3 Dwie drogi Ida Lowry


Ida Lowry

Dwie drogi

Część 3.

So take a look at me now,
oh there's just an empty space.
And there's nothing left here to remind me,
just the memory of your face.
Ooh take a look at me now,
well there's just an empty space
And you coming back to me is a
gainst all odds.(…)
Phil Collins — „Against all odds"

I.

Jeszcze Bardziej Zakazany Las, gdzieś w Anglii

1 lipca 1995 roku

Tego wieczoru życie Jeszcze Bardziej Zakazanego Lasu toczyło się swoim zwykłym leniwym rytmem.

Kołysane wiatrem gałęzie drzew szumiały cicho, a z pobliskich mokradeł niósł się rechot żab, od czasu do czasu przerywany wrzaskami hołoty bagiennej i melodyjnym rykoświstąkaniem zbłąkiń. Niekiedy między konarami prawie bezszelestnie przemykały ogromne toperze i powracające z łowów peliczaple. Czasem dał się słyszeć trzask gałęzi, nadepniętej kopytem centaura lub racicą spłoszonego łosia. Zaś w oddali co chwila błyskały tęczowe światełka zwodnic, marzących o tym, by zawlec na moczary zbłąkanego wędrowca.

Jednym słowem wszędzie panował zwykły porządek i wydawało się, że ta noc będzie taka sama, jak tysiąc innych.

Ale najwyraźniej tym razem miało być inaczej, gdyż nieoczekiwanie w te zwyczajne szelesty i szepty przyrody wdarł się zupełnie obcy dźwięk. Początkowo swym brzmieniem przypominał grzmot, ale im bardziej się przybliżał, tym mniej był podobny do jakiegokolwiek odgłosu natury.

Wreszcie zza porośniętego darnią wzgórza wyłonił się ruchomy ciemny kształt. Błysnęły światła i do lasu wtargnął z rykiem ogromny mugolski samochód.

*

W życiu nie widziałam takich wybojów — pomyślała Lucy, z rezygnacją patrząc na strzałkę szybkościomierza.

Prawie całą drogę z Londynu pokonała z zawrotną prędkością, ale teraz już nie miała wyjścia, musiała zwolnić, gdyż inaczej nie przebiłaby się przez te wertepy, w porównaniu z którymi wąwozy okolic Hogsmeade wydawały się czteropasmową autostradą.

To stateczne posuwanie się do przodu było tym bardziej denerwujące, iż szybka jazda dawała jej złudzenie wyścigu z własnymi myślami.

Tak, chciała przed nimi uciec.

Albo dojechać na miejsce, zanim zdąży się rozmyślić.

W zasadzie miała się stawić w Chacie Dumbledore'a* dopiero jutro, ale na co czekać skoro już raz i nieodwołalnie podjęła decyzję? Trzeba jak najszybciej zmierzyć się z przeszłością.

Skoro nie ma wyjścia. Skoro tak powinna. Skoro chce.

Po raz setny tego dnia, usłyszała w głowie spokojny głos starego czarodzieja:

Lucy, uważam, że właśnie ty musisz to zrobić. Nikt inny,

I swój własny:

Dlaczego ja? Przecież jest tyle osób..

— Naprawdę? Kto? No może tylko Remus. Ale on jest nam koniecznie potrzebny tutaj. A Syriusz nie może być teraz sam. Nie uważasz, że jesteś mu coś winna?

— A Harry? Znowu wyląduje u Dursleyów?

— Dobrze wiesz, że musi u nich spędzić przynajmniej część wakacji. Zwłaszcza teraz. I naprawdę będzie pod dobrą opieką. Wiem, że wciąż masz do mnie żal, ale jeszcze ten jeden raz mi zaufaj.

Zaufała. Nie była pewna, czy postąpiła słusznie, ale zaufała. Pozostawiła bratanka u Petunii, mimo iż zdawała sobie sprawę, że będzie miał jej to za złe i zdecydowała się jechać. Do tej głuszy, do miejsca, o którym tyle słyszała od Remusa i Andrei.

Do Syriusza.

Tak, Dumbledore miał rację. Była mu to winna. Była mu winna o wiele więcej, ale teraz mogła zrobić przynajmniej tyle. Jednakże od kilku godzin zastanawiała się, czy rzeczywiście ona powinna się nim zaopiekować? Czy jej obecność nie wywoła w nim zbyt wielu bolesnych wspomnień? I czy sama zdoła zachować spokój?

— Zrobię wszystko, co w mojej mocy — powiedziała do siebie. — Jestem mu to winna — powtórzyła znowu.

Przynajmniej tyle...

Najpierw jednak musiała dojechać do celu. A to wcale nie było takie proste, jak jej się wcześniej wydawało. Piaszczysta droga, którą od przeszło godziny mozolnie przedzierała się przez pola, raptownie się urwała. Lucy, niewiele myśląc, zatrzymała samochód i spojrzała w ciemność. Nie, to chyba nie był najlepszy pomysł, żeby jechać już dzisiaj. Gdyby wyruszyła o świcie, byłaby na miejscu jeszcze przed zmrokiem. A tak, to teraz musi zdecydować, czy zanurzyć się w te zaczarowane chaszcze, czy poczekać aż się rozwidni?

Popatrzyła na zegarek. Kilka minut temu minęła jedenasta. Oznaczało to, że do świtu jest jeszcze kilka ładnych godzin.

Nie, czekanie nie ma sensu — pomyślała. — Trzeba jechać dalej.

Uruchomiła auto i ruszyła z wolna. Kiedy minęła pierwsze rzędy drzew, wjechała na wąską drożynę, zapewne jeszcze nigdy nie tkniętą kołami żadnego auta. Merlinie, to co w takim razie tędy łazi? — pomyślała z lekkim niepokojem.

Musiała się wreszcie sama przed sobą przyznać, że bała się tego lasu o wiele bardziej, niż ciemnych kniei otaczających Hogwart. Tam przynajmniej drzewa były dużo niższe, a odgłosy przyrody mniej przerażające. Co to może być? — przez chwilę wsłuchiwała się w rozpaczliwe wycie jakiegoś stworzenia. Chyba nie było przesady w tym, co mówił Remus, i rzeczywiście ani mugole, ani czarodzieje nie zapuszczali się w te ostępy.

Z jednej strony to dobrze, nikt nie znajdzie Syriusza. Ale z drugiej — co będzie, jeśli ona zabłądzi tu na amen? Cholera, trzeba było posłuchać Andrei i teleportować się prosto do Chaty. Tyle, że teleportacja wciąż sprawiała jej ogromne problemy, a do świstoklików kilka miesięcy temu zraziła się ostatecznie. Dlatego pomyślała, że skoro nie musi się spieszyć, lepiej będzie tak jak zwykle pojechać samochodem. No to teraz ma!

Taki z ciebie podróżnik, Lucy Potter, jak z koziej rzyci trąba! — była tak zajęta udzielaniem reprymendy sobie samej, że dopiero w ostatniej chwili zauważyła, iż wjechała w ogromną kałużę. Nie chcąc wpakować się w sam jej środek, przyhamowała gwałtownie i wtedy poczuła, że przednie koła auta zaczynają się zapadać.

Cholera jasna! Wędrujące bagno czy inne draństwo?

Nacisnęła pedał gazu. Silnik zawył na wysokich obrotach, a woda i błoto trysnęły spod kół. Przez chwilę myślała, że już nie uda się jej wyjechać z tego bajora, ale na szczęście wóz w końcu złapał grunt i wytoczył się na suchą drogę.

Zatrzymała się, by trochę ochłonąć i przyjrzeć następnemu etapowi drogi. Przed sobą miała rozległą polanę. Istniała więc szansa, że przynajmniej ten odcinek zdoła pokonać sprawnie, zanim będzie skazana na kolejny slalom między drzewami. Oby tylko to był właściwy kierunek. Wrzuciła bieg i dodała gazu. Droga była tu nieco lepsza, więc mogła rozwinąć większą prędkość.

Nagle tuż przed maską samochodu zamajaczył jakiś cień. Czyżby ktoś próbował przeciąć jej drogę? Ale skąd wziął się tak nagle? Przecież nikogo przed sobą nie widziała. Natychmiast skręciła kierownicę w lewo, a potem w prawo. Jednakże próba ominięcia intruza nie zdała się na wiele, bowiem już po chwili Lucy usłyszała przeraźliwy pisk i coś mocno otarło się o drzwi po jej stronie.

Boże, tylko nie to!

Jednak to jeszcze nie był koniec jej kłopotów. Nieoczekiwanie przednie koła straciły oparcie i poczuła, że spada.

*

Jeszcze żyję — pomyślała z ulgą, kiedy wreszcie odzyskała świadomość.

Przez długą chwilę siedziała bez ruchu, mimo iż było jej okropnie niewygodnie, a coś boleśnie wpijało się w ramię. Wolno otworzyła oczy i stwierdziła, że zawisła na pasach w samochodzie, który najwyraźniej zarył się przodem w piach pod kątem jakichś czterdziestu pięciu stopni. Kolejno poruszyła kończynami. Wszystko w porządku, ona nic sobie nie połamała, ale ciekawe, czy auto będzie się nadawało do dalszej jazdy? Zaraz się nim zajmie, ale najpierw powinna chyba zobaczyć, co z tym potrąconym kimś. Albo czymś. Tak, w tym miejscu ta druga opcja była o wiele bardziej prawdopodobna.

Po kilkuminutowej gimnastyce udało się jej wreszcie rozpiąć pasy. Potem zaświeciła różdżkę i wygramoliła się na zewnątrz. Tak jak przypuszczała, tkwiła na dnie niezbyt głębokiego, ale za to porośniętego krzakami dołu.

Odepchnęła od siebie kłujące gałęzie i wtedy dostrzegła, że drzwi od strony kierowcy mają lekkie wgniecenie, a na lakierze widnieje bardzo długa rysa, wyglądająca jak ślad po zadrapaniu drutem albo bardzo ostrym pazurem.

— Czyżbym potrąciła wampira? — zastanowiła się głośno.

Wampir, nie wampir, należy się upewnić, czy nie potrzebuje pomocy. Przytrzymując się krzaków, wydostała się na górę, a potem rozejrzała dookoła i stwierdziła, że nie miała najmniejszych szans na ominięcie tej pułapki, zbyt dobrze była zamaskowana.

Ruszyła przed siebie, uważnie wpatrując się w podłoże, ale nie znalazła nikogo. Wyglądało na to, że istota, którą przed chwilą potrąciła, nie odniosła żadnych poważnych obrażeń i najzwyczajniej w świecie poszła dalej swoją drogą.

— Bogu dzięki — westchnęła po raz kolejny tego wieczoru i zawróciła w kierunku samochodu. Musiała teraz jakoś wyciągnąć go z tego wykrotu. Co mogłoby podziałać? Nie przychodziło jej do głowy nic, oprócz zaklęcia ćwierćwagi. No tak, ale przecież jednej czwartej landrovera też nie podniesie. Wreszcie przypomniała sobie, że powinna mieć w skrytce Podręczny Leksykon Zaklęć. A tam zapewne napisali coś na temat wyciągania dużych przedmiotów z głębokich dziur.

Ostrożnie, jak najmniejszymi kroczkami schodziła na dół. Już prawie była u celu, gdy nagle potknęła się o wystający kamień i jak długa runęła na ziemię, wypuszczając z ręki różdżkę, która, siejąc iskierki, toczyła się przez chwilę po zboczu, a potem zgasła.

Lucy, rozmasowując potłuczone kolano, natychmiast rzuciła się na poszukiwania zguby. Przez kilka minut badała po omacku wszystkie zagłębienia terenu. Bezskutecznie. Wstała więc i podeszła do wozu. Otworzyła schowek i zaczęła przerzucać jego zawartość w poszukiwaniu latarki. Jak się okazało, miała tu aż trzy leksykony zaklęć, krem do rąk, tabletki przeciwbólowe, sznurowadła, a nawet czekoladki na wypadek spotkania z dementorami, ale po latarce nie było nawet śladu; najwyraźniej znowu zapomniała ją zabrać ze swojego pokoju. A tu jak na złość...

Wreszcie na samym dnie skrytki znalazła zapalniczkę. Nie miała pojęcia, skąd ona się tam wzięła. Zresztą nieważne. Grunt, że dawała jakieś światło. Trochę uspokojona znowu wyczołgała się na górę i, przyświecając sobie małym ognikiem, kontynuowała poszukiwania. Ale różdżki nigdzie nie było.

Przecież nie zapadła się pod ziemię? — pomyślała i zaczęła szukać zguby z jeszcze większą zaciętością. Jednak wkrótce skończył jej się gaz i wokoło zapadły ciemności. Lucy — zmęczona i zupełnie zrezygnowana — musiała się więc poddać. Różdżka najwyraźniej potoczyła się gdzieś dalej i w tych ciemnościach nie było szans na jej odzyskanie.

Co robić?— pomyślała, kładąc się na ziemi.

Kiedy tak leżała z twarzą w chłodnej trawie, poczuła że ogarnia ją coraz większa rozpacz. Była sama w środku lasu pełnego tajemniczych stworzeń i nie wiedziała, w jakim kierunku powinna się udać. Na dodatek zgubiła różdżkę, co oznaczało, że jest zupełnie bezbronna. Teleportacja? Nie, na to, była zbyt zdenerwowana. Zresztą nie znała aż tak dokładnych namiarów celu.

Przewróciła się na plecy i popatrzyła na niebo. Chmury zrzedły i zrobiło się trochę widniej. Pierwszy raz tego wieczoru zobaczyła księżyc. I Wielki Wóz.

A skoro widać Wielki Wóz, to...

Zerwała się na równe nogi i nadal wpatrywała w niebo, próbując sobie przypomnieć dawne nauki profesor Sinistry. Merlinie, przecież to jasne — powinna pójść w stronę, którą wskazuje Gwiazda Polarna. Na północ. Wtedy na pewno dotrze do Chaty Dumbledore'a.

No tak, ale tu zostaną wszystkie jej rzeczy, samochód i różdżka. Może powinna doczekać poranka i wtedy rozpocząć poszukiwania?

Iść czy zostać?

New Haven, Connecticut, USA

18 sierpnia 1994 roku, czyli rok wcześniej

— Dobrze, że ten rok już za nami. Znowu jesteśmy razem i zaraz weźmiemy ślub — John pocałował ją w ucho i mocniej przytulił do siebie.

Ślub? Jaki ślub? — Lucy otworzyła oczy i spojrzała na niego ze zdumieniem. Przecież już postanowiła, że rozstanie jest nieuniknione. Tylko okoliczności i jej słabość sprawiły, że wciąż byli razem. Małżeństwo absolutnie nie wchodziło w grę.

— John, ja nie... — wyszeptała.

— To przecież najlepsze wyjście — jak zwykle nie pozwolił jej dokończyć zdania. — Skoro się kochamy, powinniśmy się pobrać.

Tak, to było niezaprzeczalnie logiczne rozumowanie. Tyle, że nie wiedział najważniejszego. Ona go nie kochała. Nie kochała! I już nigdy nie pokocha.

To co w takim razie robi w tym łóżku? W ramionach tego mężczyzny? Dlaczego oszukuje i siebie, i jego?

Wzdrygnęła się, bo nagle poczuła do siebie niewyobrażalny wstręt. Nie dość, że nie potrafi stawić czoła problemom, to jeszcze wciąga w swoje gierki Bogu ducha winnego chłopaka. On jej ufa, a ona... Ona wykorzystuje go, nie zamierzając dać nic w zamian.

Syriusz też wierzył, że go nigdy nie zawiodę...

Jak oparzona zerwała się z łóżka. Czy od tych cholernych myśli naprawdę nie ma ucieczki?

— Lucy, co się stało? — John patrzył na nią z niepokojem.

— Nic — powiedziała. — Muszę się czegoś napić.

— Źle się czujesz? Przyniosę ci wody.

— Nie trzeba — uspokoiła go gestem dłoni. — Sama sobie wezmę.

— Wróć szybko — zawołał za nią. — Mam już dosyć rozstań.

Nie odpowiedziała, tylko narzuciła szlafrok i boso wymaszerowała z sypialni, zamykając za sobą drzwi.

W kuchni było cicho i ciemno. Oparła głowę o szafkę, próbując się uspokoić. Stała tak bez ruchu przez chwilę, dopóki nie usłyszała odgłosu spadającej kropli wody.

Znowu nie dokręcił kranu! A prosiłam tyle razy! — ten praktycznie nic nieznaczący drobiazg wzbudził w niej wściekłość. Był niczym maleńki kamyczek wywołujący lawinę. Lucy zatrzęsła się w środku. Miała ochotę krzyczeć, kląć albo rzucić czymś o ścianę. Nie, oczywiście nie zrobiła tego, wystarczająco długo trenowała samokontrolę, ale kiedy tylko spojrzała na talerze, równo ustawione w górnej szafce, wszystkie jak jeden mąż pękły z cichym trzaskiem. To przywołało ją do rzeczywistości i wywołało lekkie przerażenie, bo nigdy wcześniej nic takiego jej się nie przydarzyło.

Gdzieś powinna być różdżka — pomyślała, otwierając kolejne szuflady. Wreszcie z ostatniej wyciągnęła smukłe drewienko, którego nie używała od kilku tygodni. Jeden delikatny ruch i szkoda została naprawiona. Nie było śladu ani po jej złości, ani po czarach.

Z westchnieniem rzuciła różdżkę na parapet, a potem otworzyła lodówkę i wyciągnęła dzbanek z mlekiem. Nalała sobie pełną szklankę, a potem usiadła na krześle, oparła łokcie o stół i ukryła twarz w dłoniach.

Co robić? Co? — powtarzała w myślach pytanie.

Nagle zamarła. Usłyszała coś, jakiś hałas, jakby stukanie w szybę. Natychmiast poderwała się z krzesła, pewna że to sowa. Ale nie, parapet był pusty.

Merlinie, gdybym dostała list albo małą wskazówkę, co mam robić dalej — pomyślała z rozpaczą.

Gdyby tak ktoś podjął decyzję za nią...

Zostać tu, wyjść za Johna i przez kolejne lata udawać przed sobą i innymi, że wszystko jest w porządku?

Uciec od wszystkiego i wszystkich na drugi koniec świata?

Wrócić?

Do dziecka, które nie chciało jej znać? Do człowieka, któremu nie będzie potrafiła spojrzeć w oczy?

Syriusz...

W ciągu ostatnich tygodni powtarzała to imię tysiące razy tak, jakby chciała nadrobić kilkanaście lat, kiedy to próbowała wymazać je z pamięci.

Syriusz.

Z jednej strony tak bardzo chciała go zobaczyć. Ale z drugiej... Co mogła mu powiedzieć?

To ja zawiodłam. Zdradziłam. Porzuciłam ciebie i Harry'ego. Ja!

A teraz zrobiłam to po raz drugi.

Harry... — nagle poczuła przemożną tęsknotę za bratankiem. Kilka tygodni temu skończył czternaście lat, a jej znowu przy nim nie było. Tą ucieczką przekreśliła cały rok usilnych starań. Nie, teraz już jej na pewno nie wybaczy.

Nie wytrzymam! — mocno ścisnęła głowę rękami.

Wrócić?

W ogóle nie powinna uciekać. Ale to, co usłyszała od Hermiony i Dumbledore'a. sprawiło, że zupełnie straciła głowę. Zanim oprzytomniała, była już w New Haven. W miejscu, które przez kilka lat nazywała domem, i w którym czuła się względnie bezpiecznie. Przez pierwszy miesiąc prawie nie wychodziła z mieszkania. Przeważnie leżała w łóżku, udając, że w ogóle jej nie ma, i wpatrując się w butelkę whisky stojącą na nocnym stoliku. To prawdziwy cud, że jednak jej nie otworzyła.

Wreszcie przedwczoraj John wrócił z Egiptu.

Kiedy przytulił ją na powitanie i kiedy zobaczyła w jego oczach tyle radości, nie potrafiła wykrztusić z siebie ani słowa na temat rozstania. Merlinie, gdybyż miała ze sobą ten list, który do niego napisała w kwietniu... Ale został w Hogwarcie razem ze wszystkimi drobiazgami.

Narzeczony oczywiście nie zauważał żadnej zmiany w jej zachowaniu, mimo iż starała się unikać wszelkiej bliskości. Nie na dużo to się jednak zdało, w końcu wylądowali w łóżku. Cholera, nie powinna była się na to zgodzić! Nie powinna dawać mu nadziei ani złudzeń. Ale właśnie teraz tak bardzo potrzebowała bliskości, akceptacji i poczucia, że jest dla kogoś ważna. Miała to przez krótką chwilę, ale po wszystkim, poczuła się gorzej, niż przez tych kilka samotnych tygodni. I jeszcze pomysł ze ślubem...

Merlinie, nie mogę za niego wyjść.

Wrócić?

Tego wieczoru nie udało się jej znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Zasnęła.

*

Kiedy otworzyła oczy, zmarznięta i zdrętwiała, za oknem już się rozwidniało. Rozcierając ścierpniętą rękę, przyglądała się szarości świtu. Potem wstała z krzesła i podeszła do drzwi sypialni. Uchyliła je delikatnie, modląc się w duchu, by nie zaskrzypiały. Udało się. Na paluszkach weszła do środka.

John spał, pochrapując lekko. Skoro jej nie szukał, musiał zasnąć zaraz po tym, jak wyszła. Ale to dobrze, przynajmniej nie musiała mu niczego tłumaczyć. Ostrożnie położyła się obok niego i przykryła kołdrą po sam czubek głowy. Marzyła, by znowu zasnąć i nie myśleć. Jednak najwyraźniej limit snu na tę noc już wyczerpała.

Zostać czy wrócić?

19 sierpnia 1994 roku

Było ciepłe sierpniowe popołudnie.

Lucy od kilku godzin siedziała przed komputerem i zupełnie bezmyślnie surfowała po Internecie. Częściej jednak wpatrywała się w otwartą skrzynkę mailową, tak jakby właśnie z niej chciała wyczytać wskazówki co do swojej przyszłości. Zdawała sobie sprawę, że takie zachowanie nie ma sensu, że nic w ten sposób nie osiągnie, że nie tędy droga, ale nie wiadomo czemu, zupełnie nie mogła opanować tego odruchu. Może dlatego, że myśli o powrocie nie opuszczały jej od kilkunastu godzin. Z każdą minutą stawały się wręcz coraz bardziej natarczywe. Czuła coraz większą pokusą, żeby im ulec i wiedziała, że pojechałaby do Anglii, gdyby tylko dostała od Opatrzności jakiś znak. Jeden, malutki, najmniejszy.

Pukanie — które rozległo się właśnie w chwili, kiedy to zanosiła do Boga swoje modły o cud — było mocne i rytmicznie. W ten sposób dobijają się tylko ludzie zdecydowani wejść do środka za wszelką cenę. Tacy jak komornicy i policjanci.

Zaniepokoiła się nie na żarty, bo zupełnie nie wiedziała, kto to mógł być. Żadnej z dwóch powyższych opcji nie brała pod uwagę, a John miał przecież klucze; zresztą nie załatwiłby spraw na uczelni tak szybko.

Przez chwilę wahała się, mając nadzieję, że intruz odejdzie. Jednak pukanie rozległo się ponownie, jeszcze głośniejsze i bardziej uparte. Westchnęła i wolno podniosła się z krzesła. W drodze do przedpokoju, zastanawiała się intensywnie, gdzie mogła położyć różdżkę. Dostrzegła ją na kuchennym parapecie, chwyciła i przezornie wsunęła do rękawa szlafroka; miała niejasne przeczucia, że może być jej potrzebna.

Wyjrzała przez wizjer i ze zdumieniem stwierdziła, że na klatce schodowej stoi dwóch zupełnie obcych mężczyzn. Ten, który właśnie po raz trzeci walił w drzwi, mógł mieć jakieś trzydzieści kilka lat. Był niewysoki i ubrany raczej swobodnie, a jego kręcone włosy niewątpliwie domagały się spotkania z fryzjerem. Drugi nieznajomy był sporo starszy, ciemnoskóry, wąsaty i, jakby dla kontrastu, miał na sobie elegancki garnitur i nieskazitelnie białą koszulę.

— Kto tam? — spytała głośno, bezskutecznie próbując opanować drżenie głosu.

— Panno Potter, proszę otworzyć — zawołał natychmiast ten młodszy.

Panno Potter? Co to, do cholery, miało znaczyć? Czyżby to byli... Nie! Nie wpuści ich.

Święta Flakonio, ale jeśli to naprawdę aurorzy, to nie przejmą się głupim zamkiem. Skoro wiedzą, że jest w domu, zaraz aportują się pośrodku kuchni. Do stu tysięcy zgniłych mandragor — nie na takich boskich wysłanników czekała!

Czego mogą chcieć?

Jak to — czego? To oczywiste. Lawrance ich nasłał, a kto by inny?

Czy tan facet nigdy się ode mnie nie odczepi? — pomyślała ze złością i wolno odsunęła zasuwę.

— Słucham? — spytała, kiedy już otworzyła drzwi na całą szerokość.

— Panna Potter? — spytał młodszy, patrząc na nią z łobuzerskim uśmiechem.

— A to nie miała być przypadkiem pani Blair? — zainteresował się natychmiast ciemnoskóry.

— A czy to nie wszystko jedno? — pierwszy wzruszył ramionami.

— Wszystko jedno — odpowiedziała Lucy prawie odruchowo. — W czym mogę panom pomóc?

Młodszy sięgnął do kieszeni i niedbałym ruchem wyciągnął z niej odznakę, którą machnął jej przed oczami.

— Służby Aurorskie Stanów Zjednoczonych — powiedział. — Sierżant Martin Riggs, a to sierżant Roger Murtaugh. Na prośbę Anglików chcielibyśmy zadać pani kilka pytań.

Ciekawe skąd wiedziałam? — pomyślała z ponurą satysfakcją.

Mężczyźni nie czekając na zaproszenie, wpakowali się do mieszkania. Nie chcąc zaczynać z nimi dyskusji na klatce schodowej, odwróciła się i skierowała do salonu. Tam wolno osunęła się na krzesło. Serce waliło jak oszalałe.

— Słucham? — wykrztusiła z trudem.

Jej zdenerwowanie najwyraźniej nie uszło uwagi starszego aurora.

— Wszystko w porządku? — patrzył na nią z uwagą.

— Tak — zapewniła szybko. — Ale nie spodziewałam się wizyty nikogo ze Służb. Mieszkałam w Stanach przez dwanaście lat i nie zetknęłam się z nikim od państwa, a teraz...

— Brytyjska Kwatera Aurorów poprosiła nas oficjalnie, abyśmy złożyli pani wizytę — wyjaśnił nadinspektor Murtaugh.

— Skręca ich, żeby się dowiedzieć, dlaczego wyjechała pani z Angli natychmiast po ponownej ucieczce niejakiego... — Riggs zastanowił się przez chwilę, najwyraźniej nie mógł przypomnieć sobie nazwiska. — ...niejakiego Syriusza Blacka.

— Te dwie sprawy nie mają ze sobą nic wspólnego — rzuciła, nerwowo zaciskając palce.

Nie kłamała. Przecież nie wyjechała dlatego, że Syriusz uciekł, tylko dlatego, że wiadomość o jego niewinności wytrąciła ją zupełnie z równowagi.

— A ten, jak mu tam... Black nie ukrywa się tutaj? — Riggs powiedział takim tonem, jakby stwierdzał fakt, co jednak nie przeszkadzało mu w tym, żeby uważnie rozglądać się po jej mieszkaniu.

— Nie — szybko pokręciła głową. — Nie mam pojęcia, gdzie może być.

Merlinie, skoro pytają, to znaczy, że go nie złapali!

— A kto z panią mieszka?

— Mój narzeczony, John Barret.

— Mugol?

— Tak.

— Wie, kim pani jest?

— Nie — odpowiedziała już zupełnie spokojnie.

Ci aurorzy nie budzili w niej strachu. Riggs co prawda wypytywał ją dokładnie, ale w jego głosie nie wyczuła najmniejszego zainteresowania. Najwyraźniej była to dla niego zupełnie rutynowa sprawa.

— Panno Potter, to znaczy — pani Blair — odezwał się wreszcie starszy. — Jeśli mógłbym coś doradzić, to proszę wrócić do Anglii. Jeśli pani tu zostanie, to obawiam się, że spotkamy się jeszcze co najmniej kilka razy.

— Czy przysłał panów nadinspektor Lawrance? — zapytała wprost.

— Przekażemy protokół z naszego spotkania do Londynu — sierżant Murtaugh zupełnie zignorował jej pytanie, a ona nie śmiała zadać go ponownie. — I to by było na tyle. Do widzenia pani.

— Do widzenia — powiedział odruchowo Riggs, a potem spojrzał na kolegę. —Teleportujemy się?

— Jasne, ale na „trzy", czy po „trzy"? — zainteresował się natychmiast Murtaugh.

— Na „trzy", jak zawsze.

— No dobra, to raz, dwa...

Kiedy padło słowo „trzy" Riggs zniknął z cichym trzaskiem, ale jego partner wciąż tkwił w jej mieszkaniu.

— Jestem na to za stary — mruknął. Potem zaś jeszcze raz policzył do trzech i także się teleportował.

Ona zaś w oszołomieniu wpatrywała się w miejsce, w którym obaj stali jeszcze przed chwilą. To wszystko wydało się jej dziwne. Coś musiało się wydarzyć. Ale skąd miała wiedzieć co, skoro od ponad miesiąca siedzi w New Haven i tylko użala się nad sobą. Cholera, chciała się tu zaszyć, znowu uciec od czarów, ale ta nieoczekiwana wizyta aurorów uświadomiła jej, że do stanu sprzed roku nie ma już powrotu. Dawny świat, Anglia, magia — to wszystko najwyraźniej upominało się o nią.

Tak, powinna wrócić do Londynu. Tam, do jasnej cholery jest jej miejsce! Zawsze było. I będzie. I nic tego nie zmieni.

Nagle wydało się to jej tak oczywiste, że zupełnie przestała rozumieć, dlaczego wahała się przez tyle tygodni.

Musi wrócić. I to na stałe.

Ale jak to powiedzieć Johnowi?

A gdyby tak... Gdyby tak wyjechała teraz, zaraz, nie wdając się w żadne szczegółowe wyjaśnienia? Gdyby zostawiła mu tylko kartkę, że go nie kocha i nie zamierza za niego wychodzić? Gdyby... uciekła?

Tak, to jest jakieś rozwiązanie.

Szybko pobiegła do sypialni. Otworzyła na oścież szafę i wyciągnęła z niej bieliznę, bluzkę i spodnie. Kiedy już się ubrała, wróciła do kuchni po różdżkę i powędrowała do swojego gabinetu. Skoro miała odejść na zawsze, powinna spakować choć kilka najważniejszych rzeczy, po resztę być może przyśle później.

Delikatny ruch różdżki, ciche Accio i już u jej stóp wylądowała duża lotnicza torba. Jeszcze kilka zaklęć i najważniejsze rzeczy już były spakowane. Jeszcze tylko kilka kosmetyków z łazienki, kilka słów do napisania i może jechać. A gdyby się tak w końcu teleportować?

— Lucy, co ty robisz? — w drzwiach pokoju stał John i przyglądał się jej rozszerzonymi ze zdumienia oczami.

O, Boże! — schowała za siebie rękę z różdżką i, próbując opanować panikę, szukała jakiegoś wytłumaczenia. Zupełnie nie brała pod uwagę tego, że on mógłby ją nakryć.

I co teraz zrobić? Powiedzieć mu prawdę?

Chyba nie ma wyjścia, a zresztą przecież już dawno doszła do wniosku, że on na to zasługuje. Uciekanie chyłkiem było zdecydowanie beznadziejnym pomysłem.

— Odchodzę — powiedziała z ciężkim westchnieniem, opierając się o kant biurka.

— Co? — jego zdumienie nie miało granic. — Co ty odpowiadasz?

— Odchodzę — powtórzyła ciszej.

— Lucy... — podszedł bliżej i spróbował ją objąć.

— Nie dotykaj mnie! — odskoczyła od niego jak oparzona.

— Jak to: nie dotykaj? Przecież wczoraj wieczorem kochaliśmy się — najwyraźniej był zupełnie zdezorientowany.

— I to był błąd. Nie powinniśmy. Ja nie powinnam...

— Co się z tobą, do jasnej cholery, stało w tej Anglii? — nie potrafił już ukryć irytacji. — Gdzie ty w ogóle byłaś? Czasem mam wrażenie, że w jakiejś sekcie.

Sekta? Tak, z mugolskiego punktu widzenia mogłoby to i tak wyglądać.

— Nie wyjdę za ciebie — powiedziała, starając się zachować spokój. — To nie ma sensu.

— Masz kogoś? — kontynuował, przyglądając się jej tak, jakby chciał odczytać najtajniejsze myśli. — Masz kogoś w tej Anglii?

— Mam — powiedziała w roztargnieniu, przywołując wspomnienie bratanka.

— Wiedziałem — stwierdził z triumfem. — Nie powinienem pozwolić ci tam jechać.

Pozwolić? — spojrzała na niego ze zdziwieniem. Dobre sobie! Tak jakby rok temu ktoś w ogóle mógł ją powstrzymać przed wyjazdem. Teraz też nikt nie zdoła. Kiedy już podjęła decyzję.

— Kto to jest? — indagował uparcie.

— A czy to ważne? — wzruszyła ramionami.

— Ważne. Chcę wiedzieć, dla kogo mnie rzucasz. Kiedyś nie wierzyłem w to, co mi o tobie mówili, ale teraz widzę, że to prawda.

— A więc skoro już wszystko wiesz, to co tu jeszcze robisz? — jego ostatnie słowa naprawdę ją zdenerwowały.

— Lucy — spojrzał na nią błagalnie.

A więc jednak jej to nie ominie. Musi mu powiedzieć wszystko i wreszcie skończyć tę farsę.

— John — delikatnie dotknęła jego dłoni. — Uważam, że nie ma sensu tego ciągnąć. Nie jesteśmy dla siebie.

— Co ty opowiadasz? — wyglądał na naprawdę zdenerwowanego. — Przecież było nam razem dobrze. I jest... Nie zaprzeczysz.

— Tak, w łóżku jest — przytaknęła. — Ale życie na tym się nie kończy. Ja potrzebuje czegoś innego.

— Czego?

— Teraz to najbardziej spokoju. Widzisz, ja przez ten miniony rok próbowałam poukładać swoje życie. Potem, jednym ruchem zburzyłam wszystko, co budowałam z takim trudem. Ale chcę zacząć jeszcze raz. W Anglii. Sama.

— Mogę z tobą pojechać — powiedział natychmiast. — Skończyłem studia, staż. Znajdę pracę...

— Nie możesz — przerwała mu szybko.

— Aż tak go kochasz?

— John — spojrzała na niego z rezygnacją, gdyż wreszcie z całą ostrością dotarł do niej sens jego słów. — Tu nie chodzi o żadnego mężczyznę.

O mężczyznę też. O Syriusza. Ale on przecież...

— A o kogo?

— O dziecko...

— Masz dziecko? — jego źrenice rozszerzyły się ze zdumienia.

— Widzisz, jak ty nigdy nie dajesz mi dokończyć — była już nieźle zirytowana. — Chodzi o syna mojego zmarłego brata.

— Musisz się nim zająć — domyślił się.

— Już dawno powinnam.

— Ile ma lat?

— Właśnie skończył czternaście — powiedziała.

— To już nie jest taki mały.

— Dla mnie i owszem — rzuciła. — Muszę jechać.

— Pojadę z tobą — powtórzył z uporem.

— Nie, nie ma mowy — marzyła o tym, by jak najprędzej zakończyć tę dyskusję. — Czy ty nie słyszysz, co ja do ciebie mówię? Przed nami nie ma przyszłości!

— Dlaczego? Postaram się...

— John, my nie jesteśmy dla siebie — powtórzyła.

Była bliska załamana. Dlaczego tak się upierał?

— Wyjaśnij mi sensownie, dlaczego nie możemy spróbować jeszcze raz?

— W porządku — powiedziała z rezygnacją i wyciągnęła zza pleców różdżkę.

— Co to jest? — spytał. — Bawisz się w radiestetkę?

W odpowiedzi wykonała jeden płynny ruch, jeden szept i gruby atlas z najwyższej półki przelewitował przez pokój i wpadł prosto w ręce Johna, który na ten widok zupełnie skamieniał.

— Jak ty to zrobiłaś? — spytał wreszcie po bardzo długiej chwili. — Co to było?

— Magia — wyjaśniła szybko. — Jestem czarownicą.

Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami, na dnie których zobaczyła przerażenie. Merlinie, on się bał! Nie mogła się mylić... Strach, strachem, ale opanował się naprawdę błyskawicznie.

— Magia... To wiele wyjaśnia — powiedział cicho. — I masz rację. W takim wypadku musimy się rozstać.

— Cieszę się, że to rozumiesz — zupełnie jak idiotka wyrecytowała pierwszy banał, jaki jej przyszedł do głowy. Ale nie potrafiła znaleźć innych słów. Jego reakcja zupełnie ją zaskoczyła. Spodziewała się niedowierzania, sugestii co do stanu jej zdrowia psychicznego, ale nie czegoś takiego. Czyżby on coś wiedział o magicznym świecie?

— Zabiorę tylko kilka rzeczy — kontynuował spokojnym, rzeczowym tonem. — A kiedy się już wyprowadzisz, zadzwoń. Wrócę po resztę.

W milczeniu patrzyła jak krząta się po mieszkaniu, pakując walizkę. Chciała go poprosić o wyjaśnienia, ale nie potrafiła się na to zdobyć.

Kiedy stał już w przedpokoju, odważyła się wydusić z siebie tylko jedno słowo:

— Przepraszam.

Odwrócił się i popatrzył na nią z powagą.

— To nie twoja wina — bezradnie wzruszył ramionami. — To po prostu pech.

Zatrzasnął za sobą drzwi, a ona jeszcze przez długą chwilę stała w progu pokoju, połykając łzy i starając się znaleźć odpowiedzi na nękające ją pytania.

Dlaczego tak zareagował?

O jakim pechu mówił?

Czyżby w jego życiu też było coś, co przed nią ukrywał?

*

Silny wiatr zakołysał wierzchołkami sosen i przegonił wielką chmurę, która przez kilka minut zasłaniała Gwiazdę Polarną. Teraz przewodniczka znowu była świetnie widoczna.

Pójdę — zdecydowała wreszcie Lucy. Czekanie na świt naprawdę nie miało sensu. Jeśli wyruszy niezwłocznie, ma szansę w miarę szybko dotrzeć do Chaty. Z obliczeń, które starała się poczynić w myślach, wynikało, że musiała być już gdzieś blisko.

Podniosła się z ziemi i, starając się znowu nie potknąć, wróciła do samochodu. Z tylnego siedzenia zabrała torbę i kurtkę przeciwdeszczową.

Wspinając się po stromym zboczu parowu, uważnie wpatrywała się w podeptaną trawę. Jednak tym razem też nigdzie nie spostrzegła swojej bezcennej zguby. Trzeba będzie wrócić tu jutro i poszukać przy świetle dziennym.

Jeszcze raz rozejrzała się dookoła, chcąc dobrze zapamiętać to miejsce i ruszyła przed siebie.

* Chata Dumbledore'a położona w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie zostałą opisana przez Minerwę w „Apokryfie”. Ja wykorzystałam to miejsce w swoim tekście za wiedzą, zgodą i akceptacją Autorki.

II.

Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, gdzieś w Anglii

1 lipca 1995 roku, sobota

Od chwili, w której po raz pierwszy minął wrota Azkabanu, Syriusz Black najbardziej w świecie nienawidził dwóch rzeczy: ciemności i samotności — szczególnie naraz. Dlatego kiedy tylko wyparował ślad teleportacyjny po Lupinie, chwycił różdżkę i zaczął kolejno zapalać wszystkie lampy.

Pracownia, kuchnia, łazienka.

Ale to nie wystarczyło. Ciemność nadal wypełzała ze zbyt wielu kątów.

Co by tu jeszcze... — rozejrzał się dookoła.

Jedna świeca, druga, trzecia...

Niech tu będzie jak najjaśniej, jak najbezpieczniej!

Lubił ten dom. W zeszłym roku spędził w nim kilka wspaniałych tygodni, zdecydowanie najszczęśliwszych od czasu ucieczki z więzienia. Dlatego tak chętnie podjął się misji zawiadomienia Lupina o powrocie Voldemorta. Cieszyła go nie tylko myśl o tym, że zobaczy przyjaciela, ale także ta, iż znowu znajdzie się tutaj. Bo to naprawdę — jak mawiała Andrea — było dobre miejsce.

Jeszcze tylko ogień w kominku...

Już wszystko.

Zatrzymał się, popatrzył na swoje dzieło i westchnął z ulgą.

Chata, rozświetlona jasnymi błyskami magicznych latarni i żółtymi drgającymi płomykami, znowu wydała mu się przyjaznym azylem. Pierwsza zmora została przepędzona.

Niestety z drugą będzie musiał zmagać się przez najbliższe, ciągnące się w nieskończoność godziny. Jeszcze kilka miesięcy temu wystarczało mu towarzystwo hipogryfa, ale teraz było już zupełnie inaczej. Im więcej przebywał z ludźmi, tym bardziej ich potrzebował. Nie, nie musiał z nimi nawet rozmawiać, choć bywały takie chwile, gdy zaczynał gadać jak nakręcony, najwyraźniej chcąc nadrobić stracone lata. Częściej jednak milczał, zadawalając się tylko świadomością, że ktoś jest obok, na wyciągnięcie ręki, w zasięgu głosu.

— Wrócę jutro po południu. A jeśli ja nie będę mógł, to Dumbledore na pewno przyśle tu kogoś — powiedział Remus, kiedy się żegnali.

Kogo? — poruszył się niespokojnie. Przecież nikt nie mógł mu zastąpić Lunatyka. Towarzystwo jakiejś obcej osoby mogłoby go tylko drażnić. Harry? Nie, jego nikt nie obarczy takim brzemieniem.

Nieoczekiwanie przyszło mu do głowy, iż jest jeszcze ktoś, kogo chciałby tu zobaczyć. Ale świetnie zdawał sobie sprawę z tego, że to niemożliwe.

Nie po tym wszystkim...

Dom Blacków, Grimmauld Place 12, Londyn, Anglia

14 sierpnia 1976 roku

To był zwyczajny rodzinny obiad. Eleganckie szaty, cisza przerywana tylko delikatnym stukaniem srebrnych sztućców o rodową porcelanę, kroki skrzatów wnoszących kolejne potrawy i od czasu do czasu zdawkowa wymiana zdań. Ojciec ze wszystkich sił ukrywający znudzenie, matka uważnie obserwująca każdy gest synów, nienaturalnie wyprostowany Regulus, jakby wycięty z podręcznika wykwintnych manier. I on, znudzony do granic możliwości.

Mimo iż jadł najwolniej jak się dało, wreszcie skończył drugie danie i niechętnie podniósł głowę znad talerza. Nie cierpiał tej celebry narzuconej przez matkę, która pilnowała, aby wszystkie nakazy etykiety były wypełniane, a rodzinne tradycje — nawet te najbardziej absurdalne — kultywowane.

— To nas odróżnia od bezherbowej hołoty — mawiała wyniośle, a wtedy on przygryzał wargę i całą siłą woli powstrzymywał się, by nie wspomnieć, że jej rodowym herbem mógłby być złoty galeon albo co gorsza mugolski tranzystor. Wiedział doskonale, że właśnie o tym za wszelką cenę chciała zapomnieć.

Jeszcze tylko kilkanaście dni i będę w Hogwarcie — uświadomił sobie z radością.

Musiał chyba bezwiednie uśmiechnąć się na tę myśl, bo natychmiast uchwycił karcące spojrzenie matki. Spuścił głowę i znowu zrobił nieprzeniknioną minę. Jeszcze tylko kilkanaście dni...

Merlinie, jakże miał już dosyć ponurej, pompatycznej atmosfery tego domu! W zasadzie przez tyle lat powinien się przyzwyczaić, przesiąknąć nią na wskroś, ale nie wiadomo czemu, wcale tak się nie stało. Wciąż miał wrażenie, że nie pasuje do tej rodziny. Najwyraźniej — jak to mu kiedyś w chwili złości zarzuciła rodzicielka — płynęło w nim za dużo bankierskiej krwi Philipsów. I właśnie to „złe" dziedzictwo chciała z niego wykorzenić za wszelką cenę. Tak, jak wykorzeniła z siebie.

Kiedy był małym chłopcem, starał się spełniać wszystkie żądania i rozkazy, ponieważ chciał zasłużyć na jej uwagę, jakiś cieplejszy gest. Szybko jednak przekonał się, że choćby stawał na głowie, nie jest w stanie sprawić, by była z niego zadowolona. Zawsze zrobił coś nie tak, w inny sposób niż się spodziewała. I nawet nie miał pojęcia, czemu tak się dzieje.

Jeszcze tylko kilkanaście dni — niespokojnie poruszył się na krześle, przykuwając uwagę młodszego brata. Regulus spojrzał na niego z niechęcią. Cholera, chodzący ideał i wspaniały Black! Czy on naprawdę, głupek jeden, nie widzi, że to co mu kładą do głowy, to bzdury?

Znowu spuścił głowę, napotkawszy czujny wzrok Prudencji. Zdawał sobie sprawę, że ona świetnie wie, o czym myśli jej najstarszy syn. I to doprowadza ją do szału.

Jeszcze tylko kilkanaście dni...

Wreszcie skrzaty podały deser. Szarlotka z bitą śmietaną. Na ciepło.

Skrzywił się lekko. Nie znosił tego dania. W ogóle nie znosił słodyczy, ale popędzany spojrzeniem matki, odciął widelczykiem mały kawałek ciasta i niechętnie włożył sobie do ust. Jak zawsze było za słodkie, wręcz mdłe. Z trudem przełknął kęs i wolno, jakby od niechcenia, zaczął grzebać w talerzu.

— Syriuszu — głos ojca był jak zwykle, gdy się do niego zwracał, chłodny i zupełnie wyprany z emocji. — Po obiedzie przyjdź do biblioteki. Chcemy z tobą porozmawiać.

— Tak, ojcze — odpowiedział i natychmiast poczuł niepokój. Coś się wydarzyło i dałby sobie obciąć głowę, że nie było to nic dobrego.

*

Biblioteka była największym pokojem w tym domu, i najbardziej ponurym. Ciężkie hebanowe półki uginały się pod nie mającym sobie równych w Anglii zbiorem dzieł czarnomagicznych. Ta kolekcja stanowiła dumę matki, dlatego książki były starannie odkurzane i konserwowane każdego dnia. Nie było tu kwiatów, gdyż zdaniem pani Black ich obecność szkodziła cennym woluminom. Za to na ścianach obitych ciemnozielonym aksamitem zawieszono portrety przodków. Oczywiście tych po mieczu. Nikomu w tym domu nie przyszłoby bowiem do głowy, aby gdziekolwiek zawiesić podobiznę Gedeona Philipsa, mimo iż to właśnie jego pieniądzom zawdzięczali swój dostatek. Jakby tego jeszcze było mało, wstydząca się swojego pochodzenia Prudencja, nie raczyła nawet poinformować synów, że w ogóle mają dziadka. Dowiedzieli się o tym dopiero wtedy, gdy umarł.

Syriusz nie znosił tego pokoju. Od najmłodszych lat kojarzył mu się wyłącznie z cięgami wymierzanymi regularnie i z zachowaniem całego ceremoniału. Co prawda od pewnego czasu rodzice zaprzestali bicia, ale wymierzane przez nich kary były nie mniej dotkliwe. Tym razem też nie spodziewał się niczego przyjemnego, mimo iż nie potrafił sobie przypomnieć żadnego przewinienia. W ciągu tych wakacji starał się jak mógł, żeby się im nie narazić; wieczne awantury za bardzo go męczyły. Dlatego siedział cicho, nie pyskował, praktycznie nie wychodził z domu i w tajemnicy liczył dni dzielące go od rozpoczęcia roku szkolnego.

Merlinie, jak w tym pokoju było cicho! Miał wrażenie, że każda jego myśl, nawet ta najbardziej skryta, odbija się od ścian głośnym echem. W milczeniu obserwował rodziców, którzy nie po raz pierwszy kojarzyli mu się z bezlitosnym trybunałem. Ojciec siedział na fotelu za biurkiem, daleki i obojętny niczym sędzia, a stojąca obok niego matka miała w sobie coś z kata; to wrażenie potęgowała jeszcze jej purpurowa suknia.

— Synu... — zaczęła wreszcie.

Syriusz zesztywniał. Ten ton głosu zawsze przyprawiał go o dreszcze i przyspieszone bicie serca.

— Chciałam cię poinformować — kontynuowała — że podjęliśmy kilka decyzji dotyczących twojej przyszłości. Musisz wreszcie zacząć zachowywać się jak Black, a Hogwart w tym ci nie pomoże. Dlatego od pierwszego września zaczniesz naukę w Zauberinstitut w Melku. To bardzo ekskluzywna placówka, wyłącznie męska. Mam nadzieję że tam w końcu nauczysz się wszystkiego, co powinien wiedzieć młody człowiek z tak dobrej rodziny, jak nasza. Dziś otrzymaliśmy list od dyrektora z potwierdzeniem twojego przyjęcia. Z Dumbledore'em też rozmówimy się niezwłocznie...

— Co?! — Syriusz wpatrywał w rodziców szeroko otwartymi oczami. Bardzo wolno docierał do niego sens słów matki. — Jaki Melk?! Nie możecie mi tego zrobić! — zerwał się krzesła na równe nogi. — Nie możecie!

— Uspokój się — pouczył go natychmiast ojciec.

— Zachowuj się jak przystało na Blacka — Prudencja znowu powtórzyła swoją śpiewkę.

— Nie pojadę do żadnego Melku! — powiedział z uporem. — Nie ma mowy!

— Nie wezwaliśmy cię tu, żeby z tobą dyskutować, ale po to, by przekazać naszą decyzję — głos matki ciął jak bicz. — To już postanowione.

— Nie! — miał wrażenie, że gdyby wzrok mógł zabijać, oboje rodzice leżeliby martwi u jego stóp.

— Pojedziesz! — pani Black podniosła głos o kilka tonów. — I w końcu przestaniesz zadawać się z hołotą. Nosisz nazwisko, które cię do czegoś zobowiązuje.

Syriusz zrobił krok do przodu, zręcznie ominął biurko i stanął twarzą w twarz z matką. Była niższa o dobre pół głowy, ale i tak miał wrażenie, że spogląda na niego z góry.

— Tak, nazwisko to twój największy życiowy sukces — wycedził przez zaciśnięte zęby. — Ale ja go nienawidzę! Nienawidzę! — zaczynał już tracić panowanie nad sobą.

— Jak śmiesz! Ty niewdzięczniku! — krzyknęła i zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, podniosła rękę i wymierzyła mu siarczysty policzek, tak mocny, że jego głowa aż odskoczyła.

Wściekłość sprawiła, że zupełnie nie poczuł bólu i tylko ciepły strumyczek, który natychmiast popłynął po jego twarzy, świadczył o tym, że którymś z niewiarygodnie grubych rodowych pierścieni rozcięła mu skórę pod okiem. Nie po raz pierwszy, ale na pewno po raz ostatni!

Zabiję każdego, kto kiedykolwiek odważy się uderzyć mnie w twarz — pomyślał i ze złością spojrzał na matkę.

— Nie pojadę! — wysyczał.

— Ty zakało! — krzyknęła piskliwie i jeszcze raz podniosłą rękę. — Niech ci się nie wydaje, że możesz robić co chcesz! Nie masz nic do gadania!

— Moja droga, panuj nad sobą — ojciec sprawiał takie wrażenie, jakby ta cała sytuacja niewiele go obchodziła.

Prudencja niespokojnie rzuciła okiem na męża i natychmiast przypomniała sobie, że przecież w każdej sytuacji powinna zachowywać się jak dama. Zrobiła więc wyniosłą minę i zimno spojrzała na Syriusza.

— Łamiesz mi serce swoją niewdzięcznością — powiedziała z emfazą.

Perseusz popatrzył na nią z nieukrywanym niesmakiem, a potem zwrócił się do syna:

— Pójdziesz natychmiast do swojego pokoju i opuścisz go dopiero w dniu wyjazdu do Zauberinstitut.

— Ojcze... — zaczął, błagalnie wpatrując się w twarz starszego Blacka, jakby szukając u niego ratunku. — Nie mogę zostawić Hogwartu. Mam tam przyjaciół. Ja...

— Chyba słyszałeś, że nie zamierzamy z tobą dyskutować — przerwał mu zimno Perseusz. — Twoja matka ma rację, dalsze zadawanie się z hołotą i szlamami zdeprawuje cię do reszty. Powinniśmy dawno zabrać cię z tej szkoły.

— Ojcze... — powtórzył jeszcze raz.

— Idź do siebie. Usłyszałeś już wszystko, co mieliśmy ci do powiedzenia.

*

Kiedy przekroczył próg swojego pokoju, cały drżał. Chcąc jakoś wyładować złość, najpierw trzasnął z całej siły drzwiami, a potem kopnął biurko. Zatrzęsło się tak, że stojące na nim, na wpół złożone radio, o mało nie spadło na podłogę. Szybko ściągnął z siebie odświętną szatę i rzucił ją na krzesło, a potem jednym susem skoczył na łóżko. Kiedy jego twarz dotknęła poduszki, syknął z bólu; rozcięta skóra pod okiem zapiekła dotkliwie. Jednak o wiele mocniej bolało go coś w środku. Żołądek? Serce? Chyba wszystko naraz.

Zwinął się w kłębek i z całej siły zacisnął powieki, żeby powstrzymać łzy cisnące się do oczu zupełnie wbrew jego woli. Nie powinien płakać, przecież już dawno temu przyrzekł sobie, że nigdy w życiu nie doprowadzą go do takiego stanu. Ale teraz z trudem mógł się opanować. Z mistrzowską precyzją uderzyli go w najczulszy punkt. Świetnie wiedzieli, że to zaboli jak nic innego. Do ciągłych kazań, awantur i pogadanek umoralniających dawno zdążył się przyzwyczaić. Tak samo jak do braku miłości. Przecież nie mógł od nich oczekiwać tego, do czego absolutnie nie byli zdolni. Cóż, żyć bez uczucia i akceptacji rodziców też można. Gorzej, że z czasem zupełnie przestał ich szanować. Wytrzymywał jednak wszystko, bo miał swój drugi świat — szkołę i przyjaciół. A teraz postanowili zabrać mu i to. Co wtedy zostanie? Zupełny bezsens i beznadzieja. Nie, tego zupełnie nie potrafił sobie wyobrazić. Bo czy to w ogóle możliwe, że mógłby już nigdy nie zobaczyć Jamesa, Remusa i Petera? Przecież w tej przeklętej szkole nie wytrzymałby bez niech nawet tygodnia. Tak samo jak bez marudzenia Smarkatej. Ze zdumieniem odkrył, że nawet za nią szybko by zatęsknił.

Co robić? — przewrócił się na plecy i popatrzył na sufit, jakby starał się tam znaleźć odpowiedź. — Co robić... W jaki sposób zmusić rodziców, żeby zmienili decyzję? Nie, to absolutnie niemożliwe. Doskonale wiedział, że skoro już coś postanowili, to nie przekona ich żadnym argumentem, ani prośbą, ani krzykiem, ani uporem. Boże, to wrażenie całkowitej bezsilności było nie do zniesienia. Musiał coś zrobić. Ale co?

A gdyby tak uciec? — na tę myśl aż usiadł na łóżku.

Merlinie, to jest wyjście! Przecież jako dziecko ciągle zwiewał z domu. A jeśli zrobiłby to jeszcze raz? Teraz, dzisiaj, zanim zdążą porozmawiać z Dumbledore'em.

I już więcej tu nie wrócił?

Zerwał się na równe nogi, odsunął ciężkie adamaszkowe zasłony w znienawidzonym kolorze zgniłej zieleni, potem firankę. Kiedy już wyplątał się ze zwojów materiału, zamknął lufcik i przez długą chwilę walczył z ciężką dębową ramą. W końcu mu się udało. Otworzył okno prawie na oścież i wyjrzał na zewnątrz. Na tyłach domu rozpościerało się niewielkie, wybrukowane podwórko. Można by było przebiec przez nie kilkoma susami, a potem ukryć się w krzakach jaśminu, dopaść szopy na narzędzia* i pod jej osłoną przeskoczyć przez płot. Szkoda tylko, że jego pokój jest tak okropnie wysoko. Oczywiście wystarczyłoby jedno zaklęcie, ale świetnie wiedział, że nie może sobie pomagać magią. Po pierwsze: ojciec ponakładał na dom wszystkie możliwe blokady, a po drugie: gdyby użył czarów, to natychmiast wyrzuciliby go z Hogwartu. A do tego absolutnie nie wolno dopuścić. Pierwszy i chyba jedyny raz w życiu, Syriusz Black zapragnął być wzorowym uczniem.

Ostrożnie zamknął okno i zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Musi być jakiś sposób, żeby się stąd wymknąć niepostrzeżenie. Sprawę mogło ułatwić to, że nie zamierzał zabierać ze sobą prawie żadnych bagaży. Tylko kilka ubrań. W sumie dobrze wyszło, że jeszcze nie zdążył kupić książek na następny rok. I oczywiście nie może zapomnieć o pieniądzach. Na szczęście udało mu się zaoszczędzić pewną kwotę w galeonach i funtach. A jak ją wyda, to będzie się martwił dalej. Najwyżej od kogoś pożyczy. W końcu za pięć lat ma odziedziczyć część fortuny dziadka, wtedy zwróci z procentem. Dobrze, to się da załatwić, ale jak się stąd wydostać?

A gdyby tak upleść sznur z pościeli?

Tak, to jest pomysł!

Tylko trzeba poczekać aż się ściemni. A na razie można zacząć się pakować.

Błyskawicznie wrzucił do torby kilka najpotrzebniejszych rzeczy i schował ją pod łóżkiem, a potem na widocznym miejscu ułożył różdżkę, żeby — nie daj Boże — o niej nie zapomnieć. Kiedy skończył przygotowania, usiadł przy biurku i, chcąc zabić czas, zaczął grzebać w rozkręconym radiu. Naprawa tego sprzętu była od kilku dni jego podstawowym zajęciem. Co prawda zdecydowanie wolał maszyny jeżdżące, ale z braku laku dobra i elektronika. Jednak tym razem praca nie szła; był zdenerwowany i za bardzo trzęsły mu się ręce. Odłożył więc narzędzia, wbił łokcie w stół i oparł brodę na nadgarstkach; w tej pozycji zawsze najlepiej mu się myślało. A teraz musiał się skupić, bo właśnie przed chwilą uzmysłowił sobie, że planując ucieczkę zupełnie nie wziął pod uwagę najważniejszego, a mianowicie celu swojej wyprawy. Merlinie, dokąd mógłby pójść? Do Andromedy? Ona pewnie by go przyjęła, ale przecież po tym, co przeszła kilka lat temu, nie mógł jej narażać na kolejne spotkanie z kochaną rodzinką. Swoją drogę ciekawe, czy jego też będą chcieli sprowadzić z powrotem? Niedoczekanie!

A gdyby tak... Gdyby poprosił o pomoc ciotkę Jamesa? Przecież pani Bella zawsze go lubiła i może nie odmówi chociaż kilkudniowego schronienia. Zwłaszcza, że od dawna ma wyrobione zdanie na temat jego rodziny. Tak, zaryzykuje i pójdzie do Potterów.

I niech ten czas szybciej płynie...

Wstał i znowu pospacerował po pokoju, a potem położył się na łóżku. Nikt do niego nie zaglądał, wszędzie panowała cisza. Najwyraźniej rodzice wraz z Regulusem udali się z wizytą do któregoś z zaprzyjaźnionych domów. Przymknął oczy...

*

Obudziło go głośne stukanie deszczu o parapet. Z przerażeniem zerwał się na równe nogi, przekonany że zaspał. Szybko spojrzał na zegarek. Druga. W porządku, ma jeszcze sporo czasu do świtu.

Na palcach zbliżył się do okna i delikatnie uchylił jedno skrzydło. Na zewnątrz lało jak z cebra. Pomyślał, że to nawet dobrze. Przy takiej pogodzie nikomu nie będzie chciało się wyjrzeć z domu. Poza tym szum deszczu zagłuszy inne hałasy.

Wycofał się szybko i wyciągnął torbę spod łóżka. Dołożył do niej jeszcze nieprzemakalną pelerynę, a potem znowu usiadł na parapecie, wychylił się prawie do połowy i najmocniej jak mógł, rzucił bagaż. Celował oczywiście w krzaki jaśminu, aby stłumić odgłos uderzenia.

Udało się! Trafił! Błyskawicznie zamknął okno, jak psiak strząsnął z siebie wilgoć, jednym susem wskoczył do łóżka i nakrył się kołdrą prawie na głowę. Jeśli ktoś coś usłyszy, zaniepokoi się, zajrzy tu, to będzie udawał, że śpi.

Mijały minuty i nic się nie działo. Dom nadal tonął w ciszy.

On jednak leżał bez ruchu i prawie nie oddychając, jeszcze blisko godzinę. Chciał mieć absolutną pewność, że nie wzbudził niczyich podejrzeń. Wreszcie odważył się wstać z łóżka, a potem rzucił na podłogę prześcieradło i ściągnął z kołdry powłoczkę haftowaną w monogramy matki i rodowe herby Blacków. Należało to wszystko jak najszybciej przerobić na sznur. Szarpnął pościel z całej siły, chcąc ją porwać na pasy, ale bez skutku. Cóż, dziadek podarował matce wyprawę z najlepszego holenderskiego płótna; rzeczywiście nie do zdarcia. Ale przecież i na to jest rada. Wytężając wzrok, rozglądał się dookoła w poszukiwaniu jakiegoś ostrego przedmiotu. Sprawę utrudniały panujące w pokoju egipskie ciemności, ale wolał nie zapalać światła. Wreszcie na biurku, tuż obok radia wymacał scyzoryk, który dostał od Jima na ostatnie urodziny. Chwycił go i natychmiast wrócił do przerwanej roboty. Teraz wszystko potoczyło się już gładko i po kilkunastu minutach uciekinier dysponował długą i mocną liną. Mimo całej grozy sytuacji uśmiechnął się do siebie na myśl o minie jaką zrobi matka, kiedy ujrzy takie zbezczeszczenie swojej posagowej pościeli. Zresztą samo cięcie na kawałki tych wyhaftowanych węży, które oplatały go przez całe lata, dostarczało mu mściwej satysfakcji.

Znowu zbliżył się do okna i spojrzał w dół. Teraz powinno się udać. Jeśli nie wystarczy liny, będzie skakał.

Merlinie, gdyby tak mieć pelerynę Jamesa...

Pora iść. Chwycił różdżkę i wsadził ją sobie za koszulę, a potem usiadł na parapecie i przywiązał sznur do dębowej futryny. Pociągnął mocno, sprawdzając wytrzymałość. W porządku, płótno powinno utrzymać jego ciężar.

A potem po raz ostatni popatrzył na pokój, w którym jako dziecko przepłakał zbyt wiele bezsennych godzin.

— Nie wrócę tu więcej — wyszeptał i przełożył nogi na drugą stronę okna. A kiedy się wychylił, natychmiast lunęły na niego strugi wody. Koszula przemokła błyskawicznie i przykleiła się do pleców. Zadrżał z zimna, ale nie miał zamiaru wracać. Jeszcze raz rozejrzał się uważnie dookoła, a potem zaczął wolno opuszczać się w dół po chropowatym murze. Poszło nawet sprawnie. Do ziemi brakowało mu jeszcze jakieś półtora metra, gdy sznur się zerwał. Syriusz upadł ciężko na twarde podłoże. Zasyczał z bólu, ale podniósł się natychmiast, chwycił kłąb płótna i pobiegł w kierunku krzaków. Przykucnął tuż obok swojego bagażu, który już zdążył nieźle przemoknąć, i w skupieniu nasłuchiwał. Nic, żadnej reakcji. Chwycił więc torbę i, mijając szopę, chyłkiem przemknął do ogrodzenia. Przerzucił torbę na drugą stronę muru, a sam zwinnie wspiął się po nim i już po chwili znajdował się na tylnej uliczce, okalającej rezydencje na Grimmauld Place. Wciąż skradając się chyłkiem, dotarł do rogu sąsiedniego domu. Tam zarzucił bagaż na ramię i, najszybciej jak mógł, puścił się przed siebie biegiem, zupełnie nie zważając na kałuże i potoki wody. Kiedy minął dwie przecznice, odważył się wreszcie zatrzymać. Oddychając ciężko, przykucnął w kącie między dwoma kamienicami i wyciągnął pelerynę. Na niewiele mogła mu się zdać, był przemoczony do nitki, ale może choć trochę go ogrzeje, bo przemarzł do szpiku kości; noc byłą wyjątkowo zimna jak na tę porę roku. Zesztywniałymi z zimna rękami zapiął guziki, nasunął na czoło kaptur i już spokojniejszym krokiem pomaszerował przed siebie.

Uff, udało się. Był wolny! Kiedy to sobie uświadomił, miał ochotę zacząć krzyczeć z radości.

Jednak natychmiast się opanował, przecież za żadne skarby świata nie powinien zwracać na siebie uwagi.

Teraz jeszcze tylko musiał się dostać do domu Jamesa.

Z naprzeciwka, rozbryzgując fontanny wody, nadjeżdżała właśnie czarna mugolska taksówka. Energicznie zamachał ręką i auto zatrzymało się tuż koło niego.

— Poproszę na Wimpole Street 17 — powiedział, wsiadając do środka.

*

Kiedy znalazł się przed domem Potterów, było już zupełnie widno. Przez kilka minut stał bez ruchu na ulicy i z wahaniem spoglądał na furtkę. Wciąż nie miał pewności, czy postępuje dobrze, chcąc skazać rodzinę przyjaciela na konfrontację z rozwścieczonymi Blackami. Ale przecież nie miał wyjścia, podczas jazdy taksówką przemyślał wszystko i po prostu nie wyobrażał sobie innego miejsca, w którym mógłby się schronić.

Jeśli furtka jest zamknięta, to znaczy, że mam sobie pójść, jeśli otwarta — zostać — zrzucenie decyzji na los wydało mi się najwłaściwszym rozwiązaniem, a już na pewno uspokajało sumienie.

Mocno nacisnął klamkę i z westchnieniem ulgi skonstatował, że ustąpiła bez oporu. Żadnych zaklęć, żadnego klucza. Najwyraźniej Bella Potter w ogóle nie myślała o tym, że ktoś mógłby chcieć skrzywdzić ją lub jej rodzinę. Bogu dzięki za tę niefrasobliwość.

Wszedł na podwórko i rozejrzał się dookoła. Nie był tu od kilku miesięcy, ale przez ten czas nic się nie zmieniło. Równo wystrzyżone trawniki, wyżwirowana ścieżka, na której nie było żadnych kałuż, klomb z różami, jabłonka pod oknem.

Zapukał do drzwi. Najpierw cicho i nieśmiało, a potem mocnej. Nikt nie otwierał. Zapukał jeszcze kilka razy, głośno i zdecydowanie. Bez skutku. Z rozpaczą pomyślał, że zapewne wszyscy gdzieś wyjechali. Już miał odejść, kiedy nagle w środku coś zaszurało i cienki, drżący głosik zapytał:

— Kto tam?

Bogu dzięki...

— Lucy, to ja, Syriusz. Otwórz.

Usłyszał chrobot zamków i zasuw. Wreszcie drzwi ustąpiły i w progu stanęła Smarkata. Rozczochrana jak nieboskie stworzenie, w piżamie i rozdeptanych kapciach, ale z bojową miną. Najwyraźniej szykowała jakąś powitalną reprymendę. Ale kiedy go zobaczyła, zamarła w bezruchu. A on w tej samej chwili uzmysłowił sobie, że niezależnie od tego, co wcześniej mówił lub myślał, to jednak cholernie ją lubi.

*

Usiadł przy stole i wbił wzrok w dogasającą świecę. Syk i skwierczenie knota denerwował go, więc szybko przysunął lichtarz i zdmuchnął płomień. Potem zaś popatrzył na resztki roztopionego wosku. Czy z tego, co zaczęło się między nim i Lucy tamtego sierpniowego dnia, też już nic nie pozostało?

Z czyjej winy?

* w tej szopie państwo Blackowie przechowywali stare kosy do obcinania głów skrzatom, podzwaniające łańcuchy i inne tego typu niezbędne akcesoria

III.

Im dalej oddalała się od polany, tym wolniej szła, ponieważ coraz więcej wysiłku wkładała w to, by przedrzeć się przez krzaki, złośliwie czepiające się jej włosów i ubrania. Musiała też uważać, żeby nie potknąć się o wystające z ziemi korzenie i zmurszałe pnie. Na szczęście las był tu jeszcze dosyć rzadki i korony drzew nie zasłaniały rozgwieżdżonego nieba. Lucy co chwilę zadzierała głowę, sprawdzając, czy idzie w dobrym kierunku. Poza tym widok Gwiazdy Polarnej dodawał jej otuchy. Miała wręcz wrażenie, że dopóki widzi swoją przewodniczkę, nic złego się nie wydarzy.

Minęła niewielki prześwit, przeskoczyła parów porośnięty jakimś kłującym zielskiem i z rozpędu przebiegła kilka kroków. Kiedy się zatrzymała, z przerażeniem stwierdziła, że w tej części lasu, do której się właśnie dostała, drzewa są o wiele wyższe i zaczynają tworzyć nad jej głową ciemny i bardzo szczelny baldachim. Poszycie także zgęstniało. Lucy, starając się opanować narastający niepokój, ze wszystkich sił wytężyła wzrok. Co robić? Bez różdżki, latarki ani nawet zapalniczki nie zdoła się przebić przez te chaszcze. Ale chyba powinna być już blisko celu. Mała przeczucie, że za chwilę zobaczy łąkę, pagórek i Chatę, w której kiedyś już przecież była. Jeszcze tylko kawałek... Mały kawałeczek.

Gwałtownie ruszyła przed siebie i wtedy nadepnięty przez nią krzak podniósł się z impetem i mocno plasnął ją w twarz. Uderzenie było tak mocne, że aż łzy zakręciły się jej w oczach. Syknęła, chwyciła się za policzek i odruchowo schyliła. Ból szybko minął, ale Lucy wciąż trzęsła się ze zdenerwowania. Oddychając ciężko, usiadła pod drzewem i ukryła głowę w ramionach.

Mijały chwile, a ona — mimo tego, że już zdołała się trochę uspokoić — wciąż nie podnosiła się z ziemi. Zwlekała, bo po raz kolejny w życiu zdała sobie sprawę z tego, że im bliżej jest celu, tym bardziej się boi. A myślała, że już udało się jej pozbyć tego strachu...

Co nam przyniesie to spotkanie?

dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglia

30 sierpnia 1994 roku — dzień powrotu Lucy ze Stanów Zjednoczonych

Usiadła przy stole i z uśmiechem popatrzyła na uradowaną Julię, krzątającą się energicznie po kuchni. Staruszka zachowywała się tak, jakby ubyło jej co najmniej z dziesięć lat. Podśpiewując pod nosem nalewała herbatę, kroiła chleb, wędlinę, warzywa i wsypywała cukier do starej cukiernicy, pamiętającej jeszcze czasy prapraprababki Shauli Potter. Wreszcie ustawiła to wszystko przed Lucy i sama usiadła naprzeciwko niej.

— Jak dobrze, że wróciłaś — powiedziała, chyba już po raz dziesiąty od chwili, w której zbłąkana owca znowu przekroczyła próg rodzinnego domu. — Bałam się, że już cię więcej nie zobaczę.

— Wróciłam — wyszeptała Lucy, uparcie wpatrując się w pęknięty kafelek nad zlewem. — Tym razem na dobre. Zlikwidowanie wszystkich spraw zajęło mi trochę czasu, ale już nic tam nie zostało — dodała ciszej.

— Naprawdę? — twarz kuzynki rozjaśniła się jeszcze bardziej. — Tu jest twój dom i twoje miejsce.

— Moje i Harry'ego — powiedziała, przenosząc wzrok na Julię. — O ile oczywiście przyjmie to do wiadomości. Znowu zepsułam wszystko...

— Musisz go zapytać.

— Masz rację — szybko zerwała się z miejsca i, nie oglądając za siebie, wyszła do przedpokoju. Sięgnęła po płaszcz, torebkę i ruszyła w kierunku drzwi.

— A ty dokąd się wybierasz? — zawołała zdziwiona kuzynka, która w ślad za nią przydreptała do holu.

— Do Little Whinging, do Harry'ego — odparła zdziwiona tym, że Julia może ją pytać o rzecz tak oczywistą.

— Lucy, zaczekaj, nie spiesz się — staruszka chwyciła ją mocno za rękaw. — Po pierwsze zjedz coś i odpocznij, przecież leciałaś tyle godzin tą piekielną mugolską maszyną. A po drugie Harry'ego już nie ma u siostry Lilki.

— A gdzie jest? — natychmiast zaniepokoiła się nie na żarty.

— Od dwóch tygodni mieszka u Weasleyów. W Norze — dodała. — A tam możesz w każdej chwili dostać się przez kominek. Najpierw jednak zjedz kolację — powtórzyła. — Inaczej nie wypuszczę cię z domu na krok.

— No dobrze — skapitulowała Lucy. — Masz rację.

Zdjęła płaszcz i z powrotem powiesiła go na wieszaku, a potem wróciła do kuchni, usiadła na swoim miejscu i sięgnęła po kromkę chleba. Posmarowała ją masłem, obłożyła plasterkiem wędliny i pomidora.

Przeżuwając wolno kanapkę, w zamyśleniu spoglądała w okno. Ściemniało się. Jeśli chciała jeszcze dziś porozmawiać z bratankiem, powinna się pospieszyć. Nie miała zamiaru odkładać tego spotkania. Odwlekając sprawę przez tyle miesięcy tylko pogorszyła swoją sytuację. Drugi raz nie popełni tego samego błędu.

Dopiła ostatni łyk herbaty, wstała z krzesła i, odprowadzana czujnym spojrzeniem Julii, powędrowała do salonu. Po drodze wyciągnęła z szafy starą pelerynę ciotki Belli, już wieki temu przeznaczoną właśnie na takie okazje. No cóż, trzeba się zabezpieczyć. Sieć Fiuu miała swoje zalety, ale Lucy dobrze pamiętała z dzieciństwa, że ilekroć podróżowała w ten sposób, odnosiła wrażenie, iż — jak to niegdyś mawiała Tonks — brud sam na nią skacze.

Zamknęła za sobą drzwi największego pokoju i popatrzyła na kominek. Duży, przeładowany ozdobami nie grzeszył urodą, nosił zbyt wyraźnie znamiona mody panującej w magicznej Anglii przed prawie półwiekiem. Poza tym ewidentnie nadgryzł go ząb czasu. Gzyms popękał, zmatowiał i wielkim głosem dopominał się remontu, jak wiele innych rzeczy w tym domu. Merlinie, koniecznie muszę się tym zająć — pomyślała, rozglądając się jednocześnie za pojemnikiem z proszkiem. Prawdę mówiąc, była trochę zdenerwowana, w ciągu ubiegłego roku używała kominka wyłącznie jako komunikatora. Jednak najwidoczniej przyszedł czas na to, aby przeprosić się ze środkami czarodziejskiego transportu.

Jedną nogą stała już w palenisku, kiedy nagle usłyszała za sobą trzask aportacji i chłodny męski głos, pytający:

— Dokądś się pani wybiera, panno Potter?

Niech to szlag! — zaklęła w duchu i, chcąc zachować równowagę, chwyciła za kratę kominka, a potem odwróciła się szybko.

Nie, to nie była pomyłka. Na środku jej własnego salonu stał nadinspektor Lawrance. Dużo szczuplejszy niż wtedy, kiedy widziała go po raz ostatni. I ewidentnie bardzo zdenerwowany.

No to teraz się zacznie — pomyślała, czując wzrastający niepokój. Nie, nie mogła wpaść w panikę. Musiała myśleć jasno, żeby nie popełnić żadnego błędu.

— Dlaczego nachodzi mnie pan w moim domu? — spytała wreszcie, za wszelką cenę próbując opanować drżenie głosu.

— Jeśli ma pani obiekcje co do miejsca naszego spotkania, to zaraz mogę panią aresztować i wtedy udamy się prosto do Ministerstwa — wycedził.

Lucy aż zbladła ze strachu i złości, ale nie odezwała się słowem. Lawrance wyglądał na zdesperowanego i nie wątpiła, że nie cofnie się przed niczym; jeśli uzna to za stosowne, bez najmniejszych oporów, a nawet z pewną satysfakcją, przymknie ją na czterdzieści osiem godzin. A jeśli jeszcze, niejako przy okazji, poda jej Veritaserum? Dlatego lepiej go nie prowokować, bo informacje, które posiadała mogłyby zaszkodzić nie tylko Syriuszowi, ale wielu innym osobom, w tym Harry'emu. Lucy Potter, uspokój się. Nie drażnij tego człowieka — raz po raz upominała się w myślach.

— Poza tym spieszę przypomnieć, że rok temu złożyła pani pewne zobowiązanie — dodał tymczasem auror takim samym tonem.

Cholera jasna! I jeszcze to! — zaklęła w myślach. Że też ręka jej nie uschła, zanim podpisała ten przeklęty pergamin. Jeśli Syriusz się dowie... Na tę myśl, zdenerwowała się jeszcze bardziej. Uspokój się!

— Naprawdę nie mam panu nic do powiedzenia — odezwała się wreszcie bardzo cicho, zaciskając w pięści drżące dłonie. Ten jej gest nie uszedł uwagi Lawrance'a. To dobrze, niech wie, że ją przestraszył. Może dzięki temu łatwiej go przekona, że mówi prawdę.

— Pani pozwoli, że sam to ocenię.

— W takim razie słucham. W czym mogę pomóc?

Wciąż stał naprzeciwko niej, śledząc uważnie każdy jej ruch i grymas.

— Kto pomógł Blackowi w ucieczce z Hogwartu? — zapytał szybko.

Lucy z trudem wytrzymała jego wzrok. Wpatrywał się w nią tak intensywnie, że przez moment obawiała się, iż ma zamiar sczytać jej myśli. Ale chyba tylko próbował jeszcze bardziej wyprowadzić ją z równowagi.

Kłam, udawaj, odwracaj kota ogonem! Rób co chcesz, ale nie wsyp nikogo! Nikogo! — powtarzała sobie w myślach.

— Kto pomógł Blackowi w ucieczce z Hogwartu? — Lawrance powtórzył pytanie, najwyraźniej zniecierpliwiony jej milczeniem.

— Nie mam pojęcia — odpowiedziała, patrząc mu prosto oczy.

*

Kiedy po czterdziestu minutach weszła do kuchni, trzęsła się jak osika. Podczas przesłuchania starała się zachowywać spokojnie, ale gdy inspektor zniknął, napięcie opadło i nerwy zupełnie jej puściły.

— Co się stało? — Julia wbiła w nią przerażone spojrzenie. — Kto był z tobą w salonie?

— Przepraszam, bardzo chce mi się pić — wyszeptała, siadając na krześle. W tej chwili zupełnie nie była w stanie odpowiedzieć na pytanie staruszki.

Julia na szczęście nie nalegała. Szybko podeszła do kredensu, wyciągnęła stamtąd szklankę, podstawiła ją pod kran i podała Lucy, która natychmiast wypiła płyn duszkiem. Jednak niewiele jej to pomogło. Wciąż nie mogła się uspokoić.

Niech szlag trafi Lawrance'a i jego cholerne metody! — pomyślała ze złością.

Fakt, miała go za co przeklinać. Właśnie dziś potwierdził jej przypuszczenia, że nasłanie na nią amerykańskich aurorów to jego robota. Tak samo jak czujki pod domem, sprawdzające, czy przypadkiem nie ukrywa u siebie zbiega. Aż zatrzęsła się z bezsilnej złości, uświadomiwszy sobie, że śledczy wciąż ingeruje w jej życie, a ona nie jest w stanie nic na to poradzić. Boże, czy nigdy nie zdoła go przekonać, iż nie ma nic wspólnego ani ze śmiercią Jamesa, ani ucieczką Syriusza z Azkabanu? Najwyraźniej nie. Zresztą w tej chwili sytuacja nawet się pogorszyła, bo Lawrance do listy jej hipotetycznych grzechów dopisał pomoc Blackowi po jego zniknięciu z Hogwartu. Wspomniał też coś o utrudnianiu śledztwa. No tak, to ostatnie akurat było prawdą. Przecież w tej chwili wiedziała o interesującej go sprawie dużo więcej, niż kilka miesięcy temu, ale absolutnie nie zamierzała dzielić się z nim swoją wiedzą. Nie ma mowy, nie piśnie słowa na temat Syriusza, choćby to oznaczało kłopoty albo nawet konflikt z prawem. Tym razem nie może zawieść.

Julia westchnęła ciężko. Lucy natychmiast spojrzała na nią lekko nieprzytomnym wzrokiem. Staruszka wyglądała na zaniepokojoną, koniecznie trzeba jej jakoś wyjaśnić tę sytuację, najlepiej bez wchodzenia w szczegóły.

— To był śledczy z Ministerstwa — powiedziała wreszcie najspokojniej jak mogła. — Chciał mi przekazać kilka nowych informacji dotyczących śledztwa w sprawie Blacka.

Na dźwięk tego nazwiska kuzynka drgnęła, a potem popatrzyła na nią i spytała z niedowierzaniem:

— I dlatego tak na ciebie krzyczał? Lucy, powiedz mi prawdę.

— Mówię...

— Nie mówisz. Kłamiesz, i to marnie. Zresztą nigdy nie umiałaś tego robić.

Merlinie! — pomyślała w panice. — A jeśli Lawrance też to zauważył? Ale przecież on mnie nie zna tak dobrze, jak Julia — natychmiast uspokoiła samą siebie.

— W porządku — skapitulowała. — Ten pan wbił sobie do głowy, że wiem, gdzie jest ten... Gdzie jest Syriusz.

— A wiesz?

— Nie mam pojęcia — wzruszyła ramionami.

— Lucy, ja... — zaczęła niepewnie Julia po chwili milczenia. — Ja cię bardzo proszę, powiedz mi jeszcze jedno.

— Słucham — ton głosu starszej kobiety wzbudził jej niepokój.

— Dlaczego oni ciągle cię o niego pytają? — kontynuowała staruszka tym samym tonem. — Ja.. ja oczywiście słyszałam różne plotki, czytałam ten artykuł w Proroku, ale chciałabym usłyszeć prawdę od ciebie. Czy ty i on... — nie ośmieliła się skończyć zdania. — Czy to prawda?

Lucy spuściła oczy, westchnęła i zaczęła nerwowo bębnić palcami po stole.

— Tak — powiedziała w końcu. — Mieliśmy zamiar się pobrać.

Julia słysząc to wyznanie momentalnie zbladła z przerażenia. No tak, nic dziwnego. Dla niej dawny przyjaciel Jamesa wciąż był synonimem wszelkiego zła.

— Julio, chyba nie wierzysz, że mogłabym być zamieszana w śmierć Jima? — Lucy postanowiła zapytać wprost.

— Oczywiście, że nie — zaprzeczyła szybko kuzynka. — Ale już zupełnie nic z tego nie rozumiem.

— Wybacz mi, naprawdę nie mogę ci tego teraz wyjaśnić. — powiedziała szybko, zaniepokojona tym, iż wkraczają na niebezpieczny teren.

— To przyrzeknij mi chociaż, że nie robisz niczego złego.

— Przyrzekam — powiedziała poważnie. — Zależy mi na uczciwym wyjaśnieniu tej sprawy i ukaraniu winnego. Nie kłamała!

— To dobrze — kobieta westchnęła z ulgą.

Lucy uśmiechnęła się i mocno uścisnęła jej dłoń, a po chwili milczenia spojrzała na zegarek.

— Merlinie, już dziewiąta! — jęknęła. — A ja przecież miałam się spotkać z Harrym.

— Może zaczekasz do jutra? Już późno, a ty na dodatek jesteś zdenerwowana.

— Nie ma mowy — pokręciła głową. — Zaraz zapytam Weasleyów, czy mogę ich odwiedzić jeszcze dziś.

Nora — dom rodziny Weasleyów, najprawdopodobniej okolice Londynu, Anglia

30 sierpnia 1994 roku — czyli ten sam wieczór

Kiedy w obłokach pyłu wylądowała w kuchni Weasleyów — rozległej i pełnej codziennego domowego rozgardiaszu — pierwszą rzeczą, jaka rzuciła się jej w oczy, był duży zegar, wskazujący miejsca pobytu poszczególnych członków rodziny, a drugą — solidny stół, przy którym siedzieli oczekujący jej gospodarze. Lucy nie znała ich zbyt dobrze, ot spotkali się kilka razy w życiu i dlatego była trochę skrępowana zarówno sytuacją, jak i porą swojej wizyty.

— Dobry wieczór — powiedziała niepewnie, wyplątując się z opylonej peleryny.

— Dobry wieczór — odpowiedzieli Weasleyowie prawie jednocześnie.

— Proszę, niech się pani rozgości — Arthur wskazał jej miejsce przy stole.

— Herbaty? — spytała natychmiast Molly, mierząc gościa zaciekawionym spojrzeniem.

— Nie, dziękuję bardzo — przecząco pokręciła głową. — Jest już tak późno. Jeszcze raz przepraszam, że państwa nachodzę, ale...

— Już mówiliśmy, że to nic nie szkodzi — uspokoił ją Weasley. — Są sprawy, które nie mogą czekać. A ta niewątpliwie do takich należy.

— Hermiona i chłopcy są na górze, w pokoju Rona — gospodyni podniosła się z krzesła. — Zaprowadzę panią.

Wyszły z kuchni, minęły długi wąski korytarz i zaczęły się wspinać po stromych zygzakowatych schodach. Lucy dyskretnie rozglądała się dookoła, bo takiej budowli nie widziała nigdy w życiu. Dom Weasleyów, pełen korytarzy i tajemniczych drzwi, ale zupełnie pozbawiony proporcji, kojarzył się jej ze snem szalonego architekta. Miał jednak swój urok. Szkoda tylko, że te schody są takie długie; wydawało się, że wędrówka po nich nigdy się nie skończy. Minęły już chyba ze dwa piętra, kiedy pani Weasley nieoczekiwanie zatrzymała się na podeście; wyglądało na to, że jest zmęczona. Jednakże Lucy szybko przekonała się, że chodzi o coś zupełnie innego niż odpoczynek, bowiem Molly odwróciła się i popatrzyła na nią poważnym wzrokiem.

— Panno Potter... — zaczęła.

— Lucy — sprostowała natychmiast. — Proszę do mnie mówić po imieniu.

— Dobrze — gospodyni skinęła głową. — A więc, Lucy, mam nadzieję, że nie będziesz mi miała za złe tego, co powiem.

— Słucham? — zaniepokoiła się lekko.

— Czy jesteś pewna swojej decyzji o powrocie? Czy naprawdę dobrze ją przemyślałaś? Nie będziesz chciała znowu wyjechać?

— Dlaczego pani mnie o to pyta?

— Boję się o Harry'ego. To bardzo wrażliwy chłopiec — wyjaśniła natychmiast. — I dlatego chciałabym mieć pewność, że już więcej go nie skrzywdzisz.

Lucy niespokojnie przestąpiła z nogi na nogę i, mimo iż te słowa mocno ją zabolały, nie zaprzeczyła. Musiała uczciwie przyznać, że nie ma nic na swoją obronę. Do tej pory wprowadzała w życie chłopca tylko zamieszanie. Dlatego Molly miała prawo mówić do niej w ten sposób, bo i skąd mogła wiedzieć, czego się spodziewać po osobie, która według wszystkich znaków na niebie i ziemi nie grzeszy odpowiedzialnością.

— Przepraszam, że mówię to bez ogródek — kontynuowała tymczasem gospodyni — ale on bardzo przeżył twój wyjazd.

— Czy był na mnie zły? — spytała natychmiast.

— Nie, raczej smutny. I bardzo wystraszony. Nie spodziewał się po tobie takiej reakcji. No i chyba trochę się obwiniał za...

— Nie — przerwała jej Lucy szybko. — On dobrze wiedział, że nie wyjechałam przez niego. Tego jestem pewna w stu procentach.

— Tyle dobrego — na twarzy pani Weasley odmalowała się lekka ulga. — Ale to nie zmienia faktu — ciągnęła dalej — że postąpiłaś karygodnie. Dziecko to nie zabawka, którą można zostawić, kiedy się znudzi.

— To nie tak — zaprzeczyła żarliwie. — Nie uciekłam od obowiązków. Ja po prostu... Coś mnie bardzo przeraziło. Ale już jestem i nigdzie więcej się nie wybieram.

Przez długą chwilę patrzyły na siebie bez słowa. Wreszcie Molly, najwyraźniej trochę uspokojona, zaczęła:

— Gdybyś potrzebowała pomocy...

— Dziękuję — powiedziała szybko Lucy. — Na pewno mi się przyda.

Stały tam jeszcze przez chwilę, a potem wreszcie podjęły przerwaną wędrówkę. Coraz głośniejsze śmiechy chłopców i poważny głos Hermiony, kazały się domyślać, że są już blisko celu.

Drzwi do pokoju Rona były otwarte. Gospodyni weszła tam pierwsza, a Lucy niepewnie wsunęła się za nią, schylając głowę, aby nie nabić sobie guza o niską futrynę. Kiedy już była w środku, rozejrzała się dyskretnie po wnętrzu w poszukiwaniu bratanka. Był tam. Siedział na łóżku, ale na jej widok wstał i wbił w nią zaskoczone spojrzenie.

— Harry, masz gościa — powiedziała Molly spokojnym tonem.

— Pani profesor? — Hermiona też już spostrzegła nauczycielkę. — Przyjechała pani! — była najwyraźniej uradowana tym spotkaniem.

— Dobry wieczór — powiedziała cicho Lucy. Miło jej było znowu zobaczyć swoją najlepszą uczennicę, ale w tej chwili interesował ją wyłącznie bratanek. A on tymczasem wciąż milczał jak zaklęty. Poruszył się tylko niespokojnie i odruchowo zaczął mierzwić włosy. Lucy, przyglądając mu się uważnie, stwierdziła, że urósł przez ostatnie kilka tygodni.

— Ron, Hermiona, napijecie się jeszcze mleka przed snem — gospodyni zręcznym ruchem objęła ramionami syna i jego przyjaciółkę, a następnie wyprowadziła ich z pokoju. Dziewczyna poszła bez protestu, najwyraźniej zdawała sobie sprawę z wagi tej chwili, ale Ron co chwila oglądał się za siebie z zaciekawieniem. Chyba najchętniej zostałby razem z kolegą.

Kiedy ucichły już kroki wychodzących, Lucy ponownie spojrzała na chłopca. Siedział na łóżku i wciąż się nie odzywał. Przez krótką chwilę czuła pokusę, żeby pospacerować po pokoju, ale zrezygnowała z tego pomysłu, bo wnętrze było zbyt zagracone i mogłaby się narazić na poobijanie o meble. Dlatego wreszcie podjęła desperacką decyzję i usiadła obok bratanka. Wciąż nie spuszczała z niego wzroku.

— Bałem się, że już nigdy nie wrócisz — powiedział wreszcie, odwracając ku niej głowę.

— Nie mogłabym tam zostać — odparła cicho. — Przepraszam, że w ogóle wyjechałam. Nie powinnam... Ani teraz... ani wtedy — dodała po chwili.

— Ja... Ja dużo myślałem. I naprawdę chciałem, żebyś wróciła. Nawet zacząłem pisać do ciebie list — umilkł, ale po chwili dodał jeszcze: — Dobrze, że już jesteś.

— Jestem — wyszeptała i nagle poczuła ogromną, wręcz uskrzydlającą radość. Tak wielką, że zupełnie nie wiedziała co ma zrobić. Zacząć śpiewać, krzyczeć, czy też przytulić chłopca do siebie z całej siły.

Zanim jednak podjęła decyzję, Harry podniósł się z łóżka, otworzył swój kufer i zaczął w nim czegoś szukać. Spoglądała na niego z nieukrywanym zaciekawieniem. On zaś wyciągnął stamtąd jakąś książkę oprawioną w brązową skórę. Szybko zorientowała się, że to album. Bratanek otworzył go na ostatniej stronie i wyjął jedną z fotografii. Kiedy wyciągnął do niej rękę, zobaczyła, że jest to zdjęcie jej i Jamesa. Merlinie, skąd... No tak, zupełnie zapomniała, że kiedyś włożyła je do Szukających, trafiło więc do niego razem z książką. Ujęła je ostrożnie i tak, jak niegdyś popatrzyła bratu prosto w oczy; po raz pierwszy od roku nie czuła przy tym wyrzutów sumienia.

— Powiedz mi — Harry spojrzał na nią trochę niepewnie — czy ten dom jeszcze stoi?

— Tak — uśmiechnęła się. — W Londynie, przy Wimpole Street. Potrzebuje niewielkiego remontu, ale ogólnie ma się dobrze.

— A do kogo należy? — zainteresował się.

— Do nas. To znaczy do ciebie i do mnie. Mieszkam tam teraz.

— Naprawdę? — najwyraźniej się ucieszył. — A czy mógłbym... Czy mógłbym kiedyś go zobaczyć?

— Oczywiście — zapewniła, a potem podniosła rękę i odgarnęła mu grzywkę z czoła, odsłaniając bliznę, a potem delikatnie dotknęła jego twarzy.

— Chyba wiem, co mi zaraz powiesz — wyszeptał.

— Tak? — zainteresowała się.

— Że jestem okropnie podobny do taty — dodał tym samym tonem.

— Bo jesteś — odparła z uśmiechem, a potem wyciągnęła ramiona i mocno przytuliła chłopca do siebie. Trochę się bała, że ją odepchnie, był już przecież nastolatkiem. Ale raz na trzynaście lat mogła się zdobyć na takie ryzyko, w końcu starym ciotkom wolno wiele.

Chata w Jeszcze Bardziej Zakazanym Lesie, gdzieś w Anglii

1 września 1994 roku — czyli dwie doby później, dzień rozpoczęcia roku szkolnego w Hogwarcie i pierwszej wizyty Lucy w Chacie Dumbledore'a.

Serce podchodziło jej do gardła, żołądek zawiązywał w supełek, w głowie szumiało, a przed oczami migotała feeria różnokolorowych kręgów i świateł. Miała wrażenie, że kręci się na zdezelowanej karuzeli, na dodatek zupełnie pozbawionej dozoru.

Przez całe życie nienawidziła karuzel i bała się gwałtownych zmian ciśnienia.

Dlatego tak unikała świstoklików, ale z nimi także musiała zaprzyjaźnić się na nowo. Chata Dumbledre'a nie była podłączona do sieci Fiuu, a na samą myśl o teleportacji dostawała dreszczy. Pozostawało jej więc tylko pudełko po landrynkach odpowiednio spreparowane przez dyrektora. Koszmar! Niech to się już skończy.

Kiedy wreszcie poczuła pod stopami twardy grunt, odetchnęła z prawdziwą ulgą i otworzyła oczy. Przez chwilę przyzwyczajała wzrok do ciemności, a potem rzuciła okiem na najbliższe otoczenie. Stała u stóp ogromnego świerku. Chcąc zachować równowagę, cofnęła się i całym ciężarem oparła się o pień drzewa. Kręciło się jej w głowie, więc znowu zacisnęła powieki, a oddychając równomiernie, próbowała uspokoić rozkołatane serce. Poppy miała rację — pomyślała. — Powinnam natychmiast po przyjeździe położyć się do łóżka.

Co prawda jazda hogwarckim ekspresem była mniej męcząca niż autem, ale i tak nieźle dała się jej we znaki. Jednakże kiedy po powitalnej uczcie dowiedziała się od Dumbledore'a, że Syriusz jest teraz w jego leśnej Chacie razem z Remusem i Andreą, żadna siła nie zatrzymałaby jej w Hogwarcie. Musiała go natychmiast zobaczyć, porozmawiać z nim, spróbować wyjaśnić, przeprosić, a przede wszystkim zapytać, czy nie potrzebuje pomocy. Merlinie, tak bardzo chciała coś dla niego zrobić! Po pierwsze dlatego, aby jemu było łatwiej, a po drugie — żeby choć trochę uspokoić własne sumienie. Okropnie bała się tego spotkania, ale od chwili, w której zdecydowała się wrócić na stałe, wiedziała, iż jest nieuniknione, bo przecież nie mogła udawać, że problem nie istnieje, ani liczyć na to, że sam się rozwiąże. Nie tym razem. Ale czy Syriusz w ogóle będzie chciał z nią rozmawiać? Na tę myśl poczuła narastający strach. Merlinie, co ja mu powiem? Zdania i argumenty, które przychodziły jej do głowy wydawały się płytkie, bezsensowne i jakieś takie infantylne. A może zawrócić? Nie, przecież przyrzekła sobie, że już nigdy nie stchórzy. Bo musi się wreszcie zmienić. Przecież wraz z niewinnością Syriusza okazało się, że nie ma powodu, aby żyła tak, jak do tej pory.

Trzeba iść.

Rozwarła powieki i stwierdziła, że nareszcie czuje się na tyle dobrze, by uważniej rozejrzeć się po okolicy. Zapaliła więc różdżkę i przez chwilę badała teren. Znajdowała się na niewielkiej polanie. Z tyłu miała świerkowy las, a przed sobą niewysokie wzgórze, na którym chyba stał jakiś budynek; wskazywały na to rozświetlone okna. To chyba właśnie tam musi znajdować się Chata Dumbledore'a — pomyślała. Wciąż przyświecając sobie różdżką, ruszyła w tym kierunku. Mimo iż szła szybko, cel jej wyprawy wcale się nie przybliżał. Wyglądało to tak, jakby łąka oddzielająca las od wzniesienia wciąż się powiększała.

Kiedy wreszcie zdyszana dotarła na szczyt, spostrzegła, iż rzeczywiście stoi tam niewielki drewniany domek, jednym bokiem przytulony do porośniętej trawą skarpy. Niewiele myśląc, zwinnie wspięła się po kamiennych blokach pełniących rolę schodów. Drzwi ganku były otwarte, ale mimo tego nie odważyła się wejść do środka bez zaproszenia. Zapukała tak mocno, że aż zabolałą ją ręka. Nie zdążyła się nawet zniecierpliwić, bo już po krótkiej chwili w progu sieni stanął Remus z różdżką w ręku.

— Lucy?! — zawołał ze zdumieniem. — Co ty tu... Wchodź do środka!

Wciąż nie mówiąc ani słowa, minęła niewielką sień i powędrowała za nim do kuchni. Było to duże, zajmujące chyba połowę domu pomieszczenie, przytulne i jasne. Lucy natychmiast dyskretnie zlustrowała wszystkie kąty w poszukiwaniu Syriusza, ale nigdzie go nie spostrzegła.

— Usiądź — Remus odsunął krzesło od dębowego stołu. — Napijesz się czegoś?

— Herbaty — powiedziała krótko, zajmując wskazane jej miejsce. Potem zaś znowu zaczęła się rozglądać. Przez chwilę patrzyła na drzwi, które niewiadomo dokąd prowadziły, a potem przeniosła wzrok na niezwykle strome schody, wiodące do włazu w suficie. Gdzie on może być?

Tymczasem Lupin podszedł do kredensu, wyjął z szafki dwa duże fajansowe kubki, wsypał do nich po łyżeczce herbaty, a potem zbliżył się do kuchenki przypominającej skrzyżowanie pieca z kominem i sięgnął po czajnik z wrzątkiem.

— Jesteś sam? — zapytała dyplomatycznie. Była coraz bardziej zdenerwowana czekającym ją spotkaniem i dlatego zaczynała już tracić cierpliwość.

— Andrea pojechała do Londynu na zakupy. Zaraz powinna wrócić — wyjaśnił szybko, nie patrząc na nią.

— A Syriusz? — najwidoczniej nie miała wyjścia, musiała zapytać wprost. — Dumbledore powiedział mi, że on tu... — zawiesiła głos.

— Cholera — Lupin szybko odwrócił się w jej kierunku. Wyglądał na zakłopotanego. — A to pech!

— Co się stało? — zaniepokoiła się nie na żarty.

— Już go nie ma — wyjaśnił. — Dzisiaj się stąd teleportował, dokładnie cztery godziny temu. I nie mam pojęcia dokąd.

— Cholera — powtórzyła Lucy z rezygnacją, a potem wbiła wzrok w kubek z herbatą.

Wszystko na nic. Jak zwykle pojawiła się za późno.

— Namawiałem go, żeby został jeszcze trochę, ale dobrze wiesz, jaki jest uparty. Że też akurat dzisiaj... — kontynuował Remus.

— Długo tu był?

— Kilka tygodni.

— Merlinie! — jęknęła. — Gdybym wiedziała... — była coraz bardziej wściekła na samą siebie. Zamiast siedzieć w Stanach i biadolić, powinna natychmiast wrócić do domu. Wtedy zastałaby go bez trudu. A tak, Bóg raczy wiedzieć, kiedy nadarzy się kolejna okazja do spotkania.

— Od kiedy jesteś w Anglii? — zapytał Lupin po chwili milczenia.

— Od przedwczoraj — wyszeptała, stukając nerwowo w stół trzonkiem łyżeczki.

— Krótko — wyszeptał.

— Powiedz mi — wbiła w Remusa niespokojny wzrok. — Co z nim?

Przez chwilę patrzył na nią w milczeniu. Wyglądało to tak, jakby zastanawiał się, ile prawdy może jej zdradzić.

— Powiedz mi! — powtórzyła z naciskiem.

— Pani Pomfrey trochę go odchuchała, więc fizycznie nieźle — odezwał się wreszcie. — Ale psychicznie nienajlepiej. Azkaban to przeklęte miejsce.

Na te słowa poczuła ukłucie w sercu.

— Czy... — zaczęła szybko — czy ja mogłabym coś dla niego zrobić? Jakoś mu pomóc?

— Nie wiem — zawahał się. — To skomplikowana sprawa.

— Tak? — zainteresowała się natychmiast.

— On... — Remus znowu spojrzał na nią z niepokojem.

— Mów wszystko! — mocno chwyciła go za rękę. — Nie zasłużyłam sobie na to, żebyś się ze mną cackał!

— W takim razie dobrze, powiem — skinął głową. — Widzisz, on wciąż mnie wypytywał o ciebie, o to, co się z tobą działo.

— I? — wpatrywała się z uparcie w twarz przyjaciela.

— Kiedy mu powiedziałem, że po jego aresztowaniu zostawiłaś Harry'ego i wyjechałaś... — ponownie zamilkł.

Cholera, on jednak wciąż ją traktował jak małą bezbronną dziewczynkę, której należy oszczędzić wszelkich przykrości.

— Proszę cię, dokończ — nalegała.

— Zbladł i nie odezwał się ani słowem...

Lucy mocno wciągnęła powietrze. Dobrze pamiętała ze szkolnych czasów, że Syriusz zamykał się w sobie tylko wtedy, gdy był okropnie wściekły albo bardzo nieszczęśliwy.

— ...a potem wyszedł z domu i włóczył się po lesie przez cały dzień. A wieczorem, gdyby nie to, że Andrea w ostatniej chwili pozamieniała wszystkie alkohole w jakieś cuchnące świństwo, to pewnie by się upił. Za dużo pije — dodał cicho.

— Czy naprawdę nic nie powiedział? Ani słowa? — chciała się upewnić. — Może jednak...

— Nie — Remus pokręcił głową. — Przez resztę pobytu nawet nie wspomniał o tobie. A kiedy ja zaczynałem, ucinał temat.

Znowu ukłucie w sercu. Jeszcze mocniejsze, wręcz paraliżujące. Merlinie, przecież zasłużyła na jego potępienie. Oczekiwała tego i wiedziała, że nie będzie jej łatwo sobie z tym poradzić. Ale ten ból w piersi był silniejszy niż się spodziewała, wręcz nie mogła go znieść. Czuła się dokładnie tak, jak w tamtej chwili, kiedy Harry nieoczekiwanie odkrył jej tajemnicę. Była tak samo zrozpaczona i bezsilna. I tak samo wściekła na samą siebie. Po raz tysięczny przeklinała własną głupotę. I ja miałam czelność myśleć, że go kocham — zacisnęła mocno pięści. — A teraz? Czego oczekuję od niego teraz?

Nie potrafiła precyzyjnie odpowiedzieć sobie na to pytanie. Jednego była pewna — chciała, aby jej przebaczył. A później? Nie była pewna, czy po tym wszystkim, co się wydarzyło, nawet przyjaźń między nimi jest możliwa. Na tę myśl łzy napłynęły jej do oczu i nagle zapragnęła wrócić do Hogwartu, do swojego pokoju i nie wychodzić stamtąd przez najbliższy tydzień. Ale była tak słaba, że nawet nie mogła się podnieść z krzesła.

Remus patrzył na nią z obawą; zbyt często widywał ją w takim stanie, by nie wiedzieć, co to oznacza.

— Napijesz się czegoś? Może jakiegoś eliksiru? Andrea powinna coś tu mieć na uspokojenie — ostatnie zdanie kończył już za drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia.

Lucy położyła głowę na stole i zamknęła oczy.

Boże, pomóż mi znieść także i to.

*

Nie, nie mogę się cofnąć — pomyślała, ale jeszcze przez długą chwilę siedziała przytulona do pnia drzewa, aż wreszcie poczuła, że drętwieją jej wszystkie kończyny. Wstała. Delikatnie odgarnęła kłujące gałęzie i, starając się uniknąć kolejnych uderzeń, wyszła na maleńką polankę. Popatrzyła przed siebie, ale widziała tylko ciemność. Zrobiła jeszcze jeden krok do przodu i wtedy spostrzegła w oddali niewielkie migocące światełka.

V.

 Podążała w kierunku migoczących światełek, coraz bardziej zdziwiona tym, że mimo szybkiego tempa marszu zupełnie się do nich nie przybliża. Wręcz przeciwnie, miała wrażenie, że płomyki uciekają przed nią albo...

Boże kochany, czyżby zwodnice? — pomyślała z niepokojem. — W takim razie tam musi być bagno.

Jej obawy zdawał się potwierdzać coraz intensywniejszy zapach zgnilizny i piskliwe wrzaski jakichś niewielkich stworzeń.

Zatrzymała się i, mrużąc oczy, powiodła wzrokiem dookoła. Niestety w tych otaczających ją egipskich ciemnościach nie była w stanie dostrzec niczego podejrzanego. Schyliła się więc, podniosła z ziemi grubą gałąź i zaczęła ostrożnie badać grunt przed sobą. Był miękki i rozmokły. Jeszcze kilka kroków i naprawdę może utknąć w gliniastej breji. Na tę myśl cofnęła się gwałtownie i szybko ruszyła z powrotem po swoich własnych śladach. Po kilku minutach dotarła do drzewa, pod którym wcześniej spędziła kilkadziesiąt minut.

— Co robić? — spytała samą siebie, opierając czoło o chropowaty pień.

W ogóle nie należało oddalać się do samochodu. To był beznadziejny pomysł. Powinna tam zostać, zaczekać do świtu i wtedy spokojnie poszukać różdżki. A tak?

Zawracam — zdecydowała wreszcie i niechętnie oderwała się od drzewa, które w jakiś dziwny sposób dawało jej poczucie bezpieczeństwa.

Szła wolno, prawie po omacku szukając własnych śladów. Było to tym trudniejsze, iż trawa sprawiała wrażenie, jakby przez ostatnią godzinę urosła co najmniej kilka centymetrów, a drzewa zasłaniały niebo.

Znowu zagłębiła się w las, wciąż nie mając pewności, czy naprawdę uda jej się odnaleźć pozostawione auto.

A las gęstniał i gęstniał. Wreszcie, niemiłosiernie podrapana przez krzaki, wydostała się na polanę. Nie, to jeszcze nie ta, której szukała. Tamta była zdecydowanie większa.

Zabłądziłam — pomyślała, rozglądając się dookoła z przerażeniem. Prześwit kończył się i powinna podjąć decyzję, w którym kierunku pójść. W prawo odchodziła wąska ścieżka, najwyraźniej wydeptana przez jakieś stworzenia. A z lewej strony rosły tylko gęste krzaki i trawa. Jednak kiedy przykucnęła i wytężyła wzrok, miała wrażenie, że dostrzega tam czyjeś ślady. Czyżby jej własne?

Niech mi ktoś pomoże...

Dom Potterów, Wimpole Street 17, Londyn, Anglia

25 grudnia 1994 roku

— A z nowych wiadomości... — Tonks przekrzywiła głowę. — Wczoraj Kingsley przejął śledztwo w sprawie Syriusza.

Słysząc te słowa, Lucy zakrztusiła się herbatą, a kiedy już przestała kasłać, z niedowierzaniem spojrzała na przyjaciółkę.

— Coś ty powiedziała?

— Kingsley przejął śledztwo w sprawie Syriusza — powtórzyła aurorka wolniej i wyraźniej.

— Shacklebolt?

— A znasz jakiegoś innego Kingsleya?

— Cholera jasna! — Lucy podniosła się z fotela i nerwowo zaczęła przemierzać salon. — Cholera jasna! — powtórzyła głośniej i tak mocno uderzyła pięścią w biurko, że aż zachybotało.

— Co ci jest? — zaniepokojona Tonks ruszyła za gospodynią na wycieczkę po pokoju.

— Czy ty naprawdę nic nie rozumiesz, czy tylko udajesz? — Lucy nagle zatrzymała się dokładnie na wprost dziewczyny i uważnie spojrzała jej w oczy. — To straszne.

— Masz rację — wyszeptała Nimfadora, do której najwyraźniej właśnie w tej chwili dotarło, co przyjaciółka miała na myśli. — Przecież...

— ...on go złapie bez dwóch zdań — dokończyła Lucy równie cicho. — Sama mi przecież kiedyś mówiłaś, że Lawrance w porównaniu z Kingsleyem to sierota boża i król patałachów.

— Cholera jasna! — zaklęła tym razem Tonks. — Trzeba koniecznie ostrzec Syriusza, żeby nie wystawiał nosa z tego miejsca, w którym teraz siedzi. A gdzie to w ogóle jest? — zainteresowała się. — Masz z nim jakiś kontakt?

— Żadnego — Lucy posmutniała. — Chciałam z nim porozmawiać we wrześniu, ale nie udało się. Potem też jakoś tak... nie było okazji. Napisałam do niego list, ale odesłał go bez czytania. Jak widać, nie chce mieć ze mną nic wspólnego. W sumie to wcale mu się nie dziwię... — dodała z goryczą. — Ale... ale w tej sytuacji ja przecież muszę coś zrobić — wyprostowała się gwałtownie. — Nie mogę czekać z założonymi rękami aż Shacklebolt zawlecze go z powrotem do Azkabanu albo odda dementorom. Co tu zrobić... Słuchaj — wbiła czujny wzrok w twarz przyjaciółki. — Czy ty masz jego adres?

— A do czego ci potrzebny? — aurorka spojrzała na nią podejrzliwie. — I co ty w ogóle kombinujesz?

— Muszę z nim koniecznie porozmawiać. Jeszcze dzisiaj — oświadczyła Lucy z mocą.

— Zwariowałaś? — Tonks wymownie puknęła się w czoło. — Przecież są święta.

— Nieważne. Nie ma na co czekać? Masz ten adres czy nie? — zniecierpliwiła się.

— Zaraz, zaraz — dziewczyna najwyraźniej skapitulowała, bo zaczęła czegoś szukać w swojej przepastnej torbie. Kolejno wyciągała z niej: ogromny pęk kluczy, trzy szminki, puder, grzebień, lakier do włosów, samopiszące pióro, a na końcu ogromny kalendarz w pomarańczowych okładkach. Najpierw wyszeptała jakieś zaklęcie i stuknęła w niego różdżką, a potem przez długą chwilę przewracała kartki. Wreszcie podniosła wzrok na Lucy i powiedziała:

— Mam dwa adresy. Jeden londyński — Murray Road 39 przez 24. A drugi w Yorku — Greenbank Terrace 27. Tam mieszka jego matka z jego... — spojrzała niepewnie na przyjaciółkę.

— ...z jego córką — dokończyła cicho Lucy.

— To ty wiesz, że on ma córkę? — oczy Tonks zrobiły się okrągłe ze zdziwienia.

— Wiem. Porozmawialiśmy sobie kiedyś o naszych prywatnych sprawach.

— No, no — dziewczyna pokręciła głową z podziwem. — Zawsze powtarzam, że on cię traktuje wyjątkowo. Bo w biurze nie pisnął nikomu ani słowa. Dopiero sami wyśledziliśmy. Oczywiście przypadkiem — dodała szybko.

— Dobra, to biorąc na logikę, gdzie on może być w święta... — zastanawiała się głośno Lucy. — Najprawdopodobniej u matki i u dziecka, jak każdy normalny człowiek.

— Pewnie tak. Ale weź pod uwagę, że Kingsley nie jest normalny, równie dobrze może siedzieć w swoim biurze i czytać akta Syriusza.

— I właśnie dlatego muszę z nim porozmawiać natychmiast. Najpierw sprawdzę, czy nie ma go u matki, a potem ewentualnie poszukam dalej — Lucy ruszyła w kierunku drzwi do holu, a Tonks podążyła za nią.

— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Jeśli on jednak świętuje z rodziną, a ty mu się zwalisz na głowę...

— Muszę z nim porozmawiać — powtórzyła z uporem. — Przynajmniej spróbować. Najwyżej wyrzuci mnie za drzwi — dodała, zakładając pelerynę i sięgając po kluczyki od auta.

— Chcesz jechać do Yorku samochodem? — zdziwiła się Tonks.

— A czym? Błędnym Rycerzem? A może mam wyskoczyć z kominka jak jakiś cholerny święty Mikołaj i przyprawić jego matkę o zawał?

— Nie — uśmiechnęła się Tonks. — Z kominka raczej nie wyskoczysz, bo jak go znam, to wszędzie pozakładał blokady na nieproszonych gości.

— No widzisz.

— Teleportuj się — zaproponowała aurorka. — Będzie szybciej. Skoro już naprawdę musisz tam iść dzisiaj...

— Telepo... Co? — Lucy z wrażenia aż odłożyła kluczyki. — Ja? Chyba żartujesz? Nigdy w życiu! To już wolę Błędnego Rycerza.

— Taaa — powiedziała Tonks — i będziesz w Yorku za jakieś dwie godziny.

— Nie zrobię tego — jęknęła z rozpaczą. — Boję się.

— Słuchaj — dziewczyna popatrzyła na nią uważnie. — Mam pomysł. Zrobimy to tak: ja się teleportuje pierwsza, a ty pójdziesz za moim śladem.

— Myślisz, że się uda? — Lucy spojrzała z wahaniem na przyjaciółkę.

— No pewnie. Przecież masz licencję na teleportację?

— No tak. Ale nie robiłam tego tyle lat.

— Z tym jest jak z jazdą na łyżwach — uśmiechnęła się promiennie Tonks. — Jeśli się raz nauczysz, to nie zapomnisz do końca życia.

Dom Kingsleya Shacklebolta, Greenbank Terrace 27, York, Anglia

25 grudnia 1994 roku

Aportowała się na jakimś skwerze, dokładnie pośrodku ogromnej kałuży. Miała nadzieję, że przynajmniej w angielskim Yorku, bo przy swoim szczęściu, równie dobrze mogła wylądować w Nowym Yorku na brooklińskim moście. Zwłaszcza w Boże Narodzenie.

— No widzisz, to nie takie straszne — Tonks wolno wyłoniła się z cienia.

Lucy nie odpowiedziała, mimo iż miała na ten temat krańcowo odmienne zdanie, tylko klnąc pod nosem, wyczłapała z wody i wolno wyszła na chodnik. Kto to widział, żeby w grudniu były takie roztopy? Cholerna dziura ozonowa!

— Co się stało? — zainteresowała się Nimfadora.

— Mam mokro w butach — powiedziała ze złością. — Nie mogłyśmy wylądować w suchszym miejscu?

— Nie marudź — mruknęła Tonks i lekko, jakby od niechcenia rzuciła na nogi przyjaciółki zaklęcie osuszające. — Lepiej? — spytała po chwili.

— Zdecydowanie — Lucy poczuła, że wraz z wilgocią opuszcza ją cała złość, niestety ustępując miejsca zdenerwowaniu.

— Lucy — dziewczyna uważnie wpatrywała się w jej twarz. — Czy jesteś pewna, że chcesz to zrobić?

— Jestem pewna — potwierdziła tak żarliwie, jakby chciała przy okazji przekonać także samą siebie.

— Co masz zamiar mu powiedzieć? — Tonks wciąż patrzyła na nią z obawą.

— Prawdę — odparła poważnie. — Wyłącznie prawdę — powtórzyła ciszej.

Aurorka milczała przez długą chwilę. Wreszcie poruszyła się niespokojnie i położyła rękę na ramieniu przyjaciółki.

— W takim razie, powodzenia. Mam tu na ciebie zaczekać?

— Nie — Lucy potrząsnęła przecząco głową. — Wracaj do domu. Poradzę sobie.

Tonks spojrzała na nią z nieukrywaną obawą, ale nic już nie powiedziała, tylko teleportowała się z cichym trzaskiem.

A ona rozejrzała się dookoła i szybkim krokiem podeszła do tabliczki z nazwą ulicy. W mętnym świetle latarni odczytała nazwę i odetchnęła z ulgą. To był angielski York. Ale w zasadzie dlaczego miałby nie być? W końcu Tonks opanowała teleportację do perfekcji, nie mogła się pomylić.

No dobrze, to skoro jest we właściwym mieście, na właściwej ulicy, to powinna jeszcze tylko odszukać właściwą posesję. Dom, przed którym stała, nosił numer dziewiętnasty, a więc była już blisko celu. Ruszyła przed siebie, denerwując się coraz bardziej. Kiedy pierwsze emocje opadły, zaczęła docierać do niej niestosowność własnego zachowania. Przecież nie wypadało tak nachodzić w święta przyzwoitych ludzi. Ale nie mogła zawrócić. Skoro już postanowiła interweniować, doprowadzi sprawę do końca. Musi to zrobić. To byłaby zbyt wielka krzywda, gdyby Syriusz po raz drugi znalazł się w Azkabanie za coś, czego nie popełnił. A jeśli rzeczywiście wydaliby go dementorom? Na samą tę myśl zrobiło się jej zimno. Nie, nie może na to pozwolić, bo jeśli jemu coś się stanie, to ona nie zazna spokoju do końca życia. Z powodu wyrzutów sumienia i dlatego, że — mimo istniejącego między nimi konfliktu — naprawdę obchodził ją jego los. Zamierzała to wszystko wytłumaczyć Kingsleyowi bardzo wyraźnie.

Tak, powie mu prawdę. Przecież w końcu to jedyna osoba na świecie, wobec której potrafiła się zdobyć na taką szczerość. Ufała mu i była absolutnie pewna, że on tego zaufania nie zawiedzie. W przeciwieństwie do wielu swych kolegów, był przede wszystkim człowiekiem, a dopiero potem aurorem.

Jest! Numer dwadzieścia siedem. Niewielki domek otoczony ogródkiem pełnym topniejącego śniegu. Lucy popatrzyła w rozświetlone okna i z wahaniem nacisnęła przycisk dzwonka, modląc się w duchu, żeby Kingsley tu był i żeby nie posłał jej do wszystkich diabłów.

Przez długą chwilę nikt nie reagował, aż wreszcie zaczęła się denerwować. Pomyślała nawet, że dzwonek jest zepsuty, a potem przyszło jej do głowy, że być może gospodarze po prostu nie mają ochoty na wizyty nieproszonych gości. Zrezygnowana, już miała wracać na swój błotnisty skwerek, kiedy wreszcie nad gankiem rozbłysło światło, a drzwi przystrojone wiankiem z ostrokrzewu otworzyły się na oścież i stanął w nich Shacklebolt. Uważnie rozglądał się dookoła, asekurując się wyciągniętą różdżką. No tak, auror. Wszędzie węszy niebezpieczeństwo. Trzeba mu się pokazać, zanim profilaktycznie pośle w powietrze jakieś zaklęcie. Zebrała więc całą odwagę i wolno wsunęła się w krąg światła.

— Dobry wieczór! — zawołała.

Na chwilę zamarł, a potem opuścił różdżkę i szybko ruszył w jej kierunku.

— Lucy?! — zawołał z niedowierzaniem. — Co ty tu robisz?

— Przepraszam... — zaczęła. — Ja... ja muszę z tobą porozmawiać.

— Oczywiście — szybko zdejmował z furtki zaklęcia ochronne. — Wejdź. Miło, że wpadłaś.

Lucy próbowała się uśmiechnąć, ale zupełnie jej to nie wychodziło. W milczeniu podążała za gospodarzem, czując się coraz bardziej głupio. Cholera, naprawdę mogła zaczekać chociaż ze dwa dni. Nawet Kingsley, przy całym swoim doświadczeniu i sprycie, nie namierzyłby Syriusza w takim tempie.

Weszli do jasno oświetlonego holu, w którym z sufitu zwieszał się ogromny pęk jemioły. Lucy natychmiast poczuła ciepło i zaleciał ją zapach pieczonego indyka. Boże, święta w całej krasie i okazałości, tak jak u niej w domu. Pierwszy raz od lat obchodziła je jak należy. To znaczy, obchodziłaby gdyby — zamiast szwendać się po Anglii — siedziała teraz przy stole z Harrym i Julią. Ale w sumie naprawdę miło było znowu spotkać Kingsleya, niezależnie od okoliczności i tego, co sobie kiedyś w związku z nim postanowiła.

Spojrzała na aurora, a on znowu się uśmiechnął. Widząc ten jego uśmiech, poczuła przypływ odwagi. Przecież w końcu jej nie zje, najwyżej spokojnym tonem powie, co o niej myśli, a potem grzecznie wyprosi za drzwi.

— Przepraszam za to najście — powtórzyła jeszcze raz.

— Zdejmij pelerynę — powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. — Tu naprawdę jest bardzo ciepło.

— Masz rację — przytaknęła i nerwowo zaczęła rozplątywać troki kaptura. Kiedy już się z tym uporała, Kingsley zręcznym ruchem zdjął okrycie z jej ramion. Na moment znalazł się tak blisko, że prawie jej dotknął. Mimowolnie zadrżała i — speszona — gwałtownie odsunęła się od niego na bezpieczną odległość. Patrzył na nią bez słowa, a ona czuła, iż prędzej umrze, niż wyda z siebie jakiś dźwięk, bowiem po raz kolejny uświadamiała sobie, że w tym uprzejmym mężczyźnie jest coś, co wzbudza w niej niepokój. Dlatego nadal powinna go unikać.

Wreszcie niezręczną ciszę, jaka zapanowała między nimi, przerwał dźwięczny dziecięcy głosik:

— Tatusiu, czy to święty Mikołaj?

Do holu wsunęła się malutka dziewczynka o ślicznej złocistobrązowej buzi, czarnych jak smoła oczach i nieprawdopodobnie długich rzęsach, ubrana w czerwoną aksamitną sukienkę z kołnierzykiem. Kiedy dostrzegła obcą osobę, speszyła się i natychmiast ukryła za nogą ojca. Kingsley pieszczotliwym ruchem położył rękę na jej główce. A mała, wyraźnie uspokojona tym gestem, zaczęła zerkać na gościa z nieukrywaną ciekawością. Lucy uśmiechnęła się do dziecka i ukucnęła.

— Nie jestem świętym Mikołajem — powiedziała łagodnie.

— A królową śniegu? — mała najwyraźniej odzyskała już cały rezon.

— Też nie. Mam na imię Lucy, a ty?

— Betsy. *

— Bardzo ładne imię. A ile masz lat?

Dziewczynka szybko wyciągnęła przed siebie rączkę i przez chwilę przyglądała się jej w skupieniu, a potem zgięła jeden paluszek, a pozostałe zaprezentowała gościowi.

— Cztery — oświadczyła z powagą.

— O, to bardzo dużo — uśmiechnęła się Lucy i pogłaskała małą po policzku.

— Tak, bardzo dużo — powtórzył Kingsley i w jego głosie było coś takiego, że aż spojrzała na niego z niepokojem. Miał jednak taki nieprzenikniony wyraz twarzy. Merlinie, ona naprawdę miała słabość do tego mężczyzny.

— A co robi babcia? — Shacklebolt spojrzał na córeczkę, zdając się już zupełnie nie pamiętać swojej ostatniej wypowiedzi.

— Szykuje kolację — oświadczyła Betsy z powagą. — Powiedziała, że masz przyprowadzić tego Mikołaja, bo nigdy w życiu żadnego nie widziała.

— No to chodźmy, Mikołaju — Kingsley uśmiechnął się do Lucy i wskazał jej gestem drogę. Weszła do świątecznie przystrojonego pokoju, w którym pod oknem stała sięgająca sufitu choinka.

— Mamo! — zawołał Kingsley. — Mamy gościa.

Z kuchni natychmiast wyłoniła się starsza tęga czarownica w fartuchu włożonym na elegancką suknię. Lucy czuła się tą sytuacją coraz bardziej zmieszana i po raz kolejny przeklęła w myślach swoje głupie pomysły. Że też zachciało się jej świątecznie zabawiać w świętą Kratynkę od zbiegłych więźniów!

— To moja znajoma — kontynuował auror, patrząc na matkę — Lucy Blair.

— Miło mi panią poznać — pani Shacklebolt wyciągnęła rękę, nie spuszczając z niej zaciekawionego wzroku. Najwidoczniej Kingsley nie sprowadzał do domu żadnych swoich znajomych.

— Nawzajem — wybąkała Lucy i spuściła głowę. Wtedy dla odmiany napotkała czujny wzrok małej Betsy. Odruchowo uśmiechnęła się do dziewczynki. Ta mała była taka słodka. A poza tym...

— Zje pani z nami kolację? — zainteresowała się gospodyni.

— Ja... ja trochę się spieszę. W zasadzie to chciałam zamienić słowo z pani synem, ale to może zaczekać. Ja... chyba już pójdę.

— Zostań — Kingsley położył rękę na jej ramieniu. — Do kolacji mamy jeszcze sporo czasu. Zdążymy porozmawiać.

— Dobrze — skinęła głową. Nie potrafiła mu odmówić. Mimo iż był dla niej zawsze miły wiedziała, że świetnie potrafi narzucić innym swoją wolę. Kiedyś zastanawiała się nawet, w jaki sposób by ją traktował, gdyby mu się nie... To znaczy, gdyby jej nie lubił.

Znowu wskazał ręką kierunek i po chwili znaleźli się w niewielkim pokoju pełnym książek. Najwyraźniej był to jego gabinet. W normalnych okolicznościach Lucy natychmiast dokładnie zlustrowałaby półki, ale tym razem zupełnie co innego miała w głowie.

— Usiądź — mężczyzna przysunął jej krzesło.

— Dziękuję, postoję. Albo raczej pochodzę — powiedziała i natychmiast zaczęła wędrówkę po pokoju. Inaczej nie potrafiła opanować narastającego zdenerwowania. Po raz kolejny pomyślała, że jest nieuleczalną idiotką. Na co liczy? Na swój urok osobisty? Na to, że Kingsley z sympatii do niej inaczej podejdzie do sprawy Syriusza? A może na rozsądek tego aurora? Tak, jeśli będzie rozsądny, to wyrzuci ją zaraz za drzwi, a po świętach wezwie na oficjalne przesłuchanie i potraktuje Veritaserum, jakby to na jego miejscu niewątpliwie zrobił Lawrance.

Shacklebolt także nie usiadł. Stał w pobliżu okna i przyglądał się jej z uwagę.

— Lucy, co się stało?

Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w twarz. Merlinie, on najwyraźniej się o nią martwił. Na tę myśl poczuła się co najmniej dziwnie. Chyba miała wyrzuty sumienia. Tak, jakby chciała go wykorzystać. A to przecież nie była prawda. Chodziło jej wyłącznie o sprawiedliwość.

— Ja... — zaczęła z wahaniem. — Podobno przejmujesz śledztwo w sprawie Syriusza Blacka? — dokończyła jednym tchem.

— Już wiesz — powiedział cicho i spojrzał w okno.

— Tak.

— I tylko dlatego przyszłaś? Z jego powodu?

Albo jej się wydawało, albo naprawdę był zawiedziony.

— Przyszłam tu, bo wiem, że ty jesteś w stanie go namierzyć — powiedziała po chwili. — Ale liczę na to, że poczucie sprawiedliwości nie pozwoli ci skrzywdzić niewinnego człowieka.

Boże, za długo byłam żoną amerykańskiego prawnika...

— A ty uważasz, że on jest niewinny? — spytał zimno. — To po co wtedy odegrałaś przede mną to całe przedstawienie?

Lucy mocno wciągnęła powietrze.

— To nie tak — szybko pokręciła głową. — Powiedziałam ci prawdę. Ale od czerwca dużo się zmieniło. Ja wiem, że on jest niewinny! — dodała z mocą.

— Skąd ta pewność? — nie spuszczał z niej czujnego wzroku. — Rozmawiałaś z nim?

— Pytasz jako auror czy jako przyjaciel?

— A przyszłaś tu do aurora, czy do przyjaciela? — odparował szybko.

— Do przyjaciela — odpowiedziała po chwili z wahaniem.

— A więc pytam jako przyjaciel.

— Nie, nie rozmawiałam z nim — Lucy nadal wydeptywała ścieżkę w dywanie. — Miałam taki zamiar, ale spóźniłam się. Zresztą... on nie chce mnie widzieć.

— Ale znasz jego wersję?

— Znam.

— I wierzysz mu?

— Tak — powiedziała. — Wierzę Syriuszowi, wierzę mojemu bratankowi, wierzę Hermionie Granger, a przede wszystkim wierzę Remusowi Lupinowi. Jeśli chcesz poprowadzić to śledztwo jak należy, porozmawiaj z nimi wszystkimi. I z dyrektorem Dumbledore — zatrzymała się dokładnie naprzeciwko aurora, trzęsąc się ze zdenerwowania.

— Pierwszy raz w życiu cywil mnie poucza, jak mam prowadzić swoje śledztwo — powiedział takim tonem, że zupełnie nie mogła zorientować się czy żartuje, czy też mówi serio.

— Ale ja... — zaczęła niespokojnie.

— Przede wszystkim powinienem przesłuchać ciebie — kontynuował już zupełnie poważnie, nie zwracając uwagi na jej słowa.

— Proszę bardzo — najpierw spojrzała na niego ze zdziwieniem, a potem rozłożyła ręce. — Jeśli tylko masz ochotę, możesz mnie wezwać do Ministerstwa choćby jutro i napoić Veritaserum albo czym tam ci przyjdzie do głowy — mówiła coraz bardziej podniesionym głosem. — Powiem dokładnie to samo, co dzisiaj. A żeby oszczędzić twój cenny czas, dodam jeszcze, że nie mam zielonego pojęcia ,gdzie on się ukrywa, bo jak już wspomniałam, nie utrzymujemy ze sobą kontaktów i...

— Chyba cię trochę ponosi — zwrócił jej uwagę swoim zwykłym spokojnym tonem.

Te słowa sprowadziły ją na ziemię.

— Przepraszam. — zmieszała się. — Masz rację, ale mnie po prostu bardzo zależy na tym, żeby cię przekonać, że Syriusz jest tylko ofiarą zbiegu okoliczności. Uwierz mi, gdyby był winny, to ja pierwsza zaprowadziłabym go na smyczy do Azkabanu.

— Na smyczy? — zdziwił się.

— A tak mi się powiedziało — uśmiechnęła się krzywo.

— No dobrze, to jak twoim... przepraszam, waszym zdaniem wygląda prawda? Jeśli nie Black zrobił to wszystko, to kto? — Kingsley wyprostowanymi rękami oparł się o biurko i nagle jego twarz znalazła się bardzo blisko jej twarzy. Patrzył na nią w taki sposób, że mimowolnie zadygotała. W tym momencie naprawdę uwierzyła, że on może i potrafi być straszny. Nie chciałaby nigdy znaleźć się w skórze człowieka, który miałby z nim na pieńku.

— Już wyjaśniam — opanowała się szybko. Nie, nie bała się go. Nie miała powodu. — Syriusz nie był Strażnikiem Tajemnicy mojego brata i bratowej.

Spojrzał na nią z zainteresowaniem, a ona — starając się wyrażać jak najkrócej i najkonkretniej — opowiedziała mu cała historię. Kiedy skończyła, spojrzała na niego z niepokojem. Kingsley przez długą chwilę nic nie mówił. Wreszcie poruszył się i wbił w nią wzrok.

— Peter Pettigrew — powiedział szeptem i zmrużył oczy. — Jesteś pewna?

— Porozmawiaj z Harrym, Ronem, Hermioną i Remusem. Oni go widzieli na własne oczy. Ja wiem, że z punktu widzenia prawa to mało wiarygodni świadkowie, ale powinieneś ich wysłuchać.

— Kiedy to wszystko się wydarzyło?

— W czerwcu. Dokładnie w tym czasie, kiedy my spotkaliśmy się w Hogsmeade.

Na wspomnienie tamtego wieczora nieoczekiwanie się uśmiechnął. Ona natychmiast — zupełnie odruchowo — odwzajemniła ten uśmiech. To był rzeczywiście ważny dzień, wygląda na to, że dla nich obojga. Tak, gdyby nie tamto spotkanie i tamta rozmowa, dziś nie odważyłaby się do niego przyjść i prosić o sprawiedliwość dla... dla Syriusza. I w tej chwili uzmysłowiła sobie jeszcze jedno — niepotrzebnie się bała. To, że Shacklebolt przejął śledztwo, było najlepszą rzeczą, jaka mogła się wydarzyć. Jeśli ktoś był w stanie uczciwie wyjaśnić tę sprawę, to tylko on. Ponieważ interesowała go przede wszystkim prawda, a nie łatwe sukcesy.

Tymczasem Kingsley spoważniał i na powrót stał się czujny i skupiony.

— W czerwcu — powtórzył wolno. — To było dawno. Dlaczego nie powiedzieliście o tym Lawrance'owi?

— Lawrance'owi? — Lucy spojrzała na niego z niedowierzaniem. — Może byś mnie z łaski swojej nie rozśmieszał! Przecież świetnie wiesz, że on wysłałby nas wszystkich na wakacje do Azkabanu, zanim zdążylibyśmy dokończyć pierwsze zdanie. Ten człowiek wierzy wyłącznie we własną wersję!

— Może masz rację — przytaknął jej niechętnie. — Gdyby umiał słuchać i wyciągać wnioski, pewnie dawno wpadłby na trop...

— I w efekcie wydał dementorom niewinnego człowieka? — przerwała mu zaczepnie.

— Uparta jesteś — pokręcił głową.

— Tak — skinęła głową. — Jeśli mi na czymś zależy.

— Wciąż zależy ci na Blacku?

W pierwszej chwili chciała mu powiedzieć, że to nie jego sprawa. Ale przecież w końcu wiedział o niej wszystko. Nie miała powodu kłamać.

— Nigdy na żadnym mężczyźnie nie zależało mi tak, jak na nim — powiedziała, patrząc Kingsleyowi prosto w oczy. — A teraz... teraz nie mam pojęcia. Zbyt wiele spraw nas dzieli... Ale wiem, że za bardzo go już skrzywdzono. Nie zasłużył na to, co go spotkało.

— Widzę — uśmiechnął się blado — że w pewnym sensie facet ma szczęście.

— Czy ty aby nie przesadzasz? — spojrzała na niego ze zdziwieniem. Syriusz? Szczęście?

— I co ja mam, twoim zdaniem, zrobić? — zapytał Kingsley po chwili milczenia.

To było ewidentnie podchwytliwe pytanie.

— Nie wymagam od ciebie pobłażliwości ani zaniedbywania obowiązków. Proszę tylko, żebyś nie zakładał z góry, że on jest winny. Proszę cię o obiektywizm.

Cholera jasna, znalazła się święta Kratynka, patronka więźniów Azkabanu! Powinnam zostać adwokatem od spraw beznadziejnych. Michael byłby ze mnie dumny.

— Wezmę to wszystko pod uwagę i dokładnie przemyślę. Niczego innego nie mogę ci obiecać.

— Dziękuję — wyszeptała z ulgą i natychmiast zrobiło się jej lekko na duszy. Wiedziała, była tego pewna, że z tej strony Syriuszowi już absolutnie nic nie grozi. Ona wskazała trop, a Kingsley sam dojdzie prawdy. Była co do tego święcie przekonana.

— Ale naprawdę cieszę się, że tu jesteś — kontynuował spokojnie. — W końcu nie widzieliśmy się kilka ładnych miesięcy.

— Tak się jakoś... — zmieszała się. — Pójdę już — dodała szybko i ruszyła w kierunku drzwi. Nie zdążyła jednak wyjść z pokoju, bo gospodarz zastąpił jej drogę.

— No, to nie takie proste — w jego ciemnych oczach zapaliły się wesołe iskierki. — Jesteś mi coś winna — zrobił jeszcze jeden krok w jej kierunku. Stali teraz bardzo blisko siebie. Za blisko. Dlatego znowu, ku swojemu ogromnemu zażenowaniu, zadrżała, a jej serce zaczęło bić niespokojnie. — Chcę żebyś została u nas na kolacji.

— Naprawdę nie mogę — zawahała się. — W domu czeka na mnie Harry. Ja muszę...

— No cóż, sama jesteś sobie winna — oświadczył. — Skoro tak bez zaproszenia zjawiłaś się w święta w domu aurora, to musisz się liczyć z konsekwencjami.

— Czy mam rozumieć, że jestem aresztowana?

— Coś w tym rodzaju.

Mimo woli roześmiała się głośno, ale szybko spoważniała.

— Naprawdę cię przepraszam — powiedziała cicho. — Nie tym razem.

*

Skręciła w lewo, modląc się, aby ta decyzja okazała się słuszna.

* panna Elizabeth Shacklebolt została sprokurowana przy czynnym udziale dwóch osób — Silene i moim.

VI.

Nie mógł długo usiedzieć w jednym miejscu.

Wstał od stołu tak gwałtownie, że jedna ze świeczek przewróciła się i spadła na podłogę. Jednak zanim płomyk zdążył osmalić jasną deskę, Syriusz szybkim ruchem różdżki zażegnał niebezpieczeństwo. Jeszcze raz popatrzył na rozświetloną kuchnię i wolno zbliżył się do kominka. Pomyślał, że to całe szczęście, iż Chata nie jest podłączona do sieci Fiuu, bo inaczej chyba nie oparłby się pokusie i spróbował z kimś porozmawiać. Może z Charliem albo z Billem. A może... z Lucy?

Ze złością wrzucił do ognia jeszcze jedno polano. Dlaczego od kilku dni nieustannie o niej myślał? Przecież tak naprawdę nic się nie zmieniło. A może... Niczego już nie rozumiał.

Nie, to nie temat do rozważań na trzeźwo. Wciąż boli. Za bardzo.

Dwa kroki i już stał przy kredensie i otwierał wszystkie szafki. Jest! Z najniższej półki wyciągnął butelkę ognistej. Szybko ją odkręcił i, nauczony doświadczeniem, ostrożnie powąchał.

— Niech to jasna cholera!

Ta przeklęta zołza Andrea znowu pokazała, co potrafi. Alkohol cuchnął tak, że chyba nawet największy desperat nie wziąłby go do ust. A on nie potrafił cofnąć tego zaklęcia, w końcu nigdy nie był zbyt mocny w eliksirach.

Coraz bardziej wściekły, wstawił butelkę do zlewu i szybko wyszedł na zewnątrz, zatrzaskując za sobą drzwi.

Może uda się uciec od tych myśli?

Dom Alpharda Blacka, Dublin, Irlandia

9 lutego 1980 roku

Była pogodna, mroźna noc. W bladym świetle ulicznych latarni śnieg skrzył się tysiącami iskierek. Przez kilka ostatnich dni sypał prawie bez przerwy, więc teraz puchatą białą czapą okrywał szczelnie dachy, parkany i drzewa. Delikatnie skrzypiał pod stopami nielicznych przechodniów przemykających ulicami willowej dzielnicy magicznego Dublina, która tonęła we śnie już od kilku dobrych godzin.

Syriusz szedł niespiesznie środkiem ulicy, pogwizdując wesoło. W panującej dookoła ciszy skoczna szkocka melodia brzmiała niczym hejnał, ale on nie zamierzał się tym absolutnie przejmować. Humor wyjątkowo mu dopisywał. Spędził bowiem niezwykle miły wieczór w towarzystwie mugolskich znajomych. Najpierw poszli do kina, po seansie wpadli do pubu, wypili sporo alkoholu i... Uśmiechnął się do siebie na wspomnienie tego, co wydarzyło się potem. Ta, jak jej tam, Lisa, była bardzo ładna i przez cały wieczór czyniła mu wyraźne awanse, a on nie widział powodu, aby tego z tego jawnego zaproszenia nie skorzystać. Oczywiście oboje świetnie zdawali sobie sprawę, że z ich znajomości nic nie wyniknie, że być może nawet nie spotkają się po raz drugi. Ale dlaczego mieli sobie odmawiać chwili przyjemności? Jak to mawiają mugole? Carpe diem? Chwytał więc co się dało, od skończenia Hogwartu korzystając przy tym z absolutnej swobody.

Nie unikał kobiet, wręcz przeciwnie — dobrze czuł się w ich towarzystwie. Już we wczesnych szkolnych latach nie narzekał na brak powodzenia i nigdy w życiu nie zdarzyło mu się, żeby jakaś dziewczyna go odrzuciła. Ale mimo tego chyba jednak nie potrafił z nimi postępować. Zbyt pochopnie mówił rzeczy, których potem nie umiał już cofnąć. „Chciałbym z tobą być" to chyba najczęściej używany zwrot w jego słowniku. Wystarczyło kilka tańców, pocałunek i wtedy słowa same cisnęły się na usta. A kiedy przytomniał, równie często mówił: „przepraszam, to jednak pomyłka" i odchodził. Dlatego wciąż ciągnęła się za nim opinia podrywacza. Nie potrafił tego zmienić, mimo iż próbował nie raz, bo świetnie zdawał sobie sprawę ze swojej słabości.

To było jednak silniejsze od niego. Kiedy widział zainteresowanie w oczach dziewcząt, rozkwitał. Lubił, kiedy na niego patrzyły, kiedy się do niego uśmiechały, kiedy był w centrum ich uwagi. Stawał się wtedy bardziej elokwentny, pewniejszy siebie, weselszy. Zapominał o własnych problemach, o rodzinie, wciąż próbującej sprowadzić go na swoje arystokratyczne łono, o piekle szalejącym na świecie...

Zapalił różdżkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła trzecia. Miał nadzieję, że o tej porze wuj już śpi, ponieważ nie chciał go bez potrzeby denerwować. W zasadzie, gdyby zamieszkał osobno, byłby zupełnie swobodny, ale przebywanie w domu wuja było przynajmniej namiastką posiadania własnego miejsca na ziemi. Poza tym wiedział, że Alphard czuje się bardzo samotny, a na dodatek ostatnio choruje, dlatego obecność młodego kuzyna jest dla niego ważna.

Wreszcie dotarł do celu. Zatrzymał się na oblodzonych schodach i mocno chwycił za poręcz, bo inaczej poślizgnąłby się i upadł. Mimo długiego spaceru, wypity alkohol nadal szumiał mu w głowie i ciążył w nogach.

Cicho wyszeptał zaklęcie, otworzył drzwi i ostrożnie wsunął się do środka. Wolałby teleportować się od razu do swojego pokoju, ale gospodarz — przewrażliwiony na punkcie nieproszonych gości — w całym domu pozakładał wszystkie możliwe blokady, łącznie z antyteleportacyją.

W holu było zupełnie ciemno, tylko z głębi korytarza, spod drzwi biblioteki, sączyło się delikatne światło. A to oznaczało, że wuj jednak jeszcze nie śpi. Należało zatem przemieszczać się bardzo cicho. Syriusz zapalił różdżkę najsłabiej jak się dało i na palcach zaczął skradać się w kierunku schodów. Jeden stopień, drugi... A niech to troll! Nieoczekiwanie potknął się o brzeg chodnika i potrącił ustawioną na podeście zbroję po prapraprapradziadku Aldebaranie. Żelastwo z głośnym chrzęstem upadło na kamienną posadzkę. Jeszcze raz zaklął pod nosem, próbując ustawić rodzinną pamiątkę z powrotem na swoim miejscu, myśląc jednocześnie o tym, że ten głośny powrót raczej nie przejdzie bez echa. Merlinie, dlaczego tak jest, że kiedy człowiekowi na czymś zależy, to nigdy mu się to nie uda?

Zgodnie z jego przewidywaniami drzwi biblioteki otworzyły się z cichym skrzypieniem i wuj wyszedł na korytarz. Jego kroki stawały się coraz głośniejsze, łuna bojąca od zapalonej różdżki coraz jaśniejsza.

— Syriuszu! - zawołał wreszcie. Miał zachrypnięty głos i kaszlał ciężko. — To ty?

— Tak, wujku — odpowiedział natychmiast. — Przepraszam za ten hałas. Już sprzątam i znikam.

— Zaczekaj. Chciałabym z tobą porozmawiać.

— Teraz? — westchnął z rezygnacją. — Może przełożymy to na rano?

— Teraz - potwierdził Alphard stanowczo i znowu zakaszlał. — Zrób tu porządek i zajrzyj do mnie - dodał, zawracając.

Jeszcze jeden ruch różdżką i złośliwe żelastwo znowu stanęło na swoim miejscu, a on z ociąganiem zszedł na dół. Był okropnie zmęczony, zaczynała go boleć głowa i marzył tylko o tym, żeby położyć się spać. Jednak wszystko wskazywało na to, że czeka go jeszcze poważna rozmowa z gospodarzem.

*

Wuj stał przy oknie i w zamyśleniu spoglądał w ciemność. Syriusz wsunął się do biblioteki i natychmiast — chyba po raz setny — pomyślał, że to miejsce, mimo iż urządzone podobnie, tak bardzo różniło się od pokoju w jego rodzinnym domu. Tak samo jak Alphard różnił się od Perseusza. Boże, skoro już musiał urodzić się Blackiem, to dlaczego nie w tym domu? Wszystko byłoby prostsze...

Starszy pan odwrócił się. Syriusz pojrzał na niego i dopiero teraz rzuciło mu się w oczy, że wuj ostatnio bardzo schudł i posiwiał.

— Usiądź.

Bez słowa zajął miejsce w fotelu i wyczekująco popatrzył na gospodarza, który usadowił się za biurkiem i wolno zaczął przekładać jakieś pergaminy.

— Syriusz, ja wiem, że życie w naszej rodzinie nie jest proste - zaczął cicho, nie patrząc na młodego kuzyna — i każdy, kto się wreszcie zbuntuje, musi odreagować. Wiem, jak to jest, bo przeszedłem to samo. Ale widzę, że ty zachowujesz się jeszcze gorzej, niż ja kiedyś. Od czasu ukończenia Hogwartu szalejesz jak pies spuszczony z łańcucha.

Młody Black uśmiechnął się pod nosem, słysząc to porównanie, a potem poruszył się niespokojnie. Ze wszystkich sił próbował opanować zniecierpliwienie. Nienawidził kazań najbardziej na świecie i dlatego już dawno wyrobił w sobie odruch obronny; zupełnie się wyłączał, pamiętając tylko o tym, by co jakiś czas przytakiwać mówcy. Wszystkie frazesy, wszystkie „powinieneś" spływały zaś po nim jak woda po kaczce. W dyskusję, z reguły jałową, wdawał tylko wtedy, gdy rodzice próbowali w istotny sposób ingerować w jego życie. Na szczęście od kilku lat nie musiał wysłuchiwać niczyich uwag, ale poważna mina wuja świadczyła, że tym razem zanosi się na dłuższą pogadankę. Zdziwiło go to bardzo, ponieważ Alphard nie nadużywał słów bez potrzeby. Ale najwyraźniej jego cierpliwość też miała swoje granice. No cóż, Syriusz sam zdawał sobie sprawę z tego, że może trochę za bardzo się rozszalał. Późne powroty zdarzały mu się ostatnio coraz częściej. Kilka razy nawet nie wrócił wcale... Może nie powinien tak postępować, ale po tym, co przeszedł w rodzinnym domu, wciąż mu się wydawało, że jeszcze nie jest wystarczająco wolny. A życie bez ograniczeń i zakazów było wspaniałe. No i przecież nikogo tym nie krzywdził.

— Widzisz, to są niebezpieczne zabawy. Bardzo łatwo się od nich uzależnić. A ja chciałbym mieć pewność, że chociaż ty nie zmarnujesz sobie życia - kontynuował starszy pan, pokasłując bez przerwy. — Że nie zostaniesz sam.

Syriusz westchnął cicho, skupienie uwagi na słowach wuja przychodziło mu coraz trudniej.

— Przecież mam ciebie i przyjaciół - powiedział szybko, chcąc jak najszybciej mieć tę rozmowę za sobą.

— Wiem — Alphard skinął głową. — Przyjaźń to wspaniała rzecz, ale nie zawsze wystarcza. Żeby żyć naprawdę, potrzeba ci czegoś więcej. Kogoś...

A więc do tego to wszystko zmierza... Tylko ciekawe, czy wuj powie wprost, o co mu chodzi. Słowo „miłość" nigdy dotąd nie padło w tym domu..

— Przestań rozmieniać się na drobne. Chyba, że chcesz skończyć jak ja.

— Wujku — zaczął niepewnie. Naprawdę nie miał już siły na dyskusję o sprawach zasadniczych. — Nie moglibyśmy porozmawiać o tym kiedy indziej?

— Nie mam czasu — wuj ponownie przełożył stos pergaminów, a jeden z nich rozwinął i wygładził.

— Co to jest? — Syriusz śledził wzrokiem jego każdy ruch, zapominając na chwilę o kazaniach i łupaniu w czaszce.

— Napisałem dziś testament.

— Chyba się pospieszyłeś? — silił się na beztroski ton, ale w środku czuł narastający niepokój.

— Nie — starszy pan pokręcił głową. — Najwyższa pora — dodał z naciskiem.

Słysząc te słowa, Syriusz zerwał się z fotela i popatrzył z przerażeniem na wuja. Resztki alkoholu momentalnie wywietrzały mu z głowy.

— To chyba nie oznacza, że... — był tak wstrząśnięty, że nie mógł dokończyć zdania.

— Tak.

Z powrotem opadł na swoje miejsce, nadal wpatrując się w Alpharda szeroko otwartymi oczami. Niemożliwe! Przecież to był jedyny człowiek w jego całej przeklętej rodzinie, z którym łączyła go nić porozumienia, który był dla niego wzorem i oparciem. Jeśli on odejdzie, to nic tu już nie zostanie.

— Ty i Andromeda jesteście moimi jedynymi spadkobiercami — kontynuował tymczasem gospodarz. — Nie mam nikogo bliższego. Jej zapisałem ten dom, a tobie mieszkanie w Londynie i pieniądze.

— Wujku — Syriusz wciąż nie mógł się uspokoić. - Ja przecież niczego nie chcę. Wystarczy mi to, co mam. Powiedz, czy naprawdę nie można już nic zrobić? — dodał ciszej.

— Nie — starszy Black pokręcił przecząco głową.

— Wujku...

— Syriuszu — zawahał się Alphard — w tej sytuacji chcę, żebyś mi bezwzględnie coś obiecał.

W tej sytuacji — jakie to było specyficzne dla wuja, dla wszystkich Blacków, nawet dla niego. W tej rodzinie także o śmierci nie wypadało mówić wprost. Cholera jasna! Dlaczego tak było? Gdyby nie ten przeklęty gorset, w który wbiła ich rodzinna tradycja, mogliby sobie powiedzieć dużo więcej. A tak, mógł tylko przyrzec wujowi wszystko, czego tylko tamten sobie zażyczy. A nawet więcej. I jeszcze nawet przemyśleć to, co przyrzeka,

— Słucham — powiedział cicho.

— Nie zmarnuj tej wolności, którą sobie wywalczyłeś.

— Nie zmarnuję...

Wuj odetchnął lekko, a potem odsunął szufladę biurka i zaczął w niej czegoś szukać. Wreszcie wyciągnął malutkie pudełeczko i bez słowa postawił je na blacie.

— Co to jest? — spytał zaskoczony Syriusz.

— Mam nadzieję, że niedługo znajdziesz właściwą osobę i wtedy ci się to przyda.

Wolno otworzył wieczko. W środku był mały złoty pierścionek z przezroczystym oczkiem.

*

Kiedy wszedł do swojego pokoju, nie zapalił światła, tylko usiadł przy biurku i ścisnął głowę rękami. Nie przypuszczał, że ten przyjemnie rozpoczęty wieczór może się zakończyć w taki sposób. Czuł się tak, jakby ktoś wylał mu na głowę wiadro lodowatej wody.

Nie, to niemożliwe!

Czyżby znowu miał zostać sam? Czy straci nawet tę namiastkę domu, którą sobie z takim trudem zbudował?

Namiastka! — zerwał się z krzesła, odsuwając je tak gwałtownie, że uderzyło o drzwi. Kilkoma szybkimi krokami przemierzył pokój, aż wreszcie zatrzymał się przy oknie. Całym ciężarem oparł się o parapet i wbił wzrok w przeciwległą ścianę.

Namiastka domu, namiastka rodziny, namiastka uczuć! Same substytuty — do tego sprowadzało się jego życie. Dobrze, że przynajmniej przyjaźń była prawdziwa. Ale czy ona wystarczy, żeby mu zastąpić wszystko? Tak, wuj miał rację. Powinien coś zrobić z tym całym bałaganem. Na dłuższą metę tak się nie da. Ale z drugiej strony — kto wie, ile życia mu jeszcze pozostało? Czasy były niepewna, a on nie unikał ryzyka. Czy więc warto coś zmieniać? Czy warto starać się o cokolwiek?

Poruszył się niespokojnie, bo coś w środku odpowiadało mu, że i owszem, ale...

Miłość jest dobra dla hołoty. Black się do niej nie zniża! — zupełnie nieoczekiwanie przypomniał sobie słowa tak często wypowiadane przez matkę.

W takim razie ile z Blacka zostało w nim samym?

Mocno przygryzł wargę i po raz pierwszy z całą ostrością uświadomił sobie, że jednak dużo. Nigdy nie potrafił mówić o uczuciach, nie potrafił ich okazywać. O wiele łatwiej było z nich żartować albo prawić gładkie frazesy przypadkowym dziewczynom. A słowa „kocham cię", wypowiedziane zupełnie serio, chyba nie przeszłyby mu przez gardło. Ale zresztą komu mógłby je powiedzieć, gdyby nawet kiedykolwiek się na to zdobył? Przecież nie żadnej ze swoich jednonocnych znajomych...

A jej?

Mocno wciągnął powietrze, a potem zacisnął powieki. I wtedy w myślach zobaczył ją, jak w skupieniu pochyla się nad książkami, odrzucając do tyłu niesforne warkocze, jak spogląda na niego ze złością i z uśmiechem. Widział małą, wystraszoną dziewczynkę i młodą kobietę, zapamiętaną z wesela Jamesa i Lilki. To wtedy sobie uświadomił, że... Że co? — gwałtownie odsunął się od okna. — Bzdura! — spróbował zbagatelizować to odkrycie, bo świetnie wiedział, że jeśli sam przed sobą przyzna się do własnych uczuć, jeśli wreszcie je nazwie po imieniu, to już nic nie będzie takie, jak wcześniej. Bał się tego przeraźliwie, bo miłość kojarzyła mu się ze słabością. Wiedział, że to bzdura, ale wciąż nie umiał wyzwolić się od „prawd" sączonych mu do głowy przez tyle lat. A skoro tego nie potrafił, nie był jeszcze całkowicie wolny. Ucieczka z domu, zerwanie kontaktu z rodzicami to za mało. Powinien jeszcze nauczyć się myśleć naprawdę samodzielnie i kierować wyłącznie własnymi przekonaniami. Ile czasu mu to jeszcze zajmie? Ile lat będzie walczył z tym Blackiem, którego nosił w sobie? Dopiero kiedy się z tym upora, będzie mógł pomyśleć o założeniu rodziny. Będzie mógł ochronić swoją wybraną przed rodzicami, którzy — nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości — mają wciąż swoją wizję jego matrymonialnych planów. Nie, teraz jeszcze nie powinien zbliżać się do niej, nie powinien mącić jej w głowie, bo gdyby ją skrzywdził, choćby niechcący, to sam by sobie tego nie wybaczył. Pomijając już fakt, że James, niepomny łączącej ich przyjaźni, wyprułby z niego flaki gołymi rękami. A pani Bella pewnie pozamiatałaby po całej operacji.

A zresztą, czy Lucy...? Była inna, niż dziewczyny, które spotykał na swojej drodze i wciąż stanowiła dla niego zagadkę. Nigdy nie potrafił przewidzieć, jak zareaguje. Czasem zaskakiwała go swoją dojrzałością, a czasem, gdy myślał, że zachowa się poważnie, postępowała jak dziecko. Czy w ogóle mogłaby... Nie, zupełnie nie potrafił sobie tego wyobrazić. Uważała go za przyjaciela, tego był pewny. Pisała do niego te swoje sążniste epistoły, a on nie potrafił na nie odpowiadać.

Co z nami będzie, maleńka?

Wyjął z kieszeni pudełeczko, otworzył je i postawił na biurku. Przez długą chwilę wpatrywał się w pierścionek. W świetle księżyca magiczny kamień rozrzucał dookoła wielobarwne błyski.

Czy on naprawdę zmieniłby barwę?

Co robić? Walczyć? A może zapomnieć?

Zapalił różdżkę i podniósł wzrok. Na półce tuż nad biurkiem stał tomik sonetów Szekspira. Wziął go do ręki i otworzył na chybił trafił.

Uśmiechnął się do siebie lekko, bo już wiedział, jak postąpi. Ale zdawał sobie też sprawę z tego, że to wszystko, na co jest w stanie się zdobyć.

Przynajmniej na razie.

*

Mocno wciągnął powietrze. Boże, jakie to było wspaniałe uczucie, móc oddychać pełną piersią i nie czuć przy tym zapachu zgnilizny i wilgoci. Tylko woń lasu i trawy wysuszonej przez słońce.

Podniósł się ze schodów i jeszcze raz popatrzył na rozświetlony dom. Nie, nie chciał tam teraz wracać. Nie chciał znowu samotnie wpatrywać się w ściany. Wiatr, szum drzew i przestrzeń — tego mu potrzeba, skoro na ludzkie towarzystwo nie może na razie liczyć.

Jeszcze jeden ruch różdżką i wszystkie światła zgasły.

A po chwili wielki czarny pies, sadząc ogromne susy, mknął szybko w kierunku lasu.

VII.

Pędził ile sił, przeskakując kępy paproci i zwalone drzewa. Zatrzymał się dopiero nad brzegiem jeziora. Wychłeptał trochę wody, a potem bez namysłu zanurzył się w chłodną toń. Bawił się bardzo długo, rozbryzgując dookoła mokre krople. Miał wrażenie, że nigdy nie zdoła się nacieszyć absolutną swobodą. Wreszcie jednym susem wyskoczył na brzeg. Otrząsnął się i legł na ziemi, z nosem wtulonym między łapy. Było mu tak dobrze... Zmęczenie wyparowywało z niego razem z wilgocią. Wydawało mu się nawet, że przespał kilka minut. Kiedy już wstał, poruszył się gwałtownie, tym razem strząsając z sierści drobiny piasku. Potem zaś niespiesznym truchtem pobiegł między drzewa. Podążał przed siebie zupełnie bez celu, czasem dla rozrywki puszczając się w pogoń za spłoszonym zającem lub gryzoniem.

Wiatr wzmagał się i jego coraz silniejsze uderzenia przynosiły z głębi lasu coraz to nowe, nieznane Łapie zapachy.

Nagle w nozdrza uderzyła go woń, którą znał aż za dobrze. Zwróciłby na nią uwagę wśród tysięcy innych. Była słodkawa, z ledwo wyczuwalną nutą ambry i mocniejszą różaną. Nigdy nie mógł przejść obok niej obojętnie. Nie, to niemożliwe. Na chwilę zamarł w bezruchu, a potem szybko skoczył w zarośla. Przebiegł kilkanaście metrów, a potem zatrzymał się raptownie. Schylił łeb i przez długą chwilę metodycznie obwąchiwał zgniecioną trawę. Jest! Z nosem przy ziemi wolno ruszył przed siebie. Przeskoczył porośnięty jeżynami parów. Woń stawała się coraz intensywniejsza. Nie musiał martwić się o to, że zgubi trop. Co ona tu robi? Skąd się wzięła? Biegł coraz szybciej i szybciej. Znajdował się już blisko celu, gdy musiał zwolnić; wpadł w jakieś wyjątkowo kłujące krzaki. Nie zważając na ostre kolce, mocno rzucił się do przodu i po chwili był na małej polanie.

Lucy siedziała pod drzewem i wpatrywała się w niego ze zdumieniem.

Hogwart — Szkoła Magii i Czarodziejstwa, Szkocja

2 kwietnia 1995

Ktoś zapukał mocno do drzwi gabinetu. Lucy podniosła wzrok znad sprawdzanych właśnie prac trzeciego rocznika.

— Proszę! — zawołała głośno, odkładając długopis.

Tak, jak się tego spodziewała, do pokoju wszedł Harry. Był blady i najwyraźniej zdenerwowany. Spojrzała na niego z troską. Merlinie, niech ten przeklęty turniej wreszcie się skończy! Dostarcza wszystkim tylko okazji do zmartwień.

— Chciałaś mnie widzieć — zaczął.

— Cieszę się, że przyszedłeś — uśmiechnęła się do chłopca promiennie. — Dawno nie mieliśmy okazji pogadać, a ja... Ja mam do ciebie pytanie.

— Słucham — odwzajemnił uśmiech, a ona znowu poczuła ciepło koło serca. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jej wybaczył, że go odzyskała. To było trochę jak sen. Gdyby jeszcze Syriusz...

— Harry — wstała zza biurka i popatrzyła na bratanka z uwagą. — Powiedz mi, gdzie on jest?

— Kto? — chłopiec naprawdę wyglądał na zdezorientowanego.

Lucy odruchowo rozejrzała się, a potem nachyliła do ucha.

— Syriusz — powiedziała prawie bezgłośnie. — Jestem pewna, że wiesz.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem, co utwierdziło ją w słuszności własnych podejrzeń. Po chwili jednak opanował się na tyle, by spokojnie odpowiedzieć:

— Naprawdę nie mam pojęcia.

— Nie wierzę, że nie kontaktujecie się ze sobą. Zbyt wiele dla niego znaczysz — dodała po chwili milczenia.

Harry poruszył się i nerwowo zmierzwił włosy.

— Pisał do mnie i widziałem go raz w kominku — wyjaśnił z wahaniem.

— Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?

— Nie chciałem cię denerwować.

Lucy, patrząc gdzieś przed siebie, przemierzyła pokój. Merlinie! Najpierw James i Syriusz, a teraz Harry. Wszyscy chcieli ją chronić. A może gdyby mniej się z nią cackali, życie jej i jeszcze kilku osób wyglądałyby inaczej?

— Harry — zatrzymała się wreszcie obok bratanka i położyła mu rękę na ramieniu. — Powiedz mi wszystko, co wiesz, proszę.

— Ja naprawdę nie mam o niczym pojęcia — powtórzył, nie patrząc jej w oczy.

— Zupełnie nie potrafisz kłamać — pokiwała smętnie głową. — Cały Potter — dodała lekko żartobliwym tonem.

Słysząc to, uśmiechnął się mimowolnie.

— Harry, proszę cię — kontynuowała. Była tak zdeterminowana, że gotowa była go błagać. — Przecież wiem, że znasz jego kryjówkę.

— Skąd? — spojrzał na nią z zaskoczeniem i natychmiast się zmieszał.

— A jednak... Usłyszałam przypadkiem, jak dziś po śniadaniu rozmawiałeś z Hermioną o Wąchaczu — lata treningu z dzieciństwa wciąż procentowały, mimo iż zupełnie się o to nie starała.

— Ale przecież... — wbił w nią zdumiony wzrok. — Nie mogłaś wiedzieć, że właśnie tak kazał się nam nazywać.

— Zapominasz, że ja go znam trochę dłużej niż wy — wyjaśniła spokojnie. — Repertuar jego psich imion zawsze był dosyć ograniczony.

— Ja nie wiem, czy powinienem... — wciąż się wahał. — Obiecałem mu, że nikomu nie powiem.

— Mnie możesz — Lucy ujęła podbródek Harry'ego, obróciła jego głowę ku sobie i spojrzała mu prosto w oczy. — Muszę z nim wreszcie porozmawiać — powiedziała z naciskiem.

— Ale ja obiecałem — powtórzył z uporem.

Poczuła się bezsilna. Jej upór nie wystarczał do zdobycia potrzebnych informacji, a nie miała pojęcia jakich powinna użyć argumentów, żeby przekonać bratanka. Dlatego chwyciła się tego sprawdzonego już kilkakrotnie sposobu.

— Harry, twój ojciec na pewno by mi powiedział, gdzie on jest.

— Ciociu, nie przeginaj! — popatrzył na nią z politowaniem. Najwyraźniej przejrzał jej grę.

— No dobrze — skapitulowała. — To co mam ci w takim razie powiedzieć, żebyś zrozumiał?

— Prawdę — rzucił szybko. — Nigdy cię o to nie pytałem, ale chciałbym poznać twoją wersję. Bo nie jest taka, jak w tamtym artykule? — spojrzał na nią z niepokojem.

— A czy Syriusz coś ci mówił? — spytała.

— Nie — przecząco pokręcił głową. — On wspomniał o tobie tylko raz, wtedy w czerwcu. Od tamtej pory już nic. Chyba... chyba jest na ciebie zły.

— I myślisz, że mu z tym dobrze? Bo mnie nie — dodała szybko, nie czekając na odpowiedź bratanka. — Nie mogę żyć ze świadomością, że już mnie osądził. Muszę z nim porozmawiać — spojrzała chłopcu prosto w oczy. Coś w jego spojrzeniu powiedziało jej, że jest na dobrej drodze, aby go przekonać. Wystarczy tylko powiedzieć całą prawdę.

Hogwart/okolice Hogsmeade, 3 kwietnia 1995 roku

Kiedy zadzwonił budzik, było jeszcze zupełnie ciemno. Lucy z trudem rozwarła powieki, a potem zwlokła się z łóżka, założyła szlafrok i, obijając się o meble, powędrowała do łazienki. Prysznic był tym, czego w tej chwili najbardziej potrzebowała. Pod strugami chłodnej wody szybko wracała do przytomności i odzyskiwała zdolność myślenia.

Ubierała się w pośpiechu. Ze zdenerwowania nie mogła przełknąć ani kęsa kanapki przygotowanej przezornie poprzedniego wieczoru. Wypiła tylko kilka łyków wody i zażyła większą dawkę eliksiru konwaliowego; podejrzewała, że tego dnia może się przydać wyjątkowo. Syriusz raczej nie będzie jej oszczędzał. Boże, żeby w ogóle chciał z nią rozmawiać...

Czesząc i spinając włosy, zastanawiała się, dlaczego właściwie tak bardzo zależy jej na tym spotkaniu? Prawdę mówiąc, od kilku miesięcy codziennie zadawała sobie to pytanie i wciąż nie potrafiła znaleźć na nie odpowiedzi. Tak, kwestia spokoju sumienia była istotna. Tyle, że zdawała sobie sprawę, że on jej tak łatwo nie wybaczy. O ile wybaczy w ogóle... Zawsze był zasadniczy i w sprawach istotnych nie uznawał kompromisów. To, co zrobiła, nie mieściło się w jego pojęciu o powinnościach względem najbliższych. Merlinie, jak mogła o tym zapomnieć?! Jak w ogóle mogła w niego zwątpić? Musiała być albo zupełnie ślepa, albo beznadziejnie głupia. Albo... Tak, od pewnego czasu zastanawiała się, czy to, co niegdyś do niego czuła, to w ogóle była miłość? Przecież gdyby kochała go naprawdę, tak łatwo nie uwierzyłaby w jego winę, nie uciekłaby na inny kontynent. Nie posądziła go o kłamstwo i najgorsze intencje. Ale jeśli nie miłość, to w takim razie — co? Jeśli nie miłość, to dlaczego przez tyle lat nie potrafiła zapomnieć? Był jej pierwszym mężczyzną. Ich jedyną wspólną noc zapamiętała tak dobrze, że bardzo długo w ramionach kolejnych kochanków myślała o nim. Żaden, nawet Michael, nie wzbudzał w niej takiej czułości i takich emocji jak on. I żadnego nie potrafiła aż tak nienawidzić... Co to więc było? Tylko młodzieńcza fascynacja? A może jednak miłość. Tyle że taka, której życie nie dało żadnej szansy. Zresztą, czy to teraz ważne? Tego, że coś znowu mogłoby być między nimi, nawet nie brała pod uwagę. Przecież z ich uczucia — cokolwiek kryło się pod tym słowem — już nic nie pozostało. Teraz łączy ich tylko Harry. Oboje są dla niego ważni i to dla jego dobra powinni jakoś dojść do porozumienia.

Westchnęła ciężko i odłożyła grzebień. Wyjęła z szafy pelerynę, starannie zawiązała troczki kaptura, a potem wyszła na korytarz i ostrożnie zamknęła drzwi. Szła wolno, wstrzymując oddech i starając się stąpać jak najciszej. Nie chciała natknąć się na nikogo, a już zwłaszcza na wykładowcę obrony przed czarną magią, który miał w zwyczaju włóczyć się po zamku o najdziwniejszych porach i zerkać podejrzliwie na każdą napotkaną osobę. A Lucy unikała towarzystwa Moody'ego jak tylko mogła, bo czuła się przy nim dziwnie nieswojo. Na dodatek wciąż miała wrażenie, że już gdzieś się spotkali, ale kompletnie nie mogła sobie uzmysłowić, gdzie. Spędziła sporo czasu na próbach przywołania związanych z nim wspomnień, lecz bezskutecznie.

Kiedy zamknęła za sobą główne wrota, odetchnęła z ulgą, a następnie rozejrzała się uważnie dookoła i puściła biegiem przez tonący w ciemnościach dziedziniec. Zwolniła dopiero na ścieżce do Hogsmeade. Tam, przyświecając sobie różdżką, zaczęła ostrożnie schodzić w dół, starając się omijać zdradliwe skały. Po kilkudziesięciu minutach, kiedy już prawie całkiem się rozwidniło, dotarła do miasteczka. Przemierzała ulicę Główną, dyskretnie oglądając się za siebie. Wszędzie panował spokój, okiennice domów i magazynów były jeszcze pozamykane, a po ulicy snuli się pojedynczy przechodnie. Lucy niespiesznie minęła ratusz, filię zakładu Madame Malkin, antykwariat Avice Lea i sklep Derwisza&Bangesa. Wreszcie skręciła w boczną uliczkę wiodącą ku przedmieściom. Kierując się w stronę wzgórza górującego nad Hogsmeade, przeszła obok całej kolonii domków z ogródkami. Kiedy dotarła do podnóża wzniesienia, stanęła na chwilę i jeszcze raz sprawdziła, czy nikt jej nie śledzi. Co prawda wyglądało na to, że jest tu zupełnie sama, ale wolała mieć absolutną pewność.

W porządku. Można iść dalej.

Zaczęła mozolną wspinaczkę. Co chwila potykała się o wystające korzenie. Ścieżka najwyraźniej od dawna nie była używana, ale ona miała pewność, iż obrała właściwą drogę. Znała kryjówkę uciekiniera. Ze słów Harry'ego wywnioskowała, że to ta sama jaskinia, którą Syriusz i James odkryli kiedyś przypadkiem podczas jednej ze swoich popołudniowych włóczęg i obrali sobie za schronienie. A ona raz tam za nimi poszła... Ileż to było lat temu? Dwadzieścia? Miała wrażenie, że od tamtej pory minęły całe wieki. Przez ten czas teren bardzo się zmienił, drzewa urosły, zarośla rozkrzewiły, mech pokrył bruzdy między skałami. To prawdziwy cud, że wciąż potrafiła się poruszać po tej okolicy tak pewnie.

Wreszcie dotarła na miejsce. Zatrzymała się przed wąską szczeliną w skale i popatrzyła na nią z obawą. Jak zwykle, kiedy była o krok od celu, czuła paraliżujący strach. A także przemożną chęć, żeby zawrócić. Ale skoro uzyskała przebaczenie bratanka, zdobyła jego zaufanie i skoro dotarła aż tutaj — nie mogła się cofnąć. Mocno zacisnęła palce na różdżce i wsunęła się wolno do jaskini. Najpierw dostrzegła odblask ognia na skałach, a potem śpiącego w kącie hipogryfa. Zrobiła jeszcze jeden krok do przodu i nagle poczuła mocne szarpnięcie, a potem ogarnęła ją ciemność.

Kiedy minął pierwszy szok, zorientowała się, że ma na głowie swoją własną pelerynę, a ktoś wytrącił jej z ręki różdżkę i złapał za ramiona. Spróbowała się uwolnić, jakoś wyrwać, ale niestety napastnik był silniejszy. Wreszcie obezwładnił ją tak, że w ogóle nie mogła się ruszyć. Merlinie, tak dobrze znała ten chwyt. Syriusz... Jeszcze tylko brakowało, żeby zarzucił ją sobie na ramię.

Poruszyła się gwałtownie, próbując dać mu jakiś znak. Nie mogła go zawołać, bo grube sukno i jego ręka skutecznie tłumiły głos. Uderzyła go więc łokciem w bok, chcąc sprawić, żeby cofnął dłoń. Ale to wcale nie pomogło. Wręcz przeciwnie, Black — ewidentnie coraz bardziej zdenerwowany — podciął jej nogi. Straciła równowagę i ciężko upadła na ziemię, a on razem z nią. Szamotali się jeszcze przez chwilę. Wreszcie, zrezygnowana, poddała się. Była zmęczona tą walką, serce waliło jak oszalałe, na dodatek miała wrażenie, że zaraz się udusi. Ten bezruch najwyraźniej zaniepokoił Syriusza. Zwolnił uścisk. Natychmiast to wykorzystała i przez materiał ugryzła go w palec. Za słabo, bo jej nie puścił, tylko zaklął półgłosem, ale wystarczająco, by poczuł się zaintrygowany; jedną ręką wciąż ją trzymał, a drugą wyplątywał ze zwojów tkaniny. Wreszcie ściągnął kaptur z jej twarzy. Chwyciła haust powietrza i zaczęła szybko oddychać, chcąc uspokoić serce. A on zastygł w bezruchu, wpatrując się w nią z niedowierzaniem.

— To ty? — jego głos zabrzmiał jakoś obco i głucho.

— Złaź, bo mnie udusisz — wyjąkała z trudem, próbując zrzucić go z siebie.

Natychmiast ją puścił, podniósł się, a potem bez słowa podał jej rękę i pomógł wstać. Podniosła się, dysząc ciężko, a on nadal milczał. Wciąż jednak trzymał ją mocno za nadgarstek. Przez długą chwilę stali tak, wpatrując się w siebie w zupełnej ciszy.

Nie mogła oderwać wzroku od jego twarzy. Wyglądał zdecydowanie mniej przerażająco, niż na zdjęciu w Proroku, ale nadal był bardzo mizerny. Pionowa zmarszczka między brwiami, niegdyś rysująca się tylko wtedy, gdy zastanawiał się nad czymś intensywnie, teraz była już zupełnie wyraźna, a oczy zdawały nie mieścić się w wychudłej, bladej twarzy. Kiedy tak na niego patrzyła, czuła ucisk w piersiach i szczypanie pod powiekami. Merlinie, tak bardzo się zmienił przez te lata, ale to wciąż był on. Syriusz... Nagle zapragnęła dotknąć jego twarzy i tak jak niegdyś odgarnąć mu z czoła splątane włosy. Ale nie odważyła się wykonać nawet najmniejszego gestu.

A on wciąż patrzył na nią bez słowa. Wreszcie puścił jej rękę i odwrócił wzrok.

— Jak mnie znalazłaś?

— Spytałam Harry'ego — wyjaśniła szybko.

Nic nie powiedział, tylko wolno zbliżył się do ognia i pewnym ruchem wrzucił polano w sam środek paleniska.

*

Lucy!

Czy to naprawdę ona?

Teraz?

W tym miejscu?

Patrzył na nią i czuł ból w sercu i szum w głowie. Przez te wszystkie przeklęte lata mozolnie oduczał się przeżywania czegokolwiek. Dlatego teraz zupełnie nie potrafił sobie poradzić z natłokiem myśli, a wymykające się spod kontroli emocje prawie go ogłuszały. Nie wiedział, co tak naprawdę czuje. Z jednej strony był wściekły na Harry'ego, że mimo obietnicy zdradził komuś miejsce jego pobytu. Ale z drugiej — przecież Lucy nie była przypadkową osobą, a chrześniakowi najwyraźniej zależało na tym, żeby się pogodzili. Tyle, że on wcale nie był pewny, czy tego chce. Po tym wszystkim? Chyba lepiej, jeśli każde z nich pójdzie własną drogą, starając się zapomnieć o przeszłości.

Nie spuszczał z niej wzroku. Po raz pierwszy od lat znalazła się tak blisko, na wyciągnięcie ręki. Mógł na nią patrzeć bez przeszkód, mógłby ją nawet dotknąć, gdyby... Wciąż była ładna, a może nawet ładniejsza, niż przed laty. Ale jakaś obca. Nie znał jej, tak naprawdę nic o niej nie wiedział. Dlatego miał wrażenie, iż to zupełnie inna osoba. Tamta dziewczyna odeszła dawno temu, bezpowrotnie.

A tak w ogóle, to kim dla niego była?

Wyłącznie wspomnieniem?

Dotknął ręką spoconego czoła...

*

Mrok rozpraszany wątłym promieniem światła sączącym się przez szczelinę w ścianie. Chłód przenikający na wskroś. Nieustanne dreszcze. Gorączka. Mdłości. I obrazy. Cała seria obrazów nieustannie przesuwających się przed oczami, niczym klatki mugolskiego filmu.

I zupełna obojętność. Zupełna pustka. Nawet ból i strach przestały istnieć.

*

Szybko przestał o niej myśleć. Zbyt silne budziła emocje i dementorzy atakowali go tak zaciekle, iż miał wrażenie, że to ostatnie chwile jego życia. Poza tym wspomnienie wyrazu jej oczu podczas aresztowania było nie do zniesienia. Tak samo jak świadomość, że najwyraźniej uwierzyła w jego winę. Boże, jak mógł do tego dopuścić? Gdyby nie był takim zadufanym w sobie głupcem, powiedziałby jej prawdę, albo przynajmniej pozwolił podsłuchać tamtą rozmowę. Być może wtedy wszystko byłoby prostsze. Nie zwątpiłaby w niego. I miałby świadka. Świadka... Na wspomnienie tego, co działo się podczas śledztwa, uśmiechnął się z goryczą. Jak mógł choć przez chwilę pomyśleć, że ktoś potraktowałby serio zeznania jego narzeczonej?

*

— Chcę się zobaczyć z panną Lucy Potter — oświadczył, patrząc Baxterowi prosto w oczy.

— Tobie, Black, chyba się wydaje, że ty tu, kurwa, na wczasach jesteś? — auror skrzyżował ręce na piersi i przyglądał mu się z nieukrywaną pogardą. — Dziwki mamy ci jeszcze sprowadzać?

— Stul pysk! — z trudem zapanował nad sobą.

— Chcesz się widzieć z Potterówną? — zainteresował się natychmiast Lindt. — Czy ona ma coś wspólnego ze śmiercią brata? — dodał, podchodząc do więźnia.

— Lucy? — popatrzył na śledczych z politowaniem. — Chyba was już całkiem porąbało.

— To dlaczego ona... — zaczął Baxter, lecz natychmiast zamilkł, powstrzymany gestem kolegi. Nie umknęło to uwagi Syriusza. Wbił w aurorów przerażony wzrok.

*

Najgorsza była ciągła niepewność. Co się z nią stało? Czy skrzywdzili ją podczas śledztwa? To było całkiem możliwe. Nie uznali jej przecież za ofiarę, tylko wciąż podejrzewali o współudział. Boże, w co on ją wpakował! Jakby nie wystarczało to, że przyczynił się do śmierci Jamesa i Lilki. I gdyby chociaż ktoś powiedział mu prawdę. Ale na to nie miał co liczyć. Pozostawały więc tylko domysły i plany na bliżej nieokreśloną przyszłość, która — wiedział to — kiedyś na pewno nastąpi. Codziennie po kilkanaście razy powtarzał sobie, że musi opuścić to miejsce, musi się przekonać co się stało z Lucy i Harrym, musi dowieść własnej niewinności. Ale przede wszystkim dopaść Glizdogona. Nieustannie wyobrażał sobie scenę ich następnego spotkania. Marzył o tym, żeby zabić zdrajcę własnymi rękami, rozszarpać go na strzępy, unicestwić całkowicie. Inna zemsta nie wchodziła w grę.

Początkowo wkładał w te myśli całe serce, ryzykując nawet ataki dementorów. Z czasem jednak wizje wyblakły, a deklaracje stały się tylko słowami wypowiadanymi bez przekonania. Po prostu obojętniał coraz bardziej. Całymi tygodniami tkwił jakby w półśnie. Wreszcie doszło do tego — nie miał pojęcia po jakim czasie — że nawet gdyby ktoś otworzył na szeroko drzwi celi, to chyba nie potrafiłby z niej wyjść. Zdawało mu się, że jest już na granicy obłędu. Ale nie zwariował. Dlaczego? Co takiego miał w sobie, że na przekór całej beznadziejności swojej sytuacji nie postradał zmysłów?

A potem był wizyta Knota. I tamta pozostawiona przez niego gazeta...

Syriuszowi wystarczył rzut oka na pierwszą stronę, żeby się przekonać, iż za murami czeka na niego przynajmniej jedna niezałatwiona sprawa. To było jak nagłe przebudzenie. Dawne deklaracje znowu nabrały sensu, a on chęci do życia. Okazało się, że Harry wciąż jest dla niego ważny. Musiał go ochronić za wszelką cenę. Jego i... Lucy. Dlaczego przypomniał sobie o niej tak szybko? Dlaczego po tylu latach wciąż go obchodziła? Dlaczego wspomnienie o niej budziło emocje, kiedy wszystkie inne stały się tylko czarno-białymi fotografiami przeszłości? Co sprawiło, że ona i mały chrześniak wryli się w jego duszę tak głęboko, że nawet najbardziej uparty z dementorów nie potrafił ich stamtąd wyssać? Czy dlatego, że kiedyś ich... że byli dla niego najważniejsi? A może sprawił to niepokój, strach i wyrzuty sumienia? A może... Nie, nie potrafił sobie na to odpowiedzieć. Ale to był fakt, mimo dwunastu lat spędzonych w tym miejscu coś czuł. Czy to oznaczało, że jeszcze był człowiekiem?

*

Lipcowa noc. Ciepła ulewa i kałuże rozpryskujące się pod łapami. Szaleńczy bieg ulicami Londynu i przyspieszone bicie serca, kiedy wreszcie dotarł na Wimpole Street. Długie bezsenne godziny spędzone pod domem Potterów. Niespokojne spacery wokół posesji, zrywanie się z miejsca na odgłos kroków. Odprowadzanie wzrokiem każdego przechodnia. I coraz większy niepokój, wręcz przyprawiający o szaleństwo.

Nie było jej tam. Nie było też chłopca ani Belli. Widywał tylko panią Julię, wchodzącą i wychodzącą z domu. Wtedy zaczął podejrzewać, że jego najgorsze przypuszczenia są prawdą. Że umarła wtedy, w listopadzie...

Szukał Harry'ego, włócząc się po czarodziejskich dzielnicach Londynu. Ale poszukiwania nie przyniosły skutku. Nie znalazł chrześniaka u żadnej z zaprzyjaźnionych rodzin. Wreszcie pewnej nocy, tknięty jakimś niezrozumiałym przeczuciem, pognał do Little Whinging. Znowu nastąpiły godziny oczekiwania. Narastający niepokój i zniecierpliwienie. Na szczęście tym razem jego wysiłek nie poszedł na marne. Harry mieszkał w domu Petunii Evans.

Kiedy zobaczył chłopca po raz pierwszy, zamarł w bezruchu. Miał wrażenie, że czas cofnął się o dwadzieścia lat. Że widzi Jamesa całego i zdrowego.

Po tym spotkaniu długo nie mógł dojść do siebie. Wróciły wszystkie wyrzuty sumienia, cały żal.

Droga do Hogwartu. Szerokie trakty i leśne ścieżki. Porośnięte darnią pagórki i doliny. I deszcz. Wilgotna ziemia i tak dobrze znany zapach mokrego wrzosu. Miał wrażenie, że po latach nieobecności wraca do domu. Tak, dom... Ogromny zamek o wysmukłych wieżach. Przez kilka dni krążył wokół niego, nie mogąc się zdobyć, aby minąć dementorów. Wyczuwał ich z daleka tak, jak psy zwykle wyczuwają śmierć.

Wściekłość i determinacja sprawiły, że w końcu przemógł strach.

Znowu nastały całe tygodnie wypełnione tylko oczekiwaniem, prawdziwa szkoła cierpliwości. Zbieranie informacji, wyszukiwanie śladów. I pierwsze wejście do zamku. Nieprzemyślane. Bezowocne.

A potem tamten wieczór... Rocznica śmierci Jima i Lilki.

Snuł się bez celu po Hogsmeade. I wtedy ją zobaczył.

Blada twarz, oczy rozszerzone z przerażenia, jakieś słowa wypowiadane bezgłośnie. Lucy!

W pierwszym momencie pomyślał, że ma omamy, że to jej duch. Ale przecież nie mógł się pomylić. Ten zapach rozpoznałby na końcu świata. A więc żyła!

*

To był prawie szok. Stał tam i wpatrywał się w nią; wydawało mu się, że już nigdy nie zdoła ruszyć się z miejsca. Gdyby miał postąpić zgodnie z tym, co czuł, to przemieniłby się natychmiast i zasypał ją gradem pytań. Nie odważył się jednak. Za to przez kilka dni myślał o niej bez ustanku. Zastanawiał się nad tym, co się z nią działo przez te lata. Dlaczego nie mieszkała w domu? Czemu pozwoliła Petunii zajmować się Harrym? I co w ogóle robiła w Hogsmeade? Na to ostatnie pytanie uzyskał odpowiedź bardzo szybko.

Od tamtego dnia chodził za nią. Obserwował jej poczynania. Próbował się domyślić, w jaki sposób ułożyła sobie życie. Przecież nie liczył na to, że po jego aresztowaniu przywdzieje żałobę i do końca życia będzie na niego czekała. Ale gdzieś tam w głowie błąkała się jednak nadzieja, że będzie taka sama jak przed laty.

*

Sierpniowy wieczór i pierwsza wizyta w Chacie Dumbledore'a. Niepewność i setki pytań. Spokojny głos Remusa, wyważone słowa. I ten ból w piersiach, który nie pozwolił na przyjęcie jakichkolwiek argumentów. Zagłuszał wszystko. Wszystko...

*

Ten ból tkwił w nim do tej pory. Czasem dokuczał bardziej, niż koszmary z Azkabanu. Nie potrafił go stłumić. Może gdyby jej wybaczył? Tyle, że nie umiał. Zbyt wielki zawód mu sprawiła. Dlatego nie chciał mieć z nią nic wspólnego. Od kiedy dowiedział się o jej ucieczce, powtarzał to każdego dnia. Ale najgorsze, że sam sobie nie wierzył. To doprowadzało go wręcz do pasji: im bardziej zdawał sobie sprawę, że mimo tego ,co zrobiła, wciąż jest dla niego ważna, tym bardziej był wściekły. Przecież nie chciał o niej myśleć, nie chciał o niej pamiętać, nie potrzebował jej!

Mocno zacisnął pięści, próbując opanować wzburzenie, a potem spojrzał na nią spod zmrużonych powiek. Wciąż stała w tym miejscu, w którym ją zostawił i wpatrywała się w niego z niepokojem.

— Czego chcesz? — zapytał zimno.

Jeszcze przez chwilę patrzyła na niego bez słowa.

— Musiałam cię zobaczyć — powiedziała wreszcie.

— Po co? — spytał z goryczą. — Przecież jestem dla ciebie nikim.

— Nie mów tak — poruszyła się niespokojnie.

— A jak mam mówić? Po tym wszystkim, co zrobiłaś?

— Syriusz, ja...

— Co? — odwrócił się gwałtownie i chwycił ją za ramię. Twarz Lucy była teraz tak blisko jego twarzy, że czuł muśnięcia jej oddechu na policzku. Przymknął oczy. A gdyby... Własna słabość sprawiła, że zdenerwował się jeszcze bardziej. Poczuł ogromną ochotę, żeby nią potrząsnąć albo nawet uderzyć. Ukarać jakoś za to, co zrobiła. Za to, że spaliła za sobą wszystkie mosty. Ale wiedział, że nie potrafiłby jej tknąć.

— Nie rozumiem, jak mogłaś... — powiedział ochryple, odpychając ją od siebie.

— Syriusz... — najwyraźniej nie potrafiła powiedzieć nic więcej, tylko wpatrywała się w niego rozszerzonymi z przerażenia oczami. Bała się go.

I dobrze. Zasłużyła sobie na to.

— Syriusz — po raz trzeci powtórzyła jego imię. — Posłuchaj, ja po prostu...

— Nic cię nie usprawiedliwia — przerwał jej szybko. — Nic. To była podłość.

Przygryzła wargi, z trudem powstrzymując szloch i szybko obtarła oczy wierzchem dłoni. Na ten widok znowu poczuł się dziwnie. Nigdy nie umiał patrzeć obojętnie na jej łzy. Odwrócił się więc szybko.

— Temu, że mnie zostawiłaś, nawet się nie dziwię — powiedział trochę spokojniejszym tonem, wpatrując się uparcie w ogień. — Ale tego, że porzuciłaś na pastwę losu dziecko własnego brata, nie umiem zrozumieć. Harry ci to odpuścił. Pewnie James też by tak zrobił, ale ja nie potrafię.

Płakała bezgłośnie, oparta o ścianę jaskini. Nie mógł tego znieść.

— Idź już — wskazał ręką wyjście. — To naprawdę nie ma sensu.

— Posłuchaj... — zaczęła jeszcze raz.

— Nie chcę! — przerwał jej tonem, który nie powinien pozostawić żadnych złudzeń, co do jego intencji.

Nie odezwała się już. Najwyraźniej zrezygnowała z dalszych prób tłumaczenia. I dobrze. Przecież nie miała nic na swoje usprawiedliwienie. I niech już wreszcie idzie i zostawi go samego.

Jeszcze przez chwilę wpatrywała się w niego błagalnie, ale kiedy nie zareagował, wolno ruszyła w kierunku szczeliny w skale. A on mimo pozornego spokoju był wściekły i prawie oszalały z bólu. I chciał, żeby ona też cierpiała.

Idź sobie, idź — powtarzał w myślach, coraz wyraźniej uświadamiając sobie, że tak naprawdę pragnąłby, żeby została. Żeby dała mu przynajmniej jeden powód, dla którego mógłby jej wybaczyć.

Idź!

Ale ona nagle zatrzymała się w połowie drogi do wyjścia i gwałtownie odwróciła w jego kierunku. Pomyślał, że to wygląda tak, jakby chciała mu coś powiedzieć za wszelką cenę.

Nie! — musiał coś z tym zrobić. Przeciąć to raz na zawsze.

— Aha, możesz donieść do Ministerstwa, że mnie widziałaś. Nie krępuj się. Przecież podpisałaś odpowiednie zobowiązanie — informacja przypadkiem wyciągnięta od Tonks wydawała się najlepszą bronią.

Kiedy to usłyszała, zbladła i najwyraźniej zrezygnowała ze swojego zamiaru. Przez chwilę jeszcze stała w milczeniu i patrzyła na niego w taki sposób, że natychmiast pożałował swoich słów, ale nie potrafił ich cofnąć. Zresztą po co...

Kiedy wyszła, ukrył twarz w dłoniach.

Coś skończyło się, zanim zdążyło zacząć.

*

Nie miała już siły iść dalej. Nie miała też nadziei, że uda jej się dotrzeć do celu. Nie wiedziała gdzie się znajduje. Nie potrafiła odnaleźć ani Chaty, ani co gorsza samochodu.

Zrezygnowana, usiadła pod drzewem na dużej kępie mchu. Objęła ramionami kolana i z rezygnacją wbiła wzrok w ciemność.

Coraz bardziej bała się obiegających z oddali dziwacznych odgłosów i tego, że nawet przy dziennym świetle nie zdoła odnaleźć właściwej drogi. Na dodatek wiedziała, że zmęczona i zdenerwowana nie zdoła się teleportować z tego przeklętego miejsca.

Coś zaszeleściło w pobliskich krzakach. Odwróciła się gwałtownie w tamtym kierunki i, wstrzymując oddech, zamarła w oczekiwaniu. Cisza. Ale po chwili znowu usłyszała ten dźwięk. Narastał z każdą sekundą, jakby coś się do niej zbliżało. Mocno przywarła do drzewa. Merlinie, wyglądało na to, że w końcu natknęła się na jakieś wielkie zwierzę. Być może nawet na dźwiedzia. Jeśli tak, to chyba powinna już odmawiać ostatni pacierz. Nawet z różdżką miałaby małe szanse w takim spotkaniu...

Szelest stawał się coraz głośniejszy. Coraz wyraźniej słyszała stąpanie i trzask łamiących się gałązek. Wreszcie tajemnicze zwierze wyłoniło się z zarośli.

Boże! — ulga, jaką poczuła, o mało nie przyprawiła jej o utratę świadomości.

To nie był dźwiedź, tylko wielki czarny pies. Tym razem nie miała żadnych wątpliwości, kto to jest. Zadygotała. Nie potrafiła określić czy z zimna, czy z nerwów, czy ze wzruszenia. A kudłacz zatrzymał się. Przez chwilę stał bez ruchu i wpatrywał się w nią uważnie. Aż wreszcie w mgnieniu oka zamienił w człowieka.

— Syriusz — wyszeptała.

Black odrzucił do tyłu włosy i trochę niepewnie zbliżył się do niej.

— Lucy? — w jego głosie słyszała niedowierzanie. — Co ty tu robisz?

— Przyjechałam do ciebie — odpowiedziała prawie szeptem, podnosząc się z ziemi.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ

26



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dwie drogi przetwarzania informacji w modelach oddziaływań perswazyjnych, NLP, NLS, manipulacja, wyw
Jasienica Dwie drogi
C. Baryka i Z. Ziembiewicz - dwie postawy, dwie drogi życiowe.
110, “Jeśli masz dwie drogi do wyboru wybieraj zawsze trudniejszą dla siebie”
22a, „JEŚLI MASZ DWIE DROGI DO WYBORU WYBIERAJ ZAWSZE TRUDNIEJSZĄ DLA SIEBIE” - POSTULAT
1 - Inny rodzaj magii, Harry Potter, Fanfiction, Ida Lowry
C ?ryka i Z Ziembiewicz dwie postawy, dwie drogi życiow
6 Zasłona Ida Lowry
4 Ta sama rzeka Ida Lowry
Dwie drogi się schodzą
[Ida Lowry] Trzy odcienie czerni
Dwie drogi Milena Gworys
1 Inny rodzaj magii Ida Lowry 2
1 25 Cicha noc Ida Lowry
1055 Fielding Liz Dwie drogi
Cezary Baryka i Zenon Ziembiewicz dwie postawy i dwie drogi życiowe
Dwie drogi z Dzienniczka ¶w
Dwie drogi, jeden cel – Ukraińcy w brygadach międzynarodowych Hitlera – Marek Jan Chodakiewicz

więcej podobnych podstron