Złodzieje na wolności(2)


Recenzja naukowa:

prof. dr hab. Wenancjusz Panek prof. dr hab. Kazimierz Pospiszyl prof. dr hab. Julian Radziewicz

Projekt okładki:

Wojciech Siwak

Redakcja i korekta:

Trans Humana

Wydanie trzecie

© Copyright by Grzegorz Zalewski

© Copyright by

Trans Humana Wdawnictwo Uniwersyteckie

15-328 Białystok, ul. Świerkowa 20, tel. (085) 745-74-23, fax. (085) 745-73-9S

Wszystkie prawa zastrzeżone Ali rights reserved

ISBN 83-86696-19-2

Białystok 1999

Druk: ORTHDRUK sp. z o.o. Białystok, ul. Składowa 9


Spis treści

Wprowadzenie............................................................^

Rozdział l ...................................................................7

Rozdział 2 .................................................................23

Rozdział 3 .................................................................40

Rozdział 4 ................................................................. 56

Rozdział 5 ................................................................. 71

Rozdział 6 ................................................................. 86

Rozdział 7 ............................................................... 103

Rozdział 8 ....,„;....................................................... 112

Rozdział 9 ............................................................... 129

Rozdział 10.............................................................. 144

Literatura................................................................. 157


Wprowadzenie

W latach 1990-1992 czteroosobowy zespół psychologów i pedago­gów (dr Grażyna Olszewska-Baka, dr Grzegorz Zalewski, mgr Roman Baka i mgr Piotr Chlebowski) realizował program resocjalizacyjno-te-rapeutyczny w Zakładzie Poprawczym i Schronisku dla Nieletnich w Białymstoku. Po rozdzieleniu zadań na cztery osoby, rozpocząłem pracę z wyselekcjonowaną grupą agresywnych, nieletnich przestępców. Moje zadanie polegało na ukierunkowaniu aktywności wychowanków na cele społecznie akceptowane. Zamiast dotychczasowych destrukcyj­nych zachowań, takich jak rozboje, kradzieże, picie alkoholu, wąchanie kleju itp. powinni byli nauczyć się zachowań konstruktywnych. Odu­czałem ich agresji ucząc wyłącznie obrony przed zachowaniami agre­sywnymi; zainteresowałem ich sportem, turystyką, medytacją. Rozma­wialiśmy o najbardziej intymnych sprawach. Zorganizowałem im trzy tygodniowe wyprawy w Beskidy.

- W tej książce prezentuję niektóre doświadczenia, zdobyte podczas pracy z nieletnimi przestępcami. Zrezygnowałem z przedstawienia dzien­nika zdarzeń, ponieważ ta forma prezentowania faktów byłaby nużąca i monotonna. Zdecydowałem się na sfabularyzowaną, skondensowaną wersję wydarzeń, abstrahującą od - moim zdaniem - mało istotnych fak­tów i opisującą trzy wyprawy w góry jako jedną. Imiona i pseudonimy chłopców, którzy rozpoczęli już dorosłe życie i prosili o zapewnienie im anonimowości, zostały zmienione. Najważniejsze wydarzenia przed­stawiam w ustalonym przeze mnie porządku, zapewniając im jednocze­śnie wieloaspektową interpretację psychopedagogiczną. W ten sposób powstała książka, którą można by określić jako „metodykę pracy z nie-


letnimi, agresywnymi przestępcami w warunkach wolnościowych". Jed­nocześnie - jak w swojej recenzji stwierdził prof. Julian Radziewicz -książka utrzymanajest w konwencji prac JanuszaKorczaka, Marii Grze-gorzewskiej, Aleksandra Neilla, Celestyna Freineta, czy nawet Anto­niego Makarenki i Wasyla Suchomlinskiego.

Książka składa się z dziesięciu rozdziałów i obejmuje okres sześciu dni. Rozdziały nie mają tytułów, co wiąże się z jednolitym potraktowa­niem ciągu zdarzeń.

Jako tło tej relacji naszkicowałem psychologiczno - literacki obraz współczesnego społeczeństwa, który niespodziewanie stał się jego ka­rykaturą.


Rozdział l

Wyszedłem z chłopcami z Zakładu Poprawczego. Strażnik otworzył nam drzwi i uśmiechnął się do nas na pożegnanie. Przez tydzień będzie miał ośmiu wychowanków mniej do pilnowania. Warto było uśmiech­nąć się.

Usłyszeliśmy zasobą trzask zamykanych drzwi wejściowych i powo­li schodziliśmy po schodach nakładając plecaki na ramiona. Nie było powodu do pośpiechu; chłopcy wiedzieli, że nikt już nie zabierze im przepustek, a ja spodziewałem się, że czeka mnie ciężka praca w czasie pobytu z wychowankami w górach. Zza krat dochodziły do nas krzyki, śmiechy, wrzaski i wycia pozostałych wychowanków, którzy nie mieli jednak do nas żalu o to, że muszą zostać. Był koniec maja i prawie wszyscy wiedzieli, że wyjadą na wakacje. Żegnali nas w typowy spo­sób. Co prawda niektórzy nie mogli w czasie wakacji wracać do rodzin, bo te praktycznie nie istniały; trudno nazwać rodziną matkę alkoholicz-,kę i ojca w więzieniu lub samotną matkę - prostytutkę, czy wreszcie ojca, który założył nową, względnie „normalną" rodzinę i wita syna przyjeżdżającego na święta uderzeniem w twarz oraz słowami typu:

Czego In przyjechales, skurwielu? Twoja matka, wariatka, lety prze­cież na cmentarzu. Tam jest też twoje miejsce.

Czekali na nich jednak z otwartymi rękami właściciele różnych prze­stępczych melin. Z takim małolatem stary zgred mógł zawsze bezpiecz­nie iść „na robotę", bo w razie wpadki małolat brał całą winę na siebie, a recydywista nie przyznawał się do niczego i z reguły miał alibi. Chło­pakowi nic nie groziło - do siedemnastego roku życia mógł robić, co chciał. Najwyższy wymiar kary już otrzymał; był przecież wyrokiem


Grzegorz Zalewski

sądu umieszczony w Zakładzie Poprawczym, teoretycznie na czas nieo­graniczony, a praktycznie do czasu ukończenia szkoły podstawowej lub zawodowej, chociaż chwilowo przebywał na przepustce. W razie „wpad­ki" policja odwoziła go wygodnym samochodem do miejsca odbywania kary. Po takim zdarzeniu pozycja wychowanka w nieformalnej struktu­rze Zakładu znacznie rosła.

W mojej głowie myśli o zbliżających się wakacjach nakładały się na informacje o wychowankach; przez mój umysł przepływał typowy stru­mień świadomości. Szliśmy chodnikiem w kierunku bramy i ostatnich krat. Ciepły maj docierał do nas jednakowo, chociaż oni byli nieletnimi przestępcami, a ja trzydziestokilkuletnim doktorem psychologii, trene­rem judo, a przede wszystkim człowiekiem, któremu oni chwilowo za­ufali. Wiedziałem, że inni wychowawcy też wyjdą lub wyjadą z chłop­cami na wycieczki i część z nich z pewnością im ucieknie; wiedziałem, że z wakacji duża grupa wychowanków nie wróci i dopiero późnąjesie-nią przywiezie ich policja. Byłem też pewien, że z mojej grupy nikt nie ucieknie. Pracowałem z nimi już ponad rok. Znajdowałem się też w komfortowej sytuacji w porównaniu z innymi wychowawcami, po­nieważ dyrekcja Zakładu stworzyła mi warunki do autentycznej pracy psychoterapeutycznej. Sam opracowałem sobie program pracy, kryteria doboru wychowanków, jak też ich liczbę. Moje postępowanie było uza­sadnione tym, że realizowałem fragment programu badawczego, zapro­ponowanego przez trzy osoby. Sugerowano mi co prawda, że powinie­nem zająć się grupą agresywnych, nieletnich przestępców, bo kolega pracował już z nieśmiałymi neurotykami, a koleżanka usiłowała mody­fikować zachowania pośredniej grupy, ale ja wiedziałem, że nie potra­fię nawiązać i utrzymać kontaktu z najbardziej agresywnymi psychopa­tami. Dobierałem sobie grupę według jakichś nieznanych mi początko­wo kryteriów, kierując się psychologiczną intuicją i podświadomością. Teraz już wiem, że szukałem wychowanków podobnych do mnie oso­bowościowe. Byli oni co prawda agresywni i niebezpieczni, ale różnili się od agresywnych psychopatów chociażby tym, że nie grypsowali w mojej obecności, tylko starali się posługiwać poprawnym Jęzkiem. To nie ja musiałem dostosowywać się do nich, tylko oni dostosowywali

swoje słownictwo do języka jakim posługiwałem sieja i inni ludzie ży­jący na wolności,


Złodzieje na wolności

Nie bałem się agresywnych psychopatów, ale nie lubiłem ich. Znie­chęcała mnie ich głupota, bezmyślne znęcanie się nad słabszymi i bez­czelność. Na początku mojej pracy jeden z nich wychodząc z jadalni beknął mi prosto w twarz. Dwóch stojących obok wychowawców nie zareagowało na takie zachowanie; powstała sytuacja, w której musia­łem się jakoś znaleźć. Byłem w dresie, który nie krępował moich ru­chów i chciałem tego wychowanka złapać za długie włosy, rzucić na podłogę i przytrzymać go w takiej pozycji. Coś mnie powstrzymało. Może nie chciałem tego robić na oczach kilkudziesięciu wychowanków opuszczających właśnie jadalnię, a może nie chciałem znaleźć się w nietypowej i niezręcznej sytuacji. Nie bałem się go na pewno, bo od jedenastu lat trenowałem judo, chodziłem po górach, dużo pływałem i biegałem; byłem od niego silniejszy i sprawniejszy. Spojrzałem temu wychowankowi głęboko w oczy, a następnie odwróciłem wzrok i za­cząłem rozmawiać z jednym z wychowawców. Sytuacja ta nie była jed­nak później komentowana ani przez wychowanków, ani przez wycho­wawców. Wszyscy ją zbagatelizowali albo nawet nie zauważyli. Nie­potrzebnie się przejmowałem. Po kilku tygodniach ten sam zakapior zgłosił się do mnie na zajęcia. Zachowywał się zupełnie inaczej; był bardzo grzeczny i miał pokorny wyraz twarzy. Od zaufanych chłopców dowiedziałem się, że chce nauczyć się walczyć, aby pokonać najsilniej­szego wychowanka w Zakładzie. Po kilku dniach rozmowy z nim zau­ważyłem, że coraz mniej się rozumiemy. Któregoś dnia przebraliśmy się w kimona, wyszliśmy na matę i rozpoczęliśmy treningową walkę judo. Jak zwykle walczyłem bardzo skoncentrowany; judo było moim sposobem medytacji. Na czas walki świat istniejący poza matą przesta­wał istnieć. Kiedy udało mi się złapać go za lewy kołnierz i za prawy rękaw, pociągnąłem go z całej siły na siebie, przekręcając się jednocze­śnie tak, że mój prawy bark dotykał jego klatki piersiowej. mój uścisk stał się żelazny i wtedy podciąłem jego obie nogi wykonując rzut harai-goshi. Ważył mniej więcej tyle co ja, a wyleciał w górę jak sprężyna i z łoskotem upadł na matę. Przez moment chciałem go jeszcze - zgodnie z regułami walki - dusić albo założyć mu dźwignię, ale on przestraszo­ny zaczął spełzać z maty. Wtedy się ocknąłem i zrozumiałem, że nie potrafię rozmawiać ani walczyć z ludźmi takimi jak on. Musieliśmy się rozstać i to on zaproponował mi rozstanie. Od tej pory kłaniał mi się grzecznie i jednocześnie unikał. Walka z nim odbywała się w obecności


Grzegorz Zalewski

mojej grupy i bardzo podniosła mój prestiż w oczach tych chłopców, z którymi rozumiałem się. Bolał mnie wtedy trochę kręgosłup i zdawa­łem sobie sprawę, że już za kilka lat nie będę mógł aktywnie medyto­wać poprzez walkę. Będę się wtedy zachowywał jak typowy wycho­wawca lub psycholog, tzn. będę diagnozował, nauczał, perswadował

i apelował, co w przypadku spotkania z psychopatami bywa nieskutecz­ne.

Z większością wychowanków potrafiłem jednak porozumieć się bez walki, lubiłem z nimi rozmawiać i starałem się każdego poznać. Tłuma­czyłem im, że powinni unikać bójek, z powodu których wielu z nich otrzymało wyroki. Nawet kiedy bronili się lub byli sprowokowani, to i tak sądy często uważały ich za sprawców. W wielu przypadkach byli oni rzeczywistymi sprawcami. Mówiłem im i pokazywałem, że kiedy ktoś ich pcha, to oni powinni wykorzystać jego siłę i ciągnąć go, a kiedy ktoś ich ciągnie, to powinni wykorzystać jego siłę i pchać go. Powinni być pozornie ulegli w stosunku do agresywnego przeciwnika i ogólnie elastyczni w życiu, a nie ciągle zbuntowani i szukający ofiary. Nie po­winni nikogo kopać ani bić rękami; o wiele ciekawsze i mądrzejsze jest skuteczne bronienie się przed kopnięciami i uderzeniami przy pomocy technik judo. Wiedziałem, że niektórzy z nich nadal będą napadali o zmroku z reguły na pijanych mężczyzn lub na samotnie idące kobiety i dlatego profilaktycznie oduczałem wszystkich bicia i kopania. Było to trudne zadanie, bo chłopcy przyzwyczaili się już zarabiać na życie agre­sywnymi napadami na przechodniów, a poza tym często oglądali filmy, w których modna i reklamowana była przemoc oraz karate. Tłumaczy­łem im jednak konsekwentnie, że filozofia judo polega na tym, aby nie atakować żadnego człowieka, bo przed każdym można się obronić; trzeba być spokojnym, a nadmiar energii rozładowywać poprzez sport i tury­stykę. Trudna to była praca, ale przy okazji poznawałem osobowości nieletnich przestępców, często ciekawsze od osobowości np. dorosłe­go, początkującego biznesmena, też myślącego przede wszystkim o pie­niądzach lub jego zarozumiałej, z reguły nowobogackiej żony, czasami równie prymitywnej, jak moi wychowankowie.

Drugi strażnik otworzył nam bramę i odetchnął z ulgą, że tych ośmiu ja będę pilnował, a nie on. Spojrzałem ostatni raz na budynek Zakładu. Trzypiętrowy gmach trochę przypominał szkołę, podobnie jak niektóre banki spółdzielcze trochę przypominały prawdziwe, bezpieczne banki.

10


Złodzieje na wolności

Starałem się nie myśleć o tym, co dzieje się we wnętrzu tego budynku, chociaż nie działo się tam nic nadzwyczajnego; z pewnością było tam spokojniej i bardziej przyzwoicie, niż to wyobrażali sobie mieszkańcy miasta. Nie lubiłem jednak przebywać za kratami, chociaż płacono mi za to. U wychowanków Zakładu Poprawczego, internowanych po raz pierwszy, już po dwóch, trzech miesiącach pobytu pojawiały się często reaktywne zaburzenia psychiczne, prowadzące do depresji lub śmiania się bez zewnętrznych powodów, paradoksalnego lęku przed opuszcze­niem Zakładu z jednoczesnym koncentrowaniem się przede wszystkim na ucieczce i strachu przed przechodzeniem przez ulicę, nawet na pa­sach i przy zielonym świetle. Nie mówiło się o tym otwarcie, bo dyrek­cja i wychowawcy nie byli merytorycznie przygotowani do psycholo­gicznej analizy osobowości wychowanków, ale jakoś wyczuwali, że młody chłopak, pozbawiony zbyt długo przepustki, może po prostu „zwa­riować". Dyrekcja i kadra w internacie była nastawiona do życia prak­tycznie i postępowała racjonalnie. Starała się ona nie utrudniać życia wychowankom, kiedy nie było to absolutnie konieczne. K-adra składała się głównie z nauczycieli wychowania technicznego, którzy nieustan­nie mąjsterkowali z wychowankami i grali z nimi w karty oraz z byłych, doświadczonych oficerów służby bezpieczeństwa, których nie oszuka dorosły człowiek, a tym bardziej małolat. Najważniejsi byli jednak ma­gister fizyki i prawa administracyjnego. Silną pozycję wśród wycho­wawców w internacie miał też jeden polonista, natomiast historyk oraz były ksiądz nie sprawdzili się jako wychowawcy i musieli odejść. Na emeryturę odchodził też jedyny pracownik, który ukończył dzienne stu­dia w zakresie resocjalizacji i profilaktyki społecznej. Kadra w interna­cie radziła sobie jednak dobrze z wychowankami, co potwierdzali wi­zytatorzy z sądu. W ciągu roku szkolnego chłopcy obowiązkowo cho­dzili do szkoły; niektórzy nawet czegoś się nauczyli, inni spali na lek­cjach po nocnym wąchaniu kleju, jeżeli udało im się przemycić go do internatu, ale wszyscy raczej starali się nie przeszkadzać nauczycielom. Dobra opinia w szkole umożliwiała im częstsze otrzymywanie przepu­stek. Na warsztatach wychowankowie uczyli się wykonywania prac sto­larskich i ślusarskich, otrzymywali za to wynagrodzenie, z wysokości którego byli niezadowoleni, podobnie jak ludzie dorośli, ale za to mieli okazję do przemycenia do internatu pilnika lub innego narzędzia po­trzebnego do piłowania lub podważania krat. O ucieczce myśleli jednak

11


Grzegorz Zalewski____________

głównie ci mniej inteligentni wychowankowie, bo nieco mądrzejsi wie­dzieli, że wystarczy w szkole pozorować naukę, pracę na warsztatach i zachowywać się względnie poprawnie w internacie, a to z pewnością wystarczy do uzyskania najpierw jednorazowej, a następnie stałej prze­pustki. Jednak większość nieletnich przestępców trafiała do Zakładu

Poprawczego nie po to, aby poprawnie zachowywać się, tylko żeby roz­rabiać, ze szkodą dla siebie i wychowawców.

Byliśmy już poza Zakładem. Po prawe) stronie mijaliśmy jeszcze ogro­dzenie boiska sportowego, ale po lewej wyłaniały się już jakieś grube rury prowadzące do dużego zakładu przemysłowego. W oddali znajdo­wały się pola i las, których zapach mieszał się ze smrodem dolatującym z fabryki. Spaliny samochodów dobiegały do nas z ruchliwej ulicy, co pośrednio dowodziło, że miasto rozbudowało się wokół Zakładu stoją­cego dawniej na uboczu. Dookoła lśniły większe i mniejsze domki jed­norodzinne. Niektóre architektonicznie przypominały małe pałace, bu­rzone zwykle i rabowane przy okazji ludowych rewolucji. Prowokowa­ły one swoim bogactwem i przepychem do działania moich podopiecz­nych, ale jednocześnie zniechęcały solidnym zabezpieczeniem i szcze­kaniem dużych psów za ogrodzeniem. Część wychowanków Zakładu Poprawczego otrzymała jednak wyroki za obrabowanie takich właśnie pałcyków. Nie myśleli oni o tym w tej chwili; ważniejszy był wyjazd w góry, które niektórzy z nich znali tylko z telewizji. Na ten wyjazd zapracowali swoim poprawnym, półrocznym zachowaniem.

Przypominałem swoje młode lata i cieszyłem się, że moje młodzień­cze zachowania nigdy nie zostały zaklasyfikowane jako przestępcze, chociaż nie były one z pewnością wzorowe. Już jako pracownikowi cięż­ko mi było wytrzymać za kratami kilka godzin i dlatego starałem się rozumieć potrzeby tych, którzy musieli przebywać za kratami wiele miesięcy, a często i lat. Moja sytuacja życiowa i zawodowa umożliwiła mi zaproponowanie tym zdeprawowanym młodzieńcom, aby zamiast kradzieży na przepustkach, picia wódki i wąchania kleju, zajęli się tury­styką, sportem i medytacją. Miałem dużo argumentów, aby ich przeko­nać; przede wszystkim mogli wychodzić ze mną z Zakładu kiedy tylko miałem wolny czas. Chociaż byli groźnymi przestępcami, to jednak wcześniej z reguły zostali odrzuceni przez rodziny, a w grupie terapeu­tycznej czuli się względnie bezpiecznie. Przy okazji mogli nauczyć się czegoś konstruktywnego. W Zakładzie mieli zapewnioną szkołę i war-

12


Złodzieje na wolności

sztaty; ja organizowałem im czas wolny, starając się w ten sposób mo­dyfikować ich wypaczone osobowości. Dwa razy w tygodniu chodzili ze inną na treningi judo, na których uczyłem ich nowych technik obro­ny przed biciem i kopaniem, a następnie walczyłem z każdym z nich. Pozwalałem się pokonać tylko wtedy, kiedy to ja wykonywałem kop­nięcie lub uderzenie, a wychowanek bronił się wykonując rzut. W ten sposób w praktyce przekonywałem ich o wyższości obrony nad ata­kiem. Po treningu rozmawialiśmy o turystyce górskiej i dwa razy w roku wyjeżdżaliśmy w ten rejon, który omawialiśmy przez ostatnie pół roku. Często też rozmawialiśmy o ich problemach rodzinnych i osobistych, ale tylko wtedy, kiedy oni sami albo jeden z nich zaproponował taką rozmowę. Narzucanie im takich tematów, a szczególnie mówienie o ich matce bez ich zgody, automatycznie oznaczało zerwanie porozumienia.

Pociąg odjeżdżał za godzinę. Mieliśmy jechać całą noc, aby rano do­trzeć do miejsca przeznaczenia i od razu wyruszyć w góry. Postanowi­łem więc, że zrobimy podstawowe zakupy w najbliższym sklepie. Do­piero teraz przestałem rozmyślać i zauważyłem obecność chłopców. Szli spokojnie obok mnie, rozmawiając o swoich sprawach. Nawet nie za­pytali mnie, czemu nie idziemy na przystanek autobusowy, tylko skrę­ciliśmy w kierunku sklepu spożywczego. Na tym etapie naszej znajo­mości ufali mi i czuliśmy się względnie dobrze razem. Nagle Dzięcioł zatrzymał się i spojrzał na szereg willi ciągnących się aż po horyzont.

Wielokrotnie chodziliśmy tą trasą, ale dopiero teraz, kiedy wakacje były tak blisko, chłopiec powiedział:

- Dużo szmalu jest w tych domach.

- Sami złodzieje tu mieszkają - dodał Kuferek.

- Polowa złodziei, a reszta zarobiła uczciwie - odezwał się Grabarz, patrząc na mnie i szukając wsparcia.

- Nie wtrącaj się frajerze jeden! - krzyknęli prawie wszyscy na Graba­rza, który miał najsłabszą pozycję w grupie, ale mimo to starał się mieć własne zdanie.

- Nie mówcie do niego frajerze. Jesteśmy już za bramą, na wolności i będziemy się zachowywali jak zwyczajni ludzie - przerwałem ich dys­kusję. - Wszyscy mieszkający tu ludzie uczciwie zarobili na swoje domy - rozstrzygnąłem spór, bo taka była moja rola, chociaż zrobiłem to bez przekonania. Chłopcy zauważyli, że nie jest to rozmowa ani szczera,

l 3


Grzegorz Zalewski

ani potrzebna i w milczeniu usiedli pod sklepem. Tylko Dzięcioł próbo­wał jeszcze nieśmiało bronić swojego stanowiska:

- Przecież frajerzy w tym kraju nie zarabiają dużo - powiedział. - Skąd wobec tego są te wille i samochody? To, co zarabiają, starczyłoby im tylko na płoty. Może babcia im z renty pomaga, tak jak Robertowi.

- Dzięcioł, czep się swojej babci - odpowiedział Robert, chyba naj­spokojniejszy i najbardziej porządny chłopiec w mojej grupie. Miał trud­ną sytuację rodzinną, chociaż niepatologiczną. O jego ojcu nic nie wie­działem. Nie lubiłem czytać akt wychowanków; wolałem poznawać ich w czasie zajęć, które z nimi prowadziłem. Jego matka wychowywała siedmioro dzieci, z czego część była małżeńskich, a część pochodziła że związku z konkubinem. Matka nie pracowała, natomiast konkubin od czasu do czasu brał się do jakiejś pracy, ale ogólnie miał opinię czło­wieka niezaradnego. Robert posiadał stałą przepustkę, z której mógł korzystać w dni codzienne po zakończeniu nauki w szkole i na warszta­tach, tzn. od godziny piętnastej do dwudziestej, a w dni świąteczne Za­kład Poprawczy był dla niego domem całkowicie otwartym. Należał on do tych nielicznych wychowanków, któremu przepustka całkowicie należała się. Wychodząc z Zakładu nie poszukiwał on obsesyjnie papie­rosów, alkoholu, pieniędzy i wesołej panienki, tylko potrafił godzinami spokojnie spacerować. Chętnie poszedłby nawet do kina, czy do teatru, ale nigdy nie miał pieniędzy. Wracając z domu nie spóźniał się o jeden czy dwa dni, tak jak wielu jego kolegów. Zawsze był tego dnia, kiedy kończyła się mu przepustka i to przed kolacją. Wielu wychowanków przyjeżdżało do Zakładu głodnych, ale o nim krążyła opinia, że czasami starał się zdążyć nawet na obiad. Inni tego raczej nie robili, bo woleli przebywać poza Zakładem tak długo, jak to tylko było możliwe, a poza tym w Zakładzie czekały na nich różne prace i rejony do sprzątania, które w każdej chwili mogły być im przydzielone. Robert był więc tro­chę nietypowym wychowankiem, bo nie unikał pracy przy użyciu wszy­stkich możliwych i pozornie niemożliwych sposobów oraz potrafił rela­ksować się na spacerze, nie planując jednocześnie co można by ukraść lub kogo by tu obrobić z pieniędzy.

- Przestańcie już gadać o tych babciach - wtrącił s'ię do rozmowy Mi­chał, wysoki, inteligentny blondyn. - Człowiek nie ukradł, dopóki mu się tego nie udowodni, albo nie „przybije". Zbudowali domy, mogą do nich wchodzić i wychodzić kiedy tylko chcą; mogą usiąść za kierowni­


Złodzieje na wolności

ca wygodnego merca i pojechać w daleki świat, nie tak jak my pocią­giem. Nie są więc frajerami ani złodziejami.

- No właśnie, za niecałą godzinę odjeżdża nasz pociąg. Idę szybko, kupię jakieś napoje, chleb, ser, trochę wędliny i konserwy. Wyciągnij­cie z plecaków foliowe torebki, aby włożyć do nich chleb - powiedzia­łem wchodząc do sklepu.

Znalazłem się w dużym pawilonie. Po lewej stronie półki były wypeł­nione różnymi owocami i warzywami, w środku w kilku rzędach stały produkty spożywcze, a po prawej stronie było tak dużo mięsa, kiełbas i przeróżnych wędlin, że człowiek żyjący wyłącznie w systemie socjali­stycznym nie uwierzyłby własnym oczom. Na szczęście dane mi było żyć i pracować na przełomie upadającego, zadłużonego socjalizmu i rodzącej się hybrydy drapieżnego kapitalizmu z pozorną demokracją. Ekspedientki leniwie snuły się między półkami, ponieważ kupujących było niewielu. Szybko wrzuciłem dojednego koszyka kilka kilogramów chleba, a do drugiego potrzebne nam produkty. Nagle zauważyłem, że ekspedientki ożywiły się; jedna z nich do niedawna stała na drabince i układała na górnej półce jakieś puszki - przerwała swoją pracę i zbie­gła z drabinki omal nie przewracając się, druga zostawiła nóż, którym przed chwilą spokojnie kroiła mięso i pobiegła w tym kierunku, gdzie zmierzał prawie cały personel sklepu. Kasjerki też obejrzały się niespo­kojnie do tyłu. Gdybym znał życie głównie z literatury klasycznej, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś szlachcic lub może nawet murgrabia, który życzył sobie być obsłużony w szczególny sposób, przez wszystkie obecne w sklepie panie; gdybym natomiast znał życie głów­nie z literatury lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych dwudziestego wieku, to pomyślałbym, że do sklepu raczył wejść jakiś ważny aktywi­sta, sekretarz lub tajny współpracownik służby bezpieczeństwa, który znudził się już bezkolejkowymi, półdarmowymi zakupami w komiteto­wym bufecie i chciał popatrzeć, jak nieudolnie dokonuje zakupów lud pracujący. Ostatecznie jednak były czasy współczesne i do sklepu mógł wejść podrzędny działacz związkowy, który jednak, mając nierozwią­zane problemy finansowe, rodzinne i osobiste, życzyłby sobie być trak­towany jak ważna osoba, aby się wewnętrznie dowartościować i wzmoc­nić. Nic takiego nie miało jednak miejsca. Do sklepu wszedł po prostu jeden z moich podopiecznych. Bosman, który z pozostałymi chłopcami nazbierał z trudem ilość pieniędzy wystarczającą do zakupienia jednej


Grzegorz Zalewski

paczki najtańszych papierosów. Bosman wziął spokojnie koszyk, pod­szedł do półki z papierosami, włożył jedno opakowanie do koszyka, a następnie podszedł do stoiska ze słodyczmi i zachował się tak, jak więk­szość dzieci w jego wieku - sięgnął po czekoladę. Obejrzał się jednak do tyłu na towarzyszące mu ekspedientki, które w liczbie pięciu stały za dobrze znanym im klientem i odłożył czekoladę na półkę. Zrobiło mi się żal Bosmana, tych ekspedientek, które kłopotliwy klient oderwał od monotonnej pracy i całego tego głupiego życia. Nie mogłem jednak kupić Bosmanowi czekolady. Pieniędzy musiało nam starczyć na siedem dni, a z moich obliczeń wynikało, że wystarczy ich tylko na sześć. Zakład Poprawczy dał nam tylko skromne diety, przedstawiciele instytucji cha­rytatywnych popatrzyli tylko na mnie ze zdziwieniem i niesmakiem, bo wiedzieli, że potrzebuję pieniędzy na wyjazd w góry z przestępcami, których dodatkowo jeszcze uczyłem technik judo, a oni byli temu prze­ciwni. Tylko jeden duży zakład pracy dał nam trochę pieniędzy, po zna­jomości, ale za to mniej niż obiecali jego przedstawiciele i dużo mniej, niż realnie mogli. Tak, czy inaczej, zrealizowałem to, co obiecywałem swoim wychowankom od pół roku - jechaliśmy w góry i mieliśmy je­dzenie. Trzeba było tylko jeszcze kupić bilety na pociąg, a czasu było coraz mniej.

Zapłaciłem w kasie za potrzebne nam produkty spożywcze, wysze­dłem przed sklep i rozdzieliłem wszystko między wychowanków. Więk­szość z nich położyła chleb do plecaka bezpośredno na ubrania, chociaż powiedziałem im, aby ze względów higienicznych wkładali go do folio­wych toreb. Ekspedientki smutne, poważne i wierzące w głęboki sens swojego postępowania odprowadzały w tym czasie Bosmana do wyj­ścia. Rozstawali się bez słów, przekonani do swoich sprzecznych racji;

młody złodziej, który tym razem niczego nie ukradł i zapracowane ko­biety, którym tym razem udało się ochronić sklep przed złodziejem. Po chwili jechaliśmy już autobusem komunikacji miejskiej na odległy o trzy przystanki dworzec kolejowy. Zbliżał się piątkowy wieczór i au­tobus był wypełniony ludźmi, którzy musieli dłużej zostać w pracy, bądź robili ostatnie zakupy, czy też jechali zabawić się lub odpocząć. Po ich zmęczonych twarzach było jednak widać, że raczej jadą odpocząć. Au­tobus był ciągle wyprzedzany przez szybsze samochody; znajdujący się w nich ludzie jechali raczej zabawić się. Prowadzona przeze mnie grupa nie wyróżniała się ubiorem; chłopcy mieli na sobie skórzane lubjeanso-


Złodzieje na wolności

we kurtki, kolorowe koszule, modne spodnie. Nie wyróżniali się też zachowaniem; stali lub siedzieli spokojnie. Domyślałem się, że trochę porozrabiają dopiero w górach. Wytatuowane na ich twarzach małe krop­ki były prawie niewidoczne. Niektórzy z nich mieli bandaże na dło­niach, pod którymi znajdowały się skaleczenia po wywabionych tatua­żach przy użyciu prymitywnych metod. Nie pytałem ich o szczegóły, ale pod bandażami mieli ropiejące bruzdy, które powstały od brzytwy lub żyletki. Nie były to klasyczne samookaleczenia, będące efektem długotrwałej frustracji lub próbą zaimponowania sobie czy też innym. W tym przypadku użycie brzytwy lub żyletki służyło usunięciu z dłoni tatuażu, którym można było zaimponować kolegom w Zakładzie, ale który jednocześnie demaskował delikwenta na wolności. Pozostałe ta­tuaże były zakryte koszulą i nie trzeba było ich wywabiać. Chłopcy chcieli na wycieczce poznać dziewczyny i znaki ewidentnie świadczące o ich przynależności do Zakładu Poprawczego nie były im przez nad­chodzący tydzień do niczego potrzebne.

W ciągu dziesięciu minut dojechaliśmy na miejsce. Kiedy szliśmy na dworzec, zbliżył się do mnie niski, chudy, ale krępy wychowanek, który

nazywał się Czeczen i zapytał mnie, pokazując jednocześnie złoty łań­cuszek:

- Kupi trener za 100 tysięcy?

- Komu on zginął? - zapytałem odruchowo, myśląc o pilnej potrzebie zakupienia dziewięciu biletów ulgowych do Warszawy na pociąg po­śpieszny, a dalej osobowy.

- Niech trener nie żartuje - włączył się z uśmiechem Dzięcioł, najbar­dziej rozmowny w grupie, podobno przystojny i podobający się dziew­czynom. - Łańcuszek jest warty co najmniej sto dolarów. Okazja!

- Co wy ze mnie pasera robicie? Ja jestem trenerem - odpowiedziałem wchodząc już do poczekalni dworcowej. - Poczekajcie tutaj na mnie. Zaraz przyniosę bilety.

Chłopcy usiedli w rogu poczekalni na jedynej wolnej ławce, a ja sta­nąłem w kolejce do kasy. Przede mną były tylko dwie osoby. Po chwili miałem już bilety w dłoni i w tym momencie ktoś delikatnie dotknął mojego ramienia. Miałem przeczucie, że jest to ktoś spoza mojej grupy. Chyba jakaś kobieta. Obejrzałem się i zobaczyłem Renatę, dziewczynę, którą wczoraj przypadkowo spotkałem w autobusie, a przedtem widzia­łem ponad rok temu. Przypomniałem sobie teraz, że po raz pierwszy

17


Grzegorz Zalewski

spotkaliśmy się w długiej kolejce do biura paszportowego. Było to w lutym, podczas bardzo mroźnej zimy. Ludzie ubrani w szare palta lub grube kożuchy przypominali kolejkę po chleb w Nowosybirsku w cza­sie siedemdziesięcioletniego, przejściwego kryzysu zaopatrzeniowego. Prawie wszyscy ludzie z naszej kolejki chcieli wyjechać na wymarzony Zachód, tak jakby byli tam do czegoś potrzebni, poza sprzątaniem i wykonywaniem innych prac fizycznych. Przede mną stało kilka »sza-rych i smutnych osób, a przed nimi znajdowała się i wyróżniała z tłumu młoda, wysoka blondynka, mająca kręcone, długie włosy. Jako jedyna osoba w kolejce była bez czapki. Miała na sobie długi, jasny płaszcz. Staliśmy tak bezmyślnie kilka godzin, następnie ona otrzymała paszport, a ja kilkanaście minut później. Myślałem, że już jej nie zobaczę. Spo­tkałem ją jednak ponownie na przystanku. Zobaczyłem wtedy jej twarz. Była naprawdę piękną dziewczyną. Nie miałem jednak odwagi, aby do niej podejść. Nie wiedziałem zresztą, co mam jej powiedzieć. Wsia­dłem jednak za nią do nadjeżdżającego autobusu, chociaż tak naprawdę powinienem był udać się w przeciwną stronę. Skoro zacząłem już po­stępować irracjonalnie, to postanowiłem kontynuować takie zachowa­nie. Podszedłem wtedy do nieznajomej i powiedziałem drżącym gło­sem:

- Ale zimno na dworze.

Dziewczyna spojrzała na mnie z zaciekawieniem, chociaż byłem star­szy od niej o kilkanaście lat.

- D\ugo baliśmy w tej kolejce - dodałem, podtrzymując rozmowę.

- Widzialam pana, stal pan za mną - odpowiedziała z uśmiechem, dodając mi otuchy. Zacząłem domyślać się wtedy, że ta znajomość może zakończyć się konstruktywnie. Jacyś ludzie przepychali się w autobusie i rozdzielili nas w tym momencie. Wiedziałem już jednak, że pierwsze lody zostały przełamane. Po chwili wysiadła przednimi drzwiami. Wy­skoczyłem z autobusu w ostatniej chwili i zobaczyłem ją kolejny raz spokojnie czekającą na przystanku.

- Mam lv przesiadka - wytłumaczyła swoje nieoczekiwane zachowa­nie. i

Poniosła mnie wtedy fantazja i zacząłem improwizować:

-1"aka piękna dziewczyna nie powinna podróżować sama. Chcialbym siąpania zaopiekować.

Uśmiechnęła się wtedy drugi raz i powiedziała łagodnym głosem:


Złodzieje na wolności

- To może wejdziemy do „Bura " i napijemy się grzanego miodu. Kawiarnia o nazwie „Barć" znajdowała po drugiej stronie ulicy. Po chwili już wchodziliśmy do Jej wnętrza. Pomogłem dziewczynie zdjąć płaszcz i zobaczyłem, że ma na sobie bardzo oryginalny sweterek. W tym momencie wszystko mi się w niej i na niej podobało. Sama kawiarnia była dość ponura, zadymiona i siedzieli w niej głównie ludzie głucho­niemi, energicznie gestykulujący rękami w celu wzajemnego porozu­mienia się i pijący grzany miód z brzydkich kubków. Na tle tej scenerii poznana przeze mnie dziewczyna wyglądała Jeszcze piękniej. Usiedli­śmy przy jednym z wolnych stolików i przedstawiliśmy się wzajemnie. Dziewczyna przejęła inicjatywę i zaczęła żartować oraz opowiadać o sobie. Odpowiadała mi taka konwencja; wolałem jej słuchać, niż mówić sam. Moja podstawowa praca na Uniwersytecie polegała na ciągłym mówieniu i udawaniu, że za każdym razam informuję studentów o rze­czach nowych i ważnych. W Zakładzie Poprawczym na szczęście mówiło się mało, ale za to konkretnie, chociaż o sprawach oczywistych.

Dowiedziałem się od Renaty, że jest szwaczką, ma osiemnaście lat, niedawno ukończyła szkołę zawodową i pracuje od kilku miesięcy w prywatnej firmie, która prawdopodobnie zbankrutuje za kilka tygo­dni. Nie uprzedzam się zbyt szybko do ludzi i dlatego nadal wydawała mi się piękna. Moje wyobrażenie o niej było chyba obiektywne, bo więk­szość głuchoniemych przyglądała się jej również z wyrazem pożądania w oczach. Niektórzy z nich robili w jej kierunku jednoznaczne gesty, ale może kompensowali sobie w ten sposób trudności w słownym zako­munikowaniu swoich - w ich mniemaniu - typowo męskich potrzeb. Renata była w końcu jedyną kobietą w tym lokalu i na niej koncentro­wało się zainteresowanie wszystkich tych mężczyzn, którzy nie byli je­szcze zupełnie pijani. Ona jednak totalnie ignorowała impertynenckie zachowania stałych bywalców; prawdopodobnie nie pierwszy raz sku­tecznie radziła sobie w takiej sytuacji. Ja czekałem spokojnie na pierw­szy kubek lub kufel lecący w naszą stronę, bo wtedy mógłbym próbo­wać wykazać się przed Renatą swoją siłą i sprawnością fizyczną, ale ani wyzwiska (co zrozumiałe), ani twarde przedmioty nie dolatywały do nas (co ze względu na sytuację było już mniej zrozumiałe). Co prawda szanujący się intelektualista nie powinien brać udziału w karczemnych bójkach, ale taką tezę lansują głównie ci intelektualiści, którzy przesie­dzieli zajęcia z wychowania fizycznego na zwolnieniach pisanych przez


Grzegorz Zalewski

mamy, są bici w domu przez żony oraz byle łachudrę na ulicy i ciągle

skarżą się, że rzeczywistość jest dla nich zbyt okrutna lub oni są zbyt delikatni.

W rzeczywistości w tym lokalu było jednak spokojnie. Prawdopo­dobnie stojący za ladą duży barman cieszył się tu autorytetem i panował nad pozornie niebezpieczną sytuacją. Barman wyglądał na człowieka w pełni sprawnego psychicznie oraz fizycznie i oblizywał się patrząc na Renatę, jakby chciał ją schrupać na kolację, albo raczej - bądźmy reali­stami - pokochać się z nią. Dziwna to była sytuacja, podobnie jak knaj­pa, pełna dymu, zapachu pitnego miodu i kwaśnych lub śmierdzących oddechów. Było w tej pseudokawiarm jednak coś z atmosfery otaczają­cej nas rzeczywistości, którą werbalnie chcemy ciągle zmieniać, ale do której przyzwyczailiśmy się już bardzo dawno temu.

Napiliśmy się grzanego miodu zgodnie z propozycją Renaty i wyszli­śmy powoli z ponurego lokalu. Coś jednak we mnie zmieniło się. Wra­cając w mroźne popołudnie na przystanek autobusowy, uświadomiłem sobie, że dobrze mi się spaceruje z tą niedawno poznaną dziewczyną.

Spotykałem się z Renatą jeszcze kilka razy, ale za każdym razem mie­liśmy sobie mniej do powiedzenia. Ze względów obyczajowych nasze spotkania odbywały się w pokoju akademickim, zajmowanym przez ambitnego asystenta, który całe dnie spędzał w czytelniach. Mieliśmy więc zawsze możliwość dyskretnego spędzenia kilku godzin. W czasie takich spotkań Renata dużo żartowała, co bardzo mi odpowiadało i czę­sto mówiła mi, że chciałaby wyjść za mąż, po to, aby uwolnić się od despotycznej matki, co już mniej mi odpowiadało. Dopiero małżeństwo - jej zdaniem - dałoby Jej pełną swobodę. Męża zdradzałaby zawsze, kiedy tylko zapragnęłaby tego. To już zupełnie mi nie odpowiadało. Poza tym byłem żonaty i miałem jedno dziecko. Wyjaśniałem jej, że trudno jej będzie znaleźć takiego tolerancyjego albo głupiego męża. Ona wtedy sugerowała mi, że jest sprytna, młoda, ładna i jakoś to będzie. Na tej płaszczyźnie nie mogliśmy się więc porozumieć. Rozmawialiśmy też ojej ewentualnej, dalszej edukacji. Nie miała nic przeciwko temu, aby studiować, ale z trudem docierały do niej moje uwagi, że musi naj­pierw kontynuować naukę w szkole średniej, a potem zrobić maturę. Obrażała się wtedy z reguły na mnie i wypominała mi, że mam mało pieniędzy, nie mam samochodu i nie wiadomo dlaczego spotykam się z nią w akademiku, a nie w swoim mieszkaniu. Oboje mieliśmy rację,


Złodzieje na wolności

kończyliśmy więc wszelkie spory. Otwieraliśmy butelkę wina, słuchali­śmy muzyki oraz przytulaliśmy się do siebie. Spotkania te nie miały jednak żadnej przyszłości. Ona żyła seksualnie ze swoim chłopakiem, ja byłem żonaty, Opowiadała ciągle te same dowcipy, a moje „dobre rady" trafiały w próżnię,

Z początku bardzo mi zależało na tych spotkaniach, ale ona umawiała się ze mną i często nie przychodziła. Bawiła się mną i całym swoim życiem. Później zaczęły spotykać ją niepowodzenia, których przyczyn nie potrafiła zrozumieć. Straciła pracę, rozstała się z chłopakiem, za­wiodła się na koleżance... Szukała u mnie pomocy, ale tak naprawdę, to lubiła mnie wykorzystywać, głównie finansowo. Pomogłem znaleźć jej nową pracę, zaczęła też uczyć się w wieczorowym liceum ogólnokształ­cącym. Nie dałem się jej jednak dalej wykorzystywać psychicznie

i materialnie. Najlepszym sposobem na to było definitywne rozstanie. I tak się stało.

Mam taką swoją prywatną teorię, która potwierdza się równie często jak teorie naukowe. Z mojej potwierdzonej teorii wynika, że niektórzy ludzie spotykają się ze sobą znacznie częściej niż to wynika z rachunku prawdopodobieństwa uwzględniającego wszystkie możliwości takiego spotkania. Ludzie potrafi ą w jakiś sposób zwiększyć prawdopodobień­stwo takiego spotkania; kiedy np. wchodzimy na klatkę schodową blo­ku mieszkalnego, to częściej spotykamy osoby nielubiane niż neutral­ne; w przypadkowych miejscach spotykamy ludzi, którzy przechodzą tę drogę raz w miesiącu i to o różnych godzinach, a którzy są nam akurat potrzebni, potrzebują nas lub których udawało nam się cały miesiąc unikać. Bóg nie po to stworzył ludzi, aby mijali się, ale po to, aby wcho­dzili ze sobą w interakcje. Tak jest ciekawiej i Bóg ma więcej możliwo­ści do oceny zachowania się każdego człowieka w stosunku do innych ludzi. Być może spętanie z Renatą po rocznym niewidzeniu się, na dzień

przed wyjazdem w góry z nieletnimi przestępcami, nie było zupełnie przypadkowe.

Stałem wtedy zamyślony w autobusie, a ona zauważyła mnie i pode­szła.

- Cześć - powiedziała rozpromieniona jak zawsze. - Dawno nie wi­dzieliśmy się. Ty chyba mnie unikasz?

- Unikałem.

2 l


Grzegorz Zalewski

- Znowu straciłam pracę, a nauczycielce od polskiego powiedziałam co o niej mysie, a ta wstrętna malpa wyrzucila mnie ze szkoly.

- Nie mogę ci już pomóc. Jutro jadę w góry. tym wieczornym pocią­giem, co zawsze.

- Mogę jechać z tobą? '

- Jadę już z takimi kilkoma malymi zboczeńcami.

- Z tymi twoimi złodziejami?

- No.

-A to nie jadę.

- To cześć.

- Cześć.

Rozstaliśmy się i dzisiaj nieoczekiwanie - przynajmniej dla mnie -spotkaliśmy się ponownie.

- Cześć - powiedziała Renata. - Nie mam co robić. Jadę z wami. Miała przecież nie jechać. Nie posiadała też oczywiście pieniędzy. Ja z kolei nie miałem czasu, aby z nią rozmawić. Pociąg odjeżdżał za sie­dem minut. Wiedziałem wtedy, że będę musiał na wycieczce płacić za nią swoimi pieniędzmi, których też miałem mało. Kiwnąłem głową na chłopców i przeciskając się przez tłum podróżnych ruszyliśmy w kie­runku pociągu. Piękna, wyrzucona ze szkoły i pracy szwaczka, ośmiu nieletnich przestępców oraz doktor psychologii udawali się w nieznane

w poszukiwaniu przygody. Dziesięciu wspaniałych. Mało prawdopo­dobna, groteskowa bajka była jednak prawdą.


Rozdział 2

Pociąg ruszył z peronu. Udało nam się zająć wszystkie miejsca w jed­nym z przedziałów. Z początku wydawało się to trudne, albo nawet nie­możliwe, ponieważ tłum ludzi szturmował drzwi wszystkich wagonów. Nie ustalaliśmy wcześniej strategii wsiadania do ewentualnie przepeł­nionego pociągu. Okazało się jednak, że przed odjazdem pociągu mało­mówny Robert znalazł się, w sobie tylko wiadomy sposób, po drugiej stronie peronu, otworzył z zewnątrz okno jednego z wagonów, podcią­gnął się na rękach i wtoczył się na plecach do przedziału. Opowiadał później, że w przedziale tym siedziała już jakaś zakochana para i star­szy mężczyzna. Chwalił się, że po wtoczeniu się do przedziału położył głowę na kolanach dziewczyny, a ja zwróciłem mu uwagę, że zachował się niewłaściwie. Podobno w czasie tego zdarzenia narzeczony panien­ki był bardziej milczący, niż zwykle bywał małomówny Robert i bar­dziej spokojny, niż nieruchome drzewo. Coś na temat złego wychowa­nia współczesnej młodzieży mówił tylko starszy mężczyzna, ale w tym momencie do przedziału wtargnęli koledzy Roberta. Przepychali się przez wąski korytarz wagonu z plecakami na ramionach, hałasując oraz powiększając i tak panujące zamieszanie. Podróżni zadawali im pod­niesionym głosem retoryczne pytania, typu:

- Gdzie się pchacie, gówniarze?

Otrzymywali jednak tak dosadne odpowiedzi, że z reguły nie mieli już ochoty na zadawanie dalszych pytań.

Dotarliśmy wreszcie z Renatą do przedziału zajmowanego przez ośmiu nieletnich przestępców. W tym czasie wychodzili stamtąd: oburzony,

23


Grzegorz Zalewski

starszy mężczyzna i pewna młoda, roztrzęsiona para. Dziewczyna mio­tała jakieś przekleństwa, a jej partner był blady i milczący.

- Wolę stać na korytarzu, niż jechać z bydłem - oświadczył starszy dżentelmen.

- Chamstwo, chamstwo, brak elementarnej kultury - dyszała skromna

panienka.

Chłopcy zauważyli mnie i usiedli spokojnie w przedziale. Było ich ośmiu, ale podsunęli się tworząc jedno dodatkowe miejsce do siedze­nia, które było przeznaczone dla mnie. Renaty wtedy jeszcze nie znali. Stałem tak popychany przez przeciskających się ludzi i patrzyłem w milczeniu na swoich wychowanków. Wiedziałem, że zwrócenie im uwagi w tym momencie wywoła zainteresowanie podróżnych. Doprowadziło­by to wyłącznie do negatywnych dla mnie konsekwencji. Nie miałem ochoty tłumaczyć się przed nieznajomymi, .wyjaśniać im skąd są chłop­cy, ani tym bardziej przedstawiać się przypadkowym osobom. Spojrza­łem kątem oka na sąsiedni przedział, w którym krzątało się tylko sześć osób.

- Tu me ma już wolnych miejsc - powiedziałem do Renaty, wskazując

na przedział zajęty przez mojągrupę. - Poszukamy szczęścia w przedziale obok.

Weszliśmy do sąsiedniego przedziału, a ja zapytałem znajdujących się tam podróżnych:

,_- Czy są tu może wolne miejsca?

Moje pytanie zostało niedosłyszano lub zignorowane, ale uznałem, że wczasach demokaracji milczenie oznacza potwierdzenie i usiadłem na jednym z wolnych miejsc. Cztery osoby nadal zajmowały się porządko­waniem swoich rzeczy i nie zwróciły na mnie uwagi. Tylko jedna osoba spojrzała na mnie ze zdziwieniem, a druga z wyrzutem dotyczącym praw­dopodobnie mojego braku cierpliwości i nie czekania na łaskawą odpo­wiedź. Zignorowałem te zaskoczone spojrzenia i poprosiłem Renatę, aby usiadła obok mnie. Oczywiście moi wychowankowie i być może ja zachowaliśmy się niezupełnie w porządku, ale tłumaczę się w tym miej­scu tylko przed tymi podróżnymi, którzy jechali kiedyś w wagonie dru­giej klasy całą noc na stojąco, mając następnego dnia w perspektywie co najmniej pięciogodzinne podejście do najbliższego schroniska gór­skiego. Jednocześnie zdaję sobie całkowicie sprawę z faktu, że proble­my, które pojawiły się przy wsiadaniu do tego pociągu są zupełnie obce


Złodzieje na wolności

ludziom sukcesu, którzy cisnący się tłum podróżnych znają tylko z tele­wizji, okien wygodnych samochodów lub w ostateczności z miejsc ob­jętych rezerwacją. Poza tym nieletni przestępcy zostali już jako dzieci odrzuceni przez rodziny i społeczeństwo, a obecnie szukali sobie miej­sca, nie tyle w społeczeństwie, co w pociągu, bo nie mieli ochoty jechać na wycieczkę stojąc całą drogę. Być może nie mieli racji.

Byłem trochę głodny, więc wstałem, zdjąłem plecak z półki i wyjąłem zrobioną przez siebie turystyczną, grubą kanapkę. Renata bezmyślnie gapiła się w okno, a może to obraz mijanych, bezkresnych pól odbijał

się na j ej twarzy. Spojrzała na mnie pustymi oczami, zobaczyła, że jem kanapkę i powiedziała bez sensu:

- Kanapka czerezo.

Miało to prawdopodobnie oznaczać, że kanapka jest zbyt gruba i nie­udolnie zrobiona. Ponieważ był to żart, roześmiała się beztrosko, poka­zując białe zęby. Nie wiem jaką miała duszę, ale zęby miała błyszczące i zdrowe,

- Nie gadaj głupstw, tylko daj mi coś do picia - powiedziałem zdener­wowany, zastanawiając się, czy ta wyprawa skończy się przynajmniej

tak pomyślnie, jak poprzednie, tzn. bez kradzieży, bójek i policyjnych raportów.

Mężczyzna siedzący naprzeciwko miał dość tępy wyraz twarzy i przy­pominał ludowy archetyp diabła. Przysłuchiwał się jednak z zaintereso­waniem naszej wymianie zdań i kiwał głową z aprobatą. Widocznie odpowiadał mu mój stosunek do siedzącej obok mnie dziewczyny, którą

- ponieważ wyglądał na statecznego i konwencjonalnego człowieka -uważał prawdopodobnie za moją córkę.

- W dzisiejszych czasach dzieci są niedobre - powiedział po chwili, ponownie kiwając głową i przytakując tym razem samemu sobie.

- Pewnie pan jedzie do dzieci albo od nich wraca - odpowiedziałem mu zgryźliwie, przełykając ostatni kęs kanapki.

- A właśnie, że mam picie - włączyła się Renata. - Zrobiłam kompot na drogę.

- Panie, moje dzieci też niedobre - kontynuował mężczyzna, a jego twarz jakby przybrała trochę bardziej inteligentny wyraz. - A pana cór­ka pomocna? - zapytał patrząc na Renatę, która zaczerwieniła się i po­dała mi kompot w turystycznym bidonie.

25


Grzegorz Zalewski

- Robotna, panie - powiedziałem z uśmiechem - sama kompot robi.

- A umiesz ty coś jeszcze? - zwróciłem się do Renaty, która natychmiast obraziła się na mnie na jakieś pięć minut.

W tym momencie uaktywnił się mężczyzna siedzący pod oknem. Miał na sobie fioletowy garnitur, białą koszulę, ale twarz zdecydowanie bar­dziej inteligentną od mojego pierwszego rozmówcy, W tym przedziale można go było trafnie nazwać inteligentem, przynajmniej na podstawie wyglądu. Był jednak moim zdaniem mało taktowny.

- Te dwa miejsca, na których państwo siedzicie są zajęte - powiedział z wyrzutem, patrząc w naszą stronę.

- Teraz tak, bo na nich siedzimy - odpowiedziałem mu spokojnie.

- Moi dwaj koledzy wyszli do toalety i zaraz wrócą.

- Zawsze tak razem chodzą do toalety? - zapytałem prowokująco.

- Widziałem tylko jednego - włączył się pierwszy rozmówca.

- Nikt pana nie pyta! - krzyknął na niego inteligent w fioletowym gar­niturze, a następnie z pretensjami zwrócił się do mnie: - Jak wrócą moi znajomi, to pan z tą panią będziecie musieli opuścić te miejsca.

- Dobrze, jak wrócą - powiedziałem pojednawczo, domyślając się, że mój pierwszy rozmówca mówił prawdę i chodzi tu jeszcze tylko o jed­nego dodatkowego pasażera, a nie o dwóch. Inteligent po prostu chciał wygodnie siedzieć; miał prawdopodobnie bogate, egoistyczne doświad­czenia i wiedział, że znacznie lepiej mu będzie siedzieć w przedziale w siedem niż w osiem osób.

Wstałem w tym momencie i postanowiłem zobaczyć, jak zachowują się moi podopieczni. Było podejrzanie cicho. Renata niepewnie czuła się w przedziale i chociaż była na mnie obrażona, to wyszliśmy razem. Na korytarzu znajdowało się znacznie mniej ludzi; udało się im znaleźć miejsca w przedziałach, które tylko pozornie i na skutek początkowego zamieszania wydawały się całkowicie zajęte. Stanęliśmy przy oknie i po raz pierwszy od rozstania mieliśmy czas i okazję, aby spokojnie poro­zmawiać. Za dużo po tej rozmowie nie obiecywałem sobie, ale jak już

mieliśmy spędzić razem tydzień w górach, to wypadało pewne sprawy wyjaśnić.

- Powiedziałaś rodzicom, że jedziesz na wycieczkę?- zapytałem ją.

- Matki nie ma już od pół roku w domu. Wyjechała do Włoch do pracy, a ojcu powiedziałam, że jadę do koleżanki.

26


Złodzieje na wolności

- Nie boisz się z nimi jechać? - zapytałem ponownie, wskazując na sąsiedni przedział, gdzie za chwilę mieliśmy się udać.

- A już mi jest wszystko jedno. Coś mi się w życiu nie układa. Ci chłopcy nic mi nie zrobią. Zresztą obronisz mnie. Przyda mi się odpo­czynek - powiedziała kilka pozornie oderwanych od siebie zdań, ale odzwierciedlających jej prywatną logikę, którą kierowała się ostatnio.

- Masz jakieś pieniądze? - zapytałem.

- Przecież wiesz, że nie pracuję - odpowiedziała mi Renata.

- My też mamy mało pieniędzy - kontynuowałem trudny temat.

- Nie szkodzi. Nie chcę być sama, wolę już być z wami zboczeńcami, nawet biednymi - zażartowała w swoim stylu.

- Nigdy się nie zmienisz.

- Wiem, powinnam była urodzić się księżniczką. Przecież jestem taka ładna jak księżniczka, prawda?

- Sądzisz, że w przedziale obok jedzie ośmiu krasnoludków? Renata rozpromieniła się i aż podskoczyła z radości wołając:

- To byłoby wspaniałe.

- Niestety, tam jedzie ośmiu nieletnich, ale bardzo groźnych przestęp­ców, których ja dopiero próbuję resocjalizować. Mają na swoich sumie­niach dziesiątki okradzionych mieszkań, po kilka samochodów, ciężkie pobicia i gwałty.

Renata nie zraziła się tym stwierdzeniem. Prawdopodobnie myślała, że rzeczywistość istnieje wyłącznie po to, aby ona mogła się tą rzeczy­wistością bawić. Swoje pretensje skierowała więc do mnie:

- Przecież jadę z tobą. Pamiętasz ile razy prosiłeś mnie o spotkanie, a ja nie przychodziłam. Teraz będziesz ze mną przez cały tydzień. Po­winieneś być zadowolony.

- Ale nie chcesz być ze mną przez całe życie? - zapytałem retorycznie.

- Oczywiście, że nie. Znajdę sobie kawalera i to młodszego.

-1 będziesz go zdradzała?

Zastanowiła się przez chwilę i z przekonaniem odpowiedziała:

- Nie, nie będę.

- Dojrzałaś przez ostatni rok. Przedtem twierdziłaś coś innego.

- Dlaczego miałabym zdradzać człowieka, którego będę kochała?

- Przecież ty kochasz wyłącznie siebie.

Renata zmarszczyła brwi i powiedziała rozzłoszczona:

~>1


Grzegorz Zalewski

- Ty też zmieniłeś się przez ostani rok. Jesteś dużo gorszy. Wysiądę na najbliższej stacji i zrobię sobie coś złego!

Znajdowała się w stanie psychicznego chaosu. Oczywiście wiedzia­łem, że Renata nie popełni samobójstwa. Za bardzo kochała siebie. Jed­nak głupia znajomość, rozpoczęta i zakończona rok temu, nie dająca mi żadnej satysfakcji emocjonalnej i intelektualnej, poza estetyczną, miała swoje negatywne konsekwencje. W trudnej sytuacji, kiedy w jednym przedziale musiałem kontrolować grupę niebezpiecznych wychowan­ków, a w drugim zdążyłem już zniechęcić do siebie część podróżnych, pojawiła się jeszcze osoba utrudniająca mi pracę. Już przed wyjazdem byłem zdenerwowany, podświadomie zdając sobie sprawę z faktu, że wiele zachowań chłopców nie będzie mi odpowiadało. Zupełnie inaczej wyglądała praca z nimi, kiedy szliśmy na dwugodzinny trening, a na­stępnie zmęczeni fizycznie, ale psychicznie wypoczęci rozmawialiśmy o różnych sprawach i medytowaliśmy. Miałem wtedy nad nimi i nad sobą pełną kontrolę. Byłem też w komfortowej sytuacji, ponieważ roz­stawaliśmy się zawsze wtedy, kiedy tego już chcieliśmy. Teraz będzie­my ze sobą cały tydzień razem: Renata, chłopcy i ja.

Postanowiłem natychmiast jakoś wzmocnić się, aby odzyskać psy­chiczną równowagę konieczną do dalszej pracy. Przyrzekłem Bogu, że nie będę kochał się z Renatą. Przyszło mi to z łatwością, bo nic do niej nie czułem, poza irytacją. Przyrzeczenie to było jednak potrzebne, bo na takich wyjazdach okazji do nieodpowiedzialnych zabaw seksualnych nie brakuje. Odzyskałem względny spokój i skoncentrowałem się na poszukiwaniu optymistycznych myśli w mojej głowie. Od razu przypo­mniałem sobie, że jestem przecież zdrowy, a wielu moich znajomych, którzy postępowali niemoralnie, już nie jest. Kilku z nich nawet zmarło.

Postanowiłem teraz przejść od myślenia do działania i zakończyć tę roz­mowę.

Położyłem rękę na jej ramieniu i powiedziałem pojednawczo:

- Powinnaś zostać z nami. Jedna kobieta wśród tylu mężczyzn jest potrzebna. Sami nie damy sobie rady.

Pomyślałem wtedy, że wędrując z osobą przypominającą księżnicz­kę, będziemy być może budzili większe zaufanie. Poczekałem trochę,

aż zupełnie minie jej złość, a kiedy wreszcie uśmiechnęła się do mnie, zapytałem:

- Czy chciałabyś poznać moich podopiecznych?

28


Złodzieje na wolności

- To chyba konieczne - odpowiedziała trochę niepewnie. Odsunąłem drzwi i zaprosiłem Renatę do przedziału, z którego chłop­cy obserwowali nas od momentu naszego wyjścia na korytarz wagonu. Siedzieli spokojnie i rozmawiali o wycieczce, ale Bosman chował coś właśnie do reklamówki.

- Myślałem, że pani nas tylko odprowadza - powiedział Dzięcioł do Renaty - a pani jedzie z nami.

- Nie jestem żadna pani, tylko Renata.

- Teraz wy przedstawcie się - włączyłem się do rozmowy. - Jedziemy w końcu razem w góry.

Chłopcy przedstawili się, a Renata każdemu z nich podała rękę. Pa­trzyli na nią z zaciekawieniem.

- Napije się pan z nami? - niespodziewanie zapytał Bosman.

- Przecież nie mieliście pieniędzy na alkohol - powiedziałem zdziwio­ny.

- Pamięta trener ten złoty łańcuszek. Kiedy tylko weszliśmy na dwo­rzec, to zauważyli nas miejscowi złodzieje. Od razu domyślili się, że jesteśmy z Zakładu. Kiedy trener kupował bilety, oni podeszli do nas i zapytali, co tutaj robimy. Powiedzieliśmy, że jedziemy na wycieczkę. Wymieniliśmy z nimi nasz łańcuszek na pięć butelek wina i dwie wódki - Bosman wyjaśnił mi sytuację.

Chłocy podsunęli się i zrobili nam miejsce. Renata usiadła, a ja stałem i zastanawiałem się przez moment, czy nie zabrać im alkoholu. Postę­powanie takie mogło jednak skończyć się całkowitym zerwaniem inter­akcji, jakajuż od dawna między nami istniała. Chłopcy mogli po prostu bez pożegnania wysiąść na najbliższej stacji. Bez trudu ukrywaliby się na wolności przez kilka miesięcy. Stworzyli sobie takie prawo, że mogą wypić alkohol w drodze do domu lub na wycieczkę, szczególnie że od kilku miesięcy znajdowali się za kratami. Podobnie postępują żołnierze wracający do domu po odbyciu zasadniczej służby. Rezerwiści pijąjed-nak z reguły więcej.

Mogłem również zabronić im picia. Piliby wtedy ukradkiem w toale­cie lub na korytarzu, wzbudzając niepotrzebne zainteresowanie podróż­nych. W końcu można by przerwać wycieczkę i przy pomocy policji odprowadzić wychowanków do miejsca odbywania kary. Takie rozwią­zanie stosuje całe społeczeństwo. Nie chciałem się powtarzać. Nie chcia­łem ich izolować jak zwierzęta lub zabijać, jak to prawnie umożliwił

29


Grzegorz Zalewski

znany komunista - Stalin. W czasie jego panowania rozstrzelano tysiące nieletnich przestępców. Kara ta była jednak nieskuteczna i na miejsce jednego zabitego, nieletniego przestępcy, pojawiało się dwóch nowych. Zbrodniczy, stalinowski system nieskutecznie eliminował drobnych prze­stępców, a jednocześnie promował groźnych bandytów i ludobójców. Prawdziwymi ofiarami tego systemu - zresztą prawie jak zawsze - byli ludzie uczciwi. Myśląc o tych alternatywnych, socjalistycznych rozwią­zaniach, postanowiłem jednak nadal pracować z moimi podopiecznymi

- głównie w oparciu o sport, turystykę i medytację.

- Wiecie doskonale, że zawodnicy trenujący judo nie piją - powie­działem spokojnie.

- My też nie pijemy, jak trenujemy - powiedział Robert. - Od pół roku

nie piliśmy.

- Nie mów tak. Pije się zawsze w pociągu - włączył się Michał.

- Słuchajcie. Najchętniej wyrzuciłbym te butelki przez okno, ale mo­żemy się dogadać, że pijecie ostatni raz na tej wycieczce. Następnym razem bez uprzedzenia wylewam alkohol. Poza tym macie się zacho­wywać spokojnie. Jutro rano bez względu na wasz stan fizyczny i psy­chiczny będziemy podchodzili przez pięć godzin do schroniska. Jest to absolutnie pewne; nie będzie żadnych prób nocowania w miasteczku.

- Dobra, przecież tak się umawialiśmy - powiedział Czeczen. - Niech się pan napije na zgodę.

- Nie piję z małolatami.

- Poproszę o trochę wina - powiedziała Renata. - Ja też jestem jeszcze małolata i chętnie wypiję z wami.

Bosman nalał jej taniego wina do plastykowego kubka, a ona wypiła nie robiąc przy tym żadnych grymasów obrzydzenia na twarzy. Podała

mu pusty kubek, a on napełnił go ponownie i zwrócił się do mnie z prośbą:

- Wypije trener jedną działkę. W końcu znamy się już tak długo. Do tej pory chyba trenera nie zawiedliśmy.

- Ale teraz zawodzę się na was.

- Napij się ze mną - powiedziała do mnie Renata. - Tylko jedną szkla­ne wina. Potem wrócimy do naszego przedziału i zostawimy ich sa­mych.

Wypiłem to wino i wyszedłem na korytarz. Renata została z nimi i widziałem przez szybę, że dobrze im się razem rozmawiało. W końcu

30


Złodzieje na wolności

była od nich tylko orok czy dwa lata starsza. Mieli też wspólne zainte­resowania. Długo rozmawiali np. o bajkach pokazywanych w telewizji na dobranoc.

Niechętnie wrócite^ do przedziału, gdzie znajdował się mój plecak. Byłem w takiej sytm;,, ^g ^ie odpowiadało mi przebywanie w przedziale z nieletnimi przestępcami pijącymi alkohol, nie chciałem też samotnie stać na korytarzu wagonu. Wybrałem więc mniejsze zło.

W przedziale znajdował się ten sam impertynencki inteligent, męż­czyzna z tępym Wyrazem twarzy i jakiś trzeci człowiek - prawdopodob­nie ten, który wróci} z toalety. Początkowy tłok rozładował się więc i w przedziale były nawet wolne miejsca.

Pasażerowie rozmawiali i pogodnie spojrzeli na mnie, wchodzącego do przedziału. Siedzieli sobie wygodnie i nie przeszkadzało im już, że ktoś obcy usiądzie obok.

- Złe panowie się dzieje, coraz gorzej. Krzywda nam, krzywda - skar­żył się ten wyposażony przez naturę w najgorszy genotyp, przypomina­jący ludowe wyobrażenie czarta, nawiązując prawdopodobnie do jakiś wcześniejszych Wypowiedzi, których nie byłem świadkiem. - Człowie­kowi coraz trudniej żyć.

- Mówili już o fyin starożytni Grecy i Rzymianie - włączył się inteli­gent. - Historia narzekania ma już ponad dwa tysiące lat.

-1 Ruskie też narzekają. Dlaczego Bóg godzi się na tak wielką, ludzką krzywdę? - próbował logicznie kontynuować człowiek posiadający tępy wyraz twarzy, którego jednak w dalszej części tej relacji będę nazywał człowiekiem w swetrze, aby nie naruszać poczucia przyzwoitości u tych czytelników, którzy lubią zaprzeczać temu, co widzą.

- Brakuje panu elementarnej wiedzy religijnej - powiedział trzeci podróżny, który od razu wzbudził moją sympatię. - Bóg stworzył raj, gdzie me było niesprawiedliwości i kłamstwa. Pierwsi ludzie jednak uznali, ze jest im nudno oraz zbyt dobrze i wybrali poznanie oraz samo-

ł , . . . •' J r

doskonalenie się. W zasadzie nie byłoby w tym nieczego złego, gdyby współcześni ludzie ciągle nie wybierali niesprawiedliwości i kłamstwa, twierdząc jednocześnie, że jest to forma samorealizacji i poznania.

Człowiek w swetrze prawdopodobnie nie zrozumiał wypowiedzi trze­ciego podróżnego i na wszelki wypadek poczuł się urażony:

- Ja panie co niedziela chodzę do kościoła. Wie pan ile daję na tacę? Za komuny natomiast dałem w mordę jednemu zaprzańcowi.

3 l


Grzegorz Zalewski

- Po co Bogu potrzebni są tacy ludzie? - zapytałem nie wytrzymując nerwowo i mając na myśli człowieka w swetrze, ten jednak był zbyt zarozumiały i głupi, aby przyjąć negatywną uwagę do siebie i uznał mnie prawdopodobnie za zwolennika walki z „zaprzańcami", bo konty­nuował wypowiedź uśmiechając się do mnie protekcjonalnie:

- Teraz tym bardziej trzeba bić po mordach niesprawiedliwych.

-A ewangelia miłości? - zapytał nieśmiało trzeci podróżny. Człowiek w swetrze natychmiast uspokoił się, spojrzał na mnie kry­tycznie i powiedział:

- No właśnie, co pan gada. Wszyscy ludzie są potrzebni i Bóg wszyst­kich kocha.

Rozmowa zaczęła przyjmować charakter typowej wymiany zdań, kiedy to przypadkowo'spotykający się ludzie próbują coś sobie wzajemnie wytłumaczyć i często nie rozumieją się. Na szczęście trzeci podróżny zaczął mówić bardziej sensownie, niż można było tego oczekiwać po człowieku podróżującym drugą klasą:

- Łatwo jest policzyć, że Bóg stworzył na Ziemi wielokrotniewięcej rzeczy i surowców, niż ludzie potrzebują i potrafią racjonalnie wyko­rzystać. Ludzie sąjednak tak bardzo nieracjonalni, zachłanni i nieuczci­wi, że podzielili te rzeczy i surowce skrajnie egoistycznie. Ogólnoświa­towe złodziejstwo jest przyczną wszystkich nieszczęść - dawniej i te­raz.

- Sugeruje pan, że ludzie dokonują pozornie mądrych, ale obiektyw­nie nieracjonalnych wyborów, które zamiast do pokoju, prowadzą do ciągłych wojen. Ale przecież zostali oni stworzeni na obraz i podobień­stwo Boga - włączyłem się do rozmowy, która zaczynała mnie intereso­wać.

- Niech pan tylko nie myli raju z Ziemią. Tutaj duży wpływ na postę­powanie ludzi ma Książę Tego Świata - odpowiedział mi trzeci podróż­ny. .

- Książę Anglii? - zapytał człowiek w swetrze, nie godząc się na to, abyśmy pomijali go w rozmowie.

- Ma pan zapewne na myśli Królową Anglii - usiłował czytać w jego myślach trzeci podróżny. - Ja jednak mówiłem o szatanie.

Człowiek w swetrze zaniemówił z przerażenia i przeżegnał się. Nie wiadomo, co było większe, jego strach czy ignorancja. Na niesamowi-tość i grozę sytuacji miało też wpływ nagłe otwarcie się drzwi do nasze-

32


Złodzieje na wolności

nrzedziału właśnie w tym momencie i ukazanie się w nich twarzy iatkowo brzydkiej kobiety w średnim wieku. Zachowanie kobiety , , nienaturalne; zrobiła krok do przodu, spojrzała na trzeciego podróż­nego zatrzymała się, na jej twarzy zarysowało się zdziwienie i powoli wyszła z przedziału, zamykając za sobą drzwi.

- Tak czy inaczej jest dobrze - włączył się do rozmowy inteligent sie­dzący przy oknie.

- Strasznie panie jest, strasznie. Przerażająco - człowiek w swetrze

prezentował diametralnie odmienną ocenę sytuacji.

- Wszystko można mieć, tylko musi się chcieć - kontynuował inteli­gent. - Trzeba działać, a nie siedzieć z założonymi rękami i filozofować. Intelektualiści to idioci. Pracują za nędzne wynagrodzenia poniżając w ten sposób siebie, co, zupełnie zrozumiałe, ale przez to krzywdzą też swoje rodziny, co jest już zbrodnią. Nie mają wygodnych mieszkań, drogich samochodów, ani głowy do interesów. Ja, jak jeszcze byłem intelektualistą, to przynajmniej brałem drugą pensję jako tajny współ­pracownik służby bezpieczeństwa. Do moich podstawowych obowiąz­ków należało pisanie opinii o kolegach. Było to dużo bardziej ciekawe zajęcie, niż uzasadnianie wyższości ekonomii socjalizmu nad ekono­mią kapitalizmu. Zajmowali się tym moi koledzy. Dopóki kpili z tej roboty, pisałem o nich pozytywne opinie. Kiedy jednak któryś z nich stawał się nawiedzony i zaczynał wierzyć w sens swojej pracy, to pisa­łem o nim najgorsze rzeczy. Musiał dostać w dupę za brak poczucia

humoru.

- Kaziu, ty sugerujesz, że socjalizm był farsą- zaśmiał się trzeci podróż­ny, który, jak się okazało chwilę później, miał na imię Janek.

- Nie, Janku, to była groteska. Niektórzy uważają, że najgorsze były czasy stalinowskie, a ja uważam, że najgorsze były lata siedemdziesiąte

- powiedział Kazik.

- Ludzie, ludzie o czym wy gadacie - denerwował się człowiek w swe­trze - przecież wtedy można było wszystko kupić. Dostawaliśmy od rządu dotacje do naszego pegeeru, za które budowaliśmy prywatne domy, a kupioną przez państwo paszę sprzedawaliśmy okolicznym rolnikom.

Był podwójny zarobek.

- Kradliście cały czas, a teraz pan narzeka, że jest źle.- powiedzałem

przez zaciśnięte zęby.

33


Grzegorz Zalewski

Człowiek w swetrze gwałtownie wstał z miejsca, ruszył w moją stro­nę zaciskając pięści i zapytał:

- Chcesz pan w mordę?

Szybko położyłem rękę na jego klatce piersiowej i odepchnąłem go w róg przedziału. Wracał na swoje miejsce szybciej, niż się z niego po­dniósł. Na jego tępej twarzy pojawiło się zdziwienie.

- Przecież nie musi pan wstawać, aby zapytać - powiedziałem spokoj­nie.

Kazik spojrzał na mnie z dezaprobatą, a Janek z aprobatą. Ot, jak to ludzie. Nie zdążyli jednak ustosunkować się do zajścia, bo właśnie w tym momencie do przedziału weszła po raz drugi ta sama kobieta, ale tym razem wydawała jeszcze brzydsza, niż poprzednio, a przez to i stra­szniejsza. Wchodziła powoli, jakaś taka niepewna i płochliwa, następ­nie usiadła obok człowieka w swetrze, zbliżyła się do niego, aż wre­szcie niechcący musnęła jego ramię swoją kobiecą dłonią. Dotknięty obejrzał się, popatrzył na nieznajomą ze wstrętem i odsunął się od niej.

Kobieta powiedziała wtedy gardłowym głosem:

- Przepraszam, że pana dotknęłam. W moim wieku już się tak nie­zgrabnie siada.

- Czego pani sobie życzy? - zapytał Janek, któremu kobieta bacznie Się przyglądała.

- Patrzę tak na pana i staram się sobie przypomnieć..., a poza tym w pociągu jest smutno jak w grobowcu. U was było przynajmniej tro­chę ruchu. Jeden z was wstał, a potem szybko usiadł. Mężczyźni to jed­nak mężczyźni! - odpowiedziała figlarnie:

Kazik nie był w tym momencie dżentelmenem, bo zignorował obe­cność kobiety w naszym przedziale i kontynuował rozmowę tak, jakby nasze grono nie powiększyło się:

- Kraje rozwijające się i socjalistyczne brały od krajów bogatych po­życzki od początku lat siedemdziesiątych. Rządy krajów kapitalistycz­nych udzielały pożyczek w celu ekonomicznego uzależnienia krajów socjalistycznych od siebie, a prywatni bankierzy cieszyli się z dużego oprocentowania kredytów, których udzielali, bo byli pewni, że państwa biorące kredyty nigdy nie zbankrutują. Dyktatura i reżim komunistycz­ny stanowiły gwarancję zmuszenia zniewolonych obywateli do wypra­cowania pieniędzy na zwrot absurdalnie dużych długów razem z lichwiar­skimi odsetkami. Rządom krajów kapitalistycznych udało się w końcu

34


Złodzieje na wolności

uzależnić ekonomicznie kraje socjalistyczne, czyli doprowadzić poko-iowymi metodami do ich upadku. Stracili na tym wszyscy: podatnicy krajów kapitalistycznych, którzy nigdy nie odzyskają swoich pienię­dzy, zadłużeni obywatele byłych krajów socjalistycznych, którzy nigdy nie będą w stanie zwrócić tych pieniędzy, a nawet prywatni bankierzy, którzy stracili dobrą reputację. Ogromnym kosztem udowodniono coś, co i tak było wiadome - że system socjalistyczny jest formą życzenio­wego myślenia, a jawne wypaczanie tego systemu w praktyce od same­go początku musiało doprowadzić do jego zagłady, nawet bez kapitali­stycznych pożyczek.

- Jednak najpierw w 1982 roku zbankrutował Meksyk - powiedział Janek. - Dlaczego więc oskarżasz tylko rządy krajów socjalistycznych?

- Powiedzmy, że miałem na myśli wszystkie kraje nie posiadające gospodarki rynkowej, tylko realizujące nierealistyczne pomysły tyra­nów, zastraszających uczciwych obywateli i popieranych przez złodziei - spokojnie kontynuował Kazik.

- Ale teraz jest lepiej - powiedział Janek.

- Dużo lepiej. Nie pogrążamy się już tak bezsensownie, ale ciągle je­szcze jesteśmy blisko dna - odpowiedział Kazik.

Nieznajoma nagle ożywiła się, a jej oczy wpatrzone w Janka nabrały nowego blasku. Janek zauważył to spojrzenie, ale nie przestraszył się demonicznej kobiety. Kazik wyniośle spojrzał na nieznajomą, bo wy­dawało się mu prawdopodobnie, że zainteresował kobietę swoimi eko­nomicznymi dywagacjami. Nieznajoma interesowała się jednak wyłącz­nie Jankiem. Odezwała się do niego gardłowym głosem:

- Janek, ja nie widziałam ciebie już z dziesięć lat!

- Nie przypominam sobie. Ja pani nie znam - powiedział po raz pierw­szy zaniepokojony Janek.

- I ja tak myślałam, że zapomniałeś już o mnie. Dwa razy do tego przedziału wchodziłam i raz wychodziłam, bo nie byłam pewna, czy powinnam się tobie narzucać po tym, jak ze mną postąpiłeś... Mieszka­my w tym samym mieście - kontynuowała tajemnicza nieznajoma.

Zapanowało wyczekujące milczenie. Janek zaniepokoił się jeszcze bardziej. Wszyscy czekaliśmy na jakieś sensowne wyjaśnienie tej sytu­acji. Wreszcie kobieta krzyknęła w kierunku Janka:

- Byłeś moim narzeczonym!

35


Grzegorz Zalewski

Człowiek w swetrze szeroko otworzył usta. Był zaskoczony sytuacją, gdzie po wielu latach ciągłego poszukiwania kobieta odnalazła osobę dawniej bliskąjej sercu i to w jego obecności. Takie romantyczne sceny rozumiał i zawsze sprzyjał ludziom zakochanym. Był jednocześnie pro­stym złodziejem z rozwiązanego pegeeru, ale ekonomicznych dywaga­cji Kazika nie rozumiał. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych kradzież była łatwa, nie wymagała intelektualnego wysiłku, tylko lojal­ności, pokory, udawania większej głupoty od przeciętnej i klaskania na zebraniach. Towar, który można było bezkarnie rozkraść, przywożono do magazynu, a pieniądze, które można było bezzwrotnie rozdzielić, do kasy. Magazyn i kasa oznaczały coś, z czego można było brać i nie oddawać. Teraz było człowiekowi dużo trudniej.

Pozostali uczestnicy tej melodramaty cznej sceny byli również zasko­czeni jej przebiegiem i być może współczuli kobiecie, a także - z innych względów - Jankowi.

- Naprawdę, jakoś nie mogę sobie pani przypomnieć - bronił się Ja­nek.

- Dziesięć lat temu, albo jedenaście przychodziłeś po mnie i wycho­dziliśmy razem na spacer. Często przynosiłeś mi kwiaty - tłumaczyła mu kobieta.

- Rzeczywiście, chyba coś sobie przypominam.

- Musimy nadrobić ten stracony czas. Jak to zrobimy? Ty jesteś męż­czyzną i musisz zadecydować.

Janek, poważnie zaniepokojony, próbował bronić się przy pomocy ironii:

- Musielibyśmy spotykać się codziennie, w końcu, jak twierdzisz, mamy do nadrobienia dziesięć lat... Rozbudził jednak niechcący nadzieję w nieznajomej:

- Wystarczy raz na tydzień - powiedziała rozpromieniona.- Wiem, że musisz dużo pracować i na figle nie masz zbyt wiele czasu.

Janek prawdopodobnie postanowił zmienić strategię na bardziej inte-lektualno-analityczną, ponieważ postawił kobiecie trudne pytanie:

- Czy coś straciłaś z powodu naszego rozstania?

- O czym ty mówisz?

- No, czy straciłaś coś materialnie, intelektualnie, albo uczuciowo?

- Straciłam kwiaty od ciebie, które były najbardziej realnym i optymi­stycznym elementem w moim życiu. Dawały mi dużo emocjonalnego

36


Złodzieje na wolności

ciepła i zmuszały do refleksji. Straciłam spacery, a lekarz zalecił mi dużo ruchu. Wiesz doskonale, że samotne spacery nie mają dla mnie żadnego znaczenia, a poza tym są niebezpieczne. Straciłam wreszcie szansę wyjścia za mąż, bo tak wrażliwa kobieta jak ja, kiedy już kogoś pokocha, to nie zauważa innych mężczyzn.

- Dlaczego wobec tego nie wpadłaś na pomysł, aby odwiedzić mnie chociaż j eden raz.

- Skromnej kobiecie nie wypada chodzić do mężczyzny. W tym momencie Janek postanowił chyba definitywnie zakończyć wysłuchiwanie pretensji formułowanych przez kobietę, ponieważ po­wiedział dość brutalnie:

- Ja jednak zyskałem na naszym rozstaniu: materialnie, bo nie musia­łem żenić się z takim nierobem, jak ty; uczuciowo, ponieważ odzyska­łem wolność i intelektualnie, bo...

Nieznajoma nie słuchała dłużej jego stów. Płacząc wybiegła na kory­tarz. Było mi żal kobiety, którą widziałem tylko kilka minut, ale po jej wyjściu w przedziale zrobiło się jakby mniej demonicznie. W Janku chyba odżyły dawne wspomnienia lub pojawiło się uczucie litości, bo wstał z miejsca i wyszedł za kobietą na korytarz.

Konsternacja w przedziale panowała tylko przez chwilę. Pierwszy prze­rwał milczenie Kazik, który z pewnością uznał, że miłość jest ważnym zagadnieniem, ale pieniądze nie są też bez znaczenia.

- Kiedy przestałem już być intelektualistą i zacząłem myśleć normal­nie - kontynuował swoją opowieść Kazik - to zacząłem zastanawiać się, z czego będę żył. Instytut badawczy, w którym pracowałem, rozwiąza­no. Ograniczono też liczbę tajnych współpracowników urzędu ochrony państwaijaznalazłem się w zredukowanej grupie. Tylko nieliczni uczeni, będący także konfidentami, otworzyli własne biznesy. Pozostali wrócili do swoich domów i nie mogli zrozumieć, dlaczego cywilizowane pań­stwo w dwudziestym wieku uniemożliwia im, wielokrotnie odznaczo­nym luminarzom, dalszą pracę naukową. Z doktoratów i prac habilita­cyjnych napisanych lub przepisanych i obronionych w naszym instytu­cie wynikało niezbicie, że państwowe przedsiębiorstwa są wydajniejsze od prywatnych, sądy socjalistyczne bardziej sprawiedliwe od kapitali­stycznych, w więzieniach resocjalizacja jest pełna, bo więźniowie ma­sowo zapisują się do organizacji partyjnej, a kolektywne rolnictwo jest lepsze od indywidualnego...

37


Grzegorz Zalewski

- Coś za mądre te wasze gadki - powiedział człowiek w swetrze. Idę na papierosa.

Kazik, korzystając z okazji, że zostaliśmy sami, kontynuował swój monolog:

- Takie wyniki uzyskiwaliśmy na podstawie danych otrzymywanych od kolegów, którzy wymyślali je w sąsiednim pokoju. Myśmy z kolei dostarczali im potrzebnych danych. Tworzyliśmy zamknięty system sta­tystyczno - sprawozdawczy, który potwierdzał wyniki dostarczane nam do potwierdzenia przez głównego prezesa. W kraju szalała ukryta i nie­kontrolowana inflacja, głównie w postaci braków wszystkich towarów, ale niedogodności życia codziennego dotyczyły tylko szarych obywate­li, natomiast uprzywilejowani mieli się całkiem dobrze, odkładając ko­lejne pieniądze do szwajcarskiego banku. Mogłem tylko płakać lub obra­bować bank. Człowiek taki jak ja i jego żona muszą żyć na przyzwoi­tym poziomie, bo nie potrafią inaczej. Moja żona np. niemalże mdleje kiedy czasami przez roztargnienie przyjeżdżam po nią niemieckim sa­mochodem, a nie japońskim. Przywiązała się biedaczka do orientalnej technologii. Bank..., bank..., to słowo chodziło mi nocami po głowie, wreszcie walnąłem się łbem Wjakiś kant w kuchni i od tej pory powta­rzałem już tylko: kredyt..., kredyt... Znalazłem skuteczne rozwiązanie na dalszą część beztroskiego, dostatniego życia. Pojechałem do jednego banku spółdzielczego, poprosiłem kolegę prezesa o kredyt w wysokości 500 miliardów złotych, on zdziwił się z powodu mojej pazerności i przy­znał mi tylko 4 miliardy kredytu, biorąc rutynowo l miliard łapówki. Po miesiącu dowiedziałem się, że sąd ogłosił upadłość tego banku, a syn­dyk masy upadłościowej ustalił, że prezes banku przyznał ok. sześciu miliardów kredytów, które są nie do odzyskania. Ten prezes - złodziej rozdał wielu drobnym złodziejom jeszcze 2 miliardy państwowych pie­niędzy, biorąc łącznie ok. l miliarda kolejnej łapówki i zamknął bank. Wykręcił się następnie postępowaniem zgodnym z wewnętrznymi prze­pisami i został ukarany naganą z wpisaniem do akt. Nie miało to więk­szego znaczenie, ponieważ zmieniał on swoje akta i nazwisko co kilka lat. Na podstawie analizy zjawiska zrozumiałem, że mógł mi przyznać te 500 miliardów, o które go prosiłem. On jednak był na tyle ograniczo­ny, że nie- potrafił wyobrazić sobie, co zrobi z odpowiednio większą łapówką. Bał się poza tym nosić, nawet przez chwilę, w kieszeni wię­cej, niż miliard złotych. Z powodu jego neurotycznych, irracjonalnych

38


Złodzieje na wolności

leków musiałem odwiedzać inne banki spółdzielcze, ponieważ moja żona - diablica powiedziała mi, abym nie pokazywał się w domu bez pięciu­set miliardów złotych. Nawet nie wyobrażacie sobie ile ja straciłem czasu na zaspokojenie tej zachcianki żony. W innych bankach słabiej znałem prezesów lub wcale ich nie znałem i nie zawsze godzili się oni na fik­cyjne poręczenie kredytu. Musiałem proponować im prowizje docho­dzące do pięćdziesięciu procent. Rozumiecie to! Oddawałem im poło­wę kredytu, który brali do własnej kieszeni. Tłumaczyli się tym, że ja też biorę do złodziejskiej kieszeni i musi być po równo. Nie ma spra­wiedliwości na tym świecie! Strasznie mnie wykorzystywali... Wreszcie uzbierałem potrzebną mi sumę. Żona była bardzo szczęśliwa...

Nie miałem już siły, aby dalej słuchać makabrycznej opowieści o tym, jak dokonywano grabieży narodowego majątku. Poza tym w przedziale zapanował naprawdę ponury nastrój, nieporównywalnie straszniejszy od lekkiego, demonicznego nastroju, wprowadzonego wcześniej przez nieznajomą. Wyszedłem na korytarz. Stałem tam przez dłuższą chwilę, a kiedy pociąg zatrzymał się obserwowałem z uczuciem ulgi, że zosta­łem sam, obserwowałem wysiadających z pociągu moich rozmówców.

Nie wracałem j uź do przedziału, tylko powiedziałem Renacie i chłop­com, że ze względów oszczędnościowych w tym mieście przesiadamy się z pociągu pospiesznego na osobowy. Po chwili byliśmy już na pero­nie.


Rozdział 3

Chłodne, wieczorne powietrze otrzeźwiło trochę chłopców. Tylko unoszący się nad nimi zapach potu, taniego wina i najgorszej wódki świadczył o tym, że niedawno spocili się pijąc alkohol w przedziale. Zeszliśmy schodami do podziemnego przejścia, w którym owinięci w koce rumuńscy żebracy prosili o jałmużnę. Matki siedziały z małymi dziećmi na rękach i prosiły o finansowe wsparcie. Przed nimi znajdo­wały się często tekturowe tabliczki informujące łamaną polszczyzną o ich szczególnie trudnej sytuacji. Starsze dzieci chodziły lub biegały za podróżnymi i wytrwale domagały się pieniędzy. Często czepiały się pła­szczy lub kurtek przechodzących ludzi, wybierając raczej kobiety niż mężczyzn i rezygnowały dopiero wtedy, gdy zostały zdecydowanie od­trącone lub otrzymały oczekiwany datek. Żebrzące dzieci wyglądały na głodne, nikt jednak nie oferował im jedzenia, ponieważ między Polaka­mi krążyły opowieści o tym, jak takie dzieci wyrzucały jedzenie. Podob­nie jak prawie wszyscy ludzie oczekiwały one za swoją pracę i wysiłek przede wszystkim pieniędzy. Zastanawiające było, gdzie podziali się mężczyźni - ojcowie żebrzących dzieci i mężowie kobiet siedzących często na zimnym betonie? Socjologiczne analizy rodzin zakładanych przez rumuńskich Cyganów wyraźnie wskazywały na niezwykle silną więź łączącą te rodziny. Mężczyźni nie mogli więc zostać w Rumunii i na tułaczkę oraz poniewierkę wysłać wyłącznie swoje żony, siostry i dzieci. Tego typu postępowanie było niedopuszczalne w ich społecz­ności; podobnie jak nie zalecana była tam systematyczna praca. Męż­czyźni czekali więc gdzieś w ustronnym miejscu na efekty niekonwen­cjonalnej pracy swoich bliskich. Następnie zamieniali uzyskane złotówki

40


Złodzieje na wolności

na niemieckie marki lub amerykańskie dolary. Prawdopodobnie chwa­lili tych, którzy przynieśli najwięcej i karali w widoczny sposób tych, którzy przynieśli najmniej. Kobieta i dziecko ukarane w szczególnie drastyczny sposób następnego dnia wzbudzało większą litość, niż po­przedniego. Prawdopodobieństwo uzyskania przez nich większej jał­mużny znacznie rosło. W końcu przyjechali tu nie na wypoczynek, tyl­ko do żebraczej roboty. W takim przypadku charakteryzacja odgrywa istotną rolę.

Podróżni śpieszyli się w obie strony; jedni usiłowali dostać się do miasta, a inni szukali potrzebnego im peronu i popychali się wzajemnie. Dwaj żołnierze uciekali przed patrolem żandarmerii wojskowej. Patro­lowi me chciało się nawet gonić tych żołnierzy. Rosjanie, Litwini, Bia­łorusini i Ukraińcy nieśli lub ciągnęli na wózkach ciężkie torby wypeł­nione towarem przeznaczonym do sprzedania na bazarze. Pomimo du­żego wysiłku, jakiego wymagało ich podróżowanie, przemycanie i sprze­dawanie, wyglądali na ludzi zadowolonych z pobytu na wymarzonym Zachodzie.

Co chwilę jacyś pojedynczy, podejrzanie wyglądający ludzie podcho­dzili do naszej grupy i rozmawiali szeptem z chłopcami. Domyślałem się, że są to miejscowi złodzieje. Normalni, uczciwi obywatele z pew­nością źle czuli się w tym podziemnym przejściu. Popychani, obserwo­wani przez złodziei i otoczeni przez żebrzące dzieci. Kiedy patrzyłem na podejrzanie wyglądających nieznajomych, ci spuszczali wzrok i od­dalali się. Wiązało się to prawdopodobnie z następującym faktem:

w przestępczym świecie istnieje taka nie pisana zasada, że nie utrudnia się pracy wychowawcy, który jedzie na wycieczkę z nieletnimi złodzie­jami, ponieważ jest on człowiekiem zasługującym na szacunek. Opie­kuje się małolatami, zapewnia im rozrywkę, a nie trzyma ich za krata­mi. Starzy złodzieje wiedzą, że postępowanie takie nie należy do obo­wiązków wychowawcy i jest to jego dobra wola. Nie należy zniechęcać go do tego typu działalności, bo małolatom należy się odrobina wypo­czynku. Oczywiście zasada ta nie dotyczy dorosłych przestępców. Każ­dy złodziej ma obowiązek pomóc im w ucieczce. Konwojowanie doro­słych więźniówjest więc trudnym zadaniem i wymaga specjalnych środ­ków ostrożności, których nigdy nie jest za wiele. Konwojowanie wy­chowanków Zakładu Poprawczego jest natomiast sztuką. W mojej sytu­acji starałem się być zawsze z przodu i posuwać się względnie szybko,


Grzegorz Zalewski

n zmuszało chłopców do uważania i pilnowania się mnie. Gdyby któryś zniknął, z pozostałymi wracalibyśmy natychmiast do Zakładu. Ci, którzy autentycznie chcieli pochodzić po górach, czyli praktycznie wszyscy chłopcy w mojej grupie, ukaraliby uciekiniera. Zresztą, wcześniej czy później zostałby on i tak przez policję dowieziony do Zakładu. Perspek­tywa np. odbicia nerek skutecznie zniechęcała do ucieczki nawet tych, którzy umiłowali wolność. Chyba, że kochali oni wolność ponad życie. W mojej grupie nie było jednak aż takich szaleńców. Było więc zabaw­ne, kiedy chłopcy pilnowali się mnie tak, jak zdyscyplinowani ucznio­wie ze szkoły podstawowej pilnują się wychowawcy. Kiedy któryś z nich zawieruszał się na moment, inni śmieli się z niego, że jest ofermą. Czuł się on wtedy tak głupio, że nawet przepraszał, a to już było w przypadku nieletnich przestępców bardzo nietypowe zachowanie.

Zatrzymałem się przez moment w miejscu, gdzie dawniej było wej­ście do głównej poczekalni. Później rumuńscy Cyganie zrobili z tego miejsca nacjonalistyczną noclegownię i nie wpuszczali przedstawicieli innych narodowości. Po wielu miesiącach pertraktowania z ludźmi, z którymi trudno się było porozumieć, wyprowadzono ich siłą do spe­cjalnie przygotowanego baraku. Wiele wskazuje na to, że coraz częściej siła będzie konieczna do wymuszania przestrzegania porządku i egze­kwowania prawa. Obecnie znajdował się tu prywatny sklep z bielizną i odzieżą. Na ścianach wisiały jaskrawe plakaty i błyskały kolorowe lampki. Właściciel tego sklepiku udowodnił empirycznie, że nawet brud­ną poczekalnię można przekształcić we względnie atrakcyjny boutique.

- Mieli do nas przyjechać Japończycy i Amerykanie, a przyjechali Rumuni i Rosjanie - „zrymowało się" Czeczenowi.

Jakieś dziecko o ciemnej cerze coraz bardziej natarczywie domagało się pieniędzy od Dzięcioła. Z całej naszej dziesięcioosobowej grupy ten wychowanek miał najbardziej uduchowiony i anielski wyraz twarzy, ale pod tą maską ukrywała się autentycznie agresywna osobowość. Dziec­ko uczepiło sięjeansowej kurtki Dzięcioła i nie chciało go puścić. W tym' momencie mój wychowanek chwycił je za koszulę i podniósł do góry. Krzyknąłem do niego, aby postawił dziecko na ziemi. Niechętnie wy­konał moje polecenie, ale pchnął małego w kierunku matki. Dziecko upadło na nią i oboje przewrócili się. Matka zaczęła krzyczeć, dziecko milczało, a ja uderzyłem Dzięcioła w plecy. Zdenerwowało mnie jego zachowanie i postanowiłem go natychmiast ukarać. Podróżni nie za-

42


Złodzieje na wolności

trzymywali się i udawali, że niczego niezwykłego nie widzą, W tym momencie jak spod ziemi pojawiło się dwóch dorosłych, rumuńskich Cyganów i bez chwili zastanowienia zaatakowali Dzięcioła, przewraca­jąc go na ziemię. Prawdopodobnie uważali, że chłopiec jest sam. Jeden z nich miał zamiar kopnąć leżącego chłopca, ale zdążył tylko cofnąć lewą nogę do tylu, kiedy prawą nogę podciął mu jeden z wychowan­ków. Zanim Cygan upadł na plecy, chwycił się za włosy i to uchroniło jego głowę od uderzenia o beton. W momencie, kiedy pierwszy Cygan był jeszcze w powietrzu, zdążyłem już zasłonić drugiego przed atakiem rozwścieczonych chłopców. Nigdy jeszcze nie widziałem tak solidar­nych, ajednocześnie agresywnych chłopców, instynktownie broniących zaatakowanego kolegę. Kątem oka widziałem, jak podróżni robią wol­ną przestrzeń wokół nas. Powoli obejrzałem się do tyłu i zobaczyłem drugiego Cygana, klęczącego na ziemi z wyrazem przerażenia malują­cym się na twarzy. Przed chwilą chłopcy zaatakowali tak, jak atakują najbardziej dzikie zwierzęta, a teraz cofnęli się na poprzednio zajmo­wane pozycje jak najbardziej zdyscyplinowani żołnierze. Pomogłem wstać leżącemu Cyganowi. Podnosił się z trudem, miał nieruchomo zwisającą rękę i mamrotał coś niewyraźnie . Drugi Cygan wstał na rów­ne nogi, przygarbił się i zaczął uciekać. Chłopcy rozstąpili się dając mu wolną drogę. Kulejąc, podążał za nim Cygan, który zaatakował pierw­szy. Niepotrzebny incydent, ale zawsze może się zdarzyć, kiedy podróżu­je się z nieletnimi przestępcami. Proszę kiedyś spróbować, zanim nie­spodziewanie zaskoczy nas emerytura i spokojne życie aż do śmierci. - My też się stąd zbieramy - powiedziałem stanowczo. Ruszyliśmy szybkim krokiem w kierunku dworcowego baru. Ceny były w nim rynkowe, ale zapach jakiś taki „socjalistyczny". Zachodnie czekolady i inne produkty znajdowały się obok bigosu i kotleta mielo­nego. Towarzystwo bardziej zróżnicowane, niż w przejściu podziem­nym. Tu i ówdzie było nawet widać porządnie wyglądających ludzi.

Kazałem chłopcom udać się do najciemniejszego kąta tego baru i po­prosiłem Renatę oraz Roberta, aby kupili i przynieśli nam dziesięć her­bat. Ruszyłem razem z wychowankami i jak się okazało moja decyzja była słuszna. W najciemniejszym kącie baru stały co prawda dwa wolne stoliki, ale trzeci był zajęty przez „meneli". Porządnemu czytelnikowi wyjaśniam, że byli to ludzie brudni, cuchnący, w porwanych łachma­nach, jeden z nich był boso, a pozostali mieli na nogach coś, co przypo-

43


Grzegorz Zalewski

minało buty. Dwóch leżało na gołej posadzce. Gdyby nie obrazy tego typu rejestrowane na taśmie filmowej przez reporterów, którym być może brakowało „estetycznego smaku", to porządny czytelnik nigdy nie uwie­rzyłby w istnienie „meneli". Podróżni unikali tego miejsca i woleli tło­czyć się w bardziej oświetlonych częściach baru. Przeciętny podróżny był narażony na zabranie mu zupy przez „menela", w momencie, kiedy patrzyłby zbyt długo na swój bagaż; naplucia mu w drugie danie, kiedy nie będzie odwracał uwagi od jedzenia potrzebnego „menelowi"; wre­szcie na zabranie mu bagażu lub otarcie się „menela", grożące nabawie­niem się wszy z większym prawdopodobieństwem, niż choroby wene­rycznej z przygodnie poznaną dziewczyną. W tym drugim przypadku możliwość zarażenia się jest oczywiście bardzo duża, ale w pierwszym jeszcze większa. Kto nie wierzy, może przeprowadzić naukowy ekspe­ryment. W moim przypadku wystarczyła uważna obserwacja. Kiedyś widziałem jak „menel" wsiadał do autobusu komunikacji miejskiej, a z jego włosów sypały się wszy. Porządni ludzie nie wierzyli własnym oczom i część wszy sypała się na ich spódnice i spodnie. Ja zdążyłem odsunąć się, bo cierpię na „menelofobię". Może kiedyś uda mi się wyle­czyć z tej choroby, a może będę żył z nią do końca życia. Oczywiście zdaję sobie sprawę z faktu, że przy wyjątkowo niekorzystnym zbiegu okoliczności też mogę stać się „menelem". Wtedy moja „menelofobia" będzie skierowana głównie na mnie samego. Jednak pocieszam się my­ślą, że wśród „meneli" jest stosunkowo mało ludzi posiadających nau­kowy stopień doktora. Stanowilibyśmy elitę wśród „meneli", która praw­dopodobnie niczego konstruktywnego nie wymyśliłaby, podobnie jak wielu ludzi legalnie zatrudnionych na etatach uczonych, skutecznie tyl­ko pozorujących pracę twórczą.

Zdjęliśmy plecaki z ramion, postawiliśmy je przy ścianie i usiedliśmy przy dwóch wolnych stolikach. Renata, która zachowywała się zupełnie spokojnie w czasie bójki z Cyganami, ponieważ prawdopodobnie wyo­brażała sobie podróżowanie z nieletnimi przestępcami jako jedną, wie!-' ką drakę - ciągłe bójki, podchody, ucieczki, kłótnie, harce i swawole, teraz z niesmakiem patrzyła na „meneli". Nie pasowali oni do jej wyo­brażenia romantycznej przygody. Chłopcy zupełnie zignorowali obe­cność „meneli", kroili chleb i otwierali konserwy. „Menele" należeli do gorszego świata; nie byli „git - ludźmi", których należało by traktować poważnie, ani „frajerami", którym można by coś ukraść. W świecie,

44


Złodzieje na wolności

który chłopcy pojmowali, „menele" byli zupełnie niepotrzebni. Podob­nie uważa wielu normalnych, przeciętnych ludzi, ale nieletni przestęp­cy mówią o tym otwarcie.

To me był przypadek, że stoliki znajdujące się najbliżej „meneli" pra­wie nigdy nie były zajmowane. Kiedy siadał przy nich tzw. porządny człowiek, to „menele" krążyli nad nim, jak zepsute helikoptery. Czło­wiek porządny jest w takich sytuacjach zupełnie bezradny i z reguły z wyrazem zawstydzenia na twarzy opuszcza zajmowane do niedawna miejsce, zostawiając na talerzu niedokończony posiłek. Destruktywne zachowania „meneli" są w ten sposób nagradzane i wzmacniane, ponie­waż wystarczy wstać z podłogi, podejść parę kroków w kierunku prze­straszonego podróżnego i już mają do swojej dyspozycji lekko tylko napoczęte danie. „Menele" nie muszą nawet zastanawiać się nad wybo­rem, czy mają ochotę na mielonego czy schabowego, ponieważ wyboru dokonał już za nich podróżny. Kiedy „menelowi" uda się czasami zdo­być lub ukraść jakieś pieniądze, to sytuacja taka wymaga od niego więk­szego wysiłku, bo musi je policzyć, do czego nie jest przyzwyczajony, następnie porównać ilość gotówki, jaką posiada, z cenami obowiązują­cymi w danym barze, stanąć w kolejce od właściwej strony, zamówić... Tyle zbędnych czynności w sytuacji, kiedy wystarczy zaczekać, aż po­rządny podróżny sam przyniesie „menelowi" jedzenie. Oczywiście „me­nele" są z reguły ludźmi chorymi, często schizofrenikami, na których jednak społeczeństwo patrzy, jak na włóczęgów z wyboru, którym nie trzeba pomagać i w ogóle nie należy zajmować się nimi. Zupełnie w innej sytuacji znajdująsię schizofremcy w szpitalach psychiatrycznych. Otrzy­mują czyste posłania, piżamy, ubrania i trzy posiłki dziennie. Kiedy zachowują się niewłaściwie, to lekarze twierdzą, że ich zachowania są spowodowane chorobą; kiedy zachowują się właściwie, to lekarze twier­dzą, że jest to efekt podawania leków. Społeczne środki na psychia­tryczną opiekę nie są więc dzielone sprawiedliwie. „Menele" nie otrzy­mują praktycznie niczego. Muszą nastraszyć swoim wyglądem oraz za­pachem porządnego podróżnego, zabrać mu jedzenie, bo tylko wtedy mogą przetrwać. Natomiast ci, którzy trafiają do szpitali, otrzymują je­dzenie i spanie, pomoc lekarzy i psychologów. Dzięki szpitalnym pa­cjentom może rozwijać się przemysł farmaceutyczny, ponieważ chemi­cy na całym świecie wymyślają leki, które uspokajają aktywnych schi-zofreników i aktywizują biernych. W szpitalach psychiatrycznych nie-

45


Grzegorz Zalewski

kiedy znajdują też schronienie inteligentni złodzieje, którym już udo­wodniono winę, ale lekarz psychiatra za odpowiednią prowizję, równą np. połowie ukradzionych pieniędzy, uznał ich za całkowicie chorych psychicznie. Dobrze opłacony psychiatra jest w stanie przekonać sę­dziego, że skazany był niepoczytalny, biorąc np. pięć miliardów zło­tych kredytu z banku pod zastaw domu sąsiada. Niezbitym dowodem jego choroby jest fakt zastawienia domu sąsiada, bez wiedzy tego ostat­niego. W więzieniu taki skazany przebywałby kilkanaście lat za wyłu­dzenie niemożliwego do spłacenia kredytu, a w szpitalu tylko kilka mie­sięcy. Jako człowiek chory. Na pytanie sędziego, dlaczego prezes banku nie sprawdził wiarygodności zastawu, pada np. żartobliwa odpowiedź, że prezes piastujący wiele stanowisk nieprzerwanie od czasów komuny, sprawdził adres kredytobiorcy, ale był zmęczony i pomylił się.

. „Menele" mają się coraz gorzej. Wśród tzw. porządnych podróżnych jest coraz więcej inteligentnych spryciarzy. Rozpoznają oni niezbyt zło­żoną strategię przetrwania „meneli" i nie siadają blisko nich. Nie wie­dzą jednak często o tym, że na dworcu w żadnym miejscu nie są bez­pieczni, bo z kolei miejscowi złodzieje polują na takich, co siadają jak najdalej od „meneli". Złodzieje wiedzą, że ostrożni podróżni sąz reguły zaradni życiowo, mają wobec tego przy sobie pieniądze i wiele warto­ściowych rzeczy, np. złote sygnety, świadczące o ich zamożności. W takiej sytuacji portfele i sygnety często zmieniają właścicieli. Na dwor­cu tak naprawdę bezpieczni są tylko złodzieje.

Kątem oka zauważyłem, że Kuferek nie koncentruje się najedzeniu, tylko przygląda się leżącemu i głośno chrapiącemu „menelowi". Czło­wiek ten wydawał nieprzyjemne dźwięki; od niego też dolatywał naj­większy odór. Pozostali „menele" nie potraktowali nas, jak porządnych ludzi, tzn. nie podchodzili do nas, nie krążyli obok nas i ogólnie starali się nas nie zauważać, chociaż znajdowaliśmy się na ich umownym tere­nie. Kuferek wstał bez słowa od stołu, podszedł do śpiącego „menela", włożył mu stopę pod brzuch i przewrócił go nogą na plecy. Tamten obudził się zdziwiony i popatrzył na stojącego nad nim kilkunastolet­niego chłopca. Kuferek powiedział do niego spokojnie, ale zdecydowa­nych tonem, aby nie przeszkadzał nam w konsumpcji, co dosłownie brzmiało mniej więcej tak:

- S...dalaj stąd cwelu! Szamie się.

46


Złodzieje na wolności

Leżący człowiek zaczął podnosić się z podłogi, ale według Kuferka robił to zbyt wolno, wobec tego został przyciśnięty Kuferka nogą po­nownie do podłogi. Wstałem więc od stolika, aby zwrócić uwagę wy­chowankowi, że postępuje z leżącym człowiekiem zbyt brutalnie. Nie miałem jednak nic przeciwko jego inicjatywie przemieszczenia kłopo­tliwego gościa o kilka metrów dalej, tylko chciałem, aby zrobił to bar­dziej kulturalnie. Uważałem, że mamy prawo spokojnie zjeść kolację w dworcowym barze, przy jedynych stolikach, które były wolne. Jedze­nie w smrodzie i przy dźwiękach chrapiącego człowieka nie było ko­nieczne w tej sytuacji. Proszenie kogokolwiek o pomoc byłoby niepo­ważne, a przede wszystkim nieskuteczne. Tym razem wyręczyła mnie jednak Renata, która powiedziała:

- Kuferek, daj panu wstać spokojnie. Nie znęcaj się nad człowiekiem;

Kuferek wrócił na miejsce i skoncentrował się najedzeniu. „Menel" skorzystał z okazji bezurazowego opuszczenia zajmowanego miejsca. Tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to zatruty denaturatem i niedoży­wiony organizm, dołączył do czuwających „meneli". Podczas jedzenia kontynuowałem moją pracę wychowawczą.

- Dlaczego popchnąłeś tamtego dzieciaka? - zwróciłem się z preten­sjami do Dzięcioła.

- Uczepił się mnie i nie chciał puścić - odpowiedział zapytany.

- Mieliśmy wlec go aż do górskiego schroniska? - bronił kolegę Mi­chał.

- Matka płakałaby po stracie dziecka - burknął Kuferek, najbardziej bezwzględny typ w resocjalizowanej grupie.

- Mogłeś wykręcić mu lekko rękę i odstawić do mamy - włączyła się do rozmowy Renata, patrząc na Dzięcioła. - Jesteś przecież j udoką. Nie musiałeś go popychać.

- Ale „menela" trzeba było przesunąć - Kuferek próbował bronić agre­sywnej strategii całej grupy.

- Dobra, kończymy tę kolację. Za dwadzieścia minut odjeżdża nasz pociąg. Postarajcie się unikać wszelkich bójek i nie reagować na za­czepki przypadkowych ludzi - powiedziałem i kończyłem powoli je­dzenie.

W tym czasie wśród „meneli" powstało lekkie zamieszanie. Byłem przyzwyczajony, że poruszają się oni jak woskowate postacie, zgarbie­ni, smutni, małomówni. Tymczasem odłączyła się od nich starsza ko-

47


Grzegorz Zalewski

bieta mająca czarną przepaskę na lewym oku i szła dość energicznie. Prawdopodobnie straciła oko w jakimś wypadku i teraz wyglądała jak karykatura pirata. Podążała za nią młodsza kobieta, posiadająca nawet względnie przyzwoitą powierzchowność. Starsza była ponura, a młod­sza śmiała się wesoło. Nie bardzo wiedziałem co ta młoda, nawet nie­brzydka kobieta, robi wśród „meneli". Była brudna, takjak oni, ale poza tym wydawała się być normalną osobą. Jakiś dziwny los wyrzucił ją poza nawias społeczeństwa. Większość tego typu kobiet zostaje raczej prostytutkami, niż „menelicami". Kochają się za pieniądze z normalny­mi, porządnymi obywatelami, pokłóconymi chwilowo z żonami lub będącymi na delegacjach. Wprowadzają też chętnie młodzież ze szkół średnich w arkana sztuki miłości. Są to kobiety częściowo upadłe, ale ciągle jeszcze atrakcyjne fizycznie i potrafiące zarobić na swoje utrzy­manie. Zdarza się nawet, że poślubi je jakiś urzędnik, pełen komple­ksów i bojący się skromnych kobiet, które musiałby zdobywać. Wystar­czy, że oświadczy się on prostytutce, a ona zgadza się na małżeństwo bez zaręczyn, zapowiedzi, kwiatów, podchodów i wstępnej gry miło­snej, bo zdaje sobie sprawę, że druga taka okazja może się już jej nie powtórzyć. „Menelice" są to natomiast kobiety całkowicie upadłe. Ze względu na brudne łachmany, w jakie są ubrane, seks z nimi przypomi­na prawdopodobnie kochanie się z kozłem. Są często skazane na wege­tację, bo są chore, załamane, depresyjne, niezdolne do jakiejkolwiek pracy intelektualnej czy tym bardziej fizycznej. Prawdopodobnie ta młoda „menelica", która korzystnie wyróżniała się wyglądem wśród innych, też była chora, albo świadomie wybrała towarzystwo, gdzie mogła być księżniczką wśród żebraków.

Obie kobiety podeszły szybkim krokiem do samotnie siedzącego, mło­dego mężczyzny. Nie wiadomo właściwie, co skłoniło go do spożywa­nia kolacji w ciemnym kącie dworcowego baru. Miał na sobie długi, szary płaszcz, pochyloną głowę i wyglądał na człowieka nieśmiałego. Prawdopodobnie źle czuł się w jasno oświetlonej części baru, wśród wielu ludzi. Jadł spokojnie, zupełnie nie spodziewając się, że za chwilę stanie się ofiarą „menelic". Starsza kobieta usiadła obok samotnego mężczyzny i zaczęła łasić się do niego jak karykatura kocicy.

Podróżny pochylił się jeszcze niżej nad talerzem i usiłował odsunąć się od prześladowczym', ale z drugiej strony siedziała już przy nim mło­da kobieta. Siedzieli tak w trójkę o kilka metrów ode mnie, a na młodą

48


Złodzieje na wolności

kobietę padało w tym momencie trochę więcej światła. Mogłem więc zobaczyć, że w jej uśmiechu jest dużo smutku i chyba trochę sadyzmu. Z rzeczy pewnych, nie wymagających psychologicznych interpretacji, pokazywała zepsute zęby. Starsza kobieta szeptała coś podróżnemu do ucha, ale on nie reagował na jej słowa. Pobudzała więc go do myślenia i rozmowy bijąc go otwartą dłonią najpierw po głowie, a następnie po twarzy. Te drugie uderzenia były głośniejsze i wywoływały aplauz u znajdujących się w pobliżu, pozostałych „meneli". Młodsza kobieta śmiała się coraz głośniej; zrozumiałem wtedy, że prawdopodobnie nie­wiele więcej potrafi robić, „Menele" stali się niezwykle ożywieni, po­budzeni i radośni. Spoglądali na nas i wykonywali w naszym kierunku gesty zachęcające do wspólnej zabawy kosztem samotnego podróżne* go. Przypomniałem sobie w tym momencie, że kiedy zajmowaliśmy te stoliki, przy których kończyliśmy teraz jedzenie kolacji, patrzyli na nas z obawą. Domyślali się, że przybyła jakaś agresywna grupa, która nie uszanuje ich praw. Kiedy Kuferek przesuwał nogą jednego „menela", to obawa pozostałych przemieniła się w bezsilną złość. Zostali pokona­ni na własnym terytorium, na które nikt nie wchodził z powodu obrzy­dzenia. Teraz - prawdopodobnie podświadomie - znaleźli rozwiązanie, które miało ich i nas zintegrować oraz rozbawić. Obiektywnie na to patrząc, nieletni przestępcy mieli niską pozycję w społecznym rankin­gu, ale ewentualne ich porozumienie z „menelami", którzy w tym ran­kingu znajdowali się na samym dnie, znacznie podniosłoby samopo­czucie „meneli". Ci biedni ludzie nie zdawali sobie chyba sprawy z fak­tu, że zostali ocenieni przez moich podopiecznych niżej od „cweli". Nieletni przestępcy twierdzili, że „cweli" można przynajmniej wyko­rzystać seksualnie.

Patrzyłem jak dwie brudne kobiety prześladowały niezaradnego podróżnego i moja „menelofobia" przekształcała się powoli w „anty-meneloagresję". Chłopcy skończyli już jedzenie kolacji i przygotowy­wali się do opuszczenia ponurego baru, zupełnie nie interesując się lo­sem samotnego podróżnego ani prześladujących go „meneli". Nie chcieli sprawiać mi kolejnych kłopotów, wtrącając się w zachowania innych ludzi. Postępowali jak zwyczajni, „normalni" podróżni - zajmowali się wyłącznie swoimi sprawami. Prawdopodobnie, gdyby byli sami, to od­prowadziliby niezaradnego podróżnego w bezpieczne miejsce, naraża­jąc się na nietrafną ocenę ich zachowania z punktu widzenia policji,

49


Grzegorz Zalewski

jako wyprowadzenia podróżnego z baru w celu okradzenia go. Dałem im jednak znak, aby poczekali chwilę. Chciałem zobaczyć, co będzie działo się dalej. Starsza „menelica" powiedziała głośno do podróżnego:

- Wyjdź ze mną. To ci się opłaci.

Podróżny robił do tej pory wrażenie człowieka, który próbuje zapaść się pod ziemię ze wstydu, ale teraz ocknął się i próbował uciekać. Było już jednak za późno, ponieważ cała grupa „meneli" przesunęła się i oto­czyła go falującym, ciasnym, okropnym kręgiem.

- Puść mnie ty k...wo! - zapiszczał podróżny cienkim głosem. Trząsł się cały. Pod płaszczem miął jasny garnitur i białą koszulę. Pochodził prawdopodobnie z rodziny, która nie przygotowała go na takie i podob­ne sytuacje, nie mieszczące się w kołtuńsko - mieszczańskich głowach.

Otrzymał wtedy uderzenie w policzek od młodszej kobiety, która w następujący sposób uzasadniła swoje postępowanie:

- Nie mów do niej k...wo! Dobrze słyszałam, jak jej ubliżyłeś. • Kolejny raz zrozumiałem wtedy, co miał na myśli Jahwe, kiedy po­wiedział gromkim głosem, że człowiek jest najpodlejszym robakiem ze wszystkich stworzeń. Sceneria w barze zaczęła się robić coraz bardziej niesamowita, a to ze względu na napływ kolejnej fali dziwacznych lu­dzi.

Pewien młody człowiek, przypominający karykaturę urzędnika, do­padł wolnego miejsca przy jednym ze stołów i usiadł, wyprzedzając pewnego inwalidę. Na twarzy „zwycięzcy" pojawiło się zadowolenie. Wyjął kanapkę z torby, położył na stole i poszedł do bufetu, prawdopo­dobnie kupić coś do picia. W połowie drogi zawrócił i podbiegł do po­zostawionej kanapki, ponieważ zauważył w jakiś sposób kątem oka dwóch „meneli" zbliżających się do łatwej zdobyczy. „Menele" byli jednak szybsi od niego i zabrali kanapkę. Pomimo fatalnego stanu zdro­wia, w jakim znajdowali się, posiadali dużą wprawę w ocenianiu odle­głości właściciela od pozostawionej przez niego żywności i instynk­townie wybierali właściwy moment do ataku. Przypominali orła ze zwią­zanymi skrzydłami, atakującego zdechłą kurę. Kiedy „menele" wycofa­li się na z góry upatrzone pozycje, aby konsumować w spokoju, czło­wiek okradziony z pierwszej kanapki wyjął drugą, popatrzył na czuj­nych „meneli" i schował jaz powrotem. Tym razem nie dał się zasko­czyć. Wziął torbę z kanapką i udał się do bufetu. Wrócił po chwili nio-

50


Złodzieje na wolności

sac szklankę z herbatą, którą postawił na stole patrząc triumfująco w kierunku ciągle głodnych „meneli". Wyjął drugą kanapkę, podniósł iado ust, przechylił się trochę w lewą stronę, drewniane siedzenie pod nim też przesunęło się w lewo, zdążył chwycić jeszcze gorącą szklankę z herbatą, upadł i oblał się wrzątkiem. Siedział teraz na posadzce obok zaskoczonego inwalidy, którego wyprzedził kilka minut wcześniej przy zajmowaniu miejsca przy stoliku i płakał jak dziecko. Nie przypominał teraz karykatury urzędnika, tylko jakąś monstrualną, człekopodobną isto­tę, przylegającą do gruntu. W tym momencie z głębi baru wyszła wyjąt­kowo odrażająca „menelica" i ze strachem oraz złością popatrzyła na

dwie bufetowe.

- Czego tu? - zapytała pierwsza bufetowa, która chyba szczególnie nie lubiła tej „menelicy".

- Won stąd! - dodała druga bufetowa, solidaryzując się z pierwszą. „Menelica" zignorowała zaczepki kobiet, które tak niewłaściwie po­traktowały bądź co bądź potencjalną klientkę i tylko splunęła siarczy­ście w ich kierunku. Jej flegma dosięgnęła najbliższego garnka z zupą. Zrobiło mi się niedobrze.

- S...dalaj stąd, gruźliczko jedna! - wrzasnęła pierwsza bufetowa.

- Won stąd! - konsekwentnie kontynuowała druga.

„Menelica" usiadła nerwowo przy jednym ze stolików, dopiła resztkę kawy z prawie pustej szklanki, pozostawionej przez jednego z podróż­nych, zjadła trochę ziemniaków z talerza i połknęła pozostawiony przez kogoś ogryzek. Beknęła obrzydliwie w stronę bufetowych, z których jedna przekładała właśnie palcami kotlety z dużego talerza na mniejszy, a druga nalewała zagranicznemu turyście, mającemu beret na głowie, zupę z nie oplutego garnka. Po zakończeniu tej czynności wytarła swo­im fartuchem opluty garnek. Prawdopodobnie był to służbowy fartuch, z którym bufetowa nie czuła się emocjonalnie związana. „Menelica" po zaspokojeniu pierwszego głodu dołączyła do swoich ludzi; kiedy znik-nęła z mojego pola uwagi, to garnki w barze zaczęły wyglądać tak, jak­by nigdy nie były przez nikogo oplute. Pozostał mi tylko niesmak w ustach.

Kolejnąosobą przy barze, na którą zwróciłem uwagę, był l udowy przy­błęda w gumowcach, wymiętych spodniach i długiej, flanelowej koszu­li. Zachowywał się jak uczciwy człowiek. Wyjął tysiąc złotych (praw­dopodobnie tylko tyle pieniędzy posiadał) i usiłował kupić porcję zie-


Grzegorz Zalewski

mniaków, kosztującą pięć tysięcy. Bufetowe czuły widocznie słabość do mężczyzn, bo nie kazały mu s...dalać i iść won, tylko nałożyły mu porcję ziemniaków i to nawet większą od przeciętnej. Teraz gołym okiem było widać, że dobre serca miały te kobiety, tylko wyczerpująca praca robiła z nich czasami hetery. Człowiek obdarowany ziemniakami był bardzo zadowolony i zaskoczony. Prawdopodobnie rzadko otrzymywał coś za darmo i oszalałby chyba ze szczęścia, gdyby już od dawna nie był szalony. Koniecznie chciał w jakiś sposób zrewanżować się dobrym kobietom i zaczął wyjmować z różnych zakamarków swojej odzieży włoskie orzechy, rzucając je ostentacyjnie na ladę. Bufetowe śmiały się figlarnie i zgarniały orzechy do swoich poplamionych fartuchów. Był to taki krótki moment w barze, kiedy dwie wiejskie kobiety; które uda­wały „miastowe" i wiejski matołek razem byli szczęśliwi.

W tym czasie starsza „menelica" nadal dręczyła samotnego podróż­nego:

- Chodź ze mną, palancie jeden. Wiem, że jestem ślepa na jedno oko, stara, śmierdząca i brzydka, ale masz iść ze mną. Nie będziesz lekcewa­żył nas tylko dlatego, że jesteśmy biedne i opuszczone przez takich jak ty. To wy doprowadziliście nas do nędzy. Macie wygodne mieszkania i pracę, a my śpimy na dworcu, żebrzemy i zjadamy resztki z waszych

stołów. Masz iść ze mną i pieprzyć mnie, albo zachlastam cię po tej inteligenckiej mordzie na śmierć.

„Menele" otaczający prześladowanego człowieka charczeli, sapali i tupali, co prawdopodobnie wyrażało radość i zadowolenie. W miarę normalnie śmiała się tylko młodsza „menelica" i wypowiadała nawet sensowne zdania, chociaż upokarzające dla podróżnego:

- To zaszczyt dla ciebie, że kobieta proponuje ci miłość. Swoje prze­szła, to nie wygląda najlepiej. Może wolałbyś pieprzyć mnie? - zapytała stając wyzywająco i pokazując duże piersi.

- Też nie... - wyszeptał coraz bardziej przestraszony podróżny.

- Żaden facet mi jeszcze nie odmówił. Nawet ta stara ma powodzenie - powiedziała młodsza wskazując na koleżankę - ale taki goguśjak ty nie potrafi tego docenić. Dostaniesz za to po mordzie.

Ponownie obie zaczęły okładać samotnego podróżnego po głowie i po twarzy. Starsza biła go otwartą ręką; traktowała to nadal jak zabawę.

Młodsza natomiast poczuła się prawdopodobnie urażona odmową, bo biła go pięściami.

52


Złodzieje na wolności

, pójdę uspokoić te k..wy - powiedział Bosman - bo zabiją frajera. - Dobrze, tylko delikatnie - zgodziłem się z decyzją chłopca. Bosman poszedł sam Pozostali wychowankowie uznali, że bez trudu noradzi sobie z dwiema niedożywionymi „menelicami". Bosman zbli­żył się do nich i spojrzał w oczy młodszej kobiecie. Bezczelne spojrze­nie małolata rozwścieczyło ją. Nie było w tej kobiecie niczego z poko­ry uległości i rezygnacji, tak typowych dla żebraków. Prawdopodobnie była liderem dworcowej grupy. Jej wysoka pozycja wynikała z urody, która pozytywnie wyróżniała ją na tle powszechnie panującej brzydoty;

jej spryt wiązał się z ponadprzeciętną inteligencją i nie spotykaną w tym środowisku energią życiową, którą natura obdarzyła tę kobietę. Pozor­nie była ona zupełnie inna od pozostałych „meneli"; lepsza, weselsza i zaradni ej sza. W rzeczywistości pasowała jednak do nich i odgrywała prawdopodobnie tak niezwykłą rolę, jak szamanka w kulturach pier­wotnych. Wróżyła, leczyła, przepowiadała przyszłość, rozmawiała z duchami, rozstrzygała spory i pomagała słabszym. Osobowość star­szej „menelicy" nie stanowiła już jednak żadnej zagadki; była to współ­czesna czarownica w najgorszym stylu.

Młodsza „menelica" rzuciła się z pazurami na Bosmana, jak wilczyca przeczuwająca swoją klęskę. Godziła się na życie wśród meneli, którzy podziwiali i wielbili ją. Podnosiła ich samoocenę, wmawiając im, że nie znajdują się jeszcze na samym dnie, kiedy mają taką atrakcyjną i repre­zentacyjną krółową. Z trudem zniosła upokorzenie, kiedy grupa mało­latów, prowadzona przez zdecydowanie ładniejszą od niej dziewczynę i nieznajomego brodacza, zajęła terytorium należące do jej ludu od cza­su wybudowania dworca. Cierpiała wewnętrznie, kiedy przedstawiciel plemienia zbieraczy - żebraków spał na podłodze, zatruty prawdopo­dobnie denaturatem i bez pytania został przesunięty przez nieletniego intruza w głąb terytorium. Wreszcie postanowiła działać razem z do­świadczoną czarownicą, aby wyrwać lud z marazmu. Swojąagresję ukie­runkowały na przedstawiciela znienawidzonego, normalnego społeczeń­stwa. Postanowiły pokazać swojemu ludowi i nieletnim chłopcom, że potrafią walczyć. Liczyły po cichu, że obserwująca ich grupa nieznajo­mych przybyszów przyłączy się do tej rytualnej zabawy - walki, albo w najgorszym przypadku zachowa neutralność. Jednak przedstawiciel grupy przybyszów, nazywany przez nas Bosmanem, postanowił prze­ciwstawić się „menelskiej" strategii i stanął po stronie podróżnego -

53


Grzegorz Zalewski

frajera. W przypadku nieletniego przestępcy był to wybór tzw. mniej­szego zła, ponieważ frajerów lekceważył - mimo wszystko - w mniej­szym stopniu, niż „meneli".

Bosman usunął się z linii ataku i pociągnął lekko „menlicę" za rękę zgodnie z kierunkiem jej ruchu. Kobieta ruszyła do przodu gwałtownie, a szarpnięcie Bosmana nadało jej ruchowi jeszcze większego przyspie­szenia. Zatrzymała się dopiero na ścianie, tłukąc się boleśnie. Usiadła pod ścianą i nie miała już ochoty do dalszego działania. Stała się bier­nym „menelem", podobnie jak jej współtowarzysze. Jej starsza kole­żanka uciekła w popłochu, kiedy tylko Bosman ruszył w ich stronę. Niespodziewanie uwolniony podróżny pośpiesznie udawał się do wyj­ścia z baru. Młoda „menelica" będzie, teraz musiała poczekać, aż opu­ścimy dworzec i jakiś kolejny frajer przyjdzie do ciemnego kąta baru, aby próbować tu zjeść swoją kanapkę. Pastwiąc się nad nim, ponownie odzyska swój prestiż i wysoką pozycję w grupie „meneli".

Bosman postąpił zgodnie z techniką judo, ale niezgodnie z filozofią, której go uczyłem, ponieważ walczył z kobietą. Zgodnie z głoszonymi przeze mnie zasadami, powinien był uniemożliwić jej tylko dalsze znę­canie się nad bezbronnym podróżnym. Oczywiście uwagi powyższe kie­ruję tylko do tych czytelników, którzy nigdy nie walczyli z kobietą ani z mężczyzną. W praktyce, w czasie obrony przed atakującym przeciw­nikiem, próba powstrzymania go kończy się często kalectwem lub śmier­cią powstrzymującego. Bosman zatrzymujący kobietę walczącą o god­ność własną i swojego ludu; kobietę zdesperowaną, osaczoną i nie ma­jącą już nic do stracenia, zostałby kopnięty przez nią np. w jądra. Wal­czący chłopiec teoretycznie przekroczył obronę konieczną, ale w prak­tyce zredukował kontakt z niebezpieczną kobietą do minimum. Dopro­wadzając ją do bolesnego upadku, zmaksymalizował własne bezpieczeń­stwo, a przede wszystkim uratował samotnego podróżnego. Oczywiście rozumiem teoretyczne, idealistyczne podejście do agresywnego prze­ciwnika ze strony ludzi, którzy nigdy z nikim fizycznie nie walczyli. Nie potrafię jednak sobie wyobrazić w jaki sposób apelują do agresyw­nego napastnika, aby zaprzestał ataku lub trzymają go do czasu przyby­cia policji. W praktyce ludzie tacy mdleją uderzeni'w tył głowy lub stoją i płaczą, bo zostali właśnie okradzeni.

Do odjazdu pociągu zostało już tylko dziesięć minut. W tym momen­cie podszedł do nas patrol policji. Dwaj policjanci zatrzymali Bosmana

54


Złodzieje na wolności

, wyraźnie mieli zamiar zabrać go na komisariat. Była z nimi zdenerwo­wana Cyganka, przytulająca dziecko do piersi i Cygan z bezwładnie zwisającą ręką. Cyganka przyjrzała się uważnie Bosmanowi, powiedziała coś do policjantów i zaczęła biec za grupą chłopców, którzy opuszczali już bar dworcowy z plecakami na ramionach. Szukała prawdopodobnie Dzięcioła, ale pozostali chłopcy skutecznie zasłaniali go i blokowali dojście do niego. Kiedy obserwowałem ich w tego typu akcjach, to za­wsze wydawało mi się, że działają instynktownie. Musieli nauczyć się chronić wzajemnie, aby przetrwać.

Dotarliśmy wreszcie do pociągu jadącego w góry. Chłopcom kolejny raz udało się zająć cały przedział, a ja byłem zmuszony jeszcze poro­zmawiać z policjantami. Policjanci zasalutowali i zasugerowali mi, że prowadzona przeze mnie grupa będzie musiała wyjść z pociągu, aby wyjaśnić okoliczności kilku bójek, w których brała udział podczas krót­kiego pobytu na dworcu. Jeden z nich powiedział z oburzeniem, że je­szcze nie widział tak agresywnej i niezdyscyplinowanej wycieczki szkol­nej. Drugi dodał, że jest to wina nieudolnego i beznadziejnego nauczy­ciela, którym z pewnością jestem ja. Pierwszy policjant spojrzał jeszcze na Renatę i próbował dowiedzieć się co to za klasa, w której jest tylko jedna uczennica. Jego pytanie zostało zignorowane, stwierdził więc, że są to z pewnością uczniowie z technikum mechanicznego. Pokazałem im przepustkę z Zakładu Poprawczego i powiedziałem:

- Panowie pracujecie w policji od niedawna i dlatego nie potraficie z daleka poznać nieletnich przestępców. Możecie ich zabrać do komi­sariatu, ale zgodnie z obowiązującymi przepisami będziecie musieli do­starczyć ich do miejsca odbywania kary w ciągu dwóch-trzech dni. To duży kłopot. Za tydzień wykonam tę pracę za was. Widziałem wszyst­kie te bójki na dworcu i z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że chłop­cy tylko bronili się...

Pociąg ruszył. Nie dokończyłem więc zdania, tylko wskoczyłem do otwartych drzwi wagonu. Ostatni raz spojrzałem na policjantów. Stali niezdecydowani. Tylko Cygan krzyczał coś do nich i wymachiwał zdro­wą ręką. Uważał prawdopodobnie, że kiedy on kogoś okradnie lub po­bije, to jest to sprawiedliwe i w takiej sytuacji policja nie jest potrzebna. Kiedy jednak jego okradną lub pobiją, dzieje mu się krzywda i interwen­cja policji jest konieczna. Nie byłem w stanie cokolwiek mu wytłuma­czyć, bo wyznaczyłem sobie inne zadanie. Pracowałem z nieletnimi prze­stępcami, a nie ze starymi egoistami.

s s


Rozdział 4

Była głęboka noc. Renata zasnęła na moim ramieniu, a pociąg nieu­chronnie podążał w kierunku gór. Chłopcy profilaktycznie, dbając o swój i mój spokój, usadowili się w sąsiednim przedziale. W pociągu panowa­ła względna cisza, ponieważ większość podróżnych spała. Tylko z przedziału nieletnich przestępców dochodziły jakieś niewyraźne od­głosy ściszonych rozmów i śmiechów. Szepty jednoznacznie wskazy­wały nato, że chłopcy także szykująsię do snu. Miałem niewielką nadzie­ję, że wreszcie wszyscy trochę odpoczniemy.

Po korytarzu przesunęły się cienie figlarnie stąpających panienek. Były to prawdopodobnie uczennice szkoły średniej, rówieśnice moich podo­piecznych, udające się na wycieczkę, podobnie jak my. Całą gromadką wybrały się do toalety, podkreślając w ten sposób swoją płochliwość, skromność i prezentując instynkt stadny. Szurały przy tym kapciami i chichotały beztrosko. Udawały aniołki, które w jakiś niezrozumiały sposób znalazły się na Ziemi i musiały podróżować tym okropnym, brud­nym pociągiem, zachowując jednak swoją godność i czystość. Ocierały się o samo zło, zamknięte w jednym z kolejowych przedziałów, nie zda­jąc sobie sprawy z tego faktu. Na szczęście chłopcy zignorowali tę pro­wokującą ich eskapadę. Po chwili dziewczęta jednak wracały, robiąc przy tym jeszcze więcej hałasu. Tym razem chłopcy zaczęli robić gło­śne uwagi na temat tego. że panienki wyjątkowo krótko zaspokajaj ą swój e fizjologiczne potrzeby. Czeczen zakończył tę wymianę zdań jednym okrzykiem, skierowanym do dziewcząt przez otwarte drzwi przedziału:

- Spać, k...wa, bo podpalę!

56


Złodzieje na wolności

Dziewczęta zaniemówiły. Wyglądały na obrażone. Nie spodziewały się takiej brutalnej reakcji ze strony chłopców. Oczekiwały prawdopo­dobnie, że swoim figlarnym zachowaniem sprowokują nieznajomych chłopców do bardziej zalotnych i uwodzicielskich zachowań. Przesu­wały się w milczeniu w kierunku swoich przedziałów. Czekała tam już na nie wychowawczyni, bacznie obserwująca korytarz wagonu. Pod­parła się rękami pod boki i z niezadowoleniem patrzyła na swoje anioł­ki przeciskające się między szarymi, zmęczonymi podróżnymi. Po tej kobiecie było widać, że jest zatrudniona na etacie pedagoga co najmniej dwadzieścia lat.

- Dziewczęta, nie rozmawiajcie z obcymi! - krzyknęła głośno, prezen­tując w ten sposób swoją wyższość nad wszystkim co ją otacza i jedno­cześnie zupełny brak wyczucia sytuacj i. Pracuj ąc przez wiele lat w szkole, gdzie uczennicami były głównie grzeczne dziewczęta, przyzwyczaiła się już, że wszyscy traktują ją z należytym szacunkiem, wykonują jej polecenia bez szemrania i podziwiająjej nauczycielski autorytet.

W odpowiedzi usłyszała z drugiego końca wagonu:

- Nałóż majtki, bo się przeziębisz.

Nie była przygotowana na taką sytuację. Cały świat zawirował w jej oczach. Nieprzydatne okazały się pedagogiczne algorytmy, doskonale sprawdzające się w rutynowych sytuacjach, kiedy to uczniowie nie są zdemoralizowani i unikają konfliktów z nauczycielami. Ustępują nau­czycielom nawet wtedy, kiedy ci zupełnie nie mają racji. Stała zupełnie bezradna w tym kołyszącym się wagonie, nie chroniona przez zaradne­go męża, powagę szkoły, instytucję kuratorium, ani tym bardziej przez własną wyobraźnię, której prawdopodobnie nigdy nie posiadała w wy­starczającym zakresie. Wycofała się jak bezbronna myszka do swojego przedziału i zamknęła za sobą drzwi. W ciągu kilku sekund nastąpiła w niej wewnętrzna przemiana. Przestała być bezkompromisowym pe­dagogiem, wyglądającym bardzo groźnie ze względu na podparcie się pięściami pod boki i spoglądającym piorunującym wzrokiem na otacza­jącą ją, marną rzeczywistość. Nie stała już na własnych nogach, tylko siedziała cicha, wściekła i bezradna, zastanawiając się nad tym, czy może Jeszcze cokolwiek zrobić. O zwróceniu uwagi chłopcom prawdopodob­nie nawet nie pomyślała. Nie chciała występować w sytuacji, kiedy jej polecenia nie będą wykonywane a uwagi wyśmiewane. W wagonie po­nownie zapanował więc pozornie senny nastrój.

57


Grzegorz Zalewski

Początkowo zamierzałem zwrócić chłopcom uwagę na ich niewłaści­we zachowanie, ale po chwili przypomniałem sobie, że oni doskonale zdają sobie sprawę ze swojego zachowania i postępujątak z premedyta­cją, aby nie wyjść z wprawy, aby zawsze mieć rację, aby nie zostać przegadanym i nie być frajerem. Wiedziałem, że ze względu na umowę, jaką zawarliśmy, starają się unikać wszelkich zaczepek i prowokacji. Omijają trudne sytuacje, ale kiedy już wkraczają do akcji są zdetermi­nowani, zdecydowani i bezwzględni. Liczyli się z tym, że nasza wypra­wa może zakończyć się w każdym momencie ich szczególnie niewła­ściwego zachowania. Jednocześnie czuli się doświadczonymi przestęp­cami i nie mogli pozwolić na traktowanie siebie jak bezbronnych dzie­ci. We wczesnym dzieciństwie przeważnie byli już odrzuceni przez ro­dziców i teraz nie chcieli zgodzić się na kolejną porażkę - walczyli ze wszystkimi ludźmi do końca. Byli przeciwieństwem dzieci upośledzo­nych, biernych, bitych, wykorzystywanych seksualnie, znerwicowanych i schizofrenicznych. Walczyli o swoje prawa oraz swoją godność i cho­ciaż byli brutalni, to jednak skuteczni.

Nie akceptowałem ich metod. Mogłem w każdej chwili zakończyć tę wyprawę, ale w praktyce oznaczałoby to ucieczkę większości moich podopiecznych i samowolne kontynuowanie wycieczki po melinach. Nie byłaby to już turystyczno-krajoznawcza wyprawa w góry, realizująca konstruktywne cele wychowawcze, ale destrukcyjne wałęsanie się z miejsca na miejsce, rozboje i kardzieże, a w końcu - co brzmi parado­ksalnie - ucieczka do Zakładu Poprawczego przed policyjnym pości­giem. Mój wcześniejszy powrót do Zakładu tylko z dwoma, trzema wy­chowankami, którzy uznaliby moje racje do końca, spotkałby się ze zło­śliwymi komentarzami niektórych kolegów na temat porażki pedago­gicznej. Wolałem, aby ci sami koledzy mówili o moim sukcesie wycho­wawczym, polegającym na tym, że żaden wychowanek nigdy nie uciekł mi z wycieczki i nigdy żadna wyprawa nie zakończyła się raportem po­licyjnym. Ci wychowawcy, którzy mieli kiedykolwiek okazję wyjeż­dżać z wychowankami Zakładu Poprawczego na wycieczkę, wiedzą, że są to wydarzenia bardzo rzadkie i dlatego niezwykłe. Nie chciałem też zrywać nawiązanego już kontaktu psychicznego z wychowankami; nie chciałem postępować jak wychowawca w Zakładzie, który w sytuacji kiedy nie może już wytrzymać z wychowankiem, stara się go pozbyć za wszelką cenę. ani jak psychiatra, który nie mogąc porozumieć się z pa-

58


Złodzieje na wolności

cjentem poddaje go elektrowstrząsom i podaje mu duże dawki leków. Chciałem oddziaływać na nich jak długo to będzie fizycznie i psychicz­nie możliwe. Teraz już wiem na pewno, że takie oddziaływanie oraz pewne porozumienie jest zawsze możliwe i daje lepsze rezultaty, niż pozostawienie nieletnich przestępców zupełnie bez opieki.

Dziewczęta udawały się na kolejną wyprawę po wagonie, wyraźnie zaintersowane tym, co dzieje się w przedziale moich podopiecznych. Chłopcy zaimponowali im prawdopodobnie impertynencką uwagą skie­rowaną do ich wychowawczyni. Drzwi do przedziału chłopców uchyli­ły się delikatnie, jak wejście do pułapki, a dziewczęta pofrunęły do środ­ka, jak motylki. Oglądały się tylko, czy nie widzi ich wychowawczyni i znikały w ciemnym pomieszczeniu, z którego dobiegała delikatna mu­zyka z magnetofonu i unosiły się opary tytoniu. Pomyślałem w tym momencie, że chłopcy świadomie zachowali się brutalnie najpierw w stosunku do dziewcząt, a potem w stosunku do ich wychowawczyni, aby zwrócić na siebie ich uwagę i kiedy im się to udało, zmienili takty­kę na bardziej romantyczną - w każdym bądź razie skuteczną. Cicha muzyka i szepty dobiegające z sąsiedniego przedziału ukołysały mnie do snu, Wydawało mi się, że jadę pociągiem z sześcioletnią córeczką na piękne wakacje. Byliśmy sami w przedziale, a dobra wróżka obiecała nam, że będziemy spacerowali po gorącym piasku Lazurowego Wy­brzeża Lkąpali się w ciepłym morzu, gdzieś w okolicach Antibes i Agay. Widziałem czerwone skały masywu Esterel oblewane błękitnymi wo­dami morskimi i myślałem o kolorowych obrazach wystawianych przez malarzy wieczorami w porcie St.-Tropez... Nagle nad moją głową z trza­skiem otworzyły się drzwi i stanęła w nich kobieta nie przypominająca jednak dobrej wróżki z mojego snu. Pięści podpierające jej boki sugero­wały bezkompromisową postawę i jakieś pretensje.

- Czy pan wie, że pana chłopcy piją piwo w przedziale, a pan nie reaguje na to? - zapytała retorycznie postać trochę ze snu, ale bardziej zjawy.

- Wiem, że nie reaguję - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Pozostali podróżni w przedziale zaczęli się budzić ze snu, przeciągali się i ziewali, ajeden nawet przysłuchiwał się naszej rozmowie - ciekaw­ski jakiś albo dobry obywatel, troszczący się o właściwe wychowanie młodzieży. Kobieta kontynuowała, przekonana o własnej racji:

59


Grzegorz Zalewski

- Poza tym wciągnęli moje dziewczęta do środka, a ja nie życzę sobie aby one tam przebywały.

Była to oczywista nieprawda albo przykład życzeniowego myślenia. Zrozumiałem w tym momencie, że szczera rozmowa z tą kobietą jest niemożliwa, szczególnie w sytuacji, kiedy uważnie przysłuchujący się naszej wymianie zdań przypadkowy podróżny wyraźnie popierał ko­bietę, mówiąc coś o wszechogarniającym zdziczeniu współczesnej mło­dzieży. Wychowawczyni dziewcząt albo nie widziała dobrowolnego sposobu wejścia jej podopiecznych do przedziału chłopców albo zinter­pretowała tę sytuację zgodnie z własnymi oczekiwaniami. Kobiecie nie chciało się wypraszać dziewcząt i sugerowała mi, abym ja wykonał tę pracę. Wypowiedziałem się więc w przyjętej przez nią konwencji:

- Proszę pani, oni nie piją piwa, tylko wódkę, a poza tym są to niebez­pieczni, nieletni przestępcy z Zakładu Poprawczego w... (w tym miej­scu wymieniłem nazwę miasta, w którym nie ma takiego Zakładu) i z pewnością oni panią zapamiętali.

Ręce kobiety wysunęły się spod jej boków i opadły bezwładnie wzdłuż bioder. Jej usta otworzyły się szeroko. Wycofywała się chwiejnym kro­kiem, jak gdyby grunt usuwał się spod jej nóg. Tylko przez moment widziałem wjej oczach błysk nienawiści, który natychmiast przysłoniła matowa bezradność i osłupienie. Tyle lat pracowałajako pedagog i cią­gle ją coś zaskakiwało. Na szczęście zawsze poza szkołą, która była dla niej prawdopodobnie sztucznym światem i azylem pozornego spokoju.

Podróżny popierający kobietę nie odezwał się już ani słowem. Nie wiedział dokładnie, co się dzieje i na wszelki wypadek postanowił nie ryzykować. Pozostali podróżni ponownie zasnęli, jak tylko kobieta od­daliła się. W tym momencie było oczywiste, że ci ludzie interesują się głównie sobą i swoim wypoczynkiem.

Wstałem powoli z zajmowanego miejsca i zdecydowanie wszedłem do sąsiedniego przedziału. Dziewczęta i chłopcy bawili się w najlepsze. Jedna para tańczyła, a pozostałe siedziały obok siebie, niektóre przytu­lone i wspólnie piły piwo oraz paliły papierosy. Chłopcy spojrzeli na mnie z zainteresowaniem, jedna dziewczyna ze zdziwieniem, a pozo­stałe chyba z oburzeniem, że jakiś nieznajomy intruz'przerywa im do­brze zapowiadającą się zabawę.

- Proszę, aby dziewczęta opuściły ten przedział - powiedziałem spo­kojnym głosem.

60


0x01 graphic

Złodzieje na wolności

-A dlaczego? - zapytała niska panienka, mająca bezczelny wyraz twa­rzy.

- ponieważ wasza wychowawczyni niepokoi się o was - dodałem.

- Ta stara raszpla nie ma nic do gadania - kontynuowała niska panien­ka starająca się prawdopodobnie zaimponować grupie.

- Koniec rozmowy. Proszę natychmiast opuścić ten przedział - powie­działem już zdecydowanym głosem.

Niska panienka i jej dwie koleżanki roześmiały się ironicznie. Nie były to jednak zdemoralizowane dziewczyny, tylko głupie i bezczelne. Wydawało się im, że ich koledzy, którzy robili wrażenie twardych i zdecydowanych, przeciwstawią się zawracającemu głowę facetowi. Chłopcy oczywiście nie przyznali się, że są z Zakładu Poprawczego. Każdy inteligentny człowiek domyśliłby się jednak tego, po kropkach na ich twarzach i po zabandażowanych dłoniach, pod którymi znajdo­wały się gojące się miejsca po wywabionych tatuażach. Co najmniej czterech chłopców miało takie bandaże. Dziewczyny nie wiedziały praw­dopodobnie, z jakiej szkoły są chłopcy, ale bez trudu rozpoznały w ich postawach niechęć, lekceważenie, a niekiedy i nienawiść do szkoły, a więc i do nauczycieli. Logiczne więc było, że liczyły na zdecydowane pozbycie się przez chłopców zgreda z przedziału. One same skutecznie wyperswadowały wychowawczyni, aby nie szukała ich po pociągu i nie przeszkadzała w zabawie. Chłopcy jednak w tym momencie zajęli się słuchaniem muzyki i piciem piwa, zupełnie nie interesując się obecno­ścią dziewcząt. Kolejny raz okazało się, że w sytuacjach krytycznych wychowankowie podporządkowują się mojej woli, robiąc mi czasami nieprzyjemne niespodzianki w drobnych sprawach. Z pewnością zale­żało im na obecności dziewcząt, ale jeszcze bardziej chcieli uniknąć otwartego konfliktu ze mną. W końcu ta wyprawa wyniknęła z mojej inicjatywy i była nagrodą za naszą wspólną, półtoraroczną pracę.

Odchodząc dziewczęta szeptały coś na temat pierdołowatości chłop­ców i upierdliwości faceta. Nie wiedziały, gówniary, że ja realizowa­łem prośbę ich wychowawczyni, a wśród chłopców był jeden gwałci­ciel i dwóch takch, którzy dwa lata temu pobili dziewczynę do nieprzy­tomności. Oczywiście były to skrajne przypadki. Chłopcy ci i pozostali potrafili przecież rozmawiać z dziewczynami, lubili z nimi być, zaba­wiać je, a niektórzy z nich mieli nawet spore doświadczenia w życiu seksualnym. Określona kategoria dziewcząt - szczególnie tych z rozbi-


Grzegorz Zalewski

tych rodzin i nie lubiących się uczyć, była więc takimi spotkaniami cał­kowicie usatysfakcjonowana. W mieście, gdzie znajdował się Zakład Poprawczy, chłopcy odwiedzali kilka mieszkań, którymi opiekowały się samotne, nieletnie dziewczyny. Ich rodzice byli zajęci prowadze­niem jakiś interesów, przebywali w zakładach karnych lub za granicą. Nieletni przestępcy byli tam zawsze serdecznie przyjmowani i mogli przenocować przez kilka dni. Oczywiście przynosili ze sobą alkohol i jedzenie, które z reguły kradli w najbliższym sklepie. Libację zazwy­czaj kończyła wizyta policji, która odwoziła chłopców do Zakładu Po­prawczego. Następnie sąd rodzinny i dla nieletnich orzekał winę chłop­ców i wydawał kolejny wyrok, który w ramach obowiązującego prawa mógł być tylko kopią poprzedniego, tzn. umieszczenie w Zakładzie Po­prawczym, w którym nieletni przestępca i tak już przebywał od wielu miesięcy lub lat. Do siedemnastego roku życia wszyscy obywatele tego kraju są praktycznie bezkarni.

Chociaż określona grupa dziewcząt była zawsze zadowolona ze spo­tkań z nieletnimi przestępcami, to jednak ogólnie stosunek chłopców do nich nie był najlepszy. Często projektowali oni na dziewczęta swój ne­gatywny stosunek do matek - tych, których nigdy nie widzieli i tych, które znali, jako samobójczynie, prostytutki lub alkoholiczki. Niektórzy chłopcy mieli podobno kochające matki, ale na temat matek w tym śro­dowisku raczej się nie rozmawiało. Był to chyba jedyny temat tabu. Wszystko inne jest na tyle mało bolesne, że można o tym mówić.

- Przestańcie już pić i kładźcie się spać - powiedziałem wychodząc z przedziału chłopców. - Jutro z rana idziemy w góry. Dzięcioł spojrzał na mnie z udawanym wyrzutem i powiedział:

- Już jedną laseczkę prawie miałem, a trener przerwał nam zabawę. I teraz jeszcze nie możemy sobie popić. Żołnierze zawsze piją jadąc na pierwszą przepustkę.

- Nie jesteś Dzięcioł żołnierzem na przepustce, tylko dzieckiem jadą­cym na wakacje... Zresztą nie wszyscy żołnierze piją...

- Jestem wojownikiem walczącym z frajerami - kontynuował Dzię­cioł.

W tym momencie Bosman spojrzał na kolegę i krzyknął na niego:

- Zamknij dziób Dzięcioł i daj trenerowi spać! - następnie zwrócił się do mnie. - Ale byliśmy grzeczni i pozwoliliśmy trenerowi bez sprzeci­wu odebrać upolowany towar, co?

62


Złodzieje na wolności

- Zachowaliście się w miarę w porządku - zakończyłem tę nocną wy­mianę zdań i wyszedłem wreszcie na korytarz wagonu. Otworzyłem okno i zacząłem wdychać świeże powietrze, aby oczyścić płuca z dymu pa­pierosów, których nie paliłem. Po chwili drzemałem już w swoim

przedziale.

Śniło mi się, że wspinaliśmy się z Adą, moją córeczką, po niskich górach masywu Esterel. Z tyłu za nami rozciągało się lazurowe morze. Jego tafla zlewała się z błękitnym niebem w jedną całość, a kilka bia­łych żagli na wodzie przypominało niewielkie obłoki na niebie. Było bardzo ciepło, a lekki wiaterek niosący orzeźwiające zapachy ziół chło­dził nasze ciała. Z drugiej strony góry jechało konno kilka osób. Rzadka roślinność górska, składająca się głównie z krzewów i wyskich traw, umożliwiała dobry widok na przesuwających się w dużej odległości jeźdźców. Przed nami pojawili się szybko jadący rowerzyści, którzy z dużą wprawą zjeżdżali górską drogą, pełną wyboi i kamieni, na spe­cjalnie do tego celu przygotowanych rowerach, posiadających szerokie opony. Ada przytuliła się do mnie, kiedy rowerzyści przejeżdżali blisko nas, niebezpiecznie kołysząc się na obie strony. Kontynuowaliśmy na­szą wyprawę, a ja byłem dumny z mojego drobnego dziecka, które wspi­nało się równie szybko jak ja. Dobra wróżka... trzask otwieranych drzwi do przedziału... wstrętna czarownica, nie to jakiś facet w mundurze, Krzysztoń nazwał kiedyś takiego diabłem..., co się do cholery dzieje, czy ja jestem na urlopie w południowej Francji, czy też jadę gdzieś po­ciągiem...

Obudziłem się. Przede mną stał jakiś kolejarz, który zakomunikował mi, że jest kierownikiem pociągu i zapytał:

- Czy to pana podopieczni piją w sąsiednim przedziale?

- Ktoś mnie już o to dzisiaj pytał - przypomniałem sobie głośno.

- No to może pan coś z tym fantem zrobi, bo wysadzę ich na najbliż­szej stacji. Wie pan doskonale, że spożywanie alkoholu w pociągu jest zabronione.

- To nie są normalni chłopcy, tylko... tylko upośledzeni. Kierownik pociągu spojrzał na mnie ze zdziwieniem i zapytał:

- O czym pan właściwie mówi? Żartuje pan sobie ze mnie? Chce pan może wysiąść razem z nimi na najbliższej stacji?

Nie bardzo wiedziałem co mam zrobić w tej chwili. W końcu jak na chłopców z poprawczaka moi wychowankowie nie zrobili niczego złe-

63


Grzegorz Zalewski

go. Prawdopodobnie wychowawczyni dziewcząt poczuła się obrażona i postanowiła działać za pośrednictwem kierownika pociągu. Naopo­wiadała mu różnych rzeczy na temat niewłaściwego zachowania się chłopców, niektóre sprawy wyolbrzymiając, a inne przekręcając. Ko­lejny raz nie miałem ochoty tłumaczyć się przed nikim, głównie dlate­go, że obawiałem się zostać źle zrozumiany. Na szczęście w tym kłopo­tliwym momencie obustronnego milczenia i oczekiwania zbudziła się Renata i stwierdziła beztrosko:

- Nie mam biletu. Nie stać mnie. Chociaż jestem taka ładna, to i tak nie mogę dostać żadnej pracy odpowiedniej do mojej prezencji. Kierownik pociągu przyjrzał się jej uważnie i zwrócił się do mnie:

- Ona jest z tej grupy... - zastanawiał się jak ją nazwać i w końcu zdecydował się na określenie, które usłyszał ode mnie - upośledzonych?

- Wypraszam sobie - oburzyła się, skądinąd słusznie, Renata.

- Ona jest wychowawczynią - powiedziałem nieśmiało, aby jakoś roz­ładować sytuację i dowartościować Renatę. - Przeprowadzamy wspól­nie taki ryzykowny, trudny eksperyment pedagogiczny. Kierują tym przedsięwzięciem najmądrzejsi ludzie z Uniwersytetu... (tu wymieni­łem nazwę najbardziej sławnego uniwersytetu w naszym kraju).

Kierownik pociągu uspokoił się, spoważniał i zamyślił. Prawdopo­dobnie należał do wymierającej kategorii ludzi, którzy mieli wielki sza­cunek do nauk społecznych i eksperymentów prowadzonych przez lu­minarzy tych nauk.

- Dlaczego ten eksperyment odbywa się jednak w moim pociągu i to bez mojej wiedzy? - zapytał wnikliwie kierownik.

- Ci chłopcy to naprawdę zdrowe czuby - włączyła się do rozmowy Renata, chyba niepotrzebnie.

- Nic tu się nie odbywa. Mamy tylko takie zadanie dojechać .spokój nie na miejsce przeznaczenia. Dopiero w N. rozpocznie się właściwy eks­peryment - mówiłem, aby nie pozwolić na dalsze, nieodpowiedzialne wypowiedzi Renaty. - Proszę nam pozwolić spokojnie dojechać na miej­sce. Mam bilety wszystkich uczestników eksperymentu.

Pokazałem kierownikowi bilety. Obejrzał je uważnie i zapytał podejrz­liwie:

- A z tym eksperymentem, to mnie nie ładujecie pod pić?

- Niech pan się sam przekona i porozmawia z tymi chłopcami - zapro­ponowałem.

64


Złodzieje na wolności

- Żartuje pan. Przecież oni są z poprawczaka. Jeszcze mi nabluzgają. Wejdę do nich dopiero na stacji z dwoma sokistami.

- Niech pan nie komplikuje i tak skomplikowanego życia. Przeciąż może pan do nich wejść np. pod pretekstem sprawdzenia legitymacji szkolnych. To jest w miarę normalna młodzież udająca się na wakacje. Ma pan trudną pracę, ale jak pan widzi, ja też nie mam łatwej.

- Pójdę się przekonać - zdecydował się kierownik. - Wychowawczyni tych spokojnych dziewcząt, jadących w drugiej części wagonu, powie­działa mi, że to są zbrodniarze i zboczeńcy; ta pani - wskazał w tym momencie na Renatę - że to niezłe czuby; a pan twierdzi, że to normalna młodzież. Pójdę sprawdzić. W końcu to mój obowiązek i ... - zawahał się przez chwilę - i m&j pociąg.

Kierownik pociągu wyszedł i zniknął w czeluściach przedziału nielet­nich przestępców. W scenerii złowrogiej nocy, otaczającej swoimi szpo­nami mknący pociąg, mogłoby się wydawać, że nigdy stamtąd nie wróci. Rzeczywiście zapanowała podejrzana cisza, jakby chłopcy spali i nie zauważyli wchodzącego do nich kierownika. Może pokazywali mu le­gitymacje, knując coś nieoczekiwanego.

Ni to czarownica, ni stary pedagog stojący cały czas obok naszego przedziału i przysłuchujący się mojej wymianie zdań z kierownikiem pociągu - coś na kształt zawistnej, rozczochranej kobiety, wtargnęło do naszego przedziału i powiedziało triumfująco:

- Odpowiecie za wszystko na najbliższej stacji. Odbiorą panu upraw­nienia pracy z młodzieżą. Dość tych wypaczeń. Pan kierownik wszyst­kich was wyrzuci...

- Jest noc. Idźże spać kobieto - odezwała się zaspana Renata.

- Dość molestowania i napadania na spokojne dziewczynki. Dość wyuzdania. Dość zatrudniania młodych, nieprzygotowanych nauczycie­lek...- kontynuowała rozzłoszczona wychowawczyni dziewcząt.

- Pani do mnie mówi? - zaniepokoiła się Renata.

- Ja was wszystkich załatwię - globalnie oceniła sytuację pozornie doświadczona wychowawczyni.

- Lepiej niech się pani idzie załatwić do toalety - brutalnie odezwała się Renata.

Kobieta zachłysnęła się powietrzem i pobiegła do swojego przedzia­łu.

65


Grzegorz ZaJewski

- Nie mów tak do starszych - zwróciłem uwagę Renacie, bo ją tez starałem się wychowywać, chociaż jednocześnie byłem jej wdzięczny, że tym jednym zdaniem zakończyła bezsensowną kłótnię.

Podróżni w przedziale nie spali już od jakiegoś czasu. Jedni z niepo­kojem, inni ze zdziwieniem przysłuchiwali się i przyglądali rozgrywa­jącej się sytuacji. Nie odzywali się jednak; prawdopodobnie chciało im się przede wszystkim spać, ale uznawali dziejące się wydarzenia za wystarczająco ważne, aby tolerować je w milczeniu. Trochę wstydzi­łem się całej tej sytuacji, szczególnie, że wcale nie musiałem tu teraz być. Miałem wiele innych zajęć, które mogłem właśnie teraz wykony­wać i które przyniosłyby mi więcej satysfakcji i pieniędzy.

- Co ten konduktor robi tam tyle czasu? - zapytała Renata, przerywa­jąc krótkotrwałe milczenie.

- Idę, zobaczę - odpowiedziałem jej bez zastanowienia. Wszedłem do przedziału zajmowanego przez chłopców z mojej gru­py. Było mi zupełnie wszystko jedno, co tam zobaczę. Ku mojemu mi­łemu zdziwieniu, nie działo się tam nic groźnego. Kierownik pociągu siedział z chłopcami, pił piwo i słuchał z zaciekawieniem opowieści, jak trudne, ale ciekawe jest życie nieletnich przestępców. Usiadłem z nimi i słuchałem po raz kolejny tych częściowo prawdziwych opowieści, bo coś trzeba było robić. Kiedy Robert skończył kolejną przestępczą przy­powieść, opowiadanie zaczął kierownik. Chłopcy udawali zaintereso­wanie i dolewali mu do kubka kolejne porcje alkoholu - tym razem była to chyba wódka. Kierownik pociągu, chcąc prawdopodobnie podtrzy­mać panujący nastrój i utrzymać się w intelektualnej konwencji dialogu z nieletnimi, opowiadał coś o swoim trudnym dzieciństwie i cudem unik-niętym pobycie w poprawczaku. Uronił łzę, kiedy litował się nad sobą, tyranizowanym przez bezwzględnego i okrutnego ojca. Dość często

wyciągał swój kubek w kierunku nalewającego chłopca, a ten szczodrze go napełniał.

Widocznie chłopcy mieli alkoholu pod dostatkiem. Kierownik roz­czulał się coraz bardziej, raz nad sobą, a innym razem nad smutnym losem nieletnich współtowarzyszy picia i pił konsekwentnie dalej. Za­pomniał już o swojej służbowej, dorosłej bezkompromisówości i o tym, że jest w pracy. Krzywda ludzka była jedynym tematem, który go aktu­alnie interesował. Pociąg przecież i tak jechał dalej. Chłopcy kolejny raz przekonywali się, że z dorosłymi wszystko można załatwić, tylko

66


Złodzieje na wolności

trzeba ich umiejętnie podejść i koncentrować się na ich słabościach. l tak toczyło się życie, a może demoralizacja życia.

W takiej sytuacji mogłem postąpić na kilka sposobów. Mogłem wy­prosić pijanego kierownika z przedziału i przekazać go SOK - istom. Nie chciałem jednak postępować tak, jak on zamierzał postąpić z moimi podopiecznymi. Nie chciałem realizować prozaicznych, okrutnych po­mysłów kolejarza przeciwko jemu samemu. Za pijaństwo podczas peł­nienia obowiązków służbowych mógł zostać wyrzucony z pracy. Stra­ciłaby na tym głównie jego rodzina, a on rozpiłby się jeszcze bardziej. Nie miałem żadnej pewności, czy pił on więcej i częściej od innych kierowników pociągów, chociaż prawdopodobnie był pierwszym, który wypił z nieletnimi. Mogłem też wyprosić chłopców na korytarz i wy­głosić kierownikowi pogadankę pedagogiczno-medyczną na temat szkod­liwości picia alkoholu. Wiele takich działań przeprowadza się w na­szym społeczeństwie i to za całkiem niezłe pieniądze, chociaż zupełnie bez oczekiwanych, pozytywnych efektów. Wreszcie mogłem ocenić całą sytuację, jako nieoczekiwaną oraz wymykającą się spod mojej kontroli i skoncentrować się nazadaniach czekających na mnie jutrzejszego dnia. Wybrałem pośrednie rozwiązanie i użyłem niewielkiego podstępu, mówiąc kierownikowi, że pilnie poszukuje go konduktor, który zupeł­nie nie jest w stanie dać sobie rady bez jego pomocy. Kierownik pocią­gu poczuł się jeszcze ważniejszy, niż zwykle i pilnie potrzebny na in­nym odcinku pracy, gdzie też udał się pośpiesznie. Żegnał się czule z dziećmi wymagającymi szczególnej troski, także -jak zapewne uwa­żał - z jego strony.

Wyszedłem za kierownikiem i z uczuciem ulgi stwierdziłem, że na korytarzu nie ma bezinteresownie wizytującej mnie pani pedagog. Pew­nie zmęczona pracą wychowawczą zasnęła gdzieś biedaczka. W końcu •na zewnątrz zaczynało już świtać. Pracowaliśmy z nią bez przerwy pra­wie całą dobę, chociaż trochę odmiennymi metodami.

Grabarz wybiegł z przedziału trzymając się za usta. Zrobiło mu się prawdopodobnie niedobrze i usiłował teraz chwiejnym krokiem dobiec do toalety. Jutro będzie się tłumaczył, że zatruł się ostatnim posiłkiem spożytym w Zakładzie, ale dzisiaj zwymiotował na korytarzu, nie bar­dzo zdając sobie sprawę z tego faktu. Już chciałem przystąpić do działa­nia, kiedy znowu co bardziej trzeźwi chłopcy zachowali się w miarę właściwie. Zaciągnęli nieprzytomnego Grabarza do toalety, czyli tam

67


Grzegorz Zalewski

gdzie zamierzał się dobrowolnie udać i tak długo moczyli jego głowę pod zimną wodą, aż wytrzeźwiał wystarczająco, aby mu wytłumaczyć że musi po sobie posprzątać i to natychmiast. Dali Grabarzowi do ręki jakąś szmatę i brudne wiadro, a on sprzątał na kolanach tak długo, aż sprzątana przez niego część korytarza zaczęła wyglądać lepiej i czyściej od tej wcześniej niezabrudzonej.

Wracający kierownik pociągu wzruszył się jeszcze bardziej widząc jak niedawno umoralniani przez niego chłopcy społecznie sprzątają wagon. Uwierzył teraz prawdopodobnie w pozytywne efekty prowa­dzonej razem ze mną pracy wychowawczej. Chciał dalej pouczać ich i pić z nimi, ale chłopcy stwierdzili zgodnie z prawdą, że alkohol już im się zupełnie skończył. Odetchnąłem z ulgą. Problem pijaństwa podle­głej mi młodzieży zakończył się prawdopodobnie definitywnie. Nie mają już pieniędzy, za kilka godzin będą musieli na kacu podchodzić około pięciu godzin pod górę, co w ich przypadku może zająć sześć lub sie­dem godzin i wreszcie, gdyby nawet mieli jeszcze lub zdobyli jakieś pieniądze, to nikt w odwiedzanych przez nas schroniskach me sprzeda im alkoholu. Kierownicy tych schronisk, jak i personel znają mnie do­brze z wcześniejszych wycieczek, które prowadziłem z niezdemorali-zowaną młodzieżą szkolną. Młodzież ta nigdy nie kupowała w schroni­skach alkoholu, którego sprzedaż jest zresztą w takich miejscach suro­wo zabroniona. Poproszę personel, aby szczególnie prowadzonej prze­ze mnie obecnie młodzieży nie sprzedawali nawet piwa. Miałem też nadzieję, że chłopcy będą przestrzegał i wcześnieszych ustaleń i nie będą pili w górach.

- Czy możemy iść do WARS-u napić się herbaty? - zapytał mnie Bos­man. - Strasznie mnie suszy - dodał na wszelki wypadek, widząc moje

wahanie. •

Spojrzałem na zegarek. Została już tylko godzina do stacji, na której mieliśmy wysiadać.

- Dobrze, tylko szybko wracajcie, bo zaraz wysiadamy - powiedzia­łem Bosmanowi.

Postałem przy oknie około pół godziny, następnie obudziłem Renatę i powiedziałem jej, że pójdziemy do WARS-u napić się czegoś zimne­go i zabierzemy stamtąd naszych chłopców. Zgodziła się bez wahania, czując się trochę odpowiedzialna za powodzenie całej wyprawy.

68


Złodzieje na wolności

\V WARS-ie zobaczyliśmy Roberta śpiącego pod jednym ze stolików. pwąj inni chłopców pili nad mm spokojnie harbatę i jedli kiełbaski. Rozmawiali o czekającym ich niedługo trudnym podejściu. Zastana­wiałem się przez chwilę skąd mają pieniądze na te kiełbaski. Nie chcia­łem ich jednak pytać, bo po prostu odpowiedzieliby mi niezgodnie z prawdą, że mieli te pieniądze, tak jak ma pieniądze większość ludzi. Kilku dorosłych podróżnych zgromadziło się w końcu wagonu restau­racyjnego i przylegając ściśle do siebie spożywali posiłek, oglądając się niespokojnie do tyłu. Pozostali chłopcy z mojej grupy zablokowali wej­ście do WARS-u i me chcieli wpuścić do środka licznej grupy młodzie­ży. Nie było tam jednak żadnej bójki, ani nawet przepychania, tylko trwały jakieś pertraktacje. Druga grupa młodzieży miała zdecydowaną przewagę liczebną i wzrostową oraz ironiczne uśmiechy na twarzy, ale nie przesuwała się ani o krok do przodu. Nieletni przestępcy tłumaczyli im coś i chwalili się swój ą przeszłością, ale tamci nie zamierzali wyco­fywać się. Postanowiłem interweniować. Zatrzymał mnie jednak nie­spodziewanie barman:

- Ktoś okradł Michała - powiedział mi konfidencjonalnie. - Chłopcy starają się ustalić z tamtą grupą, kto to zrobił - dodał szeptem, pochyla­jąc się w kierunku mojego ucha. Zobaczyłem wtedy, że ma kropkę pod okiem i tatuaż na dłoni. Był prawdopodobnie kiedyś pensjonariuszem zakładu poprawczego albo karnego. W wagonie restauracyjnym chłop­cy czuli się więc jak ryby w wodzie, podobnie jak w całym pociągu, życzliwie traktowani przez kierownika.

- Nikt go me mógł okraść, bo Michał nie miał przy sobie niczego cennego - powiedziałem do barmana. - Złodziej nie okrada złodzieja.

Barman z wyrazem rozczarowania na twarzy spojrzał mi w oczy. Nie takiej odpowiedzi spodziewał się od wychowawcy, który zorganizował wycieczkę dla nieletnich przestępców. Prawdopodobnie oczekiwał ode mnie, że będę razem z nim bronił Michała. Spojrzał następnie na moją klatkę piersiową i jego wzrok nieco złagodniał. Miał widocznie szacu­nek dla siły fizycznej. Następnie jego wzrok zatrzymał się na uroczej twarzy Renaty i jego oczy zabłysnęły pożądliwym blaskiem.

- Herbata i kiełbaski na koszt firmy - powiedział podając nam niespo­dziewanie dwie porcje i patrząc cały czas na Renatę, która jednak skie­rowała swój wzrok na jedzenie, po czym łapczywie rozpoczęła kon­sumpcję. Musiała być bardzo głodna.

69


Grzegorz Zalewski

Ponownie zamierzałem udać się w kierunku chłopców, ale barman odezwał się do mnie:

- Nie trzeba im przeszkadzać. Małolaty szpanują trochę przed frajera­mi. Tak musi już być. Frajerzy Jeden z przyjaźni, drugi ze strachu, po­stawili chłopcom jedzenie i picie. Teraz sobie rozmawiają.

Spojrzał ponownie na Renatę i z uśmiechem zapytał:

- Smakuje pani?

- Mhu... - mruknęła Renata przełykając ostatni kęs smażonej kiełbasy.

- To dobrze, że smakuje, a jeszcze lepiej, że zajęliście się państwo tymi dzieciakami; dla nich taki tygodniowy wyjazd jest pierwszym wy­jazdem wakacyjnym spędzonym poza meliną...

Pociąg powoli zbliżał się do stacji docelowej. Powiedziałem chłop­com dopijającym herbatę, aby podnieśli Roberta z podłogi i udali się po plecaki. Pozostali wychowankowie też już byli znudzeni szpaltowaniem, rozmową i stawianiem się przed liczniejszą grupą rówieśników. Bez słowa sprzeciwu, ale z podniesionymi głowami, udawali się po plecaki,

Kiedy wysiadaliśmy na dworcu w N., z okien pociągu machali do nas na pożegnanie kierownik pociągu i barman. Spoglądali na nas życzli­wie. Pozostali podróżni patrzyli na skacowanych, wymiętolonych i roz­czochranych chłopców, prowadzonych przez piękną blondynkę i jakie­goś brodacza, z obojętnością, zaciekawieniem i tylko nieliczni z nie­chęcią.

Nic nam nie zginęło w czasie tej podróży, chociaż nasze plecaki pozo­stawały bez opieki podczas pobytu w WARS-ie. Można by na tej pod­stawie wysnuć wniosek, że pociągami PKP podróżuje się coraz bez­pieczniej. Nie wiadomo tylko, dlaczego tak wielu ludzi jest okradanych w pociągach; przecież kolejowe wycieczki wychowanków zakładów poprawczych odbywają się w bardzo rzadko. Wychowankowie takich zakładów albo wcale nie wyjeżdżają albo jadą specjalnie naten cel zorga­nizowanym transportem. Czyżby w pociągach kradli złodzieje, z których większość skutecznie udaje porządnych obywateli i którzy nigdy nie zostaną ukarani?


Rozdział 5

Była siódma rano. Nad widocznymi w oddali szczytami górskimi uno­siła się mgła. Chłód poranka otrzeźwił trochę chłopców, zaczęli więc najpierw czesać się, a następnie nakładać na siebie swetry lub jakieś inne ciepłe ubrania. Musieliśmy pieszo pokonać całe, rozległe miastecz­ko, aby następnie wsiąść do podmiejskiego autobusu i podjechać do małej wioski K., z której rozpoczynał się żółty szlak prowadzący do schroniska. O tej porze dnia miasteczko było prawie całkowicie wylu­dnione. Znałem je doskonale i wiedziałem, że wielu mieszkańców bę­dzie dzisiaj na bazarze, umiejscowionym w przeciwległej części mia­steczka. Oferowano tam do sprzedaży wiele interesujących towarów pochodzenia miejscowego i zagranicznego. Niektóre stoiska i stragany, oblegane przez tłumy kupujących i oglądających, stanowiłyby pokusę dla chłopców z mojej grupy. Na szczęście trasa naszej wędrówki omija­ła bazar. Wiedziałem, że moi wychowankowie niczego by raczej nie ukradli, bo tak się umawialiśmy przed wycieczką albo zrobiliby to w sposób bardzo sprytny, aby nie narażać mojej osoby na nieprzyjem­ności. Wolałem jednak ograniczyć pokusę kradzieży do minimum. Za­chowałem się jak gospodarz zapraszający przyjaciół do swojego domu i na wszelki wypadek chowający złoto i biżuterię do szafy. Z grupami niezdemoralizowanej młodzieży zawsze zwiedzaliśmy ten bazar, który był swojego rodzaju turystyczną atrakcją regionu.

Pozostali mieszkańcy miasteczka jeszcze spali lub czekali na rynku na otwarcie baru, w którym mogliby od rana raczyć się piwem. Kiedyś większość z nich pracowała w zakładach obuwniczych, ale zakłady te zbankrutowały i przestały istnieć. Mijaliśmy zamknięte sklepy i nie-


Grzegorz Zalewski

licznych przechodniów. Chłopcy nie mieli więc okazji, aby kogoś za­czepić, naubliżać komuś albo pokłócić się ze sprzedawcą. Nie za bar­dzo mieli też siły do podjęcia jakiejkolwiek destrukcyjnej działalności;

jeden był blady, drugi zielony na twarzy i ciężko oddychał, trzeci wre­szcie usiłował co kilkadziesiąt metrów zwymiotować, ale niestety nie udawało mu się to i męczył się okrutnie. Pozostali chłopcy też byli ja­cyś tacy osowiali. Starczało im energii tylko na powolny marsz, a droga prowadziła nas do jedynego w tym miasteczku baru mlecznego, znajdu­jącego się na szczęście przed sklepami z alkoholem, barem alkoholo­wym i restauracją.

Doszliśmy wreszcie do baru mlecznego, otworzyliśmy drzwi i poczu­liśmy ciepłe powietrze dobiegające z wnętrza oraz zapach przypalone­go mleka, gotowanej kapusty i jakiś taki ogólny smród. Kilku chłopców natychmiast wycofało się na zewnątrz i zwymiotowało. Temu, który usiłował to zrobić już kilkakrotnie, przyniosło to niewątpliwą ulgę. Po­zostali wydawali się być zaskoczeni swoim stanem. Nieletni, dzielni do tej pory przestępcy, z samego rana słaniali się pod barem mlecznym! (niespotykany paradoks w ich krótkim, ale burzliwym życiu) i patrzyli na siebie z obrzydzeniem. Renata, będąc osobą zbyt delikatną, aby ucze­stniczyć w takiej ohydzie, wybrała się na krótki spacer. Ja, przyzwycza­jony do bardzo podobnego zapachu kuchni wojskowej, wszedłem do środka i zamówiłem to, co tylko można było zamówić - kapuśniak i jajecznicę. Nareszcie byłem sam i mogłem spokojnie konsumować nie­zbyt wykwintne dania. Po chwili przyszła zawsze głodna Renata, spoj­rzała z niesmakiem na mój zestaw śniadaniowy i zażartowała w swoim stylu:

- Śniadanie czerezo. Ha, ha, ha.

Nie zareagowałem na jej słowa, tylko kończyłem kapuśniak, czując do niego lekkie obrzydzenie. Było ze mną jednak na tyle dobrze, że postanowiłem zjeść jeszcze jajecznicę. Renata zamówiła przy ladzie to samo i czekała na pojawienie się kelnera. Kilka koszmarnych, ponurych postaci - prawdopodobnie stałych bywalców baru - patrzyło pożądliwie na Renatę. Już dawno tak piękna postać nie odwiedziła tego miejsca. Skończyłem jeść jajecznicę i powiedziałem Renacie, żeby sama pofatygo­wała się do bufetu, bo w tym barze jest samoobsługa. Zdziwiona i roz­goryczona, przyzwyczajona do tego, że w każdej restauracji, do której była zapraszana przez mężczyznę, zawsze usługiwał jej kelner, pode-

72


Złodzieje na wolności

szła leniwie do bufetu. Ruszyło za maco najmniej trzech stałych bywal­ców baru. Pod pretekstem zamówienia ulubionej potrawy chcieli cho­ciaż przez chwilę być blisko niej, ajeden usiłował nawet otrzeć się o mą. Szybko uciekała z bufetu, niosąc tylko kapuśniak, który był zawsze go­towy do spożycia - od początku istnienia tego baru. Na jajecznicę trzeba

było chwilę poczekać.

Wiedziałem doskonale, że już do końca tej wycieczki będziemy jadali w takich lub gorszych barach albo sami będziemy przygotowywali je­dzenie. Przez pół roku zbierane fundusze, w tym wyproszone w dwóch dużych zakładach pracy i zarobione przez chłopców na warsztatach, wystarczały tylko na takie żywienie. Policzyłem sobie niedawno, że za cenę jednego małego samochodu mogłem zorganizować kilkadziesiąt takich wypraw. Między innymi poprzez takie turystyczne wyprawy odu­czałem wychowanków złodziejskiego fachu - przecież oni kiedyś w ciągu tygodnia, działając niezależnie od siebie, ukradli dwanaście drogich samochodów. Właściciele takich drogich samochodów jadali w najlep­szych restauracjach, zostawiając swoje samochody często słabo zabez­pieczone, a moi rozgoryczeni podopieczni omijali te samochody z dale­ka, bo tak wcześniej umówiliśmy się. Część chłopców w przyszłości rozpocznie uczciwe życie, ale pozostali mogą zareagować kradzieżą na to prowokujące bogactwo o nieznanej często etiologii.

- Gdzie ty mnie zaprowadziłeś - powiedziała Renata z wyrzutem, ale nie czekając na moją odpowiedź, rozpoczęła konsumpcję.

Do baru stopniowo zaczęli przychodzić chłopcy. Zachowywali się poprawnie, często lepiej od stałych bywalców, zamawiali z reguły buł­kę z serem i wodę mineralną lub kawę, bo nic innego nie byli w stanie przełknąć. Siadali blisko nas i starali się zabawiać Renatę rozmową, usiłowali żartować i pytali, czy czegoś nie potrzebuje, co mogliby jej przynieść z bufetu. Dziewczyna odzyskała dobry humor i była wyra­źnie zadowolona z takiego traktowania. W porę przypomiała sobie, że zamówiła jeszcze jajecznicę i poprosiła Dzięcioła, aby ją przyniósł. Dzięcioł udał się do bufetu i przegonił stamtąd najbrudniejszego chyba „menela", który szykował się już do skonsumowania jajecznicy za­mówionej przez Renatę, a może tylko chciał przynieść zamówioną po­rcję do stolika dziewczyny. W obydwu przypadkach uniemożliwiłby jej

zjedzenie posiłku.

73


Grzegorz Zalewski

Pomyślałem sobie w tym momencie, że szczęśliwi są ci obywatele tego kraju, którzy budują domy jak fortece, odgrodzone od społeczeń­stwa kilometrowymi ogrodami oraz wysokimi płotami i decydują o po­lityce społecznej, a niekiedy wypowiadają się nawet na temat reso­cjalizacji. Podziwiani przez rodziny, znienawidzeni przez naród, nie dostrzegaj ą swój ego egoizmu i kompromitują religię lub ideologię, któ­rą głoszą z nudów lub w celu jeszcze lepszego ustawienia się.

Tylko czterech chłopców zdecydowało się na spożycie śniadania. Pozostali byli zbyt wyczerpani nocną podróżą, a czekało ich jeszcze długie podchodzenie. Myśleli teraz prawdopodobnie, w jaki sposób na­mówić mnie na pozostanie chociaż przez jeden dzień w tym przytulnym i sympatycznym, turystycznym miasteczku. Po spożyciu śniadania i zapłaceniu niewielkiego rachunku, który jednak w stosunku do środ­ków jakimi dysponowałem, był spory, wyszliśmy z baru. Zgodnie z ocze­kiwaniem, chłopcy siedzący pod barem zaczęli zachwalać uroki i archi­tekturę miasteczka, nad którym rozpraszały się właśnie chmury i uka­zywało się słońce.

- Są świetne warunki do spaceru po górach - powiedziałem stanow­czo.

- Litości! - żartowali niebezpieczni przestępcy.

- Słuchajcie, umowa jest umową. Albojesteście ludźmi, albo gównia­rzami, żeby nie powiedzieć jeszcze dosadniej. Za dziesięć minut odjeż­dża autobus do K. Wszyscy będziemy w tym autobusie.

Chłopcy ociągali się jeszcze trochę, ale już przesuwali się we wskaza­nym kierunku.

- Piliście, to wasza sprawa. Wyprawa w góry to jednak nasza wspólna sprawa.

-1 tak się stanie - pojednawczo stwierdził Bosman,

Dojechaliśmy podmiejskim autobusem na miejsce, gdzie rozpoczynał się znakowany szlak pieszy. Renata popatrzyła na mnie takim wzro­kiem, jakby chciała zostać, domyślając się, co nas za chwilę czeka. Zigno­rowałem jej spojrzenie oznaczające zupełny brak przewidywania i po­noszenia konsekwencji za podejmowane decyzje. Na szczęście dla nas wszystkich droga pod górę rozpoczynała się bardzo łagodnym podej­ściem i to w bardzo ładnym miejscu. Po prawej stronie płynął wartki strumień, niosący czystą, spienioną wodę, a po lewej rosły wysokie, równe świerki. Góralskie chaty pozostały za nami, chociaż w większo-

74


Złodzieje na wolności

ści były to okazałe domy, tylko spadzistymi dachami różniące się od miejskiej zabudowy.

Po godzinie marszu spotkaliśmy pierwszych turystów, idących w prze­ciwną stronę. W tym miejscu była wyjątkowo urokliwa polana, poje­dyncze gospodarstwo i panoramiczny widok na dużą cześć Tatr. Chłop­cy nauczeni przeze mnie podstawowych zasad zachowania się w górach, pierwsi powiedzieli: cześć! mijanym turystom. Ci odpowiedzieli im z uśmiechem. Ze względu na wczesną porę byliśmy prawdopodobnie pierwszymi turystami, których dzisiaj spotkali. Kiedy nas minęli, do­biegły nas jednak komentarze, że czuć od nas wódą. Ten niemiły akcent zakłócił bezkonfliktową atmosferę podchodzenia na szczyt przez pierw­szą godzinę. Chłopcy oczywiście zignorowali ten nieistotny - ich zda­niem - incydent, ale mnie, doświadczonemu Przewodnikowi Beskidz­kiemu, który zawsze przestrzegał zasad kultury poruszania się po szla­kach, było trochę wstyd.

Po kolejnej godzinie marszu chłopcy zupełnie opadli z sił. Zatrzymali się w środku lasu, wśród mokradeł i nieprzyjemnego igliwia, w najgor­szym z możliwych miejsc. Dyszeli ciężko i łapczywie pili wcześniej przygotowanąwodę. Poprosiłem ich, aby podeszli jeszcze kawałek, gdzie zaczyna się sympatyczna połonina z widokiem na najbliższe pasmo górskie. Przeklinając swój los posuwali się wolno do góry jeszcze ja­kieś dwieście metrów. Przy aktualnej kondycji i w tym odludnym miej­scu nie byli w stanie zrobić już więcej niczego - złego, ani tym bardziej dobrego. Tym razem to nie kraty izolowały ich od społeczeństwa, ale przyroda. Sytuacja taka była bardziej humanitarna i naturalna. Usiedli wreszcie na skraju połoniny i milczeli. Byli zadowoleni z faktu, że mogą wreszcie odpocząć. Przypominali trochę turystów wycieczki autokaro­wej, których trzeba zamęczyć ciągłą jazdą i zwiedzaniem, aby nie na­rzekali na warunki noclegowe i ogólnie nie mieli pretensji do pilota o cokolwiek. Nieletni przestępcy w górach i wszyscy inni turyści po­winni być zmęczeni, aby byli zadowoleni, nie mając czasu na rozpa­miętywanie o tym, co właściwie dzieje się inaczej, niż im obiecano.

Moi wychowankowie byli tak zmęczeni, że nawet z reguły leniwa Renata zlitowała się nad nimi i zaczęła wyciągać prowiant z ich pleca­ków, a następnie robić kanapki. Zacząłem jej niechętnie pomagać, po­nieważ wielokrotnie ostrzegałem chłopców przed konsekwencjami pi­cia alkoholu przed czekającym ich wysiłkiem fizycznym i byłem gotów

75


Grzegorz Zalewski

zaczekać, aż sami przygotują sobie jedzenie. Byliśmy w górach i ju^ nigdzie nie śpieszyliśmy się. Dołączył do nas również Bosman, najbar­dziej zdemoralizowany wychowanek, ale jednocześnie najbardziej doj­rzały i odpowiedzialny, którego w Zakładzie chłopcy prawie jednogło­śnie wybrali grupowym. Był chyba najbardziej przepity ze wszystkich ale nie wiadomo skąd pochodzące poczucie obowiązku nie pozwalało mu siedzieć bezczynnie, kiedy zaakceptowana przez niego kobieta i tre­ner przygotowywali kanapki dla jego kolegów.

- Dobrze, Renata, że jesteś z nami. Chłopcy mniej klną, a jak jeszcze dostaną kanapki z twoich rąk, to dopiero będą zadowoleni - odezwał się Bosman, aby urozmaicić sobie monotonną pracę.

- Och, Renata, jak ty mi się podobasz - wyszeptał uwodzicielski Dzię­cioł, leżąc na trawie i nie podnosząc się z powodu zmęczenia.

- Dzięcioł, bierz się do roboty... - zażartował Robert. Wszyscy z uśmiechami na twarzach spojrzeli na Dzięcioła. Atmosfe­ra gór i perspektywa bliskiego posiłku wpłynęła na chłopców mobilizu­jąco i poprawiła im nastrój.

- Do jakiej? - zapytał Dzięcioł, masując sobie udo.

- Do robienia kanapek, bo za tę seksualną przyjemność, o jakiej my­ślisz, dostaniesz w dziób od trenera i pofruniesz jak dzięcioł z tej góry w przepaść - włączył się Czeczen, znany w Warszawie nieletni złodziej.

Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Nie były to żarty na naj­wyższym poziomie, ale zaszliśmy już dość wysoko, a dowcipy były dostosowane do poziomu słuchaczy i dotyczyły spraw obiektywnie waż­nych -jedzenia i miłości. Chłopcy jedli kanapki, pili wodę oraz żarto­wali właśnie w taki i podobny sposób. Byli bardzo osłabieni, ale wracał im już apetyt i humor. Wyłączyłem się na chwilę i obserwowałem góry. W końcu znajdowałem się w miejscu, w którym zawsze lubiłem być.

Nagle kątem oka zauważyłem, że Kuferek przestał się śmiać. Patrzył w jeden punkt, a jego wzrok stawał się coraz bardziej niesamowity -moim zdaniem dziki i szalony. Nie rozumiałem zupełnie tej zmiany, jaka zaszła w Kuferku bez żadnej widocznej przyczyny. To, co mnie najbardziej denerwowało w pracy z nieletnimi przestępcami, to ich rzad­kie, ale całkowicie nieoczekiwane i zaskakujące, destrukcyjne reakcje, przypominające zachowania psychotyczne. Kuferek zerwał się na rów­ne nogi i jak ktoś zahipnotyzowany, a jednocześnie szalony, pobiegł w kierunku wiejskiej kapliczki, przedstawiającej Chrystusa na krzyżu

76


Złodzieje na wolności

albo Matkę Boską. Z tej odległości i pod tym kątem nie mogłem tego stwierdzić z całą pewnością. Kierując się niejasnym przeczuciem odpo­wiedzialności i jednocześnie zagrożenia, pobiegłem zanim. Byłem w tym momencie wdzięczny losowi, że już jako anemiczne dziecko, uczące się w szkole podstawowej, zdecydowałem się trenować judo. Czułem teraz, że moja siła i sprawność okażą się bardzo przydatne, a bez tych umiejętności byłbym w tym momencie zupełnie bezradny i śmieszny. Dopadłem Kuferka kiedy z dzikim okrzykiem człowieka opętanego i z pianą na ustach wyrywał już kapliczkę z ziemi, chcąc j ą prawdopodob­nie zniszczyć. Przestraszyłem się jego reakcji, ale jednocześnie zarea­gowałem automatycznie, najpierw przytrzymując go, a następnie prze-chwytując jego pięść, zmierzającą w kierunku mojej twarzy. Wykona­łem rzut ippon-seoi-nage i miałem chwilę czasu na zastanowienie się, co właściwie i dlaczego chciał zrobić Kuferek. W tym momencie leżał on na ziemi, na którą upadł bardzo boleśnie i patrzył dookoła, jakby nie wiedząc, co właściwie się stało. Mocne uderzenie plecami o podłoże, wykorzystujące energię Kuferka i ciężar jego ciała, wyrwało chłopca z letargu. Upadek taki mógł kogoś słabszego fizycznie doprowadzić do utraty przytomności, ale Kuferek, rozcierając sobie plecy, podnosił się powoli z ziemi. Jego wzrok ponownie zatrzymał się na figurce Jezusa na krzyżu. Zadrżał cały, z wyrazem złości na twarzy, i ponownie ruszył w kierunku figurki, patrząc jednak na mnie kątem oka. Tym razem z pewnością nie znajdował się już w letargu, ani też nie był zahipnoty­zowany. Renata i pozostali chłopcy byli już przy nas; również nie mogli zrozumieć, co właściwie stało się Kuferkowi.

- Co ty, jesteś satanistą? - zapytała bezpośrednio Renata. - Głupi jakiś,

czy co? Kuferek spojrzał na nią z wyrazem zażenowania na twarzy i krzyknął:

- Czemu tego akrobatę wieszają na krzyżu? Komu to jest potrzebne? Kto takiemu b... uwierzy?

- Zamknij, Kuferek, ryja. Ja wierzę Chrystusowi i jestem katolikiem

- powiedział Michał.

W tym momencie do figurki zaczęła się zbliżać grupa turystów. Ode­szliśmy więc w przeciwną stronę. Turyści podeszli do figurki, następnie uklęknęli i zaczęli się modlić. Nie zauważyli prawdopodobnie, że jest trochę wyciągnięta z ziemi i przekrzywiona, albo nie miało to dla nich większego znaczenia. Zatrzymaliśmy się jakieś sto metrów od nich,

77


Grzegorz Zalewski

ponieważ nieoczekiwanie Michał również uklęknął i zaczął się modlić Pomyślałem w tym momencie, że każdy zły czyn jest neutralizowany przez dobry, chociaż pozornie zło dominuje na tym świecie. Pozostali chłopcy mruczeli coś z niezadowoleniem, a Kuferek dość głośno wyra­żał swój ą niechęć do wszystkich modlących się ludzi, a w szczególności do Michała, który do tej pory był zawsze człowiekiem, ale za takie nu­mery mógł zostać w jego oczach frajerem.

- Dlaczego chciałeś zniszczyć tą figurkę? - spokojnie zapytałem Ku­ferka.

- Miał rację - włączył się niespodziewanie Grabarz, którego ojciec był z zawodu grabarzem, ale z zamiłowania alkoholikiem i sadystą, znęca­jącym się nad rodziną. - Księża to s...

Pozostali chłopcy nie wyrażali zdania na ten temat. Siedzieli ponurzy i palili papierosy.

-A może ty, Grabarz, masz pretensje do ojca i dlatego przypieprzasz się do Boga i księży - stwierdziłem głośno.

Grabarz prawdopodobnie nie zrozumiał tego, co powiedziałem, ale też nie zaprzeczył. Zapalił papierosa i usiadł obok milczących kolegów, co mogło oznaczać, że zgadza się ze mną, albo nie wie, co ma powie­dzieć. Stopniowo wszystkie oczy zwracały się na Kuferka, sugerując mu, że oczekujemy od niego wyjaśnień.

- Jak widzę jakieś kapliczki albo krzyże, to ogarnia mnie wściekłość i coś mi karze je niszczyć - powiedział Kuferek.

- Od kiedy tak się dzieje? - zapytałem.

- Od zawsze - odpowiedział i widząc moje zachmurzone spojrzenie • dodał. - Nie zniszczyłem tego dużo, może kilka.

Chłopcy poruszyli się niespokojnie. Michał ze zrozumiałych wzglę­dów. Pierwszy odezwał się Robert, wyrażając częściowo opinię pozos­tałych:

- Człowiek nie powinien niszczyć takich rzeczy. Niepotrzebne ryzyko i dla kogoś krzyże mogą być ważne. Bierze się tylko szmal i potrzebne rzeczy, a religia to nie nasza sprawa.

- Mnie to też nie obchodzi, ale jak widzę Chrystusa, to przestaję pano­wać nad sobą i jestem wściekły - kontynuował Kuferek.

Renata uznała, że nic właściwie się nie stało i zaproponowała, aby­śmy szli dalej. Chciałem jednak trochę porozmawiać z Kuferkiem i za­pytałem go:

78


0x01 graphic

Złodzieje na wolności



- Czy twoja mama była wierząca? - użyłem czasu przeszłego, ponie­waż wiedziałem, że nie żyje już od kilku lat.

Kuferek dość nieoczekiwanie zareagował na mojej pytanie dotyczące igoo najbardziej intymnych spraw i zaczął mówić o swojej matce. Kole­dzy znali już wcześniej niektóre fakty z jego życia i chyba trochę współ­czuli itiu, bo jego sytuacja rodzinna była względnie najgorsza. Wielu chłopców, co prawda, me znało swoich rodziców, a Kuferek znał ich, ale z tej złej strony. Taki na przykład Michał należał do pozytywnych wyjątków i miał względnie normalną, pełną, kochającą go rodzinę. Praw­dopodobnie z tego powodu wyróżniał się na tle innych wychowanków spokojem wewnętrznym, pewnością siebie, silną osobowością, posia­daniem i umiejętnością obrony swojego zdania, brakiem ukrytych lę­ków i - co najważniejsze - możliwością powrotu z Zakładu do rodzinne­go domu. Jego ojciec był właścicielem zakładu samochodowego w miej­scowości A. na Mazurach. Matka me pracowała, ale opiekowała się do­mem i dwiema młodszymi córkami, które były dobrze wychowanymi dziewczynkami. Sąsiedzi wypowiadali się bardzo pozytywnie o rodzi­nie Michała. O nim samym mówili, że jest inteligentnym chłopcem, który z nudów wszedł w złe towarzystwo. Przez cały rok szkolny Mi­chał dobrze się uczył, tylko w czasie wakacji, uważając się za gospoda­rza terenu, włóczył się razem z kolegami po polach namiotowych, za­czepiał przypadkowo spotkanych, pijanych turystów- wymuszał od nich pieniądze, czasami coś ukradł. Po pierwszych wakacjach wyrokiem sądu otrzymał dozór kuratora. Przez cały kolejny rok nie było z nim żadnych problemów; chodził do szkoły i dobrze się uczył. W czasie wakacji, prawdopodobnie z nudów i dlatego, że w okolicy było wyjątkowo dużo pijanych turystów, których obrabowanie było technicznie proste, po­nownie zajął się przestępczym procederem. Przyłapany na gorącym uczynku, tym razem trafił do Zakładu Poprawczego. Na szczęście po­byt w Zakładzie będzie prawdopodobnie tylko nieprzyjemnym epizo­dem w jego krótkim jeszcze życiu. Ukończy szkołę, zdobędzie zawód i będzie mógł pracować w warsztacie ojca. W judo uzyska zielony pas, spróbuję go jeszcze zainteresować turystyką, medytacją i innymi, kon­struktywnymi formami spędzania wolnego czasu. W jego przypadku, ale - co trzeba podkreślić - praktycznie tylko w jego przypadku, pobyt w Zakładzie zakończy się prawdopodobnie całkowitym sukcesem wycho­wawczym i pełną resocjalizacją. Duży wpływ na to ma fakt, że Michał

79


Grzegorz Zalewski

nie musi spędzać przepustek na melinach, tylko normalnie udaje się dg domu, w którym jest przyjmowany, jakby przyjeżdżał z internatu za­miejscowej szkoły. Pozytywne znaczenie ma także w miarę sympatycz­na atmosfera, panująca już jakiś czas w Zakładzie i realizowany przez nas program sportowo - psychoterapeutyczny.

Kuferek znajdował się w diametralnie innej sytuacji niż Michał. Smu­tek i gorycz życia malowała się na jego skądinąd sympatycznej twarzy. Na szczęście koledzy współczuli mu i jednocześnie lubili go trochę. Mimo wewnętrznych lęków należał on do ludzi zdecydowanych, odważ­nych, a poza tym miał talent muzyczny i dobrze grał na gitarze. Był jednym z bardziej inteligentnych wychowanków, chociaż wykorzysty­wał swoją inteligencję głównie do realizacji destrukcyjnych celów. By} jednocześnie chłopcem silnym, sprawnym i wysportowanym, chociaż nadużywanie alkoholu niekorzystnie wpływało na jego kondycję. Jego stopień demoralizacji oceniałem jako wysoki, podobnie jak pozostałych wychowanków z mojej grupy. Różnił się jednak negatywnie od pozo­stałych irracjonalną wściekłością antyreligijną.

Kiedy Kuferek zaczął mówić o sobie i swoje matce, pozostali chłopcy natychmiast zorientowali się, że poruszył temat tabu. Zapytali mnie tyl­ko, czy mają iść dalej żółtym szlakiem, i po uzyskaniu potwierdzenia wyprzedzili nas szybko, zapraszając Renatę do swojego grona. Natych­miast zgodziła się iść z nimi, zamieniając towarzystwo pouczającego i wymądrzającego się zgreda na kompanię wesołych, beztroskich i pra­wie już zupełnie trzeźwych kawalerów.

Zanim więc Kuferek zdążył wypowiedzieć dwa, trzy zdania w obe­cności kolegów, zostaliśmy sami. Mógł teraz mówić swobodnie, bez skrępowania. Szliśmy pod górę, a Kuferek opowiadał:

- Powiem trenerowi, jaka była moja rodzina. Moja babka była chyba największą k... w W. (miasto na Śląsku). Wychodziła na cały tydzień pić i kurwić się, a dzieci, tzn. moją matkę i wujka zamykała w mieszka­niu. To było pierwsze piętro, taki dom kwaterunkowy. Sąsiedzi wrzuca­li im jedzenie przez okno, aby dzieci nie umarły z głodu. Oczywiście klucz babka zabierała ze sobą, aby dzieci nie włóczyły się po ulicy. Mogło przecież coś im się stać, albo mogły zrobić coś złego. Wracała po kilku dniach i biła dzieci za jakieś wymyślone przewinienia... Moja mama mając szesnaście lat chciała za wszelką cenę wydostać się z tego domu i wyszła za maź za pierwszego, przyjezdnego górnika, który chciał

80


Złodzieje na wolności

E. . ^ nią ożenić. On też pił i bił ją. Kiedy ja się urodziłem było chyba

rochę spokojniej. Pamiętam, że mama często chodziła ze mną na spa­cery a może uciekała z domu... - relacjonował to wszystko z dużym sookojem, przyzwyczajony już do tego, że w życiu mu nie wyszło i nie powinien z tego powodu płakać, tylko okradać tych, którym się w życiu udaje; nie był więc załamany, bierny, depresyjny. Posiadał dużo energii ukierunkowanej na destrukcyjne cele i często powtarzał cynicznie: trze­ba si(i dzielić z bliźnimi; czy me takie jest, k..., chrześcijaństwo?

- Chodziłem do przedszkola, a potem do szkoły. Czy trener wie, że w drugiej klasie byłem najlepszym uczniem?

-Nie wiem. Nie czytam waszych akt. Zresztą tam z pewnością nie ma informacji o tobie jako o prymusie. Treść akt jest tak ułożona, aby uza­sadnić twoje umieszczenie w Zakładzie, a nie w szkole dla uczniów wybitnie zdolnych - odpowiedziałem, trochę wstydząc się tego, że nie czytam akt swoich wychowanków. Wolałem jednak uzyskiwać infor­macje od samych zainteresowanych; konfrontowałem je nie z treścią akt, a z aktualnym zachowaniem się chłopców. Pracowałem z wycho­wankami, którzy akceptowali moje metody pracy i których ja akcepto­wałem. Na szczęście nikt nie ingerował w dobór wychowanków i moje metody pracy.

- Kiedy miałem dziesięć lat, matka skoczyła pod pociąg. Głupio zro­biła, bo w końcu dobrze się .uczyłem. Razem byśmy sobie poradzili i jakoś przeszli przez to życie. Nie mogła chyba jednak znieść tej ciągłej poniewierki. Stary pił, a babcia przychodziła do nas tylko po to, aby powiedzieć do mamy: Sp...daląj stąd. Jesteś marną k...wą. Ja idę z Jan­kiem (tak miał na imię mój ojciec) do łóżka. I ojciec, nie wiadomo dla­czego, szedł do łóżka z babcią, która była brzydka i stara. Zboczeniec jakiś. Babcia przynosiła zawsze wódkę ze sobą. Może też była bardziej figlarna w łóżku, bo mama była taka nerwowa i ciągle płakała. Wyrzu­cali ją z ojcem na ulicę. Ja zostawałem w mieszkaniu i patrzyłem na to wszystko. Brałem wtedy gitarę, usiłowałem grać i głośno śpiewałem piosenki, których nauczyłem się w przedszkolu. Oni leżeli w łóżku i śmiali się ze mnie. Tacy są dorośli, dowcipnisie, k...wa....

Jak matka zabiła się, to poszedłem na ulicę. Chyba nawet nie było pogrzebu. Nikt mnie nie zatrzymywał ani też nie szukał. Byłem nikomu niepotrzebny. Spałem pod mostem i trzy dni płakałem. Starałem się jak najdłużej spać, bo w czasie snu widziałem moją mamę. Prosiła mnie

81


Grzegorz Zalewski

wtedy, żebym jeszcze pozostał na Ziemi i był dobrym chłopcem. Jej nie udało, ale mnie musi się udać - mówiła. Była taka spokojna, wyn ę częta, ładnie ubrana, chyba pierwszy raz w życiu. Mówiła, abym po? stał pod tym mostem przez trzy dni, bo przez tyle czasu będę mógł j widzieć i rozmawiać z nią. Powinienem spać jak najwięcej, bo wtedy będzie się jej najłatwiej ze mną skontaktować. Pierwszego dnia wsno minaliśmy dobre chwile z naszego wspólnego, krótkiego życia. Nie bvło tego dużo. Właściwie wszystko co dobre działo się na spacerach, kiedy byliśmy w parku, albo u takiej jednaj mamy koleżanki. Nie prześlado­wał nas wtedy ani ojciec ani babcia. U tej mamy koleżanki była dziew­czynka, trochę młodsza ode mnie. Lubiłem się z nią bawić. Zawsze cze­kała na mnie i kiedy staliśmy już z mamą na progu jej mieszkania, to podbiegała do mnie i przytulała się. Następnie prowadziła mnie do swo­jego pokoju i tam bawiliśmy sięjak dwie siostry. Wyciągała wtedy wszy­stkie swoje zabawki, prawie same lalki i wózki. Było mi wtedy tak do­brze, że zgadzałem się na wszystko. Mogłem być nawet dziewczynką, byle tylko pozostać jak najdłużej w tym spokojnym, przytulnym mie­szkaniu. Potem ta dziewczynka zachorowała i nie mogłem jej j uż odwie­dzać. Kiedy tam raz przyszliśmy, to jej mama powiedziała, że dziew­czynka zaraziła się ode mnie, bo jestem brudas. To było kłamstwo, bo ja wtedy wcale nie chorowałem... Nie było więc dużo tych dobrych wspo­mnień, wobec tego ciągle przypominaliśmy sobie te same... ale i tak było tego mało - Kuferek zamyślił się w tym momencie i przez chwilę szliśmy w milczeniu.

Zrozumiałem wtedy, że powiedział mi coś bardzo osobistego, czego na próżno szukałbym w oficjalnych aktach. W tym momencie nie miało to znaczenia, czy były to jego fantazje, wprowadzone w celu urozmai­cenia samotnego pobytu pod mostem; czy też autentyczne wizje senne. Prawda obiektywna miała tu mniejsze znaczenie, niż prawda psycholo­giczna, nadająca sens i wypełniająca treściąjego tragiczne i przedwcze­sne rozstanie z matką. Subiektywny sens tych wizji dał mu odrobinę otuchy i radości w chwilach totalnego kryzysu i zwątpienia.

- Na pewno byśmy sobie poradzili razem z mamą, gdyby ona żyła. Mogłem się uczyć i pracować. Wcale nie musieliśmy mieszkać z tymi zboczeńcami - ojcem i babcią. Wiedziałem, że samemu będzie mi źle i na pewno zrobię coś złego - kontynuował Kuferek, tym razem ze łza­mi w oczach. Zbyt długo tkwił w przykrych wspomnieniach, aby teraz

82


Złodzieje na wolności

nować się. - Drugiego dnia mama pokazywała mi, co rnogli3"^ •1e" opt1 zrobić, gdybyśmy byli razem. Tego też było niewiele, plilno'^11" ^y wyjazd nad jezioro. Byłyby to piękne wakacje... Przez ^wa dn1 '''iłowałem skoczyć do rzeki i utopić się, aby być znowu z w^ ale "vie trener, jakie te rzeki na Śląsku są brudne... Mygorszy b11 trzec1 dzień. Mama mówiła już tylko szeptem i oddalała się \v otchla" N/11al:a dziwnie wykrzywioną twarz i podarte ubranie. Mówła, że za to'c0 zro" biła, czekają wieczne potępienie. Jakaś straszna postać ciągn^-^ za sukienkę. Upadłem na brudny piasek i zacząłem wyć z rozpal czego ten i tamten świat jest taki niesprawiedliwy? Straszna post?0 smlala się ze mnie. Prosiłem ją, aby zostawiła mamę w spokoju i nęk^311/ mnie. Chyba wysłuchała mojej prośby, bo nęka mnie od czasu ^° czasu i zmusza do niszczenia figurek Chrystusa i Matki Boskiej. Mo^ w tl/m

czasie mama jest wolna od mocy demona?

- Twoja mama z pewnością nie jest w piekle ani we władzy d^oria.

Popełniła straszny grzech odchodząc przedwcześnie z tego ś^'^'. znajdowała się w skrajnie niekorzystnej sytuacji. Prawdopodo^^-^est teraz w czyśćcu. Musi odpokutować ten grzech. Możesz jej n^0^ ^ ko w jeden sposób - modląc się do Boga i przeciwstawiając się p0"^?'" tom demona. Pomogę ci w tym. Będziemy modlili się razem, ^ zawsze' kiedy posłuchasz demona i chwycisz za jakąś figurkę, walnę ^ P"^' mi o glebę. W takim momencie kuszenie ustaje - powiedziałeil1 s^"0^ czo. Domyślałem się, że wizje chłopca mogą być spowodowali® urazem związanym z utratą matki i deprywacją sensorycznąw jakiej ^najdował

się przez trzy dni przebywania pod mostem. Mógł to byćjed"8 row" nież przekaz telepatyczny. Nie chciałem formułować już inn/0^ "'P0' tez. Chcąc utrzymać kontakt z chłopcem, prowadziłem rozmo^ w

wencji przyjętej przez mojego rozmówcę.

- Niech mnie trener powstrzymuje wszystkimi możliwymi sposoba­mi, a co do modlitwy, to się zastanowię - powiedział Kufel^' -1^"^ trochę uspokojony moimi słowami. Po chwil i mi leżenia wróci^ ^° swo-Jej opowieści. - Po trzech dniach niejedzeniapoczulei-n wres^010' 7S^~ Steni głodny. Jeszcze bardziej chciało mi się wypić i zapal10' (^•)clec i babcia pili oraz palili i to ich trzymało przy życiu. Musiał^ Krasc' palić i pić, po to, aby żyć... Chyba jednak znajduję się we wła^^ ^em0'

na.

83


Grzegorz Zalewski

- Jedynymi demonami w twoim życiu byli babcia i ojciec. A właści­wie nie demonami, tylko złymi ludźmi. To, co widziałeś w czasie snu było tylko snem. Musisz żyć w rzeczywistości. Nie próbowałeś ostatnio pogodzić się z ojcem i zamieszkać razem z nim?

- Próbowałem, ale on ożenił się drugi raz. Kiedy przyjeżdżam do nich na święta, ojciec wali mnie w gębę i odsyła na grób matki. To jest więk­szy wariat, niż myślałem. Pojadę do niego dopiero wtedy, kiedy będę od niego silniejszy i dam mu w mordę za to wszystko, co zrobił matce i mnie.

- Po to trenujesz judo, aby tylko się bronić, a nie atakować - przypo­mniałem mu po raz kolejny.

- No to nie pojadę do niego nigdy.

- Możesz pojechać wtedy, kiedy mu wybaczysz i będziesz chciał z nim coś ustalić. To jest twój ojciec i z pewnością niedługo się pogodzicie. A co dzieje się z twoim wujkiem?

- Co może się z nim dziać? Siedzi, tym razem dostał chyba z dziesięć lat.

- A jak spotkasz normalną dziewczynę...

- Nie ma takich. Zresztą nie muszą być; wystarczy, kiedy jest wódka.

- Może powinieneś zaopiekować się jakąś dziewczyną, podobnie jak chciałeś zaopiekować się matką...

- A trener opiekuje się Renatą czy z nią sypia?

- Opiekuję się nią.

- Może - powiedział bez przekonania. Nie chciałem jednak rozma­wiać z nim w tym momencie o moim życiu prywatnym.

- Zdobędziesz w Zakładzie zawód, będziesz pracował, a w wolnych chwilach wyjedziecie z żoną w góry. Swojego syna nauczysz zasad j udo - kontynuowałem.

- Nie wiem jak to jeszcze będzie.

- Może spróbuj też pogodzić się z Bogiem. Jak Bóg będzie w twoim życiu na pierwszym miejscu, to wszystko inne będzie na swoim miej­scu.

- Mama była niewierząca...

- l dlatego zginęła. Poza tym nawróciła się i jest teraz w czyśćcu. Wspólnie musicie pokonać niewiarę i zło. Kuferek zastanowił się przez chwilę i powiedział eschatologicznie:

- Uważa trener, że babcię pochłonie piekło, a mama w przyszłości zaopiekuje się mną z nieba?

84


Złodzieje na wolności

- powinno tak być. Jak będziesz się modlił o duszę mamy, to pomódl się także o duszę babci. Ta dopiero znajduje się w szponach szatana, ale trzeba próbować do końca wyrywać jaz tych szponów.

- Babcia jest teraz w Stanach. Całkiem dobrze sobie radzi. Podobno ma nawet jakiegoś faceta. A matka... uciekła z tego świata. Sam trener dobrze widzi, co one ze mnie zrobiły...

- Musisz im pokazać, że jesteś człowiekiem. Nie popełniłeś samobój­stwa, jak matka; nie jesteś dziwką, jak babcia, ani też zboczeńcem... Masz szacunek u kolegów, zdobędziesz zawód, ożenisz się, będziesz wychowywał dzieci, grał im na gitarze i śpiewał, pracował, kochał się z żoną... Pokażesz swojej zwariowanej rodzinie, że ze zła można się wyrwać i w oparciu o dobro założyć nową, kochającą się rodzinę...

- Ale trener się rozmarzył - było to ostatnie zdanie wypowiedziane przez Kuferka, bo właśnie, głodni i zmęczeni, dochodziliśmy do schro­niska.

Szybko zjedliśmy obiad i położyliśmy się spać. Chłopcy otrzymali

jeden ośmioosobowy pokój, a ja z Renatą wzięliśmy dwuosobowy, znaj­dujący się na poddaszu. Pokoi jednoosobowych z reguły nie ma w gór­skich schroniskach i tak było tym razem.

Niektórzy chłopcy z zazdrości ą patrzy l i jak idziemy z Renatą do wspól­nego pokoju. Jak tylko umyłem się i zjadłem obiad, natychmiast poło­żyłem się do łóżka i zasnąłem. Renata postąpiła podobnie. Po jakimś czasie zbudziły nas odgłosy dochodzące z dachu. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem czterech chłopców z mojej grupy, biegających po stro­mym dachu schroniska. Może bawili się jak dzieci, a może podglądali nas jak zdemoralizowana, dorastająca młodzież. W obu przypadkach była to niebezpieczna zabawa, szczególnie, że dookoła wysokiego bu­dynku ziemia była wyłożona dużymi kamieniami. Kazałem chłopcom natychmiast przestać i zejść do pokoju. Posłuchali mnie niechętnie, po­nieważ wyraźnie spodobała się im ta zabawa. Nawet znajdując się na szczycie góry, szukali wolności jeszcze wyżej. Zszedłem do ich pokoju

i powiedziałem:

- Ci czterej, którzy byli na dachu, zrobią po sto pompek. Wykonywanie kary trwało dłużej niż zwykle, ponieważ chłopcy byli

przepici i zmęczeni. Tego dnia nie działo się już nic interesującego.

85


Rozdział 6

Następnego dnia wstaliśmy dość późno. Chłopcy obudzili się pierwsi. Zrobili śniadanie i zaprosili nas do swojego pokoju. Było tam równie ponuro, jak w barze mlecznym w N, Piętrowo stojące prycze, ściany i sufit porysowane; w wielu miejscach napisy o dość wulgarnej treści. Zaproszona do stołu Renata wzięła kanapkę z mielonką i zaczęła jeść. Jednocześnie, jak przystało na damę, wybrzydzała na warunki lokalo­we. Ja również rozglądałem się dookoła i na mojej twarzy rysowało się chyba niezadowolenie, bo Bosman, wyczuwając moje intencje, powie­dział:

- Musieliśmy się wspinać tak wysoko, aby trafić do meliny. W pobli­żu Zakładu pokażę trenerowi trzy podobne. Nie trzeba jechać przez całą Polskę.

- Tu się tylko śpi - wyjaśniłem. - Gdyby pokoje w schronisku były ładnie urządzone, byłyby też odpowiednio droższe. A tak turysta przy­chodzi wieczorem zmęczony, płaci stosunkowo niską opłatę za nocleg, zjada kolację, kładzie się spać i o świcie wychodzi w góry. Jak jest ład­na pogoda, to nawet nie je tu śniadania, tylko przyrządza sobie posiłek na jakiejś uroczej polance.

- No, ale połamane deski w pryczach i te. debilne rysunki. U nas nawet cwele mają ładniejsze pokoje - wtrącił się Robert; prawdopodobnie źle mu się spało na nowym miejscu, chociaż z reguły nie był wybredny.

- Robert, mówisz tak, bo pewnie chciałbyś społecznie ponaprawiać sprzęty i uporządkować trochę to schronisko - zażartowałem.

W tym momencie wbiegł do pokoju Grabarz i z wyrazem radości na twarzy krzyknął:

86


Złodzieje na wolności

- Chodźcie jeść na stołówkę. Taka fajna i jest widok na jakieś góry, chyba Tatry.

- Leżeć na łapach i nie zabierać głosu nie pytany - warknął Kuferek do

Grabarza.

Grabarz miał najsłabszą pozycję w grupie, ale chłopcy zgodzili się na jego wyjazd i obiecali, że w czasie wyprawy nie będą go prześladowali. Kuferek najczęściej łamał tę obietnicę. Pozostali chłopcy tolerowali obecność Grabarza, ale oczywiście atakowali go, kiedy byli zmęczeni lub rozdrażnieni. Kozioł ofiarny, na którym można rozładować nega­tywne emocje, znajduje się me tylko w grupie zdemoralizowanych prze­stępców, ale prawie w każdej grupie porządnych ludzi. Mimo to tłuma­czyłem im, że jest to przecież ich kolega i jeżeli w Zakładzie obowiązu­je jakaś nieformalna hierarchia, to w czasie wyjazdu wszyscy są równi. O niskiej pozycji Grabarza dowiedziałem się podczas pierwszego wyja­zdu, kiedy to w czasie wspólnego posiłku chłopcy wypychali go na ko­niec stołu i nie pozwalali mu rozpocząć jedzenia, dopóki inni nie za­czną. Na początku usiłowałem kpić z ich zwyczajów, a kiedy to nie skutkowało, to powiedziałem, że mają jeść jak normalni ludzie, bo nig­dzie więcej nie wyjedziemy. Taka groźba poskutkowała natychmiast. Próbowali jeszcze przestrzegać zasady, że ja - ich trener - rozpoczynam posiłek, ale kiedy raz długo załatwiałem jakieś sprawy i spóźniłem się na obiad dobre pół godziny, to jedząc zimne kotlety zrezygnowali i z tej reguły. W Zakładzie miejsce wychowanka przy stole informuje kole­gów z innych grup o jego aktualnej, nieformalnej pozycji w strukturze grupy. W czasie wyjazdu nie ma to żadnego znaczenia. Niektóre atry­buty przynależności do Zakładu nawet przeszkadzaj ą na wycieczce, na przykład tatuaże na dłoniach.

- Jak ci lutnę w ten durny łeb! - krzyknąłem do Kuferka. - Masz się do niego tak nie zwracać! Ile razy będę ci przypominał?

Kuferek spuścił głowę i nic nie powiedział. Zdawał sobie sprawę z faktu, że postąpił niewłaściwie, ale jednocześnie zgodnie ze swoją po­trzebą upokorzenia bezbronnego kolegi i teraz pozornie pokornie wy­słuchał mojej groźby. W przyszłości jeszcze wielokrotnie postąpi nie­właściwie i zawsze pokornie wysłucha moich gróźb i uwag. W prze­szłości już tylu ludzi zwracało mu uwagę i groziło różnymi konsekwen­cjami, że uodpornił się na rozmowy wychowawcze. Mogłem mieć tylko satysfakcję z faktu, że Kuferek wykonuje moje polecenia, w mojej obe-

87


Grzegorz Zalewski

cności zachowuje się z reguły poprawnie i mogę mu ostro zwrócić uwa­gę, używając np. zwrotu: durny łeb, a on mi nic nie odpowie. Zdarzało się już, że innym wychowawcom nabluzgał. Miał za to zakaz opuszcza­nia Zakładu, ale wyjechał na moją odpowiedzialność. W końcu miałem nad nim pewną kontrolę, czasami pozytywny wpływ, a odpowiedzial­ność za takiego wychowanka sprowadzała się do tego, aby nie uciekł (to w ogóle nie wchodziło w grę, ponieważ było mu dobrze ze mną i miał do mnie odrobinę szacunku) i aby nie było raportu policyjnego (to też raczej nie mogło mieć miejsca, bo Kuferek wiedział, że jeszcze ewentu­alnie zdąży narozrabiać po powrocie z wycieczki). Poza tym na niego szczególnie uważałem.

- Idziemy na stołówkę - załagodziała sytuację Renata. - Jest naprawdę ładna. Cała w drewnie, podparta kolumnami, a na ścianach są obrazy przedstawiające góry. - Po chwili namysłu dodała z wyrzutem:

- Wszędzie te góry, za oknem i na obrazach.

Chłopcy wzięli prowiant i bez słowa sprzeciwu udali się na stołówkę. Było to rzeczywiście jedyne stylowe miejsce w schronisku. Duża, czy­sta sala, rzeźbiony bufet, szerokie, wygodne ławy i brązowe stoły robiły pozytywne wrażenie na wszystkich wchodzących. Chłopcy kontynuo­wali robienie kanapek, a ja po przeliczeniu posiadanych pieniędzy zde­cydowałem się jeszcze kupić nam wszystkim po herbacie i porcji dże­mu.

Na stołówce chłopcy zachowywali się zupełnie poprawnie. Jedli i żar­towali po cichu. Ktoś nawet przyniósł herbatę i dżem Grabarzowi, co w Zakładzie byłoby nie do pomyślenia. Osoba pomagająca Grabarzowi spadłaby w nieformalnej hierarchii grupy równie nisko, jak on. Tutaj, w schronisku, nieletni przestępcy nawet nie zauważyli tego złodziej­skiego nietaktu. Znajdująca się obok grupa młodzieży robiła dużo gor­sze wrażenie. Hałasowali, wybrzydzali na jakość jedzenia, chociaż jedli dużo lepiej niż my. Po skończeniu posiłku nasza grupa odniosła naczy­nia do okienka i posprzątała stół, a grupa sąsiednia zostawiła brudne naczynia na stole i z krzykiem wybiegła na zewnątrz. Moi chłopcy byli jednak bardziej dojrzali, albo zachowywali się bez zarzutu albo, co praw­da rzadko - skrajnie niewłaściwie. Na przykład w internacie Zakładu Poprawczego panował spokój, ponieważ część chłopców oglądała tele­wizję, część była na sali gimnastycznej, inni spali lub grali w różne gry. Bieganie po internacie i krzyczenie, typowe dla wychowanków innych

88


Złodzieje na wolności

internatów, było całkowicie wyeliminowane przez nieletnich przestęp­ców i ich wychowawców. Uważano powszechnie, że tego typu zacho­wanie świadczy o „przygłupowatości" biegającego i krzyczącego. Po południu i wieczorem chłopcy chcieli odpocząć; w ciągu dnia byli prze­cież w szkole i na warsztatach. Czekali spokojnie do godziny dziesiątej wieczór, kiedy na terenie Zakładu zostawało tylko dwóch strażników i jeden wychowawca. Wtedy byli zamykani na swoich oddziałach i mo­gli robić, co chcieli, do godziy szóstej rano, tylko po cichu. Nieliczni szli od razu spać, szczególnie ci, którzy następnego dnia mieli obciąża­jący fizycznie trening Judo. Pozostali rozmawiali, kąpali się przez kilka godzin, wąchali klej lub pili alkohol, który udało im się przemycić do Zakładu albo - w nielicznych przypadkach - znęcali się nad donosiciela­mi i cwelami. Wiedzieli, że będą mogli zdrzemnąć się w szkole. W koń­cu wychowanek, który śpi na lekcji, przynajmniej nie przeszkadza nau­czycielowi. Dwóch strażników i jeden wychowawca interweniowali dopiero wtedy, gdy była podejmowana próba ucieczki lub ktoś krzy­czał. Wiedziałem już teraz, dlaczego wychowankowie przywiązywali tak dużą wagę do tego, aby w internacie już od godziny szesnastej było względnie cicho. Przygotowywali wychowawców do pozornej ciszy nocnej i nie chcieli dawać im pretekstu do interwencji. Uspokajali ich czujność już sześć godzin przed ciszą nocną, która była jedyną porą doby należącą wyłącznie do wychowanków.

Wybraliśmy się wreszcie na pierwszą wycieczkę. Wyszliśmy na dzie­dziniec, po którym chodził koń i domagał się od wychodzących ludzi porcji chleba. Robił to jednak łagodnie, z wdziękiem i kiedy dostał chleb lub nic nie dostawał, oddalał się spokojnie. Nieco dalej biegały dwa duże, białe owczarki górskie i machały ogonami. Po prawej stronie roz­ciągała się długa polana, na której znajdowała się jedna z ostatnich ba­cówek w Beskidach. Wokoło niej pasło się stado owiec. Bacówka była pierwszym celem naszej wycieczki. Kupiłem tam jeden duży oscypek (wędzony ser owczy) i każdemu uczestnikowi wycieczki po kubku żę­tycy (zsiadłego mleka owczego). Zamówiłem też na wieczór kilogram bunca (białego sera owczego), ponieważ chciałem urozmaicić trochę naszą dietę. Chłopcy jedli oscypek, popijali żętycą, oddychali głęboko i było im prawdopodobnie dobrze. Żętyca skutecznie neutralizowała ne­gatywne skutki wczorajszego kaca, a znajdowanie się na szczycie dzi­kiego pasma górskiego dawało poczucie nieograniczonej wolności.

89


Grzegorz Zalewski

Z bacówki wychodził właśnie młody turysta, jeden z moich licznych górskich znajomych, którego już nie widziałem rok lub dwa. Na ple­cach niósł kilkulitrowe naczynie z żętycą. Miał na sobie stary sweter i podarte spodnie. Był jednak opalony i ogólnie wyglądał zdrowo, co ze względu na stosunkowo wczesną porę roku sugerowało, że przebywał w tym rejonie już od dawna. Przywitaliśmy się i zapytałm go, gdzie aktualnie się zatrzymał.

- W schronisku studenckim - odpowiedział z uśmiechem - mieszkam tam za darmo, trochę sprzątam i pilnuję, czasami pomagam też bacom.

- Nie pracujesz nigdzie na stałe? - kontynuowałem rozmowę.

- Rok temu skończyłem szkołę średnią, nie dostałem się na studia, nie ma też dla mnie pracy. W górach niczego nie potrzebuję, jedzenie i spa­nie mam darmowe. A powietrze jest tu zdrowsze, niż w Krakowie.

- Wytrzymasz tu jeszcze kilka miesięcy i będziesz schodził na dół. Kiedy byłem tu pierwszy raz, góry oczarowały mnie swoim pięknem. Wydawało mi się wtedy, że chcę tutaj zostać. Postanowiłem nie wracać do codziennych, nizinnych problemów - powiedziałem.

- Jednak wróciłeś - jak zwykle trafnie zauważyła Renata.

- Przedłużyłem swój pobyt w górach o dwa miesiące. Potem byłem tak głodny, brudny i spragniony cywilizacji, że postanowiłem wracać. Przez ten przedłużony pobyt narobiłem sobie tyle problemów, że mu­siałem rozwiązywać je przez pół roku. Teraz już wiem, że góry dają krótkotrwałe wytchnienie od problemów codziennego życia, ale ich nie rozwiązują-kontynuowałem.

- Ty masz swoje doświadczenia, a ja swoje. W schronisku, gdzie no­cowaliście Jeden facet pracuj e już pięć latityłkoraz schodził do domu. Często z nim rozmawiam i czekam na wolne miejsce kucharza. Przy sprzątaniu bym tyle nie wytrzymał, ale w kuchni mogę spróbować -bronił się mój kolega.

- Całe życie w kuchni - powiedziałem bez przekonania.

- Do schroniska przychodzi wielu interesujących ludzi. Jest z kim porozmawiać i na kogo popatrzeć - w tym momencie spojrzał na Rena­tę, która patrzyła na niego wyniośle, i zmieszał się trochę.

- Żyjesz marzeniami - powiedziałem, stylizując się na znawcę zagad­nienia. - Intelektualiści, studenci w długich swetrach i podartych port­kach przestali być modni już kilkanaście lat temu. Może nawet nigdy nie byli modni. Teraz dziewczyny nie chcą z takimi nawet rozmawiać.

90


Złodzieje na wolności

Nie spojrzą nawet na prostego kucharza, który w głębi duszy jest wraż­liwym człowiekiem. A interesujący mężczyźni, posiadający dużą wie­dzę i jakieś tam pieniądze, zapytaj ą ciebie najwyżej o cenę jakiejś potra­wy i ponarzekają na jej jakość. Spojrzałem w tym momencie na Renatę i zapytałem znajomego:

- Widzisz tę prześliczną dziewczynę?

- Widzę - odpowiedział i zaczerwienił się.

- A ona na ciebie nawet me spojrzała - brutalnie zażartowałem.

- Spojrzała, tylko jakoś tak niechętnie - wyszeptał speszony.

- Dajcie mi spokój - włączyła się do rozmowy Renata. Powiedziała to jednak w kokieteryjny i zaczepny sposób.

- Jak to dajcie spokój? - zapytałem pozornie zdziwiony. - Szukasz kandydata na męża, czy nie9

- Niekoniecznie - odpowiedziała zmieszana.

- Szliśmy taki kawał drogi pod górę, a ty teraz nie możesz się zdecy­dować - powiedziałem pozornie z wyrzutem.

- To ja już sobie pójdę - powiedział mój znajomy, który miał prawdo­podobnie dość tych żartów. Nie odrywał jednak spojrzenia od Renaty i dodał: - Odwiedźcie nas wieczorem w studenckim schronisku. Będzie ognisko i ogólnie fajna zabawa.

Przez cały czas tej krótkiej wymiany zdań chłopcy nic nie mówili. Byli wyraźnie odprężeni i wyluzowani - pierwszy raz od dłuższego cza­su.

Słuchali o problemach dorosłych ludzi, prezentowanych w żartobli­wej formie i pewnie niektórzy z nich zastanawiali się nad tym, co ich czeka za kilka lat. Nie chcieli z pewnością w przyszłości dźwigać bańki zsiadłego mleka na plecach i chodzić w porwanych ubraniach. Skoro niezdemoralizowany człowiek z maturą znalazł się w takiej sytuacji, to tym bardziej mogą znaleźć się w podobnie trudnej sytuacji młodzi lu­dzie z marginesu społecznego. Resocjalizowani przeze mnie nieletni przestępcy z pewnością zastanowią się jeszcze kilka razy, czy rzeczy­wiście warto nie kraść.

Ruszyliśmy w dalszą drogę. Powoli zbliżaliśmy się do pierwszych drzew, od których zaczynał się teren rezerwatu. Poinformowałem chłop­ców, czego im nie wolno robić na terenie rezerwatu, a oni wysłuchali tego z uwagą. Z reguły nie lubili zakazów, ale te dotyczyły ochrony przyrody i słyszeli je po raz pierwszy. Weszliśmy do lasu znajdującego


Grzegorz Zalewski

się na wysokości około tysiąca dwustu metrów nad poziomem morza. Składał się on z kilkudziesięcioletnich świerków, które jednak na tej wysokości nie były zbyt wysokie. Prawie wszystkie drzewa były zdro­we, pomimo że znajdujący się niżej las był zaatakowany przez szkodni­ki. Był to jedyny naturalny drzewostan, który uodparniał się na choroby i szkodniki oraz regenerował się od tysięcy lat. Rosnący niżej las był wielokrotnie wycinany już od XVll-ego wieku, a na jego miejscu ostat­nio sadzono drzewka przywożone z innych okolic. W konsekwencji doprowadzono do tego, że umierał las pokrywający górskie zbocza i znajdujący się w centrum rezerwatu. Sytuację próbowano ratować pro­wadząc na dużą skalę wyręby ochronne i wprowadzając sadzonki róż­nych gatunków drzew.

Chłopcy z zainteresowaniem oglądali drzewa rosnące między kamie­niami i paprociami, wśród których sączyły się małe strumyki. Znajdo­waliśmy się w bajkowym lesie, ale gdzieś z dołu dochodziły nas odgło­sy pracy piły mechanicznej, zakłócające spokój rezerwatu. Musiałem długo wyjaśniać, dlaczego tak się dzieje. Chłopcy trochę posmutnieli słysząc opowieść o umierającym, pięknym lesie. Kolejny raz okazało się, że nawet psychopaci, bijący ludzi, okradający mieszkania i porywa­jący samochody wzruszają się, kiedy ginie przyroda. To, co naturalne, dotrze nawet do przestępcy, natomiast istnieje ryzyko, że może zwrócić się on przeciwko sztucznemu światu pozorów.

Wyszliśmy z lasu w miejscu, które nazywa się Czoło T. i jest wyjąt­kowo urokliwe. Rozciąga się stąd widok na trzy pasma górskie, ciągną­ce się od głównego szczytu. Tutaj też rozpoczyna swój bieg jeden z najbardziej czystych potoków w kraju. Kwitnące i pachnące wśród traw różnokolorowe kwiaty dopełniały reszty, tworząc wspólnie z górskimi pasmami zachwycający krajobraz.

Podeszliśmy do wielkiego kamienia, królującego nad całą okolicą. Jedna jego ściana była prawie całkowicie płaska. Był na niej wykuty tajemniczy napis, pochodzący prawdopodobnie z XVl-ego wieku, nie-rozszyfrowany do dnia dzisiejszego. Napis ten musieli więc wykonać pierwsi ludzie, którzy dotarli do tego miejsca. Były to pasterskie ple­miona wołoskie, idące aż z terenów dzisiejszej Rumunii w poszukiwa­niu nowych pastwisk. Ludzie ci byli doskonale przystosowani do trud­nych warunków górskiej egzystencji, ubierali się w owcze skóry i jedli mięso wypasanych zwierząt. Możliwe jest także, że napis ten nieco

92


Złodzieje na wolności

później wykonali zbójnicy, którzy również przebywali na tym terenie. Około pięciu kilometrów stąd znajdowała się Zbójecka Jama - ukryta głęboko w gęstym lesie i wśród wysokich paproci jaskinia, w której w 1904 roku pewien samotny pasterz owiec znalazł ogromny skarb, ukry­ty w tym miejscu od kilkuset lat. Do odkrycia doszło w przypadkowy sposób. Do niewielkiego wejścia do jaskini wpadło jagnię, a jego żało­sne beczenie przywołało troskliwego pasterza. Droga do jagnięcia pro­wadziła przez gęste zarośla i pasterz dwukrotnie zawracał, godząc się już ze stratą zwierzęcia. Nie wiedział jeszcze o tym, że rezygnując z małej owieczki, straciłby też możliwość odkrycia cennego, zbójeckiego skar­bu. Historia odkryci a Zbójecki ej Jamy zainteresowała moich podopiecz­nych bardziej, niż tajemniczy napis na wielkim kamieniu. Jak więk­szość normalnych ludzi, bardziej ich intersowały pieniądze, niż zabytki starego piśmiennictwa. Chcieli natychmiast udać się do jaskini i musia­łem im długo tłumaczyć, że Zbójecka Jama jest obecnie zupełnie pusta i znajduje się w trudno dostępnym terenie, leżącym poza trasą naszej dzisiejszej wycieczki. W końcu ustąpili, z niechęcią patrząc na wielki głaz, będący turystyczną atrakcją tego regionu.

W każdym bądź razie, pierwsi ludzie znajdujący się w tym urokli­wym miejscu, zauważyli blok skalny, górujący nad całą okolicą i tak duży, że nie spotykany na innych polanach. Postanowili więc na kamie­niu uwiecznić swoją obecność albo próbowali przekazać tą drogą jakąś informację, która obecnie jest nie do odczytania. Zrobiliśmy w tym miej­scu zdjęcie i poszliśmy dalej w kierunku przełęczy stykającej się z poto­kiem, wypływającym spod dominującego nad terenem szczytu T.

Była to jedna z najspokojniejszych przełęczy w Beskidach. Turyści przechodzili tędy raz na kilka dni. Stała tam jednak mała ławeczka i otoczone kamieniami miejsce na ognisko. Widocznie ci ludzie, którzy rzadko tu przychodzili, lubili zostać dłużej w tym miejscu. Strażnicy Ochrony Przyrody tolerowali te zwyczaje, sprzeczne z przepisami prze­bywania w rezerwacie, ale dopuszczalne ze względu na duży obszar przełęczy i bliski dostęp do strumienia. W miejscu tym znajdował się także punkt pomiaru czystości powietrza i to chyba było najbardziej przykre, że nawet w tym pozornie dziewiczym terenie pomiary wyka­zywały zanieczyszczenie powietrza. Było nam jednak tutaj bardzo do­brze; lepiej nawet niż godzinę temu przy bacówce. Zapaliłem małe ogni­sko, a chłopcy i Renata papierosy. Miałem chwilę autentycznego spo-

93


Grzegorz Zalewski

kój u, bo Renata zajęła nieletnich przestępców opowiadaniem, jakie to Jaja" robi ona i jej koleżanka z mistrza w miejscu swojej pracy. Przez moment wydawało mi się, że rzeczywiście jestem na wakacjach i to z towarzystwem, które starannie sobie dobrałem.

Kiedy ognisko dogasało, Renata już trzeci raz opowiadała to samo, a i tak nie wszyscy obecni rozumieli ją, zdecydowałem się kontynuować marsz. Wspinaliśmy się na drugi co do wielkości szczyt K. Wśród drzew dominowały teraz buki i dęby, ale w partii szczytowej, do której dotar­liśmy dość szybko, przeważały martwe drzewa. Widok ten był dość smutny - widzieliśmy fragment dzikiej przyrody umierającej z powodu wyziewów odległej cywilizacji.

- Podobnie umierają ludzie chorzy na raka. Też nie wiedzą, skąd bie­rze się ich choroba w zdrowym organizmie. A umierąjąz tych samych powodów, z których giną te drzewa - podzieliłem się swoją refleksją z uczestnikami wycieczki.

- I tak jest fajnie - powiedziała Renata, neutralizując mój pesymizm swoim optymizmem.

Stanęliśmy wreszcie na szczycie K., dużo niższym, co prawda, od słynnego K-2 w Himalajach, ale rozciągał się stąd widok na ogromny, dziewiczy teren górski. W promieniu dwudziestu kilometrów, jedynym widocznym, cywilizacyjnym elementem było schronisko, w którym nocowaliśmy. Rosnące w tym miejscu kwiaty były chyba jeszcze pięk­niejsze, niż w okolicach wielkiego kamienia.

- Dziękuję ci za tę wycieczkę - niespodziewanie odezwała się Renata, wyraźnie zadowolona z wyprawy.

- Jesteśmy już głodni - twierdzili chłopcy.

Mogliśmy wracać tą samą drogą, ale doświadczony przewodnik nie powinien w taki sposób prowadzić grupy. Ilość poprawnych rozwiązań problemu powrotu była jednak ograniczona. Przez ten szczyt prowadzi­ły tylko dwa szlaki, z których jeden wiódł do samotnej, odległej wioski góralskiej, a poruszanie się drugim również oddalałoby nas od schroni­ska. Postanowiłem więc ruszyć w dół ledwo widoczną ścieżką, co nie było wskazane w rezerwacie, gdzie można było chodzić tylko po zna­kowanych szlakach, ale jednocześnie idąc ścieżką nie wyrządzaliśmy przyrodzie żadnej szkody. Od strumienia prowadził już czarny szlak, łączący się po czterdziestu minutach marszu z czerwonym, który był głównym szlakiem beskidzkim, prowadzącym m.in. do schroniska. Cze­

94


Złodzieje na wolności

kał tam już na nas smaczny obiad, tzn. zupa i kanapki albo drugie danie bez kanapek. Ruszyliśmy więc prawie niewidoczną ścieżką, prowadzą­cą w dół, przeskakując zwalone kłody drzew i obserwując wielkie kału­że wody, pokryte interesującą roślinnością. Od razu było widać, że po­ruszamy się po lesie, po którym nie chodzą turyści i tylko rzadko poja­wiają się tu leśnicy albo drwale. Kilka razy. widzieliśmy spokojnie pa­sące się sarny, których nie można zobaczyć w pobliżu turystycznych szlaków pieszych. Po długim marszu zbliżyliśmy się do drogi biegnącej wzdłuż strumienia. Usłyszeliśmy też warkot zbliżającego się samocho­du i błyskawicznie schowaliśmy się w zaroślach. Chłopcy zareagowali na mój znak jak grupa dobrze wyszkolonych komandosów. Nie wie­dzieli zupełnie, dlaczego się chowają, ale umiejętność szybkiego ukry­wania się mieli już opanowaną do perfekcji. Zachowaliśmy się tak na wszelki wypadek, ponieważ samochodem mogli jechać Strażnicy Ochro­ny Przyrody i chociaż nie niszczyliśmy zupełnie przyrody, to wolałem profilaktycznie uniknąć sytuacji tłumaczenia się. Staram się rozmawiać z ludźmi wybranymi przeze mnie, a nie z przypadkowo spotkanymi.

Kiedy samochód odjechał i nie było już słychać odgłosów pracy jego silnika, wyszliśmy z ukrycia, zeszliśmy na drogę i usiedliśmy na jej poboczu, aby przez chwilę odpocząć. Chłopcy ponownie zapalili papie­rosy, a ja tradycyjnie zwróciłem im uwagę, że prawdziwi judocy nie palą. Kolejny raz przyznali mi rację i ponownie przyrzekli, że postarają się ograniczać palenie. Tak sobie rozmawialiśmy, jak to wychowawca z wychowankami.

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy drogą w kierunku początku czarne­go szlaku. Szliśmy teraz wzdłuż szerokiego strumienia z krystalicznie czystą wodą. W miejscu, gdzie była mała zatoczka, chłopcy zapytali mnie, czy mogą się wykąpać. Wyraziłem zgodę, a oni, jak to młodzi ludzie, rozpoczęli kąpiel od zmoczenia panienki, która chociaż uciekała jak łania, to i tak została dopadnięta przez stado ścigających ją wilków. Potem zastanawiali się jeszcze przez chwilę, czy nie wrzucić mnie do wody, ale kiedy powiedziałem z udawaną złością, że rozwalę czaszkę pierwszemu napastnikowi, który do mnie podejdzie i wytrę ściekający mózg o jego koszulę, to zrezygnowali z realizacji tego zamiaru. Mówi­łem o swojej ewentualnej reakcji obronnej w tak przekonywujący i obra­zowy sposób, że chociaż ewidentnie żartowałem, to chłopcy woleli nie ryzykować i zostawili mnie w spokoju.

95


Grzegorz Zalewski

W czasie beztroskiej kąpieli podjechał do nas samochód terenowy, który niedawno nas mijał. Wysiadło z niego trzech ludzi w zielonych mundurach, a jeden z nich zwrócił się do mnie:

- Czy pan wie, że w Parku Narodowym nie wolno się kąpać? Krzyknąłem więc do chłopców:

- Kąpcie się szybko, bo tu wolno kąpać się nie można! Chłopcy rozpoczęli powolne wychodzenie z wody, a trzej panowie zawrócili i udali się w kierunku samochodu. Obejrzeli się jednak po chwili, czy ich polecenie jest wykonywane i zwrócili uwagę na pozby­wającą się mokrego ubrania Renatę. Dziewczyna została wreszcie w czymś przypominającym kostium kąpielowy, a jej częściowo nagie ciało wyglądało w promieniach słonecznych wyjątkowo powabnie. Przy­glądający się jej panowie mieli czerwone twarze, otwarte usta i pomięte mundury. Nie spodziewali się prawdopodobnie spotkać na takim pust­kowiu równie pięknej dziewczyny. Również w domach nie czekały na nich z pewnością zbyt urocze żony, szczególnie, że dwóch z nich wy­glądało na typowych starych kawalerów. Zawrócili więc ponownie, pra­wie jednocześnie. Kobiecy urok podziałał na nich, jak głośno wydana komenda wojskowa. Pomimo tego, że zabraniali nam kąpać się przed chwilą, sami zaczęli rozbierać się, a następnie baraszkowali w wodzie jak małe dzieci, wdzięcząc się przed Renatą i prezentując jej swoje mę­skie ciała. Wszystko to wyglądało dość groteskowo, ale jednak zabaw­nie. Renata zorientowała się wreszcie, że ci sympatyczni panowie ska­czą po wodzie, aby popisać się przed nią swoją sprawnością i robiąc obrażony wyraz twarzy, zaczęła nakładać na siebie mokre ubrania. Pa­nowie również zakończyli zabawę i chyba zauważyli, że trochę wygłu­pili się- bo także zaczęli ubierać się, wracając do tematu absolutnego zakazu kąpieli w tym miejscu. Wyraźnie mieli zamiar zwrócić się do mnie z jakimiś pretensjami. Postanowiłem więc uprzedzić ich i skiero­wać rozmowę na bardziej neutralne tematy. Zwróciłem; się do nich z pytaniem, nieoczekiwanym w tym miejscu i w takiej sytuacji:

- Czy któryś z panów jest może kawalerem?

-A co to pana obchodzi? - usłyszałem w odpowiedzi pytanie, którego się spodziewałem, wypowiedziane brutalnym tonem.

- Bo chodzimy już od wielu dni z tą panienką po górach - w tym miej­scu wskazałem na jedyną kobietę w naszym towarzystwie - i nie może­my znaleźć dla niej męża. Może któryś z panów szuka dobrej żony?

96


Złodzieje na wolności

Spojrzałem na Renatę i byłem jej wdzięczny w tym momencie, że zachowuje się zgodnie z przyj etą przeze mnie konwencją! uśmiecha się kokieteryjnie do trzech nieznajomych mężczyzn, ubranych w jakieś dziw­ne, pomiętolone mundury. Obawiałem się, że może spontanicznie i nie­kulturalnie zaprotestować, używając np. zwrotu: odp...cie sie_ ode mnie lub łagodniejszego: wypraszam sobie. W niezręcznej sytuacji, w jakiej znalazła się Renata, wszystko było możliwe, ale na szczęście nadawała na tych samych falach psychicznych, których użyłem do bezkonflikto­wego komunikowania się z nieznajomymi, umundurowanymi ludźmi.

Trzej mężczyźni byli wyraźnie zaskoczeni otrzymanym wyjaśnieniem i chyba trochę zawstydzili się, pomimo podeszłego wieku i prawdopo­dobnie dużego doświadczenia życiowego.

- Nie, my tylko tak służbowo wyjaśniamy..., czy wszystko jest w po­rządku... - powiedział jeden z nich i zaczęli oddalać się, kłaniając się uprzejmie. Wydaje mi się, że do końca nie spuszczali pożądliwego wzro­ku z dziewczyny. Ot, jak to dorośli. Wreszcie powoli odjechali swoim samochodem. Młodzież ponownie rozpoczęła beztroską kąpiel w stru­mieniu. Chłopcy oblewali Renatę wodą i nie patrzyli na nią pożądliwie;

była przecież ich starszą koleżanką, którą zaakceptowali i z którą wyje­chali na wycieczkę. Na swój złodziejski sposób opiekowali się nią.

Po skończonej kąpieli ruszyliśmy pod górę czarnym szlakiem. W tym momencie już chyba wszyscy byliśmy głodni. Nie braliśmy ze sobą pro­wiantu, ponieważ uczestniczyliśmy w wycieczce, która miała trwać „do obiadu". Wychowanek o przezwisku Krzemyk był chyba najbardziej głodnym uczestnikiem wyprawy i dodatkowo zaczął się jeszcze nudzić. Zachowywał się więc destrukcyjnie; rzucał w Grabarza małymi kamie­niami i udawał, że zrobił to ktoś inny, głośno śpiewał, następnie narze­kał, krzyczał i ironizował. Robił wrażenie chłopca, który jest twardy i rywalizuje ze mną, chcąc w tym momencie przekonać pozostałych, że niewłaściwie prowadzę tę wycieczkę - idziemy już zbyt długo, jest ogól­nie ciężko, nudno i gorąco. Tego typu zachowania pojawiały się u niego co jakiś czas, w nieregularnych odstępach, ale po raz pierwszy od mo­mentu wyjazdu z Zakładu na wycieczkę.

Kiedy zobaczyłem Krzemyka po raz pierwszy zachowującego się w taki właśnie sposób, pomyślałem, że chłopiec walczy z dorosłymi o coś subiektywnie ważnego, usiłuje kształtować swoją osobowość, czy wreszcie w konfrontacji z innymi ludźmi próbuje swoich sił. Jednocze-

97


Grzegorz Zalewski

śnie poza krótkimi okresami buntu Krzemyk był chyba najbardziej zdy­scyplinowanym wychowankiem. Usilnie starający się dostać do grupy trenującej judo, uprzejmy i przesadnie grzeczny, zupełnie nie przypo­minał nieletniego przestępcy. Powoli poznawałem go jednak coraz le­piej. Dowiedziałem się najpierw, że często kłamie, nie dotrzymuje da­nego słowa, oczernia nieobecnych i jednocześnie chwali ich, kiedy znaj­dują się w jego towarzystwie; plotkuje i namawia innych do realizacji swoich najgłupszych pomysłów. Następnie udaje takiego wychowanka, który stara się powstrzymywać grupę przed destrukcyjnymi działania­mi, np. znęcaniem się nad słabszymi, kradzieżami i agresją. Tylko w takich krótkich chwilach, jak teraz, pokazywał swoje prawdziwe obli­cze. Był po prostu fałszywy i bardzo słaby psychicznie;-kiedy znajdo­wał się sam na sam z jakimkolwiek wychowawcą i zwracano mu uwagę na jego niewłaściwe zachowanie, płakał jak dziecko. W taki poniżający sposób nie zachowywał się żaden inny uczestnik mojej grupy. Starałem się nie uprzedzać do swoich wychowanków, ale Krzemyka nie lubiłem. Nie lubili go też pozostali wychowawcy, W nieformalnej grupie posia­dał on względnie wysoką pozycję, ale jednocześnie większość chłop­ców starała się unikać kontaktów z nim.

Poprosiłem go na bok i wyszeptałem mu do ucha, żeby się natych­miast uspokoił, bo powiem wszystkim, że płacze w obecności wycho­wawców. Spojrzał na mnie z nienawiścią i zacisnął pięści. Nie powi­nien był tak zachowywać się, ponieważ zawsze byłem w stosunku do niego lojalny i w tym momencie łamał pewne wcześniejsze ustalenia. Sprowokował mnie do dalszych działań przeciwko sobie. Popchnąłem więc go silnie, wykazując w ten sposób jego zupełną bezradność. Siłę fizyczną musiałem niekiedy stosować, ale tylko w stosunku do niego i do Kuferka. Starałem się to jednak robić jak najrzadziej, tylko w sytu­acji, kiedy już wszystkie inne środki perswazji zawiodły. Przypomina­łem sobie w takich momentach znany przypadek z Zakładu Poprawcze­go w K.. Pracował tam przez dłuższy okres czasu pewien srogi wycho­wawca o przezwisku Rzeźnik. Wszyscy chłopcy bali się go, ponieważ bił ich za przewinienia, ale także profilaktycznie. Wychowawca był czło­wiekiem bezwzględnym i wyjątkowo silnym; pewnego razu poradził sobie jednocześnie z pięcioma zbuntowanymi wychowankami. Od tego momentu prowadzona przez niego grupa była najbardziej zdyscyplino­waną w Zakładzie. W takiej sytuacji wychowawca był często chwalony

98


Złodzieje na wolności

i nagradzany przez dyrekcję i wizytatorów. Jednocześnie od tego same­go momentu spacyfikowani i bici nieletni przestępcy zaczęli zastana­wiać się nad skutecznym sposobem pozbycia się niewygodnego wy­chowawcy i ukarania go za prześladowania. Zajęło im to dużo czasu, ponieważ nie byli intelektualistami, ale raczej półanalfabetami. W koń­cu jednak wpadli na pewien pomysł skutecznego działania. Na począt­ku zaczęli dziękować swojemu wychowawcy za to, że zrobił z nich po­rządnych ludzi. Wychowawca nie uwierzył w szczerość tych intencji i początkowo podejrzewał chłopców o jakiś podstęp, ale w końcu w jego psychice do głosu doszła próżność oraz pycha; wreszcie przyjrzał się obiektywnym efektom swojej pracy pedagogicznej i uwierzył. Następ­nie chłopcy poprosili go o zorganizowanie im wycieczki w nagrodę za dobre sprawowanie. Czynność taka nie należała do obowiązków wy­chowawcy i z początku nie chciał on zgodzić się na to, ale wychowan­kowie zaczęli przekonywać go, że zamiast wspólnie siedzieć ciągle za kratami, mogą spędzić kilka dni na biwaku. Wreszcie wyjechali i przez pewien czas było im bardzo dobrze. Wychowawcy wydawało się na­wet, że jest na wczasach. Trzeciego dnia pobytu w danej miejscowości, około godziny czwartej rano, zbudził wychowawcę jeden z wychowan­ków i pozornie przestraszony poinformował go o tym, że pozostali chłop­cy są bici pod najbliższą restauracją przez miejscowych. Wychowawca ubrał się pośpiesznie i pobiegł na miejsce zdarzenia. W tym właśnie momencie jego wychowankowie kończyli okradanie restauracji, a po chwili na miejscu była już milicja (działo się więc to w czasach pano­wania dawnego reżimu) i aresztowała wszystkich obecnych, tzn. wy­chowawcę i jego wychowanków. Wychowawca nie przyznawał się do niczego i dzielnie się tłumaczył, ale jego wychowankowie zgodnie ze­znawali, że namówił ich do napadu na restaurację i stał „na przypale", tzn. ubezpieczał całą akcję. W związku ze zgodnością zeznań świad­ków sąd skazał wychowawcę na siedem lat pobytu w Zakładzie Kar­nym, a chłopcy ponownie zostali skazani na umieszczenie w Zakładzie Poprawczym, w którym przebywali już od dawna. Mieli teraz nowego wychowawcę, który bił już ich dużo rzadziej i byli zadowoleni z tej

zamiany.

Wzruszony smutnymi losami wychowawcy z Zakładu Poprawczego w K. uderzyłem jednak Krzemyka otwartą dłonią w plecy, aby był pe­wien, że pomimo wszystkich możliwości rewanżu, jakie posiada, „obe-

99


Grzegorz Zalewski

rwie" za każde następne prowokujące mnie wykroczenie. Znajdowałem się w o tyle korzystnej sytuacji, że prawie wszyscy wychowankowie popierali mnie i sympatyzowali ze mną - w przeciwieństwie do opisa­nego przypadku z K. - a bardzo skłóconą i wzajemnie nielojalną opozy­cję tworzyli tylko Kuferek z Krzemykiem.

Wychowując tak Krzemyką i prowadząc grupę pozostałych nieletnich przestępców dotarłem wreszcie do czerwonego, głównego szlaku be­skidzkiego. Zobaczyliśmy z tego miejsca nasze schronisko i myśląc o bliskiej perspektywie smacznego obiadu, wspólnie ucieszyliśmy się. Chłopcy odzyskali nagle siłę i pobiegli w kierunku schroniska, a ja zo­stałem z Renatą i żartobliwie przekonywałem ją, że moi wychowanko­wie tak bardzo śpieszą się, aby przygotować posiłek specjalnie dla nas. Nie bardzo chciała uwierzyć w to oczywiste kłamstwo, ale jak to bywa z kłamstwem, okazało się być ono częściową prawdą, bo kiedy dotarli­śmy na miejsce, to stały już przed nami talerze wypełnione gorącą zupą, Została do wykonania tylko drobna formalność - trzeba było jeszcze zapłacić rachunek za zupę dla całej grupy. Na szczęście drugie danie, tzn. chleb i najtańsze konserwy, przynieśliśmy ze sobą z nizinnych tere­nów.

Wieczorem chłopcy odpoczywali w swoim pokoju, słuchając muzyki z magnetofonu. W schronisku nie było zbyt wielu osób; kilku indywi­dualnych turystów, grupa dziewcząt i ośmiu nieletnich przestępców. Czas płynął spokojnie do momentu, kiedy do pokoju Renaty i mojego wbiegł zaniepokojony Czeczen i oświadczył, że w schronisku są fajne dziew­czyny, z którymi chłopcy chcieliby zapoznać się. Spojrzałem na jego dłonie i zauważyłem, że nie mą już na nich bandaży, tylko prawie zago­jone, niewielkie blizny po wywabionych tatuażach. Czeczen miał więc ponownie tzw. „czyste ręce".

- Te dziewczyny są tutaj już od rana - słusznie zauważyła Renata. -Jesteście mało spostrzegawczy.

- Tu w ogóle nie ma prawie nikogo, poza wami i tymi dziewczynami -dodałem - ale lepiej jest zauważyć je późno, niż wcale. Spędzanie wie­czoru wyłącznie w męskim towarzystwie nie byłoby najlepszym roz­wiązaniem. Macie rację, że chcecie zapoznać się z tymi dziewczynami.

W tym momencie spojrzałem z zainteresowaniem na Renatę i zażar­towałem:

- Widzę, że bierzecie przykład ze mnie, starego podrywacza. 100


Złodzieje na wolności

; - Starego tak, ale nie podrywacza - powiedziała Renata z wyższością i; udawaną niewinnością w oczach. - Po prostu chodzimy sobie po górach.

- Robiąc mi opinię niezaradnego faceta, psujesz mi reputację w oczach noich wychowanków - powiedziałem z udawanym oburzeniem.

- To już wasze sprawy - przerwał nam Czeczen niegrzecznie, nie ma-jjąc zupełnie zdolności do decentracji interpersonalnej ani odrobiny empatii. - Problem jest w tym, że nie mamy alkoholu.

- Potrzebujecie wódy czy dziewczyn? - zapytałem.

- Zawsze trzeba najpierw wypić, aby rozmawiać z dziewczynami -wyjaśnił mi Czeczen. - To trener nie wie?

- My z Renatą porozumiewamy się bez używania alkoholu - powie­działem.

- Takie gadanie. My zawsze pijemy przed spotkaniem z panienkami -upierał się Czeczen. W tym czasie dołączyli do niego pozostali chłopcy

z mojej grupy.

- Teraz jest to niemożliwe. Po pierwsze obiecaliście, że w górach nie będziecie pili. Po drugie, nie mamy na to pieniędzy, a po trzecie w schro­nisku nikt me sprzeda wam nawet butelki piwa - wyjaśniłem zawiedzio­nym wychowankom.

Chłopcy zastanowili się przez chwilę, a następnie, nie znajdując roz­wiązania, zrezygnowani udali się do swojego pokoju. Zrobiło mi się ich trochę żal i poszedłem za nimi. Usiadłem na jednej z prycz i powiedzia­łem:

- Nie zachowujcie się jak dzieci. Posprzątajcie tu trochę i niech Kufe­rek zagra coś na gitarze. Dziewczyny też się nudzą i z pewnością przyj­dą do wąs.

- Po nas przychodzą tylko gliny - smutną refleksją podzielił się Ro­bert. Przez chwilę w ponurym pokoju, w którym znajdował się tylko stół, dwa krzesła i osiem legowisk, zapanował przygnębiający nastrój.

W tym momencie do pokoju weszła Renata, która słyszała słowa Ro­berta i rozładowała atmosferę następującym stwierdzeniem:

- A ja, taka piękna dziewczyna. Jeżeli ja przyszłam do was, to te brzyd­sze tym bardziej przybiegną do was. Zagraj tylko Kuferek na gitarze

jakiś znany kawałek.

Po uzgodnieniu tej niezbyt skomplikowanej strategii zwabiania dziew­cząt, udaliśmy się z Renatą na stołówkę, aby wypić spokojnie kawę. Koiła nas rzewna pieśń grana przez Kuferka i śpiewana przez jego kole-


Grzegorz Zalewski

gów. Po upływie około dwudziestu minut został do nas przez pozosta­łych chłopców przysłany Grabarz z pytaniem, czy mogą iść na ognisko do dziewcząt, bo zostali zaproszeni.

- Oczywiście - powiedziałem - to duży sukces. Widzisz teraz, że takie sprawy załatwia się bez wódki dużo szybciej i lepiej. Powtórz kolegom to, co powiedziałem.

Zadowolony Grabarz wybiegł ze stołówki, a my z Renatą kontynuo­waliśmy picie kawy. Patrzyliśmy teraz od czasu do czasu w okno, z którego było widać ognisko i zgodnie bawiącą się oraz śpiewającą przy nim młodzież.

- Jak chcą, to potrafią rozruszać towarzystwo - trafnie zauważyła Re­nata. Rzeczywiście, zdolności adaptacyjne moich wychowanków były duże. Pierwszy raz w życiu uczestniczyli w górskim ognisku i od razu stanowili „duszę towarzystawa".

Kiedy zabawa wreszcie zakończyła się, podeszła do nas wychowaw­czyni dziewcząt. Była to młoda, uśmiechnięta kobieta.

- Dziękujemy za wspólną zabawę - powiedziała radośnie, ^/-

- Wzajemnie - odpowiedziałem, chociaż nigdy nie bawiłem się z tą panią, ani z jej podopiecznymi. Domyśliłem się, że rozpoznała we mnie wychowawcę ośmiu chłopców, którzy rozbawili grono dziewcząt i ją samą. Miała ułatwione zadanie, bo w schronisku było chyba jeszcze tylko dwóch indywidualnych turystów.

Pochyliła się teraz w moją stronę i zapytała ściszonym głosem:

- Ale dlaczego oni śpiewali takie dziwne piosenki: Przyleciał do mnie za kraty..., albo Czarny chleb..., czy Matko, nie bij mnie?

Zbliżyłem swój ą głowę jeszcze bardziej w kierunku jej twarzy i wyja­śniłem spokojnie:

- Bo oni są, proszę pani, z liceum wyznaniowego...

-... tacy wrażliwi na krzywdę społeczną- zakończyłem swoje wyja­śnienie. I tak minął kolejny dzień,


Rozdział 7

Następnego dnia zamierzaliśmy wyruszyć do przepięknego miastecz­ka położonego nad Dunajcem. Wymagałoby to od nas całodniowego marszu po szczytowych partiach górskich, jednak już bez konieczności ciągłego podchodzenia, jak miało to miejsce po wyjściu z miejscowości N. Szykowała się więc przyjemna piesza wycieczka po prawie równym terenie, na wysokości ponad 1000 m n. p.m. Od rana góry zaciągnęły się jednak mgłą i zaczął padać rzęsisty deszcz. Musieliśmy zmienić nasze plany, albo zaczekać aż się trochę przejaśni. Skłaniałem się raczej ku temu drugiemu rozwiązaniu, ponieważ ewentualna zmiana planów wią­załaby się z koniecznością wyjaśniania przyczyn, zawsze odrobinę nie­ufnemu i podejrzliwemu dyrektorowi Zakładu Poprawczego. Mieliśmy w ciągu tygodnia przejść wiele dziesiątków kilometrów na własnych nogach, co było jednym z istotnych elementów przyjętego planu reso-cjalizacyjno-terapeutyczno-turystycznego. Istniało realne ryzyko i wie­dział o tym dyrektor, że chłopcy będą nalegali na pozostanie w jednym miejscu, aby się nie przemęczać, spokojnie napić piwa, postraszyć kil­ku miejscowych, czy wreszcie rozejrzeć się w terenie, aby coś ukraść. Co prawda byłem z nimi już ponad rok i nauczyłem ich w tym czasie umiejętności systematycznej pracy. Uzyskali też pewną kondycję fizycz­ną, ale ludzie (w tym także nieletni przestępcy), kiedy mają możliwość leniuchowania, korzystaj ą często z takiej możliwości. Oczywiście chłop­cy najmocniej nalegali na pozostanie w miejscowości N., która spełnia­ła wszystkie ich oczekiwania. Wiedziałem doskonale, że pod żadnym pozorem nie możemy tam zostać i po zjedzeniu śniadania natychmiast wyruszyliśmy w góry. Natomiast dłuższe pozostawanie w samotnym

103


Grzegorz Zalewski

schronisku, w którym nie można było kupić nawet piwa, nie miało z punktu widzenia chłopców żadnego sensu, ale dyrektor mógłby podej­rzewać ich o lenistwo, a mnie o nie realizowanie planu wycieczki. Prze­konywanie kogoś o tym, że padał duży deszcz i uniemożliwił nam wyj­ście ze schroniska, ma sens tylko wtedy, kiedy ten przekonywany czło­wiek szedł kiedykolwiek w czasie padającego deszczu po górach. Wi­doczność jest wtedy ograniczona na długość wyciągniętej ręki, pioruny uderzają w najbliższe drzewa, a w plecaku prawie wszystko przemaka.

Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiłem jednak, że dzisiaj opu­ścimy schronisko, jak tylko deszcz przestanie padać tak intensywnie. W sytuacji późniejszego wyjścia ze schroniska należało zmienić trochę trasę marszu. Musielibyśmy zejść z gór do najbliższego przystanku au­tobusowego i podjechać do miejscowości B - w sumie niewielka mody-.fikacja przyjętego wcześniej planu. \

Siedziałem tak jeszcze przez chwilę i patrzyłem na czubkpświerków niewyraźnie zarysowujące się w gęstej mgle, odgrodzona od schroniska niewysokim, stylowym płotkiem góralskim i duże, płaskie kamienie, którymi wyłożony był dziedziniec. Następnie podszedłem do baru i kupiłem sobie kawę. Kilku turystów grało w karty, czekając na przeja­śnienie, które umożliwi im opuszczenie schroniska. Byli ciepło ubrani, na nogach mieli grube skarpety, a obok nich leżały nieprzemakalne pła­szcze. Ogólnie było dość nudno i wilgotnie.

W rogu sali siedział samotny turysta i pił piwo. Był ubrany wyjątko­wo elegancko, chociaż w sportowym stylu i nie pasował do otaczające­go go, siermiężnego towarzystwa. Jego twarz wydała mi się znajoma. Podszedłem więc bliżej, aby mu się przyjrzeć i przypomnieć sobie, skąd mogę go znać. Kiedy zbliżałem się do niego, niespodziewanie odwrócił się w przeciwną stronę. Pomyślałem wtedy, że rozpoznał mnie pierw­szy i teraz ukrywa twarz, bo nie chce ze mną rozmawiać z jakichś po­wodów albo żartuje sobie bawiąc się w chowanego. Postanowiłem przy­łączyć się do tej zabawy albo ustalić motywy unikania ze mną kontaktu i bez pytania przysiadłem się do nieznajomego. Następnie przysunąłem się do niego bliżej, dosłownie przyciskając go do muru. Powoli odwrócił twarz w moją stronę i w tym momencie przypomniałem sobie, że w dawnych, studenckich czasach, spotykałem się z nim często na Uni­wersytecie. Znałem go dość dobrze i pamiętam, że studiował filozofię.

104


0x01 graphic

Złodzieje na wolności

Poza tym był bogatym człowiekiem, wynajmował sobie cały domek na przedmieściu i jeździł drogim samochodem.

- Czemu się chowasz przed kolegą ze studiów? - zapytałem.

- Mógłbyś się trochę odsunąć? - odpowiedział zaczepnie i dodał po chwili. - Jesteś tak samo niedelikatny, jak zawsze. Zignorowałem jego uwagę, ale odsunąłem się trochę i stwierdziłem:

- Chowasz się przede mną, to cię szukam. Taka zabawa.

- Nie tylko ty mnie szukasz - mówiąc to pochylił się w moją stronę. -Przyjrzyj się uważnie mojej twarzy.

Popatrzyłem na niego, ale niczego szczególnego nie zauważyłem. - Trochę się postarzałeś. To wszystko, co wynika z analizy twojej twa­rzy - powiedziałem.

Westchnął ciężko, pociągnął spory łyk piwa i powiedział szeptem:

- Wysłano za mną list gończy.

- Zdarza się - lekceważąco skomentowałem jego odpowiedź, ponie­waż był to dobry sposób zachęcenia go do dalszych wyjaśnień. Byłem całkowicie zaskoczony, ale już dawno nauczyłem się w nieprzewidzia­nych sytuacjach zachowywać w sposób opanowany i szczególnie spo­kojny. Takie zachowanie umożliwiało najbardziej efektywne radzenie sobie w nietypowych lub stresujących sytuacjach. Dopiero potem, kie­dy sytuacja była już opanowana albo całkowicie wyjaśniona, przycho­dził czas na emocjonalne odreagowanie. Spokojnie więc kontynuowa­łem: - W tym kraju poszukiwanych przez policję jest co najmniej czter­dzieści tysięcy ludzi.

Nie spodziewał się chyba takiej reakcji z mojej strony. Spojrzał na mnie z zainteresowaniem i powiedział:

- Mówisz jak filozof.

- Nie wstydzę się tego, chociaż nie jestem filozofem.

- Szukają mnie za przemyt - dodał, zmieniając temat z ogólnego na bardziej szczegółowy. ;

- Przekraczałeś granicę w górach, pieszo, z towarem w plecaku? - za­pytałem z niedowierzaniem. - Przecież już ponad dziesięć lat temu by­łeś bogatym człowiekiem. Wydawało mi się, że tacy ludzie jak ty cho­dzą po górach wyłącznie dla przyjemności.

- Od dwunastu lat zajmuję się przemytem na dużą skalę. W studenc­kich czasach były to wyjazdy pociągiem na wschód. Jechało kilka osób i miało towar rzeczywiście w plecakach i torbach. Czasami jechaliśmy

105


Grzegorz Zalewski

też moim samochodem, ale było to bardziej niebezpieczne. W pociągu panował taki tłok i bałagan, że żadna kontrola celna nie była nam stra­szna. Wpadki zdarzały się rzadko, ale i wtedy wystarczyła niewielka łapówka, aby dojechać spokojnie do celu.

- Prawie każdy dorabiał jakoś do stypendium, ale ty nie musiałeś pra­cować ani przemycać niczego. Rodzice dawali ci przecież dużo pienię­dzy...

-.Lubiłem jednak podróże z odrobiną ryzyka - wyjaśnił mi przekonu­jąco.

- Potem weszło ci to w krew? - zapytałem.

- Ostatnio przewoziłem towar niby tranzytem. Miałem siedem dużych ciężarówek. Nie płaciłem cła, a towar pozostawał nielegalnie w kraju. Na kursie zarabiałem sto, sto dwadzieścia tysięcy „papierów". Moje oszczędności w zachodnich bankach sięgają sześciumilionów dolarów...

Przerwał swoją zaskakującą opowieść, dopił piwo, odstawił pustą butelkę, następnie otworzył dwie nowe i poczęstował mnie. Na czło­wieka tak bogatego, jak mówił, nie był zbyt hojny.

- Czemu mówisz mi o tym wszystkim? - powiedziałem trochę zasko­czony.

- Bo jestem samotnym, zagubionym w życiu człowiekiem, który jed­nak lubi mówić o konkretnych sprawach. Nie będziemy rozmawiali o filozofii, która zamazała mi jasny obraz świata, na szczęście, na krót­ko i zrobiła nędzarzy z moich kolegów z branży.

- Może nie zrozumiałeś filozofii tak jak trzeba.

- Ty ją natomiast zrozumiałeś doskonale. W tych tanich spodniach i przetartym swetrze wyglądasz jak polski Diogenes z Synopy. Dzisiaj rano widziałem jak organizowałeś śniadanie z kilkoma małolatami. Ta­kie menu to ja będę jadał dopiero w pierdlu. Jak mnie złapią. Może masz jeszcze nadzieję, że kiedyś będzie lepiej? Wszelkie prognozy su­gerują raczej, że biedni będą stawali się coraz biedniejsi, a bogaci coraz bogatsi - powiedział z zacietrzewieniem.

- Jestem przekonany, że będzie jednak lepiej - odpowiedziałem nie­śmiało.

- Na jakiej podstawie. Nasz kraj od dziesięcioleci pożyczał pieniądze od zachodnich bankierów i zadłużał się, przekraczając granice zdrowe­go rozsądku. Pożyczkobiorcy już dawno te pieniądze wydali, ulokowa­li, zdefraudowali, zainwestowali i jak tam jeszcze chcesz nazwać to to-

106


Złodzieje na wolności

talne marnotrawstwo. Zbliża się niebezpieczny czas oddawania poży­czonych pieniędzy. Ja sobie jakoś poradzę, wy natomast będziecie jedli jeszcze gorzej, niż dotychczas.

Zastanowiłem się przez chwilę nad treścią jego słów i postanowiłem zmienić temat rozmowy na bardziej osobisty. Byłem w końcu psycho­logiem, a nie szalonym, komunistycznym ekonomistą z poprzedniej ekipy rządowej. Powtórzyłem więc swoje poprzednie pytanie w nieco zmienionej formie:

- Dlaczego mówisz mi o sobie. Ufasz mi?

- Nie ufam tobie, podobnie jak wszystkim, innym ludziom. Po prostu sobie rozmawiamy. Wierzę w to, że nie podpieprzysz mnie aż do za­kończenia naszej rozmowy, bo mam ci wiele interesujących rzeczy do powiedzenia, jak klient terapeucie. Kierując się etyką zawodową może w ogóle mnie nie sypniesz. Zresztą widzisz, jaka jest pogoda. Powstał dobry klimat, żeby nic nie robić, tylko sobie powspominać.

- Ty jednak me wspominasz, ale raczej fantazjujesz. Te sześć milio­nów... - powiedziałem ostrożnie.

- Nic me rozumiesz. Ja przez całe swoje przemytniczo-filozoficzne życie zarobiłem najwyżej trzysta tysięcy dolarów. Pozostałe pieniądze odziedziczyłem w spadku.

- Warto było ryzykować dla tych trzystu tysięcy?

- Jakoś tak wyszło. Poprosiłem kiedyś ojca, aby kupił mi te ciężarów­ki. Miałem zamiar otworzyć firmę przewozową. Byłem jednak zbyt in­teligentny. Szybko policzyłem sobie, że na przemycie zarobię więcej -przynajmniej tyle, co nieuczciwi politycy na polityce. Miałem ambicje żyć na poziomie skorumpowanego polityka, a nie wegetować jako spe­dytor, czy, za przeproszeniem, filozof. I, co bardzo ważne, chciałem wreszcie przeciąć finansową pępowinę, łączącą mnie z rodzicami. Sły­szałeś chyba o tym, że człowiek powinien kiedyś usamodzielnić się.

- Realizujesz jakąś taką demoniczną filozofię.

- Jest to filozofia prawie każdego bogatego człowieka. Jedyna sku­teczna i sensowna. Umożliwia nie tylko wegetecję, ale także wygodne

życie.

- W konsekwencji realizacji tej filozofii jesteś jednak człowiekiem

ściganym.

- Niedoścignionym. To istotna różnica.

107


Grzegorz Zalewski

W tym momencie na salę weszli moi podopieczni. Byli ciepło ubrani i wyraźnie nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Często tak się zacho­wywali.

- Idziemy czy zostajemy? - zapytał Czeczen.

- Pójdziemy, jak deszcz przestanie padać - wyjaśniłem coś, co było zgodne z planem i oczywiste.

- Jesteśmy głodni - powiedział Michał.

Spojrzałem z nadzieją w oczach na filozofa-biznesmena i zapytałem:

- Czy może pan sponsorować dobre śniadanie dla tych sierotek? Od kilku już dni jemy wyłącznie dziwne, ale za to tanie produkty. Przy okazji chciałem zauważyć, że jestem równie niedożywiony jak oni.

Za chłopcami leniwie podążała Renata. Filozof spojrzał na nią i jak większość mężczyzn zareagował najej widok szerokim uśmiechem oraz pożądaniem w oczach. Renata lubiła takie spojrzenia, na które mogła -w zależności od nastroju - odpowiedzieć niewerbalną pogardą, lekce­ważeniem lub zainteresowaniem. W każdym bądź razie każda taka mę­ska słabość dowartościowywała ją.

- Ta księżniczka jest z wami? - zapytał filozof z niedowierzaniem.

- To jest Sierotka Marysia, chociaż piękna jak księżniczka. Też prosi o wsparcie. Do tej pory jadła równie podle jak my - dodałem.

Pojawienie się Renaty w znacznym stopniu wpłynęło na rozpoczęcie przez filozofa działalności charytatywnej.

- Zamawiajcie, co chcecie. Zapłacę za ten posiłek. Dla mnie dwa piwa - powiedział zdecydowanym głosem.

- Nam piwa nie sprzedadzą. Musi pan sam po nie pójść - oświadczył Grabarz ze smutkiem w głosie.

- Ja panu przyniosę - powiedziała uprzejmie Renata. Filozof był wyraźnie zadowolony. Jego smętne i melancholijne roz­ważania przerwało pojawienie się dynamicznej młodzieży, przyszłości zdemoralizowanej części narodu. Do tego jeszcze ta tajemnicza, wyso­ka blondynka...

- Czemu właściwie nazwałeś ich sierotkami? Są może z domu dziec­ka? - zapytał, patrząc z uśmiechem jak chłopcy zamawiaj ą głównie scha­bowe z dużą ilością ziemniaków i surówek. W tym czasie Renata niosła mu schłodzone piwo. Ciekawe, piękne i tajemnicze jest życie bezintere­sownego sponsora. Nikt go nie pyta, skąd ma pieniądze - wszyscy wie-

108


Złodzieje na wolności

łzą, że przecież nie odłożył z pensji, bo też żyją z pensji i nie starcza im

;zęsto do pierwszego,

- Nie, to nie są nieszczęśliwe dzieci z domu dziecka, tylko zaradni

)rzestępcy, podobnie jak ty. Uśmiech zniknął z twarzy filozofa, a ja kontynuowałem:

- Nazywam ich czasami sierotkami, bo kiedyś wydarzyła się taka hi­storia. Jeden szczególnie niebezpieczny, nieletni przestępca zabił swo­ich rodziców. Takie zbrodnie nie zdarzają się często, ale warto o nich wspomnieć, ze względu na ich drastyczność. Zresztą trudno nazwać ich rodzicami, bo cały czas znęcali się nad swoim dzieckiem. Kiedy wre­szcie dziecko przestało być małym chłopczykiem i stało się mężczyzną, sytuacja zmieniła się diametralnie. Tyle tylko, że ten nieletni przestępca był bardziej humanitarny od swoich rodziców i zamiast znęcać się nad nimi, po prostu ich zabił. W każdym bądź razie w ostatniej mowie obroń­czej adwokat tego nieletniego mordercy pogubił się trochę i poprosił sąd o ułaskawienie oskarżonego, ponieważ jest on sierotą. Z tej właśnie mowy obrończej pochodzi etymologia słowa sierotka.

Filozof spojrzał na chłopców jedzących z apetytem schabowe kotlety, jego czoło zachmurzyło się i wykonał gwałtowny ruch w ich kierunku, ale kiedy jego wzrok zatrzymał się na Renacie, uspokoił się ponownie i powiedział protekcjonalnie:

- Niech jedzą.

- Właśnie skończyli. Tego, co zjedli, nie da się już im odebrać - uda­wałem, że czytam w jego myślach. Chłopcy odnieśli talerze do okienka, następnie spojrzeli przez okno i kiedy upewnili się, że deszcz ciągle jeszcze pada, podziękowali sponsorowi i opuścili salę. Renata na pożeg­nanie zamrugała do niego figlarnie powiekami. Na korytarzu ktoś gło­śno beknął; miałem tylko nadzieję, że nie zrobiła tego Renata, coraz swobodniej czująca się w gronie nieletnich przestępców.

- Czemu właściwie im pomagasz? - zapytał filozof po opróżnieniu

kolejnej butelki piwa.

- Mam taką złożoną! subtelną motywację. Moja żona jest nauczyciel­ką i kiedyś miała w swojej klasie wyjątkowo zdolnego i inteligentnego ucznia. Zwróciła na niego szczególną uwagę i ciągle o nim mówiła. Zaprzyjaźniła się nawet z rodzicami tego ucznia, którzy byli ludźmi wykształconymi i wyjątkowo zaradnymi. Rodzice lubili słuchać opo­wiadań nauczycielki o swoim synu i sami też o nim dużo mówili. Wią-

109


Grzegorz Zalewski

zali z nim bardzo szerokie i ambitne plany, zresztą możliwe do zrealizo­wania, bo chłopak miał zawsze najwyższe oceny ze wszystkich przedmio­tów, a poza tym był uczynny i grzeczny. Znajdował się jednak pod cią­głą, połączoną presją rodziców i wychowawczyni, aby stawał się je­szcze lepszym. Wiedziałem, że w takiej sytuacji ta trójka wpływowych ludzi może przedobrzyć. Chłopiec ciągle realizujący oczekiwania ro­dziców i nauczycieli miał chyba zbyt mało czasu i możliwości, aby wła­ściwie ukształtować swoją osobowości i życie prywatne. Jego koledzy i koleżanki byli prawdopodobnie bardziej niezależni, wolni i samodziel­ni. Nie wiem tego na pewno, mogę się tylko domyślać, bo w tym czasie nie rozmawiałem z żoną na ten temat. Nie chodziłem też z nią w odwie­dziny do rodziców jej najzdolniejszego ucznia.

Któregoś dnia była prywatka, na którą prawie wszyscy jego koledzy przyszli z dziewczynami, a on był cały czas sam. W nocy, po tej pry­watce, samotny i bardzo zdolny uczeń popełnił samobójstwo. Przez kil­ka godzin stał na klatce schodowej wieżowca, w którym mieszkał. Nie zdecydował się już na powrót do mieszkania, w którym bagatelizowano jego problemy. Wyskoczył przez okno z jedenastego piętra. Nie wyba­czę sobie do końca życia, że chociaż dobrze znałem jego rodziców, to przez wiele lat ani razu nie porozmawiałem z tym chłopcem. Jestem psychologiem i prawdopodobnie już po pierwszej rozmowie z tym chłop­cem zorientowałbym się w części jego problemów. Mogłem zapobiec temu samobójstwu; gdybym chodził z żoną do rodziców tego chłopca, poznałbym go i z pewnością pomógłbym mu.

- To smutna, ale rzeczywiście bardzo złożona sprawa - powiedział filozof.

- Nie mogę pomóc już temu uczniowi mojej żony, staram się więc pomagać jego rówieśnikom. Tak, jak zupełnie przypadkowo nie mo­głem do niego dotrzeć, pomimo faktu, że znajdował się obok mnie przez wiele lat i dramatycznie potrzebował zrozumienia oraz wsparcia, tak samo przypadkowo dotarłem do nieletnich przestępców i pracuję z nimi.

Po tym wyjaśnienu wstałem od stołu i zostawiłem filozofa samego, spokojnie pijącego piwo. Poszedłem do Renaty i moich podopiecznych. Powiedziałem im, że zostajemy dzisiaj w schronisku i resztę dnia prze­znaczymy na medytację. Niechętnie zgodzili się z moją decyzją, ponie­waż na zewnątrz już się przejaśniało i można było iść w góry. Chłopcy

10


0x01 graphic

Złodzieje na wolności

pytali mnie, jaki powód zmiany planów przedstawię dyrektorowi, ale fcnie odpowiedziałem na ich pytania.

i Bez żadnych wyjaśnień oddaliłem się od nich. Dość już miałem co-iidziennych spraw. Popołudnie spędziłem na samotnej modlitwie.


Rozdział 8

Tego dnia była przepiękna pogoda. Zmieniliśmy nasze wcześniejsze plany. Nie interesowało mnie już tak bardzo Jak wczoraj, co o przyczy­nach tej zmiany pomyśli dyrektor. Postanowiliśmy ż samego rana opu­ścić schronisko i udać się do powszechnie znanej, turystycznej wioski góralskiej. Musieliśmy przejść około ośmiu kilometrów do najbliższych zabudowań. Czekała więc nas relaksująca wycieczka, która mogła trwać najwyżej dwie godziny. Oczywiście od pierwszych zabudowań musie­liśmy posuwać się dalej, a wioska miała około szesnastu kilometrów długości. Byłem tam wielokrotnie, doskonale znałem cały teren i mogę jeszcze dodać, że w jednym barze podają wyjątkowo smaczne grzane piwo z miodem.

Zabudowania wioski ciągnęły się po obu stronach strumienia, płyną­cego między dwoma pasmami górskimi. Takie usytuowanie zabudo­wań góralskich nie było zjawiskiem częstym, ponieważ w tego typu terenie strome zbocze jednego pasma górskiego sięgało niekiedy bez-pośremo do strumienia i tylko po drugiej stronie znajdowało się wystar­czająco dużo płaskiego terenu budowlanego. Dolina ta była jednak wy­jątkowo gościnna dla osadników i dostarczała im nie tylko dużo czy­stej wody, pstrągów, ale także terenów umożliwiających budowę du­żych domów, zakładanie ogrodów i wydzielanie pastwisk dla bydła oraz owiec. Osadnicy zrewanżowali się gościnnej przyrodzie wycinając oko­liczne lasy, zabijając dzikie zwierzęta i zanieczyszczając górski potok. Jednocześnie -jak to ludzie- narzekali na swój los i ciężką pracę. Zapo­mnieli o tym, że kiedyś ich przodkowie zostali wygnani z raju i dziwili

l 12


Złodzieje na wolności

| się teraz, dlaczego ta przepiękna dolina nie jest rajem. Znajdowali się

j vv stanie eschatologicznej amnezji.

j Opowiadałem chłopcom, jak wygląda ta wieś, do której schodzimy, ale oni nie słuchali mnie zbyt uważnie - cieszyli się ze spaceru i myśleli o swoich sprawach. Mówiłem im, że zabudowa góralskich wiosek jest przykładem ludzkiej zachłanności i pazerności. W pobliżu strumienia znajdują się zwykle skromne, drewniane, stylowe i najstarsze chaty. Pierwsi, mieszkający w nich ludzie żyli jeszcze we względnej zgodzie z otaczającą ich przyrodą. Czerpali wodę ze strumienia i nie zanieczy­szczali go, pamiętając o tym, że ludzie mieszkający niżej też pragną skorzystać z czystej wody. Wyrąbywali z lasu tylko tyle drzew, ile po-

I trzebowali. Nie znali jeszcze socjalistycznej zasady, że brygadzie płaci się za ilość spiłowanego drzewa, bez względu na to, czy zostanie ono zwiezione do najbliższej drogi, czy też nie. Ze względu na lżejszą pracę, brygady ścinające były liczniejsze od zwożących i dlatego np. w latach siedemdziesiątych w Beskidach marnowało się i gniło ponad połowę ściętego drewna. Również obecnie marnuje się dużo górskiego lasu, chociaż w tym przypadku często z niezrozumiałych przyczyn.

Dalej od strumienia budowane są już murowane domy. Ze względu na-ukształtowanie terenu znajdują się one często na górskich zboczach. Prowadzą do nich kręte, wyboiste drogi, będące utrapieniem dla koni i niszczące samochody. Powierzchnia domów wskazuje na to, że albo góral zamierza mieć dziesięcioro dzieci albo pragnie pochwalić się przed sąsiadami, że stać go na budowę domu - pałacu. Zapomniano już zupeł­nie o powszechnej biedzie panującej na Podhalu jeszcze dwa pokolenia temu i rozpoczęto budowę domów, które będzie bardzo trudno ogrzać ze względu na brak naturalnej osłony od zimnych wiatrów i duże po­wierzchnie mieszkalne. Taką naturalną osłonę od zimowych wiatrów stanowią kotliny górskie, tradycyjnie wykorzystywane jako najlepsze miejsca do budowania góralskich chat. Obecnie ludzie potracili głowy i uwierzyli w niską cenę energii, chociaż węgiel ciągle drożeje, trudno jest go transportować w takim terenie, a na wybudowanie elektrowni atomowej naród nie pozwoli. Budowa elektrowni wodnej też jest zbyt droga, pozostaje więc tylko wycinanie resztek puszczy karpackiej na opał, co doprowadzi w przyszłości do powstawania jeszcze bardziej dokuczliwych huraganów i osuwania się gruntów, na których budowa­ne są domy. Trzebajednak pokazać sąsiadom, że jest się bogatym. Taki

l 13


Grzegorz Zalewski

0x01 graphic

Złodzieje na wolności



nowobogacki góral nie będzie budował domu na poziomym t w pobliżu strumienia, bo upokarza go ciasnota i sąsiedztwo drę enle nych chałup, w których mieszka biedota. Liczy się tylko teraźnieis la' a po nas choćby zmiana klimatu, wysychanie strumieni i obsuwani sc' górskiego zbocza. Dzieci wyjadą do miasta albo nawet za granicę a tp ^ się wyrówna i zaorze. Góry są ważne dla górali, ale bogactwo jeszr ważniejsze.

Niektórzy gospodarze liczą na turystów, którzy będą chcieli mieszkać w ich domach, położonych nieekologicznie na górskich zboczach Po­budowali okazałe domy i oczekuj ą na odpowiednio dużą zapłatę za noc­leg. Piesi turyści unikają jednak takich miejsc ze względu na wysokie ceny i nieekologiczne położenie. Poza tym nowobogaccy górale zapo­minają często zainstalować w swoich domach odpowiednich łazienek i nie zatykających się kibli. Nie mogą więc też liczyć na niedzielnych turystów, którzy lubią wygodnie podjechać samochodem pod góralską chatę, wykąpać się wieczorem w czystej i dużej łazience, a rano pomo­czyć nogi w pobliskim strumieniu. Nie mogą też liczyć na tych tury­stów, którzy lubią podjechać swoim samochodem na szczyt góry, pod same schronisko, bo ci nie będą zatrzymywali się w ich domu, zbudo­wanym w połowie drogi między podnóżem góry a jej szczytem. Tacy turyści wybiorą raczej drogę prowadzącą bezpośrednio np. na parking na Prehybie w Beskidzie Sądeckim. Jeszcze niedawno stało tam schro­nisko, zachwalane przez kierownika, Janka Bielaka, jako ustronne, trudno dostępne i ciche miejsce wypoczynku pieszych turystów, a obecnie jako motel dla zmotoryzowanych. Wiadomo przecież, że klient przyjeżdża­jący własnym samochodem zapłaci więcej od pieszego przybłędy.

Obok górali mieszkających tradycyjnie w pobliżu strumienia, na ła­two dostępnym, względnie poziomym terenie i nowobogackich górali, budujących swoje pałacyki na górskich zboczach, osobną, nieodpowie­dzialną grupę stanowią bogate cepry, rozkazujące wybudowanie swo­ich willi na szczytach wzgórz lub gór. Zanim taka budowla zostanie ukończona, padnie wiele koni ciągnących wozy z budulcem, a las doo­koła posesji zostanie wycięty. Bogaty cepr nie zadowoli się doznaniami dostępnymi dla każdego turysty, który może wejść na górę i cieszyć się przebytą drogą oraz napawać oczy przepięknymi widokami, rozciągają­cymi się z danego wzgórza. Normalny turysta cieszy się, kiedy spotka innego turystę, a bogaty cepr izoluje się od wszystkich nieznajomych

intruzów - potencjalnych wrogów i złodziei; otacza swoją posesję ^ i^ni płotem, aby udowodnić wszystkim, że górę można kupić, \vy ybniejak sprzedąjnego człowieka i postępować z nią jak z dziwką. I) pogrążony w takich nieprzyjemnych, ale prawdziwych rozmyślaniach, hliżałern się z Renatą i chłopcami do najbliższych zabudowań wioski. ryliśmy do tej pory nie szlakiem, ale po trawie, na skróty. Schodziliśmy atv czas w dół i żadna ścieżka nie była nam potrzebna. W pewnym momencie weszliśmy jednak na krętą, polną drogę i zobaczyliśmy pierw­sze zabudowania. Ponownie zbliżaliśmy się do cywilizacji, a ona zanim nam się ukazała w całości, już przywitała nas charakterystycznym trza­skiem bata uderzającego w koński zad. Z początku nie widzieliśmy ani konia, ani poganiającego go woźnicy, tylko słyszeliśmy rytmiczne ude­rzenia bata i towarzyszące im przekleństwa. Droga była dość stroma i dopiero po chwili zobaczyłem przed sobą konia z pochylonym łbem, który jak dusza pokutująca w czyśćcu, ciężko dysząc i wytrzeszczając duże oczy, ciągnął wóz załadowany jakimś towarem. Koń był cały zla­ny potem, unosiły się nad nim kłęby pary, napinał wszystkie swoje mię­śnie i bardzo powoli posuwał się pod górę. Na furze siedział gruby góral, prawdopodobnie pijany, klął okropnie, chyba na konia, którego kopał i bił jednocześnie batem. Chociaż wiele już w życiu widziałem okru­cieństwa, to jednak zaszokował mnie ten widok bezmyślnego bestial­stwa. Koń słabł z minuty na minutę i wydawało się, że za chwilę padnie. Za nami znajdowały się tylko dwa domy; do któregoś z nich musiał kierować się furman. Odległość do celu nie była więc zbyt duża, ale woźnica mógł nagle pozostać z martwym koniem i towarem na furze, której nie będzie w stanie już nikt pociągnąć. Nie przejmował się jednak tym oczywistym faktem, a możliwość bezkarnego znęcania się nad ko­niem i potrzeba szybkiego dotarcia do domu ukierunkowały jego ak­tywność wyłącznie na coraz bardziej intensywne pastwienie się nad zwierzęciem. Przeklinał, a na jego twarzy malowało się sadystyczne zadowolenie i podniecenie. Doprowadził się pod wpływem alkoholu i bicia do obłąkanego stanu totalnego wyżywania się na koniu i nic in­nego nie było w tym momencie dla niego ważne.

Po raz pierwszy chłopcy nie wiedzieli, jak zareagować. Stali, podob­nie jak ja, zaszokowani. Do tej pory prawie nigdy nie mieli wątpliwości, Jak mają się zachować - albo wycofywali się z danej sytuacji, albo ata-

1 15


114


Grzegorz Zalewski

kowali. Pierwsza wyrwała się z letargu Renata i krzyknęła do furmana ze łzami w oczach:

- Ty ch..., zostaw tego konia!

Góral miotający się na furze nie zwrócił na nią nawet uwagi. Prawdo­podobnie postępował według zasady, że to co robi ze swoim koniem jest jego prywatną sprawą. Renata powtórzyła więc w histerycznej for­mie uprzednio wypowiedziane słowa.

Góral znieruchomiał i zaniemówił. Popatrzył na nas przekrwionymi oczami. Prawdopodobnie dawno już go tak nie obrażono publicznie. Robił wrażenie Jakby zwrócono mu uwagę niesłusznie albo w nieodpo­wiedniej formie. Zgramolił się z fury, wziął bat do ręki i wyraźnie szy­kował się do pomszczenia zniewagi. Swój krwiożerczy, pijacki wzrok utkwił w dziewczynie i wydawało się, że nie zauważa innych ludzi;

nawet człowieka biegnącego z góry z siekierą w dłoni, którego dostrze­głem kątem oka.

Woźnica wyraźnie zamierzał potraktować Renatę jak swojego konia. Chciał ją wychłostać batem i skopać, bo ośmieliła się przeciwstawić jego sadystycznemu postępowaniu. Woźnica nie brał nawet pod uwagę możliwości porażki, szczególnie kiedy zauważył już człowieka z sie­kierą w dłoni. Nie był to z pewnością turysta, bawiący się niebezpiecz­nym narzędziem, ani też jakaś neutralna postać. Człowiek ubrany podob­nie do woźnicy biegł na pewno, by udzielić mu pomocy. Dwaj pozornie normalni, ale w rzeczywistości obłąkani górale byli raczej pewni, że nieletni chłopcy uciekną przed nimi w popłochu, pozostawią dziewczy­nę na pastwę losu i nie będą walczyli z dorosłymi, groźnie wyglądają­cymi ludźmi. Wyraźnie nie doceniali chłopców z nizin i przeceniali swoje siły.

Chłopcy nie bali się ich zupełnie. W takich sytuacjach reagowali in­stynktownie; może nauczyło ich tego życie, a może judo. Chyba tylko ja spociłem się ze strachu i złości. Jedno głupie zdarzenie i mogą być śmiertelne ofiary; nie wiadomo tylko kto padnie pierwszy: koń, któryś góral czy też ktoś z naszych. Ze względu na duże niebezpieczeństwo -moje i grupy - ruszyłem biegiem w kierunku człowieka z siekierą. Cał­kowicie zaskoczony moim zachowaniem zatrzymał się, ale powoli uniósł śmiertelne narzędzie do góry, szykując się do zadania mi ostatecznego ciosu. Chwyciłem go za rękę i wykonałem przerzut kolisty (kula-guru-ma). Napastnik upadł z łoskotem na ziemię, siekiera osunęła mi się po

116


Złodzieje na wolności

| plecach i w tym momencie spociłem się ze strachu po raz drugi. Zrobiło | mi się gorąco. Z tyłu usłyszałem trzask bata, krzyk Grabarza, który jako | ogólnie największa ofiara dostał prawdopodobnie tym batem (na szczę-|ście nie był to krzyk Renaty, którą w końcu wszyscy opiekowaliśmy | się). Następnie do moich uszu dotarła seria odgłosów uderzeń rękami | i nogami w jakieś grube cielsko. Kiedy wreszcie usłyszałem obcy głos, (pytający błagalnym tonem: Za co, przyjaciele, za co?, zrozumiałem, że | jest już praktycznie po walce. Jeszcze tylko raz musiałem wykonać rzut | na człowieku, który podniósł się niespodziewanie szybko i z uporem | maniaka sięgał ponownie po siekierę. Drugi raz podnosił się już powoli, | a ja na wszelki wypadek odrzuciłem siekierę najdalej jak potrafiłem. l Widząc mnie rzucającego siekierą dość daleko otworzył szeroko usta i nie próbował już nawet stawać na równe nogi, tylko usiadł, rozcierając obolałe plecy. Prawdopodobnie kolejny raz życie zaskoczyło go, udo­wadniając mu, że jest złym i głupim człowiekiem, nie potrafiącym prze­widywać konsekwencji swojego destrukcyjnego działania.

Obok swojej fury i padającego ze zmęczenia konia, klęczał woźnica. Miał podbite oczy i krew ciekła mu z nosa. Po naszej stronie też jednak były ofiary. Grabarz trzymał się za rękę, na której wyraźnie było widać ślad po uderzeniu batem. Nie widziałem, aby ktoś uderzył woźnicę, a w sytuacji, która zaistniała, nie musiałem się tego domyślać. Z czystym sumieniem mogłem zeznawać, że w takim stanie wracał on już z głębi wioski. Jego twarz była czerwona i zdeformowana z pewnością w więk­szym stopniu od wódki, niż od bicia.

- Ludzie, darujcie! - błagał. - Nie zaczepiajcie spokojnego człowie­ka. - Jak każdy sadysta był nieobiektywny i tchórzliwy.

- Dość tego biadolenia - zadecydowałem. - Przyrzeknij, że nie bę­dziesz się już pastwił nad koniem - powiedziałem do woźnicy.

- Przyrzekam! - wykrzynął woźnica. Kłamał, jak każdy sadysta.

- Przyrzeknij też, że nie uderzysz nigdy konia batem.

- Przyrzekam! - skłamał ponownie woźnica.

- A teraz na dowód, że mówiłeś prawdę, wyprzęgaj konia. Pociągnie­cie ten wóz z kolegą - powiedziałem stanowczo.

Góral zawahał się przez chwilę. Mógł mi przyrzec wszystko, czego tylko sobie życzyłem, ale nie miał ochoty zastępować konia. Wziąłem więc do ręki bat i pogroziłem mu, aby rozwiać jego wątpliwości. - Koń nie da rady ciągnąć tego ciężaru, wy natomast z kolegą jesteście


Grzegorz Zalewski

wypoczęci i bardzo aktywni. Gdybyście nawet padli, to i tak strata była­by niewielka - wyjaśniłem spokojnie.

Nieco niżej zbierali się jacyś miejscowi ludzie. Przyglądali się tej nie­codziennej sytuacji, ale nie podchodzili do nas zbyt blisko.

- Bierzcie się, k..., do roboty! - dodałem stanowczo. - Będziecie cią­gnęli, a my popchamy ten wóz. Będzie to przykład współpracy ceprów i górali. Wspólnie pokonamy wszelkie trudności i jako miłośnicy przy­rody uratujemy to zwierzę.

Nie zrozumieli mojego żartu, ale wzięli się do roboty, kiedy tylko strzeliłem z bata. Reagowali na bat podobnie jak ich koń - słowa prze­konywały ich w dużo mniejszym stopniu. Sprawnie wyprzęgnęli konia, aten, uwolniony z więzów, ruszył spokojnym, równym tempem w kie­runku swojej stajni. Nie był więc w tak złej kondycji, jak na to pozornie wyglądało, chociaż był chudy, a na jego zadzie i bokach znajdowały się liczne pręgi po uderzeniach batem. Prawdopodobnie przyzwyczaił się już do takiego traktowania. Mógł teraz uciekać w góry, podobnie jak robią to psy, nad którymi znęcają się gospodarze, ale on słysząc komen­dę: Wio!, wykonał bezmyślnie rozkaz człowieka. Zginie niedługo cią­gnąc ten przeładowany towarem wóz i nigdy nie przekona się, na czym polega wolność dzikich zwierząt.

Ludzie stojący nieco niżej zaczęli się śmiać, kiedy zobaczyli wyprzę-gniętego konia, idącego przodem jak przewodnik, dwóch gospodarzy ciągnących wóz i kilku młodych chłopców, pomagających im bez prze­konania. Obok tych dwóch gospodarzy szedł jakiś brodaty facet z ba­tem w ręku i przepiękna anielica. Wszystko to musiało wyglądać grote­skowo.

Górale ciągnęli wóz dużo wolniej od ich przemęczonego i skatowane­go konia, ale w końcu dotarli jakoś na podwórze. Ze stojącego obok domu wybiegła rozczochrana postać w brudnej sukience, która trochę przypominała kobietę. Wymachiwała rękami i groziła nam, podobnie jak poprzednio człowiek z batem i drugi z siekierą. Kończąc naszą pra­cę zignorowaliśmy ją zupełnie, a kiedy stawała się coraz bardziej natar­czywa, usłyszała od Kuferka typową dla niego uwagę:

- Nałóż majtki, bo się przeziębisz!

Ta chamska odżywka podziałała na kobietę niezwykle uspokajająco. Zaskoczyła ją bezczelność nieznajomego chłopca, ale chyba jeszcze bardziej milczenie i bierność dwóch górali. Musiała ich znać przecież

l 18


Złodzieje na wolności

ako ludzi aktywnych i krzyczących, a tymczasem oni na własnym tere-lie zachowywali się jak potulne baranki. Zupełnie nie mogła zrozumieć takiej sytuacji i, żeby nie stać jak słup, zaczęła zaganiać kury do kurni­ka. Gospodarze bez słowa udali się do domu, gdzie po chwili okropnie zaczęło krzyczeć jakieś dziecko. Nie miałem jednak już ochoty na ko­lejną interwencję i tylko powiedziałem Kuferkowi, aby nie zwracał się niegrzecznie do kobiet. Kuferek wiedział doskonale, że na tym polega, między innymi, moja praca wychowawcza i kolejny raz przyrzekł mi, żejuż więcej nie będzie tak się zachowywał. Ruszyliśmy ponownie drogą w dół, aby zwiedzić podobno ciekawą, turystyczną wioskę.

Minęliśmy kilka domów. Za płotami stali ludzie i uśmiechali się do nas przyjaźnie. Może zachowywali się tak bezinteresownie, a może wie­dzieli już o naszym incydencie z sąsiadami mieszkającymi w górnej części wioski, których chyba nie lubili. Nie brałem nawet pod uwagę takiej możliwości, że są miłośnikami zwierząt, ponieważ wielu z nich traktowało konie podobnie, jak dwaj poznani już przez nas górale.

Dotarliśmy wreszcie do sklepu spożywczego. Chłopcy usiedli na po­bliskiej ławce, a ja wiedziałem już, że czekają, aż kupię im jakieś napo­je. W końcu zmęczyli się walcząc z góralami, a następnie pomagając im

ciągnąć wóz.

Zacząłem szukać w plecaku pieniędzy rozmawiając jednocześnie : Renatą o jakichś mało istotnych sprawach. W tym czasie kilku ludzi vchodziło lub wychodziło ze sklepu, a ja zatrzymałem wzrok na dwóch dziwacznie ubranych kobietach, prowadzących za rękę przestraszoną, małą dziewczynkę i nieco starszego chłopca, ubranego w jaskrawy gar­nitur. Dziewczynka była zgarbiona i miała nisko opuszczoną głowę, ale szła spokojnie, natomiast chłopiec wyrywał się i wskazywał ręką na drzwi prowadzące do sklepu. Był chyba niemową, ponieważ piszczał żałośnie i bezskutecznie usiłował uwolnić swoją rękę z kurczowo zaci­śniętej dłoni prowadzącej go kobiety. Druga kobieta domyślała się praw­dopodobnie, czego chce chłopiec, ponieważ wyjęła z torby i pokazała mu zagęszczony sok, który w me rozcieńczonej formie podaje się chyba tylko pacjentom psychiatrycznym po zapaściach insulinowych. Chło-, piec widząc ten sok zapiszczał jeszcze bardziej żałośnie, gwałtownie | szarpnął rękę i wyrwał się wreszcie prowadzącym go kobietom. Nie-1'zgrabi-iie pobiegł do sklepu, dopadł do skrzynki z gazowanymi napoja­mi chłodzącymi i z nadzieją w oczach pokazał kobietom butelkę.

l 19


Grzegorz Zalewski

W oczywisty sposób dawał im do zrozumienia, że chciałby napić się zwyczajnej oranżady. Nie była to z pewnością prośba trudna do speł­nienia. Jedna z kobiet ze złością złapała chłopca i dała mu kilka kla­psów za nieposłuszeństwo, a druga wyrwała mu z ręki trzymaną butel­kę. Chłopiec próbował krzyknąć, ale z Jego gardła wydostał się tylko przejmujący skowyt. W tym momencie nasze oczy spotkały się. Zoba­czyłem w jego oczach ogromne pragnienie, z pewnością nie dotyczące tylko napoju, i ból wynikający z kalectwa oraz niemożności porozumie­nia się z otoczeniem. Wiedziałem doskonale, czego potrzebuje, podob­nie jak dwie opiekujące się nim kobiety. On dostrzegł jednak w moich oczach tylko bierność, bezradność i brak zdecydowania. Zupełnie nie wiedziałem, co się ze mną dzieje i patrzyłem nieruchomo jak dwie dzi­waczne kobiety ciągną za sobą chłopca, któremu wspólnie uniemożli­wiliśmy napicie się oranżady. Portfel wypadł mi z rąk. Renata podnio­sła go spokojnie i udała się z chłopcami do sklepu. Bardzo chciało mi •się pić, ale zdążyłem jeszcze im powiedzieć, aby nie kupowali mi żad­nego napoju. Chociaż w taki symboliczny sposób chciałem zjednoczyć się z tym cierpiącym chłopcem, ponieważ realnie nie potrafiłem zapro­ponować mu butelki oranżady. Nieletni przestępcy nawet nie zauważyli tego incydentu - pili sobie spokojnie napoje. Ja przez długi czas nie potrafiłem się uwolnić od widoku spragnionego, kalekiego chłopca, wleczonego przez dwie demoniczne kobiety, któremu odmówiłem ele­mentarnej pomocy. Matka Teresa z Kalkuty wielokrotnie mówiła nam, że Chrystus przychodzi do nas codziennie w postaci najbardziej potrze­bujących ludzi, a my codziennie, konsekwentnie odmawiamy udziele­nia Mu pomocy. Nawet Jego boska cierpliwość i wyrozumiałość w koń­cu wyczerpie się.

Zrozumiałem wtedy, że nigdy nie spotkamy się ze świętością, jeżeli nie potrafimy jej dostrzec w cierpiącym człowieku. Boskość trwa wszę­dzie tam, gdzie człowiek potrzebuje naszej pomocy. My jednak często staramy się nie patrzeć w kierunku takiego człowieka.

Dostrzegłem w tym kalekim chłopcu transcendentny element, ale za­chowałem się jeszcze gorzej od tych niewrażliwych i zaślepionych, tzw. „normalnych ludzi", którzy byli zajęci kupowaniem makaronu, kiełba­sy, dżemu lub piciem piwa pod sklepem i nie zauważali niczego, co nie dotyczyło ich bezpośrednio. Ja zobaczyłem, ale udawałem, że nie wi­dzę, a oni po prostu nie widzieli.

120


Złodzieje na wolności

Chłopcy odnieśli butelki do sklepu. Powinienem pilnować ich przy wykonywaniu tej czynności, ale nie miałem w tym momencie siły. Do­myślałem się, że za chwilę będą chwalili się w ustronnym miejscu, który co ukradł - papierosy, zapałki, cukierki, czy nawet pęto kiełbasy, z tzw. „zasłonki". Robili to zwykle według schematu: jeden chłopiec w prze­ciwnej części sklepu pytał o coś sprzedawczynię, a pozostali pochylali się wspólnie nad ladą i któryś z nich sięgał po z góry upatrzony towar.

Szliśmy jeszcze przez chwilę i zatrzymaliśmy się obok fontanny w takim małym parku. Było tutaj dużo drzew, kwiatów i dwa stoliki, na których zaczęliśmy ustawiać nasz prowiant. Nie było tego dużo - dwie konserwy i trochę chleba. Czekałem zaniepokojony, czy chłopcy nie zaczną wyciągać ukradzionych produktów ze swoich przepastnych kie­szeni i różnych zakamarków garderoby, ale na szczęście nic takiego się nie stało. Być może w sklepie było zbyt wielu ludzi, obserwowała ich sprzedawczyni, a może sporządnieli trochę pod wpływem moich od­działywań wychowawczych. Powiedziałem więc im, aby poczekali na nas przez chwilę i udaliśmy się z Renatą po zakupy. Wyglądaliśmy jak Ojciec z córką udający się po żywność dla jej licznego rodzeństwa. Po drodze myślałem, co możemy kupić, bo kończyły się nam pieniądze, których i tak od początku wyprawy nie było zbyt dużo. W pewnym momencie podeszła do nas starsza kobieta. Była ubrana w czysty i cie­kawie skomponowany strój góralski. Patrzyła na nas w łagodny, nie­śmiały sposób, ale gdzieś w głębi jej spojrzenia czaił się ukryty ból. Wmawiałem sobie, że cierpienie, które wyczułem w duszy tej kobiety jest tylko moim złudzeniem i próbowałem skoncentrować się na jej po­zornym spokoju, nieśmiałości i łagodności.

- Idę za wami od początku drogi, ale me miałam śmiałości podejść wcześniej - powiedziała drżącym głosem.

- Jak sprzeda pani taniej ser i kiełbasę, to nie pójdziemy do sklepu -ucieszyła się praktycznie myśląca Renata.

- Idę za wami od tego domu, do którego przyciągnęliście wóz... Nie podchodziłam wcześniej, bo było was tak dużo - kontynuowała starsza

kobieta.

- Pani chodzi o coś innego - stwierdziła Renata. - Nie chce nam pani sprzedać jedzenia.

- Chcę was prosić o pomoc... - powiedziała nieznajoma kobieta.

12


Grzegorz Zalewski

-1 tak zrobiliśmy już dużo wciągając wóz na wasze podwórze i ratując waszego konia przed zdechnięciem z przemęczenia - oświadczyła wy­niośle Renata.

- To nie jest moje podwórze ani mój dom. Ja mieszkam po drugiej stronie wsi - nieśmiało tłumaczyła starsza kobieta.

- To o co pani chodzi? - niecierpliwiła się Renata.

- W tym domu, gdzie mieszkają ci dwaj bracia, którym kazaliście wyprzęgnąć konia... tam jest pięcioletnia dziewczynka, nad którą znęca się ojciec... - kontynuowała kobieta.

— Po co myśmy przychodzili do tej okropnej wioski - oburzyła się Renata. - Tutaj można spotkać tylko kłopoty.

- A kim jest ta mieszkająca z nimi kobieta? - zapytałem dociekliwie. -Dlaczego ona nie broni tego dziecka?

- Bo ona jest z nich wszystkich najgorsza. To kompletna wariatka. Ona jest ich siostrą i motorem wszelkiego zła w tej rodzinie. Nienawi­dzi siebie, innych ludzi, a najbardziej dzieci.

Przypomniałem sobie w tym momencie widok kalekiego chłopca przed sklepem, który bezskutecznie usiłował napić się oranżady. Pomyślałem sobie wtedy, że być może nie znaleźliśmy się przypadkiem w tej miej­scowości. Zapytałem więc spokojnie starszą kobietę:

- Dlaczego nikt z tej miejscowości nie zainteresował się losem maltre­towanej dziewczynki?

Starsza kobieta robiła wrażenie jakby nie słyszała mojego pytania i dalej kontynuowała:

- To dziecko mojej córki, która zmarła przed trzema laty. Zięć od po­czątku dużo pił, a po śmierci córki rozpił się zupełnie. To on rzucił się na pana z siekierą. Wszyscy się go boją, a pan sobie jakoś z nim pora­dził.

- Też bałem się go, ale nie miałem wyjścia. Musiałem się bronić. Cho­dziło tu o moje życie - odpowiedziałem kobiecie. Z reguły nie wierzy­łem w opinie teściowych wyrażane na temat ich zięciów, ale tym razem wydawało się, że kobieta mówi prawdę.

- Teraz chodzi o życie mojej wnuczki. Kiedy zięć się rozpił, zabrałam ją do siebie. To było bardzo wesołe dziecko; tańczyło ze mną, śpiewało, pomagało mi w kuchni. O, tutaj mam zdjęcie Kasi - wyciągnęła z toreb­ki zdjęcie małej, około czteroletniej, uśmiechniętej, zadbanej dziewczyn­ki i kiedy przyglądaliśmy się z Renatą fotograf! i jej wnuczki, ona konty-

122


Złodzieje na wolności

nuowała ze łzami w oczach. - Wystąpiłam do sądu rodzinnego o ode­branie ojcu prawa opieki nad dzieckiem, ale on przestał wtedy pić i zaczął pracować. Sąd wydał wyrok odbierający mi wnuczkę. Nie chciałam pogodzić się z tym, ale kurator sądowy razem z sołtysem odebrali mi dziecko siłą na oczach wszystkich ludzi. Ona wtedy miała cztery lata i pocieszała mnie, mówiąc: Nie marlw się babciu, fata me fest taki zly.

'i Będę ciebie często odwiedzala. Dziecko było bardziej ludzkie i mądrzej-H sze od tego całego sądu. Zięć jednak, podpuszczany przez swoich zde-

, generowanych kolegów, nie dopuszczał mnie do dziecka. Bił Kasię za haj drobniejsze przewinienia. Potem robił to już bez powodu. Oni razem z bratem, tym co jechał furą, to jacyś zboczeńcy. Drugi raz stanęłam przed sądem, aby odebrać im prawo opieki nad wnuczką, ale sąd zlecił tylko opiekę kuratora nad dzieckiem. Kurator przychodzi bardzo rzad­ko i stwierdza, że wszystko w tym domu jest w porządku. A ten dzieciak

pjest teraz bity za to, że moczy się w nocy, ogryza paznokcie i wypadają mu włosy...

- O Boże - powiedziała Renata.

- Już wystarczy. To są typowe objawy dziecka maltretowanego. Spróbujemy coś z tym fantem zrobić. W podobnej sytuacji w Grójcu ojciec zamęczył dziecko na śmierć - powiedziałem drżącym głosem.

Znowu przed oczami stanął mi chłopiec, który był bity tylko dlatego, że chciał się napić oranżady. Ten słodzony i gazowany napój w butelce stał się dla mnie symbolem wszystkich niezaspokąjanych potrzeb mal­tretowanych dzieci, które nie są w stanie nawet mówić o swoim nie­szczęściu. Po krótkiej rozmowie z wiejską, starszą, nieznajomą kobietą, spotkaną przy kamienisto-glinianej drodze, postanowiłem doprowadzić powierzone mi zadanie do końca. Nie wiedziałem jeszcze, jak tego do­konam wbrew wyrokowi sądowemu, ale dysponowałem w końcu pew­nymi niekonwencjonalnymi środkami. Nie miałem wystarczającej ilo­ści czasu ani żadnych możliwości wpłynięcia na decyzję sądu, ale mu­siałem jakoś doprowadzić do odebrania dziecka z rąk oprawców, bada­nia lekarskiego i czasowego umieszczenia go w szpitalu. Postanowiłem porozmawiać też z kimś miejscowym i odpowiedzialnym, aby pomógł babci dziecka w przeprowadzeniu procesu sądowego, odbierającego ojcu prawo opieki nad córką.

- W tej wsi jest, wydaje mi się, komisariat policji - powiedziałem do

starszej kobiety.

123


Grzegorz Zalewski

- Tak byłam tam już wiele razy. Bez skutku. Oni tłumaczą się, że ojciec opiekuJs się dzieckiem, taki jest wyrok sądu i powinnam zwracać się do kuratO^ sądowego, kiedy uważam, że coś jest nie w porządku.

- Niech pam pójdzie jednak na komisariat i powie, że dziecko zostało dzisiaj szczegół"16 mocno pobite - podpowiedziałem jej spokojnie.

- O Boże ?:nowu! Skąd pan może wiedzieć? Przecież nie był pan w ich domu - zaniepokoiła się góralka.

- Kiedy zaciągnęliśmy wóz i opuszczaliśmy podwórze, z domu do­biegł nas przeraźliwy krzyk dziecka. Nie zwróciłem wtedy na to zdarze­nie uwagi tyle było innych wrażeń. Poza tym czasami dzieci tak krzy­czą. Teraz vvydąje mi się, że pokonany i upokorzony ojciec dziecka, nie mogąc walczyć z nami, zaczął wyżywać się na córce. Z tego co pani mówi wyniKa, że robił to już wielokrotnie.

- No tak ale - zawahała się kobieta -ja dzisiaj tego nie słyszałam ani nie widziałam.

Zrozumia^m wtedy, że chciałaby ona pomóc wnuczce, ale głównie cudzymi ręl^mi. Może stała się taka bierna po dwóch przegranych pro­cesach sądowy^, a może była taka od początku. Nie mogłem zniechę­cać się pierwszymi trudnościami. Postanowiłem zastanowić się, co na­leży dalej robić. Wiedziałem doskonale, iż w życiu już tak jest, że kiedy człowiek postanawia działać w słusznej sprawie, to piętrzą się przed nim różne ludności. W takich przypadkach trzeba traktować życie jak partię szachów - zbyt łatwe zwycięstwo byłoby nudne, natomiast kom-binacyjna płożona gra jest zawsze ciekawa i czasami kończy się zwy­cięstwem. to był dopiero początek gry i do mata z pewnością było je­szcze daleko.

- Dobrze niech pani wraca do domu. Zrobiła już pani swoje; zasiała we mnie niepokój - powiedziałem babci maltretowanej wnuczki.

Zrobiło jej się chyba trochę głupio i niezręcznie. Zapytała mnie spu­szczając wzrok:

- Pomoże pan dziecku? Ja jestem już taka stara i zmęczona.

- Zrobię co będę mógł - odpowiedziałem.

Rozstaliśmy się. Kobieta, prawdopodobnie pełna wątpliwości, poszła do swojego domu, a my w końcu dotarliśmy do sklepu. Po zrobieniu zakupów wróciliśmy do naszych podopiecznych. Grali sobie w karty i konsumowali suchy chleb, który dostali prawdopodobnie od któregoś z gospodarzy, nie mogąc się doczekać naszego powrotu. Postanowi l i-

24


Złodzieje na wolności

śmy przenieść się do restauracji, aby w czasie konsumowania suchego prowiantu napić się przynajmniej gorącej herbaty. Opowiedziałem chłop­com o naszym spotkaniu ze starą góralką.

Była dopiero druga po południu, a my jedliśmy już nasz ostatni posi­łek. Nazwaliśmy go zatem obiadokolacją. Zastanawiałem się w tym cza­sie, jak uratować pięcioletnie dziecko przed jej własnym ojcem. Wcze­śniejsze uratowanie Renaty przed tymi samymi ludźmi wydawało mi się teraz wyjątkowo łatwe i proste.

- Pójdziemy na policję - oświadczyłem niespodziewanie. Chłopcom jedzenie utknęło w gardłach. Jeden z nich nawet niebez­piecznie zakrztusił się. Pierwszy ochłonął z wrażenia Dzięcioł i zapy­tał:

- Żeby podpieprzyć tych świrusów, górali? Ja tam nie jestem ucho.

- Zeznamy, że nas napadli, ale tak dla podpuchy - wyjaśniłem. - Cho­dzi o to, że tam jest maltretowane, małe dziecko. Żeby nie wejść na minę i nie beknąć za wtrącanie się w sprawy rodzinne, musimy tam iść z miejscowym policjantem.

Chłopcy od razu zrozumieli na czym polega mój plan. Innym ludziom musiałbym prawdopodobnie dłużej tłumaczyć. Od razu też przeciwsta­wili się realizacji tego planu.

- Z k... nigdzie nie idę - mówili jeden przez drugiego.

- Przyłożyliśmy góralom i to wszystko.

- Jesteśmy zmęczeni. Niech trener załatwi tę sprawę, a my poczekamy na kwaterze. Mnie też stary bił i nikt mnie nie bronił.

- To jest mina. Lepiej na nią nie wchodzić.

- Dobrze - przerwałem im. - Sam załatwię tę sprawę. W końcu wsi mieszka pani E., w takim charakterystycznym, pomarańczowym domku. Czekajcie tam na mnie. Powiecie, że jesteście ze mną, to przyjmie was na nocleg. Mieszkałem już u niej kilka razy z różnymi grupami. To moja

dobra znajoma.

Chłopcy bez oglądania się na mnie ruszyli we wskazanym kierunku. Tylko Renata miała pewne wątpliwości i nie wiedziała, co ma zrobić.

- Chcesz, żebym została? - zapytała delikatnym głosem.

- Nie. Sam sobie poradzę - odpowiedziałem.

- Może jednak pomogę ci?

- Jak będę potrzebował pomocy, to ci powiem. Na razie przypilnuj chłopców - pożegnałem się z nią i udałem się na posterunek policji.

125


Grzegorz Zalewski

Miejscowi przyglądali mi się z obojętnością w oczach, a ja szedłem samotnie. W turystycznej miejscowości, na początku sezonu letniego, byłem jedynym turystą. Może w tej rozległej i długiej wsi był jeszcze ktoś obcy, ale ja widziałem tylko górali i kamienisto-glimaną drogę przed sobą. Zmierzałem w kierunku niskiego, zaniedbanego budynku, w którym mieścił się komisariat policji i poczta. We wnętrzu tego budynku, przy rozwalającym się biurku, na odrapanym krześle siedział policjant ze znudzonym wyrazem twarzy. Chyba drzemał. W sąsiednim pomieszcze­niu, odgrodzonym kratą od tego, w którym się znajdowałem, spał jakiś niechlujnie ubrany osobnik i głośno chrapał. Nachyliłem się w kierunku policjanta i powiedziałem donośnym głosem:

- Dzień dobry!

Obudził się z wyrazem zaniepokojenia na twarzy, sprawdził, czy ma pistolet w kaburze, a następnie zaczął mi się uważnie przyglądać. W końcu uśmiechnął się do mnie i zaczął wyjaśniać:

- Nie trzeba było przychodzić. Pobici przez was obywatele M. i Z. nie złożyli na was skargi. Po prostu wyjedźcie stąd jak najprędzej i będzie­cie wolni.

Jak zwykle w sytuacji totalnego zaskoczenia postanowiłem działać racjonalnie.

- To ja chciałem złożyć zeznanie w sprawie napadu na mnie przez obywateli M. i Z. - powiedziałem spokojnie.

- Świadkowie zeznali, że przekroczyliście obronę konieczną! - krzyk­nął policjant. W tym momencie uśmiech zniknął z jego twarzy. - Rzuca­liście ludźmi, jak workami o ziemię. Może spróbujecie tak ze mną?! -zapytał prowokująco.

Zbliżyłem swoją twarz do jego i zajrzałem mu głęboko w oczy.

- Jestem pracownikiem resortu o wiele dłużej od was - powiedziałem dosadnie. - Niczego nie muszę sprawdzać. Pewne jest, że jak was p... o glebę, to nie wstaniecie.

Policjant nie był pewien, czy mówię poważnie. Na wszelki wypadek postanowił jednak zażartować i nawet próbował być ironiczny:

- U nas bójki są na porządku dziennym. Tylko baby się skarżą. Żaden chłop tego nie robi - usłyszałem w odpowiedzi.

- Wobec tego chciałem złożyć zeznanie w sprawie usiłowania mor­derstwa. Jeden z wymienionych wyżej obywateli rzucił się na mnie z siekierą, a drugi z batem.

126


Złodzieje na wolności

Policjant wstał i oparł się rękami o blat biurka, które zatrzeszczało niebezpiecznie. Prawdopodobnie był niezadowolony z prezentowane­go przeze mnie stanowiska: Z jakichś powodów bronił tych dwóch lu­dzi, albo po prostu nie chciało mu się przemęczać i prowadzić docho­dzenia.

- Tak, sprawę o usiłowanie popełnienia morderstwa to ja muszę przy­jąć - wycedził przez zęby. - Ale wszyscy świadkowie zeznają, że to była zwykła bójka, którą wyście rozpoczęli i ... pobili poszkodowanych.

- Mogę zrezygnować z tego oskarżenia, ale musimy pogadać. Czy mogę prosić o szklankę herbaty? - zapytałem zaskoczonego policjanta.

Usiadłem możliwie swobodnie na niewygodnym krześle i patrzyłem jak policjant sprawnie parzy herbatę. Śpiący w areszcie góral przewrócił się na drugi bok, otworzył oczy r również poprosił o herbatę. Otrzymał odmowną odpowiedź, wy rażoną w dosadnej i wulgarnej formie. Areszto­wany musiał jednak być człowiekiem wyjątkowo dobrze przystosowa­nym do życia i posiadającym wysoki poziom odporności na stres, bo natychmiast ponownie zasnął, zupełnie nie przejmując się odmową.

Policjant postawił przede mną szklankę ze świeżo zaparzoną herabatą i zapytał z nadzieją w głosie:

- To co, wyjedziecie stąd ?

- Nie - powiedziałem w zdecydowany sposób. - W domu zamieszka­łym przez obywateli M. i Z. jest maltretowane dziecko. Trzeba będzie

zająć się tą sprawą.

- A kim wy właściwie jesteście, że interesujecie się cudzymi sprawa­mi ? - zainteresował się policjant.

- Oficerem. Od wielu lat pracownikiem Zakładu Poprawczego w B. Musimy działać wspólnie - odpowiedziałem, częściowo zgodnie z praw­dą.

- W tej sprawie nic nie można zrobić. Jest wyrok sądu, przyznający

ojcu prawo opieki nad dzieckiem. Sprawozdania kuratora sądowego potwierdzają, że ojciec zapewnia córce opiekę.

- To dziecko jest jednak maltretowane. Uratujemy mu tylko życie, zawieziemy do szpitala, tam po badaniu lekarskim z pewnością zosta­nie na jakiś czas zatrzymane, a prokuratura obligatoryjnie zajmie się tą sprawą. Musimy zrobić tylko pierwszy krok i z pewnością zrobimy go.

Policjant był długoletnim praktykiem i słuchając mnie z pewnością zauważył, że jestem człowiekiem zdeterminowanym i zdecydowanym

127


Grzegorz Zalewski

irnŁ?0^'"0111"0^ dzlała"^ w teJ sprawle- próbował J6^ ostrzec mnie przed grożącym nam niebezpieczeństwem

- Tamci ludzie są bardzo mściwi. Zabiją nas

- Już raz próbowali. To bardzo nieudolni ludzie Niech pan sip . znue w garść. Zrobimy razem coś pożytecznego. Zabiera ^awcom - to nasz obowiązek. A potem najlepiej, żeby się sa^ ToTa0


Rozdział 9

Kiedy wyruszaliśmy z policjantem, było już późne popołudnie. Wzglę­dnie szybko udało mi się przekonać go do konstruktywnego działania, którego nie podejmował przez wiele miesięcy. Prawdopodobnie w głę­bi duszy był dobrym człowiekiem, ale do jego wewnętrznego dobra docierało się z wielkim trudem.

Bez przeszkód doszliśmy do podwórza spotkanych wcześniej górali, w których domu znajdowało się prawdopodobnie maltretowane dziec­ko. Nikt nas nie zatrzymywał, bo któż ośmieliłby się przeciwstawić miejscowej władzy, poruszającej się w towarzystwie nieznajomego, ale groźnego turysty. W tym momencie musieliśmy się jednak na chwilę wycofać za płot, ponieważ niespodziewanie zaatakował nas duży, biały pies pasterski. Z reguły zwierzęta te są spokojne, ale prawdopodobnie szaleństwo i sadyzm gospodarzy udzieliły się mu częściowo. Z okna domu obserwowały nas jakieś postacie, które trudno było rozpoznać zza brudnych firanek. Staliśmy nieruchomo, podobnie jak obserwujący nas ludzie i tylko pies miotał się po podwórzu, przeraźliwie szczekając. Policjant podszedł do domu tak blisko, jak to było tylko możliwe i za­czął podniesionym głosem tłumaczyć gospodarzom, aby nas wpuścili, bo mamy do nich ważną sprawę. Oczywiście postępowanie takie nie przyniosło żadnego skutku, ponieważ obserwujący nas górale wiedzieli doskonale, że nie wybraliśmy się z policjantem na spacer. Domyślali się, że przyszliśmy specjalnie do nich, pokonaliśmy pieszo kilka kilo­metrów pod górę, ale nie byli zainteresowani poznaniem celu naszej wizyty. Nie byli zbyt gościnni ani rozmowni. Musieliśmy działać nie­konwencjonalnie. Zaproponowałem policjantowi, aby strzelił w kierun-

129


Grzesorz Zalewski

ku psa, ale on nie zgodził się. Poprosiłem więc, aby przynajmniej wy­ciągnął pistolet, ale również odmówił, tłumacząc się, że przepisy postę­powania w takiej sytuacji są nieprecyzyjnie. Powiedziałem mu wobec tego, że wycofanie się w takiej sytuacji byłoby jednoznacznie zinterpre­towane, jako zachowanie tchórzliwe i niepoważne, upewniające gospo­darzy w słuszności i skuteczności ich postępowania. Zgodził się ze mną, ale nie miał pomysłu na to, co należy dalej robić. Wytłumaczyłem mu wtedy, że najskuteczniejsze są proste rozwiązania i zacząłem rzucać w psa kamieniami. Początkowo rozwścieczyło to zwierzę jeszcze bar­dziej, ale konsekwentnie kontynuowałem podjętą czynność. Uznałem, że skoro pies jest agresywny, a gospodarze nie usiłują go powstrzymać, to ja przeciwstawię się tej agresji. Pies nie atakowany kamieniami szcze­kałby na nas prawdopodobnie przez wiele godzin, a tak ugodzony kil­kakrotnie już po kilku minutach wycofał się na z góry upatrzoną pozy­cję, skowycząc i kulejąc. Było mi trochę szkoda psa, ale gospodarze -gdyby byli normalnymi ludźmi - mogli w każdej chwili zawołać go do siebie, albo on sam - gdyby był mądrym zwierzęciem - mógł wcześniej zrezygnować z atakowania osobników silniejszych od siebie.

Ostrożnie weszliśmy ponownie na teren posesji. Pies szczekał na nas nadal, ale już ukryty gdzieś między stodołą a stertą porąbanego drewna. Nie próbował nawet zbliżyć się do nas. W tym momencie zaskrzypiały od dawna me oliwione zawiasy, otworzyły się drzwi do domu i wybie­gła z niego jakaś postać, która dawniej była być może kobietą. Owinięta w stare szmaty, które kiedyś były kolorowe, a obecnie szare i wyblakłe, spojrzała na nas dzikim wzrokiem. Jej szalone spojrzenie kontrastowało z tłem tworzonym przez pomarszczoną, matową twarz. Wzrok tej po­staci mógł przestraszyć wielu ludzi i tak pewnie często bywało - my też więc czuliśmy się nieswojo. Przypomniałem w tym momencie mądrość ludowego przysłowia, że gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. Wcze­śniej nie przestraszyliśmy się psa, nie mogliśmy więc teraz ulec wiedź­mie, chociaż odruchowo chowaliśmy się jeden za drugiego. Gdyby nas zaatakowała, musiałbym ją odepchnąć. Czułem do niej jednak obrzy­dzenie i nie chciałem jej dotykać, czy też wrzucać do chałupy, z której wybiegła. Nie wypadało też rzucać w nią kamieniami. W końcu poten­cjalnie należała do gatunku homo sapiens.

Monstrualna postać przekonała się po chwili, że niczego tu nie zdzia­ła swoim potępieńczym spojrzeniem i pokracznie, biegiem ruszyła

130


Złodzieje na wolności

w kierunku stodoły, skąd dobiegało coraz słabsze szczekanie psa. Po chwili pies zaczął skowytać, okładany prawdopodobnie kijem przez tę babę - dziwo. Zwierzę nie miało dzisiaj szczęścia. Podzieliło los maltre­towanego dziecka, do którego utrudniało nam dostęp. Nieświadoma współpraca z sadystycznymi gospodarzami zupełnie się mu me opłaci­ła.

Spojrzałem w kierunku otwartych drzwi, umożliwiających nam wej­ście do tajemniczego domu. Baba- dziwo- wysłana jako szwadron śmier­ci, zupełnie nie spełniła swojego zadania. Przeleciała obok nas, jak ka­wał szmaty na wietrze, a teraz goniąc za kulejącym i ledwie żywym .psem, przewróciła się o stertę drewna. Porąbane kawałki przykryły ją prawie zupełnie- a ona po dwóch nieudanych próbach oswobodzenia się - używając wojskowej nomenklatury - zaległa, lub odwołując się do wiejskiej terminologii - przyczaiła się. Wśród tych wysychających, nie­równo porąbanych polan, wyglądała jak upadła czarownica, przez ana­logię do upadłego anioła. Zinterpretowałem tę sytuację, jako znak do działania i drżąc cały ze strachu ruszyłem w kierunku otwartych drzwi, prowadząc za sobą jeszcze bardziej trzęsącego się policjanta. Był on miejscowym człowiekiem i wiedział, czego się boi. Ja - obcy i zupełnie nieświadomy prowadziłem go przez czarnąotchłań sieni, następnie przez czeluść okropnie brudnej i zagraconej kuchni, aż do izby, która była chyba mieszkalnym pokojem. W rogu stała jakaś staromodna szafa, przed nią długi i mocny stół, na którym znajdowały się zdeformowane meble zbite z nieheblowanych desek, a dodatkowo wszędzie było pełno dro­biu. Gdyby nie panujący tu wszechwładnie smród, kurz i bałagan, moż­na by mieszkańców tego pokoju uważać za przyrodników - miłośników

udomowionego ptactwa.

Dopiero po chwili spostrzegłem ludzką postać - jednorękiego czło­wieka, leżącego na czymś przypominającym legowisko, który wyma­chując kikutem wyciągnął do mnie zdrową rękę, prawdopodobnie na przywitanie. W tym domu mieszkało więc więcej ludzi, niż początkowo sądziłem. Kimkolwiek był ten człowiek uznałem, że wyciągnięta ręka nie powinna pozostawać długo w próżni i skierowałem w jego kierunku swojądłoń. Na szczęście osłaniający mnie policjant odzyskał już względ­ną równowagę psychiczną, chwycił mnie za łokieć i wyszeptał do ucha:

- Lepiej nie dotykać.

13


Grzegorz Zalewski

Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale cofnąłem dłoń i wzrokiem po­prosiłem o wyjaśnienie.

- To chory człowiek - nieprecyzyjnie wytłumaczył mi policjant. W tym momencie przyjrzałem się leżącemu i usiłowałem sam ustalić, na co może być on chory. Nie udało mi się tego wyjaśnić, ani wtedy, ani później, ponieważ policjant zupełnie nie znał się -jak sam oświadczył -na ludzkich dolegliwościach. Od razu jednak rozzłościłem się przypo­minając sobie, że małe dziecko mieszka w takich warunkach i do tego z człowiekiem chorującym na coś zakaźnego.

Pokazałem policjantowi drogę do drugiego pokoju, przepuściłem go do przodu i kiedy wreszcie zdecydował się iść dalej, ruszyłem ostrożnie za nim. Drugi pokój był względnie uporządkowany w porównaniu z pierwszym. Nie było tu jednak prawie żadnych mebli. Pod ścianami stały dwa tapczany i jakaś skrzynia przykryta kolorową matą. Na podło­dze ułożonej z nierównych desek leżał poprzecierany chodnik.

Na skrzyni siedziała karykatura człowieka. Tym razem z pewnością był to mężczyzna. Policjant szepnął mi do ucha, że jest to ojciec dziec­ka. Widziałem go już przedtem wymachującego siekierą i nieudolnie usiłującego mnie zabić. Miał na sobie flanelową koszulę i pasterskie spodnie. Aktualnie usiłował przybrać pozę pewnego siebie i dumnego człowieka; gospodarza, który z wyższością patrzy na intruzów wdziera­jących się do jego domu, ale za tą udawaną manierą czaił się lęk. Pa­trzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu, po czym gospodarz zapy­tał:

- Czego?

- Wiesz czego - odpowiedział mu automatycznie policjant, chociaż w tonie jego głosu wyczuwało się obawę. ;

- Nie wtrącajcie się w moje sprawy - wycedził gospodarz przez zaci­śnięte zęby.

Ponownie zapanowało milczenie. W tym czasie uważnie rozejrzałem się po pokoju. Zauważyłem schody prowadzące na górę, które trochę przypominały drabinę i były chyba dość niewygodne. Wydawało mi się, że rano słyszałem krzyk dziecka biegnący właśnie gdzieś z podda­sza tego domu. W tym momencie na górze panowała jednak zupełna cisza.

- Przyszliśmy zobaczyć twoją córkę - drżącym głosem wyjaśnił poli­cjant. - Było doniesienie, że ją maltretujesz.

132


Złodzieje na wolności

- Wiesz dobrze, że tak tylko głupie ludzie gadają - gospodarz odpo­wiedział mu prawie natychmiast. - Był sąd i jest wyrok. Tylko ja opie­kuję się dzieckiem.

Do izby chwiejnym krokiem weszła posiniaczona postać, obsypana wiórami drewna, ciągnąca za sobą porwane szmaty, które kiedyś mu­siały być jej ubraniem. Domyśliłem się, że jest to siostra gospodarza. Chyba nawet była do niego trochę podobna. W jej oczach rysowała się nienawiść. Była to jednak bezsilna nienawiść, pełna fizycznego bólu, spowodowanego niedawnym upadkiem w stercie drewna i - być może -metafizycznego bólu, spowodowanego dawnym upadkiem moralnym. Domyślałem się, że kobieta ta traktuje nas jak wrogów. Bojąc się jednak | zaatakować nas bezpośrednio, wcześniej wyładowywała się na kurach, później na psie, a teraz, nie wiedząc zapewne w jakiej formie zwrócić się do nas, zaczęła krzyczeć na gospodarza, że krowy są nie wydojone. Jej brat miał zamiar skorzystać z nadążającej się okazji i usiłował opu­ścić pokój, ale powstrzymałem go mówiąc następujące, nieprawdziwe

|: słowa:

' - Jestem lekarzem. Chciałbym zbadać pana dziecko.

Wszystkie postacie znajdujące się w pokoju znieruchomiały, oczeku­jąc, co będzie działo się dalej. Wszyscy wiedzieli, że nie mogą ustąpić, ponieważ nie były to negocjacje, tylko brutalna walka. W tym momen­cie kolejny raz ucieszyłem się, że jestem psychologiem. Od wielu lat specjalizowałem się w odczytywaniu niewerbalnych komunikatów. Jak­by od niechcenia analizowałem spojrzenia górali, oceniając pobieżnie poziom ich agresji, nienawiści i złości. Cały czas nie przekraczał on określonej granicy oznaczającej, że żadna ze znajdujących się przede mną osób nie zaatakuje mnie fizycznie. Mogłem więc rozmawiać z nimi spokojnie. Jednak nagle w ich spojrzeniach nastąpiła diametralna zmia­na. Ich wzrok skierował się najakiś obiekt, który musiał pojawić się za moimi plecami. W ich oczach zabłysła iskierka demonicznej nadziei na uwolnienie z sytuacji, z której nie mieli już wyjścia. Przez kilka sekund dostrzegałem obraz niespełnionej nadziei, rysujący się w spojrzeniach wrogich mi ludzi. Kiedy wreszcie obraz ten wypełnił się blaskiem, ozna­czającym subiektywne spełnienie, odwróciłem się tak szybko, jak tylko potrafiłem po ponad dziesięciu latach treningu judo i zobaczyłem dłu­gie polano, zbliżające się do mojej głowy. Moja dłoń odruchowo wy­strzeliła w kierunku ręki trzymającej ten kawałek drewna. Jednocześnie

133


Grzegorz Zalewski

odsunąłem się w bok. chwyciłem za tę rękę unoszącą się nade mną i pociągnąłem ją zgodnie z kierunkiem ruchu, wykorzystując energię człowieka, który zamierzał roztrzaskać mi czaszkę. Dziękowałem w tym momencie Bogu, że ostrzegł mnie w porę i kontrolowałem wzrokiem szybowanie napastnika w kierunku ściany, która z pewnością była kre­sem jego lotu. W taki właśnie sposób analiza spojrzeń górali, w których odbijały się kolejne etapy ataku przygotowywanego za moimi plecami, umożliwiła mi przeprowadzenie skutecznego kontrataku. Bez wypowia­dania zbędnych słów niebezpieczny napastnik przekształcił się w bez­bronną ofiarę. Teraz przypominał dziecko, nad którym prawdopodob­nie znęcali się razem z bratem.

- Idę zbadać pana córkę - powiedziałem do człowieka siedzącego na skrzyni z szeroko otwartymi ustami i udałem się w kierunku niewygod­nych schodów. Za mną baba - dziwo pochylała się i lamentowała nad leżącym na podłodze, oszołomionym bratem. Wyglądali razem, jak dwa wijące się węże, symbolizujące odwieczne zło.

Od strony kuchni pełznął w ich kierunku kaleki człowiek, chory do­datkowo na tajemniczą, zakaźną chorobę, którego niedawno jeszcze widziałem w kuchni, leżącego w brudnym legowisku. Obie nogi miał bezwładne, ale dość sprawnie podpierał się zdrową ręką i groził mi ro­piejącym kikutem. Dotknąłem już jedną ręką szczebla schodów - drabi­ny, ale nogi ugięły się pode mną, kiedy bliżej przyjrzałem się temu kłę­bowisku ludzkiego nieszczęścia, ale i wzajemnej nienawiści. W tym momencie policjant opierając się o ścianę zaczął przesuwać się w moim kierunku. Kiedy poczułem jego przyśpieszony oddech na swojej szyi, zacząłem mozolnie wdrapywać się po niewygodnych schodach - szcze­blach na strych domu zamieszkanego przez obcych mi ludzi. Policjant podążał za mną i tak się śpieszył, że aż deptałem mu po palcach.

. Spokojnie dotychczas siedzący na ludowej skrzyni ojciec dziecka, obserwujący nas z pozornie tępym wyrazem twarzy, rzucił się nagle W naszym kierunku. Okazał się człowiekiem niezwykle sprawnym, prze­biegłym i doskonale wybierającym moment do ataku. Niebywałej wpra­wy w walce musiał nabrać podczas licznych bójek, często powstają­cych na góralskich zabawach. Z jego twarzy zniknął tępy wyraz zobo­jętnienia i pogodzenia się z losem, a na jego miejscu pojawiły się rysy ludowego, zadziornego zbójnika. Jednym, silnym kopnięciem wywrócił schody - drabinę, co spowodowało osunięcie się policjanta, który znaj-

134


Złodzieje na wolności

dował się blisko ziemi i mój dość głośny upadek ze względnie dużej wysokości. Kiedy już leżałem, poczułem szczególnie silny ból w lewej ręce. Nie mogłem jej złamać, bo umiałem dobrze padać, ale dotkliwie ją zbiłem. Dodatkowo jeszcze zaplątałem się w szczeble i w tym momecie ojciec dziecka przycisnął mnie do podłogi. Schody-drabina okazały się zręcznie zastawioną przez gospodarzy pułapką. Rozwścieczony góral dość sprawnie wykręcił mi rękę i przycisnął kolanem do drewnianej podłogi. Kilka drzazg z nieheblowanych desek wbiło mi się w twarz. Pomyślałem sobie w tym momencie, że dzisieszy dzień jest pełen wra­żeń, szybkich akcji i niespodziewanych zmian oraz obrotów spraw. Przy czym wydawało mi się, że teraz wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Drugi góral, widząc korzystną dla siebie zmianę sytuacji, pod­niósł z podłogi polano, które niedawno wytrąciłem mu z dłoni i zbliżał się do mnie wyraźnie mając zamiar dokończyć przerwane dzieło ni­szczenia. Na szczęście kobieta tradycyjnie wolała nie wkraczać bezpo­średnio do akcji i poszturchiwała tylko oraz krzyczała na kalekiego mężczyznę, aby dołączył do jej braci, którzy i tak mieli w tym momen­cie przewagę. Kątem oka zauważyłem, że policjant leżał bez ruchu. Chyba się przestraszył i udawał zemdlonego. Zostałem zupełnie sam na polu walki, chociaż miejsce to bardziej trafnie można by nazwać podło­gą totalnej klęski. Przyciśnięty do ziemi, z wykręconąjednąręką, a dru­gą zbitą, podrapaną twarzą i nogami unieruchomionymi między szcze­blami schodów - drabiny, stałem się bezbronną ofiarą. Czyżbym miał zginąć podobnie jak to dziecko, któremu spieszyłem z pomocą? Przy­padkowi obserwatorzy tej sceny mogliby dojść do powierzchownego wniosku, że to ja chciałem skrzywdzić pięcioletnią dziewczynkę, której nawet nigdy nie widziałem, a ojciec skutecznie bronił dostępu do niej. Równie niedobre było to, że inwalida, chory dodatkowo na jakąś zaka­źną chorobę, uległ dość szybko namowom baby - dziwo i czołgał się w moim kierunku z obłąkanym wyrazem twarzy. Po chwili wyraźnie widziałem już, że z jego kikuta sączy się jakaś wydzielina - chyba ropa. Odczuwałem Jednocześnie strach, obrzydzenie i bezradność. Teraz już wiedziałem, jak wygląda koniec człowieka słabegoi grzesznego, który nieudolnie usiłuje pomagać słabszym.

Nagle ktoś lub coś poruszyło się na strychu. Jedyną częściąciała, którą mogłem ruszać była szyja i głowa. Podniosłem więc głowę znad podło­gi i spojrzałem w górę, gdzie znajdował się otwór w suficie. Chciałem

135


Grzegorz Zalewski

koniecznie chociaż jeden raz zobaczyć to dziecko, któremu nieudolnie spieszyłem z pomocą. Było ono przecież maltretowane przez tych sa­mych oprawców, którzy teraz znęcali się nade mną i zamierzali z pew­nością pozbyć się mnie, jako niewygodnego świadka. Pomyślałem so­bie w tym momencie, że rodzina ta zasłużenie cieszyła się niedobrą sławą w okolicy. Jednocześnie wstydziłem się spotkać ze wzrokiem dziewczynki oczekującej bezskutecznie na moją pomoc. Widząc jakie­goś obcego człowieka, pokonanego przez swoich ciemiężycieli, mogła się przestraszyć jeszcze bardziej, chociaż jej dotychczasowe życie było jednym, wielkim zagrożeniem; wypełnione niezrozumiałym lękiem i nie­ustającym cierpieniem. Było to niezrozumiałe, że w godzinie swojej śmierci myślałem wyłącznie o pięcioletnim dziecku, którego nigdy nie widziałem.

Trzymający mnie góral jeszcze mocniej przycisnął mnie do podłogi. Prawdopodobnie chciał, abym przestał ruszać głową, co znacznie uła­twiłoby zadanie temu drugiemu, który już zatrzymał się nade mną. Uniósł wysoko polano i przygotowywał się do roztrzaskania mi czaszki. W tym momencie gdzieś z góry dobiegło do moich uszu żałosne kwilenie dziec­ka, które jednak zupełnie nie przypominało krzyku bitego dziecka. Krzyk taki słyszałem dzisiaj rano dochodzący z domu, w którym obecnie prze­bywałem. Źródłem aktualnego kwilenia było raczej zaniepokojone lub zmęczone dziecko. W każdym bądź razie odgłosy te były na tyle nie­zwykłe, że wszyscy obecni w pokoju ludzie spojrzeli do góry, a co naj­ważniejsze trzymający mnie góral poluzował trochę uścisk mojej ręki. Już trochę wcześniej udało mi się uwolnić jedną nogę z pomiędzy szczebli -schodów. Błyskawicznie wyszarpnąłem drugą nogę i przetoczyłem się po podłodze, czując jeszcze na plecach ucisk kolana trzymającego mnie górala. Byłem wolny. Wykonałem przewrót nkemi i stanąłem na no­gach. Z podłogi podnosił się także policjant. Górale nie próbowali nas ponownie atakować. Do tej pory nie wiem, czy stało się tak, ponieważ czuli moją przewagę, czy też byli zaskoczeni tym, co zobaczyli w otwo­rze prowadzącym na strych. Siedział tam Kuferek, trzymając na kola­nach małe dziecko. W tym miejscu było dość ciemno. Swojego wycho­wanka poznałem po zwisających nogach, znajdujących się w miejscu, gdzie przedtem prowadziły schody - drabina. Byłem zupełnie zasko­czony pojawieniem się Kuferka. Kiedy jednak obok niego dostrzegłem także twarze pozostałych chłopców, wychylające się z otworu i obser-

136


Złodzieje na wolności

wujące z zainteresowaniem to, co działo się na dole, wiedziałem już, że nie jestem sam. Także policjant zachowywał się dużo pewniej. Wie­dział co prawda, że znajduje się w towarzystwie niebezpiecznych góra­li, ale nie wiedział, że jest także otoczony przez zorganizowaną grupę nieletnich przestępców. Podszedł do schodów-drabiny, podniósł ją i ustawił w taki sposób, aby chłopcy mogli bezpiecznie zejść na dół. Zastanawiałem się przez chwilę, w jaki sposób znaleźli się w tym miej­scu i to w momencie, kiedy byli najbardziej potrzebni. Domyślałem się, że szli za mną od początku mojej wyprawy na komisariat, potem towa­rzyszyli nam aż do tego domu, a następnie przysłuchiwali się moim pertraktacjom z gospodarzami. Wkroczyli do akcji dopiero, kiedy było to absolutnie konieczne. Nie zostawili mnie samego na obcym terenie.

Byli oczywiście przekonani, że poradzę sobie przy pomocy policjanta z dwoma góralami, z którymi rozprawiliśmy się już wcześniej, ale na wszelki wypadek, kierując się lojalnością albo złodziejskim instynk­tem, podążali za mną. Uratowali mi życie. Nie zawiodłem się na nich;

warto było pracować z nimi już ponad rok. To wszystko działo się jak w jakimś fantastyczno-makabrycznym filmie, ale moje życie było przed chwilą realnie zagrożone.

Przyjrzałem się teraz małej dziewczynce, która dość obojętnie, ale też bez specjalnego protestowania siedziała na rękach Kuferka. Nie puszczał jej przez cały czas, czując się prawdopodobnie odpowiedzialny za nią. Zupełnie zignorowaliśmy obecność górali, którzy nie stanowili dla nas żadnego zagrożenia, szczególnie od momentu kiedy uwolniłem się z uścisku jednego z nich, podniosłem z podłogi i stanąłem na własnych nogach. Teraz dodatkowo mieliśmy jeszcze liczebną przewagę. Wie­działem, że dobrowolnie z tymi ludźmi nie będę już nigdy rozmawiał.

Dziewczynka wyglądała strasznie. Była prawie zupełnie łysa, podra­pana i posiniaczona na całym ciele, blada, chuda, mokra i mocno śmier­działa. Oddychała z trudnością. Chociaż chłopcy z reguły bardzo gwał­towanie i negatywnie reagowali na przykry zapach innych ludzi, to w stosunku do tego dziecka zachowywali się taktownie. Policjant był równie zaskoczony tym co zobaczył, jak my. Szeroko otworzył usta, a następnie powiedział drżącym głosem:

- Zaniesiemy ją do W. Mieszkają dwa domy niżej. Mają małe dzieci, to dadzą nam jakieś ciuchy dla tej dziewczynki...

i37


Grzegorz Zalewski

- Nie wiedziałeś wcześniej, co z nią robili ci gnoje? - przerwał mu

pytaniem Dzięcioł.

- W. mają telefon, to zadzwonimy po pogotowie - kontynuował coraz bardziej zmieszany policjant. Prawdopodobnie myślał, że uwagę zwrócił mu porządny uczeń ze szkoły średniej. Nie wiedział, że Dzięcioł nie lubi się uczyć i niechętnie uczęszcza do szkoły podstawowej w Zakła­dzie Poprawczym. Zdał właśnie do siódmej klasy, chociaż słabo czyta i pisze. Tak naprawdę umie tylko to, czego nauczyło go życie i trochę Ja.

W tym momencie na schodach - drabinie ukazała się Renata. Pomy­ślałem sobie wtedy, że wszędzie chodzi z tymi chłopcami - zakochana jakaś, czy co? A może wzięła do serca moją prośbę, aby zaopiekowała się bądź co bądź młodszymi od siebie chłopcami. Ze schodów-drabiny dobiegł do nas jej głos:

- Może W. mają także ciepłą wodę. To dziecko trzeba natychmiast umyć.

-1 nakarmić - dodał nieśmiało Grabarz. Tym razem nikt na niego nie krzyknął, tylko wszyscy przytaknęli. Moja grupa wreszcie zintegrowała się w trudnej sytuacji.

- Pozwól, że ja poniosę to dziecko - powiedział policjant do Kuferka.

- Nie trzeba - usłyszał w odpowiedzi. - Mogłeś to zrobić przedtem. Teraz ja będę z tym dzieckiem, aż do przyjazdu lekarza i karetki pogo­towia. Oddam je tylko lekarzowi.

Policjant zaczął uważnie przyglądać się chłopcom. Zabandażowane ręce i wytatułowane kropki na twarzach u niektórych z nich wydały mu się podejrzane. Po chwili wiedział już z pewnością, że są to nieletni przestępcy. Nie powiedział jednak nic na temat tego odkrycia. Dla nie­go dzisiejszy dzień również przyniósł wystarczająco dużo wrażeń. Ci chłopcy uratowali mu przecież życie. Nie wiedział czy są na przepust­ce, czy też uciekli z Zakładu. Nie próbował tego jednak wyjaśnić. Wy­raźnie nie robił niczego, czego nie musiał koniecznie zrobić.

Opuściliśmy zamieszkaną przez sadystów, góralską chatę, nie niepo­kojeni przez nikogo. Gospodarze uciekli, jak tylko stracili liczebnąprze-wagę. Po krótkim marszu byliśmy już przed drzwiami pańśtawa W. Zre-lacjonowliśmy im krótko, co zdarzyło się przed chwilą w domu ich są­siadów. Bardzo się przestraszyli, ale nie o los dziecka, które z trudem oddychało, ale o własne bezpieczeństwo. Pojmowali tolerancję po zbój-

138


Złodzieje na wolności

nicku, jako me mieszanie się w cudze sprawy. Nie chcieli wojny z nie­bezpiecznymi sąsiadami, którą mogło rozpocząć udzielenie nam pomo­cy. Nie pozwalali więc nam skorzystać z telefonu, ani też pożyczyć su­chych ubranek dla zmaltretowanego i przemoczonego dziecka. W cza­sie, kiedy policjant i ja prowadziliśmy negocjacje z państwem W. i pro­siliśmy ich o dostęp do telefonu. Kuferek i Renata bez pytania o pozwo­lenie weszli do łazienki, umyli dziecko, a następnie poszukali w szafie odpowiedniej odzieży i ubrali dziecko w suche rzeczy. Pani W. mówiła coś na temat bezczelności dzisiejszej młodzieży, ale chłopcy zignoro­wali ją zupełnie. Z reguły zachowywali się w taki sposób, kiedy ktoś obcy 1ub nie akceptowany przez nich zwracał im uwagę. W tym przy­padku jednak, wyjątkowo, nie byli egoistami, tylko walczyli o prawo do

życia dla małego, prawie nieznajomego dziecka.

Pan W. usiłował interweniować fizycznie i aktywnie bronił swojej łazienki, a następnie dostępu do szafy i telefonu, ale żona przypomniała mu, że to my pobiliśmy dzisiaj rano ich niebezpiecznych sąsiadów i z nami lepiej nie zaczynać. Pan W. zrezygnował więc z aktywnego prze­szkadzania nam, zrobił się bierny i milczący, ale konsekwentnie zasła­niał telefon swoim ciałem. Policjant i ja nadal pertraktowaliśmy z go­spodarzem, ale on wydawał się jakiś taki niedostępny i zamyślony. Z letargu wyrwał pana W. dopiero Bosman potrząsając nim i przesuwa­jąc go pod ścianę oraz pytając policjanta o numer na pogotowie. Cały czas byliśmy względnie spokojni, tylko Renata, przebywająca już kilka dni w przestępczym towarzystwie i jednocześnie czująca się coraz bar­dziej pewna siebie, naubliżała państwu W. Może jednak jej zachowanie było adekwatne do sytuacji i właśnie ona postąpiła właściwie. Policjant wyraźnie bał się już wszystkich i nie interweniował. Dzisiejszego dnia rfaraził się przecież dwóm rodzinom we wsi -jednej zboczonej, a dru­giej bogatej. Czuł teraz zapewne, że kompromituje się przed nami.

Wiedziałem już, dlaczego to dziecko było tak długo maltretowane. We wsi panowało zło, tchórzostwo, zmowa milczenia, lęk, egoizm i bezmyślność. Nikt nie chciał narażać siebie dla pięcioletniej dziew­czynki, która była tak przestraszona i zahamowana w rozwoju, że nie

potrafiłaby nawet powiedzieć - dziękuję.

Kiedy wreszcie dostęp do telefonu był możliwy, namówiliśmy poli­cjanta, aby zadzwonił po pogotowie. Jego głos był tam z pewnością znany. Gdyby zadzwonił ktoś z nas, pracownicy pogotowia ratunkowe-

139


Grzegorz Zalewski

go mogliby zinterpretować naszą prośbę o przyjechanie do ciężko cho­rego. nieznanego nam dziecka, jako żart.

Po wykonaniu tego telefonu w domu państwa W. zapanowało milcze­nie. Po około minucie takiego milczenia Robert włączył telewizor. Oglą­dając program rozrywkowy czekaliśmy na przyjazd karetki pogotowia. Renata usiłowała nakarmić dziecko jakąś szybko ugotowaną kaszką. Dziewczynka jadła łapczywie, ale prawie natychmiast wymiotowała. Prawdopodobnie od wielu już dni była głodzona i jej układ pokarmowy nie był w stanie przyjmować najprostszych posiłków.

Lekarz zjawił się po około dwudziestu minutach i po krótkim badaniu zdecydował się zabrać dziecko do szpitala. Policjanta czekało teraz trudne zadanie przygotowania raportu. Musiał napisać, dlaczego on oraz cała wieś nie interesowała się losem maltretowanego dziecka i co właściwie

robił kurator sądowy, pozornie kontrolujący zdemoralizowaną rodzinę dziewczynki.

Nie żegnając się z policjantem, ani z państwem W., udaliśmy się w kierunku kwatery. Zrobiłem swoje, chłopcy pomogli mi i mogliśmy teraz wrócić do naszych zajęć. Szliśmy przez chwilę w milczeniu, aż wreszcie Bosman powiedział:

- Moja dziewczyna jest w ciąży. Niedługo urodzi. Mieszka z moim starym Miałem ją wygonić z tym dzieciakiem z domu, ale jak zobaczy­łem, że nawet ten czub Kuferek potrafi zaopiekować się dzieckiem, to już sam nie wiem...

- Zaraz ci dam czub - odezwał się obrażony Kuferek. Pozostali chłopcy też się trochę oburzyli na Bosmana.

- Chciałbyś, żeby tak ciebie wyrzucili na ulicę? - zapytał Robert.

- Matka tak zrobiła ze mną - odpowiedział Bosman.

- Ale ty tak nie musisz - do rozmowy włączył się Czeczen.

- No właśnie mówię, że po tym wszystkim, to chyba ożenię się z tą moją dziewczyną. Będziemy żyli jak ludzie, albo co... - głośno zastana­wiał się Bosman.

- Jak jest wódka, to dupy niepotrzebne- niespodziewanie powiedział Kuferek, bohater dzisiejszego dnia. Miał łzy w oczach. Rozczulił się nad sobą. lub nad tym dzieckiem, które tak niedawno trzymał na rękach. Usiłował jednak, jak zawsze, być twardy.

40


Złodzieje na wolności

- Zastanówcie się lepiej, co będziemy jedli na kolację - Dzięcioł zmie­nił temat z ogólnego na bardziej konkretny. - Chyba znowu chleb, ser. a popijali będziemy herbatą.

- Tak jedzą porządni ludzie w tym kraju - powiedziałem do chłopców, odwołując się do wyższych racji, niby etycznych. Nie zamierzałem ko­lejny raz wyjaśniać im, że pieniądze przeznaczone na pobyt właściwie już się skończyły.

- Złodzieje jedzą lepiej - odezwał się Bosman.

- Zrobiliśmy dzisiaj coś dobrego - powiedział Michał. - Wypadałoby

to uczcić.

- Pośpiewamy sobie i pogadamy. Będzie to uczta duchowa. Wszystko i tak pochodzi od Boga i jest jego darem. Nie należy być zbyt zachłan­nym, bo można wszystko stracić - wyjaśniłem moim podopiecznym, a następnie zapytałem. - Pamiętacie bajkę o rybaku i złotej rybce? - Wie­działem doskonale, że bajki na dobranoc są ich ulubionym programem telewizyjnym. Treści takich bajek pamiętają dużo lepiej niż to, czego nauczyli się w szkole.

Powoli wchodziliśmy coraz głębiej do środka wsi, który można by nazwać centrum handlowo - telekomunikacyjnym, ponieważ znajdował się tutaj sklep i poczta. Obok było ogólnodostępne, zadaszone pomie­szczenie, w którym miejscowa ludność grała w karty, rozmawiała, piła piwo, paliła papierosy, a niektórzy gospodarze nawet czytali gazety. W błocie, z tylu owego pomieszczenia buszowały świnie. Budynek ten, ze względu na jego wielostronne przeznaczenie, można by nazwać klu-bochlewnią. Gdyby jeszcze remizę strażacką przekształcić w aulę, a soł­tysa wybrać na rektora, to w przyszłości mógłby tu powstać uniwersytet ludowy. Ludzie nie dyskutowaliby wtedy pod sklepem, tylko na sali wykładowej, wydzielonej w którejś części klubochlewni. Pracując w polu dostrzegali tylko problemy wiążące się z ich pracą. Ucząc się, zajmując się nauką nomotetyczną, poznając prawa ogólne, mogliby przynajmniej czasowo oderwać się od spraw wiążących się z ich ciężką, wyalienowa­ną, fizyczną robotą. Pomyślałem sobiejednak w tym momencie, że wszy­stko jedno, gdzie ci ludzie będą przebywali i czym będą się zajmowali. W górach, w polu, w klubochlewni, na uniwersytecie i tak nie dostrzegą maltertowanego dziecka i ogólnie - transcendentalnego wymiaru rze­czywistości.


Grzegorz Zajewski

Zatrzymaliśmy się przed sklepem. Chłopcy tradycyjnie zapytali mnie czy nie mogli byśmy napić się wody sodowej. Wiedzieli, że nie odmówię ze względu na ich dzisiejsze zasługi i na niewieli koszt tego przedsię­wzięcia. Spojrzałem na Bosmana i w oparciu o wieloletnie doświadcze­nie życiowe oraz dobrą znajomość tego chłopca, zacząłem podejrzewać jakiś podstęp. Powiedziałem pozostałym uczestnikom naszej wyciecz­ki, aby zaczekali pod sklepem i razem z Bosmanem weszliśmy do środ­ka. W sklepie oprócz nas było tylko dwóch klientów. Cały czas uważnie obserwowałem Bosmana, który podszedł do skrzynki z napojami, wyjął sześć butelek i wyszedł na zewnątrz. Wziąłem jeszcze cztery butelki zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu. Moje podejrzenia dotyczące złodziej­skich intencji Bosmana okazały się więc niesłuszne. Chłopcy powoli wypili napoje i kolejno odnosili butelki do sklepu. Po wypiciu wody sodowej poczuli prawdopodobnie głód z jeszcze większą siłą. Policzy­łem pieniądze i kupiłem obiecany chleb oraz ser, ale nie żółty, lecz tań­szy - biały. Ruszyliśmy w kierunku kwatery. Mieliśmy do przejścia je­szcze kawałek drogi - około dwóch kilometrów. Przez centrum wsi szli­śmy drogą asfaltową, świadczącą o przynależności tej miejscowości do europejskiej cywilizacji. Wkrótce musieliśmy jednak skręcić w boczną, kamienistą, wąską drogę, wijącą się stromo pod górę obok rwącego stru­mienia. Po jakimś czasie szliśmy już dołem niskiego wąwozu, którego jedną ścianę tworzyła gliniane - piaszczysta gleba, porośnięta trawą, a drugą ścianę stanowił świerkowy las.

Usiedliśmy na chwilę, aby odpocząć na łonie natury. Znajdowaliśmy się w prawie zupełnie dziewiczym terenie, chociaż odeszliśmy od cen­trum handlowo - telekomunikacyjnego najwyżej o kilometr. Chociaż byliśmy w wąwozie, to jednak doskonale widzieliśmy las rozciągający się przed nami i układający się w oryginalną oraz relaksującą konfigu­rację. Bosman uśmiechnął się rubasznie i powiedział:

- Nie będziemy dzisiaj jedli tylko chleba i białego sera bez masła.

- Będziemy - odpowiedział mu Grabarz smutnym głosem. - Nie ma nic innego.

- Przestańcie gadać ciągle o jedzeniu - zdenerwowała się Renata. W tym momencie Bosman rozpiął kurtkę, rozchyl ił ją szeroko i poka­zał, że z jednej strony ma przyczepioną szynkę, a z drugiej baleron. Miał na sobie szerokie, złodziejskie ubranie, które dobrze nadawało się

42


Złodzieje na wolności

do ukrywania i przyczepiania kradzionych rzeczy. Patrzył na nas z dumą, a ja na niego z oburzeniem.

- Nie musimy ciągle gadać o jedzeniu - krzyknął Bosman. - Po prostu będziemy jedli, jak ludzie.

Nie miałem pojęcia, kiedy Bosman zdążył ukraść tę wędlinę. Cały czas uważnie pilnowałem go. Wszedłem z nim do sklepu, razem brali­śmy butelki z piciem, razem wyszliśmy i ponownie weszliśmy, aby od­dać puste butelki. Wędliny i kiełbasy wisiały od nas o jakieś trzy, cztery metry. Bosman z całą pewnością nie zbliżał się do nich. Skąd wzięły się więc one pod jego kurtką? Spróbowałem rozwiązać ten problem.

- Skąd wziąłeś tę szynkę i baleron? - zapytałem Bosmana.

- Kupiłem - skłamał Bosman.

- Przecież nie miałeś pieniędzy - kontynuowałem.

- Niczego takiego nigdy nie mówiłem.

- Ukradłeś!

- Nie. Przecież cały czas był trener ze mną w sklepie.

- Byłem i widziałem, że niczego nie kupowałeś.

- Widział też trener, że niczego nie kradłem, Zapanowało krótkie milczenie. Pierwszy odezwał się Bosman, próbu­jąc załagodzić całą sprawę:

- Sam nie wiem, skąd się wzięły te wędliny. Ale jak przeszkadzają, to wyślę Grabarza, aby je oddał.

- Nikogo nie będziesz wysyłał, tylko sam zaniesiesz - odpowiedzia­łem mu rozgniewany.

- To musi trener iść ze mną i pilnować mnie, bo inaczej część zjem, a resztę oddam biednym albo wyrzucę.

- Dobra, niech te wędliny zostaną. Jestem bardzo głodna - nieetycznie odezwała się Renata, a następnie zwróciła się do mnie. - Jak nie chcesz, to nie musisz ich jeść.

- Zostały ukradzione i trzeba je oddać - upierałem się.

- Raczej trzeba za nie zapłacić. Wybrudziły się już od mojej kurtki i nikt nie przyjmie ich z powrotem - przekonywał Bosman.

- No dobrze, powiem prawdę - odezwała się Renata, kłamiąc lub rze­czywiście mówiąc prawdę. - To ja kupiłam tę wędlinę, bo nie mogę patrzeć na głodne dzieci.

Dalej szliśmy już w milczeniu. Nie miałem dzisiaj siły ani ochoty na prowadzenie wyjaśniającego dochodzenia.

143


Rozdział 10

Wreszcie położyłem się spać. Obok mnie chrapała Renata i Grabarz.

Sytuacja taka była może mało romantyczna, ale konieczna. Znajoma gaździna udostępniła nam tylko dwa pokoje. W pierwszym z nich z trud­nością zmieściło się siedmiu chłopców, a drugi, mniejszy zajęła „ka­dra" i najmniej akceptowany przez nieletnich przestępców członek gru­py. Byłem zmęczony i przyzwyczajony do spania w różnych warun­kach oraz konfiguracjach interpersonalnych. Uznałem więc tę sytuację za normalną.

Długo nie mogłem jednak zasnąć. Przewracałem się z boku na bok i na granicy snu oraz jawy próbowałem przypomnieć sobie, dlaczego w góry nie pojechał z nami Karol, mój ulubiony wychowanek. Wre­szcie przypomniałem sobie. Stało się to na całodniowej, pieszej wy­cieczce, którą urządziliśmy w okolicach Zakładu Poprawczego. Robili­śmy wszystko, aby wszelkie zajęcia możliwe do przeprowadzenia poza murami Zakładu, odbywały się w terenie.

Poszliśmy wtedy początkowo spory kawałek szosą, następnie lasem, aż wreszcie zatrzymaliśmy się na niewielkim wzgórzu. Przed nami znaj­dował się duży staw, otoczony starym lasem, głównie sosnowe - dębo­wym. Po stawie pływały łabędzie, kaczki i jakieś bardzo rzadkie ptaki wodne. Okolica przypominała trochę fragment dziewiczej puszczy, cho­ciaż oczywiście była to iluzja, ponieważ pięćset metrów od tego miej­sca znajdowała się ruchliwa szosa, a sześć, siedem kilometrów dalej duże miasto wojewódzkie.

Było dość zimno. Zapaliliśmy więc na tym wzgórzu ognisko i na cien­kich, długich kijkach smażyliśmy kiełbaski. Kilku chłopców zbiegło ze

144


Złodzieje na wolności

wzgórza i rozpoczęło kąpiel w stawie. Zupełnie zignorowali tabliczki infromujące o zakazie kąpieli. Nie zapytali mnie. czy mogą wykąpać się, ale też nie zabraniałem im tego. Wygłupiali się w wodzie, a potem biegali po brzegu, usiłując dogonić jeden drugiego. Wyglądali jak bez­troska, bawiąca się i ciesząca życiem młodzież. Zmarznięci i trzęsący się, wrócili po jakimś na wzgórze, gdzie razem z Bosmanem kończyli­śmy już pieczenie kiełbasek. Doskonale wyczuli moment powrotu, bo gdyby spóźnili się, zamyślony Bosman mógł zjeść kilka porcji uzając, że być może jego koledzy wolą kąpać się niż jeść. Kiedy skończyliśmy jedzenie, chłopcy przez chwilę siedzieli w milczeniu i obserwowali za­niepokojone, dzikie ptaki wodne, których nazwy nikt z nas nie znał. Ptaki te wzbiły się w powietrze i krążyły nad przeciwległym brzegiem stawu, jakby dając nam do zrozumienia, że jesteśmy tu intruzami. Nie miały racji. W sezonie w tym miejscu będzie dużo ludzi. My tylko byli­śmy pierwsi. Dawaliśmy ptakom do zrozumienia, że nie powinny w pobliżu ruchliwej szosy budować swoich gniazd. Powinny udać się do najbliższego rezerwatu. Jednak ani ja, ani one nie wiedzieliśmy, gdzie znajduje się odpowiedni rezerwat.

Wziąłem plecak z resztą prowiantu i ruszyliśmy dalej. Musieliśmy przejść jeszcze około ośmiu kilometrów, by dotrzeć do miejscowości, z której zamierzaliśmy wrócić autobusem. Chłopcy już od dłuższego czasu szli spokojnie i zachowywali się tak, jakby byli uczniami z po­rządnej szkoły. Oczywiście sytuacja taka nie mogła trwać długo. Zau­ważyli łódkę przywiązaną łańcuchem do przybrzeżnego drzewa. Zatrzy­mali się pod jakimś pretekstem na chwilę, a kiedy poszedłem kilkana­ście metrów do przodu, wskoczyli na tę łódkę, usiłując jązatopić. Dwóch z nich starało się jednocześnie rozbić łańcuch przy pomocy dużego ka­mienia. Spontanicznie, bez żadnego powodu, rozpoczęli niszczenie czy­jegoś sprzętu rybackiego. Odwróciłem się i krzyknąłem na nich, by na­tychmiast przestali. Powoli, ociągając się odchodzili od tej łódki. Zosta­wili ją jednak częściowo zatopioną i z częściowo zniszczonym łańcu­chem. Potrafili więc działać szybko i destrukcyjnie. Co jakiś czas czy­nili szkodę, która na szczęście nigdy nie była zbyt wielka pod wzglę­dem materialnym. Otrzymali ode mnie karę w postaci pięćdziesięciu pompek. Następnie przeprosili mnie i szliśmy dalej.

Po pewnym czasie znaleźli jakiegoś węża. Nie wiedziałem czy był jadowity, czy nie. Chłopcy nie usiłowali nawet tego ustalić, tylko za-

145


Grzegorz Zalewski

częli rzucać w siebie tym wężem. Była to niebezpieczna zabawa, więc dość szybko kazałem im ją zakończyć. Podobno tego typu zabawy były popularne wśród kowbojów na Dzikim Zachodzie.

Dotarliśmy wreszcie do turystycznej miejscowości, z której planowa­liśmy powrót autobusem. Przeprawiliśmy się przez rzekę i stanęliśmy na brzegu, gdzie znajdowały się domki kempingowe, nie zamieszkane o tej porze roku. W tym miejsu jeszcze raz tego dnia rozpaliliśmy ogni­sko i upiekliśmy pozostałe kiełbaski. Chłopcy nie chcieli ponownie ką­pać się w rzece, bo było coraz zimniej. Przewidziałem taką sytuację. Zaczęliśmy rozmawiać o planowanej wyprawie w góry. Wyciągnąłem z plecaka mapy oraz przewodniki, zacząłem na mapach pokazywać im szczególnie atrakcyjne miejsca i opowiadałem im legendy góralskie. Wszyscy chłopcy byli zaintersowani tym, o czym mówiłem, a szcze­gólnie Robert i Karol. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu rozma­wiali na takie tematy.

Między nie zamieszkanymi domkami kempingowymi pojawiły się nagle dwie czternaste - szesnastoletnie dziewczyny. Opierały się o ścia­nę jednego z domków i uśmiechały się zalotnie do chłopców. Moi podo­pieczni w coraz mniejszym stopniu interesowali się planowaną wypra­wą w góry, a bardziej tymi dziewczynami, które prawdopodobnie ucie­kły ze szkoły i wałęsały się bez celu. Niespodziewane spotkanie z chłop­cami było z pewnością pożądanym przez nie wydarzeniem. Wycho­wankowie zapytali mnie, czy mogą pójść porozmawiać z tymi panien­kami. Zgodziłem się i zostałem przy ognisku z Bosmanem, który po­wiedział, że ma babę u siebie w domu i nie będzie uganiał się za jakimiś zarażonymi małolatami. Powiedziałem mu, że chłopcy powinni od cza­su do czasu przebywać z dziewczynami, bo inaczej zupełnie zdziczeją, a te małolaty sąz pewnością równie zdrowe jak oni. Siedzieliśmy później przez jakiś czas w milczeniu i patrzyliśmy na płynącą rzekę. Po około pół godzinie zaniepokoiła mnie cisza panująca wśród domków kempin­gowych. Spojrzałem na Bosmana, on wyczuł moją intencję i ruszyliśmy w kierunku miejsca, z którego ostatnio dochodziły śmiechy chłopców i dziewcząt. Znaleźliśmy się między dwoma domkami, z których tylko jeden miał zasłonięte firanki. Był to ewidentny znak, że chłopcy znaj­dują się w środku. Podeszliśmy do drzwi tego domku, nacisnąłem na klamkę i otworzyłem je. Chłopcy siedzieli przy stoliku, rozmawiali i palili papierosy. Na jednym łóżku siedział Dzięcioł z dziewczyną, a na

146


Złodzieje na wolności

drugim Michał. Wymieniali właśnie adresy z dziewczynami. Pozostali chłopcy wyraźnie ustąpili im pola, chociaż dziewczyny były dość ładne i warto było o nie rywalizować. Byli dzisiaj jednak usposobieni pokojo­wo i nie chcieli toczyć ze sobą nie kończących się sporów. W domku było więc spokojnie i nie działo się nic złego. Aż przykro mi było koń­czyć tę sielankę. Powiedziałem jednak chłopcom, że musimy już wra­cać. Pożegnali się z dziewczynami, ale zapytali mnie, czy mogą się je­szcze wykąpać w rzece. Oczywiście zgodziłem się na to wiedząc, że kolejne autobusy do miasta odjeżdżające godzinę. Chłopcy nie chcieli iść na miejską plażę, wobec tego udaliśmy się na skarpę - na dzikie kąpielisko. Ku mojemu zaskoczeniu spotkaliśmy tutaj kilku recydywi­stów, z którymi chłopcy ciepło przywitali się. Recydywiści siedzieli z kilkunastoma bezrobotnymi, którzy dawniej pracowali, ale po zlikwi­dowaniu jedynego zakładu przemysłowego w tej miejscowości - tarta­ku, liczyli już głównie na pomoc recydywistów. Starzy zgredzi po dłu­goletniej edukacji w zakładach karnych me potrafili siedzieć z założo­nymi rękami. Zawsze potrafili wymyśleć jakieś nielegalne, ale docho­dowe zajęcie, a bezrobotni pilnie uczyli się od nich. Teraz mieli chyba przerwę w zajęciach, bo wspólnie odpoczywali na skarpie i pili piwo.

Chłopcy po krótkiej rozmowie z recydywistami wskoczyli do rzeki i zaczęli się kąpać. Nie podchodziłem do nieznajomych, dorosłych zło­dziei, którzy obserwowali mnie kątem oka, ale usiadłem w pewnej odległości od nich. Pozostał ze mną tylko Karol, dla którego kontynuo­wanie rozmowy o górach było ciekawsze od kąpieli. Zadawał mi wiele pytań i planował już kolejne, samodzielne wyprawy. Był kiedyś wycho­wankiem sprawiającym największe problemy. Wiele razy wykluczałem go czasowo z grupy, ale zawsze dostrzegałem w nim coś pozytywnego, eto'zachęcało mnie do ponownego przyjęcia go do grupy. Zwracanie mu uwagi i różnego rodzaju groźby nie przynosiły żadnych efektów. Które­goś dnia jednak pow iedziałem mu, jak spostrzegam jego zachowanie. Był zaskoczony moją uwagą. Obecni przy tej rozmowie koledzy po­twierdzili jednak moje obserwacje. Od tego momentu Karol zaczął kon­trolować swoje reakcje i zastanawiać się nad przyczynami określonych zachowań innych ludzi. Stał się takim psychologiem - amatorem. Dużo wspólnie rozmawialiśmy. Tego dnia wyjątkowo nie mówiliśmy o lu­dziach, tylko o górach.

47


Grzegorz Zalewski

Kiedy moi podopieczni zakończyli kąpiel, poprosiłem ich do siebie. Ociągali się, pragnąc prawdopodobnie pozostać jeszcze trochę w towa­rzystwie, które trochę im imponowało, ale recydywiści jednoznacznie stwierdzili, że powinni już iść. Z szacunkiem odnosili się do wycho­wawcy, który urozmaicił chłopcom dzień i wyciągnął ich na kilka go­dzin zza krat. Nie chcieli utrudniać mi pracy.

Po krótkim marszu byliśmy już na przystanku autobusowym. Czeka­liśmy tylko chwilę i autobus podjechał. Wsiedliśmy do niego. Był pra­wie pusty. Razem z nami jechało kilkanaście osób. Wydawało mi się, że wycieczka zbliża się już do końca, ale pewne ważne wydarzenia miały dopiero nastąpić.

Na jednym z przystanków do autobusu wsiadł pijany mężczyzna. W żaden sposób nie mógł znaleźć pieniędzy, za które mógłby kupić bilet. Po kilku minutach przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy. Kie­rowca poprosił go więc, aby wysiadł. Mężczyzna upierał się, że musi jechać i zaczął zachowywać się agresywnie w stosunku do kierowcy. Był duży i silny. Kierowca w walce z nim miał niewielkie szansę. Podróż­ni zachowywali się obojętnie. Większość z nich znała pijanego mężczy­znę, który często jeździł tym autobusem, a pozostali nie niecierpliwili się jeszcze do tego stopnia, aby interweniować. Moi podopieczni za­chowywali się spokojnie. Widzieli mnie siedzącego z przodu autobusu i czekali na moją decyzję. Kierowca był coraz bardziej przyciskany do ściany autobusu przez pijanego mężczyznę i jego możliwości protestu ograniczały się już tylko do słownych apeli. Sytuacja zmierzała w kie­runku poturbowania kierowcy albo wymuszenia na nim decyzji o za­braniu pasażera bez biletu. Uznałem w tym momencie, że moja słowna interwencja spotkałaby się z gwałtownym sprzeciwem pijanego czło­wieka, któremu już prawie udało się „zmiękczyć" kierowcę. Bałem się też powoli wyprowadzać go z autobusu, ponieważ mógł mnie uderzyć. Wyraźnie gdzieś się spieszył, był zdesperowany i gotowy na wszystko. Wstałem więc szybko ze swojego miejsca i gwałtownym ruchem ręki wypchnąłem pijanego mężczyznę z autobusu. Myślałem, że skoczy on na ziemię, tymczasem potknął się o schody i upadł z łoskotem na twarz i ręce. Nie chciałem, aby tak mocno się pobił, ale jednak do tego dopro­wadziłem. Kierowca pośpiesznie włączył silnik i odjechał z przystanku. Przez chwilę widziałem jeszcze wściekłe i pełne bólu spojrzenie leżące­go człowieka. Dobrze, że nie uderzył się głową i nie stracił przytomno-

148


Złodzieje na wolności

ści. W jego wzroku było jednak życzenie mi wszystkiego najgorszego. W tym momencie poczułem, że jego pragnienie częściowo się spełni. Nie wiedziałem tylko jeszcze jak i kiedy.

Spojrzałem na swoich podopiecznych. Niektórzy uśmiechali się do mnie i dawali mi do zrozumienia, że postąpiłem dobrze, a na twarzach innych dostrzegłem dezaprobatę mojego zbyt gwałtownego, w odnie­sieniu do sytuacji, zachowania. Szczególnie oczy Karola wyrażały wiel­kie rozczarowanie, że taki trener jak ja, który uczył ich opanowania i medytacji, zachował się jak... trudno to było odczytać w jego wzroku. Pozostali podróżni udawali, że nie widzieli całego zajścia. Najważniej­sze było dla nich, że autobus ponownie jechał.

Dojechaliśmy wreszcie do miasta. Wysiedliśmy i na skróty poszliśmy w kierunku Zakładu. Od kilku godzin czekał tam już na nas obiad, który kucharki będą musiały podgrzać. Chłopcy poszli przodem, lewą stroną ulicy, a ja zostałem z tyłu z Karolem. Tym razem nie rozmawialiśmy już o górach. Chłopiec zapytał mnie, czy pozytywnie zmienił się od czasu, kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Odpowiedziałem mu, że tak. Zapytał więc mnie, dlaczego ja zmieniłem się tak niekorzystnie i postąpiłem podle z tym pijanym człowiekiem, wyrzucając go z auto­busu. Odpowiedziałem mu, że chciałem go wyprowadzić, ale on się po­tknął o schody i wypadł. Nie uwierzył mi. Tłumaczyłem więc mu, że nie chciałem tak postąpić, że to był wypadek... W tym momencie chłop­cy znajdujący się z przodu, widząc nadjeżdżający autobus komunikacji miejskiej, przebiegli ulicę i znaleźli się na przystanku. Nie planowali­śmy powrotu tym autobusem, ale rzeczywiście można było podjechać nim trzy przystanki w kierunku Zakładu. Zwykle chodziliśmy tą drogą na piechotę, ale tego dnia byliśmy zmęczeni. Karol ruszył za kolegami. Wbiegł na jezdnię i w tym momencie uderzył go samochód osobowy. Chłopiec wyleciał w powietrze i upadł u moich stóp. Dopiero wtedy zrozumiałem, co to znaczy wypadek. Wydawało mi się, że jest to ze­msta tego pijanego człowieka, wypchniętego z autobusu, która dotknęła mnie tylko pośrednio... Karol miał wybite zęby, nie wiedział co się z nim stało i usiłował wstać. W tym czasie wszyscy koledzy byli już przy nim. Wyraźnie było widać, że ma złamaną nogę na poziomie uda. Powie­działem im, aby go nie dotykali. Kazałem Dzięciołowi zadzwonić po pogotowie. Karol tracił przytomność, ale cały czas starał się być lojalny wobec mnie. Zapytał mnie dwa razy: Juk mam zeznawać7 Kierowca,

149


Grzegorz Zalewski

który go potrącił, krzyczał coś do nas. Kazałem jednak chłopcom, aby przesunęli trochę tego człowieka i przytrzymali go do przyjazdu policji. Wszystko działo się jak w jakimś szybkim, koszmarnym śnie. Od stro­ny Zakładu nadjechał dyrektor swoim samochodem. Poprosiłem go, aby zabrał Karola do szpitala, ale on powiedział, że chłopiec ma wyraźne złamanie i trzeba poczekać na karetkę. Pozostałym chłopcom kazał iść do Zakładu na obiad. Spojrzeli na mnie, czekając na moją decyzję. Ski­nąłem głową, a wtedy oni zaczęli powoli oddalać się. W tym czasie przyjechała karetka pogotowia. Lekarz od razu zdecydował, że należy chłopca zabrać do szpitala. Pojechałem razem z nim. W karetce Karo] wyraźnie znajdował się w szoku powypadkowym, rozglądał się nieprzy­tomnym wzrokiem i pytał mnie: co się stale? Trzymałem go za rękę i gładziłem po włosach. Był bezbronnym dzieckiem. To rodzina i spo­łeczeństwo zrobiły z niego przestępcę.

Trafił do najlepszego szpitala w mieście, ale nie dlatego, że miałem jakiekolwiek znajomości, tylko akurat ten szpital miał dyżur. Szybko żoperowano mu nogę; resztki zębów usunięto mu dopiero po kilku dniach. Kiedy wychodziłem już ze szpitala, zatrzymała mnie policja drogowa, prosząc o wyjaśnienia i grożąc mi konsekwencjami wynikają­cymi z niedopilnowania wychowanka. Jeden z policjantów otworzył notes i marszcząc czoło zażądał podania moich danych personalnych. Podniosłem głowę i spojrzałem temu policjantowi głęboko w oczy.

- 7 o jest wychowanek Zakladn Poprawczego - wyjaśniłem. Policjant natychmiast zamknął notes. Nie potrzebował już moich da­nych personalnych. Uznał zapewne, że otrzyma je w Zakładzie i że musimy sobie pomagać, bo należymy do tej samej grupy zawodowej. Uśmiechnął się do mnie i powiedział:

- Jakoś to załatwimy.

Nie żegnając się z policjantami - kolegami po fachu, pojechałem auto­busem do domu. Nie byłem już w stanie przypomnieć sobie, co wtedy robiłem w domu, bo w tym momencie zasnąłem. Dręczyły mnie jakieś koszmary. Sam nie wiem, dlaczego. Przecież wczoraj zrobiliśmy dobry uczynek - uratowaliśmy maltretowane dziecko od niechybnej śmierci. Cały tydzień pracowałem z nieletnimi przestępcami w górach i praca ta przyniosła korzystne efekty. Od ponad roku resocjalizuję agresywnych, nieletnich przestępców, moja praca kończy się sukcesami, a ja cierpię na bezsenność. Jak zasnę natomiast, to śnią mi się koszmary. Uczę się,

150


Złodzieje na wolności

pracuję, mam żonę i dziecko, modlę się, medytuję, trenuję judo, ale chyba nieświadomie oczekuję czegoś od Renaty i to prawdopodobnie jest nie w porządku w moim życiu.

Spałem bardzo krótko, bo po chwili obudziła mnie jakaś szarpanina dochodząca od strony łóżka Renaty albo Grabarza. Czyżby w czasie ostatniej nocy spędzonej w górach ktoś usiłował zgwałcić Renatę? Sze­roko otworzyłem oczy. Przyjrzałem się uważnie temu, co dzieje się w naszym pokoju. Renata spała spokojnie i była sama. Jedyna zauwa­żalna zmiana jaka nastąpiła w jej łóżku, to fakt, że przekręciła się na drugi bok i przestała chrapać. Natomiast Grabarz opędzał się od jakie­goś pijanego osobnika, który go molestował, ale chyba nie seksualnie.

- Nie dam! - zdecydowanie powiedział Grabarz. Chyba po raz pierw­szy na tej wycieczce był taki odważny. Wyraźnie czegoś bronił. Czyżby dostępu do siebie?

- Kopsnij szluga - domagał się chwiejący się na nogach osobnik. Po­wiedział to teatralnym szeptem, nie chcąc prawdopodobnie mnie zbu­dzić. Rozpoznałem go jednak po głosie - był to z pewnością Krzemyk.

Grabarz przebudził się chyba na dobre, bo zmienił wersję tłumacze­nia się na bardziej kooperatywną:

- Nie mam. Jak bym miał, to bym dał.

Podniosłem się z łóżka i zapaliłem światło. Spojrzałem na zegarek. Była godzina piąta rano. Poprosiłem do siebie Krzemyka. Nigdy go zbyt­nio nie lubiłem, a szczególnie denerwował mnie o tak wczesnej porze. Podchodził do mnie opierając się o ścianę. Był nagi do pasa, ubrany tylko w spodnie i rozczochrany. Miał przepitą twarz i ironiczne spojrze­nie. Nie bał się już, że odeślę go do Zakładu Poprawczego za złe zacho­wanie. Dzisiaj i tak mieliśmy wszyscy wracać. Znałem go dobrze od roku. Nigdy nie liczyłem na jego wdzięczność, ale oczekiwałem od nie­go odrobiny lojalności.

- Kiedy zdążyliście się napić? - zapytałem rozzłoszczony.

- Niedawno - wyjaśnił mi Krzemyk ochrypłym głosem.

- Dużo wypiliście? - kontynuowałem.

- Niedużo - odpowiedział mi Krzemyk. Rozmowa była „kwadratowa", ale jeszcze przez chwilę postanowi­łem ją kontynuować.

- Skąd wzięliście pieniądze? - ponownie zapytałem.

- Mieliśmy trochę.

151


Grzegorz Zalewski

Po takim niezadowalającym wyjaśnieniu kazałem Krzemykowi za­prowadzić mnie do pozostałych chłopców. Renata miała zdrowy sen. Popatrzyła na nas przez chwilę, przewróciła się na drugi bok i poprosiła o zgaszenie światła. Grabarz wstał z łóżka i poszedł za nami.

Zeszliśmy po schodach i bez trudu trafiliśmy do pokoju zajmowanego przez siedmiu chłopców. Dochodziły stamtąd odgłosy kłótni. Otworzy­łem drzwi i zobaczyłem typową złodziejską melinę. Na górnej pryczy leżał Czeczen i wymiotował na podłogę. Na sąsiedniej pryczy, na dol­nym posłaniu leżał Bosman i coś ukrywał pod poduszką. Podszedłem do niego, podniosłem do góry tę poduszkę i zobaczyłem tam dwa, lekko zakrwawione noże kuchenne. Spociłem się cały. Popatrzyłem na pozo­stałych chłopców, siedzących lub leżących przy stole. Jeden z nich miał skaleczoną twarz, a dwaj inni pocięte ręce. Rany były jednak powierz­chowne. Spojrzałem ponownie na Bosmana, a ten wyjaśnił mi, że tymi nożami nie dokonano żadnej zbrodni, tylko chłopcy najpierw pokłócili się, a później pocięli. Trzyma je pod poduszką, bo znowu może które­muś „odbić" i będzie szukał noża. Nie da żadnemu z nich, bo się napili i teraz są to „wariaci". Odetchnąłem z ulgą, że nie dokonali zbrodni na zewnątrz kwatery, ani też nie pokaleczyli się poważnie. Jedynym punk­tem wymagającym wyjaśnienia, było ustalenie, skąd wzięli wódkę. A było tego sporo. Na stole stało pięć częściowo pustych butelek. Na podłodze leżało około dziesięciu. Pod jedną z prycz, na której leżała zakrwawiona pościel, znajdowało się też kilka butelek.

- Po co pijecie? - zapytałem retorycznie Bosmana.

- Jakoś tak wyszło - odpowiedział trochę pijany i trochę zmieszany.

- Umawialiśmy się przecież, że w czasie tej wycieczki nie będziecie pili.

-1 dotrzymaliśmy słowa. Jak żołnierze, pijemy tylko w podróży i opu­szczając kwaterę.

- Nie jesteście żołnierzami! - krzyknąłem.

Bosman chciał koniecznie załagodzić sytuację i przyrzekł:

- W pociągu nie będziemy już pili. Wyczerpaliśmy swój limit.

- Przekroczyliście go i to zdecydowanie - powiedziałem zdenerwowa­ny i zwróciłem się do całej grupy: - Siadać na łóżkach! Proszę mi wyja­śnić, skąd jest ta wódka?!

Nieletni przestępcy przypominali pokonaną armię, która usiłuje reszt­kami sił dojść, a niekiedy doczołgać się do obozu, w którym czeka ich

152


Złodzieje na wolności

zagłada w komorach gazowych. Jak oszukani przez swoich dowódców żołnierze nie wiedzieli, dlaczego znaleźli się w takim miejscu i co wła­ściwie tutaj robią. Totalne pijaństwo przypomina wojnę, która na po­czątku ma jakiś cel i daje nadzieję, a następnie przekształca się w obłęd i samozniszczenie. Wódka pozwał a żołnierzom przetrwać wojnę, aprze-stępcom przetrwać życie. Wojna, kradzieże i pijaństwo są ze sobą nie­rozerwalnie związanie i są okrutnym grzechem. Na szczęście moi podo­pieczni dopuścili się tego grzechu tylko na początku i na końcu wypra­wy. Wczoraj walczyli z góralami w słusznej sprawie i miało to sens, a dzisiaj prawdopodobnie ukradli wódkę i znaczną jej część wypili - to nie miało sensu.

Uzyskałem od chłopców zaskakujące wyjaśnienie dotyczące posiada­nia wódki i dałem im godzinę czasu na doprowadzenie się do porządku, posprzątanie, spakowanie się oraz opuszczenie kwatery. Zbudziłem go­spodynię, zapłaciłem za nocleg i podziękowałem. Była trochę zdzi­wiona naszym rannym wymarszem, ale powiedziałem jej - zgodnie z prawdą - że zamierzamy przejść całe to leżące przed nami pasmo i dopiero po drugiej stronie gór wsiądziemy do autobusu. Współczuła nam, że musimy iść taki szmat drogi. Powiedziała mi, że ostatni raz przeszła taki długi odcinek dwadzieścia pięć lat temu. Przyrzekłem jej, że pozdrowimy od niej góry. Zapytała mnie jeszcze, dlaczego chłopcy tak bardzo hałasowali w nocy. Powiedziałem jej, że w taki sposób że­gnali się z górami. Odpowiedziała mi, że jest zmęczona i kładzie się spać. Życzyłem jej kolorowych słów i przeprosiłem w imieniu chłop­ców. Wolałem żyć w zgodzie z tą kobietą, u której zawsze mogłem otrzy­mać nocleg.

Wróciłem do chłopców. Ku mojemu zaskoczeniu byli już spakowani, pokój był posprzątany, a najbardziej pijani udawali najbardziej trze­źwych. Musieliśmy jeszcze przez piętnaście minut czekać na Renatę. Kiedy wreszcie zeszła na dół, była wściekła. Mówiła, że do tej pory nikt nie ośmielił się zbudzić jej tak wcześnie rano. Wytłumaczyłem jej, że nie jest na wczasach i nie interesują mnie jej arystokratyczne maniery. Poradziłem jej, by nie odzywała się do mnie przez kilka godzin. Wy­szliśmy przed kwaterę. Było już względnie widno. Pokazałem uczestni­kom wycieczki pasmo górskie, które musieliśmy pokonać, aby dotrzeć do kresu naszej wędrówki. Zaniemówili z wrażenia. Wydawało mi się, że niektórzy próbują się buntować. Powiedziałem im, że żarty się skoń-

153


Grzegorz Zalewski

czyły i rozwalę czaszkę pierwszemu, który jest przeciwny mojemu pla­nowi. Oczywiście żartowałem, ale oni nie byli tego pewni.

Ruszyliśmy znakowanym szlakiem pod górę. Po prawej stronie mieli­śmy dużą górską rzekę, po której organizowano spływy tratwami. Za rzeką znajdowała się już granica państwa. Przed nami rozciągały się wysokie, wapienne skały, przypominające trochę trzy korony. Idąc ka­mienistą drogą weszliśmy do wąwozu, mającego bardzo wysokie, stro­me i białe ściany. Środkiem tego wąwozu płynął niewielki strumyk, niosący źródlaną wodę. Wlokący się noga za nogą chłopcy co chwilę przystawali i pili zimną wodę, po której z pewnością czuli się przez jakiś czas lepiej. Zmuszałem ich do ciągłego marszu, tłumacząc, że ostatni autobus odchodzi z miasteczka K. o godzinie osiemnastej. Po­wiedziałem im, że po drodze zatrzymamy się jeszcze na skromny posi­łek i nie będziemu już mieli pieniędzy na kolację, ani tym bardziej na opłacenie ewentualnego nocigu. Musimy iść i dotrzeć do celu, pomimo chwilowych niedyspozycji, które z pewnością miną, kiedy każdy z nich wypoci ostatnią kroplę alkoholu. Renata była trzeźwa i wyspana, ale pomimo to chyba najbardziej niezadowolona ze wszystkich.

Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do ostatniej, samotnie stoją­cej skały. Miała ona kształt kosmicznej rakiety. Obok rozciągała się niewielka łąka, na której pasły się dwie krowy. Przed nami znajdował się świerkowe - bukowy las, na który chłopcy patrzyli z nadzieją, bo zapewniał wędrowcom cień, ale jednocześnie ze złością, bo ten las po­krywał bardzo strome zbocze, które należało pokonać, aby dotrzeć do przełęczy. Od tego momentu rozpoczynała się już względnie równa dro­ga. Po prawej stronie od przełęczy znajdowała się niezwykle atrakcyjna góra, opisywana nawet w europejskich przewodnikach, zakończona punktem widokowym. Musieliśmy jąjednak ominąć, ze względu na słabą dzisiaj kondycję młodzieży.

Usiedliśmy na tej łące, przygotowując się do stromego podejścia. Część chłopców moczyła głowy w strumieniu, a pozostali leżeli na trawie i głęboko oddychali, udowadniając w ten sposób, że pijaństwo męczy niekiedy bardziej, niż ciężka praca. Nagle usłyszałem za^swoimi pleca­mi ryk krowy. Obejrzałem się i zobaczyłem Krzemyka, który trzymał krowę za rogi i przewracał ją na ziemię, podobnie jak amerykańscy kow­boje robią z młodymi bykami. Byczki są jednak przyzwyczajone do ta­kiego traktowania. Nie odnoszą z reguły poważniejszych obrażeń. Kro-

1 54


Złodzieje na wolności

wie natomiast mógł skręcić w każdej chwili kark 1ub połamać nogi Oczywiście rozumiałem, że rozładowuj e na krowie swoją frustrację spo wodowaną wyczerpującym marszem i rodzącym się kacem ale natych­miast podniosłem się z trawy, podbiegłem do niego, chwyciłem za szyję i odciągnąłem go od bezbronnego zwierzęcia. Krowa klęczała już na kolanach, z których z trudem podnosiła się. Spod jednego jej rogu są­czyła się krew. Byłem bardziej zaskoczony tym widokiem, niż nieod­powiedzialnym zachowaniem K-rzemyka. Zawsze mi się wydawało że łeb krowy i jej rogi tworzą solidną konstrukcję. W jaki sposób temu chuderlawemu Krzemykowi udało się uszkodzić krowie rogi? Dobrze, że ta wycieczka już się kończy. Może te krwawiące rogi są znakiem słabości wszystkiego, co pozornie wygląda na trwałe i solidne?

- Nie chce mi się nawet kopnąć cię w dupę - powiedziałem do Krze­myka,

- Bo nie wrócę do Zakładu - zagroził mi Krzemyk.

- A rób, co chcesz. Nie jesteś potrzebny ani Zakładowi, ani społeczeń­stwu - powiedziałem zdenerwowany. W sumie lubiłem tę pracę z nielet­nimi przestępcami, ale Krzemyk potrafił wyprowadzić mnie z równo­wagi.

Pozostali chłopcy udawali, że nie widzą tego incydentu. Zupełnie nie interesował ich los krowy, ani zachowanie Krzemyka w stosunku do zwierzęcia, ani też moje zachowanie w stosunku do Krzemyka. Ruszy­liśmy w miarę szybko pod górę i po chwili byliśmy już w lesie. Począt­kowo chłopcy odzyskali dobry nastrój, ponieważ pod drzewami było chłodniej niż na otwartej przestrzeni. Po jakimś czasie mieli znowu do­syć tego marszu, tych drzew i tego wszystkiego. Prawdopodobnie chcie­liby znaleźć się jak najszybciej w wygodnym łóżku w Zakładzie, podob­anie jak pozostali chłopcy z Zakładu chcieli jak najszybciej znaleźć się

na wolności.

Wreszcie dotarliśmy do przełęczy, na którą jak ludzie wejdą, to dzię­kują Bogu. Stąd pewnie pochodzi nazwa przełęczy: Chwalą Bogu. Po­wiedziałem chłopcom o tej nazwie i panujących tu zwyczajach. Zapro­ponowałem im, abyśmy wspólnie podziękowali Bogu za szczęśliwe za­kończenie górskiej wyprawy. Przed nami było jeszcze, co prawda, kilka godzin marszu, ale już po względnie równym i bezpiecznym terenie. Byliśmy sami nalej przełęczy. Wszyscy zgodnie uklękliśmy i pomodli­liśmy się - pierwszy raz w historii mojej pracy z tą grupą. Po modlitwie

155


Grzegorz Zalewski

przystąpiliśmy do spożycia ostatniego posiłku. Chłopcy przypomnieli mi w tym momencie, że czeka nas przecież jeszcze całonocna jazda pociągiem. Powiedziałem im, że jako przezorny człowiek przeznaczy­łem jeszcze odrobinę pieniędzy na czarną godzinę. Przed odjazdem z miasteczka K. kupię każdemu uczestnikowi bochenek najtańszego chle­ba i - tradycyjnie - butelkę wody sodowej. Pocieszeni tą myślą ruszyli­śmy ku swojemu przeznaczeniu.


Literatura

Csikszentmihałyi M., Csikszentmihałyi J. S. (Eds.), Optimal experien-ce. Psychological studies offlow in consciousness. Cambridge Univer-sityPress, 1988.

BungeM.,ArdilaR.,Philosophyofpsychology. Springer-Yerlag, 1987.

Miller A., Banished knowledge. Facing childhood injuries. Double-day, New York, 1990.

Pawi uk J., Judo sportowe. Warszawa 1988. Wyd. III.

Pospiszyl K., Psychopatia: istota, przyczyny i sposoby resocjalizacji antysocjalności. Warszawa 1985.

Pospiszyl K., Resocjalizacja nieletnich: doświadczenia i koncepcje. Warszawa 1990.

Pospiszyl K., Zygmunt Freud: człowiek i dzieło. Wrocław 1991.

Seager W., Metaphysics of consciousness. London and New York, Routledge, 1991.

Shapiro D.H., Meditation. Self-regutation strategy and altered state of consciousness. Walter de Gruyer Inc., Hawthorne, 1980.

SommerhoffG., Life, brain and consciousness. New perceptions thro-ugh targeted systems anałysis. North-Holland, 1990,

Spitzer M., Maher B.A. (Eds.), Philosophy and psychopathology. Springer-Yerlag, 1990.

Terwee S. J., Hermeneutics in psychology and psychoanałysis. Sprin-ger-Ver!ag, 1990.

Zalewski G., Model integrujący zwyczajne, odmienne i psychotyczne stany świadomości. Przegląd Psychologiczny, 1994, 1-2, 93-103.

Zalewski G., Psychologiczna analiza obłędu. Dział Wydawnictw Filii UW w Białymstoku, 1994.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Złodzieje na wolności
Złodzieje na wolności
Zalewski Grzegorz Złodzieje na wolności
Dziennikarz, który rzucił butami w Busha wyjdzie na wolność (29 08 2009)
Zabił 5 latkę bo nie była dziewicą Wyszedł na wolność
A Szachaj Teskty na wolności
FAKTY ZE SMOLENSKA MORD NA WOLNOSCI
Jarzębski, DWUDZIESTOLECIE Literatura na wolności
Miłość to inne słowo na wolnosc, zachomikowane(1)
Cenzura internetu, blogów, atak na wolność wypowiedzi i przekonań
A Szahaj, Teksty na wolnosci i Nieznany (2)
Gordon Lucy Na wolności
BREIVIK WYJDZIE NA WOLNOŚĆ CIERPI W WIĘZIENIU!
Ojciec islamskiej bomby atomowej na wolności (konstytucja a Koran) (06 02 2009)
Gordon Lucy Na wolności

więcej podobnych podstron