dokładnie, byle tylko działać systematycznie i bez zbędnego pośpiechu. Wówczas nic się przed naszymi oczami nie ukryje. Sądziłem, że je­dyny ocalały z tamtej ekspedycji biały musiał działać nerwowo i szybko. Przecież mógł się spodziewać w każ­dej godzinie powrotu Indian dwukrotnie przepędzanych z doliny. Jeśli więc nie zabrał wszystkiego, co tu zna­leziono — a jakże mógł zabrać nie mając jucznego zwie­rzęcia? — pozostała część „skarbu" została zakopana prowizorycznie, bez należytego zatarcia śladów, i dla­tego bystry obserwator powinien by łatwo zauważyć to miejsce. Tylko czas i bujna flora mogły lepiej zamasko­wać skrytkę.

Podzieliłem się tą myślą z towarzyszami i w ten spo­sób poprawiłem im humor. Jednak natychmiast mimo woli go popsułem zauważywszy, że nawet gdyby „skar­by" zostały z doliny wywiezione, to ślad po nich musiał się zachować. Najbardziej dotknięta takim przypuszcze­niem poczuła się seńora Concepcion. Zaraz też odparła, że tego rodzaju ewentualność nie wchodzi w rachubę. Jeśli cokolwiek z tej doliny wywieziono, mogła to być jedynie drobna część ukrytych przedmiotów. Nie wiem, na czym opierała swe twierdzenia. Myślę, że jedynie na własnych... pragnieniach.

W drugiej połowie dnia podjęliśmy znów poszukiwania. Tak nas wszystkich zaabsorbowały, że nikt nie pomyślał o przetrząśnięciu chociażby najbliższego otocze­nia doliny. Gdy zapadł zmierzch a zmordowani i przygnębieni „poszukiwacze" przyszli grzać się przy ogni­sku, powiedziałem, co myślę o takim niedopatrzeniu.

Zdaje się, że tylko Karol wysłuchał mnie z należytą uwagą, reszta tonęła w marzeniach: na przemian peł­nych nadziei lub zwątpienia.

Zaproponowałem, aby najbliższego ranka przezna­czyć kilka godzin na penetrację okolicy. Spojrzeli na mnie jak na wroga, nie chcąc nawet dyskutować na ten temat. I nic nie wskórałbym, gdyby Karol nie podchwy­cił mojej propozycji i nie zdobył się na decyzję. Oświad­czył, że rankiem wyłączymy się z poszukiwań „skarbu". Bezpieczeństwo nas wszystkich jest równie ważne, jak cel, dla którego tu przybyliśmy.

Gonzales przystał na tę propozycję. Jednak poznałem po intonacji jego głosu, że zgoda była tylko grzecznościowym gestem wobec gości, a nie wynikiem przeko­nania.

Nazajutrz rozstaliśmy się: hacjender ze swą gromad­ką udał się na kolejne przeszukiwanie doliny, my — na spenetrowanie tego, co tę dolinę otaczało. Karol nie mylił się twierdząc, że stosunkowo łatwo dotrzeć do krawędzi otaczającej dolinę, chociaż pozornie wyda­wało się to niemożliwe.

W kilku miejscach pod działaniem erozji utworzyły się pochyłe rynny, wypełnione gruzem i piaskiem. Jed­ną z takich rynien powędrowaliśmy ku górze, trafiając na przełęcz dzielącą dwie kamienne iglice. Z tego miej­sca mogliśmy obserwować przeciwległy stok wzniesie­nia — całkowicie nagą, łagodnie opadającą pochyłość. Ciągnęła się z pół mili. Dalej rósł las. Przemaszerowaliśmy pochyłością równolegle do obwodu doliny aż do miejsca, w którym skały i rozpadliny zmusiły nas do odwrotu. Niestety i odwrotny kierunek drogi nie po­zwolił na dokładniejsze przeszukanie otoczenia i tu bo­wiem strome urwiska zagrodziły przejście. Zbadaliśmy więc to, co mogliśmy zbadać, nie znajdując nigdzie żad­nych śladów ani końskich kopyt, ani ludzkich stóp. Z kolei należało spenetrować przeciwległe krańce do­liny, a przede wszystkim drogę, która nas do niej do­prowadziła. Jednak do wykonania tego zamiaru nie doszło, bowiem przybiegł do nas zdyszany vaquero z wia­domością, że odkryto miejsce, gdzie na pewno schowane są skarby. Pognaliśmy tak szybko, jak tylko na to ze­zwoliło zmęczenie po niedawnej wspinaczce.

Z daleka dostrzegłem grupę towarzyszy skupionych u stóp stromej skały, niedaleko źródełka. A oto, co ujrza­łem zatrzymawszy się u celu: resztki porąbanych macze­tami pnączy porastających podnóże skały, czarny otwór jaskini oraz Gonzalesa i Bedego z prymitywnymi po­chodniami, które bardziej kopciły, niż dawały światła.

Gonzales tylko pokręcił głową, seńora Concepcion i Bede ponuro milczeli.

— Wejdźcie i sprawdźcie sami.

Hacjender ruchem ręki wskazał czarny otwór. Karol zagłębił się pierwszy w ciemność wnętrza, po nim ru­szył hacjender i Bede z pochodniami, wreszcie pani Concepcion i ja.

Migotliwy, dymiący płomień rozświetlił mrok sporej pieczary. Całkowicie pustej, o dnie wysłanym miękkim piaskiem i drobnymi kamykami.

Rozeszliśmy się badając ściany, które w górze zbie­gały się w owalne sklepienia. Przy pomocy kilofów wzruszono ziemię w kilku miejscach. Jedynym efektem tych powierzchownych poszukiwań były dwa kawałki zbutwiałych desek i kilka glinianych skorup, najpraw­dopodobniej szczątków garnka. Jak się nieco później dowiedziałem, pani Concepcion jeszcze przed naszym przyjściem znalazła tu nieźle zachowaną figurkę z gli­ny, przedstawiającą siedzącego mężczyznę, grającego na dziwacznym instrumencie. Seńora wyjaśniła, że instrument ten nazywa się omichicahuaztli, bardzo stary i po­pularny wśród meksykańskich Indian. Składa się z ka­wałka drewna lub z kości odpowiednio ponacinanych. Dźwięk uzyskuje się przez przeciąganie kijem lub muszlą po tych nacięciach. Seńora twierdziła, że figur­ka została wykonana przed kilkuset laty, że posiada wysoką wartość muzealną.

Nic więcej nie znaleziono, pochodnie poczęły gasnąć, dym dusić, bo grota nie miała przewiewu, więc ruszy­liśmy ku wyjściu. Tuż na granicy ciemności jaskini i dziennego światła czubek mego buta trafił na jakiś płytko zagrzebany w piachu przedmiot, który potoczył się i utknął w kępie traw. Schyliłem się, podniosłem, wytarłem o rękaw kurtki, aż błysnęło żółto.

— Jeśli nikt tego z państwa nie zgubił — powiedziałem żartem — mamy dowód, że w grocie bawili kiedyś ludzie, a może nawet coś w niej ukryto. Proszę.

Podałem znalezisko seńorze.

Pierścień przewędrował z rąk do rąk. Opłukany w wodzie strumienia, ukazał na swym obwodzie drob­niutki, misternie wykonany ornament.

Nikt mu na to nie odpowiedział, a Karol zapytał:

Karol obejrzał dokładnie oba kamienie.

Wróciliśmy do obozowiska. Pierścień raz jeszcze obiegł krąg siedzących, podawany z ręki do ręki z na­leżytą ostrożnością. Natomiast figurkę seńora tylko nam pokazała, lękając się o całość dość kruchej glinianej po­włoki.

Rozpromieniła się i podziękowała z iście hiszpańską galanterią.

— Zastanówmy się — zabrał głos Gonzales — dokąd mogły zostać przeniesione przedmioty z jaskini. Nie potrafimy przekopać całej doliny, więc dobra myśl może nas skierować na właściwy ślad.

Tu spojrzał na Karola.

Następnego ranka hacjender zaproponował, aby za­miast chaotycznych badań terenu podzielić dolinę na części, tak jak postępują mierniczowie przy parcelacji ziemi, i każdą z nich przetrząsnąć kolejno. Pomyślałem, że tego rodzaju poszukiwanie przeciągnąć, się może na kilka tygodni, nie gwarantując pomyślnego wyniku. Jednak nie zdradziłem głośno swych wątpliwości, bo nie miałem nic innego do zaproponowania. Zapytałem natomiast, na jak długo mogą nam jeszcze wystarczyć resztki pekari i te zapasy żywności, które zostały za­brane z hacjendy.

Zabrzmiało to nieco zagadkowo, nic też dziwnego, że hacjender znowu zapytał:

To powiedziawszy wstał od ogniska i ruszył prosto w ten zakątek doliny, w którym natrafiliśmy już pierw­szego dnia na szkielety.

Teraz odgadłem, co mój przyjaciel miał na myśli. Trzeba było dobrze znać psychikę czerwonoskórych, aby wpaść na taki pomysł.

Gdy znaleźliśmy się w miejscu, skąd widać było do­kładnie bielejące szczątki ludzkie, Karol kazał nam zatrzymać się, a sam ruszył dalej między wysokie trawy i ślady tragicznego wydarzenia sprzed lat. Krążył tu i tam, co pewien czas przystając. Pomyślałem, że jeśli się nie myli, nieznany uczestnik tamtej wyprawy nie tylko wiedział, czego lękają się półdzicy Indianie, lecz również sam był człowiekiem pozbawionym wszelkich skrupułów. Komuż bowiem innemu przyszłoby do gło­wy zamaskować miejsce schowka zwłokami niedawnych towarzyszy wyprawy? Cóż za makabryczny pomysł!

— Tu! — zawołał Karol. — Nie! — zaprotestował widząc, że ruszamy całą gromadką. — Zaczekajcie. Tylko dwie osoby z kilofami.

Gonzales przywołał vaquerów i kazał im zastosować się do poleceń seńora Gordona.

Dziwacznie to wszystko wyglądało. Tkwiliśmy w miej­scu jak na pogrzebie, na którym opieszali grabarze do­piero ryją dół. Vaquerzy pracowali bardzo sprawnie, lecz że kilofy nie bardzo nadają się przecież do wygar­niania ziemi, praca przewlekała się.

Gonzales przyglądał się temu obojętnie, natomiast na twarzy pani Concepcion dostrzegłem oznaki zniecierpliwienia, a Bede parokrotnie wzruszył ramionami i coś tam zamruczał do siebie.

Mimo niesprawnych narzędzi dół się pogłębiał i wy­dłużał równocześnie. Wskoczyli weń obaj kopacze, Ka­rol zatrzymał się na krawędzi. Pokazywał palcami i mó­wił lecz tak cicho, że nie dosłyszałem ani słowa. W chwi­lę później cała trójka pochyliła się nad dołem, kilofy odrzucono. Jeszcze kilka sekund, a ujrzeliśmy, jak wy­dobywają z głębi ziemi nieforemny tobół.

— Jest! Jest! — krzyknęła seńora i wybiegła naprze­ciw rozgorączkowana, z wypiekami na twarzy, roztrzęsionymi rękami co chwila dotykając ciężaru. Robiła wrażenie osoby półprzytomnej, jakże niepodobnej do tej spokojnej pani, która przyjmowała nas w hacjendzie. Tak zrównoważonej, że nawet okiem nie mrugnęła, gdy za jej krzesłem stanął uzbrojony zbir z bandy Robleda.

To, co z daleka wyglądało jak zwój skór, z bliska okazało się futrem jaguara, bardzo zniszczonym. Włos kępkami powypadał, ukazując łysiny skóry, miejscami pleśń przeżarła opakowanie i gdyby nie rzemienne las­so, którym oplatano cały tobół, jego zawartość rozsypa­łaby się.

Gonzales przeciął nożem rzemień. Karol szarpnął.

— Skarby Quetzalcoatla... — szepnął hacjender gło­sem pełnym podziwu i zarazem niedowierzania.

Mgła

Bohaterem dnia był Karol. Jemu składano gratulacje. Jemu ściskali dłonie Gonzales, seńora, Bede. Nawet obaj vaquerzy spoglądali z podziwem na człowieka, który tak cudownie odgadł miejsce ukrycia drogocen­nych przedmiotów. Drogocennych przede wszystkim dlatego, że wykonali je w odległych stuleciach mistrzo­wie swego zawodu, których imiona zginęły w pomroce dziejów tego kraju. Tak przynajmniej twierdziła pani Gonzales, a jej małżonek tym twierdzeniom przytaki­wał.

Jak już wspominałem, nie znam się na archeologii, na wykopaliskach ani na zamierzchłej historii ludzkości i pozostawionych przez nią śladach. Seńora na pewno orientowała się w tych sprawach i nie miałem powodu jej nie wierzyć. Karol ani mrugnął słuchając wyjaśnień i jeden tylko Bede wydawał się głuchy, lecz wcale nie ślepy. Widział jednak tylko to, co pragnął widzieć: mnóstwo kosztownych drobiazgów, niemających żad­nego praktycznego znaczenia, za to cennych ze względu na surowiec, z którego je sporządzono.

— Być może — zgodził się wesoło — jednak dla mnie funt złota pozostaje funtem złota, bez względu na to, czy składają się nań monety czy też ozdóbki, za który­ mi tak przepadają nasze panie. Ale obłowiliśmy się! — wykrzyknął, a później zniżając głos zapytał poufnym tonem: — Ileż to na każdego z nas wypadnie?

Należało wyprowadzić go z błędu, lecz nie chciałem tego czynić w obecności seńory i Gonzalesa — wstyd mi było za Bedego.

Pociągnąłem go za rękaw i gdy odeszliśmy tak da­leko, że nikt nie mógł nas podsłuchać, powiedziałem:

— Dlaczego? Czy pan i ja nie ponosiliśmy trudów podróży?

Długo musiałem mu tłumaczyć, że istnieje różnica między żyłą złota czy samorodkami a przedmiotami cennymi ze względów naukowych.

Brak zrozumienia, jaki zdradził tym jednym zdaniem, był doprawdy irytujący. Nie wiedziałem, czy mam śmiać się czy złościć. Lecz cóż był winien Bede temu, że nikt nie uczył go historii?

— Czy będzie bezużyteczne, czy użyteczne, niech się pan o to zapyta seńory. Nam obu nic do tego.

Po jego minie pojąłem, że stracił nieco nadziei na podział „skarbu". Westchnął i powiedział tonem głębo­kiego żalu:

— Moja część starczyłaby mi na dwa lata dobrego życia. Kto wie, może kupiłbym jakie rancho, a tak...
chociaż... czy pan jest pewien, doktorze?

Nie słuchałem dłużej i szybko wróciłem do reszty to­warzystwa. Przeglądano w skupieniu przedmioty wyjmowane kolejno z tobołu. Największą radość i zdu­mienie równocześnie wywołały dwie maski, misternie wykute z cienkiej złotej blachy, zdobne agatami w obramowaniach otworów na oczy i usta. Seńora obra­cała je na wszystkie strony, zanim zdecydowała się od­łożyć.

Nie sposób wymienić wszystkich skarbów, tyle ich było: naszyjniki z agatów, złote nausznice, bransolety, pierścienie, małe figurki ze srebra, przedstawiające dziwne zwierzęta z ludzkimi głowami, miedziane noże o złotych rękojeściach...

Długo jeszcze zabawiano by się podawaniem z rąk do rąk tych bezcennych drobiazgów, gdyby nie decyzja Gonzalesa. Podniósł się z klęczek.

Hacjender spojrzał na Karola, później skierował wzrok na „skarby". Widziałem, że waha się: czy wybrać przyjemność wyprawy myśliwskiej, czy obowiązek do pomożenia małżonce w umiejętnym zabezpieczeniu znaleziska przed dalekim transportem. W końcu — wes­tchnął. Już wiedziałem, na co się zdecydował.

— Idźcie, seńores — zwrócił się do Karola i do mnie. — Czeka mnie mnóstwo roboty. Pomyślnych łowów! — rzucił, gdy odchodziliśmy.

Przyjrzałem mu się bacznie.

— Nie jesteś chory, Karolu? W gorączce różne myśli świtają w głowie, a niedorzeczności przybierają realne kształty. Głowa cię nie boli?

Żachnął się.

— Daj spokój! Nic mi nie dolega. Ani głowa, ani gardło, ani żołądek i zbytecznie przyglądasz mi się swym lekarskim okiem. Nic nie wykryjesz. Może przez twoją lornetkę uda nam się zauważyć coś godnego strza­łu. A teraz: ani mru-mru! Zwierzyna również posiada uszy.

Zastosowałem się do tego zalecenia. Przyznam, że nie­pokoju czy przywidzeń swego towarzysza wcale nie potraktowałem tak lekko, jak by to wynikało z moich słów. Traper, westman czy nawet kowboj, spędzający większość swego życia z dala od ludzkich skupisk i w samotności pierwotnej przyrody, niekiedy potrafią reagować znacznie czulej na zjawiska uchodzące zmysłom przeciętnego mieszczucha. To nie bajka. Ich sy­stem nerwowy, na pewno zdrowszy niż u człowieka atakowanego tempem życia i gwarem miejskim, lepiej odbiera sygnały świata. Kto wie, może Karol istotnie coś odczuwał, nie potrafiąc jednak wytłumaczyć tego faktu? A któż by potrafił?

Postanowiłem bardziej zwracać uwagę na wszelkie znaki, które mogłyby świadczyć o obecności człowieka, niż na zwierzęce tropy. Tymczasem, wspinając się z do­liny ku przełęczy po twardej ścieżce, miałem cały czas wzrok utkwiony w ziemi. Nie zauważyłem jednak żad­nych innych śladów. Tak dotarliśmy do przełęczy, gdzie trzeba było odsapnąć chwilę i rozejrzeć się.

Za nami, w dolinie widać było grupkę naszych towa­rzyszy wielkości sporych... mrówek. Przed nami — szlak spadał równo i łagodnie po gładkim zboczu, ginąc gdzieś w odległym lesie. Było dość chłodno — pomyślny znak, ponieważ duchota i ciepło stanowiły w tych stro­nach sygnały ulewnych deszczów. Rzeźwość poranka sprzyjała szybkiemu marszowi, energicznym ruchom i bystremu spojrzeniu. Słońcu daleko jeszcze było do szczytu nieba, cienie leżały długie i wyraźne, a dzięki przejrzystemu powietrzu wzrok sięgał na milę.

Przyłożyłem szkła do oczu, raz jeszcze zerknąłem na dolinę, potem zająłem się obserwacją ścieżki, która tam, w dole, zmieniała się w ciemnozielony wąwóz biegnący między szpalerami drzew, nakryty wysoko w górze po­tężnymi konarami. Ścieżka była pusta.

— Uważam — szepnąłem — że nasze myśliwskie trofea dadzą się zmieścić w naparstku i jeszcze zostanie w nim sporo wolnego miejsca.

Karol uśmiechnął się:

— Zobaczymy.

Gdy dobrnęliśmy do linii lasu, Karol zatrzymał mnie gestem ręki. Staliśmy parę minut wsłuchując się w głosy puszczy, lecz nic, poza delikatnym szumem wierz­chołków drzew i samotnym głosem nieznanego ptaka, nie dotarło do naszych uszu. Lekki wiatr dmuchał nam prosto w plecy — sytuacja bardzo niesprzyjająca na­szym myśliwskim zamierzeniom, bo ostrzegająca czwo­ronogi o bliskości ich największego wroga. Należało układ zmienić, to znaczy posuwać się przeciw wiatrowi, czyli — w praktyce — wracać do doliny, co było oczy­wistym nonsensem. Istniało trzecie rozwiązanie: poma­szerować skrajem lasu, podnóżem grzbietu, który nas odgradzał od doliny. Tak też postąpiliśmy, mając teraz wiatr z boku, a nie z tyłu. Czworonóg znajdujący się przed nami nie mógł nas zwietrzyć.

Droga była kiepska, zarośla sięgały niekiedy samej stromizny, niekiedy przejście zagradzały odłamy skal­ne. Posuwając się w ten sposób, czyniliśmy tyle hała­su, co stado bawołów. Przyspieszyłem kroku i w jakimś szerszym miejscu zrównałem się z towarzyszem.

Nie odgadłem, o co mu chodzi, lecz przecież to on był doświadczonym myśliwym, nie ja. Poszliśmy dalej, ciągle lawirując między skalnym rumowiskiem a gę­stwiną krzaków nie do przebycia. Trwało to chyba z godzinę, aż wreszcie w zielonym murze lasu ujrzałem wąziutką ścieżkę, raczej — ciąg stratowanych mchów, połamanych krzewów i gdzieniegdzie odartych z kory pni.

To była ścieżka czworonogów. Niejeden raz, wędru­jąc przez puszcze, natykałem się na tego rodzaju leśne „ulice", nigdy zupełnie niezarastające, ponieważ — chociaż wyda się to dziwne — korzystają z nich zwierzęta dość często. Wbrew przekonaniu ludzi, którzy obserwują przyrodę tylko w okresie krótkich wakacji, czworonożny mieszkaniec pustkowi lubi korzystać z utartych dróg, zawsze przebywa w ściśle dającym się wymierzyć obszarze i wędruje przeważnie tymi samy­mi ścieżkami. Wyjątkiem spośród czworonogów są chyba tylko bizony. Ich potężne niegdyś stada odbywały dwa razy w roku dalekie marsze w poszukiwaniu odpo­wiedniej ilości paszy, lecz i one w tych dwukrotnych wędrówkach niewiele zbaczały z raz przemierzonej tra­sy. Inni mieszkańcy puszczy nie potrzebują zmieniać miejsca swego pobytu: zimą czy latem, jesienią czy wio­sną dziewiczy las potrafi ich wykarmić. I tylko w wy­padkach pożarów leśnych lub nadmiernego przyrostu zwierząt zaobserwować można zjawisko migracji. Jed­nak człowiek świetnie się stara, aby temu zapobiec. Ba, takie starania doprowadziły już do całkowitego niemal wytrzebienia niektórych gatunków.

Bizon, ozdoba prerii, niedługo zniknie z powierzchni ziemi, jeśli ktoś mądry i władny nie położy kresu ohydnej rzezi, prowadzonej nie z konieczności, nie z potrzeby zaspokojenia głodu, lecz dla szybkiego wzbo­gacenia się bowiem żadna inna nie dorówna wartości bizoniej skóry. Oraz pozbawienia Indian podstawowych środków do życia, co walnie przyczyniło się do wymierania plemion indiańskich. Jeśli spotkacie się kiedykolwiek z informacją dotyczącą ilości dzikich zwierząt żyjących na określonym obszarze — nie dziwcie się. To będzie in­formacja bardzo dokładna, wytrawny bowiem myśliwy lub leśnik potrafią zliczyć zwierzęta mieszkające na te­renie podlegającym ich pieczy. Właśnie dlatego, że czworonogi nie opuszczają obszarów, na których się urodziły.

Lecz wracam do naszej wyprawy łowieckiej.

Zagłębiliśmy się w leśną ulicę, ciemną od dziwnego, zielonego mroku. Byłem ciekaw, dokąd to został prze­tarty ten wąski szlak. Zazwyczaj tego rodzaju ścieżki biegną ku wodzie.

Szliśmy starając się stąpać jak najciszej i jak naj­ciszej rozgarniać gałęzie. Nie było to łatwe, lecz ja, a przede wszystkim Karol, mieliśmy niezłą wprawę. Chwilami wydawało mi się, że zielony tunel nie ma końca, że wywiedzie nas zbyt daleko od doliny, gdy na­gle ujrzałem w ciemnej głębi okrągły, wielki otwór, za którym błyszczało jasne światło dnia. Przyspieszyliśmy kroku i oto rozstąpiły się drzewa i zarośla. Ukazała się zielona polana, przez którą biegły wydeptane ścieżki zmierzające gdzieś ku środkowi tej otwartej przestrze­ni. Las otaczał ją ze wszystkich stron. Jego skrajem do­tarliśmy do stanowiska, gdzie łagodny wiatr podmuchiwał nam prosto w twarze. Tu Karol położył się mię­dzy krzakami, a ja krok od niego. Nic nie zasłaniało widoku. Wydało mi się, że środek polany znajduje się nieco niżej od jej krańców. Być może, że tam właśnie istniał jakiś zbiorniczek wody, co tłumaczyłoby istnie­nie aż tylu ścieżek.

Umieściłem winchester na wysokości prawego ramie­nia, a po lewej stronie — lornetkę. Teraz należało już tylko cierpliwie czekać. Ze skutkiem lub bez. Jakież stworzenie przyjdzie do wodopoju o takiej porze?

Minuty się wlokły, trwała cisza, polana grzała się w słońcu, które wspinało się stopniowo na szczyt nieba. Wiaterek dmuchnął w nos zapachem żywicy. Z nudów począłem śledzić niezdarne ruchy jakiegoś robaczka pełzającego w trawie. I wówczas usłyszałem miękkie uderzenia: duch, duch, duch... Uniosłem głowę.

Na polanę wbiegło stadko czworonogów. Antylopy nie-antylopy, jelenie nie-jelenie... Ostrożnie sięgnąłem po lornetkę. Nie antylopy! Dźwigały większe poroża i same były znacznie wyższe. Chyba jelenie? Pomyśla­łem: „chyba", jako że zwierzęta nosiły nie tylko mniej rozgałęzione od jelenia rogi, lecz i kształt tych rogów był inny, wyrastały bardziej pionowo niż na boki. Bar­wa zwierząt również była odmienna. Przez szkła wi­działem sierść szarobrunatną na grzbietach, spodem nieco jaśniejszą. Dotknąłem ramienia Karola. Nie od­wrócił się, tylko przecząco pokręcił głową. Pewnie są­dził, że chcę strzelać, lecz w tych warunkach byłoby to marnowanie kul. Zwierzęta, wszystkiego cztery sztuki, poczęły się paść, ale daleko, na przeciwległym krańcu polany pod lasem. Czy podejdą bliżej? To już nie od nas zależało, lecz od odrobiny szczęścia, które sprzyja lub nie sprzyja myśliwym. Czołgać się w stronę pasą­cego się stadka było zbyt wielkim ryzykiem. Chwiejące się łodygi traw na pewno zdradziłyby nas. Dlatego Ka­rol nie ruszał się, a ja go naśladowałem.

Stadko krążyło tu i tam, bardzo wolno, szczypiąc tra­wę. Z radością stwierdziłem, że stopniowo podchodzi w naszą stronę.

Nie potrafię określić, jak długo trwała taka sytuacja bez zmian. I nagle straciłem wszelkie nadzieje. Czwo­ronogi zerwały się do biegu, już sądziłem, że znikną w puszczy. Ruszyły poprzez łąkę, ominęły jej środek i wielkim łukiem zbliżyły się do linii zarośli, w których właśnie spoczywaliśmy. Odetchnąłem. Zwierzęta za­trzymały się z szyjami wyciągniętymi na wiatr, jakby czymś zaniepokojone, lecz po chwili spuściły głowy i za­jęły się na nowo skubaniem trawy. Może jakiś drapież­nik je przestraszył i z nie znanych mi przyczyn zrezy­gnował z polowania? Zresztą, gdziekolwiek się teraz znajdował i cokolwiek zamierzał uczynić, należało na­tychmiast wykorzystać okazję. Zerknąłem na Karola. Skinął głową i wolniutko przyciągnął do ramienia broń. Postąpiłem podobnie. Położyłem palec na cynglu, musz­kę lufy skierowałem tak, by jej szpiczasty koniec przy­padł na sam środek czoła najbliższego rogacza, i za­stygłem w bezruchu. Nie chciałem strzelać pierwszy, ponieważ Karol miał lepsze oko i pewniejszą rękę, a moje pudło spłoszyłoby zwierzynę. Teraz odezwała się grzmiącym głosem broń mego przyjaciela, lecz zanim huk przebrzmiał — nacisnąłem spust i podwójne echo poniosło się po polanie. Mój rogacz zwalił się natychmiast, reszta skręciła w lewo i znikła w leśnych zaroślach. Więc nie chybiłem! To Karol uczynił dziurę w powietrzu!

Uradowany, wyskoczyłem z krzaków, podbiegłem do leżącego nieruchomo zwierzęcia.

— Przyjrzyj się. W lewą komorę.

Sprawdziłem. Nie mylił się.

— Na drągu. Trzeba przysposobić mocną żerdkę. Mulaki dochodzą niekiedy do czterystu funtów wagi, ten, na szczęście, jest lżejszy, ale ze dwieście na pewno waży.

Poszliśmy w gęstwinę i z wielkim mozołem myśliw­skimi nożami ucięli spory chojak. Nogi mulaka zostały związane jakąś pnącą rośliną podobną do liany, a mię­dzy nie wsunięty drąg. Stęknąłem, gdy jeden jego ko­niec spoczął na mym ramieniu. To był niezły ciężar. Na dobitkę poroże (bo mulak wisiał przecież do góry no­gami) zawadzało o nierówności gruntu.

Ruszyliśmy prosto, wybierając najkrótszą drogę przez środek polanki. Udawałem, że mi wesoło, lecz muszę przyznać, że waga zwierzęcia po prostu wbijała mnie w ziemię, i to w dosłownym znaczeniu. Po jakimś czasie grunt począł lekko uginać się pod nogami. Karol przystanął.

— Chwileczkę. Muszę coś sprawdzić. Zdejmujemy...

Z ulgą uwolniłem się od drąga. Karol postąpił kilka kroków, zatrzymał się i bacznie obserwował poszycie.

— Popatrz tu — wskazał palcem na trawy.

W grząskiej powierzchni widniał wyraźnie głęboki odcisk buta z lewej nogi, nieco dalej — z prawej stro­ny — drugi taki odcisk. Ktoś obchodził bagienko. Zdją­łem przewieszony przez ramię winchester, spojrzałem przez lornetkę w kierunku oddalających się tropów. Po­lana była pusta. Skierowałem wzrok ku ziemi.

Zostawiliśmy mulaka i szli obok mokrych odcisków, które łukiem obiegły środek polany, a później znikły w leśnych chaszczach. Na suchszym gruncie widać było, że odciski stóp pochodziły co najmniej sprzed kilku dni. Na leśnym poszyciu zniknęły prawie całkowicie i tylko kilka złamanych gałązek świadczyło, że tu ktoś zagłębił się w bór. Nieco dalej — gęstwa i mrok nie zezwoliły na dokładniejsze badanie. Zawróciliśmy.

Dźwignęliśmy drąg z wiszącym mulakiem i powlekli się skrajem polany, zieloną dróżką leśną, przejściem między lasem a masywem górskim. W trakcie wędrów­ki parokrotnie, na moje żądanie, czyniliśmy przerwy. Jednak najgorsze dopiero nas czekało: podejście do przełęczy i zejście z niej. Na najtrudniejszym odcinku przystawaliśmy co kilka kroków. Oba ramiona miałem zdrętwiałe, bo drążek co pewien czas przekładaliśmy, a kiedy wreszcie ukazało się dno doliny i dostrzegłem sylwetki naszych towarzyszy skupionych wokół ogni­ska, oświadczyłem Karolowi ochrypłym głosem:

— Dalej nie niosę — i zawołałem tak głośno, jak tylko było mnie stać w tym zmęczeniu: — Bede! Hej, Bede!

Przybiegł natychmiast, a z nim jeden z vaquerów.

Uff! Jak lekko było stąpać pozbywszy się nieznośne­go ładunku! Szkoda, że to już ostatni i najkrótszy od­cinek powrotnej drogi.

Karol i Gonzales najpierw wspólnie podziwiali tro­feum, przy czym i dla mnie znalazły się wyrazy uzna­nia, a później cała gromadka wysłuchała relacji me­go przyjaciela dotyczącej tropów odkrytych na pola­nie.

— Jutro rankiem ruszamy w drogę powrotną — zde­cydował Gonzales. — Nie wolno nam ryzykować mając pod opieką taki skarb. A teraz, seńores, zajmijmy się tym wspaniałym mulakiem, który zaszczyt przynosi myśliwym — tu skłonił się Karolowi i mnie. — Należy przygotować zapas żywności. Kto wie, czy trafi się okazja do następnego polowania?

I poszedł.

Ja, ponieważ moje zdolności rzeźnicze i kucharskie nie wytrzymywały porównania z tym, co potrafili ha­cjender i Karol, i najprawdopodobniej tylko bym prze­szkadzał, zostałem zatrudniony przez seńorę Concepcion przy pakowaniu skarbu. Część złotych drobiazgów została już pozawijana w długie pasy sukna, na które pocięto koc, lecz jeszcze pozostało sporo do zrobienia.

Na takich to zajęciach upłynął czas prawie do wieczora. Zapadła decyzja, że w nocy czuwać będą po dwie osoby równocześnie. Odwołaliśmy Bedego z przełęczy. Nic nie zauważył: ani człowieka, ani zwierzęcia, ani — jak zapewniał — podejrzanego znaku. Prawdopodobnie ktoś przebywał w tych stronach, lecz jeszcze przed na­szym przyjazdem.

Jak zwykle kolejność nocnych wart losowaliśmy. Mnie i jednemu z vaquerów przypadła ostatnia. Przede mną straż pełnili Karol i Bede, i to Karol obudził mnie w odpowiedniej porze.

Gwiazdy jeszcze błyskały na czarnym niebie, lecz już słabiej, a księżyc powoli krył się za daleki, wyniosły szczyt. Było cicho, nawet wiatr widać zasnął,, bo nie czułem najmniejszego podmuchu.

To powiedziawszy zajął miejsce przy ognisku, zawi­nął się w mój koc i prawdopodobnie natychmiast za­snął. Tymczasem ja i vaquero podzieliliśmy między sie­bie teren: on miał patrolować część doliny graniczącą z trudno dostępnym zboczem, ja — obszar przylegający do przełęczy.

Pierwsza godzina minęła bez żadnych oznak wieszczą­cych przewidzianą przez Karola mgłę. Nieco później dmuchnął lekki wiatr, niebo poczęło tracić swą czerń, lecz nic nie zapowiadało zmiany pogody. Tyle tylko, że poczułem wilgoć w powietrzu, ale tak przecież działo się każdym przedświtem. Niebo poczęło szarzeć, lecz widoczność nie polepszała się. Wkrótce dostrzegłem przyczynę tego zjawiska: z grzbietów otaczających do­linę począł spływać coraz gęstszy, najpierw siwy, póź­niej biały tuman. Prognoza Karola sprawdzała się zdu­miewająco! Im widniej się robiło, tym wyraźniej wi­działem białe pasemka, lekko opadające ku ziemi, lecz nie roztapiające się. Po paru minutach nieprzenikniona biel zakryła całą powierzchnię łąki, sięgając mi do ko­lan, a wkrótce zakrywając mi piersi, nos, oczy... Teraz mój wzrok nie sięgał dalej niż na jard, przede mną kłę­biła się nieprzenikliwa zasłona. Mgła gęstniała, czułem paskudną wilgoć na twarzy, na dłoniach. Lufa winche­stera lśniła, jakbym ją przed chwilą wydobył z wody. Cóż za nieprzyjemne uczucie! Dlatego postanowiłem nieco skrócić swój dyżur, taka warta nie miała sensu — przecież nic nie widziałem! A poza tym chciałem się rozgrzać przy ognisku. Znajdowało się ono, jak pamię­tałem, z tyłu za mną, nieco w prawą stronę. W tym też kierunku ruszyłem. Bardzo wolno, grunt był nierówny i łatwo mogłem potknąć się o jakiś występ lub trafić stopą w dziurę. Wlokłem się tak omackiem, póki nie zdałem sobie sprawę, że moja wędrówka trwa jakoś zbyt długo. Zatrzymałem się. Dokąd teraz: w prawo czy w lewo?

Przypomniałem sobie, że człowiek nie kontrolujący kierunku, w jakim się posuwa, mimo woli skręca w le­wo. Musiało i mnie coś takiego się przydarzyć. Należało skorygować błąd. Skręciłem bardziej w prawo, trochę rozbawiony taką sytuacją, trochę zły na siebie. Lecz i nowy kierunek nie doprowadził mnie do celu tak szyb­ko, jak według mego mniemania powinno było to na­stąpić. Mimo to nie przerwałem marszu rozumując, że jeśli nawet minę nasze obozowisko, nie zabłądzę. Za­trzyma mnie przecież przeciwległy kraniec doliny. Po­znam go po nagłej stromiźnie. Lecz grunt, po którym kroczyłem, nadal był równy. Gdzież, u licha, leżała wy­soczyzną, na którą z takim trudem wspinałem się wraz z Karolem? Czyżbym kręcił się w kółko?

Zrobiło mi się jakoś nieprzyjemnie. Uczucie chyba całkiem normalne u człowieka, który od przeszło pół godziny usiłuje trafić do celu leżącego odeń nie dalej niż o kilka minut niezbyt szybkiego marszu.

Znowu przystanąłem. Gęsta wata mgły otulała mnie szczelnie ze wszystkich stron. Co teraz począć? Może wypalić z winchestera i hukiem zaalarmować towarzy­szy? Jednak uznałem, że nie mam prawa do takiego alarmu, który mógłby zostać opacznie pojęty. Lepiej było zawołać. Natężyłem głos i krzyknąłem:

— Hej, hej!

Nic, żadnego odzewu. Nasłuchiwałem chwilę, a póź­niej powtórzyłem wołanie. Po paru sekundach ciszy wydało mi się, że słyszę szuranie butów po ziemi.

— Hej! — wrzasnąłem. — Jest tam kto?

Mój głos utonął w mgle, szuranie ucichło.

— Może to dzikie zwierzę? — przyszła mi do głowy niedorzeczna myśl. — A może koń?

W tym przekonaniu ruszyłem przed siebie. Wówczas raz jeszcze dobiegł mych uszu tajemniczy odgłos, coś chwyciło mnie za rękaw kurty. Odwróciłem się i... świat przestał dla mnie istnieć.

Otworzyłem oczy, było mroczno.

Jeszcze noc?" — zdziwiłem się w myślach.

Trochę było mi twardo, więc zapragnąłem zmienić położenie ciała. Nie dokonałem tego. Ręce i nogi mia­łem skrępowane. Chciałem krzyknąć. W ustach tkwił knebel. Teraz przypomniałem sobie dolinę, mgłę, dziw­ny szelest i cios, jaki- otrzymałem w głowę. Wspomnia­łem na przeczucia Karola. Sprawdziły się. Czyżby nas wszystkich tak załatwiono korzystając z mgły? I gdzie ja jestem?

Nieba nade mną nie było, lecz w górze migotały krwawe błyski. Pozwoliły dojrzeć sklepienie. Nierów­ne, ciemne, postrzępione występami. Odwróciłem gło­wę w prawo — skalista, chropowata ściana znajdowała się tuż, tuż. Zerknąłem w lewo: ciemna przestrzeń, za nią druga ściana. Uniosłem nieco głowę. Poczułem na­tychmiast ból w skroniach, lecz zdążyłem zauważyć okrągły, biały otwór, za którym migotały płomienie. Zrozumiałem: byłem w jaskini, przed którą płonęło ognisko, biały otwór to wejście, za którym kłębiła się mgła. Głowa mi opadła. Leżałem nieruchomo, starając się usłyszeć cokolwiek. Długo, bardzo długo czekałem na pierwszy dźwięk. Aż doczekałem się. Do złudzenia przypominał ostatni głos, jaki dobiegł mych uszu, nim pogrążyłem się w nicość: szuranie. Ktoś wszedł do ja­skini, stanął nade mną. Wysoki mężczyzna, cuchnący dymem i końskim potem. Pochylił się, ale w półmroku nie potrafiłem dojrzeć jego oblicza. Widać zauważył, że mam oczy otwarte, bo zapytał:

Como se siente...

Gdyby nie knebel w ustach odpowiedziałbym, że czuję się fatalnie, a tak tylko pokręciłem głową. Spo­strzegł swe niedopatrzenie i wyciągnął mi szmatę z ust. Poznałem własną chustkę i poczułem się mniej obrzyd­liwie. Powtórzył pytanie, lecz przyszło mi nagle na myśl, by udawać, że nie rozumiem hiszpańskiego.

— Nie rozumiem — odparłem po angielsku.

Podrapał się po brodzie. Był obrośnięty jak niedź­wiedź. Odwrócił się i odszedł w stronę ogniska. Któż tam przy nim siedział? Ręce miałem skrępowane na plecach, podparłem się nimi i lekko dźwignąłem. W głowie mi łupnęło przeraźliwie. Przy ognisku było ich trzech. Jeden stał, dwaj siedzieli. Rozmawiali, lecz tak cicho, że ani jedno słowo nie dotarło do mych uszu. Po czym sytuacja się zmieniła: stało dwu, siedział jeden. Tych dwu ruszyło w moim kierunku. Natychmiast opadłem na twarde leże. Stanęli nade mną.

— Powiedz mu — rozkazał po hiszpańsku ten, który poprzednio usiłował ze mną rozmawiać — że nie ma się czego lękać, jest tylko zakładnikiem.

Zdanie to zostało przetłumaczone w zupełnie popraw­nej angielszczyźnie.

Znowu nastąpiła wymiana hiszpańskich słów i tłu­maczenie ich na angielski. Tak to odbywało się podczas całej rozmowy.

— Zgadza się. Już nie był nam potrzebny.

Wzdrygnąłem się na te słowa.

Z trudem zachowałem spokój. Oto jak bardzo byliśmy nieostrożni. Po prostu — greenhorny! Lecz ten drab nie podsłuchał wszystkiego, nie znał naszych kłopotów z ustaleniem właściwego miejsca, na które natrafiliśmy przecież tylko dzięki zdumiewającej intuicji Karola. W jaki jednak sposób dowiedział się on — i jego kump­le — w ogóle o istnieniu skarbu? W jaki sposób natknęli się na człowieka z kurarą? I kim był ten człowiek? Za­pytałem o to.

Popatrzyli na mnie i po chwili namysłu „Anglik" od­parł:

Byłem rzeczywiście głodny. Żeby oddać sprawiedli­wość — nieźle mnie nakarmili.

W pieczarze powidniało. Teraz mogłem lepiej przyj­rzeć się memu rozmówcy. Czerwona twarz, zarośnięta. Może gdyby się ogolił, byłby przyjemniejszy, ale tak — robił wrażenie odstraszające. Co się tyczy jego odzieży, nie wyglądała na więcej zużytą od mojej i trudno po niej poznać, czy nosi ją biedak, czy człowiek nie liczący się z pieniędzmi. Kim był? Pytać nie miało sensu.

Po zaspokojeniu głodu poczułem się znacznie lepiej. Widziałem, że chwilowo nic mi nie grozi. Któryś z tych drabów powędruje do Gonzalesa i przedstawi mu wa­runki. Jak je przyjmie hacjender? Byłem pewien, że uczyni wszystko, aby mnie uwolnić, lecz jak się do tego zabierze? Jeśli naiwnie zaufa bandytom (to określenie chyba najlepiej pasowało) i odstąpi im połowę „skar­bu" — jaka gwarancja, że zostanę zwolniony, a nie na­dal więziony, aż do chwili uzyskania drugiej połowy? Pocieszała mnie myśl, że Karol swym doświadczeniem i sprytem wesprze hacjendera. Czy mam czekać bez­czynnie? Ach, gdybyż wiedzieć, gdzie się znajduję?

Skrępował je na nowo i poczłapał ku wyjściu. Wtedy spróbowałem rozluźnić pęta. Nie udało się, nie star­czyło czasu. „Anglik" wrócił. Rozsupłał mi rzemień na nogach.

— Chodź — rozkazał.

Dźwignąłem się nie bez trudu. W głowie mi zahuczało, ściana jaskini wykonała skok w górę i w dół. O mało nie upadłem, lecz jakoś mi to przeszło. Uczy­niłem dwa kroki i znowu się zachwiałem. Tym razem przyczyną nie była głowa, lecz nogi. Od długiego leże­nia i od krępujących je więzów zupełnie zdrętwiały. Postałem kilka sekund, wreszcie ruszyłem, wprost na białe oko wyjścia. Ogień migotał, a wokół niego mgła rozstąpiła się, tworząc malutki krąg widoczności. Dalej ściana nieprzenikliwej bieli nie pozwalała niczego do­strzec.

— Siadaj.

Kucnąłem przy ognisku. Wtedy na nowo skrępowano mi nogi, lecz ręce pozostały wolne. Mogłem ogrzać dło­nie. Czułem mokry chłód na całym ciele i powoli taja­łem w kręgu ciepła. Równocześnie gapiłem się na sąsia­dów. Pierwszych dwu już poznałem w jaskini — „Anglika" i „Hiszpana" — teraz trafiła się okazja zerk­nąć na trzeciego. Zabawne! Ci trzej nieznajomi bardzo byli do siebie podobni, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Tak to zacierały różnicę zarośnięte oblicza i jed­nakowe sombrera na głowach. Lecz w sumie — czynili niezbyt przyjemne wrażenie. Zresztą, gdyby nawet przyjęto mnie radosnymi uśmiechami, nie potrafiłbym zapomnieć o ciosie w głowę i jego wciąż odczuwanych skutkach.

Tamci nie odzywali się do mnie. Tkwili wokół ogniska jak trzy niezbyt udane, toporne posągi. Milczałem i ja. Rozmyślałem nad tym, jak bardzo niepokoją się moi towarzysze i jak czują się bezradni we mgle, która unie­możliwia odszukanie moich śladów i śladów tych, któ­rzy mnie porwali. Przypuszczałem bowiem, że napadu dokonało co najmniej dwu ludzi. Po ogłuszeniu dźwig­nęli mnie z ziemi i przynieśli tutaj. Lecz gdzież znajdo­wało się to „tutaj"? Chyba niezbyt daleko od doliny. Przeklęta mgła nie pozwalała nic dojrzeć. Czy za jej ścianą szumiał las, czy wznosiła się góra, czy rozciągała łąka? Jakże mogłem odgadnąć? I w takiej sytuacji pró­ba ucieczki nie miała sensu. W którą stronę uciekać?

Kiedy tak dumałem, „Hiszpan" odezwał się (oczywi­ście po hiszpańsku):

— Idź, już czas.

Sądziłem, że te słowa są skierowane do „Anglika", lecz omyliłem się. Wstał ten trzeci. Przewiesił przez ra­mię staroświecką rusznicę i zniknął we mgle. Znowu trwała cisza. Przerwał ją „Anglik".

Znowu nastało milczenie. Jednak „Anglik" był pew­nie urodzonym gadułą i długo nie wytrzymał.

Podczas tej rozmowy siedziałem z oczami utkwionymi w ogień, aby nie zdradzić się, że wszystko rozumiem.

Możecie sobie wyobrazić, jak się poczułem, wysłu­chawszy tej pogawędki! W razie odmowy Gonzalesa — ja miałem paść pierwszy tej odmowy ofiarą. Pociesza­łem się, że zanim do tego dojdzie, jeśli w ogóle dojdzie, znajdę jakiś sposób ucieczki. Z natury nie jestem pesy­mistą, a pesymizm w takiej sytuacji to pewna przegra­na. Gdyby tak dorwać się do koni? Przecież mają ko­nie, nie wędrowali za nami piechotą. Lecz nie słysza­łem ani charakterystycznego potupywania, ani rżenia. Jeśli ich było tylko trzech, to konie musieli trzymać pod bokiem. Więc ciszę powodowała po prostu mgła otulająca nas jak dźwiękoszczelna wata.

Jakże ten czas się wlókł! Dumałem spoglądając w nie­bo, wypatrując słonecznego promyka, który by rozpro­szył opary. Na próżno. Wreszcie ten, który zwał się Jo­se, powiedział półgłosem:

— Idzie...

Jak on to usłyszał?

Zerwali się obaj i stanęli ze strzelbami w dłoniach tuż za mymi plecami. Gdyby doszło do strzelaniny, pierwszy dostałbym kulą. Na szczęście — nie doszło.

Z białych tumanów wynurzył się cień, który w chwilę później przybrał człowiecze kształty. To był wracający wysłannik.

Zdjął z ramienia strzelbę i siadł przy ogniu.

— Będziesz ty gadał wreszcie?

Było to ostatnie słowo Miguela. Nagle wydało mi się, że biały tuman, który nas otaczał, w pewnym miejscu dziwnie się zakołysał. W sekundę później buchnęły z je­go głębi czerwonozłote iskierki, seria huków, podobnych do trzasku szybko łamanych gałęzi, umilkła bez echa. Z mgły wyskoczyła znajoma postać.

— W nogi, doktorze... — usłyszałem ochrypły głos.

To był Bede. Zerwałem się. Dopiero teraz dostrzegł moje pęta. Przeciął je jednym ruchem noża. Byłem wolny, lecz za jaką cenę...

Kim jest Bede?

— Muszę porozmawiać z panem, doktorze.

Stało się to podczas jednego z kolejnych postojów, daleko od doliny, w drodze, która z każdą milą przybli­żała nas do miejsca, gdzie czekał wóz i pozostali uczest­nicy wyprawy.

Bede ustawicznie kręcił się wokół mnie, a ja udawa­łem, że go nie dostrzegam. Wiele bym dał, aby osta­tecznie pozbyć się jego towarzystwa, lecz nie mogło to nastąpić wcześniej niż po powrocie do hacjendy.

Zostało już wyjaśnione wszystko, co można było wy­jaśnić, bo istniały nadal zagadki, których nikt z nas nie potrafił rozwiązać. Wiedziałem, że moje uwolnienie było tylko dziełem Bedego. Nie bacząc na porozu­mienie między Gonzalesem a wysłannikiem bandy, udał się trop w trop za Miguelem. Że go nie zgubił we mgle, to cud prawdziwy. Co dalej z tego wynikło — wiemy.

Teraz Gonzales nie potrzebował dzielić „skarbu". Cenne znalezisko zostało zachowane w całości i na pew­no stanie się ozdobą któregoś z muzeów. To wszystko prawda, lecz za nami znowu pozostały ludzkie zwłoki. Nic więc dziwnego, że dla mnie Bede stał się uosobie­niem paskudnego rewolwerowca. Ile razy wkraczał do akcji, tyle razy przemawiała broń, zawsze piekielnie celna i zawsze powodująca śmierć człowieka. Przyzwyczajenie, zbieg okoliczności czy świadectwo bandyckiej profesji naszego towarzysza? Byłem wściekły!

Hacjender przyjął zdarzenie tak, jakby nic się nie stało. Seńora nie ukrywała radości z ocalenia „skarbu", a vaquerzy spoglądali na Bedego jak na bohatera. Ka­rol rzeczowo stwierdzał, że odstąpienie połowy „skarbu" nie gwarantowałoby nam bezpieczeństwa w drodze po­wrotnej, a wobec tego nie należy zbyt surowo oceniać Bedego...

Nie potrafiłem z tym się zgodzić. I w takim właśnie nastroju odbywałem drogę powrotną.

Bede dopadł mnie, gdy przedwieczorną porą, już po rozbiciu nocnego biwaku, odpoczywałem samotnie nad pluszczącym górskim ponikiem.

— Słucham — odparłem szorstko. — O co chodzi?

Widziałem, jak się stropił.

— Radzę zwrócić się w tej sprawie do Coylego.

Miałem zamiar wstać i odejść. Jednak zostałem. Przyszło mi do głowy, że może jakąś okólną drogą dowiem się wreszcie, kim jest mój rozmówca. Dlatego za­pytałem:

— Albo wymyślił sobie bajkę.

Pokręcił głową.

Nie, nie mogłem sobie tego ani rusz wyobrazić! Ra­dość z powodu pojawienia się przestępcy — to było dla mnie coś zupełnie nie do przyjęcia.

Nie mogłem jeszcze odgadnąć, w jakim celu Bede opowiedział mi tę historię.

— Jeszcze nie wszystko. Chcę się pana poradzić w ważnej sprawie.

Westchnąłem cicho. Tylko tego brakowało! Miałem radzić osobie, której sama obecność wprawiała mnie w zły humor. Znowu ogarnęła mnie chętka, żeby odejść. I znowu zostałem. Ostatecznie — jaki by nie był — to człowiek, który tylokrotnie pomógł mnie i Karolowi wydostać się z tarapatów, który ocalił Gonzalesa, a na koniec, mimo że nie pochwalałem jego „ręki szybszej niż myśli", działał w mojej obronie.

— Przestępstwo zostało dokonane w styczniu, ale do wiosny jeszcze ptaszka nie schwytali. Teraz to już pew­nie siedzi za kratami albo nie żyje. Miałem list gończy, gdzieś mi się w drodze zapodział.

Drgnąłem. Moja pomyłka stała się dla mnie sprawą oczywistą. Jednak przecież nie uczyniłem nic, aby Be-demu zaszkodzić. Jak to dobrze!

Zabrzmiało to nieco zagadkowo.

Taka odpowiedź wyglądała na kpiny. Spojrzałem na niego zdziwiony.

— Że pan lubi strzelać, stwierdziłem to już paro­krotnie, lecz postępując tak z ludźmi poszukiwanymi przez prawo, kiepską wyświadcza pan prawu przysługę. Pan nie jest „łapacz", pan jest najzwyklejszy „rewol­werowiec". Podejrzewam, że pan prowokuje ściganego do sięgnięcia po broń, zamiast go zaskoczyć. Czy nie tak?

Pokiwał głową i skrzywił się zabawnie.

Zauważyłem, że się zmartwił. Zupełnie szczerze zmartwił, się. Do licha! On niczego nie pojmował. Jak dziecko uzbrojone w nigdy nie chybiający colt. Strze­lające dla zabawy. Jakże okrutnej!

Wbiegłem do saloonu. Nie jest to miejsce dla dzieci, nawet dla podrastających chłopców, lecz deszcz mnie usprawiedliwiał. Poza tym wiedziałem, że karczmarz zna mego ojca i pozwoli przeczekać ulewę. Byłem nieco onieśmielony, jak to wiejski chłopak, który jeszcze nie poznał świata ani ludzi. Saloon był pusty, przynajmniej tak mi się wydało. Karczmarz oparty o szynkwas spoj­rzał na mnie, a ja szybko powiedziałem:

„Jestem Barry Bede. Czy mogę tu posiedzieć?"

Roześmiał się.

„Nigdy jeszcze nie miałem takiego gościa. Jesteś sy­nem Harry Bedego?"

Przytaknąłem.

„No, to siadaj. Znamy się z twym ojcem od lat. Po­dobny jesteś. Chcesz piwa?"

Podziękowałem grzecznie, jak mnie w domu uczo­no.

„Rozumiem, nie masz pieniędzy, ale to ja stawiam."

Nalał mi z kranu, lecz nie w kufel, a w małą szkla­neczkę.

„Niech ci będzie na zdrowie."

Nie chciałem go obrazić, więc wziąłem. Siadłem za którymś stolikiem, z twarzą zwróconą ku oknu, i pa­trzyłem na drżącą firankę wody. Czułem się kiepsko w tym saloonie i marzyłem, aby jak najprędzej znaleźć się w domu. Lecz deszcz nie ustawał. I wtedy usłysza­łem odgłos kroków, ciężkich kroków. Jakaś postać za­słoniła mi okno, czyjś głos zapytał bardzo życzliwie:

„Czy mogę się przysiąść?"

Wytrzeszczyłem oczy. Jeszcze nikt do mnie w ten sposób się nie zwracał. Pan wie, doktorze, jak to jest. Dorośli albo przepędzają dzieci, albo lekceważą je, albo się z nich śmieją. Dlatego myślałem, że ten obcy kpi so­bie ze mnie. Ale on powtórnie zapytał, czy może się przysiąść. Wykrztusiłem, że tak. Postawił kufel, przy­sunął zydel.

„Smakuje ci piwo, synku?" — zagadnął.

Znowu zdobyłem się tylko na „tak", ale nieznajomy coraz bardziej zaczynał mi się podobać.

„Widzisz — mówił dalej — piwo to dobra rzecz, lecz w miarę. Jak zbyt wiele się nałykasz, stajesz się ociężały, oczy mętnieją i ręka się trzęsie. Pamiętaj o tym."

Odparłem, że będę pamiętał, i gapiłem się na jego strój. Chyba musiał być traperski. Słyszałem wiele o traperach i tak ich właśnie sobie wyobrażałem. Ten miał na sobie kurtkę skórzaną bez rękawów, koszulę niebieską i czarny okrągły kapelusz. A dokoła bioder pas, z którego zwieszały się w wielkich futerałach dwa rewolwery.

„Ciężki" — powiedziałem, byle co powiedzieć i byle jak najdłużej trzymać broń.

„Połóż palec na cynglu, synku — doradził — ot tak, doskonale. A teraz naciśnij, wolno, delikatnie..."

Ledwie dotknąłem spustu, a rewolwer zrobił „klik--klak".

„O! — zawołałem — jak to łatwo!"

Uśmiechnął się.

„Strzelać łatwo, trafić trudniej."

„A pan umie?" — zapytałem naiwnie.

„Dziewięć na dziesięć razy, pokazałbym ci..."

Karczmarz, który pewnie cały czas przysłuchiwał się naszej rozmowie, nagle zawołał od szynkwasu:

„Barry, wracaj do domu. Deszcz już przestał padać, a ojciec na pewno się niepokoi."

Westchnąłem i zwróciłem rewolwer.

„Muszę już iść, przepraszam" — powiedziałem nie­mrawo. Podziękowałem za piwo i ruszyłem ku drzwiom.

„I na mnie czas" — zauważył nieznajomy.

Położył jakąś monetę na ladzie i zwrócił się ku mnie:

„Daleko mieszkasz, synku?"

„Będzie ze dwie mile."

„A w jakim kierunku?"

Pokazałem ręką.

„Podwiozę cię."

Wydało mi się, że szynkarz bardzo się zaniepokoił. Powiedział szybko:

„Lepiej, żeby chłopak się przeleciał. To zdrowiej. Ruch mu dobrze zrobi. Prawda, Barry?"

„Tak... — odparłem — nie..."

Nie wiedząc, na co się zdecydować, wybiegłem na dwór. Świeciło słońce i odbijało się w kałużach wody. Gliniasta droga, którą musiałem maszerować, pełna by­ła takich kałuż i błota. Lecz cóż miałem począć? Skierowałem się desperacko na ten bajorowaty szlak.

„Zaczekaj!"

Stanąłem, odwróciłem się. Nieznajomy kiwał na mnie ręką. Później zniknął za rogiem budynku, lecz na krót­ko. Ukazał się z powrotem, na koniu. Cóż to był za koń! Czarny jak kruk, z białą strzałką na czole. Podjechał do mnie.

„No, chłopcze, hop!"

Podskoczyłem, a on wciągnął mnie na siodło, posa­dził przed sobą, tuż za końskim grzbietem.

„Pojedziemy wolno — oświadczył. — Wielkie błoto, ale i tak znajdziesz się szybciej na miejscu."

W drodze rozmawialiśmy, raczej to on mówił, bo ja podziwiałem pięknego wierzchowca, piękną uprząż i rozglądałem się dokoła pragnąc, aby mnie ujrzał któ­ryś z kolegów lub ze znajomych ojca, ale jak na złość droga była pusta.

„Tu mieszkam" — poinformowałem na widok domu stojącego o kilka jardów w bok.

„No, to koniec naszej podróży" — zauważył wesoło.

Zatrzymał konia i pomógł mi zeskoczyć.

„A może... — wyjąkałem — może pan nas odwiedzi. Chociaż na chwilkę — powiedziałem prosząco. — Ro­dzice będą radzi."

„Dziękuję, chłopcze. Nie zapomnę ci tego. No, bywaj! Kto wie, czy się jeszcze nie spotkamy."

Machnął ręką, tknął konia ostrogami i po chwili zniknął za kurtyną wodnych rozbryzgów i błota.

W domu matka się zatroskała, czy nie zmokłem. Po­wiedziałem o saloonie i o przejażdżce.

„Jakiś uczynny jegomość — zauważył ojciec. — Cie­kaw jestem, kto to taki. Jak będę w Sunday, zapytam Kernta."

Tak się nazywał właściciel saloonu „Pod Złotym Słońcem". Po paru dniach rzeczywiście musiał zapytać, bo kiedy wróciłem jak zwykle ze szkoły, powiedział:

„Wiesz, Barry, ten jegomość, który cię wiózł, to zu­pełnie obcy człowiek. Podobno pokazywał ci, jak się strzela?"

Przyświadczyłem.

„Na drugi raz nie daj się tak łatwo wciągnąć w roz­mowę. Bądź ostrożny."

„Dlaczego? — zapytałem zdziwiony. — Czy zrobiłem coś złego?"

„Ależ nie, synku, tylko Kernt mówił mi, że mu się ten człowiek nie podobał, a Kernt ma dobre oko."

Nic na to nie rzekłem, lecz nie podzieliłem opinii szynkarza. Nigdy dotąd nie zetknąłem się z dorosłym, który by tak poważnie, jak równy z równym, ze mną rozmawiał. I tak grzecznie! Marzyłem w cichości, że znowu spotkam nieznajomego z Sunday i wypatrywa­łem oczy maszerując do szkoły i z powrotem. Na próż­no!

Minął jeden roczek, minął drugi. Szkołę ukończyłem i stałem się pierwszym pomocnikiem ojca w gospodar­stwie oraz przykładem dla młodszego rodzeństwa. Na­uczyłem się jeździć konno, nabyłem okrągły kapelusz i udawałem kowboja na ojcowej zagrodzie. Do Sunday jeździłem co kilka dni po zakupy, wpadałem nawet do saloonu, lecz nigdy nie trafiłem na ślad nieznanego przybysza, aż do dnia... Do pewnego dnia, który stał się jak gdyby kolejnym szczeblem drabiny prowadzącej mnie nie wiadomo dokąd.

Dorobiliśmy się małego stadka bydła. Pasło się za­zwyczaj na łące, hen pod lasem. Nie tak znowu daleko, lecz ja, jak już wspomniałem, udawałem kowboja, a jak kowboj, to konno! Ba, miałem już nie tylko szerokoskrzydły kapelusz, lecz i lasso zawieszone na łęku siod­ła. Kupiłem w Sunday szeroki pas, chociaż nie zwie­szały się z niego wielkie rewolwery. Ojciec, który przy­stał na lasso (wprawdzie śmiał się ze mnie), o nabyciu broni nawet nie chciał słuchać.

Pogalopowałem więc na koniu i z lassem, prawie jak kowboj, spędzić bydło spod lasu do zagrody, bo miało się już ku wieczorowi. Że dzień był ciepły, jak na wiosnę, przejażdżka taka to sama przyjemność: Dognałem stadko już na skraju boru i policzyłem sztuki. Za­wsze liczyłem, odkąd zdarzyło się przypędzić o jedną za mało, co ojciec natychmiast zauważył i co kosztowało mnie przeszło pół nocy poszukiwań.

Tym razem również brakowało jednej krowy. Nie zauważyłem jej ani na łące, a było jeszcze dość widno, ani pod lasem. Musiała wedrzeć się w gąszcz. Zeskoczy­łem z siodła. Las nie był wielki, ot, po prostu taka wyspa z drzew na równinie, nie dłuższa niż na pół mili, ale dość zarośnięta. Wkroczyłem w te zarośla, wypatrując, czy gdzieś nie błyska jasny zad lub białe, rogate czoło. Przepychałem się między chojakami i... wyszedłem wprost na konia! Co tu robi koń? Z siodłem, uzdą i ju­kami! A gdzie jeździec?

Ujrzałem go pod pniem sąsiedniego drzewa. Zastyg­łem w bezruchu. Nie na widok nieznanego człowieka, lecz... czarnej lufy rewolweru wycelowanej wprost w moją pierś.

„Kto ty jesteś?" — zapytał ochrypłym szeptem.

„Ja? No... z gospodarstwa. Tu jest farma, niedaleko".

„Czego szukasz?"

„Krowa uciekła w las."

Zaśmiał się i opuścił broń. Przypatrywał się uważnie. Zaraz poczułem się lepiej. Nigdy dotąd nikt nie trzy­mał mnie na muszce lufy.

„Jak się nazywasz?" — patrzał na mnie uważnie.

„Barry Bede" — odpowiedziałem, ciągle jeszcze nie mogąc ochłonąć ze zdumienia.

„Barry Bede — powtórzył. — Barry... Ja chyba cie­bie znam. Byłeś wówczas malcem. Pamiętasz?"

Potrząsnąłem przecząco głową.

„Zapomniałeś o piwie w saloonie? O konnej prze­jażdżce? Po deszczu."

Jakaś klapka odemknęła się w mojej głowie.

„To pan?! — zawołałem. — Pan wiózł mnie na czar­nym jak kruk wierzchowcu!"

Spojrzałem na konia stojącego przy drzewie. Nie, nie był czarny, tylko jakiś srokaty. Nieznajomy dostrzegł moje spojrzenie.

„To nie ten" — zauważył.

„A co się z tamtym stało?"

„Zginął jak dzielny koń. Od kuli."

„A pan?" — zapytałem, bo postać siedząca przy pniu nie przypominała eleganckiego gościa saloonu w Sunday.

Kurtę nadal nosił skórzaną, ale skóra straciła połysk, gdzieniegdzie świeciła wytartą bielą i czerniała plama­mi. Prawy rękaw niebieskiej koszuli został rozdarty, lewy podwinięty powyżej łokcia. To, co znajdowało się poniżej, było szarą szmatą, z której wystawała tylko dłoń.

„Wypadek?" — zagadnąłem, chociaż na poprzednie pytanie wcale mi nie odpowiedział.

Tu muszę dodać, doktorze, że wówczas miałem głowę nabitą różnymi bajędami o Dzikim Zachodzie, na któ­rym żyli prawdziwi bohaterowie walczący w obronie słabszych, ratujący wędrowców napadniętych przez czerwonoskórych, zabierający złoto bogatym wyzyski­waczom, aby je rozdać biednym. Pewnie żyli i tacy, ale... Pan chyba wie, doktorze, ileż to pięknych legend dolepiono do postaci zwykłych awanturników lub wręcz bandytów!

„Miałem przykry wypadek — odpowiedział na moje pytanie. — Ale to głupstwo, za kilka dni śladu nie zo­stanie. Gorzej, że ostatnio prawie nic nie jadłem. Nie masz, Barry, kapinki mleka?"

„Mogę wydoić krowę — zaoferowałem się ochoczo — ale chyba najlepiej, żeby pan poszedł ze mną do domu. Tam się znajdzie wszystko, co potrzeba. I nowy opatru­nek. Czy to rana?"

„Ot, takie draśnięcie. Do domu nie pójdę. Sprawił­bym kłopot twoim rodzicom."

Nie nalegałem. Kazał mi odpiąć garnczek przywieszony do juków siodła. Odszukałem zagubioną krowę, nadoiłem mleka.

„Teraz — powiedziałem z wahaniem — muszę już wracać. Ojciec będzie mnie szukać."

Zaniepokoił się.

„Idź, idź, Barry, ale... słuchaj, mój chłopcze, czy mo­żesz mi coś przyrzec?"

„Oczywiście!"

„Daj mi słowo, że nie powiesz o mnie nikomu. Że ja tu jestem."

„Jak to? Przecież to nasza ziemia, nikt obcy tu nie przychodzi."

„To bardzo dobrze. Ale ja nie chcę, aby ktokolwiek o mnie wiedział. Rozumiesz?"

Na słowie „ktokolwiek" położył specjalny akcent.

I tym wpędził mnie w rozterkę. Co powiem rodzicom, gdy zapytają, dlaczego tak długo marudziłem z byd­łem?

„Czy to konieczne?"

„Konieczne. Ścigają mnie źli ludzie, Barry. Jeśli mi nie pomożesz, będę musiał dosiąść konia i ruszać dalej. Po nocy. Diablo mi to nie na rękę, źle się czuję."

Powiedział to głosem smutnym, zmęczonym, aż mnie coś w sercu kolnęło. Pewnie był chory. Zrobiło mi się go żal.

„Ojciec nikomu nie zdradzi" — powiedziałem z prze­konaniem.

„Nie, nie — zaprotestował energicznie. — To na nic. Jeśli powiesz ojcu..."

Urwał i podniósł się spod pnia. Zauważyłem, że chwieje się na nogach.

„Muszę ruszać — oświadczył. — Przez ciebie, przez takie głupstwo."

Przekonał mnie.

„Dobrze — zgodziłem się — nie powiem, ale teraz powinienem już wracać..."

I wróciłem, pędząc przed sobą krowy. Rodzicom po­wiedziałem o poszukiwaniu jednej sztuki w lesie. To ich zadowoliło i o nic więcej nie pytali. Nie potrzebo­wałem, kłamać, lecz mimo tego czułem się jakoś bardzo nieswojo.

Następnego ranka moja rodzina: matka, ojciec, brat i siostra wsiedli do czterokołowego, wóz­ka i ruszyli do Sunday. Ojciec zawoził bronę do kowala, matka miała mnóstwo sprawunków do załatwienia, a moje rodzeństwo zostało zabrane, abym nie musiał go pilnować. Cała gromadka mogła powrócić najwcześniej późnym wieczorem lub dopiero rankiem dnia następne­go, przenocowawszy w Sunday u przyjaciół.

Kiedy indziej zmartwiłbym się takim obrotem spra­wy — zwalono na mnie robotę w gospodarstwie i nudę samotności. Lecz tym razem ucieszyłem się z tej sy­tuacji. Byłem ciekaw, co porabia mój znajomy w lesie. Miałem nadzieję, że jeszcze nie odjechał. Gdy więc wó­zek zniknął w tumanach kurzu, osiodłałem konia, wy­prowadziłem krowy z zagrody, pognałem je na pastwi­sko, pocwałowałem do lasu i przedarłem się przez za­rośla.

Był! Pod tym samym drzewem. W dziennym świetle wyglądał jeszcze gorzej niż wczoraj.

„Jak się masz, Barry — przywitał mnie cichym gło­sem. — Spodziewałem się, że przyjedziesz. Chciałem ruszyć stąd o świcie, lecz siły nie dopisały. Mówiłeś o mnie?"

Zaprzeczyłem.

„To dobrze — szepnął — nie zawiodłem się na to­bie. A nie masz czego do zjedzenia, chłopcze?"

Odparłem, że owszem. Cała fura jedzenia jest w cha­łupie.

„To na nic" — mruknął.

„Ależ dom jest pusty! — krzyknąłem. — Rodzin pojechała do Sunday".

„A kiedy wróci?"

„Dopiero późnym wieczorem lub jutro rano."

„Aha. Słyszałem turkot wozu. No to, można by zaryzykować."

Podniósł się z trudem, ujął konia za cugle. Wyszliśmy na skraj łąki, skąd już widać było nasz dom. Lecz tu nieznajomy zatrzymał się. Spojrzał na mnie podejrzli­wie i zagadnął:

„A nie zwodzisz mnie przypadkiem?"

„Bodajbym pod ziemię się zapadł, jeśli kłamię!"

Twarz mu się rozpogodziła, ale przez cały czas roz­glądał się czujnie dokoła, a zanim wszedł do chałupy, zajrzał do środka przez szybę. Sądziłem w swej naiw­ności, że to taki westmański nawyk. W końcu wkroczył do izby i ciężko opadł na najbliższą ławę. Przygotowa­łem mu śniadanie, a gdy zaspokoił głód, zaproponowa­łem, aby się umył. Nie przystał na to tak łatwo, jak na posiłek, wreszcie zgodził się pod warunkiem, że wyjdę na dwór pilnować drzwi, aby przypadkiem ktoś obcy go nie zaskoczył. Nagotowałem pełny szaflik wrzątku i zo­stawiłem gościa, lecz nie po to, aby pilnować drzwi, lecz oporządzić mu konia. Trwało to dość długo, gdy więc wróciłem, mój westman już się ubierał.

„To był świetny pomysł, ta kąpiel, Barry. Czuję, jak mi wracają siły. Nie masz, chłopcze, jakiej czystej szma­ty?"

Nie znałem się na opatrywaniu ran, więc tylko przy­niosłem pas nowiutkiego płótna, a później pomogłem odwinąć mokry i brudny opatrunek. Rana nie była głę­boka, jak zauważyłem, lecz za to długa, biegnąca od ra­mienia w dół. Od noża czy od kuli... skąd miałem wie­dzieć?

„Dziękuję ci, Barry. No, czas mi w drogę" — powiedział gdy już opatrzył i zabandażował ranę.

„Juz?!" — wykrzyknąłem szczerze zmartwiony.

Za chwilę miał zniknąć mi z oczu jeden z tych ludzi, o których krążyły legendy: prawdziwy westman, mieszkaniec prerii, puszcz i górskich dolin.

„Tak, już — odparł. — Jednak — zastanowił się — moglibyśmy pogawędzić jeszcze trochę. Na końskich siodłach."

Wytrzeszczyłem oczy.

„Nie rozumiesz? Jadę do Greenhill. Możesz mnie od­prowadzić."

Greenhill było nieco większym miasteczkiem od Sunday. Bawiłem tam tylko raz, bo leżało dość daleko od naszej zagrody. Podróż w jedną stronę trwała pół dnia.

„Nie mogę" — odparłem smętnie.

„Szkoda. Chciałem ci ofiarować coś na pamiątkę na­szego spotkania, lecz nie mam nic takiego. Dopiero w Greenhill, ale skoro nie możesz... To odprowadź mnie choć kawałek."

Pokusa była silna. Uległem. No, bo cóż szkodziło od­dalić się od domu na parę godzin? Pojechałem.

Zabawiał mnie podczas jazdy opowiadaniami o Dzi­kim Zachodzie. Słuchałem, aż mi uszy rosły. Jeśli na­wet tylko połowa z tego, co mówił, była prawdą, jakże ciekawy wiódł żywot w porównaniu z moim! Ach, gdybyż tak wyrwać się w tamte strony z doświadczonym towarzyszem przy boku! Choćby na kilka dni, na ty­dzień! Ba, nieziszczalne marzenie...

Zasłuchałem się tak bardzo, że straciłem poczucie czasu. I oto w dali przed nami, na rozległej równinie, zamajaczyły szczyty domostw.

„To już Greenhill — zauważył zatrzymując wierz­chowca. — Może jednak wypijemy przed rozstaniem szklaneczkę za nasze zdrowie?"

No, skoro już dotarłem tak daleko, cóż szkodziło wpaść do Greenhill?

„Dobrze" — skinąłem głową.

Zatrzymaliśmy się na skraju malutkiego lasku rosnącego przy drodze.

„Barry — powiedział — pewnie cię to zdziwi, lecz gdybyś nieco pobył na Dzikim Zachodzie, nic by cię nie dziwiło. Ja tu zaczekam, a ty jedź."

„Po co?"

„Muszę być ostrożny. Pierwszy budynek po prawej stronie to piętrowy dom z napisem: Skład zaopatrzenia. Wejdziesz do środka i zapytasz o pana Ratha. Jak go znajdziesz, powiesz, że przysyła cię Niebieski Bill. Zapamiętasz?"

„Oczywiście. A kto to jest Niebieski Bill?"

„To ja. Tak mnie znajomi przezywają. Od niebieskich koszul, które bardzo lubię. Powiedz temu Rathowi, że Niebieski Bill pyta, czy może przyjechać: I jeszcze jed­no: rozmawiaj z Rathem tak, żeby nikt więcej cię nie słyszał. To ważne, mam mnóstwo wrogów, którzy tylko czekają, żeby mi nogę podstawić. A teraz jedź i szybko wracaj."

Pognałem konia, wjechałem do Greenhill, odnalazłem skład, a w nim pana Ratha. Kiedy zadałem zlecone mi pytanie, najpierw obejrzał mnie ze wszystkich stron, a później zapytał:

„Gdzie jest Bill?"

„Niedaleko."

„No, to może wpaść."

Wróciłem do lasku, powtórzyłem odpowiedź.

„Świetnie, Barry. Spisałeś się znakomicie. Jedzie­my."

Ano, przybyliśmy do tego składu zaopatrzenia. Dłu­ga, mroczna sala pełna towarów. Rath i Niebieski Bill padli sobie w objęcia. Później coś tam szeptali, a ja dreptałem wzdłuż półek, lad i stołów. Czego tam nie było! Od ubrań i broni po rolnicze pługi, końską uprząż, derki, bele tytoniu, wory z mąką, grochem, solą, cu­krem, ech...

„Barry! — zawołał Bill. — To dla ciebie, na pamiąt­kę."

Wręczył mi szeroki pas, z którego zwisały skórzane kabury. Z ich głębi połyskiwały kolby dwu rewolwe­rów.

„Załóż, chłopcze."

Założyłem bojąc się, że to wszystko sen, że za chwilę przebudzę się pod ojczystym dachem, aby wypędzić krowy na pastwisko. Później przyszło zastanowienie.

„Ja nie mogę tego przyjąć. To... to musi być strasznie drogie."

Roześmieli się obaj, a Rath zauważył:

„Skoro ci Bill daje, to nie namyślaj się i bierz."

Niebieski Bill (tak go odtąd w myślach zacząłem na­zywać) klepnął mnie po plecach.

„Weź, chłopcze. Nie zgadniesz, jak bardzo mi pomo­głeś."

Rzeczywiście — nie zgadłem. Jednak przyjąłem dar, a później udałem się w ciemniejszy kąt, aby wydobyć broń i nacieszyć się jej widokiem. To były dwa colty, błękitnie oksydowane, podobne do coltów Billa. Nigdy w życiu nie czułem się bardziej uradowany z prezentu. Tamten dzień dobrze mi utkwił w pamięci. Pewnie bym w składzie przesiedział do nocy, bawiąc się bronią, lecz Bill przywołał mnie. Ledwie go teraz poznałem. Wszyst­ko na nim było nowiutkie. Od kapelusza po buty. Tak się obsprawił. Ale koszulę zachował niebieską, tyle że nową. I zapłacił. Zauważyłem: samymi złotymi mone­tami. Takiej kupy złota jeszcze nie widziałem. Nawet Rath się zdziwił, bo pokręcił głową:

„No, no, Bill. Nieźle ci się powodzi."

Później się uściskali, a jeszcze później Rath pomógł wynieść paczki sucharów, nabojów i czegoś tam jeszcze, co Bill zręcznie upakował w jukach swego i mojego siodła. Uściskali się ponownie, wskoczyliśmy na konie i wolniutko pojechali główną ulicą. Z obu stron Wzno­siły się domy, domki i budy, których partery zajmowały liczne przedsiębiorstwa handlowe: sklepy, składy, saloony.

Jechaliśmy ramię w ramię, mijaliśmy pojedynczych przechodniów, pojedynczych jeźdźców oraz całe grupki mężczyzn podpierających płoty i ściany domostw.

„Mam tu wielu przyjaciół — zwierzył się Niebieski Bill. — Jednego z nich przed chwilą poznałeś. Teraz poznasz drugiego, prowadzi saloon. Zobaczysz, jak u nie­go ładnie."

Jednak los zrządził, że wnętrza saloonu nie ujrzałem. Gdy podjechaliśmy do długiej werandy, z wyżyn której gapiło się na nas trzech czy czterech lekko podpitych młokosów, z boku, z głębi drogi zbliżało się dwu męż­czyzn. Bill musiał ich zauważyć, bo odezwał się do mnie półgłosem:

„Nie złaź z konia, Barry, i... uważaj!"

Nie zdążyłem zapytać, na co czy na kogo mam uwa­żać, bo jeden z tych dwu zagadnął Billa:

„Ty jesteś William Fagin?"

„Ja?" — zdziwił się Bill i tyle brzmiało w jego gło­sie szczerego zdumienia, że byłem przekonany o omył­ce.

„Tak, ty. Zejdź z konia. Sprawdzimy. Hej, chłopcy — krzyknął przybysz w stronę werandy — pomóżcie!"

Zanim zbiegli, a niezbyt sporo im to szło, Bill wspiął wierzchowca do skoku, runął na zagradzających mu drogę. Cud prawdziwy, że ich nie stratował. A ja? Ru­szyłem za nim. Byłem zbyt przestraszony, żeby móc za­stanowić się chociaż chwilę. Przegnaliśmy ulicą. Uciekali na boki przypadkowi przechodnie, ale nim dopad­liśmy ostatniego domku, zahuczały rewolwery. Skuli­łem się na siodle sądząc, że nadeszła moja ostatnia godzina Jednak nie nadeszła! Wyjechaliśmy na trakt pusty z obu stron. Niebieski Bill, a może William Fagin, gnał jak sto diabłów ściganych przez archanioła Ga­briela, a ja ani o krok nie pozostawałem w tyle. Musia­łem być dobrym jeźdźcem, bo w przeciwnym wypadku skręciłbym kark sobie i zwierzęciu. Po przebyciu chyba z mili Bill skierował wierzchowca w bok, na bezdroże lekko faliste, porosłe trawą. Nie wiedziałem, dlaczego tak czyni, lecz naśladowałem go i zjeżdżając z drogi do­strzegłem za nami chmurę kurzu, a w niej gromadę kawalerzystów. Pościg! Sądzę, że gdybym wówczas przy­stanął, doktorze, spotkałoby mnie sporo przykrości, jed­nak wróciłbym do rodziców. Jeśli nie tego, to następne­go dnia. Ale ze-mnie wówczas wyparował cały rozum i galopowałem za Billem widząc w ucieczce jedyny ra­tunek. I co pan na to powie? Uciekliśmy! Na moje nie­szczęście. Poprzez trawiaste pagórki Bill przywiódł mnie w głąb płytkiego wąwozu, później wydostaliśmy się pod samą granicę lasu i wędrowaliśmy już wolniej, aż ze zmrokiem zapadli w gąszczu. Tam stanęliśmy na nocleg. Nie był przyjemny, bo bez ogniska.

„Barry — odezwał się rankiem Bill — z ciebie zuch, co się zowie, jednak musisz wracać do domu. Nie dla każdego taka włóczęga. Długo jej nie wytrzymasz."

Uradowałem się takim stwierdzeniem, lecz równo­cześnie i zasmuciłem. Dręczyły mnie wyrzuty sumie­nia, że zostawiłem ojcową zagrodę na cały dzień i na całą noc bez opieki, że zawiodłem zaufanie rodziców, i dlatego, należało natychmiast wracać. Lecz... i na tym polegała głupota podrostka, żeby rzecz nazwać po imie­niu, myślałem, że już nigdy nie trafi mi się taka okazja wędrówki z prawdziwym westmanem. Okazja do opowiadania w gronie rówieśników o przygodach, jakich żaden z nich nigdy nie doświadczył.

„Barry — mówił dalej Bill — musisz jeszcze nieco zdobyć się na cierpliwość. Nie wolno ci wracać natych­miast, nie wolno ci wracać przez Greenhill. Zaraz by cię tam złapali."

Oczywiście, miał rację, chociaż ja do żadnej nie po­czuwałem się winy. I natychmiast o tym powiedzia­łem.

„Ty o tym wiesz — odparł — i ja o tym wiem. Ale oni? Zanim cię wypuszczą, przesiedzisz kilka dni w areszcie. A rodzice? Co sobie pomyślą? Możesz mi wierzyć, że i mnie by wypuszczono, bo to wszystko ja­kaś pomyłka, jednak wolę, póki co, zejść z oczu tych, którzy chcą wpakować mnie za kratę."

Tak mi to wytłumaczył. I uwierzyłem. Pan się ze mnie śmieje, doktorze? Słusznie, lecz ja wówczas by­łem naiwnym, prostodusznym wiejskim wyrostkiem. Towarzyszyłem więc dalej swemu opiekunowi. Piękna to była podróż, bo i kraj malowniczy, i pora roku sprzy­jająca dalekim wycieczkom.

Nie nudziłem się. Łowiliśmy ryby w przejrzystych strumieniach, polowali, a w noce długo gwarzyli przy trzaskającym ognisku. Lecz to jeszcze nie wszystko. Niebieski Bill uczył mnie strzelać z rewolweru i już po pierwszej lekcji oświadczył, że mam szybki refleks, bystre oko i pewną rękę. Sądziłem, że to pochlebstwo. Później okazało się, że mówił prawdę. I właśnie dzięki temu, że to prawda, mogę teraz o tym opowiadać. W różnych przecież bywało się tarapatach...

Jako myśliwy spisywałem się gorzej. Może to była wina strzelby, którą mi Bill pożyczał (bo własnej nie miałem), a może po prostu nie starczało mi cierpliwości, cnoty koniecznej dla trapera. Jestem niecierpliwy po dziś dzień.

Wędrowaliśmy długo, bardzo długo, ciągle na zachód i w coraz lepszej komitywie, chociaż Bill nie zdradził mi swego nazwiska, a ja nie wierzyłem, że nazywa się Fagin. Któregoś dnia zagadnąłem go o to.

„Barry — odparł ze śmiechem — czy to ważne? W tych stronach każdy przybiera sobie nazwisko, jakie mu odpowiada najlepiej. Dla przyjaciół jestem Niebie­ski Bill, więc i dla ciebie. A jak wołają na mnie wrogo­wie... cóż to może cię obchodzić, chłopcze? I dam ci je­szcze przestrogę: na Dzikim Zachodzie nie pytaj nikogo o nazwisko. Niebezpiecznie! Lepiej poczekaj, aż niezna­jomy sam się przedstawi. I nigdy nie śmiej się, gdy usłyszysz, że spotkany na drodze czy w saloonie czło­wiek podaje się za cesarza chińskiego zwiedzającego nasz piękny kraj. Będziesz o tym pamiętał, Barry?"

Przyrzekłem nie zapomnieć i przyrzeczenia dotrzy­małem, co niejeden raz wyszło mi na dobre.

Po kilku tygodniach, pod koniec lata, gdy zabrakło nam sucharów, tytoniu, kawy i cukru (bo mięsa ni­gdy nie brakowało, preria nie była tak przetrzebiona jak obecnie), Bill zdecydował, że trzeba uzupełnić za­pasy.

„Wytrzeszczaj oczy, Barry, dobrze wytrzeszczaj — zażartował. — Jak tylko dojrzysz dachy domostw, mów natychmiast. Ruszymy prościutko między domy i lu­dzi, wpadniemy do sklepu kupić co trzeba, później za­wadzimy o saloon, a jeszcze później odprowadzę cię prosto do rodziców. Widziałeś już sporo, dużo więcej od wszystkich swych rówieśników, i czas ci wracać. Je­stem pewien, że o tamtej hecy w Greenhill dawno za­pomniano."

Na wzmiankę o rodzinnym domu zrobiło mi się ja­koś miękko na sercu. Już bardzo chciałem stanąć przed ojcem i matką, wytłumaczyć im, że bardziej zbieg oko­liczności niż lekkomyślność, nie zezwoliły wcześniej przerwać tej wariackiej wędrówki. Dlatego szybko od­powiedziałem:

„Oj tak, pora mi wracać."

Któregoś popołudnia ukazały się na równinie dachy, a później budowle w całej okazałości. Przed pierwszym domkiem, na kiju wbitym w ziemię wisiała tablica: „Helldock. Mieszkańców 261."

Minęliśmy ten pierwszy dom, następnie drugi i trze­ci. Wyprzedzili kilku przechodniów, a później kowboja na myszatym wierzchowcu i o mało nie wpadli na pija­ka posuwającego się zygzakiem w poprzek drogi.

„Wiesz co, Barry? — Bill zatrzymał konia. — Zosta­nę na siodle, a ty załatw sprawunki. Patrz, tam jest sklep. Widzisz? Kup trzy funty sucharów, funt kawy i pół funta tytoniu. Nic więcej."

Po tych słowach sięgnął do juku i wydobył kilka zło­tych monet. Osłupiałem.

„Przecież za to można nabyć pół zawartości sklepu!"

„Nie znasz się na cenach, Barry. W takich małych miasteczkach handlują największe zdzierusy. Zresztą... jak ci co zostanie, kup flaszkę piwa. Wypijemy w dro­dze, a z saloonu zrezygnujemy. Ostrożność nie zawadzi. No, ruszaj chłopcze, będę tu czekał."

Wrzucił mi monety wprost do kieszeni i pojechałem. Niedaleko, kilkanaście jardów. Zeskoczyłem z siodła, przywiązałem zwierzę do palika sterczącego przed drzwiami i wkroczyłem do wnętrza.

Wie pan na pewno dobrze, doktorze, że wszystkie sklepy małych miasteczek na Zachodzie są podobne do siebie jak dwie krople wody. Zawsze po jednej stronie lada z produktami spożywczymi, po przeciwnej z wy­robami przemysłowymi. A powietrze zawsze tak samo pachnące mieszaniną tytoniu, skóry, suszonych owo­ców, kawy i czegoś tam jeszcze.

W środku było pusto, sprzedawca drzemał za ladą.

Postukałem pięścią w deskę. Zerwał się z fotela, prze­tarł oczy i natychmiast uśmiechnął. Widać niezbyt wie­lu tego dnia odwiedziło go klientów. Powiedziałem, czego mi potrzeba. Począł się krzątać przy półkach, bardzo powoli. Widać nudził się, a ja przerwałem tę nudę. Zagadywał mnie o pogodę, pytał, skąd i dokąd jadę, ale nie zdążyłem już odpowiedzieć, bo z dworu dobiegł nagle dźwięk strzału. Huknęło drugi raz i trze­ci.

„Przepraszam! Proszę poczekać. Tam coś się dzie­je!" — wrzasnął sprzedawca i wybiegł ze sklepu.

Nie poczekałem. Wyszedłem na dwór. Minęło mnie kilku ludzi biegnących w stronę miejsca, gdzie został Bill. Pospieszyłem tam, przejęty niepokojem. Nad grupką ludzi sterczała głowa konia — bez jeźdźca. To był wierzchowiec Billa. Serce mi załomotało. Rozepchnąłem gapiów, nikt jakoś na to nie zwrócił uwagi. Interesowało ich coś zupełnie innego. W kurzu drogi spoczywał człowiek. To był Bill! Bez kapelusza, ści­skający colta w garści. Czerwona plama na piersiach, na niebieskiej koszuli, ogromniała z każdą sekundą. Pa­trzyłem osłupiały, a pot począł mi ściekać z czoła, spły­wać po plecach. W gardle poczułem suchość, jakbym przez kilka dni nie wypił kropelki wody. Każdy mię­sień we mnie drgał. Zabito człowieka, a ja prawie by­łem tego świadkiem. Po raz pierwszy w życiu. Chcia­łem klęknąć przy leżącym, lecz powstrzymał mnie czyjś surowy głos:

„Ludzie, rozstąpcie się! To jest William Fagin, zwa­ny Niebieskim Billem. Poszukiwany za napad na wagon pocztowy linii Union Pacific w Big Springs, przed dwo­ma miesiącami! Zabił konduktora., konwojenta i ranił maszynistę! Zrabował dziesięć tysięcy dolarów w zło­tych dwudziestodolarówkach! Teraz już wiecie. Roz­stąpić się!"

Zdążyłem tylko tyle zauważyć, że człowiek, który to mówił, miał przypiętą do kurty gwiazdę szeryfa. Zdą­żyłem tylko tyle, bo niespodziewanie odezwał się ktoś z grupy gapiów:

„On nie był sam!"

„Tak, tak — podchwycił inny głos. — Widziałem ich obu!"

Nogi ugięły się pode mną. Jeszcze sekunda, a począł­bym uciekać. Na szczęście coś zatrzymało mnie w miej­scu. Miał pan kiedy takie uczucie, doktorze? Przysięgnę, że niewidzialna ręka trzymała mnie za włosy. Myślę, że to była resztka rozumu, jaka jeszcze została w mej skołatanej głowie. Odwróciłem się wolniutko i spokoj­nie odszedłem. Ile razy chciałem przyspieszyć kroku, tyle razy tajemnicze palce zaciskały się na mej czupry­nie, jakby chciały ją wyrwać razem ze skórą.

Tak dotarłem do sklepu, przed którym tkwił mój koń. Sklepikarz jeszcze nie wrócił, ale nie miałem za­miaru na niego czekać. Byłem mokry od potu. Ze stra­chu. Wskoczyłem na siodło, ruszyłem, lecz tylko stępa. Szybciej nie potrafiłem, właśnie z powodu... tej nie­widzialnej dłoni spoczywającej mi na głowie. Dopiero gdy minąłem ostatnie zabudowania, ucisk zelżał. Po­gnałem kłusa, później galopem.

Skręciłem z gościńca wprost na ugór porośnięty tra­wą i pędziłem tak długo, aż zwierzę poczęło chrapać z wysiłku. Dopiero wówczas przystanąłem i odwróci­łem się. Było pusto. Nikt mnie nie gonił.

Za zdrowie...

Siedzieliśmy przed kominkiem, w którym trzaskały sosnowe polana, i popijali whisky. Za okienną szybą siąpił jesienny deszcz, a wieczorny mrok gęstniał z każdą chwilą. Przyjemnie było tak gawędzić w ci­szy i cieple. Wróciliśmy zaledwie przed kilku godzina­mi z dalekiej wyprawy za Rio Grandę. Znaleziony skarb już bez przeszkód został dowieziony do hacjendy Gonzalesa, obejrzany i posegregowany. Seńora Concepcion wysłała list do Muzeum Narodowego w mieście Meksyk i czekała na przybycie przedstawicieli tego muzeum. Pożegnaliśmy więc gościnnych gospodarzy i ruszyli w powrotną drogę. Tym razem już tylko we dwójkę. Barry Bede pozostał w hacjendzie jako... pra­cownik Gonzalesa. Jak do tego doszło, opowiem nieco później.

Kiwnął głową.

— Tak więc — wróciłem do tematu — po tej panicz­nej ucieczce z Helldock, zupełnie na oślep, Bede po prostu zabłądził, a bał się zapytać kogokolwiek o właści­wą drogę. Był śmiertelnie przerażony i nie można się temu dziwić. Dopiero po trzech dniach bezcelowej włóczęgi nieco się opamiętał i przemyślawszy wszystko dokładnie, zdecydował jak najszybciej wracać pod rodzinny dach. Nie jestem przesądny, Karolu, wiesz o tym dobrze, lecz tym razem zbieg niepomyślnych okoliczności był tak zaskakujący, że prawie gotów je­stem uwierzyć w złowróżbny los, jaki zaciążył nad dalszym życiem Bedego. Po trzech dniach włóczęgi Bede był prawie chory z głodu. Zjadł wszystkie suchary włożone mu do juku przez Niebieskiego Billa (czy Fagina, jak wolisz), a polować nie umiał, zresztą nie miał strzelby. Wyprawę na antylopy lub inne trawożerne czworonogi, tylko z rewolwerem w ręku, uznał za bez­sensowną. Posiadał jednak nieco pieniędzy. Nie zdążył przecież oddać Billowi dolarów otrzymanych na zaku­py, których nie dokonał. Teraz już wiedział, że te złote dwudziestodolarówki pochodzą z rabunku, że powi­nien je zwrócić. Lecz komu? Najbliższemu szeryfowi? Przed taką wizytą wszystko się w nim wzdrygało. Zresztą, był piekielnie głodny. Postanowił więc, że w tej sprawie zasięgnie rady u ojca, a tymczasem za­kupi za część posiadanej sumy tyle żywności, ile było mu potrzeba, by o własnych siłach dotrzeć do Sunday. Jak daleko od tego Sunday odjechał, nie miał pojęcia.

Błądząc jeszcze trochę, dotarł wreszcie do jakiejś osa­dy, znalazł w niej sklep, nabył w nim sucharów, chle­ba, kaszy, cukru i kawy, a nawet mały garnczek do go­towania i koc. Nic przecież z domu nie zabrał, licząc na szybki powrót.

W sklepie zastał nie tylko właściciela, lecz jeszcze kilku mężczyzn. Kiedy położył na ladę złotą monetę, wzbudził zainteresowanie. Sklepikarz rzucił krótkie: „ho, ho...", a inni klienci sklepu patrzyli na niego w zdumieniu, jakby nigdy nie oglądali złota. Bede za­uważył to i, jak mi opowiadał, nieco się przestraszył. Szybko zabrał zakupy i zrezygnował z pytań o drogę. Wpakował nabytek do juków byle jak, wskoczył na siodło i szybko opuścił osadę.

„Jakie złoto? — zdziwił się Bede mając na myśli nie monety, lecz kruszec wydobyty z ziemi. — Nie mam złota."

„Nie łżyj! Byłem w sklepie i widziałem, jak płaci­łeś."

Bede roześmiał się.

„Mam wszystkiego trzy złote dwudziestodolarówki — odparł. — To cały mój majątek."

„Gdzie?"

„W kieszeni, w spodniach."

„W której?"

„W lewej."

Zamaskowany drab podszedł jeszcze bliżej, trzyma­jąc ciągle colta w garści. Lewą ręką sięgnął do kieszeni Bedego i wrzasnął: „Stój spokojnie, szczeniaku, bo ci łeb rozwalę", czy coś w tym rodzaju.

To odezwanie stało się przysłowiową kroplą przepeł­niającą kielich goryczy. Bede nie potrafił opowiedzieć mi dokładnie, jak dokonał tego ryzykownego czynu. Chyba odwrócił się gwałtownie, unieruchamiając w ten sposób lewą rękę napastnika w swej kieszeni, i uderzył rabusia w szczękę, równocześnie lewą ręką złapał za broń. Zaczęła się szarpanina trwająca dość krótko, bo w którejś sekundzie colt wypalił. Bandyta osunął się na ziemię, pociągając za sobą Bedego. Ten natychmiast się podniósł, tamten... pozostał nieruchomy.

Bede, jak mi opowiadał, próbował go ocucić sądząc, że tylko zemdlał. Lecz powiększająca się plama krwi na koszuli ujawniła mu prawdę. Jednak Bede spędził przy zwłokach z pół godziny, nim zrozumiał, że wszel­kie próby ratunku nic już nie pomogą. I tak oto, po raz drugi stał się świadkiem gwałtownej śmierci. Chociaż działał w obronie własnej i każdy sąd byłby go unie­winnił, przerażony chłopak poczuł się mordercą.

Na pół przytomny pozbierał swe porozrzucane manatki, wskoczył na konia i ruszył przed siebie. Uznał, że w takiej sytuacji nie powinien wracać do rodziców. Wędrował dość długo, gdzieś w południowe strony, unikając ludzkich skupisk dopóty, dopóki starczało mu zapasów żywności. Później, gdy głód okazał się silniej­szy od obawy aresztowania (Bede ubrdał sobie, że jest poszukiwany listem gończym), wstąpił do napotkanego po drodze miasteczka. Załatwił, co miał załatwić, i nikt jakoś nie zwrócił uwagi na niego ani na kolejną złotą dwudziestodolarówkę. Widać w tych stronach takie monety nie należały do rzadkości. Nieco uspokojony, nie zagrzał jednak długo miejsca i ruszył dalej. Dokąd? Po prostu przed siebie, byle dalej od tamtej drogi, na której pozostawił zwłoki zamaskowanego człowieka.

Później, w miarę wyczerpywania się zapasów żywno­ści, coraz częściej odwiedzał małe miasteczka i osady, śmielej wstępował do sklepów, natomiast nigdy do saloonów. Nie z obawy, bo ta coraz bardziej w nim wyga­sała, lecz dlatego, że ze złotych monet pozostała mu już tylko jedna sztuka, więc wydatek na piwo czy whi­sky uważał za marnotrawstwo.

Któregoś dnia przypadkowo dowiedział się, że wę­druje po terenie Teksasu. Mało go to obeszło i tylko ubiory napotykanych jeźdźców wywoływały w nim podziw. Były inne niż na północy, bardziej strojne. Do­szedł do wniosku, że ludzie muszą tu być zamożniejsi niż na północy, a więc i o pracę łatwiej. Postanowił jej poszukać, gdy któregoś dnia, grzebiąc w kieszeni, zna­lazł w niej już tylko same drobne monety. Tym razem los mu sprzyjał. Zatrudniono go w pierwszej napotka­nej farmie. Właściciel sprawiał miłe wrażenie, gospo­darka również. Bede coś niecoś znał się na tym.

Słowom przybysza, że parał się rolnictwem, nie od razu dano wiarę. Musiał przejść coś w rodzaju egza­minu: wydoić kilka krów, pomóc miejscowym kowbo­jom w zapędzaniu stadka bydła do corralu. Wywiązał się z tych zadań celująco. A gdy podczas wieczornego posiłku farmer wypytywał go, czym trudnił się i co porabiał dotychczas. Bede, nie umiejąc jeszcze kłamać, opowiedział rzetelną prawdę o swych rodzicach, o go­spodarstwie i tylko nazwę miasteczka zmienił z Sunday na Monday, zupełnie jakby odwrócił kartę kalen­darza. Na większą fantazję nie było go stać. Gorzej wypadło z wytłumaczeniem przyczyny tak dalekiej wędrówki: z Missouri do Teksasu. Bede zaplątał się nieco, mówiąc o katastrofalnym nieurodzaju. Raz winił za to ulewne deszcze, by w kilku następnych zdaniach narzekać na suszę. Oświadczył, że aby ulżyć rodzinie i nieco zarobić, postanowił nająć się do pracy. A dla­czego tak daleko zawędrował? Ano, po prostu nie miał szczęścia. Wszędzie, dokąd się zgłaszał, odprawiano go z kwitkiem, a on się nie znał na niczym, poza rolnic­twem.

Czy farmer uwierzył, czy nie uwierzył w tę histo­ryjkę, któż odgadnie? W każdym razie o nic więcej Bedego nie pytał. Szczęście nie trwało jednak długo, wszystkiego trzy miesiące. Farmer nie potrzebował do­datkowego pracownika na okres zimy. Grzecznie po­dziękował, nieźle zapłacił i obiecał, że z wiosną gotów chłopaka znów zatrudnić.

Po takiej eleganckiej odprawie Bede, już bardziej pewien swej wartości, ruszył na północ. O najęciu się do pracy w farmie zimą nawet nie marzył. Dlatego po­stanowił najprzykrzejszą porę roku spędzić w mieście. Tym bardziej że nigdy nie mieszkał w „prawdziwym" mieście i był ciekaw, jak tam się żyje. Z taką decyzją zawędrował do Little Rock w Arkanzasie. Los znowu się doń uśmiechnął. Znalazł pracę w kuźni. Oczywiście, nie w takiej typu wiejskiego, lecz w zmechanizowanej, gdzie młoty i prasy porusza para.

Ponieważ nic na kowalstwie się nie znał, włączony został do obsługi kotła jako zwykły palacz. Łopatą ma­chać potrafił. W kurzu wygarniętego z rusztów popio­łu, w chmurze węglowego pyłu, przez dziesięć godzin dziennie wypacał z siebie wszystkie siły. Wracał zmor­dowany do małego pokoiku, który wynajął za duże pieniądze. A płaca była kiepska. Musiał sprzedać ko­nia. Po dwu miesiącach przeniesiono go do działu pras, gdzie potężne sztaby żelaza, rozgrzane do białości, wsu­wano pod pneumatyczną zgniatarkę. Pryskały iskry, ludzie dyszeli w falach gorąca bijącego z rozżarzonego metalu. Bede pomagał transportować z pieca pod prasę setki funtów ważące, oślepiające oczy kłującym bla­skiem, czworokątne, lub okrągłe bale. Była to praca pełna ryzyka. Pod sztaby wyciągane z wnętrza huczą­cego płomieniami pieca podsuwano łańcuchy, zacze­pione wysoko pod stropem do osi kółka przesuwanego po poziomej szynie. Trzech, niekiedy czterech ludzi długimi prętami popychało ładunek, aby trafił wprost pod stalowy młot zgniatacza. Zdarzało się jednak, że sztaba zsuwała się z łańcuchów, z łoskotem waliła na kamienną podłogę, a wówczas, dopóki nie ostygła, nie można było jej podnieść i usunąć z drogi wiodącej z pieca do zgniatacza. Równocześnie następne porcje musiały nadal tą samą drogą wędrować. Bo prze­rwanie pracy równało się zmniejszeniu zarobku robot­ników.

Bede otrzymywał teraz znacznie wyższą płacę niż w kotłowni, lecz robota była prawie mordercza. Po mie­siącu takiej harówki już był gotów z niej zrezygnować. Zdążył znienawidzić nie tylko kuźnię, lecz i całe mia­sto, w którym było mu duszno, ponuro i obrzydliwie. Zatęsknił do otwartych przestrzeni, do widoku stad by­dła, nawet do kujotów, wyrządzających tyle szkód far­merom. I pewnie uciekłby z Little Rock, gdzie koń po­niesie, gdyby miał tego konia lub pieniądze na jego kupno. Wędrówka piesza równałaby się samobójstwu. Nie dość bowiem, że zima dokuczliwym mrozem ści­snęła ziemię, lecz ponadto rozszalała się huraganami lo­dowatych wiatrów i śnieżnych zawiei, co najlepszego nawet westmana może wyprowadzić na bezdroża śmier­ci. Tak więc Bede został w swej, jak ją nazywał, mordowni. Co prawda, usiłował zmienić zawód na lżejszy, na przykład sprzedawcy w sklepie, lecz gdy prezento­wał swe umiejętności, a raczej ich niedostatek, propo­nowano mu zaledwie sprzątanie lokalu lub wyładowywanie towarów za tak niskie wynagrodzenie, że mu­siałby głodować, a przecież marzył o kupnie konia i ucieczce wczesną wiosną z obrębu zakurzonych mu­rów, wiecznie krzątającego się tłumu i złowonnych śmietników.

Żył jak pustelnik. Nigdzie nie bywał, poza kuźnią, unikał saloonów, sal tańca i drogich sklepów z obawy, że roztrwoni z takim trudem ciułane centy i dolary. Dlatego święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok zapi­sały się w jego pamięci jako najbardziej ponure z po­nurych. Opowiadał mi, i chętnie w to wierzę, że w rojnym i gwarnym mieście począł dziczeć jak co najmniej samotny traper, miesiącami wędrujący po bezludnej puszczy. Myślę, że jego sytuacja była jeszcze bardziej przykra. Samotnego trapera otacza żywa przyroda, Bedego otaczały jedynie martwe ściany domostw i wy­najmowanego pokoiku. W końcu jednak zebrał okrągłą sumkę. Starczyła mu na nowe ubranie i buty. Starczyła na wierzchowca, jakiego kupił wręcz za bezcen i ku radości sprzedawcy, który widać uznał, że zrobił zna­komity interes pozbywając się zwierzęcia wyglądające­go tak, jakby za godzinę miało zakończyć swój żywot. Po prostu: skóra i kości.

Bede jednak znał się na koniach i bezbłędnie stwier­dził, że wierzchowiec to najprawdziwszy mustang, zmarnowany warunkami miejskiego życia. Po dwu ty­godniach jazdy przez prerię koń nabrał wigoru, po dal­szych dwu zmienił się w ścigłego i wytrwałego bie­guna.

Pobyt na prerii wyszedł na dobre i Bedemu. I on był tylko skórą i kośćmi w dniu, w którym opuszczał Little Rock, ale już w dwa tygodnie później odzyskał wygląd zdrowego i silnego młodzieńca. Juki miał wypchane żywnością, kieszenie pełne monet, a w woreczku za­wieszonym na szyi pod koszulą ukrywał papierowe banknoty. Już nie unikał ludzi, nie omijał osad, nie krył się, pewien, że czas zatarł wszelkie ślady jego znajomości z Niebieskim Billem i spotkania z zamasko­wanym rabusiem. Wydarzenia sprzed pół roku wydały mu się odległą przeszłością, a wyrzuty sumienia z po­wodu wydatkowania kilku zrabowanych przez Billa mo­net jakoś przycichły. Zresztą, postanowił poradzić się ojca w tej sprawie i gnał najkrótszą drogą do Sunday w rodzinnym stanie Missouri.

Jednakże nieoczekiwane spotkanie przesunęło powrót pod rodzinny dach w nieskończoność. W samo południe trafił do miasteczka Jonesboro. Czuł pragnienie, a i wierzchowca należało napoić. Bacznie się rozgląda­jąc dostrzegł upragniony saloon. Uwiązał konia przed wejściem i śmiało wkroczył do długiej, widnej i czystej sali, sprawiającej miłe wrażenie. Ruszył prosto ku; szynkwasowi, przy którym tkwiły tylko dwie osoby. Jedna po przeciwległej stronie, w białym kitlu, oczy­wiście sprzedawca-barman lub właściciel; druga była na pewno gościem, opartym o szynkwas i popijającym żółty płyn ze szklanki. Bede zajął miejsce o parę kro­ków od tamtego.

„Piwo" — powiedział do barmana, a kiedy ze srebr­nego kurka zaczęła płynąć do kufla pienista struga, rozejrzał się dokoła. I zdumiał się. Było zupełnie pusto. Poza nim, nieznajomym i barmanem nikogo!

„Zawsze tu tak? — zapytał, gdy podsunięto mu ku­fel. — Interes nie idzie?"

Obsługujący spojrzał na Bedego jakoś dziwnie. Wy­dało mu się, że nawet mrugnął nań porozumiewawczo jednym okiem, a później odparł:

„Różnie bywa. Teraz mamy południe, ludzie wolą odpoczywać w cieniu."

To powiedziawszy odwrócił się i począł ustawiać bu­telki na długiej półce biegnącej wzdłuż ściany. Widać nie należał do ludzi rozmownych.

Bede ciągnął piwo, pogrążony myślami w przeszłości. Wspominał rodzinny dom i swój idiotyczny pomysł przejażdżki z Niebieskim Billem. Ogarnęła go tęsknota za ojcem, matką... jakże chciał znaleźć się już przy nich, wytłumaczyć wszystko...

Ktoś trącił go w ramię. Obejrzał się. To samotny są­siad nagle zapragnął poczuć się mniej samotnym.

„Napijesz się, kolego?" — zapytał ochrypłym głosem.

„Dziękuję — odparł Bede. — Czeka mnie daleka dro­ga i muszę mieć jasno w głowie".

„Ejże! A cóż to szkodzi?"

Przysunął butelkę, krzyknął do barmana o szklankę i napełnił ją po brzegi.

„Pij!" — rozkazał.

Bede spojrzał mu prosto w twarz: spaloną słońcem, czerwoną i nieco nabrzmiałą. Po oczach poznał, że je­gomość ma dobrze w czubie.

„Jeśli odmówię wyniknie awantura" — pomyślał i sięgnął po naczynie.

Trącili się. Bede wypił połowę, tamten do dna, po czym natychmiast dopełnił porcję Bedego, a sobie na­lał drugą. Znowu trącili się i znowu tamten jednym haustem opróżnił naczynie, a Bede zaledwie pociągnął skromny łyczek, po czym odsunął swą szklankę jak najdalej od butelki.

„Do dna, przyjacielu! Do dna! Kto wie, czy jeszcze kiedy się spotkamy?"

„Dziękuję" — odparł Bede starając się nadać swemu głosowi ton stanowczości.

„Nie ma za co. Pijmy!"

„Dziękuję, nie..."

„Odmawiasz? A wiesz ty, komu odmawiasz?"

„Nie wiem i... nie chcę wiedzieć!" — powiedział Bede nieco podniesionym głosem, zły, że będzie musiał opuścić tak przyjemnie chłodny lokal, by przerwać tę sprzeczkę.

Opróżnił do końca kufel, nie dopitą szklankę whisky zostawił, zapłacił za piwo i zamierzał wyjść z saloonu.

„Ej! Nie tak prędko!" — ciężka dłoń spadła mu na ramię.

„Proszę mnie puścić."

„A... prosisz. Nie, bratku, ja cię nauczę grzeczności. Nie znoszę hardych młokosów — podsunął mu szklan­kę. — Pij!"

„Nie będę pił."

„Nie? To... masz!"

Whisky chlusnęła prosto w twarz Bedemu. Na se­kundę oślepiła go, lecz po chwili fundator runął na deski podłogi, zwalony jednym uderzeniem pięści. Po trzeźwemu Bede na pewno nie zdobyłby się na tak de­speracki czyn, lecz teraz w głowie mu coś niecoś szu­miało.

Powalony podniósł się natychmiast.

„Sięgnij po swą pukawkę! — zagrzmiał. — Żywo! Nie lubię czekać!"

„A jeżeli nie sięgnę?"

„To i tak nie wyjdziesz stąd na własnych nogach!"

Bede zmartwiał. Znalazł się w sytuacji, którą znał z opowiadań, nigdy z własnego doświadczenia. Lecz strachu jakoś nie czuł.

„Liczę do trzech — ostrzegł nieznajomy. — Na: trzy... strzelam. Uwaga: raz... dwa... i... trzy!"

Bede wyszarpnął colta z kabury i prawie jednocze­śnie nacisnął cyngiel. Nie mierzył, w takiej chwili nie starcza czasu na celowanie. Huk dwu wystrzałów zlał się w jeden dźwięk. Nieznajomy zachwiał się, ręka trzy­mająca broń opadła, cała postać jak gdyby złamała się w pasie i osunęła na deski. Bede jak przez mgłę widział barmana wybiegającego zza szynkwasu, później jakichś ludzi, którzy wtargnęli z ulicy. Oprzytomniał dopiero wówczas, gdy ciężka dłoń klepnęła go po plecach i ura­dowany głos wykrzyknął:

„Chłopie! Co za dzień?! Po prostu wierzyć się nie chce! Jak to się stało?"

Bede automatycznym ruchem wsunął colta do ka­bury. Sala wypełniła się tłumem, a on nadal tkwił w miejscu. Wówczas podszedł doń mężczyzna ze srebr­ną gwiazdą przypiętą na lewej piersi. Szeryf.

„Gratuluję — powiedział. — Wyratowałeś nas z nie lada biedy."

„On mnie pierwszy zaczepił" — odezwał się Bede.

„Oczywiście! — zawołał szeryf. — Zawsze tak postę­pował, lecz na koniec trafił na lepszego. Chodźmy."

Bede dał się bezwolnie wyprowadzić na dwór. Rów­nie bezwolnie, jak cielę na postronku, ciągle nic nie rozumiejąc, podążył za szeryfem i wkroczył do wnętrza szeryfówki. Tam dopiero dowiedział się, że pijany gość saloonu, który swym pojawieniem się wszystkich wy­płoszył, był słynną osobistością w najbardziej ponurym sensie tego słowa. Poszukiwany listami gończymi, zna­ny wielu mieszkańcom Jonesboro i okolicy ze zbójec­kich napadów i karcianego szulerstwa, cieszył się ni­czym nie skrępowaną swobodą. Uchodził za niedościgłe­go rewolwerowca, więc nawet pięćsetdolarowa nagroda za dostarczenie go władzom sądowym „żywego lub martwego", jak głosił list gończy, nikogo nie skusiła. Chyba nawet samego... szeryfa!

Bede stał się parodniowym bohaterem miasteczka. Przesiedział tam okrągły tydzień, goszczony przez co znaczniejszych obywateli, a gdy wreszcie ruszył w dalszą drogę, był bogatszy o pięćset dolarów i dumny jak przysłowiowy paw.

Wydaje się jednak, że zabity rewolwerowiec miał godnych siebie sprzymierzeńców i mścicieli, bo Bede, nie ujechawszy więcej niż dwie mile, padł ofiarą za­machu. Strzelono doń, gdy mijał przydrożną kępę drzew. Dostał kulą w plecy, zwalił się z konia i stracił przytomność. Po godzinie znalazł go jeden z mieszkań­ców Jonesboro, przewiózł do miasteczka, gdzie Bede poddany został długiej, bo prawie dwa miesiące trwa­jącej kuracji. Swe życie zawdzięcza bardziej chyba od­porności organizmu niż zabiegom miejscowego lekarza, który, co tu gadać, nie mógł być geniuszem w swym za­wodzie.

Gdy wrócił do zdrowia, stwierdził, że nieznany na­pastnik dybał nie tylko na jego życie, lecz i na pienią­dze. Wszystkie monety i banknoty, schowane w kiesze­niach ubrania, zginęły. Ocalały tylko te, które trzymał w woreczku ukrytym pod koszulą. Błogosławił teraz swą przezorność i gromił się jednocześnie za głupotę, bo pięćsetdolarową nagrodę nie do woreczka wsadził, lecz do kurty. Szeryf Jonesboro szczerze mu współczuł, lecz nie miał możliwości dokonania powtórnej wypłaty. Napastnika nie odnaleziono i Bede opuścił miasteczko bogatszy o nowe doznania i uboższy o ładną sumkę. Chyba po raz pierwszy, tak pokrzywdzony, zastanawiał się nad stanem bezpieczeństwa miast, miasteczek i za­pylonych szlaków Zachodu. Utożsamiał swą własną krzywdę z krzywdą społeczną, co jest zrozumiałe, po­nieważ najlepiej odczuwa się bolączki innych, doświad­czywszy ich na własnej skórze. Na myśl o bezkarnie hulających bandytach Bede aż zgrzytał zębami. Dlacze­go tak się działo? Na takie pytanie znalazł tylko jedną odpowiedź: bo ludzie bardziej się lękają czynnego wy­stąpienia przeciw gwałcicielom prawa, niż napadów.

Każdy łudzi się nadzieją, że to nie jego spotka. Sądzę, że te i im podobne myśli, o których mi Bede jednak nie wspominał, spowodowały dalszą zwłokę w podróży. Po jednym dniu jazdy dotarł do małej osady, której nazwy nie zapamiętał (albo z jakichś przyczyn nie chciał mi jej zdradzić), i tam, na ścianie szeryfówki, zauważył list gończy. Poszukiwano Abrahama Quin za rabunki i mor­derstwa. Nagroda wynosiła osiemset dolarów, jak zwykle: za dostarczenie „żywego lub martwego".

Myślę, Karolu, że ten prawie sakramentalny zwrot był jedną z przyczyn legalnych morderstw. Różne typy, zachęcone nagrodami, ułatwiały sobie ich zdobycie przy pomocy celnego i śmiertelnego strzału. To było prostsze od chwytania przestępcy żywcem. Odpadał bowiem kłopot transportu człowieka, który w drodze mógł uciec. Lecz w ten łatwy sposób zabijano i takich, którym gro­ziło co najwyżej więzienie.

Co tam dalej się wydarzyło, Bede nie chwalił się przede mną, dość, że Abraham Quin nie wygrał w rewolwerowym pojedynku. Na tym taka kariera życiowa naszego znajomka pewnie by się zakończyła. Dojechał wreszcie do Sunday, ominął miasteczko, żeby nie tracić czasu, pogalopował prosto do rodzinnego domu, gnany na przemian niepokojem i radością.

Ujrzał zabudowania i odetchnął z ulgą: stały jak daw­niej. Nic się nie zmieniło. Zeskoczył z siodła, podbiegł do znajomych drzwi i na ich progu zetknął się twarzą w twarz z zupełnie obcym człowiekiem. Sądził, że to jakiś gość ojca.

„Przepraszam" — powiedział chcąc wyminąć tę ży­wą przeszkodę. '"

„Pan do mnie?" — zapytał nieznajomy.

„Do siebie."

„Do siebie? — zdziwił się obcy i przyjrzał się bacz­nie Bedemu. — Czy pan jest krewnym Bedego?"

„Synem. Co się stało?"

„Ależ nic. Proszę wejść."

Bede wkroczył do wnętrza. Wszystko tu było takie, jak przed rokiem, tylko ludzie inni: nieznana kobieta i małe dziecko.

„Co się stało?" — powtórzył Bede drżącym głosem.

„Nazywam się Henry Wing i od pół roku jestem właścicielem tej farmy."

„A moi rodzice?!"

„Cali i zdrowi. Po prostu sprzedali gospodarstwo i wyjechali."

„Dokąd?"

„Ba, dokładnie nie wiem. Pana ojciec mówił, że tra­fiła mu się ładna farma w Wyomingu i że po zaginięciu. syna, domyślam się, że to pan (tu Bede potakująco ski­nął głową), zbrzydły mu te strony."

Tak to wyglądał upragniony powrót do domu. Bedego ogarnęła rozpacz. Pojechał do Sunday, prosto do saloonu, gdzie zarówno właściciel, jak przypadkowi go­ście powitali go jak zmartwychwstałego. Przyszło mu odpowiadać na setki pytań, bardzo denerwujących, bo przecież nie chciał się publicznie przyznawać do tak kapitalnego głupstwa, które popełnił. Odpowiadał piąte przez dziesiąte, że podczas nieobecności rodziców od­prowadzał zabłąkanego i chorego wędrowca, że w dro­dze powrotnej został napadnięty i ciężko poraniony, że leżał w szpitalu, a później musiał pracować na życie. Nie bardzo to wszystko trzymało się całości i po trzeź­wemu nie znalazłby wiary u słuchaczy. Na szczęście mieli dobrze w czubie i nie zważali na szczegóły.

Kiedy zaspokoił ciekawskich, sam zaczął pytać, i tu spotkało go rozczarowanie. Nikt z obecnych, nawet karczmarz, nie znał nowego adresu państwa Bede. Po­twierdzono tylko informację Winga, że to „gdzieś w Wyomingu".

Biorąc pod uwagę, że obszar Wyomingu liczy ponad 97 tysięcy mil kwadratowych, wiadomość ta miała wartość równą zeru. Jednak Barry Bede chwycił się jej jak deski ratunku i zdecydował podążyć za jedyną wskazówką.

W Sunday nie zabawił długo. Po prostu pragnął unik­nąć dalszych kłopotliwych pytań. Wyruszył tego same­go dnia, ku północnemu zachodowi. Konno. Znacznie szybciej przebyłby tę przestrzeń koleją, lecz przecież nie wiedział, na jakiej stacji powinien wysiąść, i uznał, że konna wędrówka pozwoli szczęśliwym zbiegiem okoliczności trafić na ślad podróży rodziców. Jednak na taki ślad nie trafił i całe przedsięwzięcie stało się desperackim krokiem człowieka mającego mnóstwo czasu i sporo pieniędzy do stracenia.

O tej wędrówce Bede opowiedział mi w dużym skró­cie. Gdy wydał ostatnie centy, znalazł się w dość kło­potliwej sytuacji, bowiem nie chciał przyjąć żadnej sta­łej pracy zmuszającej do przerwania poszukiwań. Lecz z czego miał żyć? Rozwiązanie tego dylematu wydawało się Bedemu bardzo proste: postarał się o zatrudnienie dorywcze, jeśli tak wolno je nazwać, stał się czymś po­średnim między „łapaczem" a rewolwerowcem. I trud­no mi powiedzieć, czym bardziej.

Na obszarze Wyomingu ujął, w myśl zaleceń listów gończych: „...żywego lub martwego", czterech poszukiwanych przestępców, a wszystkich właśnie... martwych. Otrzymane nagrody pozwoliły mu na dalsze tropienie rodziny przez następne pół roku. Bez rezultatu. Póź­niej, gdy znowu wyczerpały się fundusze, zapędził się za ściganym bandytą aż na teren Utahu, a z Utah do Arizony, gdzie wreszcie odniósł kolejny ponury sukces: piąty zabity! Potem przydarzyła mu się historia, o której rzekomo śpiewał w swej balladzie Coyle, chociaż przypuszczam, że chodzi tu o dwa różne, choć podobne wypadki.

Do chwili spotkania się z nami Bede miał dwanaście tego rodzaju sukcesów, bo żadnego ze ściganych nie ujął żywcem. Ostatnio ścigał trzynastego i widać trzy­nastka okazała się dlań cyfrą... może szczęśliwą, nie feralną... Spotkał właśnie nas i musiał zrezygnować z dalszej pogoni. Rodziny nie odnalazł i chyba ostatecz­nie zwątpił w sens poszukiwań. O tym wszystkim do­wiedziałem się od niego tam, w Sierra Mądre Occiden­tal. Nadal jednak nie mogłem pojąć, w jakim celu Bede odbył przede mną tak generalną spowiedź.

Mój przyjaciel uśmiechnął się i podsunął pustą szklankę.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wernic Wieslaw 12 Na poludnie od Rio Grande
11 Na południe od Rio Grande
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
Alistair MacLean Na południe od Jawy
MacLean Alistair Na poludnie od Jawy
sawanna na poludnie od rownika
Alistair MacLean Na południe od Jawy
Alistair MacLean Na poludnie od Jawy (South by Java Head), 1957
Jack London Na południe od Toru [pl]
Maclean [Na południe od Jawy]
puszki - kolo 3, puszki, pytkai na egza od Zbyszk
Definicje na zachowawczą od dr Grzebielucha
Opracowania na koło od kulczyka
puszki - kolo 2, puszki, pytkai na egza od Zbyszk

więcej podobnych podstron