ANDRE NORTON
CZARODZIEJ ZE ŚWIATA CZAROWNIC
Tom IV
z cyklu
„Świat Czarownic - Escarp”
Rozdział 1
O naszych narodzinach krążyło wiele opowieści. Naszą matką była pani Jaelithe, która wyrzekła się Klejnotu Czarownicy, by poślubić cudzoziemskiego wojownika, Simona Tregartha. Wydała nas na świat po długim i ciężkim połogu i powiadano, że wyprosiła dla nas niezwykłe dary u Mocy, której służyła. Mówiono też, że nazwała mego brata wojownikiem, moją siostrę czarownicą (albo tą, która ma władzę nad mocami), a dla mnie poprosiła o mądrość. Cała moja mądrość - okazało się to później - zawarła się w tym, że wiem, iż nic nie wiem. Zdołałem jednak skosztować smacznego ciastka wiedzy i dotknąć wargami czary prawdziwej mądrości. Być może jednak, już poznanie granic własnych możliwości jest mądrością samą w sobie.
Na początku, w dzieciństwie, nie brakowało mi towarzystwa, gdyż nasza trójka, urodzona o jednym czasie (rzecz dotąd nieznana w Estcarpie), była złączona duchem. Przeznaczeniem Kyllana były czyny, Kaththei - uczucia, moim zaś - myśl. Działaliśmy zgodnie, zjednoczeni silną więzią, ukształtowaną zarówno z ciała, jak i ducha. Potem nadszedł ów ponury dzień, kiedy rządzące Estcarpem Mądre Kobiety zabrały nam Kaththeę. Wtedy utraciliśmy ją na jakiś czas.
Lecz podczas wojny człowiek może zapomnieć o dręczących go troskach lub zastąpić jedne lęki drugimi, żyjąc z dnia na dzień. Życie zmusiło nas do tego. Kyllan i ja służyliśmy w oddziałach Straży Granicznej, która broniła Estcarpu przed wciąż groźnym Karstenem.
Później zaś opuściło mnie szczęście. Jeden jedyny cios krótkiego miecza sprawił, że z żołnierza stałem się nieużyteczną kaleką istotą. Ale powitałem z radością tę chwilę wytchnienia, chociaż ból targał moim ciałem, dzięki temu, bowiem mogliśmy ruszyć na ratunek naszej siostrze.
Miałem okaleczoną prawą dłoń i zdawałem sobie sprawę, że życie wojownika jest dla mnie skończone. Poczekałem, aż rana się zagoi, i wyruszyłem do Lormtu. Postąpiłem tak, gdyż podczas walk w górach dowiedziałem się ciekawych rzeczy. Mieszkańcy Estcarpu wiedzieli, że na południu leży Karsten, na północy Alizon, na zachodzie zaś morze, gdzie sprzymierzeni z nimi od wieków Sulkarczycy orali fale i odwiedzali wybrzeża połowy naszego świata. Nigdy jednak nie mówili o wschodzie. Wydawało się, że dla Estcarpu świat kończy się na łańcuchu gór, które mogliśmy oglądać w pogodne dni. Z czasem upewniłem się, że w umysłach naszych towarzyszy broni tkwi jakaś blokada dotycząca tej strony świata i że dla nich wschód nie istnieje.
Lormt jest bardzo stary, nawet w porównaniu z Estcarpem, którego historia ginie w otchłani czasu i żadne współczesne badania nie są w stanie odkryć jego początków. Może kiedyś Lormt był miastem, chociaż nie potrafiłem odgadnąć, z jakiego powodu miano by je budować w tak ponurej okolicy. Teraz jest to kilka niszczejących budowli otoczonych ruinami. Kryją się w nich dawno zapomniane kroniki Starej Rasy. Są tacy, którzy kopiują i przepisują to, co uważają za godne zachowania, a wybór należy tylko do nich. W ten sposób pomijają leżące obok i rozpadające się strzępy czegoś znacznie cenniejszego.
Szukałem tam wyjaśnienia owej zagadkowej nieznajomości wschodu. Kyllan i ja nie zrezygnowaliśmy z nadziei uwolnienia Kaththei i ponownego połączenia naszej trójki, choć nasze otoczenie mogłoby tak sądzić. Lecz by uciec przed gniewem Rady Strażniczek, potrzebowaliśmy schronienia - i mogliśmy je znaleźć na tajemniczym wschodzie.
W Lormcie postawiłem sobie dwa zadania, których wykonanie zajęło mi wiele miesięcy. Szukałem starych manuskryptów i usiłowałem stać się znów wojownikiem, chociaż teraz władać mieczem miała moja lewa ręka. W naszym, bowiem świecie żaden człowiek nie mógł podróżować bez broni, kiedy słońce Estcarpu zachodziło krwawo, na poły zanurzone już w gęstniejącym mroku.
Wyjaśniłem tajemnicę na tyle, by uwierzyć, iż właśnie na wschodzie znajdziemy ocalenie - a przynajmniej szansę ucieczki przed gniewem Czarownic. Drugi cel też osiągnąłem: ponownie stałem się wojownikiem.
Ostateczny cios, jaki Rada postanowiła zadać Karstenowi, stał się dla nas najlepszą okazją do uwolnienia Kaththei. Podczas gdy Czarownice gromadziły Moc, żeby ruszyć z posad południowe góry, Kyllan i ja spotkaliśmy się w Estfordzie, który niegdyś był naszym domem. I w tę straszną noc, kiedy trzęsła się ziemia, wyruszyliśmy w drogę, aby uwolnić naszą siostrę z więzienia.
Już we troje pojechaliśmy na wschód i znaleźliśmy się w Escore, zniszczonej przez odwieczną wojnę krainie, z której przed wiekami Stara Rasa przybyła do Estcarpu, krainie, gdzie moce dobra i zła zaczęły działać samopas i mogły przybierać dziwne postacie. Walczyliśmy z nimi, razem i osobno. Wtedy to Kyllan użył swych zdolności dla naszego dobra i w ten sposób otworzył drogę jednej z owych sił. Choć omal nie stracił życia i wiele wycierpiał, zaprowadził nas jednak do Ludu Zielonych Przestworzy i ich schronienia.
Mieszkańcy Zielonej Doliny nie należeli w pełni do Starej Rasy. W naszych żyłach też płynęła obca krew, krew Simona Tregartha, który przybył do Estcarpu z innego świata i innego czasu. Zielony Lud miał w sobie coś ze Starej Rasy. Jako potomkowie dawniejszych mieszkańców Escore byli mocniej niż Stara Rasa związani z ojczystą ziemią. W Escore spotkaliśmy wiele istot znanych nam jedynie z zasłyszanych w dzieciństwie legend.
Później nieznana Moc rzuciła geas na Kyllana. Pod wpływem tego nakazu mój brat powrócił do Estcarpu, zaszczepiając napotkanym po drodze ludziom pragnienie wędrówki na wschód. Znalazło ono podatny grunt w umysłach niektórych przedstawicieli Starej Rasy, wygnanych z Karstenu podczas Kolderskiej Wojny. Kiedy Kyllan wrócił do nas, bezdomni, niespokojni tułacze ruszyli jego śladem.
Do Escore przybyli wojownicy ze swymi kobietami i dziećmi oraz całym dobytkiem potrzebnym do rozpoczęcia życia w nowej ojczyźnie. Mężczyźni z Ludu Zielonych Przestworzy pod wodzą swej Pani - Dahaun - tej, która przyszła z pomocą Kyllanowi, kiedy groziło mu wielkie niebezpieczeństwo - i Ethutura, swego wodza, pomogli wygnańcom przebyć góry i zaprowadzili do Zielonej Doliny.
Tyle napisałem w tej kronice i być może powtarzam dobrze znaną opowieść, ale polecono mi uzupełnić zapiski Kyllana. Jest to moja część historii naszej trójki, pozostająca nieco na uboczu dziejów Wielkiej Wojny. Słusznie znalazła się w kronikach, gdyż bez nas niemożliwe byłoby zwycięstwo.
Prawdę mówiąc, moja przygoda zaczyna się właśnie w Zielonej Dolinie, a było to miejsce radujące ludzkie serca. Przez wieki jej mieszkańcy otoczyli ją takimi Symbolami, zamknięciami i zabezpieczeniami, że pozostała wolna od Zła i ludzie czuli się tam bardzo dobrze. Znałem owe Symbole z badań w Lormcie i uważałem je za wyśmienite zabezpieczenia.
W Zielonej Dolinie panował spokój, nie mogliśmy sobie jednak pozwolić na odpoczynek, gdyż w całym Escore wrzało. Dawno temu tą starożytną krainą raz po raz wstrząsały wojny równie wielkie jak te, które teraz pustoszyły naszą ojczyznę na zachodzie - Estcarp. Mężczyźni i kobiety w Escore poszukiwali wiedzy i w pewnym momencie poniechali wszelkich zabezpieczeń, jakie ostrożność nakładała na podobne badania. Pojawili się pośród nich tacy, którzy szukali Mocy dla samej jej potęgi, a z tego zawsze rodzą się Ciemności większe niźli jakikolwiek nocny mrok. Wśród Starej Rasy nastąpił rozłam i niektórzy jej przedstawiciele wycofali się poza góry zachodnie do Estcarpu, niszcząc za sobą drogi i wymazując z umysłów pamięć o przeszłości.
Ci, którzy pozostali w Escore, walczyli ze sobą; tytaniczne, straszliwe moce przeciw mocom, niszczące i siejące spustoszenie. Inni, jak Lud Zielonych Przestworzy, przestrzegający dawnych praw, schronili się na pustkowia. Dołączyła do nich garść ludzi dobrej woli oraz istoty powstałe w wyniku eksperymentów, które przeprowadzali pierwsi badacze, istoty nieskażone złem ani nigdy nieoddane na służbę Złu.
Lecz stronnicy Dobra byli zbyt nieliczni i słabi, żeby rzucić wyzwanie Wielkim Adeptom upojonym władzą nad przekraczającą nasze wyobrażenie energią. Siedzieli, więc w ukryciu i czekali, aż ucichną i przeminą zrodzone z czarów nawałnice. Niektórzy Adepci Ciemności wyniszczyli się wzajemnie w tych przerażających zmaganiach. Inni zaś odeszli przez odkryte przez siebie Bramy, wiodące do odmiennych epok i światów - podobne do Bramy, przez którą nasz ojciec przybył do Estcarpu. Pozostały po nich enklawy starożytnego zła i słudzy, których uwolnili lub porzucili. Nikt też nie wiedział, czy pewnego dnia. nie zechcą powrócić, jeśli coś lub ktoś ich przywoła.
Kiedy przybyliśmy do Escore, Kaththea posłużyła się wyuczoną w Przybytku Mądrości wiedzą, żeby nas ocalić i dopomóc nam w walce. Naruszyła przez to panujący tu od wieków pozorny spokój. W całym Escore zawrzało, Moce Ciemności przebudziły się i jęły gromadzić. Lud Zielonych Przestworzy uznał, iż zanosi się na nową wojnę. Ale tym razem musieliśmy podjąć wyzwanie, gdyż w przeciwnym razie starłyby nas na proch młyńskie kamienie Ciemności.
Zwołano, zatem zgromadzenie wszystkich sił Światła, na którym mieliśmy ułożyć plan walki ze Złem. To Ethutur zwołał tę Radę i zasiedliśmy razem, dziwna mieszanina ludów, a raczej powinienem powiedzieć - żywych istot. Niektórzy bowiem spośród nas wcale nie byli ludźmi, choć nie zaliczali się też do zwierząt.
Ethutur przemawiał w imieniu Ludu Zielonych Przestworzy. Po prawej miał jednego z Renthanów, którzy od czasu do czasu wozili ludzi na swych grzbietach i posługiwali się głosem, kiedy zaistniała taka potrzeba. Był to Shapurn, dowódca przebiegłych wojów. Opodal na sporym głazie siedziała jaszczurka o błyszczącej niby klejnoty łusce. Jedną łapą dotykała trzymanego w szponach drugiej sznura z nieregularnie nanizanymi srebrnymi paciorkami, jak gdyby za ich pomocą miała nie zapominać o sprawach, które należało poruszyć w dyskusji.
Dalej siedział mężczyzna w hełmie - i wiele razy widywałem jemu podobnych. Był to pan Hervon, który przybył z włości odkrytej przez Kyllana, po prawicy miał swą małżonkę, panią Chriswithę, z lewej Godgara, dowódcę swej drużyny. Za nimi zajęli miejsca Kyllan, Kaththea i władczyni Zielonego Ludu, Dahaun. Na wysokim głazie opodal przycupnął - stając się w ten sposób bardziej widoczny w otoczeniu, które górowało nad nim wzrostem - Flannan imieniem Farfar, o upierzonym człekokształtnym ciele, ptasich skrzydłach i pazurzastych stopach. Zaproszono go jedynie z grzeczności, gdyż jego pobratymcy nie potrafili skoncentrować myśli w stopniu niezbędnym do walki. Flannany słynęły jako znakomici posłańcy.
Po drugiej stronie kręgu znajdowali się nowo przybyli. Była wśród nich jeszcze jedna latająca istota, o głowie jaszczurki, wąskiej, uzębionej, pokrytej połyskującymi w słońcu czerwonymi łuskami, które kontrastowały z niebieskozielonym upierzeniem reszty ciała. Co jakiś czas rozpościerała niespokojnie skrzydła i kręcąc głową mierzyła zgromadzonych ostrym spojrzeniem. Był to Vrang ze Wzgórz i Dahaun przywitała go uroczyście nazywając Vorlongiem Długoskrzydłym.
Nieco dalej ulokowała się bardziej już podobna do ludzi grupa, składająca się z czterech osób. Byli to, jak nam powiedziano, potomkowie Starej Rasy, którzy dawno temu uciekli w góry i zdołali utrzymać się tam, a nawet wywalczyć sobie niewielkie, lecz bezpieczne siedziby. Przewodził im wysoki, ciemnowłosy mężczyzna z rysami wskazującymi na brak jakiejkolwiek domieszki obcej krwi. Wyglądał na młodzieńca, choć wrażenie to mogło być mylące, gdyż u przedstawicieli Starej Rasy oznaki starości występowały dopiero na kilka tygodni przed śmiercią - o ile któryś dożył sędziwego wieku, co w ostatnich czasach udało się niewielu. Mężczyzna ów był urodziwy i miał dworne maniery.
A ja nienawidziłem go z całej duszy.
W przeszłości naszą trójkę łączyły mocne więzy, dlatego nigdy nie szukaliśmy towarzystwa innych ludzi. Po porwaniu Kaththei, Kyllan i ja nie utraciliśmy duchowej jedności. Mieliśmy wielu towarzyszy broni, których lubiliśmy, i nielicznych, na których patrzyliśmy z niechęcią. Ale nigdy dotąd nie owładnęło mną tak gwałtowne uczucie - chyba tylko wtedy, gdy spotkałem się w walce z karsteńskim najeźdźcą. Jednak nawet wówczas bardziej nienawidziłem tego, co reprezentował sobą przeciwnik, niż samego człowieka. Natomiast Dinzila ze Wzgórz nienawidziłem zapamiętale, zimno i z nieznanego mi powodu. Tak bardzo zaskoczyło mnie to uczucie, które owładnęło mną w chwili, kiedy Dahaun przedstawiła nas sobie, że zawahałem się, nim wymówiłem słowa powitania.
Wydało mi się wtedy, że nowo poznany mężczyzna znał moje uczucia i był nimi rozbawiony - tak jak mógłby go rozbawić dziecinny wybryk. Ale ja nie byłem dzieckiem, o czym Dinzil miał się przekonać w swoim czasie.
W swoim czasie… Zdałem sobie sprawę, że nie tylko nienawiść mną wstrząsała, gdy spoglądałem na tę spokojną, urodziwą twarz, lecz także obawa… Jak gdyby w każdej chwili nieznany przybysz ze Wzgórz mógł się przeistoczyć w coś bardzo groźnego dla nas wszystkich. Wszelako rozsądek mi podpowiadał, że Lud Zielonych Przestworzy powitał Dinzila przyjaźnie i uznał jego przybycie za pomyślne wydarzenie. Skoro znali wszystkie niebezpieczeństwa grożące w Escore, na pewno z własnej woli nie otworzyliby bram swego domu komuś, kto nosiłby w sobie zarodki Zła.
Kiedy po raz pierwszy przemierzaliśmy pola i lasy Escore, Kaththea twierdziła, że potrafi za pomocą węchu odnaleźć miejsca, w których ukrywała się pradawna, ponura magia, gdyż buchał od nich okropny smród. Mój nos nie zakwalifikował tak Dinzila. A przecież miałem się na baczności za każdym razem, kiedy na niego spoglądałem.
Na naszej naradzie przemawiał dobrze, okazując zdrowy rozsądek i znajomość wojennego rzemiosła. Przybyli z nim wielmoże od czasu do czasu dorzucali jakiś komentarz świadczący jasno, że Dinzil był opoką ich krainy.
Ethutur wydobył mapy przemyślnie uformowane z suchych liści. Mapy przechodziły z rąk do rąk. Mieszkańcy lasu i przybysze ze Wzgórz podobnie jak inni uczestnicy narady, niebędący ludźmi, opatrywali je stosownymi komentarzami. Vorlong z naciskiem ostrzegał przed pewnym pasmem wzgórz, na których, jak wykrakał w ledwo zrozumiałym języku, znajdowały się trzy kręgi ułożone ze stojących głazów. Miały one zawierać coś tak śmiercionośnego, iż nawet przelot nad nimi zabijał. Zaznaczyliśmy te niebezpieczne miejsca tak, by mogli je rozpoznać wszyscy obecni.
Właśnie wygładzałem jedną z map, kiedy poczułem dziwne przyciąganie. Moja okaleczona ręka - obecnie rzadko zwracałem na nią uwagę, odkąd przestała mnie boleć i odzyskałem w niej władzę na tyle, na ile to było możliwe z pomocą ćwiczeń - odciągnęła mój wzrok od szarobrązowej powierzchni mapy. Przyjrzałem się jej zaintrygowany, a potem podniosłem głowę.
Dinzil wpatrywał się w moją rękę. Uśmiechał się lekko, lecz uśmiech ten sprawił, że zaczerwieniłem się po uszy. Chciałem rzucić mapę i ukryć rękę za plecami. Dlaczego? Została okaleczona w sprawiedliwej wojnie, a nie w rezultacie haniebnego postępku. A przecież zacząłem się wstydzić wielkiej blizny tylko dlatego, że Dinzil spoglądał na nią w taki sposób, jak gdyby wszystko, co psuło symetrię czyjegoś ciała było szpetotą, którą powinno się ukrywać przed światem.
Później podniósł wzrok, by spojrzeć mi w oczy, i ponownie wydało mi się, że wyczytałem w jego spojrzeniu rozbawienie, takie samo, jakie niektórzy ludzie odczuwają na widok kalek. Wiedział, że znam jego uczucia - lecz to tylko powiększało jego rozbawienie.
Muszę ich ostrzec, pomyślałem gorączkowo. Kyllana i Kaththeę. Na pewno podzielą moje obawy i niejasne podejrzenia w stosunku do tego człowieka. Spotkajmy się tylko, a otworzę przed nimi umysł, tak by mieli się na baczności. Na baczności przed czym? I dlaczego? Lecz na te pytania nie znałem odpowiedzi.
Spojrzałem na mapę. I teraz celowo użyłem przeciętej blizną ręki o dwóch sztywnych palcach do jej wygładzenia. Wzbierał we mnie zimny gniew.
- A więc postanowiliśmy, że wysyłamy wezwanie do Kroganów i Thasów - podsumował po chwili milczenia Ethutur.
- Nie licz na nich zbytnio, panie. - To przemówił Dinzil. - Oni nadal są neutralni, to prawda. Ale równie dobrze mogą pragnąć, żeby tak pozostało.
- Jeżeli sądzą, że mogą nimi pozostać, kiedy rozgorzeje bój, to są skończonymi głupcami! - wykrzyknęła ze zniecierpliwieniem Dahaun.
- Być może są nimi, w naszych oczach - odpowiedział Dinzil. - Widzimy tylko jedną stronę tarczy. Oni mogą jeszcze nie dostrzegać drugiej. Lecz nie chcą dokonać takiego wyboru na czyjś rozkaz. Znając nieco Kroganów, gdyż my, mieszkańcy Wzgórz, w przeszłości mieliśmy z nimi do czynienia, zdajemy sobie sprawę, że kiedy się na nich naciska, odgryzają się naciskającym. Skoro więc musimy się z nimi skontaktować, nie wywierajmy na nich presji. Dajmy im dość czasu, żeby mogli się naradzić otrzymawszy miecz wojny. A przede wszystkim nie ukazujmy im zagniewanej twarzy, jeżeli odpowiedzą odmownie. Wojna, którą rozpoczynamy, nie będzie krótka. Tych zaś, którzy są neutralni na jej początku, można przeciągnąć na naszą stronę przed jej zakończeniem. Skoro chcemy, żeby dołączyli pod nasze sztandary, dajmy im możliwość dokonania wyboru wtedy, kiedy tego sami zechcą.
Ethutur skinął głową na znak zgody podobnie jak pozostali. Nasza trójka nie mogła zgłosić sprzeciwu, gdyż to była ich ziemia i znali ją dobrze. Pomyślałem sobie jednak, że nierozsądnie jest prowadzić wojnę w kraju, w którym są siły niezwiązane z żadną ze stron, ponieważ neutralny dotąd sąsiad może nagle stać się wrogiem, znaleźć nie bronioną flankę i ją zaatakować.
- Więc posyłamy miecz wojny do Kroganów, Thasów i do Mchowych Niewiast? - zakończył pytającym tonem Ethutur.
- Do Mchowych Niewiast? - Dahaun roześmiała się. - Być może, jeśli ktoś je znajdzie. Ale one zawsze chodzą własnymi drogami. Możemy liczyć jedynie na tych, którzy się zgromadzili tu i teraz - czy to nam chciałeś powiedzieć, panie Dinzilu?
- A kimże ja jestem, żebym wyliczał tych, którzy żyją z dala od moich ludzi, pani? - Wzruszył ramionami. - Zwykła ostrożność nakazuje obudzić lub wezwać tylko tych, z którymi mieliśmy do czynienia w przeszłości. W Escore zaszły głębokie przemiany i rzeczy dotychczas znane stały się swoim przeciwieństwem. Być może, dzisiaj nie można ufać nawet starym przyjaciołom. Powiedziałbym, że armia, do której możemy mieć zaufanie, obozuje teraz w waszej bezpiecznej Dolinie - ale stanie się godna zaufania dopiero wtedy, kiedy ustawimy w szyku wszystkie nasze oddziały. W górach rogi wezwą do boju. A na nizinie sami musicie zwołać waszych sprzymierzeńców.
Jak na razie niewiele wiedzieliśmy o mocach, jakimi władali otaczający nas ludzie i rozumne istoty. Nie śmiałem więc porozumiewać się z bratem i siostrą za pomocą telepatii w tym zgromadzeniu i niecierpliwie czekałem na jego zakończenie. Dlatego dopiero później spróbowałem porozmawiać z nimi na osobności. Najpierw poszczęściło mi się z Kyllanem, który pojechał z Hervonem szukać miejsca na obozowisko dla przybyszy zza gór. Niestety, początkowo znalazłem się w towarzystwie Godgara i zostałem wciągnięty w rozmowę o wojnie z Karstenem. Okazało się, że niegdyś służyliśmy na tym samym odcinku ostrych jak noże granicznych turni, lecz nie jednocześnie.
Dobrze znałem ten typ ludzi. Rodzą się dla wojny, niekiedy mają talenty wodzowskie. Znacznie częściej jednak zadowalają się służbą pod rozkazami człowieka, którego szanują. Są twardym jak żelazo rdzeniem każdej dobrej armii i cierpią w czasach pokoju, czując podświadomie, że sens ich życia rozpływa się jak we mgle, gdy miecz zbyt długo spoczywa w pochwie. Godgar jechał obok mnie, wietrząc w powietrzu niebezpieczeństwo. Niczym zwiadowca na wojnie, rozglądał się po okolicy i notował w pamięci charakterystyczne cechy terenu.
Hervon znalazł wreszcie odpowiednie miejsce i zajął ile rozbijaniem namiotów, chociaż w Zielonej Dolinie było tak ciepło, że spokojnie można było spać pod gołym niebem. Nareszcie zostałem sam i mogłem pojechać z Kyllanem. Unikając myślowego przekazu opowiedziałem mu o Dinzilu.
Mówiłem przez kilka chwil, zanim zdałem sobie sprawę, Że mój brat spochmurniał. Urwałem, gniewnie spojrzałem na niego i użyłem łączności myślowej.
Zaskoczony i zbity z tropu odkryłem w jego umyśle coś, czego na pierwszy rzut oka nie mogłem zidentyfikować, potem zaś zaakceptować: niedowierzanie! Byłem wstrząśnięty, gdyż Kyllan sądził, że to ja w blasku słońca szukałem cieni i siałem niepokój…
- Nie, nie to! - zaprotestował szybko odczytawszy moją myśl. - Ale co masz przeciw temu człowiekowi? Tylko uczucie? Gdyby życzył nam źle, jakże mógłby przejść obok Symboli chroniących Zieloną Dolinę? Nie sądzę, by mógł dotrzeć tu ktoś, kogo okrywa Wielki Mrok.
Jakże się mylił, lecz wówczas nikt z nas nie zdawał sobie z tego sprawy.
Cóż mogłem przytoczyć na dowód, że się nie mylę? Spojrzenie Dinzila? Płonącą we mnie nienawiść? Ależ takie uczucia były bronią i zarazem sygnałem alarmowym dla mieszkańców Doliny.
Kyllan przestał się dziwić i skinął głową. Lecz ja zamknąłem przed nim mój umysł. Zachowałem się jak dziecko, które ufnie wzięło do ręki rozżarzony węgielek, podziwiając jego blask i nie znając grożącego mu niebezpieczeństwa. A potem, sparzywszy się, spojrzało podejrzliwie na świat.
- Będę pamiętał o twoim ostrzeżeniu - zapewnił mnie Kyllan. Wyczułem jednak, że nie przywiązuje większej wagi do moich słów.
Owej nocy w Zielonej Dolinie wydano wspaniałą ucztę. Nie była wesoła, gdyż biesiadników sprowadziła tutaj groźba wojny. Mimo to ściśle przestrzegano dworskiego ceremoniału, może dlatego, że było w nim coś bezpiecznego. Nie porozmawiałem z Kaththeą tak, jak zamierzałem; wstrząśnięty wymianą myśli z Kyllanem czekałem za długo. Ciążyło mi to na sercu jak kamień, kiedy tak spoglądałem na moją siostrę siedzącą obok Dinzila, który zbyt często uśmiechał się do niej. A Kaththeą też się uśmiechała lub wręcz śmiała, gdy się odzywał.
- Czy zawsze jesteś taki milczący, wojowniku o surowej twarzy?
Odwróciłem się usłyszawszy głos Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy potrafi, jeśli zechce, przeistoczyć się w każdą piękność, do której mógłby wzdychać mężczyzna. Teraz miała krucze włosy i lekki rumieniec barwił jej smagłe policzki. Lecz parę godzin temu, o zachodzie słońca, jej sploty lśniły złotem i miedzią, a skóra była złocista.
Zastanowiłem się, jak czuje się ktoś, kto jest wielością w jedności.
- Czy śnisz, mądry Kemocu? - rzuciła lekko i ocknąłem się z zamyślenia.
- Jeśli tak, to nie są to dobre sny, pani.
Figlarne błyski zgasły w jej oczach i Dahaun opuściła wzrok na trzymaną oburącz czarę. Poruszyła nią lekko i purpurowy płyn zafalował w jej wnętrzu.
- Kemocu, tej nocy nie zaglądaj w żadne czarodziejskie zwierciadło. Moim zdaniem, ciąży ci nie tylko wspomnienie złego snu.
- To prawda.
Dlaczego to powiedziałem? Zawsze radziłem się tylko siebie samego lub mego rodzeństwa, gdyż my troje-którzy-byliśmy-jednością dzieliliśmy się myślami. Ale czy było tak nadal? Spojrzałem znów na moją siostrę, która śmiała się razem z Dinzilem, i na Kyllana żywo rozprawiającego z Ethuturem i Hervonem, jak gdyby był spajającym ich ogniwem.
- Gałąź nie powinna zatrzymywać liści - powiedziała cicho Dahaun. - Nadchodzi czas, kiedy muszą ulecieć na wietrze. Ale na ich miejsce wyrastają nowe.
Zrozumiałem aluzję i zaczerwieniłem się. Od tygodni wiedziałem, że ją i Kyllana łączą silne uczucia. Nie bolało mnie to. Pogodziłem, się też z myślą, że nadejdzie dzień, kiedy Kaththeą wejdzie na drogę, którą podąży z kimś innym. Nie gniewało mnie, iż moja siostra śmiała się wesoło tej nocy i była bardziej dziewczyną niż siostrą i czarownicą. Ale nie mogłem znieść mężczyzny, z którym się śmiała!
- Kemocu…
Spojrzałem znów na Dahaun i stwierdziłem, że bacznie wpatruje się we mnie.
- Kemocu, o co chodzi?
- Pani - spojrzałem jej prosto w oczy, ale nie spróbowałem dosięgnąć jej umysłu. - Strzeż pilnie murów. Boję się.
- Dinzila? Boisz się, że zabierze ci tę, którą kochasz?
- Dinzila… Nie, boję się tego, czym może być.
Upiła mały łyk, nadal przyglądając mi się uważnie znad krawędzi czary.
- A więc będę ich strzegła, wojowniku. Źle o tobie myślałam, źle się wyraziłam i źle się z tobą obeszłam. Nie przemawia przez ciebie zazdrość o bliską osobę. Nie lubisz Dinzila dla niego samego. Czemu?
- Nie wiem… czuję tylko.
- Uczucia mogą przemawiać bardziej prawdziwie niż usta. Wierz mi, będę go obserwowała - i to na wiele sposobów. - Dahaun odstawiła czarę.
- Dzięki ci za to, pani - powiedziałem cicho.
- Jedź więc z lżejszym sercem, Kemocu - odrzekła. - I niech szczęście ci towarzyszy z prawej i z lewej strony oraz z tyłu.
- A nie z przodu? - Uniosłem w pozdrowieniu swoją czarę.
- Przecież z przodu nosisz miecz, Kemocu.
W taki to sposób Pani Zielonych Przestworzy dowiedziała się, co leży mi na sercu, i dała wiarę moim słowom. A mimo to chłód mnie ogarnął na myśl o nadchodzącym poranku. Mnie to bowiem wybrano, bym wezwał Kroganów na wojnę, a Dinzil nie okazywał najmniejszej chęci opuszczenia Zielonej Doliny.
Rozdział 2
Na naradzie postanowiono, że Lud Zielonych Przestworzy i my, przybysze z Estcarpu, przekażemy miecz wojny takim sprzymierzeńcom, których można będzie pozyskać na nizinie. Dahaun miała pojechać z Kyllanem do Thasów, plemienia mieszkającego pod ziemią, którego żadne z nas jeszcze nie widziało na oczy. Ich żywiołem był zmierzch i nocne mroki, choć dotychczas - wedle posiadanych przez nas wiadomości - Thasowie nie przyłączyli się do sił Ciemności. Ethuturowi i mnie polecono wybrać się do Kroganów, ludu, do którego należały jeziora, rzeki i wszystkie drogi wodne w Escore. Uznano, że widok przybyszów z Estcarpu może wzmocnić znaczenie wezwania do wojny.
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem, podczas gdy Kyllan i Dahaun musieli czekać aż do nocy, by umieścić na pustkowiu płonące pochodnie wojny. Patrzyli, jak odjeżdżamy. Nie mieliśmy już koni; ja siedziałem na jednym ze współplemieńców Shapurna, Ethutur zaś jechał na samym wodzu Renthanów. Nasze wierzchowce były duże, o dłoń szersze od rumaków zza gór, dereszowate, o kremowej skórze i połyskliwym czerwonym włosie. Pierzaste ogony kremowej barwy mocno tuliły do zadów. Podobnie pierzasty pęczek włosów wyrastał na łbie, tuż za długim, czerwonym rogiem, wyginającym się wdzięcznym łukiem.
Jechaliśmy bez siodeł i wodzy. Nasze wierzchowce nie były naszymi sługami, lecz współambasadorami, na tyle łaskawymi, iż użyczyły nam swej siły, aby przyśpieszyć podróż. A ponieważ miały niezwykle wrażliwe zmysły, stały się zarazem naszymi zwiadowcami, w mig wyczuwającymi każde niebezpieczeństwo.
Ethutur nosił zielony strój swego ludu i za pasem miał jego najpotężniejszą broń, energetyczny bicz. Ja zaś byłem ubrany w skórzany estcarpiański mundur i kolczugę. Przygniatała mi ramiona ciężkim brzemieniem, którego od dawna nie czułem. Misiurkę trzymałem w ręku i lekki poranny wiatr rozwiewał mi włosy.
Kiedy opuszczaliśmy Estcarp, jesień miała się tam ku końcowi i zbliżały się pierwsze przymrozki, natomiast w Escore lato zdawało się dłużej trwać. Wprawdzie widziałem splamione żółcią i czerwienią liście mijanych krzewów, lecz wiatr był cieplejszy, a poranny chłód szybko przeminął.
- Nie daj się zwieść - odezwał się Ethutur. Choć uczucia bardzo rzadko malowały się na jego urodziwej twarzy, teraz w jego oczach dostrzegłem ostrzegawczy błysk. Tak jak u wszystkich mężczyzn tej rasy, długie rogi o barwie kości słoniowej sterczały wśród opadających mu na czoło kędziorów. W mniejszym stopniu dzielił z Dahaun zdolność zmiany barwy. Teraz, w szarym świetle poranka, jego włosy były ciemne, a twarz blada, lecz gdy dotknęły go pierwsze promienie słońca, ujrzałem rude kędziory i ogorzałą cerę.
- Nie daj się zwieść - powtórzył. - Escore roi się od pułapek, a przynęty bywają niekiedy bardzo piękne.
- Tak, widziałem to już - zapewniłem go.
Shapurn wysunął się nieco do przodu, opuszczając drogę wiodącą do Zielonej Doliny. Mój wierzchowiec poszedł w ślady swego przywódcy, chociaż nie zauważyłem, żeby Shapurn wydał mu jakiś rozkaz. Początkowo wydawało się, że wracamy do Wzgórz, ale po krótkiej wspinaczce pokonaliśmy niewielką przełęcz i ponownie znaleźliśmy się na zboczu. Chociaż przejście było wąskie, dostrzegłem ślady dowodzące, że niegdyś biegła tu jakaś droga. Kamienne bloki wystawały z ziemi niby szerokie stopnie i nasi czworonożni towarzysze stąpali po nich bardzo ostrożnie.
Dotarliśmy do drugiej doliny, niemal w całości zarośniętej karłowatymi drzewami lub wysokimi ciemnozielonymi krzewami. Górowały nad nimi kamienne bryły. Choć zburzone i popękane, nadal przypominały ściany.
Ethutur wskazał je ruchem głowy.
- HaHarc…
- To znaczy? - ponagliłem go, gdy nie powiedział nic więcej.
- Kiedyś było to bezpieczne miejsce.
- Czy zdobyły je siły Ciemności?
- Nie. Wzgórza zatańczyły i HaHarc padło. Ale tamtej nocy tańczyły przy wtórze dziwnej muzyki. Miejmy nadzieję, że nasi obecni przeciwnicy nie znają jej sekretu.
- Ile z owej wiedzy pozostało? - zapytałem, choć byłem pewny, że możemy tylko snuć przypuszczenia.
- Któż to wie? Znaczna część Wielkich Adeptów zginęła w niekończących się walkach, jakie ze sobą toczyli. Drudzy odeszli przez otwarte przez siebie bramy, żeby gdzie indziej spróbować sił i zwyciężyć… lub ponieść klęskę. Mamy nadzieję, że naszymi obecnymi przeciwnikami nie są tamci Adepci, lecz ich pomniejsi słudzy, których dawno porzucili. Ale nigdy nie zapominaj, że i oni są bardzo groźni.
Nie miałem takiego zamiaru, gdyż widziałem niektórych.
Starożytna, ledwie widoczna droga zaprowadziła nas na skraj ruin. Pokrywała je gruba warstwa ziemi, a drzewa zakorzeniły się wśród kamieni. Upłynęło niewątpliwie wiele czasu, odkąd HaHarc zatrzęsło się i przestało istnieć.
Potem Shapurn skręcił w lewo, znów biegnąc starą drogą. Wyjechaliśmy z niesamowitej doliny na porośniętą wysoką trawą równinę. Stojące już wysoko na niebie słońce mocno przypiekało. Ethutur odrzucił do tyłu płaszcz. Na kolanach trzymał miecz wojny - nie wykuty ze stali, lecz wyrzeźbiony z białego drewna. Zawiłe runy pokrywały całą długość szerokiego, tępego brzeszczotu, a rękojeść i jelce oplatały czerwone i zielone sznury powiązane w fantastyczne węzły.
Ujechaliśmy spory kawałek po równinie, kiedy Shapurn podniósł łeb i zatrzymał się. Mój wierzchowiec poszedł jego śladem. Przywódca Renthanów rozdął chrapy i kręcił powoli łbem węsząc obcą woń. Usłyszeliśmy go w naszych myślach.
- Wilkołaki.
Spojrzałem na trawę falującą w podmuchach wiatru. Była dość wysoka, żeby ukryć skradającego się człowieka. Odkąd Kaththea i ja uciekliśmy przed zgrają różnorodnych potworów, nauczyłem się nie dowierzać choćby najniewinniej wyglądającemu krajobrazowi.
- Co robią? - Pytanie Ethutura świadczyło, że rozumował w podobny jak ja sposób.
- Krążą, szukają…
- Nas?
- Nie. - Shapurn wciągnął w nozdrza wiatr. - Są głodne. Polują, żeby napełnić brzuchy. Ach - spłoszyły zdobycz. Teraz wyją na jej tropie.
Dopiero teraz niewyraźnie usłyszałem odległe wycie. Zrobiło mi się żal ich ofiary, gdyż i na mnie kiedyś tak polowały. Ethutur ściągnął lekko brwi, naruszając tym spokój beznamiętnej zwykle twarzy.
- Za blisko - powiedział. - Musimy częściej patrolować granice. - Oparł dłoń na rękojeści zatkniętego za pas bicza. Jednak go nie wyciągnął; dopóki niósł miecz wojny, nie mógł brać udziału w walce.
Shapurn ruszył kłusem, a mój wierzchowiec z łatwością dotrzymywał mu kroku. Przebyliśmy resztę drogi przez równinę z prędkością, jakiej nie przewyższyłyby słynne trogiańskie rumaki z Estcarpu. Później znaleźliśmy się w wąwozie o zboczach porośniętych gęsto krzakami. Wąski strumyk wił się leniwie na jego piaszczystym dnie niby wąż, duch potoku, który płynął tędy bystro w innych porach roku. Dostrzegłem jakiś błysk wśród szarych kamieni, świetlny refleks, na który nie mogłem pozostać obojętny. Bez zastanowienia zeskoczyłem z Renthana i wyłowiłem z brunatnego gniazda niebieskozielony kamyk, jeden z tych, które tak wysoko cenili mieszkańcy Zielonej Doliny. Identyczne kamienie zdobiły bransolety i pas Ethutura. Ten był chropawy i nie oszlifowany, a jednak odbił się w nim promień słońca, i kamyk zabłysł mi w ręku niby morski ognik.
Ethutur odwrócił się niecierpliwie, ale kiedy zobaczył moje znalezisko, wydał okrzyk pełen zaskoczenia i radości.
- Los uśmiechnął się do nas, Kemocu! To znaczy, że siły Zła nie zapuszczają, się w te strony. Takie kamienie tracą blask, gdy dotknie je Mrok. To dar dla ciebie od tej ziemi i oby przydał ci się w przyszłości. - Zdjął prawą rękę z miecza wojny i zrobił nią gest, który rozpoznałem dzięki zdobytej w Lormcie wiedzy jako znak, iż dobrze mi życzy.
Wydawało się, że znalezienie niebieskozielonego kamienia dodało otuchy mojemu towarzyszowi, gdyż zaczął mówić. Słuchałem z uwagą, wszystko bowiem, co miał do powiedzenia o Escore i jego mieszkańcach, było bardzo ważne.
Kroganowie, do których zdążaliśmy, to jeszcze jedna rasa zrodzona w wyniku wczesnych eksperymentów Wielkich Adeptów. Przodkami ich byli ludzie, ochotnicy, których poddano mutacji i tak przekształcono, iż stali się istotami wodnymi, choć przez krótki czas mogli przebywać na lądzie. Podczas wojen pustoszących Escore, Kroganowie dla bezpieczeństwa wycofali się w głębiny i teraz rzadko widywano ich na brzegu. Niekiedy zamieszkiwali wyspy na jeziorach i od czasu do czasu pojawiali się poza swymi wodnymi siedzibami w pobliżu strumieni.
Nigdy nie byli wrogo nastawieni wobec Ludu Zielonych Przestworzy. W istocie nieraz sprzymierzali się z nim w przeszłości. Ethutur wspomniał o przypadku, kiedy to Kroganowie wywołali powódź, żeby zniszczyć legowisko wyjątkowo szkodliwych złych mocy, które wyryły norę w miejscu, gdzie nie potrafili ich dosięgnąć jeźdźcy z Zielonej Doliny. Ethutur miał nadzieję, że teraz też zdoła ich skłonić, aby oficjalnie przyłączyli się do nas. Mogliby być doskonałymi zwiadowcami, ponieważ woda dociera wszędzie w Escore; a tam, gdzie płynie, z łatwością zdołają się przedostać Kroganowie albo inni mieszkańcy wód, którzy im służą.
Tymczasem wyjechaliśmy z wąwozu na szeroką bagnistą przestrzeń. Teren ten wyglądał na spustoszony przez suszę. Trzciny i pozostała błotna roślinność uschły i zbrązowiały. Nieco dalej dostrzegłem zielone pagórki pośród niewielkich sadzawek, a poza nimi moczary ciągnące się aż do brzegu jeziora.
Mimo iż słońce stało wysoko na niebie, gęsta mgła wisiała nad wodami jeziora. Wydało mi się, że zamajaczyły w niej wyspy, lecz obraz falował, powodując dezorientację umysłu, co bardzo mnie zaniepokoiło. Przypomniałem sobie Moczary Torańczyków, dziwnej rasy, która trzymała w niewoli mojego ojca podczas wojny z Kolderem. Te mokradła były równie tajemnicze i nikt się tu nie zapuszczał bez zgody ich mieszkańców... a rzadko ją uzyskiwano.
Renthany zawiozły nas na skraj bagna. Ethutur zsunął się z grzbietu Shapuma, ja również zsiadłem z mojego wierzchowca. Wódz Zielonego Ludu oparł miecz wojny o lewe ramię i podniósł prawą rękę do ust. Zwinąwszy dłoń w kształt trąbki wydał przeciągły zew, który uniósł się i opadł, po czym znów się podniósł, a zabrzmiała w nim wyraźnie pytająca nuta.
Czekaliśmy. Nie widziałem nic poza dużymi owadami wodnymi, które to unosiły się ponad wierzchołkami trzcin, to biegały po powierzchni sadzawek, jak gdyby woda pod ich nogami zmieniła się w twardą ziemię. Nie dostrzegłem ani jednego ptaka, ani jednego zwierzęcego tropu w wyschłym błocie, które rozsypywało się pod naszymi stopami w żółtawy pył.
Ethutur trzykrotnie przywoływał Kroganów i za każdym razem czekaliśmy na odpowiedź. Nie nadeszła. Przedtem jego twarz lekko spochmurniała, teraz dostrzegłem na niej zniecierpliwienie. Jeśli nawet ta zwłoka go gniewała, nie dał nic po sobie poznać.
Nic opuścił też skraju moczarów. Zacząłem się zastanawiać, jak długo przyjdzie nam tu czekać nie wiadomo na co, zależnie od widzimisię istot zamieszkujących te strony.
Cisza. Naraz jakieś zawirowanie, lekki ruch powietrza, zasygnalizował mi czyjeś zbliżanie się. Znałem podobne odczuciu z czasów, gdy przebywałem z naszą matką lub z Kaththeą. Sprawiało to wrażenie, że jakaś bardzo pewna siebie istota zdąża ku nam. Spojrzałem na Ethutura, rad, że mogę wziąć z niego przykład. Wyczułem zbliżającą się moc.
Mój towarzysz podniósł miecz wojny i zwrócił go w stronę jeziora i pasa bagien, które go strzegły. W promieniach słońca czerwone i zielone sznury oślepiająco błyszczały, jakby spleciono je z rozżarzonych klejnotów, Nie odezwał się więcej, lecz stał nieruchomo, trzymając miecz w górze, na znak swej funkcji.
W oddali, tam gdzie żywe jeszcze trzciny osłaniały brzeg jeziora, dostrzegłem ruch niewywołany podmuchem wiatru. Z wody podniosły się dwie postacie i stanęły zanurzone w niej po kolana.
Kiedy ruszyły ku nam, łatwo i szybko pokonując błoto, sadzawki i pasma trzcin, zauważyłem, że z wyglądu przypominały ludzi. Nogi były zakończone klinowatymi stopami o połączonych błoną palcach, a ramiona i ręce, choć identyczne z moimi, okrywała blada skóra, połyskująca w promieniach słońca.
Ich twarze również wyglądały jak ludzkie, włosy mieli krótkie, przylegające gładko do głowy i tylko o jeden lub dwu odcienie ciemniejsze od skóry. Po obu stronach szyi widniały dwie okrągłe plamy zamkniętych teraz na powietrzu skrzeli.
Nosili krótkie spódniczki z łuskowatego materiału, mieniącego się wszystkimi barwami tęczy. Do przytrzymujących owe spódniczki pasów przymocowano duże muszle, które zdawały się służyć jako sakiewki. W połączonych błoną palcach trzymali laski, w górnej połowie zielone i bogato rzeźbione, w dolnej zaś czarne i ostro zakończone, tak by sprawiały wrażenie śmiercionośnej broni. Kroganowie trzymali je ostrym końcem do dołu, by zapewnić nas o swych przyjaznych zamiarach.
Kiedy wreszcie stanęli przed nami, spostrzegłem, że ich oczy mierzące nas nieruchomym spojrzeniem, choć z oddali wydawały się ludzkie, nie miały białek i głęboka zieleń wypełniała przestrzeń między powiekami - jak u śnieżnego kota.
- Ethutur. - Stojący bliżej Krogan zamiast powitania wymówił jedynie imię mojego towarzysza.
- Orias? - odpowiedział pytaniem Ethutur, po czym poruszył lekko mieczem wojny i oplatające rękojeść barwne sznury znów zabłysły ogniem.
Kroganowie nie odrywali wzroku od nas i od miecza. Wreszcie ich przywódca przywołał nas ruchem ręki. Ostrożnie poszliśmy za nimi przez moczary, gdzie się dało przeskakując z kępy na kępę. W powietrzu unosił się zapach zgnilizny, zwykle spotykany w takich miejscach, i szlam przylgnął nam do butów już po kilku krokach. Nasi przewodnicy szli przez bagnisty teren wcale się nie brudząc.
Dotarliśmy na brzeg jeziora i zacząłem się zastanawiać, czy Kroganowie oczekują, że będziemy brodzić w jego wodach. Lecz zaraz wąski cień pomknął w naszą stronę od jednej z ledwie dostrzegalnych wysp. Była to łódka ze skór jakichś wodnych zwierząt naciągniętych na konstrukcję z pociętych i starannie dopasowanych kości. Wejście do niej okazało się nie lada wyczynem. Renthany nawet tego nie próbowały, ale weszły do wody, podobnie jak nasi przewodnicy i ich współplemieniec, który przyholował łódź.
Kiedy nasza łódka ciągnięta przez trzech wodnych ludzi zbliżyła się do wyspy, zauważyłem, że w przeciwieństwie do podmokłego brzegu jeziora otaczała ją szeroka, srebrzysta plaża pokryta czystym piaskiem. Bagienny smród znikł. Rosły tam drzewa, jakich nigdzie indziej nie widziałem. Ich pnie strzelały wysoko, a zamiast liści porastały je miękkie pióra, które sulkarscy kupcy przywożą czasami zza mórz.
Drzewa miały srebrzystą barwę, tu i ówdzie na ich górnych gałęziach rosły rzędami zielone i matowo-żółte kwiaty.
Samą plażę podzielono, za pomocą dużych muszli i jasnych kamieni na wyraźnie geometryczne figury. Pomiędzy tymi poletkami biegły drogi-ścieżki, ogrodzone sięgającymi im do kostek płotkami z białawego, naniesionego przez wodę drewna.
Nasi krogańscy przewodnicy weszli na jedną z takich dróg, a Ethutur i ja podążyliśmy za nimi. Mijając oznaczone części plaży, dostrzegłem leżące tam małe koszyki i maty ozdobione delikatnymi wzorami. Nie ujrzeliśmy jednak żadnych śladów ich właścicieli. Wreszcie znaleźliśmy się w cieniu pierzastych drzew i poczułem zapach dziwnych kwiatów. Przelotnie mignęli nam Kroganowie, których przepłoszyliśmy z plaży: mężczyźni podobni do naszych przewodników, a z nimi kobiety z ich rasy. Nie mogliśmy jednak przyjrzeć im się z bliska, ponieważ skryły się wśród najdalszych drzew. Zauważyłem, że w rozpuszczone luźno włosy miały wplecione sznury muszelek lub wetknięte trzciny owinięte kwiatami. Ich ubrania były z bardziej miękkiej substancji niż łuskowate spódniczki mężczyzn, spinały je na ramionach zapinkami z muszli i przepasywały ozdobnymi paskami. Suknie miały delikatną zieloną, żółtą lub różowo-szarą barwę.
Kiedy ponownie znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, ujrzeliśmy skupisko głazów, które dawniej wyglądały zapewne naturalnie. Później wszakże po mistrzowsku zajęli się nimi nieznani rzeźbiarze. Kamienne monstra łypały groźnie oczami wykonanymi chyba z muszli albo nieobrobionych półszlachetnych kamieni. Niektóre szczerzyły groteskowo kły, bardziej bawiąc, niż strasząc widzów. Dwie takie rzeźby strzegły skalnej półki służącej za tron wodzowi Kroganów.
Nie powstał na nasze powitanie; na kolanach trzymał zaostrzoną laskę podobną do tych, które dzierżyli jego gwardziści. Opierał rękę na tej dziwnej włóczni i nie poruszył się, kiedy stanęliśmy przed nim.
Ethutur wbił miecz wojny w miękki piasek i puścił rękojeść dopiero wtedy, gdy uzyskał pewność, że broń się nie przewróci.
- Oriasie! - rzekł.
Wódz Kroganów do złudzenia przypominał z wyglądu tych, którzy nas tutaj przyprowadzili, lecz wyróżniała go ciemna linia starej blizny biegnąca przez twarz od lewej skroni po żuchwę i ściągająca nieco do dołu powiekę, tak że oko było niemal przymknięte.
- Widzę cię, Ethuturze. Dlaczego cię tu widzę? - powiedział cienkim i - dla moich uszu - bezbarwnym głosem.
- Z powodu tego… - Ethutur musnął palcami rękojeść miecza wojny. - Chcielibyśmy porozmawiać.
- O noszeniu włóczni, biciu w bębny i zabijaniu - przerwał mu Krogan. - O wojnie wznieconej przez cudzoziemców… - Zwrócił głowę tak, że przyjrzał mi się z bliska zdrowym okiem. - Ci cudzoziemcy zbudzili to, co spało od wieków. Czemu stanąłeś po ich stronie, Ethuturze? Czy nie zadowalają cię z trudem osiągnięte zwycięstwa?
- Dawne zwycięstwa nie oznaczają, że mąż musi zawiesić miecz, by rdzewiał w gałęziach drzewa-dachu, i że nie potrzebuje już nigdy wyciągać go z pochwy - odparł Ethutur. - W Escore gromadzą się siły. - I nie jest ważne, kto je obudził. Zbliża się dzień, kiedy rozlegnie się głos bębnów bez względu na to, czy mężowie zatkają sobie uszy, czy też nie. Mieszkańcy Wzgórz, Vrangi, Renthany, Flannany, my z Zielonych Przestworzy i przybysze zza gór pijemy teraz z pucharu braterstwa i zwieramy szeregi. Albowiem tylko ścisły sojusz daje nam szansę przeżycia. To, co się przebudziło, nie obiecuje bezpieczeństwa w niebie, na ziemi... - urwał, a po chwili milczenia dodał: - ani w wodzie!
- Nikt nie podnosi miecza wojny w pośpiechu. - Pomyślałem, że Orias używa słów, żeby ukryć swoje myśli. Nie próbowałem ich odczytać, wydało mi się to bowiem niebezpieczne. Krogan mówił dalej: - Słowa zaś jednego męża nie są odpowiedzią całego wodnego ludu. Naradzimy się. Możecie pozostać na wyspie gości.
Ethutur pochylił głowę. Nie dotknął jednak miecza, pozostawiając go tam, gdzie był. Kroganowie ponownie przeprowadzili nas przez las pierzastych drzew, później zaś zawieźli łodzią na inną wyspę. Była tam roślinność, ale znana nam i bliska. Ujrzeliśmy krąg wyłożony kamiennymi płytami, zagłębienie na ognisko, leżące opodal drwa naniesione przez wodę. Wyciągnęliśmy nasze zapasy i posililiśmy się. Później powędrowałem na piaszczysty brzeg i wpatrywałem się w tamtą srebrzystą wyspę. Lecz lekka mgła, może zrodzona z jakichś czarów, zamazywała szczegóły. Wydało mi się, że zobaczyłem Kroganów wychodzących z jeziora i powracających do niego. Nikt jednak nie zbliżył się do naszej wyspy, a gdyby nawet, to i tak o tym nie wiedzieliśmy.
Ethutur nie chciał snuć przypuszczeń co do wyników narady u Oriasa. Kilka razy zauważył, że Kroganowie rządzą się własnymi prawami i nie ulegają obcym wpływom, o czym przestrzegał Dinzil. Kiedy wspomniał Dinzila, obudziły się we mnie złe przeczucia, które na jakiś czas zdołałem uśpić. Zacząłem wypytywać mego towarzysza, chcąc dowiedzieć się jak najwięcej o Dinzilu.
Należał do Starej Rasy, był prawdziwym człowiekiem, tak jak pojmował to Lud Zielonych Przestworzy. Miał opinię dobrego dowódcy. Wyglądało na to, że władał jakimś własnymi mocami, gdyż w dzieciństwie jego nauczycielem był jeden z nielicznych żyjących cudotwórców. Adept ów nakreślił ramy dla swoich badań i używał tego, czego się nauczył, do ochrony niewielkiej części Escore, dokąd uciekł. Ethutur tak wysoko cenił Dinzila, że nawet nie wspomniałem o swoich wątpliwościach. Czym bowiem były moje uczucia wobec takich dowodów?
Nic otrzymaliśmy żadnego znaku ze srebrzystej wyspy. Znów się posililiśmy, po czym do snu zawinęliśmy się w koce. Wtedy przyśnił mi się tak straszny sen, że usiadłem drżąc z zimna i przerażenia, a łzy jak groch spływały mi po policzkach i kapały po brodzie. Już kiedyś, zanim odebrano nam Kaththeę, miałem podobny sen - wówczas tak samo obudziłem się w środku nocy, nie mogąc przypomnieć sobie snu, lecz zdając sobie sprawę, że stało się coś złego.
Nie mogłem ponownie zasnąć, nie chciałem też niepokoić Ethutura. Z całego serca pragnąłem opuścić tę wyspę, pośpieszyć do Zielonej Doliny i na własne oczy przekonać się, iż nic złego się nie stało tym, którzy byli częścią mnie samego. Zebrawszy się na odwagę, wymknąłem się z obozu. Poszedłem na brzeg i zwróciłem się w stronę Zielonej Doliny, tak mi się przynajmniej wydawało, chociaż tutaj nie mogłem być pewny, gdzie znajduje się północ, południe, wschód czy zachód.
Później objąłem głowę rękami i posłałem telepatyczny zew. Musiałem znać prawdę! Nie otrzymawszy odpowiedzi, wytężyłem wolę i znów zawołałem bezgłośnie.
Nadeszła słaba, bardzo słaba odpowiedź. Kaththea... niepokoiła się o mnie. Szybko dałem jej znać, że mnie nie grozi żadne niebezpieczeństwo, a tylko obawiam się o nią i o Kyllana. Odparła wtedy, że wszyscy są bezpieczni i może tak wpływa na mnie jakaś zła moc kryjąca się na dzielącej nas przestrzeni. Nalegała, żebym zerwał myślowy kontakt, ponieważ owa siła może pójść tym tropem i mnie odnaleźć. Odpowiedź Kaththei nic nie wyjaśniła. Mimo jej twierdzenia, iż wszystko jest w porządku, miałem wrażenie, że nie potrwa to długo.
- Kim jesteś, że wzywasz ducha innej osoby?
Do tego stopnia zaskoczyło mnie to pytanie w środku nocy, że mój miecz zalśnił w blasku księżyca, kiedy się odwróciłem. Później opuściłem go, oparłem o ziemię i patrzyłem, jak nieznajoma Kroganka wychodzi na brzeg; płetwiaste stopy bezszelestnie stąpały po piasku. Ściekające wody jeziora sprawiły, że suknia przylgnęła do ciała jak druga skóra. Wodna kobieta sprawiała wrażenie bardzo małej i wątłej, a jej bladość wydawała się częścią księżycowej poświaty. Odgarnęła z czoła kosmyki mokrych włosów i zacisnęła przytrzymującą je opaskę z muszelek.
- Dlaczego wołasz? - Jej głos nie miał barwy i był cichy i monotonny jak głos Oriasa.
Chociaż nie należę do ludzi, którzy z natury mówią wszystko obcym, ale w tej chwili powiedziałem prawdę.
- Miałem zły sen, a już kiedyś w podobnych okolicznościach sen ostrzegł mnie przed niebezpieczeństwem. Szukałem tych, o których mam prawo się niepokoić, mojej siostry i brata.
- Ja jestem Orsya, a ty? - Kroganka nie skomentowała moich słów; wyczułem, iż potrzebuje niezwłocznej identyfikacji.
- Jestem Kemoc, Kemoc Tregarth z Estcarpu - powiedziałem.
- Kemoc - powtórzyła. - Ach tak, jesteś jednym z cudzoziemców, którzy przybyli tu, żeby siać zamęt…
- Nie przybyliśmy w takim celu - zaprzeczyłem. Czułem, że muszę ją o tym zapewnić. - Uciekaliśmy przed własnymi kłopotami i przebyliśmy graniczne góry nie wiedząc, co się w Escore dzieje. Chcieliśmy tylko znaleźć schronienie.
- A jednak zakłóciliście spokój Escore. - Podniosła kamyk i wrzuciła do jeziora. Z pluskiem wpadł do wody i drobne fale pomknęły po jej powierzchni. - Wasze postępowanie obudziło pradawne złe moce. I chciałbyś wciągnąć w to Kroganów.
- Nie ja sam - zaprotestowałem. - Wszyscy razem stawimy im czoło!
- Nie sądzę, żeby Orias i inni zgodzili się z wami. Nie. - Pokręciła głową. - Na próżno odbyłeś tę podróż, cudzoziemcze.
Jednym skokiem odbiła się od ziemi i wody jeziora zamknęły się nad nią.
Miała rację. Kiedy rano ponownie zawieziono nas na wyspę pierzastych drzew, miecz wojny tkwił tak, jak Ethutur wbił go w ziemię, nietknięty, bez nowych sznurów na znak zgody. Nie zastaliśmy też Oriasa. Stanęliśmy przed pustym tronem i uznaliśmy, że dobrze zrobimy opuszczając jak najrychlej terytorium, gdzie nas nie chciano.
Rozdział 3
- Co teraz zrobimy? - zapytałem, kiedy milczący Krogan przewiózł nas z powrotem na bagnisty brzeg jeziora i odpłynął, nim zdążyliśmy wymówić słowa pożegnania.
- Nic - odparł Ethutur. - Postanowili pozostać neutralni. Obawiam się, że nie przyjdzie im to łatwo. - Powiedział to z roztargnieniem i spostrzegłem, że znów bada otaczające nas wzgórza.
Powiodłem wzrokiem za jego spojrzeniem. Nie było tam nic godnego uwagi - a może jednak? Słońce świeciło tak samo jak wczoraj rano i okolica sprawiała wrażenie opustoszałej. Później dostrzegłem na niebie czarną kropkę przelatującą w oddali, a za nią drugą.
- Wsiadaj! - ponaglił mnie Ethutur. - Rusy latają. Na granicy toczy się bój!
Shapurn i Shil ostrożnie wybierały drogę w niemal do cna wyschłym łożysku potoku. Szły jednak szybciej niż wtedy, gdy zdążaliśmy w przeciwną stronę. Wciągnąłem głęboko powietrze do płuc. Ohydny smród zgnilizny nie ulotnił się. Spojrzałem na buty, chcąc sprawdzić, czy nadal są oblepione bagiennym szlamem, chociaż wytarliśmy się przecież suchą trawą.
Nie znalazłem na sobie śladów błota, lecz w miarę jak jechaliśmy, smród rozkładu stawał się coraz mocniejszy.
Człowiek, który bierze udział w takiej wojnie, jaka od dawna toczyła się wzdłuż naszych granic, wyrabia w sobie zmysł ostrzegawczy. Słońce przypiekało mocno, a jednak mruk zdawał się nas dotykać niewidocznymi mackami. Mimo upału włożyłem na głowę hełm i zaciągnąłem drucianą osłonę wokół szyi. Poluzowałem też w pochwie miecz.
I wciąż mi się wydawało, że odór zgnilizny staje się coraz mocniejszy, że przynosi go ze sobą nawet najmniejszy podmuch, który zdołał wśliznąć się do wąskiego parowu. Ethutur już nie trzymał przed sobą miecza wojny, lecz przymocował go do pasa; jego misja jako posła skończyła się. Wyciągnął siłowy bicz i gotowy do użycia trzymał teraz w ręku. Miałem wrażenie, że niewidzialni wrogowie zgromadzili się na górujących nad nami wzgórzach.
Niczego jednak nie mogliśmy dojrzeć: ostrzegały nas tylko ów duszący smród i wewnętrzne poczucie zagrożenia. Zdumiewała mnie szybkość, z jaką Renthany niosły nas przez miejsce będące naturalną pułapką. A tymczasem jakaś część mojego umysłu zastanawiała się, dlaczego owa pułapka się nie zatrzasnęła. Niewidzialni wrogowie przepuszczali sposobność, która może nie nadarzyć się tak szybko.
- Dlaczego…?
Ethutur zacisnął usta, a później odpowiedział na moje niedokończone pytanie:
- Ci, którzy nas obserwują, nie mają dość sił, żeby nas zatrzymać. Ale Rusy poleciały po posiłki. Kiedy uda nam się wydostać na nizinę…
Los nam sprzyjał i dojechaliśmy do miejsca, gdzie falowały na wietrze wysokie trawy, ciężkie od dojrzałych nasion. Lecz równina nie była pusta. Zobaczyłem naszych przeciwników, którzy w gromadzie postanowili przeciąć nam drogę. Z niektórymi już walczyłem, z ohydnymi mieszańcami człowieka i zwierzęcia. Wilkołaki unosiły cętkowane pyski łowiąc nasz zapach i nadstawiały ostro zakończone uszy. Trawa wokół nich poruszała się dziwnie i pomyślałem, że może się tam ukrywać zgraja Rasti. Ethutur strzelił energetycznym biczem i błysk tak jasny, że widać go było w promieniach słońca, runął na ziemię, pozostawiając dymiące ściernisko.
Zatęskniłem za pistoletem strzałkowym, z którym się nie rozstawałem w Estcarpie. Mieliśmy ze sobą tę broń podczas ucieczki, ale amunicja już dawno się wyczerpała i nasze pistolety stały się bezużytecznymi rurami. Teraz, żeby móc walczyć, musiałem czekać, aż nieprzyjaciel zbliży się do mnie na odległość miecza.
Wilkołaki i ich niewidzialni sprzymierzeńcy - jeżeli falowanie traw ukrywało ruchy Rasti - nie zaatakowały nas, żywiły bowiem głęboki respekt przed siłowymi biczami. Krążyły tylko w pewnej odległości od nas. Granica zaś tego kręgu znalazła się pomiędzy nami a początkiem drogi wiodącej do HaHarc.
- Nie mogą okrążyć nas po trzykroć! - zawołał Ethutur.
Znowu pomogły mi wiadomości zdobyte w Lormcie. Jeżeli wrogom uda się nas otoczyć i wszyscy, którzy tworzyli ten krąg, zdołają obiec nas trzy razy, wówczas sparaliżują naszą wolę - nawet jeśli się nie odważą otwarcie zaatakować.
Shapurn i Shil mknęły co sił w nogach. Sadowiąc się tak, by moje ciało dobrze znosiło unoszenie się i opadanie potężnych muskułów Renthana, pomyślałem, iż nie mógłby im dorównać żaden estcarpiański koń. Jednocześnie, chociaż nie wtajemniczono mnie w Misteria, wykrzyczałem głośno pewne słowa z bardzo starych tekstów.
To, co się wtedy stało, zaskoczyło mnie tak bardzo, iż niemal osłupiałem. Przysięgam - choć człowiek, który tego nie widział, może mi nie uwierzyć - że ujrzałem te słowa tak samo wyraźnie, jak je usłyszałem. Stały się płonącymi ognistymi strzałami i pomknęły niczym pociski z broni, której już nie miałem u boku. Przysięgnę na wszystko, że widziałem, jak uderzyły tam, gdzie biegły Wilkołaki, i że trysnęło w tym miejscu światło, tak jak ogień z energetycznego bicza Ethutura.
Rozległ się także dźwięk, który zagłuszył moje słowa, głośny i czysty huk. Później usłyszałem przenikliwy pisk, donośny skrzek w górze, jednocześnie Ethutur zawołał coś, czego nie zrozumiałem. Odchylił do tyłu głowę, jak człowiek szukający niebezpieczeństwa w niebie, po czym jego bicz się zwinął i tamten rozdzierający skrzek urwał się w pół nuty. Z góry coś spadło, uderzyło o ziemię i wybuchło w obłoku cuchnącego dymu. Shapurn i Shil z rozpędu wpadły w tę smrodliwą chmurę i zaczęliśmy się dusić.
Nie zobaczyłem jednak ani śladu ciała, które powinno by tam leżeć. Był tylko duszący dym i smród.
Po chwili wydostaliśmy się na świeże powietrze. Usłyszałem teraz wycie Wilkołaków i skowyt dobiegający z głębin morza traw. Kto raz go słyszał, nigdy nie zapomni. Tak, tam biegły Rasti. Ruszyły na nas jak fala powodziowa. Shapurn i Shil tupały i tańczyły w miejscu, a bicz Ethutura ciął raz za razem, podpalając trawę, aby oczyścić nam drogę. Mój miecz rąbał ciała i zgrzytał na kościach; Shil rżał przenikliwie, kiedy ostre pazury i zęby przeorywały mu boki. Jeszcze raz cisnąłem tamte słowa i ujrzałem, jak wrogowie uchylają się przed strzałkami płonącej energii.
A później rozległ się dźwięk, wobec którego niczym były odgłosy walki. Spadł jak mocarny cios, na wszystkich bez różnicy. Ogłuszony i słaby niby dziecko, przylgnąłem do grzbietu Shila. Jak przez mgłę dostrzegłem rękę Ethutura opadającą bezwładnie na bok. Bicz nie działał, wódz Zielonego Ludu ściskał tylko w dłoni jego rękojeść. Ale zobaczyłem też, że Wilkołaki zachwiały się na nogach i cofnęły, przyciskając łapy-ręce do uszu i kręcąc na wszystkie strony głowami, jakby pękały im z bólu.
Nic wiem, czy długo trwaliśmy tak, porażeni nieznaną mocą. Wreszcie rozjaśniło mi się w głowie i poczułem pod sobą drżenie Shila. Renthan zrobił jeden krok, potem drugi. Podniosłem głowę i zobaczyłem, że idzie śladem swego wodza Shapurna i że tamten powoli kroczy drogą do HaHarc. Ethutur siedział na nim z opuszczoną niby w oszołomieniu głową.
Chciałem odwrócić się i przekonać, czy wróg nadal nas ściga. Lecz nie mogłem wykonać najmniejszego ruchu, choć wiele razy próbowałem. Nie znaczy to, że byłem za słaby, tylko moje muskuły w pewien sposób zesztywniały. Gdy wreszcie zdołałem się obejrzeć, nie dostrzegłem ani śladu prześladowców. Smród, który nam towarzyszył, odkąd opuściliśmy jezioro, również znikł. W powietrzu wisiał teraz inny zapach o metalicznym posmaku, którego nie potrafiłem nazwać.
Kiedy znaleźliśmy się wśród ruin HaHarc, Ethutur wyprostował się i spojrzał przez ramię. Nasze oczy się spotkały. Był bardzo blady, a na jego twarzy malował się trudny do określenia wyraz.
- Nie waż się tego robić! - W jego głosie usłyszałem ostrzeżenie.
- Ale ja nie wiem, co…
- Przywołałeś dawne moce i one ci odpowiedziały. Nie sprowadzaj tutaj swoich czarów, cudzoziemcze. Nie uwierzyłbym, że potrafisz przyzywać moce...
- Ani ja - odparłem zgodnie z prawdą. - I nie wiem, dlaczego zrobiłem to, co zrobiłem. Nie jestem Czarownicą, tylko żołnierzem.
Nie mogłem w pełni uwierzyć w to, co się stało, nawet jeśli wziąłem w tym udział. Albowiem my, przybysze z Estcarpu, tak głęboko wierzyliśmy, że tylko Mądre Kobiety są w stanie kontrolować niewidzialne siły lub porozumiewać się z nimi, iż inna możliwość wydawała się nam nienaturalna. A przecież dobrze wiedzieliśmy, że mój ojciec posiadał dar władania Mocą i że nawet Czarownice nie mogły temu zaprzeczyć. Razem z moją matką, panią Jaelithe, kontrolował potęgę mającą swe źródło nie w sile ramienia, lecz w umyśle i woli.
Ale ja nie chciałem mieć z tym więcej do czynienia. Zdawałem sobie sprawę, że eksperymentowanie w tej dziedzinie, kiedy nie zna się właściwych zabezpieczeń, jest czystym szaleństwem. Może bowiem wyrządzić krzywdę nie tylko temu, kto zuchwale sięga po owe moce, lecz i jego otoczeniu. Ethutur mógł być pewny, że więcej tego nie zrobię. Mimo to zapamiętałem tamten dźwięk, którego nie umiałem opisać słowami, i zastanawiałem się, czym był w swej istocie i skąd się wziął.
W każdym razie wydawało się, że tajemnicza siła skutecznie chroniła nasz trop, gdyż nikt nas nie ścigał, choć przedsięwzięliśmy wszelkie środki ostrożności i dla pewności wróciliśmy po własnych śladach. Wreszcie Ethutur uznał, że nic nam nie grozi i wyruszyliśmy składającą się z szerokich stopni drogą, która wiodła z HaHarc do Zielonej Doliny
Kiedy jechaliśmy wąwozem z wyrzeźbionymi na jego ścianach ochronnymi Symbolami, Ethutur zatrzymywał się co pewien czas i przy każdym z nich kreślił w powietrzu jakieś znaki. Niektóre z nich znałem. Wiedziałem, iż na nowo zamykał zabezpieczenia Zielonej Doliny i pobudzał je do czujności. W końcu dotarliśmy do największego z nich Euthayanu. Wyryty był głęboko w skale, a tworzące go linie wypełniała zielonkawa substancja. Wówczas wódz Ludu Zielonych Przestworzy po raz drugi odwrócił się do mnie i rozkazał:
- Podejdź i przyłóż tu ręce, nagie dłonie!
W pierwszej chwili zawrzałem gniewem, gdyż obraził mnie swymi podejrzeniami. Uważał, że byłem lub stałem się kimś, komu Zielona Dolina, dla dobra wszystkich jej mieszkańców, nie mogła dłużej udzielać schronienia. Ale zrobiłem, co polecił, zsunąłem się ze spoconego grzbietu Shila i przyłożyłem dłonie do Symbolu, który do tego stopnia był częścią Mocy, że żaden sługa Ciemności nie mógł nań spojrzeć ani się z nim zetknąć.
Dotknąłem rękami chłodnego kamienia, chropawego i oblepionego nawianym przez wiatry piaskiem - i, ku mojemu zaskoczeniu, dokonała się w nim zdumiewająca przemiana. Zobaczyłem, albo tak mi się wydało, iż zielone linie się rozjarzyły, kamień zaś pocieplał. Nie poraziła mnie żadna moc, nie pojawił się ostrzegawczy znak - tylko zielony blask stał się mocniejszy, a skała cieplejsza. Trzymając tak dłonie spojrzałem na Ethutura.
- Czy jesteś pewny, że wśród was nie ma zdrajcy? - zapytałem.
Ethutur obserwował uważnie kamień, na jego twarzy malowało się zakłopotanie. Wreszcie podniósł rękę i przetarł oczy, po czym rzekł:
- Nie wiem, komu dajemy schronienie w twojej osobie, Kemocu. Wydaje się jednak, że nie życzysz nam źle. Musiałem się o tym przekonać. - W jego głosie zabrzmiała przepraszająca nuta.
- Miałeś do tego prawo. - To była prawda, choć w ten sposób uraził moją dumę. Nie wolno mu było przyprowadzić do Zielonej Doliny niczego i nikogo, zdolnego otworzyć drogę Wielkim Ciemnościom. A cóż wiedział o naszej trójce poza tym, co zrobiliśmy od przybycia do Escore?
Późnym popołudniem dotarliśmy do domów o ścianach z żywych winorośli i dachach z zielononiebieskich piór. Po drodze dołączyła do nas kompania gwardzistów Ethutura. Ku swojej uldze nie zauważyłem wśród nich żadnego mieszkańca Wzgórz, przybyłego z Dinzilem.
Kiedy zeskoczyliśmy z Renthanów w tym samym miejscu, gdzie przedtem odbywaliśmy naradę, już nas oczekiwano. Na wszystkich twarzach malowała się powaga i niecierpliwość. Dahaun przemówiła pierwsza.
- Odczuliśmy - niemal zabrakło jej słów - Wielkie Poruszenie. Co się stało? Czy coś o tym wiecie?
- Zapytaj Kemoca - odparł krótko Ethutur i cała uwaga skupiła się na mnie. Kyllan wyglądał na zaskoczonego, a stojąca obok niego Kaththea spochmurniała lekko.
- Nie wiem - powiedziałem. - O mało nie zostaliśmy po trzykroć okrążeni przez Wilkołaki i Rasti. Ja tylko, a dlaczego - nie mogę wam powiedzieć - tylko wymówiłem słowa, których nauczyłem się w Lormcie. A potem… potem…
- Otrzymałeś odpowiedź. - To odezwała się Kaththea - Nierozsądnie, nierozsądnie jest wtrącać się, kiedy nie wtajemniczono cię w Misteria.
Po raz pierwszy w życiu stwierdziłem, że moja siostra - nie, nie okazała mi niedowierzania jak Kyllan - odwróciła się ode mnie, zamykając swój umysł. Kryło się w nim uczucie, którego nie mogłem odczytać. Może podczas długich lat spędzonych w szkole Czarownic nabrała przekonania, że żaden mężczyzna nie może uzurpować sobie prawa do komunikowania się z niewidzialnymi Mocami? Byłoby to tak obce Kaththei, którą znałem, iż nie mogłem tego zaakceptować. A jednak zerwała kontakt, zatrzasnęła przede mną umysł, ja zaś czułem się zbyt urażony, żeby pójść za nią, czy choćby zadawać pytania. Nie chciałem poddać jej próbie. Czasami kurczowo czepiamy się niepewności, lęku przed prawdą.
- Bądź pewna, że nie zrobię tego powtórnie. Nawet nie wiem dlaczego tak wtedy postąpiłem - odpowiedziałem zwracając się raczej do Dahaun niż do mojej siostry.
Pani Zielonych Przestworzy zrobiła krok do przodu i położyła mi ręce na ramionach. Później zaś, ponieważ byłem od niej wyższy, podniosła wzrok, by spojrzeć mi w oczy. Ale nie posłużyła się myślową więzią, tylko słowami, ponieważ chciała, nie wątpię w to, żeby usłyszeli ją pozostali..
- To, co kryje się w człowieku, siła, wola czy talent, ujawnia się wtedy, kiedy zajdzie taka potrzeba. Zaszokowało nas, że otrzymałeś odpowiedź, byliśmy bowiem przekonani, iż Wielcy Adepci dawno temu nas opuścili. Udowodniłeś nam, że musimy się z nimi liczyć, i ta wiadomość jest dla nas bardzo ważna. Prawdopodobnie wyświadczyłeś nam dzisiaj wielką przysługę.
Jej słowa zmniejszyły napięcie panujące wśród zebranych. Teraz Kyllan zapytał o powodzenie naszej misji do Kroganów. Spochmurniał, kiedy usłyszał, że zakończyła się fiaskiem. Z kolei Ethutur spytał o poselstwo do Thasów i Dahaun odparła:
- Nie przybyli nawet, żeby odpowiedzieć na sygnalną pochodnię. Dlatego nadal gubimy się w domysłach, czy ich nieobecność oznacza neutralność, czy też sprzymierzyli się z kimś innym.
- Są też inne nowiny - oświadczył Kyllan. - Wartownicy ze szczytów dali znać, że zbliżają się następni uchodźcy zza gór.
- Wobec tego muszą spotkać się z gwardzistą, który przyprowadzi ich tutaj - powiedział Ethutur. - Wydaje mi się, że w całym kraju wrze i że pomniejsi słudzy Ciemności zrobią wszystko, aby nie dopuścić do powiększenia naszych sił.
Kiedy szedłem wykąpać się w jednym z odnawiających siły basenów i włożyć lżejszy strój, nadal rozglądałem się za Dinzilem i jego ludźmi. Przyszedł Kyllan, usiadł na ławce i przyglądał się, jak wkładam spodnie i zapinam na piersi złote spinki kaftana. Milczałem jakiś czas, wreszcie powiedziałem otwarcie:
- Nie widziałem Dinzila.
- Wyjechał przed świtem. Ma wiele do zrobienia, musi zmobilizować mieszkańców Wzgórz. A co z tymi Kroganami?
Odniosłem wrażenie, że Kyllan nie chce mówić o Dinzilu, gdyż za szybko zmienił temat rozmowy. Poszedłem za jego przykładem i opowiedziałem wszystko, czego się dowiedziałem o wodnych ludziach.
- Czy byliby dla nas tak ważni?
- Ethutur mówi, że Kroganowie potrafią dotrzeć wszędzie tam, gdzie jest woda, albo sami, albo zależne od nich stworzenia. Nie widziałem u nich żadnej broni poza włóczniami, ale wyglądały na śmiercionośne. Kto wie, czy nie mają innej broni, której nam nie pokazali. Ethutur nadal wierzy, że są neutralni. Zaakceptował ich decyzję bez słowa sprzeciwu.
Dziwiło mnie to, gdyż według mnie wódz Zielonego Ludu miał zbyt silny charakter, żeby łatwo pogodzić się z odmową.
- Obyczaj wiąże mu ręce - powiedział Kyllan. - Odkąd obie rasy uciekły do własnych, odrębnych schronisk, w stosunkach między nimi nie było ani przymusu, ani próśb. Zadowalały się kroczeniem własnymi drogami.
- Żaden obyczaj nas teraz nie uratuje - odparowałem. - Którędy odjechał Dinzil? - Celowo powróciłem do tematu którego unikał. - Kyllanie, przecież wiesz, jak było z nami. Czy narzucałbym się z moimi obawami gdybym nie miał pewności, że zagraża nam wszystkim jakieś niebezpieczeństwo?
- Wierzę, że ty w to wierzysz, bracie.
- A ty nie?
- Na tyle, że będę uważał i ostrzegę cię, jeżeli powróci. Ale - muszę ci to powiedzieć, Kemocu - nie wymachuj bojowymi sztandarami przed naszą siostrą, mogą one bowiem zgromadzić wojsko, któremu trzeba będzie stawić czoło właśnie z tej strony.
Zacisnąłem pięści tak mocno, że aż zbielały sztywne palce mojej prawej ręki.
- Więc to tak się rzeczy mają… - Nie tyle zadałem pytanie, ile stwierdziłem fakt.
- Wyraźnie okazała swoją sympatię. Uzna za wyraz sprzeciwu każdą inną sugestię i zwróci się nie przeciw Dinzilowi, lecz temu, kto ją krępuje i ostrzega. Ona się... zmieniła. - W jego głosie brzmiała niepewność i oszołomienie, choć nieco mniejsze niż ból, jaki przeszył mi serce, kiedy przed godziną zamknęła się przede mną, oraz podobne poczucie krzywdy.
- Jest dziewczyną, nie ma męża. Zawsze wiedzieliśmy, że w przyszłości obdarzy jakiegoś mężczyznę uczuciem, którego nigdy nam nie okazała. Z tym mogliśmy się pogodzić... Ale nie tego człowieka, nie! - Powiedziałem to takim tonem, jakbym składał przysięgę. Kyllan zrozumiał mnie, lecz powoli pokręcił głową.
Tego nie możemy kontrolować. Dinzil jest powszechnie szanowany i podoba się jej, zauważy to nawet najgorszy obserwator. Ty zaś przeciwstawiasz jedynie niechęć, którą nasza siostra i pozostali mogą uznać za zazdrość. Musisz mieć dowody.
Mówił prawdę, czasem jednak trudno jest słuchać prawdy. Kyllan ponownie odczytał moją myśl.
- Nie mogę uwierzyć, że wezwałeś jednego z Wielkich Adeptów i otrzymałeś odpowiedź. Uczono nas, że tylko inny adept może to zrobić. Żaden mężczyzna z Estcarpu nie kroczył tą drogą, sam więc rozumiesz, że Kaththei trudno się z tym pogodzić. Jak ty to zrobiłeś?
- Mówię ci, że nie wiem. Ethutur ostrzegł przed potrójnym okrążeniem, zamierzaliśmy się przedrzeć, zanim to nastąpi. - Opowiedziałem mu o słowach zamienionych w ogniste strzały i dźwięku, który wszystkich poraził.
- Nasza matka prosiła wprawdzie o mądrość dla ciebie, kiedy przepowiadała naszą przyszłość - rzekł w zamyśleniu, gdy skończyłem opowieść. - Ale wydaje mi się, że masz też jakąś moc...
- Jest duża różnica pomiędzy wykształceniem a mądrością, bracie. - Pokręciłem przecząco głową. - Nie myl ich ze sobą. Wówczas odwołałem się do wykształcenia i to bez namysłu. Może to było szaleństwem z mojej strony…
- Niezupełnie. Uratowałeś was, czyż nie tak? I, jak to powiedziała Dahaun, sprawiłeś, iż dowiedzieliśmy się, że pewne siły nadal tu działają, moce, które miały dawno temu odejść z Escore. - Rozłożył ręce i przyjrzał im się w zamyśleniu. - Większość życia spędziłem na wojnie. Ale dotychczas walczyłem za pomocą stali, posługiwałem się znaną mi bronią. Ta wojna jest zupełnie inna, ja zaś potrafię używać tylko siły mego ciała i umysłu.
- Ja również ograniczę się do tego!
- Nie przysięgaj, Kemocu - zaprotestował. - Nie znamy przyszłości i, jak sądzę, nie chcielibyśmy jej poznać, gdyby to było możliwe. Nie wierzę, że możemy zmienić przyszłość. Zrobisz to, co masz do zrobienia, tak samo jak ja i wszystkie żywe istoty w Escore. A w końcu poniesiemy klęskę lub zwyciężymy i każdy odegra przeznaczoną mu rolę.
Przerwałem mu te ponure rozmyślania.
- Mówiłeś, że śniło ci się, iż w Escore znów zapanował pokój i że ponownie stało się siedzibą naszej rasy. Czy już o tym zapomniałeś?
- Sny nie są prawdą. Czyż zeszłej nocy nie miałeś złego snu?
- Kaththea ci to powiedziała?
- Tak. Uważa, że może to być telepatyczna sonda jakiejś złej mocy, próba wywarcia na ciebie wpływu.
- A ty jak myślisz?
- Możliwie, iż oboje macie rację: miałeś przeczucie i coś je zniekształciło. W Escore nie wolno śnić. I nie jest to kraj, w którym można pozwolić, żeby nasi towarzysze jechali bez broni nie wiedząc, co im zagraża…
Wyruszyliśmy znów o świcie: Kyllan, ja, Godgar, Hervon. trzech gwardzistów Ethutura oraz Dahaun. Podążaliśmy ku górom, które muszą przebyć przybysze z Estcarpu. Nad naszymi głowami unosiły się zarówno Flannany, jak i niebieskozielone ptaki będące wysłannikami zwiadowcami Dahaun. Wszystkie donosiły o wielkim poruszeniu w Escore. Gdzieniegdzie, w wysoko położonych miejscach, zauważyliśmy wartowników. Niektórzy przypominali z wyglądu ludzi, inni zaś byli prawdziwymi potworami. Nie wiedzieliśmy, czy są to już nasi wrogowie gromadzący się w wielkiej liczbie, czy też tylko podlegają potężniejszym od siebie przywódcom, dla których byli jedynie rękami, nogami, oczami i uszami.
Niektóre miejsca musieliśmy objeżdżać. Przypominam sobie pewien lasek nad rzeką, który Dahaun ominęła szerokim łukiem. W połowie drogi zatrzymała się, zwróciła ku drzewom, przyłożyła do ust palce rozstawione w kształcie V i poprzez nie splunęła w obie strony. Lecz ja uznałbym go za równie ładny jak każdy inny zagajnik W Zielonej Dolinie i spoglądając nań nie czułem niepokoju. Naprawdę, bardzo były zróżnicowane i przemyślnie ukryte pułapki zastawione na nieświadomych i nieostrożnych wędrowców w Escore.
Mimo szybkiego biegu Renthanów minęły dwa dni, zanim dotarliśmy do miejsca, w którym pozostawiając nasze wierzchowce rozpoczęliśmy wspinaczkę, żeby pomóc uciekinierom z Estcarpu. Lecz to nie było już dla nas tak wyczerpujące, gdyż podczas poprzednich podróży przez góry odkryliśmy krótsze i łatwiejsze drogi.
Przybyłymi teraz żołnierzami ze Straży Granicznej najwyraźniej kierował wewnętrzny przymus, a mimowolnym tego sprawcą stał się w Estcarpie Kyllan. Byli wśród nich moi znajomi, z którymi służyłem w oddziałach zwiadowców. Kiedy do nas dotarli, jęli przecierać oczy w lekkim oszołomieniu, jak gdyby budzili się z głębokiego snu. Później powitali nas radosnymi okrzykami i podeszli wyciągając ku nam ręce. Będąc banitami nie mogliśmy tego oczekiwać.
Jeszcze raz dogoniła nas przeszłość, przeszłość, która wydawała się tak odległa. Usłyszeliśmy wieści z Estcarpu. Rada Strażniczek, bardzo osłabiona akcją przeciw Karstenowi, jednej nocy utraciła część dawnej siły i władzy. Wiele Strażniczek wtedy zginęło i faktycznym władcą Estcarpu został Koris z Gormu, dawny towarzysz broni mego ojca. Właśnie zajmował się wzmacnianiem kontroli nad krajem, w którym w przeciwnym wypadku zapanowałby całkowity chaos.
Przybysze byli patrolem Straży, który miał nas odszukać, gdyż Koris traktował nas jak ojciec, a jego żona, pani Loyse, była dla nas bardziej matką niż ta, która miała zbyt wiele obowiązków, by pełnić tę rolę. Jeżeli zatem chcemy, możemy wrócić, ponieważ przestaliśmy być banitami. Ale Kyllan i ja wiedzieliśmy, że zeszliśmy już z tej drogi i że nie ma dla nas powrotu.
Patrol napotkał ludzi z klanu Hervona i przejął od nich pragnienie podróży na wschód. Strażnicy słuchali teraz ze zdumieniem opowieści mego brata, lecz i oni już nie mogli zawrócić. Los bardzo nam dopomógł przysyłając doświadczonych żołnierzy, by powiększyli nasze szczupłe siły.
Rozdział 4
Zeszliśmy w niższe partie gór tak szybko, jak tylko się dało. Czekały tam na nas Renthany i mieszkańcy Zielonej Doliny. Słońce świeciło jasno na niebie, kiedy zaczęliśmy schodzić, lecz gdy dotarliśmy do umówionego miejsca, jęły gromadzić się chmury. Dahaun powitała z roztargnieniem przybyszów z Estcarpu, rozglądała się bowiem wokół, badając spojrzeniem okolicę. Nad nami unosili się jej skrzydlaci posłańcy.
Obaj z Kyllanem również odczuliśmy owo niezrozumiałe przygnębienie i chłód. Nie zrodziło ich ani zachmurzone niebo, ani nasilające się podmuchy wiatru. Było to przeczucie, którego pod żadnym pozorem nie wolno nam było lekceważyć.
Lecz przybysze zza gór bardzo byli zmęczeni, zwłaszcza kobiety i dzieci, które najpierw wspinaczka, a później schodzenie bardzo wyczerpały. Powinniśmy jak najprędzej rozbić obóz.
- Musimy jechać! - Dahaun ruchem ręki przywołała Renthany. - W tym miejscu nie możemy zmierzyć się z Ciemnością i z tym, co może tu grasować tej nocy.
- A co może grasować? - zapytał Kyllan.
- Nie wiem, bo ukryło się przed wzrokiem moich skrzydlatych zwiadowców. Nie wątpię jednak, że się zbliża.
My także nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Nawet estcarpiańscy żołnierze, nieprzejawiający choćby odrobiny niezwykłych zdolności, raz po raz oglądali się za siebie i jak murem otoczyli swoje kobiety. Zauważyłem też, że Strażnicy Graniczni podróżowali w hełmach, z zapiętymi wysoko drucianymi osłonami.
- Oni nie dojadą do Zielonej Doliny bez odpoczynku - ostrzegłem Dahaun.
Skinęła twierdząco głową i powiedziała:
- Znam pewne miejsce, nie jest ono tak daleko, jak pragnęłabym, ale lepsze niż to.
Dahaun stanęła na czele pochodu. Pod zachmurzonym niebem zmieniła barwę włosów i twarzy - z miedzi i złota na czerń i srebro. Nasze Renthany niosły teraz podwójny ciężar, gdyż wzięliśmy na ich grzbiety kobiety i dzieci. Na Shilu jechała za mną mała dziewczynka z warkoczykami ukrytymi pod szkarłatnym kapturem; z całej siły trzymała się mego pasa rączkami w skórzanych rękawiczkach,
- Panie, powiedz mi, proszę, dokąd jedziemy? - pisnęła.
- Tam, gdzie prowadzi nas Zielona Pani - powiedziałem jej prawdę. - To jest jej kraj i zna go dobrze. Ja jestem Kemoc Tregarth, a ty?
- Jestem Loelle z klanu Mohokar, panie Kemocu. Dlaczego tamte ptaki latają nad Zieloną Panią? Ach, przecież to nie ptak, to… to jest mały człowieczek!
Jeden z Flannanów zatrzepotał skrzydłami i zawisł na wysokości ramienia Dahaun. Pani Zielonych Przestworzy odwróciła ku niemu twarz.
- To Flannan, Loelle. Czy nie słyszałaś o nich opowieści?
Poczułem, że dziewczynka zacisnęła mocniej rączki.
- Ależ to, to są tylko opowieści, panie Kemocu! Niania Grenwel powiedziała, że to tylko bajki, a nie prawda!
- W Escore, Loelle, wiele bajek jest prawdą. A teraz trzymaj się mocno…
Wyjechaliśmy na otwartą przestrzeń i Renthany pomknęły z właściwą sobie ogromną szybkością. Dahaun nadawała tempo. Wisząca w powietrzu posępna groźba, którą po raz pierwszy wyczułem na podgórzu, wydawała się niemal namacalna, w miarę jak ołowiane chmury zakrywały niebo. Zrobiło się ciemno niczym o zmierzchu.
W półmroku dostrzegłem nikłe płomyki przypominające widmowe “świece”, które ujrzeliśmy na drzewach i krzakach owej nocy, kiedy Czarownice z Estcarpu gromadziły siły do ataku na Karsten. Blade, ledwie widoczne w ogólnej szarości ogniki lgnęły do skał, krzaków i koślawych drzew. Patrząc na nie zrozumiałem, że nie chcę oglądać ich z bliska.
Teren znów zaczął się podnosić i na szczycie niskiego pagórka dostrzegłem kilka głazów. Nie szarych, lecz niebieskich i świecących w mroku. Już raz ukryliśmy się wśród podobnych kamieni, kiedy po zniknięciu Kyllana uciekałem z Kaththeą. Znaleźliśmy wówczas schronienie w miejscu, gdzie wielki ołtarz o takim samym błękitnawym odcieniu wybawił nas przed pościgiem.
Dahaun zaprowadziła nas na to właśnie wzgórze. Nie był to krąg kolumn otaczających kamienny ołtarz, ale raczej porozrzucane bezładnie pojedyncze bloki, jak gdyby rozpadła się tutaj jakaś budowla. Powitaliśmy z radością niebieską poświatę i zsunęliśmy się z grzbietów Renthanów. Poczuliśmy się wolni.
Nasza przewodniczka ułamała gałąź z krzaka rosnącego wśród niebieskich głazów i trzymając ją w ręku obeszła pagórek, uderzając liściastą miotełką o ziemię. Wydawało mi się, iż zakreśliła dokoła niewidoczną ochronną barierę. W powrotnej drodze zatrzymywała się raz po raz, zrywając jakieś liście i łodyżki.
Kiedy Zielona Pani na powrót znalazła się wśród nas, jej zaimprowizowany worek z podróżnego płaszcza był pełen wonnych ziół. Rozpalono ognisko w zagłębieniu między dwoma kamieniami, a Dahaun stanęła obok, wrzucając to szczyptę jednego, to trzy lub cztery liście innego ziela. Buchnął kłąb aromatycznego dymu. Władczyni Zielonego Ludu wachlującym ruchem rozpędziła go wśród nas, otaczając każdego wonnym pierścieniem.
Gdy dym się rozwiał i mogłem znów lepiej widzieć, zauważyłem, że mrok zgęstniał. W owym nienaturalnym zmierzchu widmowe “świece" zaczęły świecić jaśniej, lecz ich blask nie rozchodził się daleko. Wydało mi się też, że za wzgórzem zobaczyłem jakiś ruch, na poły dostrzegalną krzątaninę zanikającą, gdy tylko utkwiłem wzrok w podejrzanym miejscu.
- Przeciw komu obnażamy tutaj miecze, Kemocu? - zapytał Rothorf z Dolmain, stanąwszy przy mnie, kiedy obserwowałem owo złowieszcze przeplatanie się światła i mroku.
- Niesamowitym stworom - odpowiedziałem najlepiej, jak umiałem. Rothorf był jednym z mieszańców, których dość często spotykało się wśród Strażników Granicznych. Jego matka była uciekinierką z Karstenu. Uratowali ją Sulkarczycy i później poślubiła jednego z tych morskich wędrowców. Nie czuła się jednak wśród nich dobrze i kiedy jej małżonek zginął podczas rajdu na wybrzeże Alizonu, powróciła do swoich. Jej syn odziedziczył po ojcu okazałą postawę i jasne włosy, zawsze więc wyróżniał się spomiędzy członków Starej Rasy. Lecz w duszy należał do ludu swej matki i nie kochał morza. Kochał tylko rozległe wzgórza Estcarpu i dlatego wstąpił do Straży Granicznej. Wspólnie przeszliśmy krwawy chrzest w bitwie, nim jeszcze staliśmy się mężczyznami.
- A więc prawdą jest, że znaleźliśmy się w zaczarowanej krainie. - Jego słowa zabrzmiały jak stwierdzenie faktu.
- Tak. Ale kiedyś był to piękny kraj i możemy znowu go takim uczynić. Upłynie jednak sporo czasu…
- Zanim go oczyścimy? - dokończył za mnie. - Jakim wrogom stawiamy tu czoło? - zapytał z takim zapałem, że przypomniały mi się dawne dni, kiedy Rothorf pochylał się nad mapami wśród estcarpiańskich wzgórz, a później czekał na rozkaz do boju.
Ogarnął mnie niepokój. Czy nasi dawni towarzysze broni - wprawdzie ściągnięci do Escore z wojny, lecz wojny, która wydawała się zadziwiająco prosta wobec skomplikowanej sytuacji w Escore - będą jak dzieci błąkać się wśród niebezpieczeństw, których nie potrafią sobie nawet wyobrazić? Co z nimi zrobiliśmy? Kiedy Kyllan wrócił z wymuszonej przez geas podróży do Estcarpu, był przekonany, że przyciągał za sobą ludzi naszej krwi do Escore być może po to, by tam zginęli. Zrozumiałem dopiero teraz, co wtedy przeżywał.
- Wszelkich rodzajów, Rothorfie, a o niektórych nie mamy pojęcia. - Opowiedziałem mu o Wilkołakach i Rasti, a także o takich podstępnych stworach jak Keplian, który niemal przyprawił Kyllana o śmierć, i o pułapkach czyhających na zbyt ciekawych i nieostrożnych. Słuchał mnie uważnie, nie kwestionując niczego, chociaż większa część opowieści musiała wydawać mu się niedorzeczna.
- Jest to miejsce, gdzie ożywają legendy - skomentował w końcu. - Wydaje się, że powinniśmy przypomnieć sobie bajki z dziecinnych lat, żeby ustrzec się przed nieszczęściem. Jak daleko leży owa bezpieczna Dolina Zielonego Ludu?
- Jeszcze jeden dzień drogi. Gromadzimy tam wojsko.
- Żeby gdzie uderzyć?
- Tego nie wiemy. Lud Zielonych Przestworzy nadal chce zanieść róg wojny do wszystkich nie zaangażowanych plemion.
Ołowiane chmury wcześnie sprowadziły mrok i gdy zapadła noc, wystawiliśmy warty. Nie spadł z nich deszcz, chociaż sprawiały wrażenie ciężarnych jakąś burzą. Nad wzgórzami trzaskały świetlne błyski podobne do blasku siłowych biczów Zielonego Ludu. Były to błyskawice, ale zapowiadana nawałnica uparcie nie chciała się rozpętać.
Kyllan tak samo jak ja nie miał zamiaru spać i obaj, podobnie jak kiedyś, na murach Zamku Es, przemierzaliśmy ruiny, gdzie schronili się nasi ludzie, wypatrując najmniejszej zmiany poza kręgiem nakreślonym przez Dahaun.
Pani Zielonych Przestworzy pozostała przy ognisku w otoczeniu wszystkich kobiet i dzieci. Stworzyła tam dla nich bezpieczny zakątek i przelotnie dostrzegaliśmy radość na twarzach i słyszeliśmy cichy śmiech. Loelle siedziała na kolanach Dahaun, wpatrując się w nią i słuchając jej słów tak, jak spragnione dziecko pije kryształową wodę ze źródła.
Takie źródło znajdowało się wśród ruin i woda spływała do starego, zamulonego basenu. Mogło być pozostałością fontanny, która już nie tryskała dumnie, bo zwyciężył ją czas.
Wcześniej podzieliliśmy się podróżnymi racjami. Wreszcie siedzący przy ognisku owinęli się płaszczami i zasnęli. Burza nadal nie wybuchała, lecz groźnie wisiała w powietrzu. Godgar zawędrował do miejsca, gdzie stałem ponad zagłębionym w ziemi głazem, nie odrywając wzroku od zbocza. Szare „świece” jeszcze silniej falowały mi przed oczami, więc starałem się na nie patrzeć. Mimo to przyciągały uwagę i musiałem stoczyć ze sobą walkę, aby je zignorować.
- Coś się szykuje - powiedział Godgar. Głos miał matowy i przytłumiony. - Nie chodzi mi o burzę. To miejsce nadaje się do obrony, ale nie chciałbym, żeby mnie do niej zmuszono.
- W tym kraju nie należy podróżować nocą - odparłem.
- Zgadzam się. Znalazłem coś. Chodź, pokażę ci. Poszedłem za nim do basenu, w którym pluskało źródło. Godgar przyklęknął na jedno kolano i wskazał ręką przeciwległy kraniec zamulonej sadzawki. W świetle ogniska zdołałem dostrzec, iż kamienie cembrowiny były ułożone w taki sposób, jak gdyby kiedyś basen najpierw zniszczono, a później pośpiesznie naprawiono skalnymi odłamkami, które akurat leżały w pobliżu. Dobrze spełniły swe zadanie, gdyż kamienna misa nie przeciekała. Nie miałem pojęcia, co tak zaintrygowało Godgara i spojrzałem na niego pytająco.
- Myślę, że zrobiono to celowo - rzekł.
- Dlaczego?
W odpowiedzi ruchem ręki polecił mi odsunąć się nieco od basenu. Wiatr naniósł tam ziemi i rozpleniła się trawa, ale nie na tyle, by zakryć kamienną płytę stanowiącą część ocalałego fragmentu bruku. Godgar czubkiem myśliwskiego noża obrysował ją, odsłaniając szczelinę między nią a brukiem.
- Myślę, że zrobiono to dlatego, żeby spuścić stąd wodę.
- Ale dlaczego? - powtórzyłem.
- Nie umiem powiedzieć - odparł. - Wiem jednak, iż miało to duże znaczenie dla tych, którzy to zrobili. Basen zniszczono w pośpiechu. Potem go załatano. Tylko że naprawiono go prowizorycznie, jakby po to, by można go było znów szybko opróżnić.
- A jakie to ma dla nas znaczenie? - zapytałem ze zniecierpliwieniem.
- Znowu nie wiem. Wiem tylko, że trzeba rozważyć wszystko, co wydaje się dziwne, kiedy ludzie są w takiej sytuacji, jak my tej nocy - urwał nagle. Oparł rękę na owej kamiennej płycie, a teraz wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Później rzucił się na ziemię i przyłożył ucho do zimnej powierzchni. - Posłuchaj! - rozkazał.
Położyłem się na ziemi, oparłem głowę obok jego głowy i przywarłem do kamienia.
Nie potrafię powiedzieć, czy był to dźwięk, czy też wibracja, lecz dochodziło to z dołu. Upewniwszy się, że się nie mylę, wezwałem Kyllana, a on z kolei Dahaun. To Pani Zielonych Przestworzy odpowiedziała na nasze pytania.
- Może to Thasowie… - rzekła. Później uklękła opierając czubki palców na płycie. Zamknęła oczy, jakby zamierzała się posłużyć innym rodzajem wzroku. Wreszcie powoli pokręciła głową.
- To, co znajduje się pod powierzchnią ziemi, nie jest moim światem. Mogę powiedzieć tylko jedno: coś się skrada ku nam od dołu. Los nam sprzyja, ponieważ zostaliśmy ostrzeżeni. Nie przypuszczałam, że Thasowie przyłączą się do wrogów. Może są tylko zaciekawieni, chociaż dlaczego… - Pokręciła głową. - Nie, tak nie skrada się przyjaciel ani ktoś zachowujący neutralność.
- A twoja granica? - wtrącił Kyllan.
- Zatrzyma tylko to, co porusza się po powierzchni ziemi, a nie pod nią. Poza tym, spójrz, to nie jest błogosławiony kamień, ale zupełnie inny.
- Ten basen… - Podniosłem się. - Jeżeli już raz użyto go do odparcia ataku z dołu, jak sądzi Godgar, czemu nie zrobić tego teraz?
- Jeżeli są tylko ciekawi, to niepotrzebnie narobimy sobie wrogów. Ale warto o tym pamiętać. Zbadajmy tę wodną pułapkę - powiedziała Dahaun.
Przyniosła żagiew z ogniska i pochyliła ją nisko, żebyśmy mogli obejrzeć kamienie tworzące korek w starym basenie. Nie wątpiłem, że Godgar trafnie odtworzył to, co ongiś się tutaj wydarzyło. Widać było wyraźnie, że rozbito cembrowinę w taki sposób, by zawartość basenu mogła wypłynąć w tym miejscu, i że odbudowując go nie myślano o zapewnieniu mu trwałości.
- Starczy uderzyć tutaj i tutaj - wskazał Godgar - a znowu pęknie.
Wróciliśmy do tamtej płyty i tym razem zupełnie wyraźnie usłyszeliśmy w dole jakiś ruch. A niepokój mnie dręczący, odkąd opuściliśmy góry, zwiększył się stokrotnie.
- Czy możemy tę płytę zablokować? - Kyllan spojrzał na Dahaun.
- Nie wiem. Dla każdego jego własna moc. Thasowie mogą wiele zdziałać z ziemią, tak jak Kroganowie z wodą, a my z roślinami i zwierzętami. - Uniosła pochodnię i spojrzała w stronę, gdzie spały kobiety i dzieci. - Powinniśmy się przygotować. Trzeba się oddalić od każdego głazu, który mógłby zostać przewrócony.
Godgar nadal siedział w kucki, opierając ręce na płycie - korku. Kiedy Dahaun skierowała się do ogniska, krzyknął głośno. Myślę, że powtórzyłem ten okrzyk, podobnie Kyllan, gdyż ziemia poruszyła się pod nami, uciekając spod nóg i ciągnąc w dół. Uczepiłem się jednego z niebieskich bloków i trzymałem się go, podczas gdy ziemia płynęła wokół moich butów. Słyszałem łoskot i krzyki od strony obozu, widziałem padające głazy i ześlizgujące się po zboczu.
Coś wpadło do ogniska rozsiewając iskry i rozrzucając płonące szczapy. Dobiegł mnie krzyk. Przez chwilę mogłem tylko kurczowo trzymać się zbawczego kamienia, usiłując znaleźć jakieś nieruchome oparcie dla nóg, pod którymi ziemia poruszała się tak, jak mogłyby się rozpryskiwać i wirować wody krogańskiego jeziora.
Później zobaczyłem, że Kyllan zagłębił miecz w ruszającą się ziemię, co pozwoliło mu utrzymać się na nogach. Poszedłem za jego przykładem. Usiłowałem dostać się do obozu, gdzie panowało powszechne zamieszanie.
- Ha - do mnie!- rozległ się krzyk Godgara. Wokół niego wirowały atakujące zaciekle, niewielkie postacie. Zadałem cios mieczem i poczułem, że stal zetknęła się z ciałem, lecz nie byłem pewny z czyim. Później ujrzałem, że Godgar potknął się i upadł, a nieznane stwory hurmem rzuciły się na niego, kiedy próbował się podnieść. Runąłem na nie, tnąc mieczem, aż przepędziłem je precz. Wtedy rozbłysły w mroku żarzące się czerwienią punkty i zrozumiałem, że są to oczy naszych wrogów. Nie mogłem jednak dojrzeć żadnej twarzy.
Godgar uczepił się mnie, podałem mu okaleczoną rękę, żeby pomóc mu wstać.
- Basen... rozbij basen... utop je! - Chwiejnym krokiem skierował się w stronę basenu i znów upadł, po omacku szarpiąc kamienie wypełniające otwór w cembrowinie. Później rozległy się głośne uderzenia. Zagłuszyły one nawet skowyt stworów, wśród których brodziłem, żeby dołączyć do Godgara. Zaczęły kąsać mnie po nogach i poczułem ostry ból. Strząsnąłem z siebie niewielkie stworzenie, które skoczyło mi na plecy i usiłowało przewrócić. Dotarłem wreszcie do Hervonowego wojownika i jak on zacząłem szukać właściwego kamienia.
Pracowaliśmy w ciemnościach, walcząc jednocześnie ze śmierdzącym motłochem, który wylewał się z ziemi. Szczęśliwym trafem jeden z nas obluzował główny blok w zaporze.
Runęła ogromna fala! Zaskoczyło mnie to bardzo, nie oczekiwałem bowiem, że aż tyle wody tryśnie z sadzawki zasilanej przez tak niewielki strumyk.
Piski naszych na poły niewidzialnych wrogów zamieniły się w przeraźliwe wrzaski, jak gdyby uważali wodę za groźniejszego przeciwnika niż stal i ogień. Uciekli wydając przenikliwe okrzyki, podczas gdy woda wokół nas parła z siłą prądu rzecznego. Na pewno wylało się jej więcej, niż kiedykolwiek było w basenie.
Godgar krzyknął i spróbował odciągnąć mnie na bok. Spojrzałem przez ramię. Zobaczyłem świecący niebieskawo wysoki słup wodny, który tryskał ku niebu, po czym kaskadami opadał wciąż szybciej i szybciej. Ta fontanna nie miała nic wspólnego z szemrzącym cicho źródłem, które wcześniej zasilało basen.
Dostrzegłem też porwane przez fale niewielkie kosmate stworzenia, unoszone w dół i w górę i wpychane z powrotem do dziury, z której przedtem musiały się wynurzyć. Woda bowiem odnalazła kamienną płytę, a obecnie ciemną jamę na jej miejscu, i teraz wlewała się do wewnątrz z mocą wodospadu.
Cofnęliśmy się jeszcze trochę. Rwący potok oddzielał nas teraz od ogniska, a jego szum zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Coś zawirowało na powierzchni wody i uczepiło się mojej nogi, omal mnie nie przewracając. Chcąc się uwolnić, instynktownie uderzyłem z góry i w tej samej chwili poczułem ostry ból w udzie.
Zraniona noga nie mogła dźwigać całego mojego ciężaru, więc oparłem się o jeden z niebieskich kamieni, starając się ocenić w ciemności rozmiary rany. Jednak byłem tak obolały, że nie mogłem znieść nawet własnego dotyku. Pozostało mi jedynie trzymać się głazu. Obok mnie stękał i dławił się Godgar, a woda wciąż waliła, zda się, z niewyczerpalnego źródła.
Po naszej stronie potoku nie było już skowyczących stworów. Ognisko po drugiej stronie buchnęło znów płomieniem i lepiej widzieliśmy otoczenie. Dostrzegałem ludzkie sylwetki i błysk mieczy. Na samym brzegu woda chciwie lizała jakieś ciało leżące na plecach, z twarzą zwróconą ku górze; niewidzące oczy patrzyły prosto na mnie.
Usłyszałem krzyk Godgara i też bym krzyknął, gdybym nie walczył o zachowanie przytomności. Ból w udzie stał się tak potworną torturą, jakiej nie doświadczyłem nigdy w życiu.
Martwy stwór był mały i koślawy, ręce i nogi - o ile te kończyny można zaszczycić tak ludzkim określeniem - miał cienkie, porośnięte szorstką szczeciną, przypominającą matę splecioną z korzeni i cienkich włókien. Natomiast tułów był gruby, wręcz opasły, o biało szarej barwie, która szybko bladła na naszych oczach. Pokrywały go kępy bardzo sztywnej, zjeżonej szczeci, niepodobnej ani do ludzkich włosów, ani do sierści żadnego znanego mi zwierzęcia.
To niewielkie stworzenie prawie nie miało szyi; wydawało się, że szerokie ramiona bezpośrednio wspierają czaszkę. Szczęki i niewielki, naprawdę niewielki podbródek łączyły się pod ostrym kątem; nos sprawiał wrażenie doczepionego, tuż nad bezwargimi ustami znajdowały się dwa otwory. Oczy były głęboko osadzone po obu stronach owej grani. Nieznany stwór nie nosił odzienia, nic też nie wskazywało, iż jest czymś więcej niż zwierzęciem... Pojąłem jednak, co to takiego.
- Co to jest? - zapytał Godgar.
- Nie wiem. - W istocie instynkt podpowiadał mi, że mam przed sobą sługę Zła, takiego samego jak Wilkołaki i Rasti.
- Spójrz! - wskazał Godgar. - Woda... Tryskający ku niebu wysoki słup wody począł się obniżać, a potok dzielący nas od ogniska stawał się coraz węższy. Patrzyłem apatycznie wiedząc, że jeśli na moment puszczę się głazu, o który się opierałem, upadnę, i bardzo wątpiłem, czy zdołam znów się podnieść. Rzeka zamieniła się w strumyk, ten zaś w małą strużkę.
- Kemocu! - dobiegło mnie wołanie od strony ogniska i spróbowałem na nie odpowiedzieć. Okrzyk Godgara sprowadził ich do nas. Kiedy Kyllan objął mnie ramieniem, upadłem bezsilnie na jego pierś i w gęsty mrok, w którym zniknął potworny ból.
Ocknąłem się za wcześnie i stwierdziłem, że Dahaun i Kyllan naradzają się w mojej sprawie. Z ich słów zrozumiałem, choć niezbyt się tym przejąłem, jak to bywa we śnie, że rany zadane przez Thasów - gdyż to oni nas zaatakowali - są zatrute. Wprawdzie Dahaun mogła udzielić tymczasowej pomocy, ale leczyć należało mnie gdzie indziej.
Nie tylko ja zostałem ranny. Parę osób miało połamane żebra przez spadające kamienie, innych zaś pokąsali Thasowie. Jednak moja rana była najgroźniejsza i mogła poważnie opóźnić naszą podróż.
Kyllan szybko oświadczył, że zostanie ze mną, póki nie nadejdzie pomoc. Ujrzawszy wyraz oczu Dahaun zrozumiałem, że grozi nam wielkie niebezpieczeństwo. W tym na poły sennym stanie, wywołanym przez jej lekarstwa, nie obawiałem się jazdy. Przewidywałem, że choć napad się nie powiódł, głównie dzięki niezwykłej powodzi, nie będzie to ostatni atak Thasów. Jeżeli wpadniemy w pułapkę z dala od Zielonej Doliny, czeka nas zguba.
- Przywiążcie mnie do Shila - zdołałem z trudem wykrztusić ledwie słysząc własne słowa. - Pojedziemy albo umrzemy…
Dahaun spojrzała mi głęboko w oczy.
- Czy takie jest twoje życzenie, Kemocu?
- Takie jest moje życzenie.
Wyruszyliśmy o świcie. Przywiązano mnie do grzbietu Shila, tak jak tego chciałem. Dahaun dała mi do żucia jakieś liście. Czułem w ustach ich gorycz, lecz utrzymywały barierę snu pomiędzy mną a bólem, tak że wprawdzie zdawałem sobie sprawę z jego istnienia, lecz nie szarpał mną jak kły Wilkołaka.
Podróżowaliśmy pod ołowianym niebem, nadal brzemiennym burzą, która wciąż nie chciała nadejść. Jechałem jak we śnie, czasem widząc nieco wyraźniej otoczenie, czasem zaś zastanawiając się nad sytuacją, kiedy mój umysł chwilami się przejaśniał, po czym znów ogarniała mnie mgła niepamięci.
Ocknąłem się, kiedy dotarliśmy do rzeki. A może obudziła mnie myślowa sonda, tak ostra i wroga, że aż jęknąłem i spróbowałem usiąść prosto na grzbiecie Shila. Renthan wydał głośny okrzyk przypominający głos trąbki, odwrócił się błyskawicznie i pomknął brzegiem rzeki, oddalając się od naszej grupy. Nie byłem w stanie go powstrzymać. Z tyłu dobiegły mnie krzyki, wołania i tętent kopyt.
Shil zaś, jakby starając się ujść pogoni, wskoczył w pewnym momencie do rzeki. Woda zamknęła się nade mną, gdy szamotałem się w więzach utrzymujących mnie na grzbiecie Renthana, który zachowywał się niby szalony.
Nagle więzy pękły i odzyskałem swobodę. Stękając i krztusząc się walczyłem z prądem. Otkell, sulkarski wojownik, który był naszym wychowawcą, nauczył mnie dobrze pływać, lecz groźna rana sprawiła, iż moja lewa noga nie reagowała na rozkazy mózgu. Jęcząc i kaszląc dotarłem do jakiegoś głazu i uczepiłem się go rozpaczliwie. Rozjaśniło mi się w głowie, ale straszliwy ból tak mnie osłabił, że z trudem opierałem się silnemu prądowi.
Ktoś pochwycił mnie z tyłu. Kyllan! Próbowałem wymówić jego imię, nie mogłem jednak wydobyć z siebie głosu. Użyłem telepatii… ale myśl rozpłynęła się w nicości!
Uchwyt był bardzo mocny. Oderwano mnie od głazu i pociągnięto na środek rzeki. Krzyknąłem z przerażenia, wymachiwałem rękami, starałem się odwrócić głowę, żeby zobaczyć, kto lub co mnie trzyma, lecz nadaremnie. Ciągnięto mnie z głową uniesioną nieco ponad powierzchnią wody, z dala od brzegu i zbawczych skał.
Zobaczyłem Kyllana na grzbiecie Shabriny patrzącego w miejsce, gdzie wirowałem w uścisku nieznanej siły. Patrzył prosto na mnie, nic jednak nie wskazywało, iż naprawdę mnie widział. Ponownie spróbowałem zawołać… ale żaden dźwięk nie wydobył się z moich ust. A kiedy znów użyłem myśli, odniosłem wrażenie, że mój sygnał uderza o wysoki, głuchy mur.
Kyllan jechał brzegiem, najwyraźniej nadal mnie szukając, choć przecież byłem doskonale widoczny. Po chwili ogarnął mnie strach, gdyż coraz bardziej odciągano mnie od mego brata i tych, którzy za nim przyjechali. Później brzeg wygiął się łukiem, zasłaniając ich przed moim wzrokiem, i do reszty straciłem nadzieję.
Rozdział 5
Już nie ciągnięto mnie w szybko płynącej wodzie, lecz leżałem na czymś nieruchomym i suchym. Jednak nie otworzyłem od razu oczu. Działałem pod wpływem prymitywnej potrzeby poznania wszystkiego, co możliwe, za pomocą innych zmysłów, nim zdradzę się, że znowu jestem przytomny. Rwący ból w udzie dokuczał mi coraz bardziej. Walczyłem z nim, starając się myśleć o innych sprawach.
Zadrżałem i zatrzęsłem się w zimnym powiewie. Położyłem rękę na powierzchni, na której leżałem, i wyczułem żwir i piasek. Wytężyłem słuch: z bliska dobiegły mnie dźwięki, które mogły być tylko szmerem wody i westchnieniem wiatru wśród liści. Niczego więcej się nie dowiedziałem.
Otworzyłem oczy. Wysoko w górze, bardzo wysoko, wisiały chmury zmieniające dzień w zmierzch. Ale między nimi a mną ujrzałem gałąź, szarobiałą, nagą jak surowy i ponury pomnik dawno uschłego drzewa.
Podciągnąłem się na rękach i spróbowałem podnieść się jeszcze wyżej. Świat zawirował wokół mnie i dostałem torsji. Starałem się odwracać tak głowę, żeby woda wylała mi się z ust. Wstrząsał mną dreszcz obrzydzenia.
Potem znów się podniosłem z determinacją, starając się poznać otoczenie. Odwróciwszy ostrożnie głowę i całą siłą woli walcząc z atakami mdłości, dowiedziałem się, że leżę na niewielkiej plaży, o kilka cali ode mnie omywanej przez wody rzeki. Z prawej dostrzegłem wielkie głazy, między którymi ugrzęzły kawałki naniesionego przez fale drewna, wyznaczające granicę dawnych wylewów.
Nie miałem ani hełmu, ani miecza. Bandaże założone przez Dahaun rozluźniły się i barwiły je nowe plamy krwi. Ale jak zdołałem się zorientować, byłem zupełnie sam. Ktokolwiek lub cokolwiek przywlokło mnie tutaj, z dala od mego brata i przyjaciół, nie utopiło mnie, lecz przypuszczalnie zgotowało znacznie gorszy los, pozostawiając w miejscu, skąd przez wzgląd na ranę nie mógłbym uciec.
Lecz my, przybysze z Estcarpu, jesteśmy bardzo uparci; mój ojciec nigdy nie akceptował bez walki nieszczęść, jakie zsyłał nań zły los. Więc i ja, mimo strasznego bólu, zdołałem doczołgać się do skały, o którą mogłem się oprzeć. Tam pociłem się i jęczałem, wspierając się ciężko o kamień, by podciągnąć się wyżej i dokładniej zbadać swoje położenie. Nikomu nie dodałoby ono odwagi.
Nie znajdowałem się na brzegu rzeki, lecz na małej wysepce w środku silnego prądu. Wysepka ta była okresowo zalewana przez fale, o czym wymownie świadczyła jej powierzchnia. Nic tutaj nie rosło. Widziałem tylko skały i rozrzucone wśród nich kawałki drewna. Przypominała mi wyspę, na której schroniliśmy się tej nocy, kiedy Kaththea stworzyła Chowańca i wysłała go, żeby dla nas badał przeszłość. Wówczas jednak byłem zdrów i cały, nie tylko ciałem, lecz i duchem, gdyż ściśle złączeni wspólnym celem tworzyliśmy jedną istotę.
Oba rzeczne brzegi były wysokie, a prąd szybki. Gdybym był zdrowy, zrzuciłbym kolczugę i spróbował popłynąć. Ranny, nie miałem żadnej szansy. Opierając się o głaz, odwróciłem się i spróbowałem mocniej zacisnąć bandaż wokół uda. Najlżejsze dotknięcie sprawiało, że się wzdragałem i zaciskałem zęby, ale zrobiłem tyle, ile zdołałem. Nadal dokuczało mi zimno. Wyglądało na to, że długie lato Escore ustępowało miejsca jesieni. Pomyślałem o ogniu i spojrzałem na wyrzucone przez fale kawałki drewna. W sakiewce u pasa miałem zapalniczkę. Lecz ogień mógłby stać się sygnałem dla wroga.
Uważnie obiegłem spojrzeniem oba brzegi rzeki. Przed moją wysepką dostrzegłem większą wyspę, miejscami porośniętą roślinnością. Na pewno mogła zapewnić lepszy pobyt niż ta skalna grzęda. Bardzo chciałem tam dotrzeć, ale zdawałem sobie sprawę, że nie dam rady rzecznemu prądowi.
Chociaż... Znów przyjrzałem się połamanym gałęziom rozrzuconym wśród głazów. Przypuśćmy, że zbudowałbym tratwę? A może coś mniej ambitnego niż tratwa - może podpórkę, która utrzyma mi głowę nad wodą, kiedy prąd będzie niósł mnie w dół rzeki, gdzie zdołałbym dopłynąć do brzegu?
Ale co potem? Nie miałem broni, mogłem tylko się czołgać - czy nie stałbym się łatwym łupem dla Rasti, Wilkołaków czy innych potworów grasujących w Escore?
Ponieważ wrodzony upór nie pozwala nam się poddać bez ostatniej próby, pochyliłem się tak nisko, jak mogłem, by nie utracić chwiejnej równowagi, i zacząłem przyciągać do siebie kawałki drewna znajdujące się w zasięgu ręki. Spotkał mnie zawód: większość z nich okazała się lekkimi patykami, tak zniszczonymi przez wodę i wysuszonymi, że wprost się kruszyły w dłoniach. Znalazłem jeden dłuższy kawałek i posłużyłem się nim jak laską, skacząc z jego pomocą. Ból i zmęczenie tak mi dokuczały, że spocony, czując mdłości, musiałem odpoczywać po każdym kroku. Wąska plaża była bardzo mała i nie mogłem zajść daleko. Resztę wysepki pokrywały skały, na które nie zdołałbym się wspiąć.
Mimo to przyciągałem do siebie i układałem w stos te kawałki drewna, do których mogłem sięgnąć, a później usiadłem przy nim. Na razie nie wiedziałem, jak mam je powiązać. Gdybym miał nóż, mógłbym pociąć ubranie na paski i związać je. Lecz nóż także znikł, a na skałach nie rosła winna latorośl, której pędami mógłbym się posłużyć.
Ale gdybym zdjął skórzany kaftan, który nosiłem pod kolczugą, żeby nie ocierała mi piersi i ramion, zdołałbym zrobić zeń coś w rodzaju tłumoka. Czy zapewni mi oparcie, jeżeli wypcham go najsuchszym drewnem? Czy w ogóle utrzyma się na wodzie?
Wszystko wokół siebie widziałem jak przez mgłę; nie myślałem już logicznie. Uczepiłem się niejasno pewnego pomysłu, nie wiedząc, czy jest coś wart. Bardzo chciało mi się pić. Powoli doczołgałem się do miejsca, gdzie rzeka omywała żwir, i nabrałem ręką tyle wody, ile mieści się we wnętrzu dłoni. Musiałem to powtarzać wiele razy, nim zaspokoiłem pragnienie. Później ochlapałem sobie twarz. Skóra twarzy była gorąca w dotyku i ciasno napięta. Pomyślałem, że na pewno mam gorączkę.
Znów zacząłem po omacku rozpinać kolczugę. Zrobiłem wiele przerw, zanim ją zdjąłem. Teraz nie było mi już zimno, tylko gorąco... tak gorąco, że chciałem wskoczyć w chłodne wody rzeki.
Dlaczego zdjąłem kolczugę... co takiego miałem zrobić? Siedziałem wpatrując się w leżące na kolanach fałdy metalowej siatki, usiłując przypomnieć sobie, czemu to było aż tak ważne...
Kaftan… Szarpnąłem zatrzaski skórzanego kaftana. Muszę zdjąć kaftan. Ale teraz nawet najmniejszy ruch stał się dla mnie za trudny i wymagał tak wielkiego wysiłku, że ciężko dyszałem pomiędzy próbami uwolnienia się od tej części stroju.
Pić… woda… potrzebuję wody… Znowu wlokłem się po plaży, kalecząc dłonie o ostry żwir, lecz zdołałem dotrzeć do rzeki. Zanurzyłem ręce w wodzie.
A z odmętów wynurzył się koszmarny potwór!
Długie kły sterczały w szeroko rozwartej ogromnej paszczy, gotowej połknąć mnie w mgnieniu oka. Przez chwilę widziałem tylko tę paszczę i ostre zęby w jej wnętrzu. Cofnąłem się gwałtownie, rozdzierając ranę i straciłem przytomność.
-… obudź się!
- Kyllan?
- Obudź się! Dussa, pozwól mu się obudzić!
Chłodna wilgoć na mojej twarzy. Ale ów natrętny krzyk rozbrzmiewał w moim umyśle.
- Kyllan?
- Obudź się! Jeśli chcesz żyć, obudź się!
To nie był Kyllan ani Kaththea. Nie znałem dotknięcia tego umysłu. Był to wysoki, ostry głos, raniący mój mózg tak, jak pewne dźwięki ranią uszy. Usiłowałem od niego uciec, lecz trzymał mnie mocno.
- Obudź się!
Otworzyłem oczy, mimo woli oczekując tamtego potwora z rzeki. Zamiast niego zobaczyłem owalną, jasnoskórą twarz, wokół której schły kosmyki srebrnych włosów zamieniając się w chmurę jedwabnej przędzy.
- Obudź się!
Czyjeś ręce ciągnęły mnie do góry.
- Kto… co…?
Dziewczyna spoglądała przez ramię, jakby i ona lękała się czegoś, co mogło wynurzyć się z rzeki. Na jej twarzy malował się niepokój. Niewiele z tego rozumiałem i kiedy Kroganka przeniosła znów na mnie spojrzenie, wyraźnie spochmurniała. Jej myśli były niczym ostre noże, których ukłucia zmusiły mój opieszały mózg do działania.
- Mamy mało czasu. Oni zawarli umowę, a ty masz być zapłatą! Czy chcesz, żeby wydano cię tamtym.
Zamrugałem oczami. Ponaglający ton jej myśli obudził we mnie instynkt samozachowawczy, który zmusza człowieka do akcji nawet wtedy, kiedy świadomość się wyłącza. Niezdarnie próbowałem reagować na jej szarpnięcia, pełznąc jakoś za nią, gdy tak ciągnęła mnie i popychała w stronę rzeki.
Później przypomniałem sobie coś i spróbowałem wyrwać się dziewczynie.
- Potwór… tam jest potwór…
Zacisnęła tylko uścisk i w myśli gwałtownie zareagowała: - Już nie. Będzie mi posłuszny. Musisz się oddalić, zanim tamci przyślą po ciebie.
Tak wielka była jej determinacja, że zgasiła iskrę buntu w moim umyśle i poczołgałem się dalej. Później znalazłem się w wodzie.
- Na plecy! Przewróć się na plecy! - rozkazała.
Stwierdziłem, że leżę na plecach w wodzie i że znów jestem ciągnięty z twarzą ponad jej powierzchnią. Moja towarzyszka płynęła, lecz zanurzała się też w wartki prąd, żeby przyśpieszyć naszą ucieczkę. Albowiem była to ucieczka. W wodzie odzyskałem jasność umysłu i zrozumiałem, że grozi nam niebezpieczeństwo.
Później zaczął padać deszcz; duże krople uderzały wokół nas o powierzchnię wody. Chmury traciły wreszcie brzemię, którym tak długo groziły. Zamknąłem oczy, chroniąc je przed kroplami i zdałem sobie sprawę, że Kroganka zaniepokoiła się nie na żarty.
- Musimy… musimy wydostać się na brzeg… zanim rzeka wyleje - przechwyciłem jej myśl. Po czym wydała tak wysoki okrzyk, że przestałem go słyszeć. Wyczułem, iż doznała ulgi. Następnie rozkazała: - Musimy popłynąć pod wodą. Kiedy ci powiem, weź głęboki oddech i trzymaj go.
Nie dotarł do niej mój protest. Napełniłem więc płuca powietrzem. Nagle otoczył nas mrok. Nie tylko płynęliśmy pod wodą, ale jeszcze musieliśmy znaleźć się pod jakimś dachem. Ludzie mojej rasy czują strach przed podobnymi sytuacjami i być może zareagowałem znacznie mocniej niż należało, bo w efekcie stałem się bezsilny jak dziecko. Czy Kroganka zdawała sobie sprawę, że muszę odetchnąć… odetchnąć... teraz!
W końcu moja twarz wynurzyła się z wody. Wciągnąłem nosem i ustami haust powietrza, a wraz z nim ostry zwierzęcy zapach. Przemierzaliśmy jakąś norę, a przecież woda pluskała wokół nas. Było ciemno, lecz moja towarzyszka pewnie posuwała się naprzód.
- Gdzie jesteśmy?
- To droga do siedziby aspta. Ach, teraz musimy się czołgać. Trzymaj się mojego pasa i chodź… - Oblałem się potem przewracając się na brzuch w ciasnym tunelu. Kroganka pomogła mi, ujęła moją dłoń i zaczepiła palce za pasek ozdobiony rzędem ostrych muszelek. Czołgaliśmy się jakiś czas, aż dotarliśmy do dużego, okrągłego pomieszczenia oświetlonego widmowym blaskiem docierającym z górnej części kopuły.
Podłogę wysłano zeschłymi trzcinami i pękami liści; ściany wykonano z wysuszonej mieszanki mułu i trzcin, dość starannie je wygładzając. U szczytu kopuły wywiercono małe, wentylacyjne otwory: powietrze było świeże, choć skażone ciężkim zwierzęcym odorem. Światło pochodziło także z jeszcze jednego źródła: z kawałków jakichś roślin na chybił trafił wciśniętych w ściany wydobywała się dziwna szarawa poświata.,
W owym kopulastym pomieszczeniu nie byliśmy sami. Po jego drugiej stronie przykucnęła duża, porośnięta sierścią istota. Gdyby stanęła na potężnych tylnych łapach, mogłaby sięgać mi do ramienia. Miała okrągłą głowę bez zewnętrznych uszu, szeroki pysk z dużymi, wystającymi zębami i stopy zakończone długimi pazurami. Ujrzawszy w innej sytuacji to stworzenie, obserwowałbym je czujnie. Teraz dziwna istota przednimi łapami wygładziła gęstą sierść i zaczęła rozczesywać ją pazurami. Robiła to niemal z roztargnieniem, nie odrywając oczu od dziewczyny. Jestem pewien, że się porozumiewali telepatycznie, choć niczego nie słyszałem.
Krogankę znałem, nazywała się Orsya, nie wiedziałem, jednakże, dlaczego zabrała mnie z wysepki i przed jakim to niebezpieczeństwem uciekliśmy. Kosmaty właściciel nory kołyszącym się krokiem podreptał do jakiegoś otworu, dał nurka i zniknął. Orsya skupiła teraz na mnie całą uwagę.
- Pozwól mi obejrzeć twoją ranę.
Był to raczej rozkaz niż prośba, ale posłuchałem go. Straszny ból, który złagodziły lekarstwa Dahaun, coraz bardziej dawał mi się we znaki i zastanawiałem się, jak długo jeszcze wytrzymam.
Dziewczyna wyjęła nóż, rozcięła moje spodnie i bandaże. Dla niej było wystarczająco jasno, chociaż dla mnie w tym podziemnym schronieniu panował półmrok. Uważnie obejrzała moją ranę.
- Jest lepiej, niż myślałam. Leśna kobieta zna się na ziołach. Chociaż jej korzenie i liście nie mogły uleczyć rany, to trucizna nie przeniknęła głębiej. A teraz zobaczymy, co da się zrobić.
Wspierałem się na łokciach, żeby ją lepiej obserwować. Kroganka, przyłożywszy rozwartą dłoń do mojej piersi, kazała mi się położyć.
- Leż! Nie ruszaj się! Niedługo wrócę.
Jak tamto nieznane zwierzę przeczołgała się przez zwieńczony łukiem otwór w ścianie. Zostałem sam. Nękały mnie zawroty głowy, a rana paliła ogniem.
Wydawało mi się, że upłynęło wiele czasu i musiałem wytężyć całą siłę woli, żeby nie stracić przytomności. Wiedziałem, że mam gorączkę i coraz trudniej przychodziło mi utrzymywać kontakt ze światem zewnętrznym.
Orsya znów pochyliła się nad moją raną. Z początku jej dotknięcia dostarczały mi piekielnych męczarni, kiedy oblepiała poszarpane ciało miękką, wilgotną substancją, wydobytą z puzdra sporządzonego z dużych muszli. Potem od dziwnego okładu rozszedł się kojący chłód, łagodzący ból, czyniący ciało odrętwiałym. Trzykrotnie nakładała ową substancję, za każdym razem robiąc krótką przerwę. Na zakończenie przykryła ranę dużymi liśćmi.
Kiedy skończyła opatrunek, uniosła mi głowę i włożyła do ust jakieś kulki. Gdy je nadgryzłem, pękły wypełniając mi usta słonym, gorzkawym płynem.
- Połknij to! - rozkazała.
Posłuchałem, choć ciecz miała lekko mdły smak i paliła w gardle. Popiłem wodą z naczynia wykonanego z muszli i dopiero wtedy Orsya oparła mi głowę o zaimprowizowaną poduszkę z zebranych z ziemi trzcin.
Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętałem przed zaśnięciem, to widok Kroganki skulonej z drugiej strony podziemnego domu. Trzymała coś w rękach; przedmiot ów rozsiewał migotliwe błyski, które przebiegały tam i z powrotem po ścianach.
Kiedy znów się obudziłem, stwierdziłem, że jestem sam. Miałem jasny umysł i prawie nie czułem już bólu. Nagle zapragnąłem wyjść na zewnątrz - na czyste, świeże powietrze, wolne od zwierzęcego zapachu. Pragnąłem tego tak bardzo, że gdybym miał swój miecz, zacząłbym rąbać ściany, które mnie więziły.
Lecz gdy spróbowałem usiąść odkryłem, że opatrunek, który Orsya nałożyła na ranę, jest bardzo ciężki, a jego powierzchnia twarda niczym kamień. Przykuwał mnie do miejsca równie skutecznie jak kajdany. Nie niepokoiłem się tym długo, gdyż Orsya wypełzła z tunelu, trzymając coś zawiniętego w siatkę.
Przyglądała mi się badawczo przez chwilę.
- Jest dobrze - powiedziała. - Nie ma w tobie trucizny. A teraz jedz i nabieraj sił, gdyż wróg krąży po kraju z siecią i włócznią, żeby cię pochwycić.
Położyła na ziemi swoją siatkę i wyjęła z niej małe zawiniątka opakowane w liście. Poczułem głód. Tak, byłem głodny, tak głodny jak podczas przymusowego postu. Spojrzałem na owe zawiniątka i zrozumiałem, że obchodzi mnie tylko ich jadalna zawartość, a nie jej smak, czy źródło.
Były to małe płatki białego mięsa, wilgotne i, jak mi się wydawało, surowe. Orsya posypała je proszkiem z innego zawiniątka. Sięgnąłem po nie ochoczo i stwierdziłem, że mi smakują, chociaż przed chwilą gotów byłem walczyć ze wstrętem. Zjadłem też cztery lub pięć kawałków czegoś, co mogło być korzeniami, obranymi i oskrobanymi. Miały ostry smak i lekko piekły w język. Kiedy skończyłem jeść, Kroganka zwinęła siatkę.
- Musimy porozmawiać, przybyszu zza gór. Powiedziałam, że grozi ci zguba. Znajdujesz się z dala od bezpiecznego miejsca - przynajmniej poza tym domem. Zielona Dolina jest daleko stąd. A ci, z którymi jechałeś, uważają cię za zmarłego.
- Jak się dostałem na wyspę?
Dziewczyna wyjęła grzebień i jęła rozczesywać obłok jedwabistych włosów, rozdzielając je i wygładzając z jakąś nieświadomą zmysłową pieszczotą.
- Oboro miał pojmać ciebie lub kogoś z was. Wodny Lud - Kroganowie, jak nas nazywają mieszkańcy powierzchni - jest przerażony i rozgniewany na tych, którzy - jak się sądzi - narazili go na niebezpieczeństwo. Ale w tym kraju już nie można odpowiadać wyłącznie na zew własnego rogu bojowego. Ty i Ethutur przybyliście do Oriasa i poprosiliście o pomoc. Ale inni i więksi od was przybyli wcześniej. A po waszym odjeździe przysłali takich posłów, których musieliśmy wysłuchać. Nie chcemy mieć nic wspólnego z waszymi wojnami, rozumiesz? Nic! - W moim umyśle jej „głos” przeszedł z cichego szeptu w głośny krzyk. - Pozostawcie nam nasze jeziora, rzeki i potoki. Zostawcie nas w spokoju!
- Przecież to Oboro mnie schwytał…
Orsya przez chwilę nie odpowiadała, zajęta rozczesywaniem długiego pasma włosów, jakby to była najważniejsza rzecz na świecie. Podejrzewałem jednak, że ukryła się za grzebieniem i czesaniem tak, jak można się ukryć pod rozłożystymi konarami przyjaznego drzewa.
- Sięgnęliście po wodę do walki z Thasami, posłużyliście się bronią, którą Kroganowie zbudowali kiedyś dla dawno zmarłego wielmoży. Teraz Thasowie i ci, którzy ich posłali, oburzają się na mój lud twierdząc, że potajemnie sprzymierzyliśmy się z wami. Ich wysłannicy sprawdzą, czy tego nie zrobiliśmy, i będziemy musieli im zapłacić…
- Ale dlaczego mnie pojmano?
- Jesteś jednym z tych, którzy rozpoczęli niepokoje w Escore, i pomagałeś spuścić wodę. Zostałeś ranny i dlatego można było cię łatwo schwytać - odparła otwarcie.
Nagle zdałem sobie sprawę, że obserwuję ruchy grzebienia w jej włosach tak uważnie, że wzbudziło to we mnie niepokój. Niechętnie, i ta niechęć jeszcze bardziej mnie zaniepokoiła, odwróciłem oczy i utkwiłem wzrok w kopule.
- Więc Oboro uważał mnie za łatwą zdobycz…
- Orias rozkazał pojmać jednego z was, o ile to będzie możliwe. Mógłby użyć takiego jeńca jako pokojowego daru dla tamtych. I w ten sposób, jeśli zawrze korzystną transakcję, odwróciłby od nas ich uwagę.
- Skoro to tak wiele znaczy dla twego ludu, dlaczego mnie uratowałaś?
Grzebień Kroganki znieruchomiał.
- Dlatego, że spełnienie rozkazu Oriasa również narazi nas na kłopoty. W ostatecznym rozrachunku może nawet na znacznie większe. Czy to prawda, że wezwałeś i że jeden z Wielkich Adeptów ci odpowiedział
- Skąd… skąd o tym wiesz?
- Ponieważ jesteśmy tym, kim jesteśmy, przybyszu zza gór. Kiedyś, bardzo dawno temu, mieliśmy przodków należących do twojej rasy. Lecz nasi przodkowie postanowili pójść inną drogą i w ten sposób, stopniowo, powstaliśmy my, Kroganowie. Ukształtowały nas niewidzialne Moce i niegdyś ulegaliśmy ich wpływom. Dlatego kiedy jeden z Wielkich Adeptów daje o sobie znać, wszyscy nam podobni w Escore wiedzą o tym. Skoro zaś jesteś tym, któremu oni odpowiadają, to możesz skierować przeciw nam większe siły, niż tamci są w stanie przywołać.
- Ale Orias tak nie myśli?
- Orias wierzy w to, co mu powiedziano, że tylko przypadkiem natrafiłeś na czar, który otworzył dawno zamkniętą bramę. Jego doradca powiedział też, że należy wydać cię w ręce tych, którzy potrafią cię zmusić do oddania im klucza do tej bramy.
- Nie!
- Ja również tak mówię, przybyszu zza gór.
- Nazywam się Kemoc.
Po raz pierwszy zobaczyłem, jak się uśmiecha.
- Jeżeli znasz taki czar, wolałabym, żeby służył tym, z którymi jechałeś do Zielonej Doliny niż komuś innemu. Dlatego przypłynęłam, aby zabrać cię z tamtej wyspy.
- A co to takiego? - Rozejrzałem się dokoła.
- To zimowe mieszkanie asptów. Ponieważ żyją one w rzekach, więc słuchają nas, kiedy zwracamy się do nich we właściwy sposób. Lecz czas płynie, a moce działają. Uważam, że nie powinieneś odwlekać zbytnio podróży lądem do Zielonej Doliny. Mówi się, że siły Ciemności wkrótce zaczną ją oblegać.
Postukałem palcami po twardym jak kamień opatrunku.
- Jak długo mam być tutaj uwięziony?
Orsya znów się uśmiechnęła i odłożyła grzebień.
- Nie dłużej niż trzeba, żeby to rozłupać, Kemocu. I rozłupała, uderzając kamieniem i czubkiem noża. Pomyślałem, że musiała obłożyć mi ranę tym samym leczniczym mułem, który zawrócił mego brata sprzed bramy śmierci. Bo gdy odpadły ostatnie odłamki, nie było już rany, tylko świeża blizna i bez trudu mogłem poruszać nogą.
Kroganka przeprowadziła mnie przez podwodny tunel i schroniliśmy się w gęstwinie rosnących nad rzeką trzcin. Był wczesny ranek i mgła wisiała nad wodą. Orsya węszyła, wciągając głęboko powietrze do płuc i powoli je wydychając, jakby w ten sposób szukała niewykrywalnych dla mnie wieści.
- Będzie ładny dzień - oświadczyła. - To dobrze, chmury bowiem sprzyjają siłom Ciemności. Słońce jest ich wrogiem.
- Którędy mam iść?
- Którędy pójdziemy, Kemocu. Pozwolić ci teraz błąkać się samemu po kraju, to jak wyjąć possela z muszli i cisnąć go vufflowi. Będziemy podróżowali wodą.
I tak też zrobiliśmy, najpierw płynąc z prądem rzeki, później zaś jednym z jej mniejszych dopływów na południe. Chociaż okolica sprawiała wrażenie wolnej od Zła i uśmiechniętej w promieniach słońca, pilnie stosowałem się do wskazówek Orsyi. Kiedyś leżeliśmy przy porośniętym trzciną brzegu - ona pod wodą, ja zaś z wydrążoną trzciną w ustach, by czerpać powietrze - podczas gdy niewielkie stado Wilkołaków chłeptało wodę i porozumiewało się warcząc, w odległości ramienia od naszej kryjówki.
Moją przewodniczkę drażniło, że nie mogłem podróżować wyłącznie pod wodą tak jak ona i potrzebowałem powietrza. Jestem pewny, że mogłaby odbyć tę samą podróż w trzykrotnie krótszym czasie, niż nam to zajęło. Na noc schroniliśmy się w porzuconej norze mieszkańca rzeki, wykończonej nie tak starannie jak siedziba aspta, po prostu w jamie wykopanej w wysokim brzegu.
Tam Orsya opowiedziała mi o swoich współplemieńcach i im podobnych. Dowiedziałem się, że jest pierwszą córką najstarszej siostry Oriasa, więc zgodnie z ich sposobem ustalania pokrewieństwa była mu bliższa niż jego własne dzieci. Okazała się znacznie odważniejsza niż większość Kroganów z jej pokolenia, gdyż przy każdej okazji wymykała się z domu, żeby zbadać drogi wodne, które poznali jedynie nieliczni mężczyźni, o ile w ogóle tam dotarli. Napomknęła o dziwnych znaleziskach wśród wzgórz, a potem powiedziała, że wraz z nadejściem wojny takie poszukiwania trzeba będzie przerwać. Wspomniawszy o wojnie zamilkła i zwinęła się do snu w kłębek.
Następnego dnia przed południem strumyk, którym podróżowaliśmy, stał się tak mały, że nie mogliśmy już płynąć. Wtedy Orsya wskazała ręką na wzgórza i powiedziała:
- Kieruj się w dalszej drodze wedle tego szczytu. Jeżeli będziesz uważał i pośpieszysz się, dotrzesz do Zielonej Doliny o zachodzie słońca. Mogę wprawdzie przebywać przez krótki czas na wolnym powietrzu, ale nie aż tak długo. Tu się więc rozstaniemy.
Usiłowałem jej podziękować. Lecz jakimi słowami można się odwdzięczyć za uratowanie życia? Znów się uśmiechnęła, pomachała ręką i wskoczyła do wody. Odpłynęła, zanim zdołałem wyjąkać do końca to, co chciałem jej powiedzieć.
Skupiwszy uwagę na szczycie, który mi wskazała, zacząłem ostatni odcinek drogi.
Rozdział 6
Skrzydlaci wartownicy Zielonej Doliny zauważyli mnie na długo przedtem, zanim ja ich spostrzegłem. Jakiś Flannan pojawił się znienacka, przez chwilę unosił się nad moją głową, po czym zniknął nie machnąwszy nawet skrzydłem. Dotarłem do szczeliny pomiędzy-dwoma pionowymi kamieniami. Mogło to być tylne wejście do dziedziny Zielonego Ludu, bo i tu z obu stron były wypisane ochronne Symbole. Jedna z zielonozłotych jaszczurek, które pomagały patrolować wzgórza, spojrzała na mnie podobnymi do klejnotów oczami.
- Kemocu!
Nadbiegł Kyllan, rzucił mi się na szyję, nasze oczy i umysły spotkały się. Nasza dawna jedność powróciła na tę chwilę, tak jakby nic jej nigdy nie zakłóciło.
Przypominało to wielkie święto. Zaprowadzono mnie do żywych domów o dachach z ptasich piór, po drodze zarzucając pytaniami. Ale to, co miałem do powiedzenia o wrogości Kroganów, szybko ich otrzeźwiło.
- To złe wieści! - Dahaun nalała mi wina do gościnnej czary, a teraz zaniepokojona odstawiła dzban na stół. - Jeśli Kroganowie sprzymierzyli się przeciw nam... Woda może być groźną bronią, której trudno będzie stawić czoło. -Ale kim są ci Adepci Ciemności, których tak bardzo obawia się Orias, że próbuje kupić ich przychylność oddając im jeńca? Kroganowie nie są bojaźliwi. W przeszłości byli naszymi przyjaciółmi… Może rozpoczęlibyśmy poszukiwania…? - Ethutur pokręcił przecząco głową i powiedział:
- Jeszcze nie, najpierw musimy się dowiedzieć wszystkiego w inny sposób. Pamiętaj, że ci, którzy szukają, mogą sami stać się obiektem poszukiwań, zwłaszcza gdy moc strony przeciwnej jest równie wielka lub większa niż ich własna.
W pierwszej chwili po przybyciu z podniecenia zapomniałem o czymś bardzo ważnym, lecz teraz przypomniałem sobie. Kaththea… gdzie jest moja siostra? Spojrzałem pytająco na Kyllana. Chyba mnie nie unika?
Szybko zaprzeczył:
- Wszyscy myśleli, że nie żyjesz. Kaththea pojechała wczoraj na wschód, ponieważ przyszło jej coś na myśl. Chciała udać się w pewne znane tutaj miejsce i wykorzystać istniejące tam siły do poznania twego losu. Wierz mi, Kemocu, nie miała wątpliwości, że żyjesz. Powiedziała mi, że oboje natychmiast dowiedzielibyśmy się o twojej śmierci!
Oparłem głowę na rękach. Nagle zrozumiałem, że za wszelką cenę muszę do niej dotrzeć i posłałem myślowy zew, sądząc, że to nikomu nie zaszkodzi w bezpiecznej Zielonej Dolinie. Myśl Kyllana splotła się z moją, wzmocniła ją i tak radośnie połączone wyruszyły na poszukiwania.
Oddawałem coraz więcej sił telepatycznej sondzie. Czułem, jak rośnie energia myśli Kyllana - dalej, dalej… Lecz odpowiedź nie nadeszła. Kaththea nie była pochłonięta magią, gdyż wówczas dotarlibyśmy do jej umysłu, a ona poleciłaby nam zerwać kontakt. Niestety, stwierdziliśmy całkowitą nieobecność wszystkiego, co było Kaththea - tak całkowitą, jakby jeszcze raz zamknęły się wokół niej ściany Przybytku Mądrości.
Teraz moja myśl stała się jeszcze szybsza, zwracała się na wszystkie strony. Nie napotkała jednak celu, tylko ową pustkę, która sama w sobie była złowieszcza. Podniosłem głowę znad drżących rąk, spojrzałem na Kyllana, spostrzegłem szarawy odcień pod opalenizną na jego twarzy i zrozumiałem, że złączył nas strach.
- Odeszła! - Powiedział to pierwszy, szeptem, który jednak musieli usłyszeć wszyscy obecni, gdyż oni także wyglądali na zaskoczonych i przerażonych.
- Dokąd? - To było dla mnie najważniejsze. Kiedy z wyspy krogańskiego jeziora przywołałem Kaththeę, otrzymałem słabą i trudną do odczytania odpowiedź, musiała bowiem przebyć terytorium kontrolowane przez wroga. Mimo to dotarłem do Kaththei, a ona do mnie. A tu, w bezpiecznej Dolinie, gdzie nie powinno być żadnych barier, w ogóle nie mogłem nawiązać z nią kontaktu.
- Gdzie leży to miejsce mocy, do którego się udała? - zwróciłem się do Dahaun.
- Przy wschodnim krańcu Doliny, naprzeciw Wzgórz. Wzgórza i Dinzil! Dla mnie odpowiedź była tak jasna, jak gdyby wypisano ją ognistymi runami w powietrzu. Pani Zielonych Przestworzy zrozumiała moją myśl.
- Dlaczego?
A więc Dahaun nie kwestionowała prawdopodobieństwa moich przypuszczeń, lecz szukała powodu.
- Tak, dlaczego? - To zapytał Kyllan. - Kaththea spoglądała na Dinzila przychylnym okiem, to prawda. Ale nie odeszłaby z nim nie powiadomiwszy nas, zwłaszcza kiedy powiedziała, iż zamierza cię odszukać za pomocą dostępnej w tym miejscu mocy.
- Nie z własnej woli - wycedziłem przez zęby.
- Nie wbrew jej woli, Kemocu - zaprzeczyła Dahaun. - Kogoś obdarzonego takimi zdolnościami nie można siłą przeprowadzić obok naszych zabezpieczeń. A te strzegą każdej bramy do Zielonej Doliny.
- Nie wierzę, że się zgodziła…
- A skąd wiesz, jakich argumentów użyto? - zapytał Kyllan.
Odwróciłem się do niego czując, że mój strach zmienia się w gniew, a ten mogę wyładować na kimś mi bliskim.
- Dlaczego nie utrzymywałeś z nią łączności, żeby wiedzieć, co się dzieje!?
Poczerwieniał. Ale kiedy odpowiadał, panował nad sobą.
- Ponieważ tego sobie życzyła mówiąc, że musi zgromadzić energię, której zamierzała użyć do poszukiwań. Oświadczyła, że choć nauczyła się wielu rzeczy, lecz nigdy nie złożyła Przysięgi Czarownicy, nie otrzymała Klejnotu Strażniczki ani nie została przyjęta do ich wspólnoty. Dlatego czasami męczą ją wątpliwości i potrzebuje wszystkich sił.
Brzmiały w tym słowa Kaththei. Kyllan mówił prawdę. A jednak… mógł był ją chronić i nie zrobił tego, więc nadal się na niego gniewałem. Zwróciłem się teraz do Dahaun:
- Czy Shil może mnie zawieźć tam, dokąd udała się Kaththea?
- Tego nie wiem. Wiem jednak, że może wyruszyć w tamtym kierunku. Ale czy ty, który jesteś prawie bezbronny wobec sił tutaj się przeciw nam gromadzących, zdołasz tam dotrzeć, to zupełnie inna sprawa.
- Udowodni to jedynie próba! Pozwól mi spróbować…
Lecz los mi odmówił takiego wyboru. Jeszcze zanim skończyłem mówić, jeden z ptasich wartowników nagle siadł na ramieniu Dahaun. Zamiast zwykłych powitalnych treli usłyszeliśmy ostrzegawcze wrzaski. Ethutur i pozostali zerwali się na równe nogi i stłoczyli przy drzwiach. Dahaun spojrzała na nas, przybyszów z Estcarpu.
- Nieprzyjaciel wyruszył przeciwko naszej Dolinie, tak jak ostrzegła cię krogańska panna, Kemocu.
Tak oto rozpoczęło się oblężenie włości Zielonego Ludu i były to ciężkie czasy. Wprawdzie magiczne Symbole ochraniały bramy, lecz bez osłony pozostały urwiska, na które wspinała się, wzlatywała i gramoliła różnorodna zgraja, starając się znaleźć do nas drogę. Burzowe chmury zgromadziły się na skraju Doliny, gdzie ustawiliśmy się do obrony; smagał nas wiatr i strugi deszczu. Mrok osłaniał napastników. Czasami nie odróżnialiśmy energetycznych błysków wydobywających się z biczów Zielonego Ludu od prawdziwych błyskawic.
Toczyliśmy serie zaciętych bojów. Po nich następowały chwile ciszy, tak jak zdarza się to nawet podczas największego huraganu. Później wróg znów rzucał się na nas, nie mogliśmy więc odetchnąć ani osłabić czujności, gdyż nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy przypuści następny atak.
Niektórych z napastników już widziałem. Rasti nie mogły wspinać się na urwiska, za to Wilkołaki przybierały niby-ludzkie postacie, co pozwalało im znaleźć oparcie dla kończyn. Byli tam też inni… Dryfujące mgły, których my, przybysze zza gór, obawialiśmy się najbardziej, nie miały bowiem substancji i nie mogliśmy ciąć ich stalą ani druzgotać strzałkami… oraz ogromne opancerzone potwory grasujące u podnóża skał. Te nie mogły się wspinać, lecz zaciekle atakowały nasz naturalny mur obronny łapami uzbrojonymi w potężne pazury.
Latające stworzenia staczały w górze powietrzne bitwy, a Flannany, ptaki i Vrangi ze Wzgórz zadawały ciosy i zabijały. Prowadziliśmy walki jak z koszmarnego snu; nawet ci z żołnierzy Estcarpu, którzy przed laty walczyli z potęgą Kolderu, uznali tę wojnę za bardziej przerażającą.
Nie wiem, jak długo się broniliśmy, ponieważ dnie były niemal równie ciemne jak noce. Z nadejściem dnia słupy zielonkawego ognia strzelały w niebo z czarodziejskich latami rozmieszczonych wzdłuż skalnej krawędzi. W tym świetle nasi wrogowie nie tak ochoczo pchali się do przodu.
Zielony Lud miał własną magię, do której się odwoływał. Dahaun i jej współplemieńcy nie brali udziału w otwartym boju, lecz przyzywali i kierowali do walki siły nieznane gdzie indziej na Ziemi.
Wiedziałem, że Pani Zielonych Przestworzy obawia się wód płynących w Zielonej Dolinie. Lękała się, że jakieś nieszczęście może nadejść z tej strony, gdyż Kroganowie wystąpili przeciw nam. Patrolujące je zielonozłote jaszczurki nie natrafiły na nic, co by wskazywało, że Orias otwarcie wyruszył w pole razem z siłami Ciemności.
Raz, kiedy Ethutur rozmawiał z garstką ludzi ze Starej Rasy, stwierdził z zaskoczeniem, że wszyscy, których wysłano do walki z nami, byli tylko pomniejszymi sługami Zła i że nie ujawnił się żaden z Wielkich Adeptów Ciemności. Uznał to za zły znak… albo też Wielcy Adepci rzeczywiście wycofali się tak głęboko w swoje światy, iż niełatwo ich było znów przywołać.
Ponieśliśmy dotkliwe straty w tych strasznych godzinach. Godgar poległ, zabierając ze sobą nieprzyjacielskiego wojownika. Widziałem luki w szeregach Zielonego Ludu, a także wśród ich czworonożnych i skrzydlatych sprzymierzeńców. Nikt nie liczył zabitych, gdyż nie mogliśmy myśleć o niczym więcej jak tylko o zaciętej obronie. Chociaż Kyllan walczył w pewnej odległości ode mnie, wiedziałem, że nic mu się nie stało. W dalszym ciągu dręczyła mnie myśl o Kaththei. Nie wątpiłem, że opuściła Zieloną Dolinę.
Niektórzy mieszkańcy Wzgórz walczyli w naszych szeregach, ale Dinzil wśród nich się nie pokazał. Nie oczekiwałem też, że to zrobi, niezależnie od tego, jak usprawiedliwiali nieobecność swego wodza jego żołnierze.
Możliwe, że siły, które przywołała Dahaun, wreszcie przyszły nam z pomocą. Albo też nieprzyjaciel miał do dyspozycji tylko tyle kłów, pazurów, ciał i mózgów, ile rzucił przeciw nam, a te znacznie się przerzedziły. Wybrał więc odwrót. W końcu chmury rozeszły się i zaświeciło słońce. W jego promieniach zastępy Ciemności wycofały się. Zabrały ze sobą ciała poległych, więc nie poznaliśmy ich liczby. Bez wątpienia jednak tym razem ich pokonaliśmy.
Później odbyła się narada i wtedy przekonaliśmy się, że nasze straty również były poważne. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wielu takich ataków nie wytrzymamy. Dlatego teraz, podczas tej chwili wytchnienia, musimy ufortyfikować Dolinę, przeprowadzić zwiady i bić wroga wszędzie tam, gdzie to możliwe. Lecz na mnie czekało inne zadanie. I powiedziałem im o tym.
Wtedy powstał Kyllan i oświadczył, że on także pójdzie tą drogą: albowiem my troje byliśmy jednością i zerwanie tej więzi dotknęło nas wszystkich w równym stopniu.
Wówczas zwróciłem się tylko do niego przypominając, że już raz nas rozdzielono. Mnie okaleczono i odebrano nam Kaththeę, a jednak on wytrwał przy swoim obowiązku wojownika. Teraz znów nastał czas, kiedy musimy stać się tym, czym mieliśmy być z urodzenia. Kyllan jest wojownikiem i Zielona Dolina potrzebuje jego umiejętności. Ale mnie i Kaththeę łączy więź jeszcze silniejsza i dlatego to ja powinienem ją odnaleźć.
Myślę, że Dahaun i Ethutur zrozumieli mnie. Nie znalazłem jednak przychylności wśród przybyszów z Estcarpu. Dla nich bowiem, od dawna oswojonych z okropnościami granicznej wojny, życie jednej kobiety nic nie znaczyło wobec wspólnego dobra. A to, że była Czarownicą, jeszcze bardziej przechyliło szalę na jej niekorzyść, ponieważ z kolei uciekinierzy z Karstenu obawiając się Mądrych Kobiet, nie szanowali ich.
Zresztą nie liczyłem na poparcie. Zabrałem tylko niewielkie zapasy żywności, miecz, iskierkę nadziei i wyruszyłem na wschód. Ofiarowano mi pomoc Shila, ale oświadczyłem, że pojadę na nim jedynie do granic Zielonej Doliny; poza nią będę narażał tylko własne życie.
Kyllan niechętnie rozstał się ze mną. Myślę, nie - wiem, iż uraziła go moja szczerość, kiedy przypomniałem mu o silniejszej więzi łączącej mnie z Kaththeą, chociaż wiedział, że mówię prawdę i że tutaj potrzebowano jego doświadczenia.
W Dolinie wydawało się, że nasze niedawne krwawe zmagania, to tylko zły sen. Shil spokojnie galopował wzdłuż rzeki. Nie było tu pułapek, których należało unikać, i Renthan szedł lekko i szybko. Zobaczyłem jaszczurczych wartowników nadal wypatrujących zagrożenia ze strony Kroganów. Rozmyślałem o Orsyi i o tym, co zrobią jej współplemieńcy, kiedy dowiedzą się - jeżeli już się nie dowiedzieli - że uwolniła mnie z wyspiarskiego więzienia. Rozległe polany i urocze gaje Zielonej Doliny ustąpiły i miejsca krajobrazowi dzikszemu, zdominowanemu przez skupiska skał, a stopniowo zawężającemu się do niewielkiej przestrzeni pomiędzy zbliżającymi się do siebie skalnymi ścianami. Pomyślałem, że Dolina musi się w końcu zwęzić do jednego punktu. I tam właśnie, wedle słów Dahaun, znajdowała się owa rzadko uczęszczana ścieżka prowadząca do źródła mocy. Tam wyruszyła Kaththeą w poszukiwaniu tego, czego lękała się nawet Pani Zielonych Przestworzy.
Dla każdego, jej lub jego, własna magia, jak kiedyś mi powiedziała Dahaun. Zielony Lud władał zwierzętami i roślinami, Thasowie podziemnym światem, a Kroganowie wodą. Ze słów władczyni Zielonego Ludu wywnioskowałem, że miejsce, którego szukała Kaththeą, miało związek z mocami powietrza.
Czarownice z Estcarpu zwykły kontrolować wiatr, deszcz i burze. Być może moja siostra zamierzała posłużyć się tym kunsztem. Ale jeśli nawet wyruszyła z takim zamiarem, to celu nie osiągnęła.
Shil zwolnił biegu, uważnie stawiając nogę za nogą w wąskiej szczelinie między skałami. Nie docierały tu już promienie słoneczne, chociaż do zachodu słońca było jeszcze kilka godzin, i panował półmrok.
Wreszcie Renthan się zatrzymał.
- Do tego miejsca… dalej nie - odebrałem jego myśl. Przede mną zaczynana się wąska ścieżka, ale zarazem… Ja także wyczułem wyraźne ostrzeżenie przed dalszą jazdą. Zsiadłem z Shila i zarzuciłem na ramię rzemień podróżnej sakwy.
- Wdzięczny ci jestem za wyświadczoną mi grzeczność, o wiatronogi. Powiedz im, że ze mną wszystko było w porządku, kiedy się rozstawaliśmy.
Renthan trzymał łeb wysoko; badał skalne ściany nad nami i jeszcze dalej. Jak okiem sięgnąć widziałem jedynie nagie skały i żadnego zakątka, w którym mógłby się ukryć jakiś napastnik. Czułem też, że to miejsce nie powitałoby przychylnie takich sił, jakie odrzuciliśmy od granic Zielonej Doliny. Shil sapnął i grzebnął kopytem.
- Jest tu smak, zapach i poczucie mocy.
- Ale nie złej mocy - odpowiedziałem. Renthan pochylił ku mnie łeb i nasze oczy się spotkały. - Niektóre moce są poza naszymi wartościami, poza dobrem i złem. Ten, kto pójdzie tą drogą, będzie szedł jak po omacku, nie będzie mógł posługiwać się znanymi nam zmysłami.
- Nie mam wyboru.
Shił ponownie sapnął i potrząsnął łbem.
- Niech nie opuszczą cię siły, bacz na swoje kroki i miej zawsze czujne oczy i uszy…
Nie chciał odejść, lecz równie wyraźnie nie mógł przekroczyć jakiejś bariery. Czy ona i mnie powstrzyma? Ruszyłem wielkimi krokami, oczekując, że wpadnę na jedno z pól siłowych, jakie w Estcarpie dzieliły nas od Przybytku Mądrości, gdzie ukryto przed światem naszą siostrę. Tymczasem tu nie było nic.
Jeszcze raz spojrzałem za siebie. Shil stał tam nadal, obserwując mnie. Kiedy podniosłem rękę na pożegnanie, w odpowiedzi ponownie potrząsnął łbem. Później odwróciłem się i utkwiłem wzrok w skalnej ścieżce, starając się nie myśleć o tym, co pozostawiłem za sobą.
Przez jakiś czas ścieżka pięła się łagodnie rozpadliną do góry i szło mi się łatwo. Wreszcie dotarłem do samego jej szczytu i tu przejście okazało się bardzo wąskie. Mogłem dotknąć skalnych ścian rozłożonymi rękami. Zobaczyłem schody, nie twór natury, lecz oczywiste dzieło czyjegoś rozumu. Na każdym stopniu wyryto głęboko różne Symbole. Niektóre były ochronnymi znakami Doliny, innych nie znałem. Nie podobało mi się, że będę je deptał butami, ale nie miałem wyboru: musiałem iść dalej. Więc poszedłem. Siedem stopni, szeroki na trzy kroki podest, trzy stopnie, następny podest, potem dziewięć stopni… Nie dostrzegłem żadnego naturalnego wyjaśnienia takiego układu, chyba że miał on tajemne znaczenie.
Schody stawały się coraz węższe, ich szerokość zmniejszała się od jednego podestu do drugiego. Na ostatniej kondygnacji mogłem już tylko ustawić obok siebie obie stopy. Wspinałem się krok po kroku, stawiając razem stopy, zanim podniosłem jedną z nich, żeby wejść na następny stopień. Stwierdziłem, że idąc liczę je półgłosem. Ostatni odcinek miał ich trzynaście.
Wszystkie wyryte Symbole wydawały mi się jakieś osobliwe: zdałem sobie sprawę, że nie chcę spoglądać dłużej na żaden z nich. Nie wyczułem nawet nikłych śladów wrogości - a w Escore stałem się na tyle wrażliwy na Zło, że je rozpoznawałem - ale odniosłem wrażenie, że te Symbole nie były przeznaczone dla oczu i umysłów istot takich jak ja.
Byłem zmęczony, choć nie czułem zmęczenia, kiedy opuszczałem Zieloną Dolinę. Ciężkie brzemię zginało mnie ku ziemi, sprawiało, że stękałem cicho przy każdym stopniu i musiałem wciąż odpoczywać. Dzięki Orsyi moja rana zagoiła się szybko i bez powikłań. To nie ona mi teraz dokuczała, lecz nadmierny ciężar ciała, któremu odpowiadała ciemność w duszy.
Nareszcie miałem za sobą dziwaczne schody i stanąłem na szczycie klifu murem otaczającego Zieloną Dolinę. Na jego powierzchni wykuto w skale ścieżkę. I tak jak przedtem kamienne schody stopniowo się zwężały, tak teraz owa ścieżka zmieniała się według przeciwnego wzoru: na początku tak wąska jak koniec schodów, powoli przyjmowała kształt poszerzającego się klina, zamkniętego wreszcie lasem kolumn. Tymczasem zapadła noc i słaniałem się ze zmęczenia.
Powlokłem się więc nie dalej niż do miejsca, w którym mogłem wyciągnąć się na poboczu ścieżki. Zawinąłem się w płaszcz i usnąłem natychmiast. Nawet gdybym chciał, nie zdołałbym zwalczyć senności.
Obudziłem się równie szybko, jak zasnąłem, i usiadłem sztywno, żeby rozprostować ręce i nogi. Docierał tu blask świtu. Posiliłem się oszczędnie z zapasów, które przygotowała dla mnie Dahaun, i wypiłem łyk wody z manierki. Pani Zielonych Przestworzy przestrzegała mnie, że muszę dobrze pilnować swych zapasów. W niespokojnych okolicach, gdzie zapuszczają się słudzy Ciemności, człowiek mógł bardzo łatwo dostać się pod wpływ złych mocy po spożyciu czegoś dojrzałego i nadającego się do zerwania.
Znowu szedłem klinowatą ścieżką. Wydawało mi się, że kamiennych kolumn nie ustawiono według jakiegoś porządku. Raczej mogłyby być pniami skamieniałych drzew, z których dawno odcięto konary. Tak silne stało się wrażenie, iż przebywam w kamiennym lesie, że rozejrzałem się na boki, jakby szukając między pniami brakujących gałęzi. Lecz skalne podłoże było puste. Kiedy zerwał się wiatr i począł dąć wśród pionowych kamieni, wyraźnie słyszałem taki sam dźwięk, z jakim gwałtowna wichura przeczesuje liście w zagajniku. Zamknąłem nawet raz oczy i byłem wtedy pewien, że stoję w lesie, ale kiedy je otworzyłem, patrzyłem tylko na kamienie.
Szum niewidzialnego lasu stał się głośniejszy, choć nie czułem już ruchu powietrza. Dobiegło mnie zawodzenie, żałosny płacz wszystkich na świecie osieroconych istot, opłakujących swoich zmarłych. Później i to ucichło. Wtedy usłyszałem dźwięk, prawdopodobnie słowa, wypowiedziane w języku nieznanym ani mnie, ani żadnemu innemu człowiekowi. To nie była odpowiedź, jaką sprowokowałem na nizinie. Nie, te dźwięki powstały w przestrzeni stycznej z naszą, lecz nie miały ze mną nic wspólnego.
Samo odczucie przerażającej inności było tak wielkie, że upadłem na kolana, a raczej przygniotło mnie owo brzemię i ukląkłem, nawet nie próbując domyślić się, gdzie może przebywać nieznana istota i kim ona jest.
Później zaległa cisza tak głęboka, jak gdyby zatrzasnęły się jakieś drzwi. Nie było wiatru ani zawodzenia, tylko cisza. Wstałem i zacząłem biec. Wypadłem na otwartą przestrzeń, gdzie kończyła się niesamowita droga, i stanąłem, rozglądając się dokoła.
Kamienie i skały… Barwna smuga w poprzek skały. Podszedłem. Leżała luźno zwinięta, jakby upuszczono ją przed chwilą. Podniosłem jedwabną chustkę, a delikatne nitki zaczepiły się o chropowatą skórę moich okaleczonych palców. Była to zielononiebieska chustka, jakie kobiety z Zielonej Doliny wieczorami zarzucały na ramiona. Kaththea miała podobną podczas pamiętnej uczty, kiedy śmiejąc się rozmawiała z Dinzilem.
Kaththea! Zdawałem sobie sprawę, że w tym miejscu nie powinienem podnosić głosu, ale odważyłem się posłać telepatyczny zew, kiedy stałem tak przesuwając miękką tkaninę między palcami. Kaththeo! Gdzie jesteś?
Cisza… Wciąż ta martwa, przerażająca cisza, która zapanowała po zatrzaśnięciu niewidzialnych drzwi. Nie otrzymałem nawet najcichszej odpowiedzi.
Zwinąłem chustkę w mały kłębuszek i włożyłem za pazuchę, bliżej ciała. Byłem pewny, że należała do Kaththei. Może więc zdołam jej użyć jako więzi. Często rzecz należąca do kogoś staje się punktem przyciągania.
Ale dokąd się udała? Nie wróciła do Zielonej Doliny... a droga do tamtego nawiedzonego miejsca kończyła się tutaj. Gdyby poszła dalej, musiałaby iść między skamieniałymi drzewami. Mógłbym ruszyć jej śladem…
Wykuta w skale ścieżka była dobrym przewodnikiem. Opuściwszy ją, zacząłem kluczyć między kamiennymi kolumnami i nieoczekiwanie trafiłem do labiryntu. Nie znalazłem żadnego punktu, wedle którego mógłbym się orientować, i kiedy tak skręcałem i zawracałem, zdałem sobie sprawę, że wciąż trafiam na otwartą przestrzeń, gdzie znalazłem chustkę mojej siostry. Po drugim takim powrocie usiadłem.
Nie wątpiłem już, że na to miejsce rzucono czar, który miał zmylić oczy i umysł intruza. Zamknąłem więc oczy na oszałamiające szeregi skamieniałych drzew i skoncentrowałem się na dniach spędzonych w archiwach Lormtu. Tak głębokie było przekonanie, że żaden mężczyzna nie może posługiwać się Mocą, iż nikt nie pilnował owych zapisków. Wprawdzie większość napisano alegorycznym stylem, z mnóstwem tak niejasnych aluzji do równie nieznanych spraw, że niewykształcony w magii czytelnik mógł niewiele zrozumieć lub nic zgoła. Podczas prowadzonych tam poszukiwań, pragnąłem jedynie znaleźć dla siebie i Kaththei bezpieczne schronienie i prawie nie zwracałem uwagi na inne tajemnice.
Lecz coś z tego, co odłożyłem na bok, pozostało mi w pamięci. Znałem przecież słowa, które sprowokowały tamtą odpowiedź; nie zamierzałem ponownie ich wypróbować. Teraz powinienem wykorzystać inne wiadomości.
Istniała pewna szansa… Wytężyłem pamięć i oczami wyobraźni ujrzałem pergaminową kartę zapisaną niewyraźnym, archaicznym pismem. Z garstki słów, które zdołałem odczytać, przyda mi się może kilka. Jaką mocą władałem? Czy odziedziczyłem po ojcu możliwość przekraczania ograniczeń mojej płci i wykazywałem większe uzdolnienia w tym kierunku niż pozostali mężczyźni ze Starej Rasy?
Wyjąłem zza pazuchy chustkę Kaththei. Zacząłem gnieść ją i zwijać między palcami, skręcając powoli i ostrożnie w sznur. Tkanina była tak miękka, że chustka wyglądała teraz jak wstążka. Następnie związałem oba końce i położyłem przed sobą ten barwny krąg kontrastujący z szarością kamienia.
Skupiwszy całą uwagę na chustce, posłużyłem się wolą. Nie otrzymałem żadnego wykształcenia w tej dziedzinie. Miałem do dyspozycji tylko wspomnienie kilku linijek na pergaminowej karcie, pragnienie sukcesu i wolę, która mogła dorównać wymaganiom, jakie jej postawiłem, lub nie.
Kaththea... zbudowałem w pamięci obraz Kaththei, może nie takiej, jaką była w życiu, lecz takiej, jaką kochałem. Długo koncentrowałem się na tym myślowym wizerunku, próbując zobaczyć siostrę stojącą W środku zielonego kręgu. A teraz… teraz poddam próbie moją wiedzę i zdolności.
Powoli poruszyłem rękami i głośno wymówiłem trzy słowa.
Z zapartym tchem czekałem. Niebieskozielony krąg zadrżał. Jego brzeg podniósł się. Chustka stała się obręczą. Zaczęła się wolno toczyć, oddalać ode mnie i skierowała się między skamieniałe drzewa. Poszedłem za nią, wierząc, że mam teraz przewodnika.
Rozdział 7
Obręcz toczyła się tu i tam, tkając zawiłą dróżkę w skamieniałym lesie i byłem pewny, że wiele razy zawracała i wodziła mnie w kółko. Lecz tylko ona mogła mnie wyprowadzić z tego zaklętego miejsca. Czasami zwracałem się twarzą do stojącego wysoko na niebie słońca i przypominałem sobie zasłyszane kiedyś przestrogi: kiedy cień człowieka leży za nim, tak że nie można go zobaczyć - w takiej chwili zła moc może się podkraść doń niezauważona. Chociaż to miejsce było obce ludziom, to jednak nie czułem tu zła. Uznałem je raczej za barierę ustanowioną dla zmylenia niespokrewnionych z nim przybyszów. Wreszcie dotarłem do przeciwległego krańca kamiennej gęstwiny i obręcz wytoczyła się na otwartą przestrzeń. Kołysała się z boku na bok, jak gdyby wyczerpywała się podtrzymująca ją energia. Mimo to podążała prosto przed siebie; teraz nie szedłem już wykutą w skale drogą, lecz po okruchach zwietrzałych skał.
Obręcz z chustki Kaththei zaprowadziła mnie na sam skraj kamienistego płaskowyżu, po czym się przewróciła i znowu przede mną leżał tylko jedwabny sznur. Skoro usłuchały mnie moce, z którymi chciałem ją związać, to Kaththea musiała tędy przechodzić. Tylko po co? I w jaki sposób?
Podniosłem chustkę, znowu zwinąłem w kłębek i wsadziłem za pazuchę. Ruszyłem brzegiem uskoku, patrząc w dół. Nie dostrzegłem żadnej drogi ani stopni, ściana skalna była stroma, a przepaść głęboka. Wtedy wróciłem po własnych śladach, by uważnie zbadać miejsce, gdzie obręcz upadła. Słońce chylące się już ku zachodowi oświetliło wyraźne rysy w skalnym podłożu. Spoczywało tu coś ciężkiego. Druga strona rozpadliny była pustą, równą powierzchnią. Może kiedyś znajdował się tu most, a te rysy to ślad po nim? Spróbowałem ocenić na oko odległość od przeciwległego skraju przepaści.
Tylko desperat rozważałby możliwość podobnego skoku. Nękany obawą o siostrę, znalazłem się teraz w takiej sytuacji. Wyciągnąłem miecz i przywiązałem go do podróżnej sakwy. Zakręciłem tobołkiem nad głową i rzuciłem na drugą stronę. Usłyszałem szczęk żelaza o kamień i zobaczyłem, że sakwa i miecz upadły tuż przy krawędzi urwiska.
Następnie zdjąłem buty, związałem je paskiem i też przerzuciłem przez przepaść. Pod bosymi stopami czułem nagrzaną słońcem skałę. Cofnąłem się aż na skraj kamiennego lasu, rozpędziłem ze wszystkich sił i skoczyłem wyginając ciało, zarazem odpychając od siebie wszelką myśl o niepowodzeniu.
Z taką siłą upadłem na twarz i boleśnie potłukłem, że się zląkłem o całość swych kości. Leżałem bez tchu, łapiąc ustami powietrze, póki nie uświadomiłem sobie z radością, że rzeczywiście przeskoczyłem rozpadlinę. Bolało mnie całe ciało, kiedy usiadłem i rozejrzałem się dokoła. Włożyłem buty, zarzuciłem sakwę na plecy i kulejąc ruszyłem dalej.
Tutaj łatwiej mogłem odczytać ślady, które zaprowadziły mnie na tę stronę przepaści; zauważyłem rysy, jakby ciągnięto coś po ziemi. Z braku czegoś lepszego poszedłem za nimi i znalazłem wciśniętą kładkę wykonaną z trzech pni powiązanych rzemieniami. Ukryto ją chyba dlatego, iż zamierzano ponownie się nią posłużyć. Zastanowiłem się. Czy przypuszczalni budowniczowie znali tę tajną drogę do Zielonej Doliny? Czy przysłużę się jej mieszkańcom, jeżeli zniszczę teraz przenośny mostek? Nie miałem dość siły, żeby zaciągnąć ją na brzeg urwiska i zrzucić w przepaść. Podpalić... nie, to przekraczało moje możliwości. Ponadto nasuwała się wątpliwość, czy ci, których się obawialiśmy, mogą łatwo przebyć kamienny las.
Wędrowcy, którzy ukryli most, pozostawili też inne tropy. W swoim czasie otrzymałem dobre przeszkolenie jako zwiadowca w górach Estcarpu. Tutaj ludzie - o ile byli ludźmi - nie zacierali śladów. Widziałem wyraźnie na ziemi odciski kopyt Renthanów, a na krzaku głogu powiewał pęczek ich sierści. Po tej stronie rozpadliny, mimo silnych wiatrów i lichej ziemi, rosło trochę trawy i niskich krzaków.
Poszedłem więc łatwiejszym teraz do odczytania w miękkim gruncie tropem nieznanych podróżników. Zaprowadził mnie po stromym zboczu do lasu, w którym rosły groteskowo powykręcane drzewa, początkowo przewyższające mnie tylko o głowę. Lecz w miarę jak wędrowałem wśród nich, stawały się coraz wyższe, choć nadal tak samo wykoślawione, aż wreszcie znalazłem się w gęstym borze, gdzie nie docierało światło słońca i panował szarawy półmrok. Później zauważyłem mech zwieszający się z konarów i pomniejszych gałęzi. Dziwne drzewa miały co prawda niewiele liści, mech jednak nie przepuszczał zupełnie światła. Niezwykły mech zwisał w długich, kołyszących się na wietrze plecach tworząc jakby postrzępione zasłony oddzielające poszczególne drzewa. Moi poprzednicy, których śladem podążałem, przedarli się zrywając sprężyste girlandy. Leżały w stosach na ziemi, wydzielając lekko aromatyczny zapach.
Po ziemi również rozpełzły się porosty podobne do zasłon zwieszających się z konarów. Były miękkie i sprężynowały pod stopami, a tu i ówdzie wyrastały z nich smukłe łodygi z drżącymi w takt moich kroków bladymi kwiatami. Zauważyłem też rozsiane na mchowym kobiercu słabe płomyki. W miarę jak w lesie robiło się coraz ciemniej, mech świecił coraz silniej fosforyzującym blaskiem. Owe światełka miały kształt sześcioramiennych gwiazd. Gdy jednak pochylałem się nad nimi, gasły i widziałem tylko rozpostartą na mchu szarawą sieć.
Zbliżała się noc i dalej nie można było iść tropem nieznajomych wędrowców. Nocleg wśród mchów też mi się nie uśmiechał. Jak dotąd, nie zauważyłem obecność żadnych żywych stworzeń, co wcale nie oznaczało, że czekają tu na mnie wyłącznie przyjemne niespodzianki.
Musiałem więc albo znaleźć miejsce na nocleg, albo spróbować wrócić do początku drogi. Im dalej bowiem schodziłem po zboczu, tym bardziej zagłębiałem się w zarośnięty mchem las. Stwierdziłem, że mimo woli nasłuchuję przez długie chwile. Słabe podmuchy, które zdołały tu przeniknąć, lekko poruszały zasłonami z mchu, tak że wciąż było słychać lekki szelest. Brzmiał wprost niesamowicie, jak ledwie dosłyszalne słowa lub przerwana rozmowa istot, które mnie śledziły i szły za mną.
Wreszcie zatrzymałem się i przyjrzałem uważnie ogromnemu drzewu, które mimo zwisających szarozielonych zasłon, mogło zapewnić mi bezpieczeństwo niczym mur chroniący plecy. Musiałem zjeść, napić się i odpocząć. Bolało mnie posiniaczone ciało i byłem zbyt zmęczony, żeby zmuszać się do dalszej wędrówki. Bałem się też, że mógłbym zabłądzić.
Oparłszy plecy o pień poczułem się bezpieczny. Teraz, kiedy mrok zgęstniał, wyraźniej widziałem sześcioramienne gwiazdy i blade kwiaty na mchowym kobiercu. Lekki wiatr niósł nieuchwytny aromat, nieznany przyjemny zapach.
Posiliłem się i napiłem z umiarkowaniem. Na szczęście podróżne racje Zielonego Ludu były tak sporządzone, by zapewnić maksimum pożywienia przy minimalnej objętości, i dorosłemu mężczyźnie wystarczało kilka kęsów na cały dzień. Niestety żołądek domaga się prawdziwego pokarmu, który się żuje i połyka. Odczuwałem więc nadal mgliste niezadowolenie, chociaż świadomość mówiła, że posiliłem się wystarczająco okruchami, które zlizałem z palców.
I tak jak minionej nocy wspinaczka po skalnych schodach zmęczyła mnie ponad wszelkie wyobrażenie, tak i teraz zrobiło mi się równie słabo. To czyste szaleństwo zasypiać… czyste szaleństwo… Pamiętam, że jakiś wewnętrzny impuls właśnie kazał mi się budzić, kiedy zalały mnie fale snu.
Zewsząd otaczała mnie woda, podnosiła się coraz wyżej i wyżej, dusiłem się! Straciłem Orsyę, topiłem się w rzece…
Obudziłem się chwytając ustami powietrze. To nie woda, o nie! Zalewały mnie odmęty, fale mchu sięgające aż do brody, a czubki łodyżek falowały nad głową. Przerażony, próbowałem zrzucić z siebie ów niesamowity koc. Lecz ręce i nogi miałem tak unieruchomione, jakby skrępowano je powrozami. Nie mogłem nawet odsunąć się od drzewa, o które się oparłem, gdyż zielonoszara masa przywiązała mnie do niego! Czy naprawdę utonę w mchu? Pochyliłem nagle głowę, po czym odwróciłem ją i zobaczyłem, że falujące nade mną łodyżki mchu nie zaciskały się wokół głowy. Wprawdzie byłem związany, ale miałem ograniczoną swobodę ruchów i roślinne pęta nie utrudniały mi oddychania ani krążenia krwi. Jak na razie, mojemu życiu nie zagrażało bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Mało mnie to pocieszyło. Oparłem głowę o pień i zaprzestałem walki. W lesie zrobiło się bardzo ciemno i niezwykłe mchowe gwiazdy prawie świeciły. Wcześniej nic zauważyłem żadnej prawidłowości w ich rozmieszczeniu, teraz jednak spostrzegłem, że ustawione w dwóch rzędach wiodły w lewo od drzewa, przy którym mnie uwięziono. Jak gdyby umieszczono je tam specjalnie dla oznakowania drogi!
Zwieszające się z drzew girlandy mchów szeleściły w podmuchach wiatru. Nie słyszałem jednak żadnych owadów ani nocnych myśliwych.
Postanowiłem przyjrzeć się tym mchom. Szorstkie włókna pochodziły ze zwieszających się z konarów girland. W blasku fosforyzujących gwiazd było widać, że całe pętle rozluźniły uścisk wokół gałęzi i opasały macierzysty pień i mnie. Zbyt szybko przypomniały mi się opowieści Sulkarczyków o spotykanych w południowych krajach dziwnych roślinach, które chwytały zdobycz jak drapieżne zwierzęta. Wkrótce odkryłem, że mogę się nieco poruszać w więzach, wystarczająco, by zmienić pozycję, gdy podświadomie starałem się ulżyć największemu sińcowi. Wydawałoby się, iż to, co mnie pochwyciło, wyczuło moją potrzebę zmiany pozycji.
Ależ to nieprawdopodobne… zupełnie nieprawdopodobne! W jaki sposób roślina mogła czytać w moich myślach? Czy aby na pewno to roślina? Och, otaczały mnie roślinne liście i gałęzie. Ale ten krępujący mnie gąszcz, mógł być narzędziem… narzędziem w czyich rękach?
- Kim jesteś? - Celowo skierowałem myśl w szarozielony mrok. - Kim jesteś? Czego chcesz ode mnie?
Nie oczekiwałem odpowiedzi. I nie otrzymałem - lecz coś jednak posłyszałem! Tak jak Orsya przechodziła z pasma naszych rozmów na inne, przeznaczone do kontaktu z asptem, tak ja teraz ledwie, ledwie musnąłem, na ułamek sekundy, i wnet zgubiłem obcy mi poziom myśli. Nie przypominał pasma Zielonego Ludu ani Kroganów, ponieważ był znacznie mniej “ludzki". Zwierzęcy? Jakoś nie mogłem w to uwierzyć. Skupiłem teraz całą uwagę nie na walce z mchem, lecz na poszukiwaniu kontaktu.
- Kim… jesteś?
Jeszcze dwa razy odebrałem owo migotanie prawie-więzi. Na tyle jednak skutecznie, że ponawiałem próby. Lecz zbliżyło się i zniknęło, zanim zdołałem osądzić, czy było to wyższe pasmo, jakim posługiwała się Orsya, czy też niższy poziom, na którym jeszcze dotychczas się nie porozumiewałem.
Światło… Zrobiło się dużo jaśniej. Czy wstawał dzień? Nie - perłowoszare światło tryskało z owych latarni w kształcie gwiazd. Wyczułem nadzieję i oczekiwanie.
- Kim jesteś? - Tym razem zeskoczyłem ze skali telepatycznych pasm ryzykując, że to, czego szukałem, znajdowało się poniżej poziomu kontaktu rozumnych istot.
Pochwyciłem je, zatrzymałem na moment, choć nie na tak długo, żebyśmy mogli wymienić myśli. W odpowiedzi dotarła do mnie fala podniecenia, szoku i strachu.
Strachu wcale nie pragnąłem, gdyż mógłby doprowadzić przestraszonego mieszkańca dziwnego lasu do użycia wobec mnie przemocy.
- Kim jesteś? - Jeszcze raz zaatakowałem ów niski poziom. Lecz tym razem nie było reakcji; nie dotknąłem żadnego umysłu. Wydało mi się, że ten drugi, nadal przestraszony, zatrzasnął przede mną drzwi.
Świece, które tymczasem wyrosły z sześcioramiennych gwiazd, płonęły coraz jaśniej. Nie były podobne do niesamowitych szarych świateł, które podczas bitwy o Dolinę przyświecały złym mocom, bo nie zmroziły mnie jak tamte. Chociaż słońce nie świeciło, to w lesie zrobiło się tak jasno, jak w pochmurny dzień.
U szczytu ścieżki pojawiła się jakaś postać. Była mała i zgarbiona. Nie wzbudziła we mnie odrazy, jak grasujące w mroku stwory zwane Thasami. Zbliżała się bardzo wolno, coraz to przystając i spoglądając na mnie z obawą. Strach…
Kiedy nieznana istota zatrzymała się niedaleko mnie pomiędzy dwiema gwiezdnymi świecami, zobaczyłem ją wyraźniej. Była szara jak mech zwieszający się z drzew, a jej długie włosy z trudem odróżniłbym od porostów. Gdy uniosła koślawe ręce, przygładziła i rozgarnęła włosy, żeby mi się przyjrzeć, odsłoniła zarazem małą, pomarszczoną twarzyczkę o płaskim nosie i dużych oczach z krzaczastymi rzęsami. Jednym ruchem ręki nieznana istota przerzuciła na plecy kaskady włosów i zobaczyłem, że była płci żeńskiej. Rodzaj sieci utkanej z mchu tylko częściowo zakrywał duże piersi i wystający brzuch. Wetknięto w to odzienie nieco pachnących bladych kwiatów, co wydawało mi się żałosną próbą upiększenia się.
Obudziły się we mnie wspomnienia i przypomniałem sobie zasłyszane w dzieciństwie opowieści. Miałem przed sobą Mchową Niewiastę, która - według legend - podkradała się w pobliże ludzkich siedzib, usiłując rozpaczliwie zwrócić na siebie uwagę drugiej rasy. Mchowa Niewiasta pragnęła, żeby ludzie wykarmili i wychowali jej dziecko. I kiedy ktoś zawarł z nią taką transakcję, odwdzięczała się zdradzając sekrety ukrytych skarbów i tym podobne. Legendy głosiły, że były to dobre, nieśmiałe, niemające złych zamiarów istoty. Miały wpadać w rozpacz, kiedy ich dziki wygląd przeraził lub wzbudził wstręt w tych, których chciały pozyskać. Ile było w tym prawdy? Wydawało się, że wkrótce się o tym przekonam.
Mchowa Niewiasta z wahaniem zrobiła jeden lub dwa kroki i zatrzymała się. Wyglądała na staruszkę, lecz nie wiedziałem, czy tak było w istocie. Estcarpiańskie baśnie zawsze je właśnie takimi opisywały. A poza tym - nikt nigdy nie widział Mchowego Męża.
Spróbowałem znów użyć telepatii, jednak bez rezultatu. Jeśli to z nią niedawno nawiązałem kontakt, to teraz zabarykadowała się przede mną. Natomiast popłynęła od niej fala życzliwości, nieśmiałej życzliwości. Odczułem, że nie miała wobec mnie złych zamiarów, ale obawiała się, że to ja mogę nie odwzajemniać tych uczuć.
Poniechałem prób skomunikowania się za pomocą telepatii. Zamiast tego przemówiłem do niej i jak nigdy dotychczas starałem się zawrzeć życzliwość w samym brzmieniu głosu. Chciałem ją przekonać, że nie mam zamiaru jej skrzywdzić, a wręcz przeciwnie - oczekuję od niej pomocy. W Escore przekonaliśmy się już, że miejscowy język, chociaż miał odmienną wymowę i nieco archaicznych wyrażeń, pozostał mową Starej Rasy i że nas rozumiano.
- Przyjaciel - oświadczyłem, starając się mówić miękko. - Jestem przyjacielem Mchowego Plemienia.
Wciąż patrzyła mi w oczy.
Jak to głosiło dawne powiedzonko: cały przyjaciel, pół-przyjaciel, nieprzyjaciel.
Chociaż nie powiedziałem tego na głos, gotów byłem przyjąć od niej miano pół-przyjaciela, jeżeli nie uważała mnie za nieprzyjaciela.
Poruszyła wargami, jakby żuła to słowo, zanim je wymówiła.
- Przyjaciel - szepnęła nie głośniej, niż wiatr kołyszący mchowymi festonami.
Nie odrywała ode mnie wzroku. A później jakby otwarła drzwi i w moim umyśle pojawiła się jej myśl.
- Kim jesteś, że wędrujesz przez mchową krainę?
- Jestem Kemoc Tregarth zza gór. - Lecz to określenie, które mogło coś znaczyć dla innych mieszkańców Escore, było niezrozumiałe dla Mchowej Niewiasty. - Z Doliny Zielonych Przestworzy - dodałem i miało to swoją wagę.
Mchowa Niewiasta znów wymówiła jakieś słowo i tym razem zrobiło mi się ciepło koło serca. Albowiem słowo, które wypowiedziała, choć zniekształcone przez jej syczący szept, było oznaką prawości w tej krainie bezimiennego zła, pradawnym słowem Mocy.
- Euthayan.
Powtórzyłem to słowo szybko na głos, by nie wątpiła, że mogę je wypowiedzieć i nie zginąć.
Mchowa Niewiasta przestała przytrzymywać płaszcz włosów i machnęła lekko rękami. Wiatr zakołysał girlandami na drzewach. Na ten rozkaz krępujące mnie łodygi mchu poruszyły się i opadły ode mnie. Okazało się, iż siedzę w gnieździe szorstkich pędów.
- Chodź!
Przywołała mnie gestem i podniosłem się. Później cofnęła się o krok, jakby przestraszona moim wzrostem. Otuliwszy się włosami jak płaszczem odwróciła się i ruszyła drogą oznaczoną gwiezdnymi świecami.
Zarzuciłem sakwę na plecy i poszedłem za Mchową Niewiastą. Niezwykłe świece nadal oświetlały nam drogę, chociaż poza zasięgiem ich bladego światła panowała noc i pomyślałem, że musi być daleko do świtu. Owe leśne lampy jęły coraz bardziej oddalać się od siebie i świeciły słabiej. Przyśpieszyłem kroku, żeby nie zgubić przewodniczki, gdyż mimo krępej postaci i cienkich nóg szła bardzo szybko.
Zasłony z mchu stawały się coraz cięższe. Czasami sprawiały wrażenie masywnych jak ściany, zbyt grubych, żeby mógł poruszyć je wiatr. Zdałem sobie sprawę, że przybrały postać ścian i że może przechodzę między domami mieszkalnymi. Moja przewodniczka wyciągnęła dłonie i rozchyliła przede mną materię takiej właśnie ściany.
Wyszedłem na wolną przestrzeń pod bardzo dużym drzewem. Jego pień był centralną podporą całego domostwa. Zasłony z mchu tworzyły ściany, a ziemię pokrywał kobierzec mchu. Świecące gwiazdy umieszczono koliście na pniu drzewa, tak że był nimi okręcony od sprężystego podłoża aż po najniższe konary. Ich światło przypominało teraz blask ognia.
Na mchu siedziały moje… jak je określić? Kim one były? Tymi, Które Witają, Osądzają, Karzą? Nic o nich nie wiedziałem poza tym, że są Mchowymi Niewiastami, tak podobnymi do mojej przewodniczki jak bliźniacze siostry. Siedząca najbliżej ozdobionego gwiazdami drzewa zaprosiła mnie gestem, żebym usiadł. Odłożyłem sakwę i siadłem krzyżując nogi.
Mchowe Niewiasty badały mnie wzrokiem w milczeniu, tak jak przedtem moja przewodniczka. Wreszcie ta, którą uznałem za najważniejszą w tym zgromadzeniu, najpierw wymieniła swoje imię, później zaś imiona pozostałych w taki sam uroczysty sposób, jakiego jeszcze dzisiaj przestrzegają mieszkańcy wsi, położonych z dala od głównych ośrodków życia Estcarpu.
- Fuusu, Foruw, Frono, Fyngri, Fubbi. - Fubbi to ta, która mnie tu przyprowadziła.
- Kemoc Tregarth - odpowiedziałem jak przystało. Po czym dodałem, tak jak to jest w zwyczaju w Estcarpie, lecz nie musi być tutaj:
- Nic nie grozi z mojej strony Domowi Fuusu i jej siostrom, klanowi, mieszkalnemu drzewu, zbiorom, trzodom…
Jeżeli nawet nie zrozumiały tego życzenia pomyślności, to wyczuły, że kryje się za nim dobra wola. Fuusu dała znak i Foruw, która siedziała po mojej prawej stronie, przyniosła drewniany kubek i napełniła go ciemnawym płynem z kamiennej butli. Lekko dotknęła ustami brzegu kubka i podała mi go.
Chociaż przypomniałem sobie przestrogę Dahaun, nie ośmieliłem się odmówić i zaczerpnąłem mały łyk. Przełknąłem go z pewną obawą. Płyn był kwaśny i nieco gorzkawy. Ucieszyłem się, że nie muszę więcej pić. Uroczyście przechyliłem kubek w prawo i w lewo, strząsając krople na kobierzec z mchu i życząc w ten sposób pomyślności domowi i ziemi. Odstawiłem go i uprzejmie czekałem na to, co zrobi Fuusu. Nie trwało to długo.
- Dokąd wędrujesz przez mchową krainę, Kemocu Tregarcie? - Lekko się zacięła wymawiając moje imię. - I dlaczego?
- Szukam tej, którą mi zabrano, a ślad prowadzi tutaj.
- Byli tu tacy, którzy przyszli i odeszli.
- Dokąd? - zapytałem żywo.
Mchowa Niewiasta pokręciła powoli głową.
- Weszli na ukryte drogi. Rzucili za sobą czar ślepoty. Nikt nie może za nimi pójść.
Czar ślepoty? Nie wiedziałem, o co jej chodzi. Ale może powie mi coś więcej…
- Czy była z nimi dziewczyna? - zapytałem.
Fuusu ruchem głowy wskazała Fubbi.
- Niech ona odpowie. Widziała, jak tędy przechodzili.
- Była tam dziewczyna i inni. Był Wielki Adept Ciemności…
Wielki Adept Ciemności? Powtórzyłem w myśli. Czyżbym się pomylił? Nie Dinzil, ale jeden z wrogów…
- Ona służyła Światłu, a jechała ze sługami Ciemności. Szybko, szybko, szybko przejechali. Później podążyli ukrytą drogą i rzucili czar ślepoty - powiedziała Fubbi.
- Czy możesz wskazać mi tę drogę? - przerwałem jej niezbyt grzecznie. Niebezpieczeństwo grożące ze strony Dinzila to jedna sprawa… a co, jeżeli siły Zła porwały Kaththeę…? Czas… Tak, czas również stał się moim wrogiem.
- Mogę wskazać, lecz nie możesz nią podróżować.
Nie uwierzyłem jej. Może byłem zbyt pewny siebie, ponieważ zdołałem zajść tak daleko. Słowa Fubbi o czarze ślepoty niewiele dla mnie znaczyły.
- Pokaż mu! - rozkazała Fuusu. - Nie uwierzy, póki sam nie zobaczy.
Pamiętałem, że muszę we właściwy sposób pożegnać się z Fuusu i jej otoczeniem i uczyniłem to, ale skoro tylko znalazłem się poza mieszkalnym drzewem, chciałem odejść jak najprędzej. Nie poszliśmy oświetloną gwiezdnymi świecami drogą. Fubbi ujęła mnie za rękę. Jej dłoń wydała mi się sucha i twarda w dotyku jak wyschła łodyga mchu, chwyciła mnie mocno i pociągnęła za sobą.
Bez pomocy Fubbi nie zdołałbym się wydostać z zarośniętego mchem lasu. Wreszcie się przerzedził i świt rozlał się na niebie. Zaczął padać deszcz, ciężkie krople wsiąkały w mech. Zobaczyłem na skrawku odsłoniętej ziemi i rozdartym mchu odciski kopyt Renthanów. Znów byłem na tropie.
Kiedy drzewa ustąpiły miejsca krzakom i zrobiło się jaśniej, przed sobą ujrzałem wysoką skałę o bardzo ciemnej barwie. Przecinały ją szerokie czerwone żyły; nigdy w życiu nie widziałem podobnej. Ślad prowadził prosto do niej - do wnętrza. Ale nie było tam drzwi, ani najsłabszego nawet zarysu bramy. Nic poza tropem prowadzącym do litej skały, w której moje palce daremnie szukały jakiegokolwiek otworu.
Nie mogłem w to uwierzyć. Na próżno jednak napierałem na kamień, a przecież tropy, rozmywane teraz przez deszcz, wiodły właśnie do tego miejsca.
Fubbi osłoniła się włosami jak płaszczem, chroniąc się w ten sposób przed ulewą. Obserwowała mnie i myślę, że dostrzegłem w jej oczach iskierki rozbawienia.
- Przeszli tędy - powiedziałem głośno.
Może chciałem, żeby zaprzeczyła? Zamiast tego Mchowa Niewiasta z naciskiem powtórzyła moje słowa:
- Przeszli.
- Dokąd?
- Któż to wie? Rzucili czar, żeby oślepił i związał.
Zapytaj Loskeethę, może ukaże ci różne przyszłości.
- Loskeetha? Kim jest Loskeetha?
Fubbi obróciła się wokół własnej osi, wyciągnęła cienkie ramiona spod płaszcza włosów i wskazała jeszcze dalej na wschód.
- Loskeetha od Kamiennego Ogrodu, Czytająca-w-Piaskach. Jeżeli odczyta, może się dowiesz.
Dawszy mi tak skromną wskazówkę, cała otoczyła się włosami, odeszła szybko i zlała się z gąszczem, zanim zdołałem ją zatrzymać.
Rozdział 8
Deszcz szybko zmywał ślady tych, którzy wjechali w litą skałę. Zgarbiłem się pod jego ciosami i obejrzałem na zarośnięty mchem las. Wszystko buntowało się we mnie przeciw odwrotowi. A więc na wschód. Gdzie mieszkała owa Loskeetha i gdzie znajdował się jej Kamienny Ogród? Legendy nic o niej nie wspominały.
Obrałem za przewodnika czarno-czerwoną skałę i stąpając ciężko powlokłem się wzdłuż niej już nieźle przemoczony. Jeżeli nawet biegła tędy jakaś droga, nie mogłem jej dostrzec. Nie rosły tu już drzewa, czy nawet trawa i krzaki, lecz niskie rośliny o grubych, mięsistych jakby poduszkach. które były jednocześnie liśćmi i łodygami. Pokrywały je ostre kolce. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy poślizgnąłem się na rozmiękłej ziemi i wpadłem na jedną z nich. Były żółte, a niektóre miały centralne szypułki oblepione małymi kwiatkami, teraz szczelnie zamkniętymi. Białawe owady chroniły się pod mięsistymi liśćmi i te, które dojrzałem, wzbudziły we mnie wstręt.
Kluczyłem tam i z powrotem wokół szlaku, żeby uniknąć kontaktu z kolącymi liśćmi. Dziwne rośliny stawały się coraz grubsze i wyższe, aż owe szypułki kwiatowe zaczęły nade mną górować. Skrzydlaty stwór o wężowej szyi i gadzim wyglądzie, choć porośnięty brązowo-płowymi piórami, zleciał z góry, zawisł głową w dół na jednej z szypułek i jął zajadać się owadami, które zbierał szybkimi ruchami głowy. Kiedy go mijałem, przerwał na chwilę posiłek, nie okazując strachu, lecz przyglądając mi się ciekawie podobnymi do paciorków czarnymi oczkami.
Podobał mi się nie bardziej niż jego tereny łowieckie. Wyczuwałem tu coś obcego - zapewne znalazłem się na jeszcze jednym terytorium odstraszającym intruzów tak jak ów skamieniały las. Nie było to jednak miejsce zaczarowane, a raczej nieprzychylne ludziom.
Deszcz to kropił, to lał jak z cebra, tworząc kałuże wokół mięsistych roślin. Zobaczyłem, że z niektórych wysuwają się wici podobne do źdźbeł trawy i sięgają do kałuż. Wici puchły i cofały się wraz z ładunkiem wody, którą wessały. Wydało mi się, że grube liście również puchły, magazynując wilgoć.
Byłem głodny, nie zamierzałem jednak zatrzymywać się tu i posilać. Przyśpieszyłem więc kroku, mając nadzieję, że wkrótce wydostanę się poza zasięg niesamowitych roślin. Nieoczekiwanie skończył się zajęty przez nie obszar. Odniosłem wrażenie, że stoję przed niewidzialnym murem: tu - mięsiste rośliny, tam zaś - gładki piasek. Obraz był tak żywy, że wyciągnąłem rękę, żeby pomacać przed sobą. Lecz moje palce napotkały tylko powietrze. Dookoła deszcz spływał cienkimi strużkami, lecz na piasek nie padał, nie dostrzegłem tam żadnych śladów.
Rozejrzałem się. Z jednej strony trwała czarno-czerwoną skalna ściana, za mną na południu rozciągał się obszar porośnięty poduszkowatymi roślinami. Z przodu, nieco po prawej, tkwiły rzędem głazy tworzące niezdarny mur, a między nimi i klifem rozpościerał się gładki piasek i nie padał tam deszcz.
Zawahałem się. Nie chciałem się zapuszczać na piaszczystą powierzchnię. Zdradzieckie ruchome piaski otaczają Moczary Toru i na oko wydają się równie trwałe jak każda plaża. Wystarczy jednak postawić tam stopę, by natychmiast wchłonął nas piasek.
Rozejrzałem się wokoło i znalazłem kamień wielkości dłoni. Rzuciłem go na piasek. Spadł w odległości kilku jardów ode mnie i nie utonął. Ale co z większym ciężarem? Mój miecz wraz z pochwą jest znacznie cięższy. Rzuciłem go przed siebie.
Miecz leżał tam, gdzie upadł. Wtedy zauważyłem inną szczególną właściwość tego terenu. Zwykły piasek byłby na tyle miękki, że metal i skóra zagłębiłyby się w nim. Ale nie ten. W rzeczywistości był twardy jak ziemia. Ukląkłem i czubkiem palca ostrożnie dotknąłem piasku. Okazał się równie sypki, na jaki wyglądał, nawet proszkowaty. Lecz choć naciskałem z całej siły, nie mogłem zagłębić palca w pozornie miękkiej powierzchni.
Przynajmniej można na niego wejść. Wszakże mur na pewno został postawiony w jakimś celu. Nie wiedziałem, czy odnalazłem włości Loskeethy. W każdym razie wyglądały obiecująco.
Wyszedłem na piasek i zrobiwszy tylko jeden krok przeniosłem się spod szalejącej nawałnicy na nienaturalnie suchy teren.
Przypasałem miecz. Zarówno klif jak i ciągnący się wzdłuż niego kamienny mur skręcały ostro w prawo, tak że nie mogłem zobaczyć, co się za nim znajduje. Mur zbudowano z nieociosanych kamieni. Różniły się znacznie rozmiarami, od dużych głazów u podstawy do małych kamieni na szczycie. Zostały dopasowane tak przemyślnie i rozważnie, iż nie znalazłbym szczeliny, by wetknąć w nią czubek noża.
Na zakręcie odwróciłem się i stwierdziłem, że mam przed sobą zagłębienie terenu. Mur otaczał kotlinę z trzech stron, skalna ściana zaś zamykała ją z czwartej. Dno kotliny wysłane było piaskiem o niebieskawym odcieniu. Tkwiły w nim głazy, samotne i poszarpane. Nie tworzyły żadnego widocznego gołym okiem wzoru, ale na piasku wokół nich wiły się splątane długie linie.
Naraz ogarnęło mnie dziwne uczucie. Nie przyglądałem się już głazom osadzonym wśród piasku. Unosiłem się wysoko nad oceanem, który niezmordowanie atakował wyspy, ale nigdy nie pokonał owych forpoczt lądu. Albo... tak, teraz spoglądałem spomiędzy chmur na wyniosłe turnie majaczące nad równiną. Równina zaś, w której tkwiły ich korzenie, była mglistą nicością...
Miałem przed oczami cały świat, lecz przewyższałem go potęgą. Mogłem kroczyć z wyspy na wyspę, jednym skokiem przebyć morze. Mogłem przeskakiwać ze szczytu na szczyt, jak przeskakuje się z kamienia na kamień podczas przechodzenia rzeki w bród... Byłem większy i wyższy, i silniejszy niż cały świat…
- Czy jesteś taki, człowieku? Spójrz i odpowiedz, czy jesteś taki?
Czy to pytanie zadźwięczało mi w uszach, czy w umyśle? Spojrzałem z góry na rozsiane w morzu wyspy i turnie nad niziną. Tak, byłem taki! Byłem! Mogłem postawić stopy gdzie zechcę. Mogłem nachylić się, wyłowić wyspę z morza i cisnąć ją gdzie indziej. Mogłem zmiażdżyć góry.
- Mógłbyś je zniszczyć, człowieku. Ale powiedz mi: czy mógłbyś je odbudować?
Poruszyłem rękami i spojrzałem na góry i wyspy. Moja lewa ręka poruszała się z łatwością, palce zginały się i rozwierały. Lecz ta prawa, przecięta blizną, ze sztywnymi palcami…
Nie byłem bożkiem, który mógłby przebudować świat wedle swego widzimisię. Byłem człowiekiem, nazywałem się Kemoc Tregarth. Opuściło mnie szaleństwo. Spojrzałem znów na głazy i na piasek, i tym razem posłuchałem głosu rozsądku. Zmusiłem więc swój umysł do zaakceptowania prawdy o tym, czym były one, a kim byłem ja.
- Nie jesteś więc ani olbrzymem, ani bożkiem? - zapytał z rozbawieniem głos znikąd.
- Nie jestem! - Uraziło mnie to rozbawienie.
- Pamiętaj o tym, człowieku. A teraz powiedz, czemu tu przychodzisz i zakłócasz mi spokój?
Przebiegłem oczami dolinę głazów i piasku. Nie zobaczyłem nikogo. Wiedziałem jednak, że nie jestem sam.
- Czy ty... czy ty jesteś Loskeetha? - zapytałem pustkę.
- To jedno z moich imion. Przez lata uzbiera się ich wiele od przyjaciół i nieprzyjaciół. Skoro nazywasz mnie Loskeethą, musiały ci o mnie powiedzieć Mchowe Niewiasty. Ale powtarzam: czemu tu przyszedłeś, człowieku?
- Mchowa Niewiasta imieniem Fubbi powiedziała mi, że mogłabyś mi pomóc.
- Pomóc ci? Dlaczego, człowieku? Jakie więzy łączą cię ze mną? Pokrewieństwo? No więc, kim byli twoi rodzice?
Uświadomiłem sobie, że rozmawiam z dosłownie niewidzialną istotą.
- Moim ojcem jest Simon Tregarth, Strażnik Południowej Granicy Estcarpu, a moja matka, pani Jaelithe, była niegdyś jedną z Mądrych Kobiet.
- Więc jesteś potomkiem wojownika i Czarownicy. Ale nie jesteś moim krewnym! Nie możesz więc prosić o przysługę z powodu pokrewieństwa. A może prosisz o nią na mocy układu? Jaki układ ze mną zawarłeś, przybyszu z Estcarpu?
- Żadnego. - Nadal wypatrywałem swej rozmówczyni i rosło we mnie rozdrażnienie, że muszę tu stać i odpowiadać na pytania bezcielesnego głosu.
- Nie łączy nas ani pokrewieństwo, ani układ. Więc co, człowieku? Może jesteś kupcem? Jakie skarby przywiozłeś dla mnie, żebym mogła dać ci coś w zamian?
Tylko wrodzony upór dodawał mi sił, kiedy głos tak dobitnie wykazywał bezpodstawność moich oczekiwań.
- Nie jestem kupcem - odrzekłem.
- Nie, tylko człowiekiem, który uważa się za olbrzyma stworzonego do rządów nad światem - drwił rozbawiony głos. - Skoro jednak upłynęło wiele czasu, odkąd ktoś pytał mnie o radę… Bo właśnie tego chcesz, prawda, człowieku? Więc może dam ją, wolną od wszelkich zobowiązań, tobie, który nie jesteś ani moim krewnym, ani sprzymierzeńcem, i nie jesteś też gotów za nią zapłacić. Zejdź na dół, człowieku! Ale nie zapuszczaj się na morze, gdyż możesz odkryć, że jest ono czymś więcej niż się wydaje, a ty słabszym, niż to sobie wyobrażałeś.
Poszedłem skrajem urwiska i zobaczyłem wiodące w dół uchwyty dla rąk i nóg. W dodatku w dole biegła ścieżka z jaśniejszego piasku; można nią było dotrzeć do Loskeethy nie wchodząc na niepokojący mnie niebieski przestwór.
Zszedłem w dół i wstąpiłem na ścieżkę. Prowadziła do jaskini, która może i była wytworem natury, lecz ta, która w niej zamieszkała, przystosowała ją do swoich potrzeb. Wszedłem do wnętrza przez szparę w czarno-czerwonej skale.
Nazywam jaskinią to zagłębienie, chociaż to nie najwłaściwsze określenie, gdyż przez otwór w górze widziałem skrawek nieba.
Możliwe, że Loskeethą i Mchowe Niewiasty dawno temu miały wspólnego przodka. Była bowiem równie mała i pomarszczona jak one; Nie odziewała się w płaszcz z włosów: skąpe loki ściągnęła w kok na czubku głowy. Przytrzymywał je pierścień z wypolerowanego zielonego kamienia. Bransolety z takiego samego kamienia zdobiły jej przeguby i kostki u nóg. Miała na sobie suknię bez rękawów, z materii przypominającej niebieski piasek; zdawało się, jakby został on przyklejony do giętkiej substancji i zamieniony w kobiece odzienie.
Wyglądała na bardzo starą i kruchego zdrowia, dopóki nie spojrzało się w jej oczy. Nie zdradzały ani wieku, ani słabości, lecz miały w sobie ten sam dziki błysk, co oczy górskiego sokoła. Były równie zielone jak jej ozdoby i, zawsze będę w to wierzył, widziały dalej i przenikały głębiej niż jakiekolwiek ludzkie oczy.
- Witaj, człowieku. - Siedziała na kamieniu, a przed nią w żółtym piasku znajdowało się niewielkie zagłębienie wypełnione niebieskim piaskiem, takim samym jak ten, który wyściełał dno większej kotliny.
- Jestem Kemoc Tregarth - odrzekłem, ponieważ ciągłe zwracanie się do mnie „człowieku” zdawało się mnie pomniejszać nawet w moich własnych oczach.
Loskeethą roześmiała się wtedy bez słowa i jej małe, pomarszczone ciało zadrżało z rozbawienia.
- Kemoc Tregarth - powtórzyła i ku memu zdumieniu uniosła rękę w powitalnym geście zwiadowców Estcarpu. - Kemoc Tregarth, który jedzie - lub idzie - prosto w objęcia niebezpieczeństwa, jak na prawdziwego bohatera przystało. Obawiam się jednak, Kemocu Tregarcie, że uszedłeś już spory kawałek drogą, która zaprowadzi cię do zguby.
- Dlaczego? - zapytałem bez ogródek.
- Dlaczego? No cóż, dlatego, że musisz zdecydować o tym, o tamtym… A jeśli podejmiesz niewłaściwą decyzję, wówczas wszystko, czego pragniesz, wszystko, czym byłeś, wszystko, czym mógłbyś być, obróci się wniwecz.
- Głosisz ponure przepowiednie, pani… - zamilkłem, gdy wyprostowała się i przeszyła mnie jednym z owych niepokojących spojrzeń.
- Pani - powtórzyła, przedrzeźniając mnie. - Ja jestem Loskeetha, skoro powitałeś mnie tym imieniem. Nie potrzebuję grzecznościowych ani honorowych tytułów. Uważaj na to, co mówisz, Kemocu Tregarcie, jeszcze nigdy w życiu nie rozmawiałeś z kimś takim jak ja, chociaż jesteś synem wojownika i Czarownicy.
- Nie chciałem okazać braku szacunku.
- Można wybaczyć niewiedzę - odparła równie arogancko jak Mądre Kobiety, kiedy zwracały się do mężczyzn. - Tak, mogę przepowiadać przyszłość, pod pewnym względem. Czy chciałbyś, żebym powiedziała, co cię czeka? Zaprawdę, musi to być niewielka rzecz, żeby dla niej przebyć tak dzikie okolice, zwłaszcza że dla każdego człowieka koniec jest zawsze jednaki…
- Chcę odnaleźć moją siostrę - przerwałem tę grę słów. - Szedłem jej śladem aż do skały i Fubbi powiedziała, że Kaththea przeszła przez nią i że rzucono tam czar ślepoty…
Loskeetha zamrugała i złożywszy razem dłonie zaczęła palcami obracać bransoletę na przegubie drugiej ręki.
- Czar ślepoty? Który z Wielkich Adeptów lub niedoszłych Wielkich Adeptów mącił wodę na granicy dziedziny Loskeethy? No, można to łatwo sprawdzić.
Rozpostarła dłonie nad zagłębieniem wypełnionym niebieskim piaskiem. Poruszyła nimi szybko, jak gdyby chciała powachlować drobne ziarenka. Trysnęły fontanną i opadły, lecz nie leżały już gładko. Na powierzchni piasku pojawiły się prążki i utworzyły obraz wieży. Przypominała z wyglądu strażnice budowane nad estcarpiańskimi granicami, mury miała ślepe, bez okien.
- Więc to tak - Loskeetha przyjrzała się obrazowi. - To Ciemna Wieża. No cóż, zdarza się, że mały człowieczek próbuje chodzić w za dużych dla niego butach. - Pochyliła się znowu, jakby przyszła jej do głowy jakaś niepokojąca myśl.
Jeszcze raz rozłożyła szeroko ręce i fontanna piasku znów trysnęła i opadła. Tym razem ziarna nie utworzyły obrazu wieży, tylko skomplikowany symbol przypominający herby używane przez ludzi Starej Rasy. Byłem pewny, że to nie jest znak heraldyczny, miał w sobie bowiem coś z Misteriów.
Loskeetha wpatrywała się weń uniósłszy lekko jeden palec, jak gdyby jego czubkiem odrysowując skomplikowany splot, linia po linii. Nie patrząc na mnie przemówiła ostrym tonem, rezygnując z kwiecistych ozdobników, których przedtem używała:
- Czy twoja siostra jest Czarownicą?
- Otrzymała wykształcenie Czarownicy, lecz nie złożyła końcowej przysięgi ani nie otrzymała Klejnotu. Ma pewne zdolności…
- Możliwe, że są one większe, niż dotychczas okazała. Posłuchaj mnie uważnie, Kemocu Tregarcie. W Escore dawno temu żyli ludzie, którzy szukali potęgi i próbowali rządzić siłami niełatwymi do kontrolowania. Pragnienie to budzi się w sercach niektórych śmiertelników i trawi ich jak gorączka. Żeby osiągnąć ten cel, zrobią wszystko i poświęcą wszystko. Przed wiekami nieliczni z nich zaszli daleko i osiągnęli wielką wiedzę, po czym zniszczyli ten kraj i przenieśli swe wojny do miejsc, o których nawet ci się nie śni. Lecz chociaż Wielcy Adepci odeszli, ta sama żądza ogarnia ich potomków, którzy wiedzą niewiele, znają tylko strzępy dawnej nauki, fragment tu, fragment tam. Próbują połączyć je w całość i skupić wokół siebie. Wśród Wzgórz mieszka pewien człowiek, który zaszedł daleko w swoich poszukiwaniach…
- Dinzil! - przerwałem jej.
- Skoro wiesz, to dlaczego pytasz?
- Nie wiedziałem. Czułem tylko, że jest…
- Pozbawiony człowieczeństwa? - Teraz ona mi przerwała. - Więc potrafiłeś wyczuć to, co się w nim kryje. Nie jesteś jednak Czarownicą, Kemocu Tregarcie. Kimkolwiek jesteś lub z czasem będziesz, nie jesteś swoją siostrą. Dinzil dostrzegł w niej narzędzie przydatne w otwarciu drogi, której dawno szukał. Otrzymała wykształcenie, ale przysięgi nie złożyła, dlatego uległa jego wpływom. Za jej pośrednictwem będzie szukał…
- Ależ ona nie zrobiłaby tego z własnej woli… - zaprotestowałem nie chcąc zaakceptować związku Kaththei z kimś, kto igrał z nieujarzmionymi mocami.
- Wola może zostać wchłonięta. Jeżeli nawet Dinzil nie zdoła pozyskać twojej siostry, to nadal wierzy, że będzie mógł jej użyć jako klucza. A ona się przecież znajduje w Ciemnej Wieży, w samym sercu jego tajemnego świata.
- Wyruszę tam po nią…
- Widziałeś, jak działa jeden czar ślepoty. Czy sądzisz, że będziesz mógł pójść jej śladem?
- Fubbi powiedziała…
- Fubbi! - Moja gospodyni uniosła do góry ręce. - Ja jestem Loskeetha i władam magią jednego rodzaju. Umiem odczytać przyszłość, a raczej przyszłości.
- Przyszłości…?
- Tak. W życiu jest wiele „jeżeli”. Pójdź tą drogą, spotkaj żebraka i rzuć mu monetę, a on zakradnie się od tyłu i wbije ci nóż w plecy, żeby odebrać ci resztę pieniędzy. Lecz pójdź inną drogą, a przeżyjesz jeszcze kilka lat. Tak, możemy wybierać przyszłość, ale dokonujemy wyboru na oślep - i czasami nawet nie wiemy, dlaczego to zrobiliśmy i czy ten wybór jest coś wart.
- Więc potrafisz zobaczyć przyszłość. Czy mogłabyś pokazać mi Ciemną Wieżę i drogę do niej? - Niezupełnie jej wierzyłem, ale byłem pewny, że ona wierzy sobie bez zastrzeżeń.
- Chcesz ujrzeć swoje przyszłości? Jak mogę powiedzieć, nie widząc ich, czy jest w nich Ciemna Wieża? Ostrzegam cię jednak, jakkolwiek nie muszę tego robić: ujrzawszy swoje przyszłości, możesz zwątpić w słuszność podjętej raz decyzji.
Ale i w to nie uwierzyłem. Pokręciłem głową.
- Idę po Kaththeę i nie odstąpię od tego zamiaru.
- Niech więc konsekwencje spadną na twoją głowę, wojowniku, który nie jesteś Czarownicą.
Gwałtownym ruchem pochwyciła moje dłonie i mocno szarpnąwszy pociągnęła ku sobie, aż osunąłem się na kolana nad misą z niebieskim piaskiem. Zaciskając palce wokół moich przegubów poruszyła nimi, robiąc jakieś gesty i piasek wytrysnął fontanną. Tym razem obraz nie był płaski, dwuwymiarowy. Wydawało mi się, że spoglądam z góry na prawdziwy krajobraz i choć bardzo odległy i pomniejszony, to podobny do widzianego w Kamiennym Ogrodzie.
Zobaczyłem tam siebie. Stałem przed wysoką ciemną wieżą bez okien. Kiedy się do niej zbliżyłem, pochłonęły mnie mury, lecz nadal widziałem, co się działo. Była tam Kaththea. Chwyciłem ją, żeby zabrać ze sobą i kiedy się odwróciłem, nie ujrzałem Dinzila, tylko groźną Ciemność. Kaththea szarpnęła się i wyrwała z rąk. Spostrzegłem osłupienie na swojej twarzy. A później… później zobaczyłem, jak zadaję Kaththei cios mieczem, uprzedzając jej przyłączenie się do sił Ciemności!
Głośny okrzyk przerażenia i niedowierzania jeszcze dźwięczał mi w uszach, kiedy piasek ponownie trysnął w górę. Tym razem byłem w Zielonej Dolinie. Jechałem ze znanymi mi mężczyznami ze Starej Rasy, po prawej miałem Kyllana. Nie walczyliśmy z dziwaczną zbieraniną, którą odpędziliśmy od Doliny, lecz z zastępami Ciemności. Wraz z nimi jechała Kaththea. Jej oczy błyszczały, a ręce miała uniesione. Strzelały z nich ciemnoczerwone błyski, zabijając moich towarzyszy. Wtedy wyjechałem do przodu i cisnąłem mieczem jak włócznią. Pomknął przez powietrze i jego ciężka rękojeść uderzyła moją siostrę w głowę. Kaththea padła i została stratowana przez swych towarzyszy.
Jeszcze raz wytrysnął fontanną niebieski piasek. Stałem przed Ciemną Wieżą, z której wymykała się Kaththea. Wiedziałem, że nie przeszła na stronę wroga, że uciekała od niego. Otoczyła mnie ciemna mgła. Na oślep pchnąłem mieczem, jakby walcząc z niewidzialnym przeciwnikiem. I Kaththea, która szukała u mnie obrony, znowu zginęła z mojej ręki. Później mgła rozwiała się i zostałem sam ze zwłokami mojej siostry.
Loskeetha puściła moje ręce.
- Trzy przyszłości, a taki sam koniec. Widziałeś go, ale - zapamiętaj sobie - nie widziałeś decyzji, z których on wynika. Każdy bowiem jest skutkiem innych wydarzeń.
- Chcesz powiedzieć - ocknąłem się z oszołomienia - że to nie ten ostatni czyn, to nie mój miecz zabija Kaththeę, lecz inne działania, które podjąłem lub nie, prowadzą do takiego zakończenia? Jeżeli czegoś nie zrobię albo nie załatwię, wówczas Kaththea… nie… nie…
- Zginie z twojej ręki? Tak.
Teraz ja pochwyciłem jej przeguby. Lecz gładkie kamienne bransolety, pozornie z własnej woli, przekręciły się pod moimi placami, rozrywając uścisk.
- Powiedz mi! Powiedz mi, co mam zrobić?
- To nie moja magia. Pokazałam ci, co można było pokazać,
- Trzy przyszłości i wszystkie tak się kończą. Czy może być czwarta, w której wszystko kończy się dobrze?
- Dokonaj wyboru: wybierz właściwy wariant. Jeżeli los ci sprzyja, to - kto wie? W przeszłości wiele razy czytałam w piasku dla ludzi i jeden lub dwóch - ale tylko jeden lub dwóch - zmieniło pokazane im przeznaczenie.
- A przypuśćmy, że nic bym nie zrobił? - zapytałem powoli.
- Możesz zabić się własnym mieczem, którego tak chętnie używasz przeciw własnej siostrze. Nie sądzę jednak, iż do tego stopnia straciłeś wszelką nadzieję, by to zrobić. Jeszcze nie. A poza tym, wciąż i w każdej chwili będziesz musiał wybierać. Nie zdołasz uniknąć podjęcia decyzji. W dodatku, nie będziesz wiedział, które są błędne, a które właściwe.
- Mogę zrobić jedno: trzymać się z dala od Zielonej Doliny i Ciemnej Wieży. Mogę sobie znaleźć jakieś miejsce w tej głuszy i zostać tu…
- Decyzja! To już jest decyzja - wtrąciła ostrzegawczo Loskeetha. - A każda decyzja ma swoją przyszłość. Któż może wiedzieć, jakimi drogami zaprowadzi cię do końca, którego tak się lękasz. Jestem już zmęczona, Kemocu Tregarcie. Nie mogę ci już nic więcej pokazać, a zatem…
Klasnęła głośno w ręce i dźwięk ten zawibrował mi w uszach. Zamrugałem oczami i zadrżałem w nieoczekiwanym zimnym podmuchu. Stałem na zboczu góry. W dole spostrzegłem czarno-czerwoną skałę. Padał deszcz, nasilał się wiatr i nadciągała noc. Wstrząśnięty do głębi, głodny, zziębnięty i przemoczony zrobiłem kilka chwiejnych kroków. Z prawej zauważyłem jakiś otwór w skale i ni to wszedłem, ni to wpadłem do ciemnej jaskini. Skuliłem się tam, nic już nie rozumiejąc.
Czy w ogóle widziałem Loskeethę? A co z trzema wariantami przyszłości, które mi pokazała? Decyzje, każda tkająca nić losu w inny wzór. Jeżeli rzeczywiście ukazała mi prawdę, jak mogę pokonać przeznaczenie, żeby stworzyć czwartą przyszłość?
Pomacałem w sakwie, wyjąłem pokruszony podróżny placek i zjadłem, żeby zapełnić bolesną pustkę w żołądku. Postanowiłem się schronić w tej jaskini; czy każdy wybór zbliżał mnie do jednego z trzech wariantów przyszłości?
Dwa wydarzyły się przy Ciemnej Wieży, jeden w Zielonej Dolinie. Czy gdybym trzymał się z dala od obu tych miejsc, mógłbym oddalić lub zmienić przyszłość? Ależ ja nawet nie wiedziałem, gdzie znajduje się Ciemna Wieża. Przypuśćmy, że wędrując wśród tych wzgórz mimo woli trafiłbym do niej? Jedyna pewna decyzja, to nie wracać do Zielonej Doliny.
A przecież Loskeetha powiedziała, że nawet drobne sprawy mogą zmienić wszystkie warianty przyszłości.
Objąłem ramionami kolana i oparłem o nie głowę. Czy Loskeetha miała rację? Czy Kaththea tylko wtedy będzie bezpieczna, gdy zabiję się własnym mieczem?
W dwóch wersjach przyszłości Kaththea przyłączyła się do sił Ciemności. W Zielonej Dolinie zabijała swoich przyjaciół. W Ciemnej Wieży zagroziła mojemu życiu. W trzeciej uciekała, czar zaś rzucono na mnie. W dwóch wariantach na trzy Kaththea przestała być moją siostrą. Czy zdradzę to wszystko, co kochałem w mojej siostrze, próbując ratować jej ciało?
Decyzje! Loskeetha powiedziała, że jeden lub dwóch ludzi zmieniło możliwą przyszłość. Ale jeśli się nie wie, która decyzja…
Gubiłem się w myślach. A jeżeli Loskeetha nie była tym, za kogo się podawała, lecz jednym z zabezpieczeń Dinzila mającym strzec jego tropu? Na własne oczy widziałem halucynacje nasyłane przez Czarownice z Estcarpu; mnie także wyprowadziły w pole. Sama Loskeetha mogła być taką iluzją, a może iluzjami były pokazane przez nią sceny. Jakże mogłem być czegokolwiek pewny?
Rozbolała mnie głowa. Oparłem się o ścianę jaskini. Noc i deszcz tworzyły nieprzeniknioną zasłonę. Spać… jeżeli zdołam zasnąć. Jeszcze jedna decyzja - prowadząca dokąd? Ale musiałem się przespać.
Rozdział 9
Spałem źle i nękały mnie koszmarne sny; obudziłem się zlany potem. I mimo wysiłków, znowu pogrążyłem się we śnie, ale tylko po to, żeby stawić czoło jeszcze bardziej przerażającym okropnościom. Nie wiedziałem, czy zrodziła je moja wyobraźnia, czy też ponura szarość otulająca całą okolicę. Lecz wczesnym rankiem, obudziwszy się z bólem i zawrotami głowy przy każdym ruchu, nadal nie byłem w stanie podjąć ostatecznej decyzji. Zostać tutaj jako dobrowolny więzień i czekać na śmierć? Ruszyć w drogę w przekonaniu, że wiara w słuszność mojej sprawy doda mi sił i zdołam stawić czoło przyszłości, którą pokazała mi Loskeetha? Co wybrać?
Przyszło mi do głowy, że jeżeli w Escore grasuje zło, to musi być tu również dobro. Lecz do jakiej mocy miałbym się teraz zwrócić o pomoc?
Pamiętałem Imiona z modłów składanych w Estcarpie. Lecz te zaklęcia były bardzo stare i dla większości mężczyzn straciły sens. Przywykliśmy liczyć na własne siły i wsparcie czarów Mądrych Kobiet.
Nadal miałem miecz i potrafiłem nim władać. Jako Strażnik Graniczny dobrze poznałem żołnierskie rzemiosło. Wszystkie te umiejętności wydały mi się teraz nic nie warte. Tego, z czym zamierzałem walczyć, nie pokona żadna stal.
Cóż więc mi pozostało? Strzępy starożytnej wiedzy zebrane w Lormcie i tak zniszczone przez czas, że nie mogły mi służyć za tarczę.
I ciągle miałem w pamięci trzy obrazy, które pokazała mi Loskeetha.
Deszcz już nie padał. Lecz nie widziałem słonecznego blasku na wschodzie, a tylko posępną zasłonę z chmur. Widoczny z jaskini skrawek okolicy wydawał się martwy i ponury pod ołowianym niebem. Roślinność była wykoślawiona, zniekształcona i wyblakła. Liczne skalne skupiska przy uważniejszych oględzinach przybierały bardzo nieprzyjemny wygląd. Tutaj spoglądająca złośliwie twarz, tam zaś pazurzasta łapa, ówdzie szczerząca kły paszcza. Przez chwilę były tu, w następnej znikały, po czym pojawiały się nieco dalej. Z trudem oderwałem od nich wzrok, zamknąłem oczy i spróbowałem się zastanowić nad swoim położeniem. Myśli mi się mąciły. Miałem wrażenie, że jestem w klatce i gdziekolwiek spojrzę - natrafiam na kraty.
Usłyszałem ciche zawodzenie czy lament. Podobne słyszałem w skamieniałym lesie, kiedy znalazłem chustkę Kaththei. Chustka Kaththei… Wsadziłem rękę za pazuchę i pomacałem miękki jedwab.
Kaththea… Kaththea po trzykroć zabita i zawsze moją ręką. Czy magia Loskeethy to prawdziwy proroczy dar?
Zjadłem jeszcze trochę i napiłem się wody z manierki. Zostało jej niewiele. Człowiek może znacznie dłużej znieść głód niż pragnienie. Nie wiedziałem, czy starczy mi hartu ducha, żeby czekać tutaj na śmierć.
Moja natura nie pozwalała mi też wybrać bezczynności, chociaż mogłoby to być najmądrzejsze posunięcie. Zbyt wiele miałem w sobie z moich rodziców, którzy sami wychodzili niebezpieczeństwu naprzeciw.
Z trudem wypełzłem ze skalnej jamy i rozejrzałem się wokoło. Zapamiętałem albo wydawało mi się, że zapamiętałem, wygląd okolicy Ciemnej Wieży w dwóch obrazach, które widziałem na czarodziejskim piasku Loskeethy. Nie dostrzegłem jednak żadnego podobieństwa. Usłyszałem w pobliżu szmer płynącej wody.
Dahaun ostrzegała mnie przed jedzeniem i piciem na pustkowiu. A gdyby tak zmieszać tę wodę z resztką pozostałą w mojej manierce? Może niebezpieczeństwo byłoby mniejsze. Znów decyzja...
Szedłem odwracając głowę od skalnej ściany; pojawiające się i znikające potworne maski stały się wyraźniejsze. Wprawdzie były iluzjami, lecz nie chciałem mieć z nimi do czynienia, gdyż uniemożliwiały logiczne myślenie.
Zawodzenie i skowyt wiatru torturowały mi uszy. Przysiągłbym na swój miecz, że to lament śmiertelnie przerażonych ludzi wzywających mnie na pomoc. Niektóre głosy wydały mi się znajome. Powiedziałem sobie jednak, że wiatr wiejący wśród skał może wydawać bardzo dziwne dźwięki.
Przypomniałem sobie strzępy dawnej wiedzy. Część jej zapożyczyliśmy od Sulkarczyków. Wierzyli oni, iż wojownik nie zginie w walce, dopóki nie usłyszy głosu wołającego go po imieniu wśród bitewnego zgiełku. Zdałem sobie sprawę, że nasłuchuję, czy wiatr nie zawoła przeciągle „Keeemocu!”. Podczas służby w oddziałach Straży Granicznej spotkałem takich żołnierzy jak Aidan z zabitej deskami prowincji (gdzie bardziej przestrzegano starych obyczajów), którzy nosili talizmany. Aidan pokazał mi kamień z doskonale okrągłym otworem w środku mówiąc, że znakomicie strzeże przed złą dolą, jeśli podaruje go kochająca kobieta. Aidan - nie myślałem o nim od lat. Gdzie teraz był? Czy przeżył wojnę na granicy i wrócił do dziewczyny, która podarowała mu ten kamień?
Rozpadlina, którą szedłem, skręcała w dół, prowadząc do większej doliny. Rosło tam więcej roślinności i płytką wodą rozlewała się rzeka, której szum słyszałem, zanim wiatr podniósł taki żałosny lament. Spojrzałem na wodę. Wyuczonym odruchem zwiadowcy skryłem się wśród głazów.
Nawet ten wiatr nie mógł zagłuszyć krzyków ani szczęku metalu. Na brzegu i w wodzie wrzał zacięty bój. Walczący rozbryzgiwali wysoko wodę. To Kroganowie zostali schwytani w pułapkę w strumieniu za płytkim do pływania. Było ich troje, dwóch mężczyzn i kobieta. Towarzyszyło im kilka porośniętych sierścią istot, najwyraźniej sprzymierzeńców. Ich przeciwnicy należeli do różnych ras. Zobaczyłem mężczyzn w kolczugach i ciemnych płaszczach walczących na miecze z przypartymi do muru Kroganami. Nieco dalej w górze rzeki grupa Thasów toczyła kamienie i wrzucała ziemię do wody, by odciąć jej dopływ.
Na moich oczach jeden z Kroganów z włócznią pozbawioną grotu zginął od miecza. Dla pozostałych też nie było już ratunku, gdyż z zarośli na drugim brzegu rzeki wyłonił się następny nieprzyjacielski kontyngent. Ci nie mieli mieczy, lecz różdżki albo laski tryskające światłem. Użyli ich, a Kroganowie i zwierzęta zginęli.
Jeden z uzbrojonych w miecze wojowników wszedł do wody - po kolei kopał leżące tuż pod powierzchnią wody ciała. Później pochwycił pływające na wodzie długie włosy kobiety i jednym szarpnięciem uniósł jej głowę, odsłaniając całkowicie twarz.
Orsya!
Żołnierz wyciągnął Krogankę za włosy na brzeg. Zauważyłem, że nowo przybyli nie dołączyli do swoich sprzymierzeńców. Obie grupy wymieniły tylko gesty i przybysze z różdżkami zniknęli w zaroślach.
Thasowie ciężko stąpając przyszli do miejsca, gdzie leżały ciała i wydając gardłowe okrzyki rzucili się na nie. Widziałem na wojnie wiele okrucieństwa, lecz o czymś takim nie słyszałem.
Nie wiem, czy Kroganowie jeszcze żyli padając w wodę. Thasowie zrobili jednak wszystko, żeby zarówno oni, jak i ich kosmaci sprzymierzeńcy już się więcej nie podnieśli. Wyładowawszy swoją wściekłość, ale najwyraźniej jeszcze nie usatysfakcjonowani, zbliżyli się do Orsyi. Jeden z żołnierzy stał nad nią z mieczem w dłoni. Przywódca Thasów wyciągnął brudne pazury, by zatopić je w ciele Kroganki. Widać zamierzał odciągnąć zwłoki na bok, żeby zgraja mogła je rozszarpać.
Wówczas inny żołnierz wyciągnął ostrzegawczo miecz i przywódca Thasów cofnął pazury. Jego gniewny i głośny bełkot zagłuszył nawet szum wiatru.
Miecz zatoczył większe koło. Thas się cofnął. Krzyczał jednak coraz głośniej, pluł i zgrzytał zębami, a ślina kapała mu z szerokiej gęby na kosmate ramiona, beczkowatą pierś i wystający brzuch.
Dowódca oddziału wydał jakiś rozkaz i dwaj żołnierze skierowali się w stronę Thasów. Byli pewni siebie, aroganccy, pełni pogardy. Mieszkańcy podziemia protestowali tylko przez chwilę lub dwie, a później rozbiegli się chwytając to, co barwiło wodę czerwienią, i unosząc ze sobą ten okropny ładunek. Wycofali się w górę strumienia. Ich przywódca szedł na końcu bijąc się pięściami w pierś i dodając głuchy werbel do piskliwych okrzyków.
Położyłem rękę na rękojeści miecza, kiedy zobaczyłem, że jeden z żołnierzy podniósł lekkie ciało krogańskiej dziewczyny i przerzucił je sobie przez ramię. Musiała jeszcze żyć!
Oparłem drugą dłoń na głazie i podniosłem się. Było ich tylko pięciu. Niech Thasowie się oddalą… później pójdę w dół rzeki… poczekam na sprzyjającą chwilę…
Nie mogłem się poruszyć!
Och, mogłem stać na nogach, dotykać rękojeści miecza, odwrócić głowę odprowadzając spojrzeniem mężczyzn, którzy zabrali ze sobą Orsyę. Obserwować ich otwarcie i nie kryjąc się za załomami terenu, jak człowiek, który chodzi po własnym bezpiecznym terytorium. Mogłem to zrobić. Ale nie mogłem pójść za nimi!
Zatrzymało mnie przekleństwo rzucone przez Loskeethę, a może ja sam rzuciłem je na siebie. Była to bowiem najważniejsza decyzja, nie taka, jak poszukiwanie wody do picia, przejście między zaczarowanymi skałami czy wyjście z jaskini. Oznaczała rzucenie losowi wyzwania. Jeżeli spróbuję uwolnić Orsyę, wówczas równie dobrze mogę wejść na szlak, który nieubłaganie doprowadzi do krwi Kaththei na moim mieczu.
Zawdzięczałem Orsyi życie. To, co zawdzięczałem Kaththei, nie dało się wyrazić słowami. Byłem wewnętrznie rozdarty i aż obolały. Świadomość tego rozdarcia powstrzymała mnie od pójścia śladem grupy, która zabrała krogańską dziewczynę. Oparłem się o głaz - słaby jak dziecko - i patrzyłem, jak odchodzili. Długo jeszcze wpatrywałem się w opustoszałą dolinę.
Wówczas pękły niewidzialne więzy i zszedłem na miejsce zbrodni. Jedno ze zwierząt nadal leżało w wodzie, poszarpane, straszliwie okaleczone. Nie wiem, dlaczego pochyliłem się i podniosłem złamaną krogańską włócznię. Woda spłynęła najpierw po jej drzewcu, a potem po mojej przeciętej blizną dłoni i zesztywniałych palcach. Patrzyłem ponuro, jak kapie.
Loskeetha powiedziała, że żaden człowiek nie wie, jakie decyzje pozornie błahe prowadzą do większych i bardziej zgubnych. I po stokroć miała rację! Najpierw zdecydowałem, że wyjdę z jaskini, później postanowiłem poszukać wody, teraz zaś po raz trzeci miałem dokonać wyboru. Chciałem tego uniknąć, bo musiałbym albo ruszyć w niewiadome na pomoc Orsyi, albo nazwać siebie tchórzem. Rzucono na mnie przekleństwo, a człowiek, którego przeklęto, nie może znaleźć sobie miejsca.
Krogańską włócznia wysunęła mi się w palców i upadła na kamienie.
Zabrali ze sobą Orsyę i byłem pewny, że żyje. Nie zostawili jej Thasom, ale, bez wątpienia, nie zrobili tego z litości. Chodziłem tutaj, oddychałem, mogłem dotykać złamanej włóczni, czuć - tylko dlatego, że Orsya zechciała kiedyś podjąć pewną decyzję. Na pewno nie przyszło jej to łatwo, ponieważ wystąpiła przeciw woli swego ludu.
- Ale Kaththea… - powiedziałem głośno. Myślę, że miała to być prośba, chociaż nie wiedziałem, do kogo ją kieruję.
Gdzieś przede mną znajdowała się Ciemna Wieża; muszę to zaakceptować. Miałem tam jakąś rolę do odegrania.
Jeden człowiek - nie dwóch - zmieniło możliwą przyszłość. Tak powiedziała Loskeetha…
Obserwowałem płynącą wodę, była zmącona błotem z niedokończonej przez Thasów tamy i splamiona krwią zmywaną z piasku i kamieni. A później - jakbym mimo niebezpieczeństwa opuszczał jakieś mury i ujrzał wolność - zniszczyłem czar, jeżeli to był czar. Oddychając, chodząc, żyjąc, zawsze przecież podejmowałem decyzje i nigdy nie zdołam uniknąć ich w przyszłości. Mogłem jednak dokonać wyboru kierując się sercem, umysłem i wiedzą, a zrealizować go posługując się nabytą w życiu mądrością. Muszę pozbyć się paraliżującego strachu i postąpić tak, jak postąpiłbym, gdyby Loskeetha nie pokazała mi przyszłości na niebieskim piasku.
Miałem ogromny dług wdzięczności wobec Orsyi i zamierzałem spłacić go najlepiej, jak umiałem. Jeżeli gdzieś czeka na mnie Ciemna Wieża, zbiorę wszystką odwagę i jej także stawię czoło.
Odszedłem od rzeki. Stałem się na powrót mężczyzną, a nie tchórzem oglądającym się wciąż za siebie, czy ktoś go nie ściga.
Przypomniałem sobie swe umiejętności zwiadowcy i wspiąłem się na grzbiet górski z tej strony doliny. Był to bardzo nierówny teren i nie umiałbym życzyć sobie lepszego do realizacji swych zamiarów. Czułem się na tyle dobrze, że mogłem biec od jednej kryjówki do drugiej, spiesznie goniąc grupę, która pojmała Orsyę. Obawiałem się, że mieli gdzieś wierzchowce, a tych nie zdołałbym dopędzić.
W pośpiechu mógłbym zachować się nieostrożnie, gdyby niepowracająca ostrzegawcza myśl. Thasowie odeszli, lecz zrobili to w gniewie. Może oni też pójdą tropem tych, do których woli musieli się nagiąć? Dlatego co jakiś czas przystawałem i choć mnie to irytowało, sprawdzałem, czy ktoś mnie nie śledzi.
W końcu ich dogoniłem. Grupa liczyła teraz czterech, a na czele szedł żołnierz niosący Orsyę. Nadal sprawiała wrażenie bezwładnego i martwego brzemienia. Tylko fakt, że uznali za konieczne ją zabrać, wskazywał, iż jeszcze żyje.
Nie dawała mi spokoju myśl o jeźdźcach używających energetycznych różdżek. Przeciw takiej broni mój miecz na nic się nie zda. Zatęskniłem za pistoletem strzałkowym. Równie dobrze mógłbym zatęsknić za dobrze uzbrojonym oddziałem! Nie dostrzegłem także nawet śladu wierzchowców, które miałyby czekać na „moją” grupę. Może poszedł po nie piąty żołnierz?
Skorzystałem z osłony skał i pobiegłem jak mogłem najszybciej po nierównym terenie. Zerknąwszy w dół, stwierdziłem, że jestem już bardzo blisko żołnierzy w ciemnych płaszczach. Zatrzymali się. Dowódca z pogardliwym lekceważeniem cisnął Orsyę na ziemię. Upadła na trawiasty kawałek gruntu i leżała nieruchomo. Żołnierze zaś odeszli nieco dalej i usiedli, najwyraźniej czekając na coś.
Dzień był pochmurny i ciemny. W zaroślach i między drzewami rosnącymi nad rzeką zawsze można znaleźć kryjówkę. Ale żeby tam dotrzeć, musiałbym się cofnąć i wspiąć wyżej. Zawahałem się, bo straciłbym z oczu całą grupę. A co, jeżeli mają gdzieś wierzchowce?
Czterech żołnierzy… Lecz miałem tylko miecz, a ponieważ doszłoby do walki wręcz, nie zdołałbym ich pokonać. Wówczas nie przydałbym się na nic Orsyi ani Kaththei.
Rzeka wciąż przyciągała mój wzrok. Przyjrzawszy się jej wodom pomyślałem, że musi być tutaj głęboko. Gdyby Orsya ocknęła się i uciekła do rzeki, miałaby szansę ratunku. W przeciwieństwie do czwórki prześladowców znalazłaby się przecież w swoim żywiole.
Tkwiąc tu nie rozwiążę żadnego problemu. Musiałem coś zrobić. Jeden z żołnierzy otworzył torbę i podał racje żywnościowe swoim kolegom.
Zdjąłem z ramienia swoją sakwę podróżną. Moją uwagę przyciągnął leżący na wierzchu koc. W pustynnym, zielono-brązowym krajobrazie czysta zieleń, ulubiony kolor mieszkańców Zielonej Doliny, rzucała się w oczy. Potrząsnąłem płaszczem, rozwijając go. Czy można zrobić tak, żeby człowiek zdawał się być jednocześnie w dwóch miejscach?
Zwinąwszy znów płaszcz w wałek i przyciskając go do piersi wspiąłem się pomiędzy dwie skały. Wiatr... jak na razie wiatr mi sprzyjał.
Naciąłem mieczem drobnych gałęzi, wepchnąłem je do płaszcza i za pomocą zapinki szyjnej i klamerek od kaftana zrobiłem zeń tłumok. Z bliska nikogo nie wprowadziłby w błąd, ale z daleka, jeśli jeszcze dodatkowo go upiększę... Pchając i ciągnąc umieściłem nieporęczny pakunek między skałami. Nie odważyłem się wepchnąć go zbyt mocno, gdyż mógłby nie wypaść, kiedy zechcę. Czy utrzyma go powrósło pośpiesznie skręcone z trawy? Poczołgałem się w dół zbocza, ciągnąc za sobą sznur.
Otworzyłem usta. Upłynęło wiele lat, od kiedy tego nie robiłem, ostatni raz jeszcze przed okaleczeniem prawej ręki. Nie miałem też okazji do ćwiczeń.
Wrzasnąłem. Dźwięk nie dobiegł z miejsca, w którym przykucnąłem, ale spomiędzy skał, gdzie umieściłem wypchany gałęziami płaszcz. Udało się! Nadal mam umiejętność brzuchomówstwa! Jeszcze raz zaskrzeczałem i rezultat przeszedł wszelkie moje oczekiwania, gdyż jakieś zjawisko echa wzmocniło i pomnożyło mój krzyk i wydawało się, iż woła kilka osób. Szarpnąłem za sznur. Pękł i urwany koniec znalazł się obok mnie.
Na szczęście siła szarpnięcia była dostateczna. Zielona plama wychyliła się, potoczyła i zniknęła mi z oczu. Obserwowałem siedzących w dole zbrojnych.
Zerwali się na równe nogi z bronią w pogotowiu i rozglądali się wokoło. Później dowódca i jeden z żołnierzy ruszyli ku miejscu, gdzie zniknął tobół. Dwaj pozostali zbliżyli się do siebie i zaczęli wpatrywać w skały.
Zacząłem przekradać się z jednej kryjówki do drugiej, wykorzystując wszelkie arkana sztuki zwiadu. Jeżeli jeszcze przez chwilę mnie nie zauważą, dotrę do Orsyi. Będziemy mieli szansę, wprawdzie nikłą, ale zawsze szansę. Nadszedł czas na ostatnie posunięcie.
Tym razem z moich ust nie wydobył się krzyk, ale raczej dźwięk przypominający niezrozumiały rozkaz. Dotarł ze skał nad głowami strażników.
Opuściłem kryjówkę i pomknąłem co sił w nogach. Po trawie biegłem bezszelestnie, lecz przeciwnicy odwrócili się. Na mój widok jeden z nich krzyknął i wtedy obaj ruszyli ku mnie z obnażonymi mieczami. Zakręciłem nad głową sakwą z żywnością i cisnąwszy ją w biegnącego, z tyłu żołnierza, zacząłem parować atak pierwszego.
Był dość dobrym szermierzem i miał nade mną tę przewagę, że nosił kolczugę. Nie miał jednak tak wspaniałego fechmistrza jak sulkarski żeglarz Otkell. Albowiem Sulkarczycy uczą się walczyć na umykających spod nóg pokładach statków.
Jego hełm nie miał osłony z drucianej siatki, jakiej używamy w Estcarpie i mogłem pchnąć go mieczem w przerwę między podbródkiem a kolczugą. No i to, że walczyłem lewą ręką, na pewno nieźle go zdezorientowało.
Rozejrzałem się, szukając wzrokiem jego towarzysza: leżał nieruchomo opodal. Nie chciało mi się wierzyć, że sprawiła to rzucona pośpiesznie podróżna sakwa. Nie zamierzałem jednak dochodzić prawdy. Pochwyciłem Orsyę i wpadłem w zarośla, kierując się do rzeki. Usłyszałem za sobą krzyki; żołnierze, którzy poszli w góry, teraz szybko schodzili w dół.
Słusznie przypuszczałem, że rzeka w tym miejscu będzie głębsza. Nie było tu do połowy wynurzonych głazów suszących się na słońcu, a w ciemnej wodzie nie widziałem dna. Wziąłem głęboki oddech i wskoczyłem do rzeki, pociągając za sobą Orsyę. Miałem nadzieję, że skoro tylko się zanurzymy, jej skrzela zaczną odruchowo działać.
Z wielkim pluskiem znaleźliśmy się pod powierzchnią rzeki. Pociągnąłem Orsyę do miejsca, gdzie wbił się w brzeg unoszony przez wodę pień. Pod ręką czułem bicie serca Kroganki. Wepchnąłem ją pod pień, gdyż sam musiałem zaczerpnąć powietrza. Wtedy zobaczyłem szczelinę pomiędzy dwoma zanurzonymi w wodzie korzeniami.
Poruszając się ostrożnie dotarłem tam i ustawiłem się tak, że owa szczelina umożliwiała mi oddychanie. Trzymałem Orsyę w ramionach, żeby nie popłynęła z prądem, a drzewo chroniło nas od góry.
Nie widziałem brzegu i nie wiedziałem, czy doszli tam po naszych śladach. Równie dobrze mogli wyczekiwać aż płytki oddech, wszystko, na co mogłem sobie pozwolić, przestanie mi wystarczać.
Będąc w pewnym stopniu ślepy i głuchy, odważyłem się użyć zmysłu, który w tym kraju mógł sprowadzić nieszczęście. Wymierzyłem telepatyczną sondę w krogańską dziewczynę.
- Orsyo!
Nie otrzymałem odpowiedzi.
Wzmocniłem wołanie, chociaż dobrze zdawałem sobie sprawę z niebezpieczeństwa, że nasi prześladowcy też mogą mieć podobne zdolności.
- Orsyo!
Migotanie! Bardzo słabe, drżące migotanie. Ale na tyle silne, że spróbowałem po raz trzeci.
- Orsyo!
Strach… strach i nienawiść! Pędzące ku mnie po myślowej nici, którą do niej wysłałem. Zdążyłem objąć ją mocno ramieniem, zanim wyrwała mi się z rąk.
- Orsyo! - Teraz nie było to wołanie, lecz żądanie rozpoznania.
Nadeszło szybciej, niż się spodziewałem. Kroganka przestała szamotać się konwulsyjnie.
- Co? Co?
- Spokojnie! - powiedziałem władczo. - Ukrywamy się w rzece. Szukają nas tam na górze.
Poczułem, że jej myśl szuka na oślep, słabo, powoli, jak gdyby coś, co uczyniło z niej bezwolną brankę, jednocześnie zwolniło i przytępiło jej procesy umysłowe.
- Ty jesteś Kemoc…
- Tak.
- Tropili mnie, chcieli pojmać. - Nadal myślała powoli, jej myśl sprawiała wrażenie osłabionej. - Dowiedzieli się, że…
- Że mnie uwolniłaś? Czy chcieli cię zabrać na sąd?
- Nie, już zostałam osądzona, chociaż mnie tam nie było. Sądzę, że chcieli wydać mnie zamiast ciebie.
- Twój własny lud!
- Strach to wielki władca, Kemocu. Nie wiem, jakich argumentów użyli wrogowie. Mogą wyrządzić wiele złego. - Teraz Orsya porozumiewała się wyraźniej, czułem jej dawny mocny potok myśli.
- Jeżeli Kroganowie chcieli cię wydać, to dlaczego…
- Dlaczego Orfons i Obbo zostali zaatakowani? Nie wiem. Może Sarneńscy Jeźdźcy nie zgadzali się z tymi, z którymi pertraktował Orias. Zawsze tak było, Kemocu; sojusze między siłami Ciemności nie trwają długo. Dzisiejszy sojusznik jest jutrzejszym wrogiem.
- Kim są ci Sarneńscy Jeźdźcy?
- To siła, która włada tymi wzgórzami. Mówi się, że Służą jednemu z Wielkich Adeptów, który niezupełnie wycofał się z tego świata i że ich dowódcy odbierają rozkazy z dziwnych ust. Zaczekaj...
Teraz ona rozkazywała, a ja milczałem. Wprawdzie mogłem oddychać w maleńkiej niszy między korzeniami, lecz nadal byłem ślepy. Czułem ciało Orsyi przy moim. Nagle zesztywniało w napięciu.
Rozdział 10
Czekać na niebezpieczeństwo, gdy się nic nie widzi, to tak jakby wyczekiwać na cios topora bojowego, kiedy jest się jeńcem i ma związane ręce. Orsya przerwała łączność między nami. Przypuszczałem, że używała tego zmysłu gdzie indziej, szukając niebezpieczeństwa, ale nie byłem tego pewny. Mogłem tylko leżeć bez ruchu.
Woda wzburzyła się, kołysząc mną niebezpiecznie w płytkiej kryjówce. Stęknąłem i zakrztusiłem się, kiedy nieoczekiwanie chlusnęła do nosa. To nie było zwykłe falowanie rzeki.
Orsya zacisnęła ręce na moich przedramionach, wpijając w nie paznokcie. Odczytałem to jako ostrzeżenie. Nadal nie używała więzi myślowej. Minuty ciągnęły się jak godziny; niebezpieczne fale uspokoiły się.
Moja towarzyszka na próbę wznowiła kontakt:
- Na razie odeszli. Jednak nie zrezygnują z poszukiwań. - Nie wiedziałem, skąd czerpała tę pewność, skoro jednak nie wątpiła, zaakceptowałem jej zdanie.
- Czy możemy ruszyć dalej?
- Ale ty nie możesz popłynąć na głębiny.
- Lecz ty możesz! Więc płyń. Jestem zwiadowcą i z łatwością wyprowadzę w pole tych łazęgów. - Starałem się, żeby moja odpowiedź wydała się równie pewna jak słowa Orsyi.
- Oni wiedzą, że głębiny znajdują się w dole rzeki i będą tam na nas czekali.
- Thasowie pozostawili nieukończoną tamę w górze strumienia. Nie ma tam głębokiej wody, w której mogłabyś się ukryć - odparowałem ostrzegawczo. - Czy nie będziesz miała większej szansy w dole, a nie w górze rzeki?
- Zapominasz, że moi rodacy również na mnie polują. Będę bezpieczna tylko tam, gdzie i oni się nie zapuszczają, to znaczy tam, dokąd płynęłam, kiedy mnie schwytano.
- Dokąd?
- Ta rzeka jest płytka tylko na pewnym odcinku, tam gdzie Thasowie i Sarneńscy Jeźdźcy zmusili nas do walki, ale powyżej zwęża się i staje głębsza. Później płynie pod ziemią. A Kroganowie mogą się udać wszędzie tam, gdzie dociera woda. Nie sądzę, żeby Sarnowie poszli tą drogą. Thasowie żyją w podziemiach, ale jest wiele miejsc, których nie lubią. - Zawahała się. - Znalazłam starożytną drogę, zbudowaną przez naszych poprzedników. Rzucono tam niegdyś czar, lecz teraz jest on już tak cienki i postrzępiony przez czas, że jeśli ktoś ma silną wolę, może się tam przedostać. Wystarczy, żeby jakiś Thas zwęszył ów czar, a natychmiast ucieknie w popłochu, gdyż czar ów rzucili ludzie. Nie ma on nic wspólnego z magią ziemi i zapieczętowano go ogniem i powietrzem. Nie przyjdą też tam Sarnowie, nawet jeżeli znajdą ową bramę, ponieważ strzeże jej jedno ze słów Mocy. Nie wiem, co znajduje się dalej, poza tym, że nam nie broni wstępu. Możemy tam się schronić na jakiś czas.
- Ale miejsce to znajduje się w górze rzeki i z dala od głębin - przypomniałem jej. Chociaż z własnej woli zaproponowała mi schronienie, musiałem jednak myśleć teraz o Kaththei.
- Znajduje się w tej samej stronie, co Ciemna Wieża. - Jej odpowiedź na moje myśli wydała mi się bez sensu. A potem wzdrygnąłem się.
- Czemu się jej obawiasz? - W umyśle Orsyi wyczytałem ciekawość, tak jak ona w moim - strach.
Wówczas opowiedziałem jej o Loskeecie i czytaniu w piasku, o trzech wariantach przyszłości, kończących moje poszukiwania.
- Jestem przekonana, że nie możesz pójść żadną inną drogą - odparła Orsya. - Ciemna Wieża wabi cię jak czar przyciągania. Nie możesz bowiem odwrócić się plecami do tej, której szukasz, nawet jeśli wierzysz, że bezczynność uratowałaby was oboje. Jesteście za mocno ze sobą związani. Zobaczysz Ciemną Wieżę, lecz później los wcale nie musi zrządzić tak, jak pokazała Loskeetha. Słyszałam o jej Kamiennym Ogrodzie i szepty o jej czarach. Ale tutaj nic nie jest ustalone raz na zawsze i całkiem pewne. Od bardzo dawna szale wagi przechylały się na tę i na tamtą stronę. Możemy przeżyć tylko jeden dzień od świtu do zachodu słońca i jedną noc od zmierzchu po brzask, a to, co nas czeka później, może zmienić się wiele razy, zanim tam dotrzemy.
- Ale Loskeetha powiedziała, że decyzje, najbłahsze decyzje…
- Trzeba dokonać wyboru i obstawać przy nim. Tyle wiem. Wiem również, że drogi do Ciemnej Wieży pilnują nie tylko widzialni, lecz także niewidzialni wrogowie. Proponuję ci, żebyś udał się tam drogą, o której - jak sądzę - nie wie ani Dinzil, ani jego ludzie.
Rozumowała logicznie. Jeżeli Ciemna Wieża była sercem włości Dinzila, na pewno zabezpieczył ją na wszelkie sposoby. Mogłem dokonać gorszego wyboru, niż przyjąć propozycję Orsyi. Będę musiał działać z rozmysłem i wciąż zachowywać czujność.
Wydostaliśmy się spod kłody i popłynęliśmy. O ile polowano na nas, to w dole rzeki. Orsya prowadziła, korzystając z każdej okazji - nawisłego brzegu, dużego głazu lub na poły zatopionej kłody - żeby zbadać, czy droga jest wolna. Zobaczyliśmy antylopy, które przyszły do wodopoju, i ten widok dodał nam otuchy. Te płochliwe zwierzęta nie odważyłyby się wyjść na otwartą przestrzeń, gdyby w pobliżu byli ludzie.
Wreszcie zrobiło się za płytko i musieliśmy brodzić w rzece. Niebawem dotarliśmy do miejsca, gdzie zaatakowano rodaków Orsyi. Zapadł już zmierzch, zbliżała się noc i byłem rad, że nie widziała lub udała, że nie widzi, krwawych plam i zwłok zwierzęcia.
Noc nas nie powstrzymała, przynajmniej jeśli chodzi o moją towarzyszkę. Zdumiewała mnie jej energia, gdyż sądziłem, że Orsya jest osłabiona wskutek brutalnego traktowania przez wrogów i nie może tak wytrwale wędrować.
Przewidywania Orsyi sprawdziły się; rzeka wkrótce poczęła się zwężać i woda sięgała nam już do pasa. Tu i ówdzie na powierzchni snuły się fosforyzujące pasma.
Moja towarzyszka była niezmordowana, ale ja nie mógłbym powiedzieć tego o sobie. Zacząłem już nawet wierzyć, że istnieje ograniczona liczba kroków, które będę mógł zrobić. Możliwe, że Orsya wyczytała to w moich myślach. A może chciała mi udowodnić, że zna zmęczenie i ból mięśni, że nie wykuto jej z metalu jak maszyny, którymi ongiś posługiwali się Kolderczycy.
Poprowadziła mnie do podziemnej nory aspta. Nie używano jej od jakiegoś czasu, bo nie wisiał w niej zwierzęcy odór. Oboje z trudem się w niej mieściliśmy, choć przytuliliśmy się do siebie.
- Odpocznij teraz - powiedziała Orsya. - Mamy przed sobą daleką drogę, a w nocy nie mogę odnaleźć punktów orientacyjnych w terenie.
Nie przypuszczałem, że zasnę, a jednak sen przyszedł. Nie męczyły mnie koszmary jak poprzedniej nocy i nie wiem, czy w ogóle coś mi się śniło. Obudziłem się głodny i spragniony. Resztkę zapasów straciłem wraz z podróżną sakwą, której użyłem jako broni, potem przez cały dzień podróżowaliśmy i zapomniałem o jedzeniu. Teraz jednak musiałem zignorować przestrogę Dahaun.
Spaliśmy tak blisko siebie, że nie mogłem zmienić pozycji nie budząc mojej towarzyszki. Zamruczała coś sennie, kiedy się wyślizgiwałem z jamy. Dotkliwy głód nie dawał mi spać i musiałem czymś uspokoić pusty żołądek.
Odebrałem myśl Orsyi:
- Kto idzie?
- O ile wiem, nikt. Ale musimy coś zjeść.
- Oczywiście. - Z większą niż ja zręcznością wydostała się z jamy i dołączyła do mnie w rzece. Wprawdzie skalisty, wysoki brzeg zasłaniał bezpośrednie promienie słońca, ale jasne niebo wróżyło ładny dzień.
Moja towarzyszka brodziła w rzece, idąc wzdłuż brzegu. A potem nagle zniknęła, jak gdyby wciągnięta pod wodę. Pobiegłem ku niej rozbryzgując wodę. Dałem nurka w miejscu, gdzie zniknęła, i próbowałem macać po dnie, ale nie mogłem jej znaleźć. Naraz usłyszałem za sobą cichy śmiech.
Orsya stała wyprostowana i odrywała długie, brązowe łodygi od jakiegoś korzenia. Potem energicznie potarła go między dłońmi, aż złuszczyła się zeń powłoka. Kroganka trzymała teraz zalążek o barwie kości słoniowej.
- Jedz! - Wyciągnęła go ku mnie rozkazującym gestem.
- Dahaun powiedziała… - Trzymałem korzeń w ręku, spoglądając nań z wahaniem, choć byłem bardzo głodny.
- I miała rację. - Skinęła głową. - Tak, w stronach, gdzie długo rządziło zło, można znaleźć rośliny i owoce, które zabijają, odbierają wolę lub pamięć, a nawet sprowadzają szaleństwo. Ale to nie jest zaczarowana przynęta, tylko czysty dar ziemi i wody. Możesz go zjeść równie spokojnie jak wszystko, co pochodzi z Zielonej Doliny.
Nadgryzłem korzeń. Chrupał mi w zębach i był słodkawy. Orsya znów dała nurka i wróciła, nim przeżułem i połknąłem resztę korzenia. Miał nie tylko przyjemny smak, lecz także zawierał dużo soku, którym ugasiłem pragnienie.
Orsya oczyściła jeszcze trzy korzenie i podała mi jeden. Pozostałe dwa zjadła sama. Po śniadaniu znów popłynęliśmy.
Pod tym względem nie mogłem równać się z Orsya; nie próbowałem nawet jej gonić, tylko starałem się przynajmniej nie stracić jej z oczu. Na szczęście od czasu do czasu zatrzymywała się i szła po dnie, szukając punktów orientacyjnych, o których wspomniała ubiegłej nocy.
Raz szybkim gestem przywołała mnie w stronę brzegu, a kiedy się do niej zbliżyłem, szarpnęła za ramię, nakazując wstrzymać oddech. Oboje zanurzyliśmy się pod wodę.
- Nad wzgórzami widziałam wartownika Rusów - wyjaśniła w myśli. - Mają dobry wzrok, lecz woda zniekształca obraz wszystkiego, co się w niej znajduje. Jeżeli nadal będą latać wysoko, nie musimy się niczego obawiać.
Po chwili rozluźniła uścisk i mogłem wynurzyć się na powierzchnię. Trzymaliśmy się jednak prawego brzegu rzeki. Okolica wydawała się równie dzika i pustynna, jak dziedzina Loskeethy, mimo że nie rosły tu dziwne rośliny o mięsistych liściach i wędrowaliśmy rzeką, a nie wśród skał.
Skaliste brzegi obrosły pędami winnej latorośli, to cienkimi jak nici, to grubymi jak mój przegub. Nie potrzebowałem żadnych przestróg, by unikać z nimi kontaktu, wyglądały bowiem do tego stopnia wstrętnie, że nikt by nie uwierzył, iż mają jakiekolwiek zalety. Były wyblakłe, jasnozielone, z chorobliwym połyskiem, jakby gniły za życia. Buchał od nich tak okropny smród rozkładu, że zakrztusiłbym się, gdybym głęboko odetchnął w ich pobliżu. Zauważyłem też, że chociaż opadały, jakby szukając wody, to pędy, które zetknęły się z nią, zwiędły i uschły. Zdrowa woda musiała je zabić.
Wśród krzewów winorośli żyły jakieś stwory, chociaż wyraźnie nie zobaczyłem żadnego z nich. Poruszały się szybko pod liśćmi i wstrząsy listowia znaczyły tempo ich wędrówek, ale nie wychodziły na powietrze i światło. I bynajmniej o tym nie marzyłem.
- To już niedaleko. - W myślach Orsyi odczytałem ulgę.
Stąpając po dnie rzeki, zbliżyła się do miejsca, gdzie brzeg wyginał się łukiem. Winograd nie rósł tutaj tak gęsto i z jadowitego wieńca pędów sterczała zniszczona przez niepogodę skała. Zwykła skała? Dołączyłem do Orsyi i podniosłem oczy, żeby dokładniej obejrzeć owo wybrzuszenie.
Nie była to skała - wyrzeźbiła ją czyjaś dłoń. Musiała to być głowa. Lecz nikt nie mógłby powiedzieć, czy jest to głowa człowieka czy zwierzęcia, potwora czy ducha. Za oczy służyły dwie głębokie jamy i kiedy oglądało się skałę od dołu (była lekko pochylona, tak że spoglądała na nas, gdy wpatrywaliśmy się w nią z rzeki), sprawiały niesamowite wrażenie: jak gdyby coś nadal mierzyło wzrokiem wszystko, co znajdowało się poniżej.
- To stróż, ale nie z naszego czasu i nie musimy się go obawiać, jakiekolwiek by było powierzone mu niegdyś zadanie. A teraz… - Orsya przepłynęła niewielki kawałek, zanim znów odwróciła się do mnie. - Dla Krogana nie byłoby to trudne. Ale dla ciebie... - Wyraźnie ogarnęło ją zwątpienie. - Tutaj musimy się zanurzyć i przez jakiś czas pozostać pod wodą. Nie wiem, na ile jesteś przygotowany do takiej próby.
Zaczerwieniłem się po same uszy; było jasne, że uważała mnie za słabszą stronę, za kogoś, kim musi się opiekować. Rozsądek podpowiadał mi, że ona ma rację, jeżeli chodzi o drogi wodne, lecz moje uczucia nie zawsze mu podlegały.
- Ruszajmy! - Odetchnąłem głęboko kilka razy. Orsya zanurkowała, żeby poszukać ukrytego podwodnego przejścia i sprawdzić, czy nadal jest otwarte. Po chwili zjawiła się przede mną.
- Czy jesteś gotów?
- Na tyle, na ile to możliwe.
Po raz ostatni wciągnąłem powietrze do płuc i dałem nurka. Orsya położyła mi na ramieniu rękę i skierowała w mrok. Płynąłem najszybciej, jak mogłem. Moje płuca zdawały się pękać i tak bardzo pragnąłem odetchnąć, że poza tym pragnieniem nie istniał świat. Wreszcie już nie mogłem się powstrzymać i skierowałem się do góry. Tyłem głowy i barkiem uderzyłem o skałę. Odepchnąłem się nogami, śląc ciało do przodu, poczułem ból w ramieniu, a potem… potem wydostałem się na powierzchnię i znów mogłem oddychać!
Otaczały mnie nieprzejrzane ciemności. Po chwilowym uniesieniu ogarnął mnie niepokój. Wokół mnie była jedynie woda i gęsty mrok, duszący mimo przenikliwego zimna.
- Kemocu!
- Tutaj!
Tak niewiele wystarczyłoby przegnać straszliwe uczucie osamotnienia i zagubienia.
Palce musnęły moje ramię i wiedziałem, że moja towarzyszka jest obok mnie. Jej słowa przegnały mrok i uczyniły otoczenie częścią prawdziwego - choć odmiennego - świata.
- To jest korytarz. Znajdź ścianę. Ona będzie twoim przewodnikiem - powiedziała. - Nie ma tu już więcej całkowicie zalanych przez wodę tuneli - przynajmniej do miejsca, gdzie dotarłam za pierwszym razem.
Krążyłem w wodzie poty, póki nie dotknąłem palcami skały.
- Jak tu przybyłaś i dlaczego?
- Wiesz, że my, Kroganowie, utrzymujemy kontakty z innymi mieszkańcami wód. Powiedział mi o tym pewien Merfay i pokazał wejście tam w dole. Przypłynął tutaj, żeby zapolować na quasfi, one żyją niedaleko w ogromnej kolonii. Dociera do nich prąd przynoszący pożywienie, które quasfi uwielbiają, i te tutaj osiągnęły niezwykłe rozmiary. Ponieważ lubię dziwne miejsca, przypłynęłam, by to zobaczyć i przekonałam się, że ani ja, ani Merfay czy quasfi, nie byliśmy pierwszymi, którzy tędy podróżowali.
- Co takiego znalazłaś?
- Sam zobaczysz.
- Możesz to widzieć. Więc ciemności nie panują wszędzie?
Ponownie usłyszałem jej cichy śmiech.
- Istnieje wiele rodzajów świec, Kemocu zza gór. Są nawet takie, które doskonale pasują do tego miejsca.
Lecz nadal płynęliśmy w ciemnościach. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że przede mną mrok nie jest już tak gęsty i pojawiła się tam szarawa poświata. Nie była tak jasna jak blask pochodni czy lampy, lecz w porównaniu z podziemnymi korytarzami wydało mi się, że porzuciłem ciemności nocy i odnalazłem świt.
A potem opuściliśmy tunel i znaleźliśmy się wewnątrz olbrzymiej przestrzeni, lecz tak mrocznej, że byłem w stanie tylko w przybliżeniu ocenić jej rozmiary. Mogłaby być wnętrzem wydrążonej góry. Szare światło nie rozchodziło się równomiernie, lecz plamami blasku sączyło spod wody, coraz bliżej małej kamienistej plaży.
Popłynąłem w jej stronę. Zdawała się obiecywać bezpieczeństwo, którego nie spodziewałem się tu znaleźć. Z brzegu zobaczyłem, że światło sączy się z na poły otwartych muszli w wielkich gromadach uczepionych podwodnych skał.
- To są quasfi. Przepadają za nimi nie tylko Merfaye. Te z głębiny są najsmaczniejsze.
Dała nurka i zniknęła mi z oczu. Stałem ociekając wodą na małym skrawku lądu i próbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o ogromnej pieczarze. Nie zauważyłem żadnych śladów rozumu. Widocznie to, co Orsya obiecała mi pokazać, nie znajdowało się tutaj.
Kroganka wyszła z wody. Jej włosy przylgnęły do głowy, a ubranie stało się niczym druga skóra. W ręku trzymała torbę z sieci - przypomniałem sobie, jak niosła inną podczas naszej poprzedniej ucieczki - i płonęło w niej światło mięczaków. Lecz gdy wyszła z wody, szary blask przygasł, a kiedy znalazła się obok mnie, niemal zupełnie znikł.
Wręczyłem jej nóż. Zręcznym i pewnym ruchem otworzyła konchę. Szybkim ciosem zabiła mięczaka i podała mi go na dolnej części muszli niby na talerzu.
Już dawno temu nauczyłem się, że nie należy być wybrednym w takich sprawach. Kiedy dokuczał głód, jadło się wszystko. Służba w oddziałach Straży Granicznej nie zapewniała wytwornych dań, podobnie jak ciepłego, miękkiego łoża i spokojnego snu.
Zjadłem mięczaka. Jego mięso okazało się twarde i musiałem je długo żuć. Smak miał dziwny, nie tak satysfakcjonujący jak tamte korzenie. Nie był jednak niemiły i kiedy spojrzałem na ogromne ławice quasfi, wiedziałem, że nie grozi nam śmierć głodowa.
Orsya nie wyrzuciła pustych muszli, lecz ostrożnie włożyła je do siatki, wewnętrzną stroną ku górze, a w środku umieściła mały kamyk, żeby utrzymać je w takiej pozycji. Przekręciwszy, odwróciwszy i zapakowawszy muszle, wstała.
- Czy jesteś gotów?
- Dokąd się udajemy?
- Tam. - Wskazała jakiś kierunek, ale nie mógłbym powiedzieć, czy mieliśmy podążyć na północ, południe, wschód czy zachód.
Ostrożnie przymocowała sieć do paska i weszła do wody. Idąc za nią zauważyłem, że skoro tylko siatka znalazła się pod powierzchnią podziemnej rzeki, zaczęła świecić widmowym blaskiem, jak gdyby woda zapaliła muszle.
Oddaliliśmy się od maleńkiej plaży. Spotykaliśmy teraz mniej ławic quasfi i więcej ciemnych plam. Dno pod naszymi stopami unosiło się i wkrótce brodziliśmy po pas w wodzie. Ujrzawszy, że ściany jaskini majaczą w półmroku, doszedłem do wniosku, że znaleźliśmy się w szczelinie prowadzącej w głąb skalnego płaskowyżu.
Kiedy woda dosięgła nam kolan, Orsya odpięła siatkę i pociągnęła ją za sobą uważając, by była zanurzona w wodzie i nadal świeciła.
Szczelina rozszerzyła się. Jeszcze raz zobaczyłem migotanie ławic żywych quasfi. Naraz stanąłem jak wryty.
Nie było tu kamienistych plaż dostarczających mięczakom podłoża. Wielkimi gronami przywierały do platform, nad którymi wznosiły się ponad linią wody rzeźbione postacie. Posągi stały w dwóch rzędach od miejsca, gdzie się zatrzymaliśmy, aż po jakiś ogrom majaczący w półmroku.
Woda omywała stopy posągów, lecz muszle martwych quasfi pokrywały je aż po uda, co znaczyło, że poziom wody był kiedyś znacznie wyższy.
Przedstawiały ludzkie ciała, chociaż niektóre były tak zakutane w płaszcze lub długie szaty, że mogłem tylko się domyślać, jakie kształty zakrywały.
Tak, miały ludzkie ciała - ale nie miały twarzy! Głowy były jedynie owalnymi kulami, w każdym zaś owalu znajdowały się głębokie oczodoły, takie same jak w rzeźbie na zewnątrz.
- Chodź! - Nadal ciągnąc za sobą siatkę z muszlami Orsya ruszyła w stronę alei między kamiennymi posągami. Nawet nie spojrzawszy na nie, skierowała się w stronę ledwie widocznego ciemnego masywu w półmroku.
Gdy szedłem tak za nią, wydało mi się, że poprzez owe puste oczodoły obserwowano nas, obojętnie, niedbale, ale obserwowano.
Potknąłem się, odzyskałem równowagę i zdałem sobie sprawę, że stąpam po podwodnych schodach, które prowadziły w górę. Przed nami znajdowała się duża platforma, a na niej jakaś budowla. Tak słabe było światło, że nie mogłem ocenić jej rozmiarów. Ciemniejsze otwory wydawały się jakby oknami i drzwiami, lecz zbadanie budowli bez właściwego oświetlenia było szaleństwem. Powiedziałem to Orsyi. Gmach znajdował się dość daleko od wody i krogańska lampa z muszli na nic się nam nie przyda.
- Nie - zgodziła się ze mną. - Ale zaczekaj i popatrz. Ze szczytu schodów weszliśmy na platformę. Znowu zatrzymałem się, aż jęknąwszy ze zdziwienia.
Kiedy nasze stopy dotknęły kamiennej nawierzchni, zaczęła świecić! Słabo, niewiele mocniej niż muszle quasfi, lecz na tyle jasno, że widzieliśmy, gdzie idziemy.
- To jakiś czar właściwy temu miejscu - rzekła do mnie Orsya. - Nachyl się i połóż ręce na kamieniach. Tak jak ja.
Zrobiłem, jak mi kazała. W miejscu, w którym moje ciało dotknęło kamienia (ale czy to był kamień? - struktura powierzchni na to nie wskazywała), rozbłysło jasne światło.
- Zdejmij buty! - Orsya skakała na jednej nodze, ściągając własne obcisłe ciżmy. - Ona się rozświetla od dotknięcia skóry.
Nie miałem ochoty iść za jej przykładem, ale kiedy najpierw spokojnie ruszyła dalej, a później z zaskoczeniem obejrzała się, zdjąłem swoje lekkie buty. Kroganka miała rację. Kiedy nasze bose stopy dotknęły gładkiej powierzchni, blask rozjarzył się tak, że naprawdę mogłem obejrzeć ciemną konstrukcję przed nami.
W oknach nie było szyb, zamiast drzwi ujrzałem szeroko otwarty portal. Zapragnąłem znów poczuć w ręku miecz, który pozostał nad rzeką. Wprawdzie Orsya zwróciła mi nóż i miałem przy sobie dobrych osiem cali hartowanej stali, ale w takim miejscu wyobraźnia zbyt szybko maluje niebezpieczeństwa, przeciw którym nie można stawać z podobną bronią.
Nie zauważyłem rzeźb ani ozdób wokół ościeżnicy, niczego, co przerywałoby surowe linie ścian. Ale kiedy weszliśmy do środka, światło zabłysło dwakroć mocniej. Komnata, w której się znaleźliśmy, była zupełnie pusta. Przed sobą mieliśmy długą ścianę, a w niej dziesięć otworów. Drzwi były szczelnie zamknięte, nie zobaczyłem tam żadnych klamek, nie dostrzegłem też, w jaki sposób można by je otworzyć. Orsya podeszła do otworu naprzeciw nas i oparła dłoń o drzwi, lecz te ani drgnęły.
- Nigdy nie zaszłam aż tak daleko - powiedziała. - Był tam wtedy czar ostrzegawczy, ale dzisiaj go nie ma.
- Czar ostrzegawczy! - Rozgniewała mnie beztroska, z jaką naraziła nas na niebezpieczeństwo. - A my przyszliśmy bez broni…
- Bardzo stary czar ostrzegawczy - odparowała. - Taki, który odpowiadał na nasze ochronne słowa, a nie na ich.
Musiałem zaakceptować to wyjaśnienie. Lecz istniał sposób, żeby poddać je próbie. Przebiegłem spojrzeniem zamknięte drzwi. A później wymówiłem dwa słowa, których nauczyłem się w Lormcie.
Rozdział 11
Nie były to Wielkie Słowa, których użyłem w Zielonej Dolinie, kiedy nieznana Moc mi odpowiedziała, miały tylko poddać próbie i jednocześnie chronić tego, kto je wypowiadał.
Kiedy odbiły się echem w wąskiej komnacie, światło pod naszymi stopami rozbłysło tak mocno, że oślepiło mnie na chwilę i usłyszałem cichy krzyk Orsyi. Później rozległ się trzask, łomot i daleki, cichy grzmot. I w tym nowym blasku dostrzegłem, że drzwi, o które oparła ręce moja towarzyszka, są rozłupane i opadają płatami. Orsya odskoczyła, kiedy rozpadły się w proch.
Tylko te jedne drzwi zostały tak zaatakowane. Wydawało się, że dotknięcie Kroganki posłużyło za kanał nieznanej mocy, którą przywołały moje słowa. Pomyślałem, chociaż trudno było mieć pewność, bo wszystko zdarzyło się tak szybko, że rozpad zaczął się od tego właśnie miejsca, gdzie spoczęły jej palce.
Teraz usłyszeliśmy odpowiedź - nie taką jak uprzednia, lecz rodzaj śpiewu. Skończył się szybko i nic z niego nie zrozumiałem.
- Co to znaczy?
- Nie wiem, to jest bardzo stare. Niektóre dźwięki… - Orsya pokręciła głową.- Nie, nie wiem. Był to chyba strażnik, który miał reagować na przybycie kogoś takiego jak my. Nie musimy się lękać tego, co otwarło się przed nami.
Nie podzielałem jej pewności. Chciałem ją powstrzymać gdy przeszła przez strzaskane drzwi, ale byłem od niej za daleko i wymknęła mi się. Nie miałem wyboru, musiałem pójść za nią.
Niezwykłe światło otoczyło nas promienną chmurą, odbijając się w płonącej jaskrawym blaskiem posadzce.
Weszliśmy do kwadratowej komnaty, na której środku znajdowało się podwyższenie o dwóch stopniach. Stało na nim wysokie krzesło z szerokimi poręczami. I ktoś tam siedział. Ożyły we mnie wspomnienia. Opowieść o tym, jak mój ojciec i Koris znaleźli wydrążony wysoko w karsteńskim klifie grobowiec legendarnego Volta, który również siedział na krześle, trzymając w rękach wielki topór. Koris ośmielił się zażądać topora. Kiedy wziął go z kolan zmarłego, szczątki Volta rozpadły się w proch, jakby czekały jedynie na przybycie jakiegoś wojownika, na tyle śmiałego i silnego, żeby mógł władać bronią nie wykutą dla ludzkich rąk, ale dla kogoś, kogo uważano za półboga.
My jednak nie mieliśmy przed sobą wyschniętych zwłok. Nie wiem, co to było, gdyż nic nie widziałem. Niebieskie światło spowijało siedzącą postać tak dokładnie, że tylko wyczuwaliśmy jakąś obecność. Lecz to coś było martwe. Zdawałem też sobie sprawę, że znaleźliśmy się w takim samym grobowcu jak skalna jama Volta.
Wobec tej niebieskawej mgły w wysokim krześle nie odczuwaliśmy lęku ani nie nawiedziła nas myśl o śmierci. Raczej… powitano nas. Zaskoczyło mnie, kiedy tak odczytałem własne odczucia.
- Kto to? - Orsya zrobiła jeszcze jeden krok do przodu, potem drugi i trzeci; teraz stała bardzo blisko podwyższenia, wpatrując się w kolumnę mgły.
- Ktoś - te słowa przyszły mi do głowy znikąd, wiedziałem, że nie pochodziły od Orsyi. - Ktoś, kto nie chce nas skrzywdzić.
Wokół podwyższenia stał stos małych skrzynek. Niektóre były przegniłe i popękane. Wokół nich leżały rozsypane takie skarby, jakich nigdy przedtem nie widziałem zgromadzonych w jednym miejscu. Lecz moje oczy pobiegły prędko na pierwszy stopień, gdzie samotnie spoczywał miecz, bardzo niepokaźny w jaskrawym świetle.
Moja ręka wysunęła się sama i sięgnęła po rękojeść miecza. Jego brzeszczot nie miał błękitnawego odcienia szlachetnej stali, a raczej połysk złota - a może było to tylko odbicie światła jarzącego się w grobowcu. Rękojeść wyglądała na wykutą z jednego kawałka żółtego kwarcu, w którym zapalały się czerwone, złote i biało-niebieskie iskierki, gasły i znów się zapalały. Pomyślałem, że dziwny miecz jest nieco dłuższy od wszelkiej znanej mi broni. Nie sprawiał wrażenia nadwerężonego przez czas.
Pragnąłem go bardziej niż czegokolwiek w całym moim życiu i pragnienie to było jak fizyczny głód, jak potrzeba wody na pustyni.
Czy Koris czuł to samo, kiedy spojrzał na topór Volta? A przecież zapytał Volta o pozwolenie i zabrał jego broń, i później z jej pomocą dokonał wielkich czynów w służbie przybranej ojczyzny.
Wziąć miecz zmarłego oznaczało dorównać temu, kto pierwszy go nosił. Sulkarczycy wierzyli, że w ogniu walki mężem używającym miecza zmarłego woja może zawładnąć duch poprzedniego właściciela. Może go natchnąć do takich czynów, jakich nowy właściciel sam nie odważyłby się dokonać, albo pchnąć w objęcia śmierci, jeśli duch okazał się mściwy i zazdrosny. Wszyscy wiedzieli, iż mimo to Sulkarczycy plądrowali groby w poszukiwaniu znanych z legend słynnych mieczy. Nie czynili tego w Estcarpie, ale na północy, gdzie mieli swoje porty, zanim zawarli przymierze z Mądrymi Kobietami. Opiewali też w sagach czyny takich mężów i takich brzeszczotów.
Próbowałem walczyć z chęcią wzięcia do ręki niezwykłego miecza. Lecz istnieje głód większy niż rozsądek, nawet u takich ludzi jak ja, który przez całe życie próbowałem najpierw myśleć, a potem działać. Tym razem jednak pokusa zwyciężyła.
Ukląkłem na jedno kolano. Wydało mi się też zupełnie naturalne, że nie sięgnąłem po miecz lewą ręką, lecz okaleczoną prawicą. Zdrowe palce, którymi jeszcze mogłem poruszać, zacisnęły się wokół rękojeści. Ale w tej samej chwili obudziła się we mnie ostrożność. Oderwałem wzrok od miecza, niwecząc przez to dziwny czar, i spojrzałem w górę, na błękitną mgłę.
W jej wnętrzu kryła się jakaś niewyraźna postać. I tylko tego byłem pewny. Koris nie zachował się jak grabiciel, zabrał topór Volta śmiało, jako dar. Czyż nie mogłem zrobić tego samego tu i teraz?
Cofnąłem rękę, chociaż przyszło mi to z wielkim trudem, jak gdyby palce, wbrew mojej woli, postanowiły zatrzymać to, co pochwyciły. Nie wstając, przemówiłem głośno do postaci osłoniętej welonem mgły.
- Jestem Kemoc Tregarth z Estcarpu, zza gór. Szukam tej, którą bezprawnie porwano; straciłem miecz w honorowej walce. Jeżeli odejdę stąd z pustymi rękami, wtedy niemal na pewno czeka mnie klęska. Nie roszczę sobie pretensji do bohaterskiego imienia ani do sławy. Mogę jednak powiedzieć te słowa i nie zostać zabitym na miejscu…
I znowu wypowiedziałem tamte słowa z Lormtu, które otworzyły dla nas drzwi grobowca. Lecz tym razem nie jako wyzwanie czy okrzyk bojowy, tylko jako stwierdzenie tożsamości. Chciałem, by tron i ten, kto na nim zasiadał, wiedzieli, że nie jestem sługą Ciemności, ale jednym z tych, którzy z Ciemnością walczą.
Nie wiem, czego się spodziewałem. Wszystko mogło się wydarzyć. Siedząca we mgle postać mogła wstać i powitać mnie albo zabić na miejscu. Ale nie stało się nic, światło nie rozbłysło jaśniej, nawet echo się nie odezwało.
Poczułem się trochę głupio. Lecz nie na tyle, żebym zawahał się unieść dłoń zaciśniętą wokół rękojeści miecza w takim samym pozdrowieniu, jakim powitałbym najwyższego wodza.
Później obejrzałem miecz. Nie zniszczył go czas: rdza nie zeszpeciła powierzchni, a sztych i ostrze głowni były tak ostre i czyste, jak mogłem tego pragnąć w najśmielszych snach. I ponownie moja okaleczona prawica zamknęła się wokół rękojeści tak łatwo jak nigdy od zagojenia się starej rany.
Podniosłem się, sięgnąłem za pazuchę i wyjąłem stamtąd chustkę Kaththei, teraz mokrą i przypominającą sznurek. Okręciłem ją wokół rękojeści jako zaimprowizowany penilent, gdyż niezwykła głownia nie pasowała do pustej pochwy u mego pasa.
- Zrobiłeś, co należało zrobić. - Po raz pierwszy od wielu chwil dotarły do mnie myśli Orsyi. - Nie widzimy wzorów utkanych przez Wielkich Adeptów, tylko od czasu do czasu dostrzegamy nitkę, która należy do nas. Wziąłeś na siebie coś więcej niż miecz; oby nie okazało się to zbyt ciężkim brzemieniem.
Zastanowiłem się, czy jej lud podzielał sulkarskie wierzenia dotyczące broni zmarłych wojowników. Lecz złocisty brzeszczot nie wydał mi się ciężki. Wręcz przeciwnie, ogarnęło mnie nieznane mi dotąd zniecierpliwienie, chęć kontynuacji, dokończenia wyznaczonego sobie zadania.
Odwróciłem się już w stronę drzwi, lecz Orsya nie poszła za mną. Zaskoczony, obejrzałem się. Powoli okrążała tron i mglistą postać, badając spojrzeniem przegniłe skrzynki ze skarbami. Czyżbym zabierając miecz z grobowca ośmielił ją do czegoś podobnego? Chciałem zaprotestować, ale po namyśle powstrzymałem się. Orsya musi robić to, co uzna za słuszne, i nie mam prawa zadawać jej pytań.
Była teraz za tronem i zatrzymała się tam. Kiedy się pojawiła, trzymała w ręku krótką różdżkę w kształcie ostro zakończonego stożka. Niosła go szpicem do góry. Różdżka była pokryta fałdami, które wiły się wokół niej spiralą. Miała barwę kości słoniowej i kiedy Orsya poruszyła ręką, wydało mi się, że zobaczyłem iskierkę białego światła lub ognia tańczącą przez moment na czubku stożka.
Różdżka nie była wysoka, nie miała też kształtu sugerującego, że jest bronią. Nie ozdobiono jej szlachetnymi kamieniami ani nie osadzono na cennej podstawce. Lecz Orsya trzymała ją tak ostrożnie, jak gdyby znaczyła dla niej tyle samo, co miecz dla mnie. Nie uklękła, jak ja musiałem to uczynić, żeby podnieść miecz i poprosić o niego. Przemówiła teraz - nie w myśli - lecz dziwnie bezbarwnym głosem wodnych ludzi.
- Jestem Orsya z ludu Kroganów, chociaż już nie uważają mnie za córkę ani za przyjaciółkę. Mam prawo do tego, co wzięłam. Władam mocami, choć nie są one wielkie, i broniami, jeżeli nie wykuto ich z roztopionego w ogniu metalu. Biorę to dlatego, że wiem, co to jest i co może zdziałać, i dlatego, że jestem tym, kim jestem, i idę tam, dokąd idę.
Podniosła stożkowatą różdżkę i trzymała ją w powietrzu. Tym razem na szpicu nie zapaliła się iskra, lecz pojawiła się smuga białego ognia. Później Kroganka odwróciła się i szybko dołączyła do mnie.
Nie rozmawialiśmy wychodząc na zewnątrz, na kamienną platformę, żeby spojrzeć na aleję, biegnącą między pozbawionymi twarzy posągami z jamami zamiast oczu. Zamierzałem wrócić tą samą drogą, kiedy Orsya zatrzymała mnie uniesioną ręką. Pochyliła lekko głowę i rozdęła nozdrza, jakby szukając jakiegoś zapachu. Ja zaś wyczuwałem tylko dziwny odór, który wisiał we wszystkich zalanych przez wodę jaskiniach. Najwyraźniej zaniepokoiło ją coś, czego nie mogłem wyczuć.
- Co się dzieje? - zapytałem szeptem.
- Thasowie - odparła równie cicho - i coś jeszcze.
Odwiązałem miecz zabrany z grobowca. Thasowie mieszkali pod ziemią. Ja, a może także Orsya, będziemy w równie niekorzystnej sytuacji jak ja pod wodą. Też spróbowałem wyczuć jakikolwiek zapach w powietrzu, lecz nie miałem tak dobrego węchu jak moja towarzyszka.
- Nadchodzą. Tędy. - Wskazała różdżką na aleję posągów. - Chodźmy tędy. - Jej wybór padł na prawą stronę platformy przed fasadą grobowca. Nie wiedziałem, jak mogłoby to wyjść nam na dobre, ale Orsya już tu kiedyś była i może wiedziała o tym podziemiach więcej, niż okazała.
Włożyłem buty, ona też zapięła swoje łuskowe ciżmy. Przygaszenie blasku bijącego spod naszych stóp to przezorne posunięcie.
Grobowiec zbudowano na przedzie platformy, która ciągnęła się daleko w głąb jaskini aż do cienia, mogącego być jej ścianą. Orsya znowu podniosła głowę węsząc.
- Czy czujesz powietrze? - zapytała głośno.
Poczułem je. Z tylnej części platformy docierał do wnętrza silny prąd powietrza.
- Woda, świeższa woda. - Zaczęła biec, ja zaś przyśpieszyłem kroku, żeby nie pozostać w tyle.
W miarę jak oddalaliśmy się od grobowca, dziwne światło przygasało. Lampa z muszli quasfi nie działała poza wodą i teraz skierowaliśmy się w mrok niemal tak gęsty jak w pierwszym korytarzu, którym się tutaj dostaliśmy. Po drodze nasłuchiwałem wszelkich odgłosów. A co przed nami? Thasowie ryją podziemne tunele: co, jeżeli czekają na nas tam, dokąd prowadzi Orsya?
- Nie Thasowie - Kroganka wyłowiła moją myśl. - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek odwiedzili to miejsce. Gdziekolwiek drążą swoje ohydne nory, pozostawiają właściwy im smród. Ale chciałabym wiedzieć, co przyprowadzili ze sobą i co grasuje przed nami, gdyż nigdy dotąd nie spotkałam takiego zapachu.
Dotarliśmy do końca platformy. Orsya przystanęła obok mnie i pojawiło się światło. Dostrzegłem w nim, że obnażyła jedną stopę i oparła na kamieniu. Zrozumiałem, skąd wziął się ten blask.
Staliśmy przed ścianą jaskini, która łagodnym łukiem sięgała góry. Między nią a platformą ujrzeliśmy kanał pełen wody. Wychodził z bramy na prawo od nas i ginął w ciemnościach. Orsya ponownie obuła nogę i światło zgasło.
- Weź do ręki jeden koniec chustki, na której zawiesiłeś miecz i podaj mi drugi. A teraz zejdźmy do kanału.
Poczułem ostre szarpnięcie, kiedy Kroganka pochwyciła chustkę Kaththei i ostrożnie weszła do wody. Ruszyłem za nią. Na szczęście woda sięgała nam tylko do pasa. Kiedy lampa Orsyi znowu znalazła się w swoim żywiole, zaczęła świecić.
Moja towarzyszka skierowała się ku skalnej bramie. Zauważyłem, że nurt był tu silny i że idziemy pod prąd. Po kilku chwilach stwierdziłem, że blask naszej latarni osłabł, i przestraszyłem się, iż zupełnie zgaśnie. Orsya potwierdziła ten niepokojący fakt. Puste muszle quasfi nie zachowywały i długo naturalnej luminescencji.
- Czy znasz tę drogę? - zapytałem, żeby dodać sobie otuchy.
Orsya przyciskała mocno do piersi stożkowatą różdżkę wraz z końcem chustki, a wolną ręką zaczerpnęła nieco wody i dotknęła jej koniuszkiem języka.
- Nie, ale to jest woda, która nie tak dawno płynęła na otwartej przestrzeni, pod słońcem. Wyprowadzi nas stąd.
Musiałem się tym zadowolić.
Trudno mi było przyzwyczaić się do coraz gęstszych ciemności. Nigdy nie lubiłem podziemnych przejść, gdyż musiałem walczyć z wrażeniem, że ściany się zbliżają, aby mnie zmiażdżyć. Może dlatego, że szliśmy w wodzie, Orsya nie zareagowała tak jak ja. Postanowiłem to przed nią ukryć.
Nagle poczułem szarpnięcie chustki. Przystanąłem, nasłuchując, Kroganka nie próbowała porozumieć się ze mną za pomocą myśli, lecz przesunęła rękę wzdłuż chustki i zamknęła na mojej. Nie potrzebowałem zaciśnięcia jej palców, żeby wiedzieć, iż jest to ostrzeżenie.
W tej głębokiej jamie moje zmysły nie działały tak sprawnie jak zmysły Orsyi, lecz ja również usłyszałem dobiegający z przodu plusk. Akurat w tym momencie nasza lampa błysnęła po raz ostatni i znaleźliśmy się w ciemnościach. Zatoczyłem mieczem krótki łuk przed sobą i z prawa. Jego czubek drasnął ścianę. Podszedłem do niej pociągając za sobą Orsyę. Z litą skałą z boku poczułem się bezpieczniej. Mimo iż chciałbym wymazać świadectwo moich zmysłów, plusk się zbliżał. Jakie potwory patrolowały te podziemne korytarze?
Po raz pierwszy Orsya odezwała się. Była tak blisko, że owiał mnie jej oddech, kiedy szepnęła:
- Nie wiem, co to takiego. Nie mogę dotrzeć do niego i przekazać mu powitalnego zewu. Nie wiem, czy w ogóle należy do wodnego świata.
- Czy to Thas?
- Nie! Thasów znam. - W jej głosie zabrzmiało obrzydzenie.
Nasłuchiwaliśmy. Wprawdzie nadal mogliśmy zawrócić z tej drogi, lecz jaką mieliśmy gwarancję, że gdy dotrzemy do wielkiej jaskini, nie znajdziemy tam czatujących Thasów? W owej chwili zapragnąłem mieć talent Kyllana, który oddziaływał na umysły zwierząt i podporządkowywał je swej woli. Mógłbym zawrócić pluskającego stwora, odesłać go w przeciwną stronę - przy założeniu, że to było zwierzę, a nie jakiś potwór wypuszczony w tym miejscu przez siły Ciemności.
Nagle palce Orsyi zacisnęły się mocniej. Staliśmy w nieprzeniknionym mroku, gdy przed nami pojawiły się światła: dwa szarawe dyski tuż nad powierzchnią wody. Promieniowały nikłą poświatą.
Oczy! Ale oczy, które świeciły i były wielkie jak moja dłoń, rozstawione tak daleko, iż sugerowały głowę o rozmiarach przekraczających głowy wszystkich znanych mi dotąd zwierząt!
Pchnąłem Orsyę za siebie. Dotychczas trzymałem miecz w okaleczonej dłoni, teraz zaś spróbowałem przełożyć go do zdrowej. Lecz ku mojemu przerażeniu stwierdziłem, że lewą nie mogłem objąć go tak dobrze i że mimo sztywnych palców lepiej leżał mi w prawej.
Oczy, które znajdowały się tuż nad wodą, nagłym szarpnięciem zawisły ponad moją głową. Usłyszeliśmy przeciągły syk, kiedy nieznany stwór się zatrzymał. Nie wątpiłem, że nas zobaczył, chociaż światło rzucane przez jego ogromne ślepia nie sięgało do miejsca, w którym teraz staliśmy.
Skoro jedynym widzialnym celem okazały się tylko owe szare dyski, musiałem je zaatakować. Syk stał się głośniejszy. Kłąb cuchnącego powietrza buchnął mi prosto w twarz.
Podniosłem miecz i choć nie rozstawałem się z brzeszczotami od dziecinnych lat, wydało mi się, że nigdy jeszcze nie trzymałem broni, która stała się przedłużeniem mego ciała.
Olbrzymie ślepia zwróciły się ku dołowi i jakkolwiek nadal połyskiwały nad powierzchnią wody, były teraz znacznie bliżej. Znów dotarł do mnie cuchnący oddech.
- Kemocu! - Orsya wtargnęła do mojego umysłu. - Te oczy… Nie patrz w nie! Trzymaj mnie... trzymaj!
Poczułem, że poruszyła się usiłując mnie odepchnąć, prześlizgnąć między mną a skałą.
- Ono każe mi podejść do siebie! Zatrzymaj mnie… - krzyknęła na cały głos ogarnięta przerażeniem.
Nie śmiałem dłużej zwlekać. Odepchnąłem ją z całej siły ramieniem i usłyszałem plusk, kiedy padała do wody. Choć ślepia nieznanego potwora najwyraźniej wywierały na Krogankę jakiś wpływ, ja byłem na to odporny.
Silny prąd nie pozwalał mi podbiec ani skoczyć. Przypominało to raczej brodzenie przez pustynię i obawiałem się stracić grunt pod nogami. Tamte oczy… na poziomie mojego pasa… Jeżeli ten potwór miał czaszkę o proporcjach odpowiednich do wielkości i rozstawu oczu, jego szczęki muszą być zanurzone w wodzie.
- Sytry!
Nie znałem tego słowa, które wydobyło się z moich ust jak okrzyk bojowy. A później wydało mi się, że stałem się kimś innym, kto znał takie bitwy i kogo nie przerażały ani ciemności, ani natura niewidzialnego wroga. Odniosłem wrażenie, że stoję z boku i z pewnym lękiem obserwuję zachowanie własnego ciała. Moja okaleczona ręka służyła mi teraz równie dobrze jak przed laty. Zadawałem też pchnięcia j i odskakiwałem w sposób, jakiego nigdy mnie nie uczono.
Złoty miecz zagłębił się w jednym z szarych dysków. Z wody podniosło się ogromne cielsko skrzecząc przeraźliwie, aż rozbolały mnie uszy. Potężny cios wielkiej łapy odrzucił mnie, lecz nie wypuściłem miecza z dłoni. Podźwignąłem się, oparłem plecami o ścianę, zwrócony w stronę podskakującego pojedynczego dysku.
Potwór zaatakował. Podniosłem szybko ręce mierząc mieczem w oko, co wydawało mi się jedyną szansą na zwycięstwo. Uderzyłem w coś twardego, miecz się ześlizgnął i jednym cięciem rozplatał drugi szary dysk. A później ogromne cielsko przygniotło mnie do skały. Gdyby stało się to pod wodą, zginąłbym, ponieważ cios okazał się tak silny, że straciłem przytomność. Kiedy ją odzyskałem, olbrzymi ciężar przyciskał mnie do ściany.
Ostrożnie pomacałem ręką: pokryta łuską skóra, a pod nią zarys jakiejś kończyny czy odnogi. Wstręt kazał mi uwolnić się jak najszybciej. W końcu stanąłem chwiejnie na nogach, ale nadal ściskając miecz w dłoni, jak gdybym tylko z własnej woli mógł go wypuścić z rąk.
- Orsyo! Orsyo! - Zawołałem najpierw głosem, a potem myślą. Czy mimo woli wzięła udział w walce i leżała teraz zmiażdżona martwym cielskiem potwora?
- Orsyo!
- Idę… - odezwała się myślą i z pewnej odległości. Oparłem się o skałę i spróbowałem po omacku ustalić, czy nie poniosłem jakiegoś uszczerbku. Żebra i bok miałem obolałe, ale uznałem, iż nic sobie nie połamałem.
Dopisało mi szczęście, zbyt dużo miałem szczęścia, abym uwierzył, że był w tym jedynie uśmiech losu. Czy Sulkarczycy mieli rację? Czy wziąwszy do ręki złocisty miecz, przejąłem z nim jakąś cząstkę dawnego właściciela? Co znaczyło dziwne słowo, które rzuciłem w twarz (jeśli to była twarz) wroga, gdy go zaatakowałem? Nie mógłbym stracić go teraz… nie mógłbym nigdy…
- Kemoc…
- Tutaj!
Zbliżała się. Wyciągnąłem ręce, dotknąłem jej skóry i natychmiast jej palce zacisnęły się tak mocno na mym przegubie, że sprawiły mi ból.
- Wpadłam do wody. Myślę, że byłam oszołomiona. Prąd zniósł mnie w stronę jaskini. Co... co się stało?
- Potwór nie żyje.
- Zabiłeś go!
- To miecz go zabił. Ja go tylko trzymałem. Ale wydaje mi się, że wybraliśmy niebezpieczną drogę. Jeżeli spotkaliśmy jedną taką niespodziankę, możemy natknąć się na inne.
- Thasowie nadchodzą, a z nimi tamten obcy…
- Jaki obcy?
- Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że należy do sił Ciemności. Nawet w przybliżeniu nie przypomina człowieka i Thasowie boją się go, chociaż zmuszeni są mu towarzyszyć.
A więc musieliśmy iść dalej. Obeszliśmy jakoś cielsko martwego potwora, które stało się monstrualną tamą, częściowo zatrzymującą wody strumienia. Chociaż przedtem brodziliśmy w wodzie po kolana, teraz jej poziom szybko się podnosił. Przyśpieszyliśmy kroku, gdyż obawiałem się, że tunel może zostać zalany.
- Oczy… Powiedziałaś, że oczy cię przyciągały? - zapytałem w drodze.
- A ty nic nie czułeś? - Odczytałem jej zaskoczenie. - Że nic nie można było zrobić, tylko mu ulec, zrobić tak, jak chciał? Ale nie, ty nie mogłeś tego czuć, bo nie zdołałbyś walczyć. Zaprawdę, masz własne zabezpieczenia, przybyszu zza gór!
Na ile Orsya zdołała mi to wyjaśnić, spojrzenie potwora pokonało jej wolę i przyciągało ku sobie. Zastanawiałem się, czy tym sposobem polował w tych ciemnych jaskiniach, wabiąc ku sobie zdobycz. Moja odporność na ów czar zaskoczyła nas oboje. Musiało to mieć coś wspólnego z mieczem. Choć taki pogląd może wydać się szalony, ale byłem przekonany, że złocistego brzeszczotu używano w przeszłości do walki z takim właśnie potworem i że dotarło do mnie jej wspomnienie.
Z ulgą stwierdziliśmy, że woda podniosła się nam tylko do piersi. Zastanawiałem się, co Thasowie pomyślą o ogromnym cielsku w tunelu, kiedy się na nie natkną.
Podziemny strumień rozszerzył się, tworząc jeziorko i usłyszeliśmy huk wodospadu. Światło, dzienne światło, choć szare i niewyraźne z oddali, rozlało się ukazując nam ozdobiony koronką piany wodospad.
Rozdział 12
Pył wodny opadał na nas mżawką. Pociągnąłem Orsyę do najbardziej oddalonej od wodospadu ściany, żeby lepiej przyjrzeć się widniejącym w górze otworom.
Oboje doskonale rozumieliśmy, że nie zdołamy się wspiąć w pobliże wodospadu, ponieważ tutaj skały stale pokrywał wodny pył. Drugi otwór także był dla nas niedostępny, znajdował się bowiem w sklepieniu jaskini i chyba tylko na skrzydłach można by tam dotrzeć. Dlatego uważnie przyjrzałem się trzeciemu. Ta wąska szczelina prześwitywała na prawo od wodospadu i przez większą część wspinaczki będzie można się trzymać z dala od spadających kaskad.
Ale choćbyśmy nawet wydostali się na zewnątrz, nie wiedzieliśmy, co nas tam czeka, ani w jakiej części kraju się znajdziemy. Powiedziałem to Orsyi, lecz ona pokręciła głową.
- Jesteśmy wśród Wzgórz. Nadal masz przed sobą Ciemną Wieżę.
Nie wiedziałem, skąd ta pewność, nie zamierzałem jednak się spierać.
- Czy możesz się wspinać? - zastanowiło mnie, czy jej płetwiaste stopy równie łatwo znajdą oparcie jak moje.
- Nie dowiem się, jeśli nie spróbuję.
Tak jak się obawiałem, nawet tutaj kamienie były śliskie, mimo że znajdowaliśmy się poza zasięgiem mżawki. Skalna ściana okazała się jednak szczęśliwie na tyle nierówna, że zapewniała niejakie oparcie dla rąk i nóg. Nie mogliśmy jednak się śpieszyć.
Szedłem pierwszy, wypróbowując każdy uchwyt i każde miejsce, zanim zdecydowałem się obciążyć je całym swoim ciałem. Co jakiś czas oglądałem się, czy Orsya idzie za mną. Nie wyglądała na wyczerpaną, chociaż poruszała się powoli. Mniej więcej po przebyciu dwóch trzecich wysokości natrafiłem na niewidoczny z dołu uskok, mały występ, który nawet trudno byłoby nazwać półką skalną. Mógł jednak zapewnić nam wypoczynek, tak bardzo potrzebny po wielogodzinnej ucieczce.
Wyciągnąłem się na półce skalnej i pomogłem Orsyi wspiąć się i położyć obok mnie na niewielkiej przestrzeni. Lecz Kroganka zwróciła głowę w stronę bardzo wąskiej szczeliny w skale za naszymi plecami i badała powietrze.
- Thasowie!
- Tutaj? - Nie było to miejsce nadające się do walki. Nie chciałem też ruszać w drogę, kiedy wróg mógł zaatakować nas od dołu.
- Nie teraz - dodała po chwili. - Ale ta szczelina prowadzi do jednej z ich nor. Lepiej nie zatrzymujmy się tu dłużej.
Miała rację. Nie mogliśmy odpoczywać przy wejściu do thaskiego korytarza, zwłaszcza że wystarczyłoby lekkie pchnięcie, abyśmy spadli w przepaść. Wstałem starając się zapomnieć o obolałych ramionach i zmęczonych rękach. Przed sobą mieliśmy najgorszy odcinek drogi. Myśl tylko o tych calach, które masz przed sobą - o następnym oparciu dla ręki - a potem o jeszcze następnym…
Ostatnia część wspinaczki stała się dla mnie prawdziwą męką. Moja okaleczona ręka zupełnie zdrętwiała. Widziałem, jak porusza się i chwyta, ale nie czułem kamienia pod sztywnymi palcami. I przez cały czas bałem się, że przy następnym kamiennym występie mimowolnie rozluźnię uchwyt.
Lecz tę właśnie rękę przesunąłem w końcu przez otwór wiodący do świata zewnętrznego. Przekonałem się wtedy, iż nadal znajdujemy się na dnie rozpadliny. Płynął w niej ten sam strumień, który spadał kaskadami w jaskini. Zewsząd otaczały nas tylko skały i piasek.
Wyglądaliśmy strasznie. Odzież mieliśmy w strzępach, na rękach i nogach obok ciemnych siniaków zauważyłem świeże zadrapania, zaschłe błoto i inne ślady pełnej przygód podróży. Lecz na myśl, że wydostaliśmy się spod ziemi, zrobiło mi się lżej na sercu i zakręciło mi się w głowie - chociaż to ostatnie odczucie mogło być spowodowane głodem.
Orsya podeszła do brzegu strumienia i padła przy nim na kolana, wpatrując się w wodę tak uważnie jak niegdyś Loskeetha w misę z niebieskim piaskiem. Później szybkim ruchem zanurzyła rękę i wyciągnęła wijące się stworzenie o tak długim i smukłym ciele, że bardziej przypominało węża niż rybę. Uderzyła nim o skałę, po czym pochwyciła jeszcze jedno. Chociaż byłem głodny, widok jej zdobyczy nie wzbudził we mnie apetytu. Lecz Kroganka podniosła ostrożnie ryby i włożyła do siatki, z której przedtem wyrzuciła muszle quasfi.
Ruszyliśmy w dalszą drogę, ja wąskim brzegiem, Orsya zaś w wodzie strumienia. Jeszcze dwukrotnie robiła wypady w fale wirujące wokół jej stóp i wrzucała zdobycz do siatki.
Zapadał już zmierzch, kiedy rozpadlina rozszerzyła się i pojawiły się pierwsze kępy trawy i krzaków. Oddaliliśmy się nieco od wody i między sporym głazem, osuniętą ziemią i ścianą wąwozu znalazłem zakątek, który zapewnił nam schronienie. Orsya moim nożem sprawiała ryby, ja zaś spróbowałem powiększyć nasz ustronny kącik.
Myśl o jedzeniu surowych ryb nie budziła we mnie zachwytu, ale kiedy Orsya podała mi kilka kawałków, wziąłem je i starałem się nie myśleć o tym, co spożywam. Nie było to tak nieprzyjemne, jak się spodziewałem, i chociaż nie chciałbym mieć takiego pożywienia przez resztę życia, zdołałem pogryźć i przełknąć swoją część.
Zapadł już mrok. Orsya wydobyła różdżkę owiniętą w chustkę Kaththei i bardzo ostrożnie postawiła ją na ziemi przed nami. Później pochyliła głowę i dmuchnęła na dziwny stożek, a następnie nakreśliła w powietrzu znaki. Rozpoznałem tylko jeden lub dwa: podobne widziałem u Kaththei, kiedy rzucała czar. Zastanowiłem się wtedy, kim była Orsya i czy nie podróżowałem z krogańskim odpowiednikiem Mądrej Kobiety.
Wreszcie moja towarzyszka usiadła rozcierając ręce, jakby jej zmarzły lub chciała się uwolnić od czegoś, co przylgnęło do skóry.
- Możesz spać bez obawy, że cię spotka niemiła niespodzianka - odebrałem jej myśl. - Mamy takiego strażnika, jakiego nie znano od czasów matki mojej babki.
Chciałem się dowiedzieć, jaki czar rzuciła. Lecz pierwsze prawo Mocy głosi, że nie wolno pytać o wyjaśnienia; jeżeli otrzyma się je, to dobrze, jeśli nie, trzeba się z tym pogodzić. A ponieważ nic mi nie powiedziała, mogłem się tylko domyślać. Uwierzyłem jednak jej zapewnieniu o bezpieczeństwie i przyjąłem je z ulgą. Nie mógłbym stać na warcie, albowiem zmęczenie ciała i umysłu ciężkim brzemieniem przygniatało mnie do ziemi.
Kiedy się obudziłem, Orsya nie spała zwinięta w kłębek, ale siedziała trzymając złączone w łuk dłonie ponad różdżką, jak ktoś, kto ogrzewa się przy ogniu. Musiała usłyszeć, że się poruszyłem, gdyż drgnęła niby obudzona z głębokiego zamyślenia i odwróciła ku mnie głowę.
Jej suche teraz włosy tworzyły srebrzystą chmurę wokół głowy i ramion. W jakiś sposób wydawała się mniej ludzka, bardziej obca niż kiedykolwiek.
- Próbowałam jasnowidzieć… Jedz! - Rozkazała. - I słuchaj!
Zachowywała się równie władczo jak Czarownice z Estcarpu i mimo woli jej posłuchałem. Jasnowidzieć? Nie znałem tego terminu, ale pomyślałem, że chodzi jej o wróżenie, takie jak Loskeethy, i nie chciałem mieć z tym więcej do czynienia.
Orsya odczytała moje myśli i pokręciła głową.
- Nie mam do czynienia z przyszłością, możliwą lub niemożliwą, lecz z niebezpieczeństwami, które zagrażają w tym kraju. I właśnie tu...
Przeniosłem spojrzenie na rozległą dolinę. Widziałem tylko nieliczne krzewy i strumień.
- Tutaj nie można wierzyć zmysłowi wzroku - jeszcze raz odpowiedziała na moją myśl. - Cokolwiek widzisz, popatrz dwu- i trzykrotnie, a patrz także umysłem.
- Iluzje? - zaryzykowałem przypuszczenie.
- Tak. Ci, którzy władają mocami Ciemności, bardzo zręcznie tworzą iluzje. Spójrz teraz. - Umieściła prawą rękę tak, że szczyt stożka dotykał wnętrza dłoni, po czym nachyliła się i dotknęła lewą mojego czoła.
Zaskoczony, zamrugałem oczami.
Pobliska skała nie była już zwietrzałym głazem, lecz drapieżnym stworem o szarym futrze, bystrych ślepiach i długich pazurach.
- Spójrz teraz na swój miecz - rozkazała w myślach. Kiedy zobaczyłem skałę-potwora, musiałem podświadomie sięgnąć po miecz. Wzdłuż brzeszczotu płonęły runy, które mogłyby zostać zapisane świeżo przelaną krwią. Ale wyryto je w nieznanym mi języku.
- Iluzja? A może to naprawdę tu jest? A jeśli tak, to dlaczego nie atakuje?
- Ponieważ jesteśmy chronieni przed iluzjami. Uniosła rękę znad stożka i zobaczyłem tylko skałę.
- Jak długo będziemy mogli się ukrywać - zawahała się, po czym mówiła dalej: - jest jeszcze i to. Możemy podróżować razem tylko wodą. Nie mogę wędrować lądem. Dlatego ostatnią część drogi będziesz musiał odbyć sam.
- Wcale nie musisz ze mną podróżować - odparłem szybko. - Masz środki, żeby się chronić. Zostań tutaj. - Nie mogłem powiedzieć „aż do mojego powrotu”, gdyż nie wątpiłem, że na powrót nie ma miejsca w żadnym z wariantów mojej przyszłości. Ta wyprawa była tylko moją wyprawą i Orsya nie musiała dźwigać nawet części brzemienia.
Wydawało się, że ani nie usłyszała, ani nie wyczytała tych słów w moich myślach. Zamiast tego ponownie wpatrzyła się w różdżkę.
- Miecz cię ostrzeże. Nie potrafię odczytać jego dziejów, dotyczą bowiem wojen i wojowników. Mój dar obejmuje wodę i częściowo ziemię, przez którą ona przepływa. Lecz znam opowieści przekazywane w Escore od jednego plemienia do drugiego. Krew spływa po twoim brzeszczocie, gdy w pobliżu znajduje się zło. Sam to widziałeś. Dlatego kiedy się rozstaniemy, będziesz musiał używać go jako kamienia probierczego, by sprawdzić prawdziwość tego, co ujrzysz. Rzeczy piękne i bezpieczne mogą wydawać się wstrętne i groźne, a pozornie ohydne - okazać się nieszkodliwe. Nie wierz własnym oczom. A teraz, skoro już jest dzień, ruszajmy w drogę.
- A ten stwór? - Wstałem z mieczem w dłoni, na poły się spodziewając, że głaz zamieni się w atakującego drapieżcę.
- Myślę, że to strażnik. - Orsya na powrót zawijała różdżkę w chustkę Kaththei. - Podaj mi rękę i idź po cichu ze mną strumieniem. On może wyczuć, że go mijamy, ale nas nie zauważy.
Nie odrywałem oczu od zaklętego głazu. Bałem się, że iluzja trwa i nadal będę widział tam potwora, podczas gdy on może już się skradać za nami.
- Nie myśl o tym - rozkazała Kroganka. - I nie mów w myśli. Te istoty nie potrafią ich czytać, lecz taka rozmowa budzi ich czujność.
Trzymając się za ręce zeszliśmy do strumienia. Brodziliśmy po kolana w wodzie. Trzymałem przed sobą złocisty miecz i obserwowałem nagie ostrze. Runy zabłysły krwawo, kiedy mijaliśmy zaczarowaną skałę, po czym zaczęły gasnąć.
Po raz drugi zapłonęły, gdy opuściliśmy wąwóz. Lecz tym razem doskonale widzieliśmy niebezpieczeństwo: małe stwory krążące przy szczelinie w klifie - Thasowie!
Thasowie przynosili kosze pełne ziemi i kamieni, wysypywali zawartość na stosy, biegali tam i z powrotem w ferworze pracy. Orsya mocniej zacisnęła rękę na mojej dłoni i odebrałem falę obrzydzenia, która ją ogarnęła.
Minęliśmy zakręt wąwozu i zobaczyliśmy dalsze dzieła Thasów. Okazało się, że budowali drogę z ziemi i skał. Wśród nich krążyły podobne do ludzi postacie w szafranowych płaszczach z różdżkami w rękach, lecz bez mieczy. Najwyraźniej kierowali całą operacją, wydając Thasom rozkazy, zaglądając do map czy zwojów z instrukcjami. Nie znałem powodu tych prac, ale było dla mnie jasne, że miały dla nich wielkie znaczenie.
Orsya, puściwszy na moment moją rękę, położyła ostrzegawczo palce na ustach. I znów ją pochwyciła, jak gdyby nawet tak krótka przerwa mogła okazać się katastrofalna. Nakazała mi gestem milczenie i zrozumiałem, że dotyczy to również więzi telepatycznej.
Trochę dalej nad rzeką pracowało więcej Thasów. Część układała nawet kamienie w stosy na dnie rzeki, chociaż wchodzili do wody z najwyższą niechęcią i dwóch nadzorców w szafranowych płaszczach musiało ich do tego bez przerwy nakłaniać. Nie miałem pojęcia, jak zdołamy ich wyminąć, jeżeli pozostaniemy w wodzie.
Wskazałem mieczem na lewo. Orsya przyjrzała się brzegowi z tej strony i skinęła głową. Wydawało mi się, że na pewno zaalarmujemy robotników, wydostaliśmy się jednak na brzeg niezauważeni.
Przypuszczałem, że Orsya w jakiś sposób uczyniła nas niewidzialnymi dla Thasów. I iluzja ta ciągle nas chroniła. Odetchnąłem jednak z ulgą, kiedy schroniliśmy się w nierównym terenie. Wprawdzie posuwaliśmy się z większym trudem, lecz dobrze znałem ten sposób poruszania się. Kryjąc się i czając za skałami i krzakami bezpiecznie ominęliśmy rejon prac prowadzonych przez wrogów. Chciałem dowiedzieć się, dlaczego to robili. To nie wróżyło nam nic dobrego.
- Posłuchaj, wejdę na górę i zobaczę, co jest przed nami.
- Uważaj, kiedy nie jesteśmy razem, iluzja cię nie osłania.
- Dobrze znam tę grę - odparłem z pewnością siebie.
Orsya cofnęła się i przykucnęła między dwiema skałami. Przypasałem miecz i zacząłem wspinać się upatrzonym kominem. Prawie zdołałem dotrzeć do wybranego miejsca, kiedy z tyłu dobiegł mnie świszczący skrzek. Gdyby napastnik nie obwieścił głośno swych zamiarów, stałbym się łatwą zdobyczą. Słysząc ten krzyk odwróciłem się i oparłem plecami i ramionami o skałę, gdyż tak wąska była szczelina, którą pełzłem. Wyciągnąłem już miecz, kiedy z góry zaatakowała mnie skrzydlata śmierć.
Napastnik przeleciał nad kominem skrzecząc głośno i prąd powietrza wywołany przez jego skrzydła omal nie strącił mnie w dół. Później zatoczył krąg, wylądował na szczycie komina i zaatakował mnie wielkim dziobem. Miał długą, bardzo giętką szyję, niewielką głowę, która zdawała się składać głównie z dzioba i oczu.
Runy na mieczu zabłysły krwawo, kiedy uniosłem go mierząc w łeb napastnika. Mając ramiona wciśnięte w szczelinę, nie mogłem zamachnąć się swobodnie. Zostałem przyparty do ściany bez możliwości obrony czy odwrotu.
Nieznany stwór znów mnie zaatakował. Usiłowałem poruszyć mieczem i oślepiły mnie runy. Ostrze tylko czystym przypadkiem dotknęło czegoś, gdyż mogłem poruszać nim ledwo na kilka cali w obie strony. Rozległ się skrzek przerwany jakby w połowie i wężowa szyja zachwiała się. Otworzyłem oczy: wielki dziób został obcięty niemal u nasady. Napastnik wzniósł się w powietrze; latając tam i z powrotem wydawał przenikliwe okrzyki, jakby stracił resztki rozumu, jeśli kiedykolwiek go posiadał. Wreszcie pikując uderzył o ścianę i z połamanymi kośćmi spadł wijąc się na ziemię. Spojrzałem na miecz z niedowierzaniem. Tak samo jak wtedy, gdy stanąłem do walki z potworem w podziemnym korytarzu, tak i teraz okazał przejaw jakiegoś własnego życia. Ja na pewno nie wymierzyłem tego ciosu, tylko niezdarnie próbowałem się bronić. Jakiż zaklęty przedmiot wydobyłem z zamkniętego przed wiekami grobowca?
Szybko powróciłem myślą do obecnej chwili. Na pewno krzyki skrzydlatego stwora przyciągnęły uwagę pracujących nad rzeką. Im szybciej stąd odejdziemy, tym lepiej. Wspiąłem się na skalną grzędę i pośpiesznie obiegłem spojrzeniem okolicę.
Wąwóz wychodził na pagórkowaty teren, nie tak wysoki jak wzgórza za nami, ale bardzo nierówny i dziki. Tu i ówdzie dojrzałem jakiś ruch, lecz lekka mgła zasłaniała niemal wszystko. Dalej w lewo dostrzegłem pasmo czegoś, co mogło być drogą. Nie widziałem żadnych budynków. Ten nierówny teren zdawał się obiecywać mnóstwo kryjówek.
Nie ośmieliłem się dłużej szukać najlepszej marszruty. Gdziekolwiek się skierujemy, będziemy musieli przekroczyć drogę zbudowaną przez nieprzyjaciela. Zastanawiając się nad tym zszedłem na dół i zastałem Orsyę czekającą na mnie u stóp komina.
- Chodź! - Wyciągnęła do mnie rękę. - Przyjdą, żeby zobaczyć, dlaczego Rus tak krzyczał. Jeśli znajdą go, dowiedzą się, że w pobliżu są obcy. Nie wiem, czy zdołam utrzymać zasłonę iluzji, jeżeli rozpoczną poszukiwania.
- Czy wiesz, gdzie znajduje się Ciemna Wieża? - Wędrować na oślep byłoby czystym szaleństwem.
- Tylko że jest gdzieś w pobliżu. Ale ty masz lepszego ode mnie przewodnika.
- Co? - Nie zrozumiałem, o co jej chodzi.
- Tę, której szukasz. Jeżeli łączy was silna więź, otwórz umysł i serce, a przyciągnie cię.
- A jeśli wrogowie zdołają odkryć nas w ten sposób?
- Możliwe, jeżeli posłużysz się czarami. Raczej użyj pragnienia twego serca, Kemocu. Powiedziałeś, że wasza trójka jest jednością, jedyną tego rodzaju. Pomyśl więc o swojej siostrze nie posługując się wyuczoną wiedzą, lecz tylko tęsknotą.
- Nie wiem jak. - Mogłem myśleć o Kaththei, bać się o nią, pragnąć ją zobaczyć… Czy to miała na myśli Orsya?
- Pozbądź się lęków, gdyż w tym kraju jest wiele istot i sił żywiących się lękami. Mogą ich użyć, żeby cię osłabić. Pomyśl raczej o czasach, kiedy byliście razem, szczęśliwi w owej jedności. Wyobraź ją sobie taką, jaką była w tamtych dniach. A teraz - powiadam ci to, Kemocu, strzeż się iluzji, bo rzecz pozornie piękna może być wstrętna i na odwrót.
- Już mi to raz powiedziałaś.
- I nigdy nie powiem za wiele. Albowiem w Escore niebezpieczeństwo może grozić ze strony broni i drapieżnych zwierząt, lecz największe zagrożenie kryje się w naszych umysłach,
Szliśmy obok siebie, ramię przy ramieniu. Chociaż Orsya mówiła jak ktoś przekonany o słuszności swoich słów, to jednak wzdrygałem się przed odnalezieniem Kaththei za pomocą metody, którą mi podsunęła. Znałem więź telepatyczną, ale wszystko inne było dla mnie nowe, chyba że przypominało sposób, jakim się posłużyłem w skamieniałym lesie. Czar zamknięty w chustce Kaththei dawno się zużył, lecz spełnił swoje zadanie. Czy mógłbym spróbować ponownie?
Szybko powiedziałem Orsyi, co miałem na myśli. Wysłuchała mnie uważnie, a później spojrzała w zamyśleniu na chustkę owiniętą wokół stożkowej różdżki.
- Posłużyć się czarami w tym kraju, to jak zapalić ogień na sygnalnej wieży, żeby przyciągnąć uwagę połowy okolicy. Poczekaj, jest jeszcze coś. Ta chustka tak długo była owinięta wokół różdżki, że mogła wchłonąć jakąś część jej właściwości… - Zmierzyła mnie zamyślonym spojrzeniem i zadała mi pytanie, którego nigdy nie oczekiwałbym w tym miejscu i czasie, gdyż zdawało się nie mieć nic wspólnego ze sprawą, o której mówiliśmy.
- Powiedz mi, Kemocu, czy byłeś już kiedyś z kobietą i czy poznałeś ją jako mężczyzna?
- Tak - odparłem zaskoczony.
Było to dawno temu, kiedy jako zwiadowca po raz pierwszy dostałem urlop, i równie dobrze mogło się przydarzyć komuś, kto nie miał już ze mną nic wspólnego.
- Zatem na nic ci się to nie przyda. A mnie…? Jakich słów użyłeś, żeby zrobić z tej chustki przewodnika?
Wymówiłem je powoli, najcichszym z szeptów. Usta Orsyi poruszyły się bezgłośnie, jakby powtarzała je za mną. Później znowu skinęła głową.
- Nie mogę długo przebywać na lądzie. Jak tylko dotrzemy w pobliże Ciemnej Wieży, poszukamy dla mnie schronienia. Zaczekam tam, jeśli będziesz musiał oddalić się od wody. Wtedy rzucę czar, a ty przywołasz obraz Kaththei. Nigdy bowiem jej nie widziałam i nie łączy nas żadna więź. Wówczas chustka twojej siostry jeszcze raz cię poprowadzi, ale pamiętaj: to twoje serce, a nie umysł, ma wskazać jej drogę. To - przycisnęła mocniej stożek do piersi - może działać tylko w przypadku prawiczka. Jeśli ktoś inny weźmie go choćby do ręki, straci nieco ze swych właściwości. To jest róg jednorożca i kryje w sobie wielką moc dla tych, którzy mogą się nim posługiwać.
Tylko szczyt stożka wystawał z fałd chustki i spojrzałem na niego ze zdumieniem. Siły, którymi można było kierować za pomocą takich rzadkich przedmiotów, istniały nie tylko w baśniach. Przecież nadal nazywaliśmy lata imionami legendarnych zwierząt: Ognistego Smoka, Gryfa i był też kiedyś Rok Jednorożca.
Szliśmy od jednej kryjówki do drugiej, aż dotarliśmy do zbudowanej przez nieprzyjaciół drogi. Orsya ostrzegawczo uniosła dłoń. Nie potrzebowałem tego gestu, gdyż runy miecza zapłonęły krwawo. Nie mogliśmy przekroczyć traktu i wędrowaliśmy niecierpliwie obok, aż natrafiliśmy na strumień. Nie było nad nim mostu, tylko bruk kończył się nagle na jednym brzegu i zaczynał znów na drugim. Moja towarzyszka uśmiechnęła się.
- Ach tak… Więc jeszcze nie zapanowali nad wodą.
- Co to znaczy?
- Bieżąca woda. - Wskazała na strumień. - Zło nie może jej przekroczyć bez potężnego czaru, zniekształcającego naturę. Mogą zbudować drogę z jednej i z drugiej strony, lecz nie potrafią połączyć brzegów mostem. To jest nasz szlak.
Radośnie wskoczyła do strumienia, a ja z konieczności za nią. Trzymaliśmy się z dala od brzegów, ale gdy mijaliśmy miejsce niedoszłego mostu, mój miecz sprawiał wrażenie ociekającego krwią, tak jasno błyszczały wyryte na nim runy.
Kiedy zostawiliśmy za sobą drogę, chciałem znów wyjść na brzeg, ponieważ na otwartym terenie byliśmy zbyt widoczni. Orsya twierdziła jednak, że osłaniająca nas iluzja jest nietknięta. Właśnie się o to spieraliśmy, kiedy Kroganka nagle krzyknęła cicho i wskazała w dół strumienia, w stronę, z której przyszliśmy. Odwróciłem głowę.
Coś płynęło pod prąd, widziałem na wodzie zmarszczki w kształcie V. Spojrzałem na obnażony miecz, który trzymałem w dłoni. Jego powierzchnia była zimna i szara, bez krwawych run. A przecież coś zdążało w naszą stronę.
Rozdział 13
Orsya zrobiła jeden krok, a potem drugi w stronę dziwnych fal. Mój miecz świadczył, że to coś nie było niebezpieczne, lecz zawsze lękamy się rzeczy niewidzialnych i nieznanych, gdyż jest to wrodzona cecha naszego gatunku.
- Kofi!
Kiedy zabrzmiał powitalny okrzyk mojej towarzyszki, dziwne fale skręciły, zwracając się czubkiem klina w stronę Orsyi. Zobaczyłem bryzgi i usłyszałem plusk, jak gdyby niewidzialny pływak brodził teraz w strumieniu.
- Co to takiego? - zapytałem.
- Merfay - odparła, zanim z jej ust wydobył się cichy świergot niepodobny do żadnej mowy, jaką kiedykolwiek słyszałem. A słowo „Merfay” też mi nic nie mówiło.
Niewidzialna istota znów popłynęła do przodu obryzgując nas po drodze wodą. Orsya chwyciła mnie za rękę.
- Chodź! Och, dzisiaj naprawdę los nam sprzyja! Kofi zaprowadzi nas w bezpieczne miejsce.
- Czy widzisz go - ją - to? - zapytałem. Kroganka ze zdumienia otworzyła szerzej oczy.
- A ty nie?
- Tylko falującą wodę, jak gdyby coś tam pływało.
- Ależ on jest tutaj, dobrze widoczny!
- Nie dla mnie. I nigdy nic nie słyszałem o Merfayach. - Orsya pokręciła głową i zaczęła wyjaśniać:
- Pod pewnymi względami Merfayowie podobni są do nas, ale mniejsi i bliżej spokrewnieni ze stworzeniami porośniętymi futrem i płetwiastymi. Większość nie lubi gromady, trzyma się z daleka od swoich i nie tylko swoich. Ale Kofi ma umysł taki jak ja i lubi wędrować poza tereny łowieckie swego ludu. Dawniej nieraz zapuszczaliśmy się razem w nieznane. Nie ulega iluzjom, ponieważ ma tak niezwykły umysł, że nic nie może go w ten sposób zniewolić. Od jakiegoś czasu wędrował po okolicznych wodach obserwując wrogów. Przygotowują się do wielkiej wyprawy na zachód…
- Do Zielonej Doliny!
- Możliwe. Wszelako nie szykują się do zmasowanego ataku. Czekają na jakiś rozkaz lub posłanie.
Pomyślałem o Dinzilu i o tym, co mógł, wedle słów Loskeethy, zrobić teraz, gdy miał w rękach Kaththeę. Za wszelką więc cenę musiałem odnaleźć Ciemną Wieżę, nawet gdyby miało mi to przynieść zgubę. Przyśpieszyłem zatem kroku i trzymając Orsyę za rękę pociągnąłem ją za sobą. A przed nami niewidzialny przewodnik, którego obecność zdradzało mi tylko falowanie wody, płynął równo do przodu.
Wokół nas pojawiało się coraz więcej roślinności. Orsya grasowała to tu, to tam, szukając i znajdując jadalne korzenie, oczyszczając je i gromadząc w torbie. Schrupaliśmy kilka i smakowały mi znacznie bardziej niż surowa ryba. Merfay nadal służył nam za zwiadowcę. Raz (chociaż wydawało się dziwne zapewniać tożsamość klinowi fal) opłynął z daleka kamienny blok, który wpadł do rzeki. Orsya poszła śladem Merfaya, nakazując mi gestem, bym trzymał się z daleka.
Kiedy mijaliśmy ten głaz, przyjrzałem mu się. Stał niegdyś pionowo i mógł być kamienną kolumną. Podobne do niego bloki leżały w nieładzie na brzegu, jak gdyby się przewróciły same, bądź obalił je tytaniczny cios przyrody albo człowieka. Nie miały niebieskiej barwy, jakiej doświadczenie nakazywało mi szukać, lecz raczej były żółtawoszare, niemiłe dla oka.
- To starożytne miejsce mocy - wyjaśniła Orsya. - Ale nie takiej, jaką chcielibyśmy przywołać.
Kiedy mijaliśmy owe ruiny, owionął mnie wilgotny chłód, a może tylko mi się tak wydawało.
Zarośla ustąpiły miejsca drzewom o dziwacznych liściach. Przypomniały mi niesamowite lasy po tamtej stronie gór, gdzie Moc Czarownic ustanowiła starożytną barierę między Estcarpem-schronieniem, a Escore-śmiertelnym niebezpieczeństwem. Chociaż tutejsze liście zapewne żyły, to jednak przywodziły na myśl popioły, coś dawno martwego i wysuszonego. Rosła tu wysoka trawa o ostrych jak miecz krawędziach, które cięły skórę, jeśli się nie uważało. Widziałem też rośliny o tak wstrętnym wyglądzie, że nikt nie zechciałby ich dotknąć.
Lecz pośród tej ohydnej, zatrutej gęstwiny dostrzegałem tu i ówdzie roślinność o normalnych liściach. Niewidzialny Kofi skręcił w lewo do jednego z dopływów, którego brzegi porastały właśnie takie krzewy i drzewa.
Nadal miałem kłopoty z ustaleniem stron świata. Na tym terenie, leżącym poza Wzgórzami, nie miało się pewności, gdzie znajduje się pomoc, a gdzie południe. Uznałem jednak, że nadal podążamy na wschód, a więc coraz dalej w nieznane.
Strumień stał się płytszy i z przodu dobiegał teraz plusk wody. Wydawało się, że Merfay tak jak my brodził w strumieniu. Buty niemal już zgniły mi na nogach i zastanawiałem się, czym je zastąpię, kiedy wyjdę na ląd. Może posłużą mi pasy skóry wycięte z kaftana.
Dotarliśmy do drzew z gatunku, który gęsto porasta brzegi wodnych dróg. Wyginały się łukiem nad naszymi głowami tworząc baldachim, który wprawdzie nie odbierał całego światła, ale zamykał dostęp słonecznym promieniom. We wnętrzu takiego namiotu unosiły się strzępy owej mgiełki, którą widziałem z punktu obserwacyjnego wśród Wzgórz.
- Wspaniale! Musimy podziękować Kofiemu. - Orsya po raz pierwszy, odkąd opuściliśmy rzekę, przerwała milczenie.
Ten okrzyk wydala chyba z radości na widok garbatego pagórka pośrodku strumienia. Mimo iż porastały go krzewy, był zbyt symetryczny jak na dzieło natury. Orsya potwierdziła moje przypuszczenie.
- To mieszkanie aspta, i to bardzo duże. Znajdziemy wejście gdzieś na brzegu. Strumień musiał znacznie się zmniejszyć, odkąd zbudowano i porzucono ten dom.
Na brzegu zakołysała się gwałtownie jakaś gałąź i to nie wiatr nią poruszał.
- Widzimy, Kofi. Jeszcze raz dziękujemy - Orsya roześmiała się, a później zaświergotała.
Znaleźliśmy tam sporą jamę. Zanim wpełzliśmy do wnętrza, wyciągnąłem z niej kłąb korzeni i kilka kamieni. Znaleźliśmy się w bardzo ciemnym pomieszczeniu podobnym do tego, w którym Orsya opatrywała mi ranę. Na szczęście tam, gdzie odpadła część dachu, były otwory i nie poruszałem się na oślep. Nasz przewodnik świetnie się spisał - sami nie moglibyśmy znaleźć bardziej przytulnego i bezpiecznego miejsca do spędzenia nadchodzącej nocy.
Cichy stuk zwrócił moją uwagę i spojrzałem na przeciwległy kraniec pomieszczenia. Nic nie zobaczyłem. A może Kofi dzielił z nami kwaterę?
- Właśnie! - Orsya odpowiedziała na zadane w myśli pytanie. - Zastanawiam się… tak, spróbujmy.
Stanęła mi za plecami, nachyliła się i położyła ręce na czole, tuż nad oczami.
- Patrz! - rozkazała - i powiedz mi, czy coś widzisz? Zamrugałem raz, potem drugi. Czy to pasmo mgły na tle mroku? Nie, to nie mgła, która przedostała się do wnętrza, to… materializował się jakiś kształt. I w ten sposób zobaczyłem Koziego.
Niewielkiego wzrostu, sięgał mi w przybliżeniu do połowy uda. W przeciwieństwie do asptów był człekokształtny, to znaczy, że miał cztery kończyny, z których górne zdawały się pełnić rolę rąk. Był podobny, a zarazem odmienny od rozumnych jaszczurek z Zielonej Doliny. Wprawdzie miał łuskowatą skórę, lecz palce jego rąk i nóg, tak jak Orsyi, zrośnięte były błonami, które u niego sięgały niemal czubków palców. Sam korpus zamknięty był w skorupie o kształcie stożka, szerokiej w górze i zwężającej się w szpic między nogami. Kiedy zwróciłem na niego uwagę, wciągnął głowę w górną część owej skorupy, tak że widziałem tylko pysk i parę oczu.
- Kofi - Orsya cofnęła rękę i znowu nic nie widziałem.
Uniosłem rozwartą, pustą dłoń w uniwersalnym geście pokoju. Nie wiedząc, jak powitać dziwnego mieszkańca wód, pozdrowiłem go ceremonialnie wedle zwyczajów przyjętych wśród ludzi po drugiej stronie gór.
- Kemoc Tregarth wita i pozdrawia Kofiego z rzeki.
Usłyszałem znów cichy odgłos. A później przez chwilę czułem delikatne dotknięcie na szerokiej bliźnie przecinającej moją prawicę. Wydawało mi się, że spoczęła tam jedna z płetwiastych rąk Merfaya na znak, iż rozumie, że życzę mu dobrze i nie jestem jego nieprzyjacielem.
Orsya otworzyła siatkę i podzieliła korzenie, które znalazła nad rzeką, odkładając na bok z pół tuzina. Posililiśmy się, ale Kofi nie jadł z nami. Zapytałem, dlaczego.
- Wyruszył na polowanie. Będzie polował nie tylko po to, żeby zapełnić sobie żołądek, lecz także przyniesie wieści o wszystkim, co się dzieje w pobliżu tego miejsca.
Podniosła korzenie, które przedtem odłożyła na bok i rzekła:
- Włóż je do mieszka przy pasie, Kemocu. Będziesz mógł je zjeść, kiedy zgłodniejesz. To rzeczywiście jest kraina, gdzie musisz dać posłuch przestrodze Dahaun i nie jeść nic nawet wtedy, kiedy wyda ci się, że patrzysz na dobrze znane ci pożywienie. A teraz odpocznij. Rano możemy bardzo potrzebować świeżych sił.
Nie wiem, czy Kofi wrócił do naszego schronienia. Ale tamtej nocy nie spałem dobrze. Prześladowało mnie uczucie, że coś się czai poza zasięgiem mego wzroku. Nie byłem pewny, czy wiedziało o moim istnieniu i czy chciało mnie zaatakować. Może czułbym się lepiej, gdybym miał taką pewność?
Orsya też nie wypoczęła lepiej ode mnie. Usłyszałem, jak wstaje. Później zobaczyłem słabą białą iskierkę. Odgadłem, że znowu wydobyła różdżkę i teraz tka swój ochronny czar.
Oboje byliśmy już na nogach, gotowi do drogi, kiedy pierwsze szare światło świtu rozjaśniło dom aspta. Orsya ponownie owinęła róg jednorożca w chustkę Kaththei próbując jej przekazać pewne jego właściwości.
- Kofi? - Spojrzałem pytająco.
- Czeka na nas.
Wyszliśmy w gęstą mgłę. Wśród trzcin rozległ się plusk i Orsya zwróciła głowę w stronę dobiegającego stamtąd ćwierkania. Nasłuchiwała, a później spojrzała na mnie.
- Ciemna Wieża znajduje się przed nami. Żeby do niej dotrzeć, musisz opuścić wodny szlak. Kofi mówi, że strzegą jej czary. Większa część garnizonu, który tam przedtem stacjonował, została odesłana. Wieży nie pilnują wojownicy, jest chroniona w inny sposób. Możemy pójść z tobą do podnóża skał, ale dalej... - Potrząsnęła głową. - Dla Merfayów ląd jest jeszcze bardziej niegościnny niż dla mnie. A ja bez wody stanę się tylko ciężarem. Lecz dam ci wszystko, co mogę.
I znów niewidzialny Merfay brodził przed nami w wodzie. Ten strumień to droga, od której nie mogliśmy się oddalić, Mgła była tak gęsta, że staliśmy się dla siebie jedynie cieniami. Jeżeli będzie zalegała wszędzie, to w jaki sposób j znajdę Ciemną Wieżę?
- Czyż nie powiedziałam ci, że to - Orsya uniosła koniec chustki - i twoje serce będą dla ciebie przewodnikiem? Zaczekaj i popatrz, zanim wpadniesz w rozpacz.
Proroctwa Loskeethy o śmierci i zgubie w Ciemnej Wieży… Może nawet uciekłem przed trzecią wersją przyszłości, przed spotkaniem w Zielonej Dolinie, ale przecież pozostały jeszcze dwa warianty.
- Nie! - Myśli Orsyi wtargnęły do mego umysłu. - Musisz być przekonany, że nadal nie znasz przyszłości, że możesz kontrolować los. Posłuchaj: jeżeli zawiedzie wszystko inne, a wydaje mi się, że będziesz musiał jednak stanąć wobec tego, co Loskeetha wyczytała w piasku, wtedy… wtedy użyj słów, na które przyszła wówczas odpowiedz. Nie czeka cię nic gorszego niż to, co ci pokazała Pani Kamiennego Ogrodu, i możesz zmienić przeznaczenie przeciwstawiając jedną moc drugiej. To przerażający czyn, ale gdy grozi wielkie niebezpieczeństwo, ludzie sięgają po każdą dostępną broń.
W zasłoniętym mgłą świecie poczucie czasu straciło wszelki sens. Nie miałem pojęcia, ile go upłynęło, odkąd opuściliśmy nasze nocne schronienie. Zdawałem sobie tylko sprawę, że strumień stawał się coraz płytszy i coraz więcej było w nim głazów.
Orsya zatrzymała się przy jednym z takich progów.
- Tutaj się rozstaniemy, Kemocu. A teraz… Powoli odwinęła chustkę z rogu jednorożca. Jej umysł nagle zamknął się przede mną. Pochłonęło ją czarowanie: napełniała chustkę Kaththei wszystkim, co mogło umocnić więź między nią a dawną właścicielką. Przez długi czas chusta leżała na kolanach Kroganki, której ręce - nadal trzymające róg jednorożca niczym zapaloną świecę - spoczywały na przemoczonej zielonej materii. Orsya poruszała ustami; mogła śpiewać nie wymawiając głośno słów.
Potem podała mi chustkę zaczepioną o szczyt stożkowej różdżki.
- Zrobiłam, co mogłam - oświadczyła. - Myśl o swojej siostrze i zobacz, co z tego wyniknie. Pamiętaj jednak: musisz myśleć o takiej Kaththei, z którą łączyła cię najmocniejsza więź, nawet jeśli ta więź istnieje teraz tylko w przeszłości.
Podniosłem chustkę, która nie była już ani cała, ani tak jasna jak wtedy, gdy ją znalazłem w skamieniałym lesie. Zgniotłem ją mocno w dłoniach i starałem się spełnić polecenie Orsyi.
Jak daleko znajdowała się ta Kaththea, z którą naprawdę tworzyliśmy jedność? Nie w Zielonej Dolinie ani podczas naszej podróży do Escore, ani też w latach, które spędziła w Przybytku Mądrości, gdy Kyllan i ja uprawialiśmy żołnierskie rzemiosło. Rok po roku cofałem się tak w czasie, aż dotarłem do dni, kiedy jako dzieci mieszkaliśmy w Estfordzie, gdzie nasza matka przyjechała ze złamanym sercem, ponieważ jej małżonek Simon Tregarth zniknął i wiedziano tylko tyle, że zabrało go morze.
Wówczas rzeczywiście tworzyliśmy jedność. Wydobyłem ze źródła pamięci Kaththeę z tamtych dni. Było to zanim Mądre Kobiety spróbowały ukształtować ją wedle własnego wzorca.
Nie wiedziałem, ile prawdy było w tych wspomnieniach, miałem jednak pewność, że tak ją wtedy postrzegałem. Najlepiej jak umiałem, zbudowałem w myśli jej obraz. Była to Kaththea - cząstka czegoś większego niż każde z nas osobno. Kaththea, z którą łączyła mnie nierozerwalna więź.
Wtedy dopiero kawałek jedwabiu uwięziony w moim ręku zaczął się szamotać. Otworzyłem dłonie i skręcający się zielony sznur spadł na ziemię. Tym razem nie utworzył obręczy, lecz wił się po skale jak wąż.
Tak dalece pochłonęła mnie wędrówka jego śladem, że dopiero później uświadomiłem sobie, że nie pożegnałem się z Orsyą. Nie byłem nawet pewny, czy mógłbym odnaleźć skalny próg w strumieniu, gdzie ją zostawiłem. Zdawałem sobie jednak sprawę, że gdybym pozwolił, aby inne myśli oderwały mnie od zapamiętanego obrazu Kaththei, wówczas straciłbym przewodnika.
Wspiąłem się na brzeg strumienia, skupiwszy całą uwagę na zielonej wstążce. Mgła zrzedła ponad jarem, w którym płynął strumień. Przez jakiś czas otaczała mnie dobra i zdrowa roślinność, lecz z czasem wyparły ją trawy o trującym wyglądzie. Wykorzystałem pobyt nad strumieniem, żeby wzmocnić buty wyciętymi z kaftana rzemieniami, i teraz moje ciało było wystawione na chłód panujący w tych stronach.
Chustka Kaththei sunęła niezmordowanie, a ja szedłem za nią. Teren podnosił się stopniowo, na razie jednak z łatwością piąłem się po zboczu. Trzymałem miecz w ręku, co jakiś czas sprawdzając spojrzeniem, czy nie zapłonęły runy zwiastujące niebezpieczeństwo.
Orsya okryła nas płaszczem iluzji. Ja sam nie miałem takiej osłony. Jak dotąd teren wydawał się opustoszały; uderzyło mnie to jako dziwne i złowróżbne. Może szedłem wygodną drogą prosto w pułapkę?
Piąłem się wciąż wyżej i wyżej, drżąc z zimna w coraz chłodniejszym powietrzu. Kaththea… szukałem Kaththei. Była dla mnie jak utracone ramię, jak odrąbana część ciała, bez której na zawsze pozostanę kaleką.
I wtedy miecz zapłonął szkarłatem. Ktoś biegł lekko przez rozwiewające się strzępy mgły. Ta, której szukałem! Ale miecz był czerwony.
- Bracie! - Wyciągnęła do mnie ręce. Już kiedyś inna Kaththea, która okazała się iluzją, omal nie wprowadziła mnie w błąd w ogrodzie Przybytku Mądrości.
A może stanąłem oto przed taką przyszłością, jaką wywróżyła mi Loskeetha. Jeżeli zwrócę miecz przeciw tej uśmiechniętej dziewczynie, czy spłynie po nim krew mojej siostry?
Zaufaj mieczowi, powiedziała Orsya. Piękne jest wstrętne…
- Kemocu! - Wyciągnęła do mnie ręce, a zielona wstążka popełzła dalej po skałach. Sobowtór Kaththei wydał kraczący okrzyk, który nigdy nie mógłby wydobyć się z ludzkiego gardła, jakby ów kawałek jedwabiu był jadowitą żmiją. I zadałem cios.
Krew trysnęła na miecz, spadła deszczem kropli na moją rękę. Tam, gdzie owe krople dotknęły skóry, paliły żywym ogniem. Na ziemi wił się potwór z najstraszniejszego sennego koszmaru. Skonał usiłując dosięgnąć mnie ogromnymi pazurami.
Czy władca Ciemnej Wieży wiedział, że nadchodzę? A może to strażnik wyłowił z mojego umysłu postać Kaththei, żeby zamaskować swój wygląd? Albowiem Kaththea, która biegła mi na spotkanie, była dzieckiem, o którym myślałem. Wsadziłem miecz w piasek i znów go wydobyłem. Powtórzyłem tę czynność kilkakrotnie, żeby oczyścić go z dymiącej krwi. Krople, które starłem z ręki, pozostawiły po sobie pęcherze. Później pośpieszyłem, żeby dogonić zieloną wstążkę, która sunęła dalej nie zatrzymując się ani na moment,
Ze zbocza zsunęła się na drogę świeżo zrytą koleinami. Zaniepokoiłem się, gdy mój przewodnik wślizgnął się w jedną z tych bruzd. Lecz nic na to nie mogłem poradzić, tylko iść za nim, nawet gdyby prowadził mnie prosto w objęcia coraz straszliwszych strażników.
Po obu stronach drogi wznosiły się skalne ściany i podobnie jak w pobliżu ogrodu Loskeethy wydawało się, że pod powierzchnią kamienia zbliżają się nieznane stwory, aby przyglądać się, szczerzyć kły i grozić. Były widzialne, gdy spoglądałem kątem oka, znikały, gdy patrzyłem na nie prosto.
Płacz usłyszałem najpierw jako ciche zawodzenie wiatru, lecz w miarę, jak się zbliżałem, stawał się coraz wyraźniejszy i głośniejszy. Ze szczytu wzgórza zajrzałem w niewielką dolinkę, którą przecinała droga pnąca się na przeciwległe zbocze. Zobaczyłem tam kobietę ze Starej Rasy. Jej odarte z odzienia, posiniaczone ciało przywiązano do skały, a plecy miała wygięte tak, że musiało to sprawiać straszny ból. Lamentowała, a później wykrzykiwała od rzeczy, jak ktoś, kto już dawno przekroczył próg bólu i przerażenia.
Miecz zapłonął…
Za dobry był to kamień probierczy na pułapki Dinzila, przynajmniej na te, na które dotąd się natknąłem. Mógłbym łatwo ominąć i tę kopię człowieka, ale szaleństwem byłoby pozostawić za sobą żywego wroga. Tak przekonująca okazała się iluzja, że musiałem wytężyć całą siłę woli, aby użyć czarodziejskiego brzeszczotu.
Kobieta zniknęła, gdy popłynęła krew. Na jej miejscu leżał konający mężczyzna. Mężczyzna? Miał ludzkie ciało i ludzkie rysy twarzy, lecz to, co zobaczyłem w jego pełnych nienawiści oczach, co wykrzyczał, nim umarł - nie miało nic wspólnego z ludźmi.
Martwy potwór, martwy niby- mężczyzna. Czy Dinzil znał chwilę ich śmierci? Czy w ten sposób uprzedziłem go o moim przybyciu? Wspiąłem się na szczyt wzgórza poza kotliną i wreszcie ją zobaczyłem.
Była to Ciemna Wieża z obrazów Loskeethy. Zawahałem się. Pani Kamiennego Ogrodu pokazała mi dwie wizje przyszłości. W jednej, zanim dotrę do Wieży, miałem spotkać coś dezorientującego i pod tym wpływem zabić Kaththeę. Wobec tego muszę się strzec, wypatrywać każdego zachwiania stanu podstawowego…
Zielona wstążka płynęła do miejsca, gdzie zdawał się rzucać wyzwanie niebu czarny palec.
To była najprawdziwsza ciemna wieża. Zbudowano ją z czarnego kamienia; w jej murach dostrzegłem tę samą sugestię niezliczonych stuleci, co w Zamku Es i niektórych miejscach, gdzie Mądre Kobiety odprawiały swoje czarodziejskie obrzędy. Odczułem, że wywarły na nią wpływ nie tylko minione lata, lecz także inne starzenia się i więdnięcia, zupełnie nam obce i niepojęte.
Na jej powierzchni nie zauważyłem żadnych szczelin, najmniejszego śladu drzwi czy okien. Stała na pagórku porośniętym grubym kobiercem niesamowitej szarej trawy. Droga ze śladami kolein dochodziła tylko do podnóża wzniesienia.
Szedłem powoli, wciąż czujny na najmniejszy nawet znak, iż proroctwo Loskeethy może się spełnić. Kiedy dotarłem do pagórka, odetchnąłem z ulgą. Dwie z jej wróżb pokonałem, tę o Zielonej Dolinie i o walce pod Ciemną Wieżą.
Chustka zatrzymała się u stóp pagórka. Jeden jej koniec uniósł się i falował w powietrzu, jakby chciał wspiąć się na wzgórze, ale nie śmiał wpełznąć na szarą trawę. Na moim mieczu zapłonęły krwawe runy, kiedy zwróciłem go w stronę zbocza. Dotknąłem chustki mieczem i ku memu zdumieniu oplotła brzeszczot ze złocistego metalu, wpełzła po nim na rękę, po czym owinęła się wokół mego ramienia. Emanowało od niej ciepło, które rozprzestrzeniło się na resztę ciała.
Nie byłem jednak nawet o cal bliżej mego celu, wnętrza Ciemnej Wieży. Oderwałem się myślą od Kaththei i zacząłem się zastanawiać. Był tu czar, do którego nie miałem klucza.
A może miałem? Wspominały o nim sławne legendy, lecz bardzo niebezpiecznie byłoby użyć go w takim miejscu. Choć otwierał drzwi Ciemności, jak mówiono, pozbawiał też niektórych zabezpieczeń tego, kto się nim posługiwał, czyniąc zeń łatwą zdobycz.
W jakim stopniu mogłem ufać legendom? Od naszego przybycia do Escore niejednokrotnie przekonaliśmy się, że estcarpiańskie baśnie zawierały więcej prawdy niż fantazji. Mogłem pójść tą drogą świadomie odrzucając zabezpieczenia i tym samym udowodnić, iż ta opowieść również jest prawdziwa.
Z kolei zatrzymać się tutaj w nadziei, że los uśmiechnie się do mnie, to czyste szaleństwo. Nie mam innego klucza, więc przekręcę ten.
Zacząłem okrążać wzgórze i wieżę ruchem przeciwnym do obrotu wskazówek zegara, idąc przeciw słońcu. Z otwartymi oczami wstąpiłem na ścieżkę sług Ciemności. A jeżeli robiłem to z zaciśniętymi zębami, z dłonią na rękojeści miecza, to tylko w rewanżu za spodziewane przyszłe niebezpieczeństwo.
Trójka, siódemka, dziewiątka, te liczby mają w sobie moc. Jednej z nich musiałem użyć. Trzykrotnie zatoczyłem krąg, lecz nic się nie stało.
Jeszcze czterokrotnie odbyłem tę podróż. Ogrzewało mnie ciepło jedwabnej chusty, miecz wskazywał, że niebezpieczeństwo płynie tylko od strony pagórka.
Trójka i siódemka na nic mi się nie przydały; musiałem więc spróbować dziewiątki. Kiedy po raz dziewiąty dotarłem do końca drogi, wreszcie otrzymałem odpowiedź. Szara trawa zniknęła w mgnieniu oka. Drzwi stanęły przede mną otworem. Nie prowadziły jednak do wieży, ale do wnętrza wzgórza, na którym ją zbudowano. Otwarte drzwi, w których nie stał żaden strażnik... Kto wie, co czeka w środku?
Trzymając przed sobą miecz szedłem ostrożnie, krok za krokiem, w każdej chwili oczekując pojawienia się ognistych run. Lecz ostrzeżenie nie nadeszło. Miałem przed sobą korytarz o gładkich ścianach promieniujących szarą poświatą. Zdawał się nie mieć końca.
Kroczyłem przenosząc spojrzenie ze ściany na miecz i znów na ścianę, szukając drzwi, schodów, jakiegoś wejścia do wieży nad głową. Chociaż nie widziałem tutaj jak na przydrożnych skałach dziwnych przemieszczeń pod powierzchnią kamienia, lecz dostrzegłem niepokojące zniekształcenia obrazu, kiedy zbyt długo patrzyłem na ścianę. Przyprawiały o mdłości.
Jak długi był ten korytarz? Wydawało mi się, że przeszedłem już wiele mil i że jestem do cna wyczerpany, nie odważyłem się jednak ani zwolnić kroku, ani usiąść, żeby wypocząć w takim miejscu. Wreszcie trafiłem na sklepione przejście i znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu, które mogło znajdować się w fundamentach wieży. W ścianach były drzwi, więc jeżeli biegły za nimi korytarze podobne do tego, którym tu przyszedłem, to całość musiała przypominać koło ze szprychami. Nie znalazłem jednak ani schodów, ani żadnej drogi w górę.
Okrążyłem salę, próbując każdych drzwi. Nie miały ani klamek, ani zamków. Żadne się nie otworzyły, nawet kiedy napierałem na nie z całej siły. Był tylko korytarz, którym tu przyszedłem.
Wyszedłem na środek okrągłego pomieszczenia. Mogłem wycofać się, nic nie zyskawszy. Jak dotychczas nie zmaterializowała się trzecia wizja Loskeethy. Nie zobaczyłem ani Kaththei, ani też złej siły, dla której mogłaby mnie zdradzić.
Kaththea! Oparłem lewą rękę na chustce okręconej wokół prawego ramienia. Przywołałem w myślach obraz siostry. Jedwab drgnął mi pod palcami, zaczął się odwijać. Cofnąłem palce, lecz nie przestawałem wspominać Kaththei. Wstążka spełzła na dół, znowu wijąc się wokół brzeszczotu.
Rozdział 14
Oczekiwałem, że mój jedwabny przewodnik skieruje się do którychś z zamkniętych drzwi. Tymczasem zwinął się w ciasną spiralę na środku sali, niemal u moich stóp, i jednym końcem mierzył w górę, ku sufitowi. Odchyliłem do tyłu głowę, ale nie zobaczyłem żadnego otworu.
Iluzja? W tym miejscu iluzja była orężem. Jaka mogła być odpowiedź na iluzję? Nagle pomyślałem o strzępach wiedzy zdobytej w Lormcie. Użyć przeciwczaru znaczyło jeszcze bardziej odsłonić swoje szańce, lecz tylko to mi pozostało. Mój miecz był symbolem mocy; nawet nie byłem w stanie zgadywać jak wielkiej. Dostarczy mi jednak - albo raczej miałem nadzieję, że to zrobi - iskry, której potrzebowałem. Zamknąłem oczy i podniosłem miecz przyciskając go do twarzy, tak że poczułem dotknięcie metalu na powiekach.
Nie wymówiłem na głos owych starożytnych słów w tym miejscu, tylko powoli wypowiedziałem je w myśli, rysując je tak, jak je widziałem na pomarszczonym, kruchym ze starości pergaminie.
Było ich trzy, a później jeszcze trzy. Na końcu naszkicowałem pewien Symbol. Opuściłem miecz i otworzyłem oczy, żeby się przekonać, czy mi się udało.
Stałem przed schodami, drabiną z kamiennych bloków. Chustka Kaththei powędrowała w górę. Więc tak… Tyle zdziałałem: otworzyłem sobie drzwi do Ciemnej Wieży. Zacząłem się wspinać, obserwując miecz. Ale tak samo jak w korytarzu i w okrągłej sali na dole, runy nie zapaliły się krwawo.
Schody wciąż pięły się w górę. Gdy stałem na dole, miałem nad głową sufit, teraz jednak wydawało mi się, że to także była iluzja: wieża nie miała pięter, tylko schody wiodące do góry.
Chociaż widziałem kamienne stopnie tuż przed sobą, lecz następne ukrywał przemieszczający się obraz. Obawiając się zawrotów głowy na takiej stromiźnie, nie odważyłem się przyjrzeć mu bliżej.
Chustka bez wahania pięła się coraz wyżej. Zdawało mi się, że niezmierzona przestrzeń otacza zewsząd schody, które były jedynym bezpiecznym miejscem. Nie patrzyłem ani w lewo, ani w prawo.
Wymamrotałem pod nosem kilka słów mocy. Wrażenie, że na każdym stopniu mogę stracić równowagę i spaść z jednej lub z drugiej strony, stawało się coraz silniejsze, aż przemieniło niemal w męczarnię.
Wreszcie dotarłem do końca schodów. Przez otwór w podłodze wyszedłem do okrągłej komnaty podobnej do tej w dole. Ta była nieco mniejsza. Chustka zwinęła się w kłębek, jeden jej koniec sterczał chwiejnie w górze niczym głowa gada.
I tu także znajdowały się otwory drzwiowe, lecz szeroko otwarte. A każdy z nich wychodził na nicość! Żadnej mgły czy mgiełki, tylko otwarta przestrzeń. Rozejrzawszy się usiadłem na podłodze, z mieczem na kolanach. Nie mogłem się poruszyć z powodu paniki, która ogarnia nas wszystkich, kiedy śnimy, że spadamy w przepaść. Albowiem tamte otwarte drzwi przyciągały, wabiły, i ogarnął mnie taki lęk jak nigdy dotychczas.
Nie wiedziałem, co to za miejsce. Nie wątpiłem jednak, że jest to wejście do przestworzy, do których nie powinny zapuszczać się istoty mojego rodzaju. A przecież chustka zaprowadziła mnie tutaj!
Kaththea! Zamknąłem oczy, skupiłem całą wolę na myślowym obrazie mojej siostry, wzmocniłem go tęsknotą. Potem znowu otworzyłem oczy. Chustka - znowu rozwinięta - zbliżała się do jednego z otworów wychodzących na nicość.
Pomyślałem, że jest to jeszcze jedna iluzja i że chustka wreszcie mnie zdradziła. Powtórzyłem rytuał, który na dole uwolnił mi wzrok. Podniosłem miecz do oczu i powtórzyłem potężne zaklęcie.
Kiedy znów spojrzałem, nie zauważyłem żadnej zmiany. Chustka zwinęła się przed otworem drzwiowym znajdującym się tuż przede mną; powiewała jednym końcem z góry na dół jak wtedy, gdy dotarła do wzgórza i nie ośmieliła się dotknąć niesamowitej trawy.
Nie mogłem się podnieść, tak niewielkie miałem zaufanie do swego zmysłu równowagi. Poczołgałem się zatem, pchając przed sobą miecz. A potem znalazłem się naprzeciw nicości. W tamtej chwili niemal się załamałem, gdyż byłem pewny, że nie zdołam przejść przez dziwne drzwi, cokolwiek by się za nimi znajdowało.
Wyciągnąłem rękę i opuściłem ją na chustkę. Ta zaś jeszcze raz okręciła mi się wokół ręki i przegubu i popełzła w górę ramienia. Zrozpaczony zawołałem na głos:
- Kaththeo!
Tak jak niegdyś skupiłem całą siłę swej woli na chustce, tak teraz zrobiłem to samo. Przez całe życie posługiwałem się telepatyczną więzią, lecz w tym momencie włożyłem w nią wszystkie zasoby energii. Leżałem osłabiony, dysząc ciężko, jak gdybym w kolczudze i przy mieczu wbiegł na szczyt wzgórza i zaraz potem wdał się w zacięty bój.
Spoczywałem na podłodze okrągłej komnaty, dotykając czołem złocistego oręża. Może jakaś jego właściwość mi teraz pomogła, nadeszła bowiem z oddali słaba, bardzo słaba odpowiedź:
- Kemoc…? - Nie głośniejsza niż westchnienie. A przecież odpowiedź, a nie żadna iluzja.
Więc tak… Nadal żyła, chociaż musiała być uwięziona w tym miejscu. Żeby do niej dotrzeć muszę - muszę - przejść przez te drzwi. Nie byłem wtedy pewny, czy zdołam się do tego zmusić.
Czym mogłem się posłużyć? Chustką, którą zaczarowała dla mnie Orsya? Mieczem nie wykutym przez moją rasę? Kilkoma słowami, które mogły wezwać pomoc lub ściągnąć zagładę…? Byłem jak ślepiec szukający drogi.
Zacząłem pełznąć. Nie miałem sił, żeby stanąć prosto i iść jak człowiek. Kiedy tak się czołgałem, jakaś część mojej istoty, ukryta głęboko w mózgu, wrzeszczała i protestowała przeciwko takiemu szaleństwu, samozniszczeniu. Wbijała mi do głowy, że udać się do takiego miejsca bez potężnych zabezpieczeń znaczyło iść na pewną śmierć i to nie tylko śmierć ciała.
Teraz, kiedy byłem już na samym progu niesamowitych drzwi, musiałem zamknąć oczy. Wpatrywanie się w nicość porażało obłędem.
Zmusiłem się do ostatniego kroku przez… czy nad… Nie tylko moje myśli się zmąciły… ból… czułem taką mękę, jakiej nie może wytrzymać człowiek. A przecież nie uciekłem w niepamięć… padałem… czułem wszystko.
Nie byłem teraz człowiekiem, lecz istotą, która krzyczała, wrzeszczała, piszczała, cierpiała.
Kolor, wybuch jaskrawego koloru… Co to był za kolor? Pełzłem… po płaskiej powierzchni. Wielkie półkola tego jaskrawego, przyprawiającego o ból oczu koloru, wybuchającego z powierzchni ponad moją głowę. Monotonny zgiełk… pełzaj…
Oczy miałem pełne łez, pełne ognia, który trawił również moją głowę.
MOJĄ? Kto był moją? Co było moją?
Pełznij dalej… ruszaj się. Zamknij oczy, żeby nie widzieć gwałtownego wybuchu płonącej barwy. Nie przestawaj pełzać! Dlaczego…?
Trudno jest wyrazić słowami, o co mi wtedy chodziło z tym określeniem „moją”. Nie wiem, ile upłynęło czasu, zanim ta niewielka cząstka osobowości wtargnęła znów w tamto stworzenie, które pełzało, szlochało, wzdrygało się przed każdym wybuchem sięgających nieba płomieni. Ale powróciła - najpierw jako niejasne pytania, a potem jako fragmentaryczne odpowiedzi.
Nadeszła chwila, kiedy przestałem pełzać i spojrzałem załzawionymi oczami na to, czym się stało moje ciało. Nie byłem już człowiekiem!
Zielonoszara, brodawkowata skóra usiana kępami cienkich jak włosy macek. Moje ręce stały się łapami, grubymi, płetwiastymi łapami, moje stopy również. Spróbowałem wyprostować się i stwierdziłem, że moja głowa tkwi na pochylonych, garbatych plecach. Lecz wokół prawego ramienia okręcony był pasek, zielony płomień… płomień? Powoli uniosłem jedną z niekształtnych łap i dotknąłem go. Był niematerialny, stał się mgłą, w której zanurzyła się moja łapa.
Lecz ten ruch i widok zielonej opaski obudził we mnie niejasne wspomnienia. Chustka… Było coś jeszcze… Miecz! To słowo wślizgnęło się do mojego uśpionego umysłu i jak klucz otworzyło mi pamięć.
Miecz! Rozejrzałem się wokół gorączkowo. Nie mogłem stracić miecza!
Nie znalazłem go. Ale przede mną na kamiennej powierzchni splamionej palącym kolorem, znajdowała się cienka smuga złocistego blasku. Podobnie jak zielonkawa mgła wokół mego ramienia pręt-miecz podziałał kojąco na moje podrażnione, łzawiące oczy. Sięgnąłem po niego. Moja łapa ponownie zanurzyła się w świetle i przeraziłem się nie na żarty. Nie mogłem go już trzymać!
Ale muszę! Otworzyłem i zacisnąłem łapę najlepiej jak zdołałem. Przeszła nie napotykając oporu przez świetlny pręt. Ze strachu i wściekłości jąłem walić łapami w skalny grunt. Chwycił mnie ostry ból. Gęsty zielonkawy płyn sączył się z ran. Przytuliłem łapy do niekształtnej beczki, która teraz była moją klatką piersiową. Wydając jęki zacząłem kołysać się na boki.
Skąd się tu wziął świetlny pręt? Pełzałem, kiedy zacząłem wracać do przytomności. Nie trzymałem miecza, a jednak teraz leżał obok mnie. Wobec tego w jakiś sposób przybył tu ze mną.
Potarłem wierzchem łapy twarz, żeby wytrzeć kleiste łzy, wzdragając się przed dotykiem obrzydliwego cielska. Tylko w jeden sposób się dowiem, jak dotarł tu świetlny pręt, to znaczy ruszę w drogę i zobaczę, co się stanie. Ale nie będę pełzał, o nie! Byłem człowiekiem i jak człowiek, stojąc, wyruszę na spotkanie nieznanego. Tak postanowiłem i nie odstąpię od tego.
Lecz podnieść się i stanąć na tylne łapy i przy tym zachować równowagę okazało się zadaniem niemal przekraczającym moją determinację. Zgarbione plecy ciążyły mi tak bardzo, że omal się nie przewróciłem. Mogłem podnieść głowę tylko na tyle, że widziałem na odległość kilku kroków. Spróbowałem dowiedzieć się czegoś więcej o tym ciele. Garbate plecy i potężne bary kończyły się nienaturalnie smukłymi lędźwiami i nogami. Ostrożnie dotknąłem łapą twarzy, na zapas lękając się tej nowej wiedzy. Zamiast ust miałem szeroką bezwargą gębę wypełnioną ostrymi kłami.
Nos zniknął. Na jego miejscu znajdował się pojedynczy otwór służący za nozdrza. Na głowie nie rosły już włosy, lecz pokrywała ją nierówna narośl drżącym paskiem rozciągnięta od ucha do ucha. Uszy były duże, choć bez płatków. Naprawdę stałem się strasznym potworem, na którego widok tylko najodważniejszy człowiek nie rzuci się z krzykiem do ucieczki.
Wyciągnąwszy ręce, żeby zrównoważyć nadmierny ciężar górnej części ciała, zrobiłem jeden niepewny krok, a potem drugi, tak niepewny, jakbym szedł wąską kładką nad przepaścią. Świetlny pręt wędrował razem ze mną, wciąż w tej samej odległości.
Dodało mi to otuchy, gdyż uważałem, że złocisty miecz, nawet w nowej, dziwnej postaci, był najlepszym talizmanem, jakiego mógłbym pragnąć. Zacząłem więc wprawiać się w chodzeniu. Przekonałem się, że powłócząc powoli nogami mogę iść naprzód.
Hm, naprzód… Dokąd?
Przybyłem do tego piekielnego miejsca w poszukiwaniu Kaththei. Kaththea! Spojrzawszy na ohydne cielsko, które teraz było moim, wzdrygnąłem się na myśl, że pewnie taki sam los musiał spotkać moją siostrę. Gdzie się znajdowało to miejsce? Bez wątpienia daleko poza granicami świata znanego rodzajowi ludzkiemu.
Jeżeli Ciemna Wieża pilnowała bramy, a chyba tak właśnie było, to Dinzil nigdy nie pozwoli Kaththei wrócić. Według Loskeethy, on widzi w niej narzędzie do opanowania nowych sił. Z własnej woli tego się nie wyrzeknie.
A jeżeli już podjął nieodwracalne kroki… Zatrzymałem się i spróbowałem unieść wyżej głowę, by się rozejrzeć. Tutaj nie istniał horyzont, tylko ciągłe wybuchy kolorów i twardy grunt, po którym posuwałem się bardzo powoli.
Kolory… może zacząłem przyzwyczajać się do nich? Oczy już mniej mi łzawiły i tak bardzo nie bolały. Stwierdziłem, że kolory pulsowały w pewnym rytmie. Był to bardzo stary rytm: trzy, siedem, dziewięć. Niektóre kolory też rozbłyskiwały w ten sam sposób. Więc to, co tu przebywało, było zestrojone z jakąś mocą,
Ale najpierw muszę mieć przewodnika.
- Kaththeo!
Już raz zobaczyłem, jak pewne słowa przybrały widzialną postać i pomknęły przede mną; teraz i tutaj przekonałem się, że to samo zrobiło imię mojej siostry. Jasnozielone jak jej chustka, która teraz była świetlnym pierścieniem, poleciało kierując się na prawo.
Powlokłem się za nim. Imię skryło się w wybuchu purpurowego płomienia, fontannie ciemnego szkarłatu.
- Kaththeo!
Następny ptak-myśl pomknął do przodu. Obok moich nóg wędrował złocisty pręt. Ręką-łapą przykryłem zieloną wstęgę na ramieniu.
- Kaththeo!
Ptaki-myśli zaprowadzą mnie do niej! Ale odzewu nie usłyszałem i mogłem tylko ufać, że zielone ptaki naprawdę były przewodnikami, a nie przynętą na mnie.
Dotychczas widziałem tylko rozbłyski kolorów i grunt tuż pod nogami, aż wreszcie przy świetle ciemnoniebieskiej błyskawicy dojrzałem nieco na lewo od drogi, którą wskazały mi skrzydlate myśli, masywne cielsko.
Było ciemnoszkarłatne, a ciągła gra kontrastujących odcieni nie miała wpływu na jego kolor. Początkowo uznałem je za głaz, później - za prymitywnie wyrzeźbiony starożytny posąg.
Tkwiło przycupnięte, górne kończyny wsparło o ziemię obok kolan. Z lekko odwróconą głową śledziło lot moich myśli. Była to istota płci żeńskiej. Miała wielki zad i obwisłe, sięgające kolan piersi. Jej twarz sprawiała wrażenie nieukończonej - brakowało w niej ust, nosa, miała tylko dwie jamy zamiast oczu. Z tych jam bez przerwy płynęły dwa strumienie ciemniejszej czerwieni, podobne do krwi, zalewając i plamiąc resztę ciała. Istota ta była dwa lub trzy razy większa od mojej obecnej postaci. Emanowała takim przygnębieniem, że omal się nie załamałem odebrawszy je jako psychiczny cios.
Kimkolwiek mogła być kiedyś, teraz trzymano ją w niewoli i męka jej duszy jak cień przesłaniała ziemię, na której się kuliła. Wzdrygnąłem się przechodząc mimo, lecz dwukrotnie się odwracałem, żeby na nią spojrzeć. Wyglądała wprawdzie strasznie, ale jej cierpienie budziło we mnie litość. Obejrzawszy się po raz ostatni, z trudem uniosłem do góry łapę. Usiłowałem wymówić głośno to, co zamierzałem powiedzieć. Jednak ludzkie słowa nie pasowały do postaci, którą teraz nosiłem. Wypowiedziałem więc w myśli bardzo starą modlitwę, którą wiele razy odmawialiśmy nad granicą, życząc wiecznego odpoczynku naszym przyjaciołom i towarzyszom broni. Nie znałem innego pocieszenia dla cierpiącej duszy.
- Niechaj ziemia przyjmie to, co należy do ziemi. Wodo, przyjmij to, co należy do wody, a to co teraz jest wolne, niechaj będzie wolne, by wyruszyło Podniebnym Szlakiem… z woli Sytry'ego…
Te dwa ostatnie słowa nie należały do mojego tekstu. Lecz zastanawiałem się nad tym tylko przez chwilę, gdyż słowa znowu pomknęły w powietrzu, nie zielone, ale złote! Złote jak mój miecz. Poleciały do skulonej istoty, płaczącej krwawymi łzami. A potem zniknęły, jak gdyby się w niej pogrążyły, jedne w głowie, inne zaś w tułowiu.
Później zaś nadciągnęła fala uczucia. Przygięła mnie do ziemi jak straszna nawałnica. Leżałem spłaszczony, walcząc o zachowanie nienaruszonej osobowości. A potem wszystko zniknęło, podźwignąłem się i oparłem na rękach i kolanach. Płacząca istota rozpadała się, kruszyła jak sucha glina pod wpływem wody. Działo się to tak szybko, że niebawem pozostała tylko kupa czerwonego pyłu.
Trzęsąc się, niezdarnie stanąłem na nogi. Coś leżało u moich stóp. Ze zdumieniem spostrzegłem, że świetlny pręt wędrujący ze mną przybrał teraz bardziej materialny kształt. Znów miał zarysy miecza. Kiedy z trudem przykląkłem, by go wziąć w łapę, przekonałem się, że chociaż mogę go dotykać i poruszyć, nadal nie potrafię go ująć w garść.
Wtedy podniosłem się i zdałem sobie sprawę z jeszcze czegoś. Coś się zmieniło wokół mnie, wyczułem rodzaj poruszenia. Zacząłem się zastanawiać, czy nie zwróciłem na siebie uwagi kogoś, z kim nie chciałaby mieć do czynienia żadna istota przemierzająca tę krainę.
- Kaththeo!
Posłałem tę myśl i spróbowałem przyśpieszyć kroku, łamiąc sobie zarazem głowę, dlaczego mój miecz się tak zmienił.
Z woli Sytry'ego… Tych słów nie zaczerpnąłem z własnej pamięci. A wtedy, gdy walczyłem z potworem w podziemnym tunelu, kogo wtedy wezwałem? Sytry'ego! Czy było to imię, czy słowo mocy? Mogłem to sprawdzić. Zatrzymałem się, spoglądając na złocisty brzeszczot.
- W imieniu Sytry'ego! - pomyślałem. - Stań się znów bronią, którą mogę wziąć do ręki, zaczarowanym mieczem!
Tym razem nie przygiął mnie do ziemi wicher emocji. Jednak cały zadrżałem, jakby ktoś niewidzialny silnie mną potrząsnął. Zapłonął jasny błysk, zatańczył dziko na brzeszczocie i rozżarzył go tak, że musiałem zamknąć oczy i zakwiliłem po zwierzęcemu. A kiedy z trudem znowu je otwarłem…
Już nie wiązka światła, ale miecz, broń tak doskonała i trwała jak ta, którą wyniosłem z podziemnego grobowca. Klęczałem przed nim, aż opuściły mnie dreszcze; po raz trzeci sięgnąłem po rękojeść. Trudno mi było zgiąć wokół niej łapę, lecz zrobiłem to. Nowe siły popłynęły falą w górę mojego ramienia.
Kim był Sytry? Albo czym? Miał jakąś władzę w tym miejscu. Może przywróci mi dawną postać, żebym mógł walczyć w moim własnym ciele, jeśli zajdzie taka potrzeba?
- W imieniu Sytry'ego - spróbowałem w myśli - pozwól mi znów stać się człowiekiem...
Czekałem na dreszcze, na jakiś znak, że czar podziałał. Ale nic się nie działo; nie zmieniłem wyglądu. Z trudem wstałem. Do Sytry'ego należał miecz, ja - nie. Nie powinienem był żywić nadziei.
- Kaththeo!
Znowu wypuściłem skrzydlatą myśl i kontynuowałem niekończącą się wędrówkę w przestrzeni niezwiązanej z żadnym ze znanych mi wymiarów. Chociaż moje kroki niewiele różniły się od człapiącego kuśtykania, to jednak posuwałem się naprzód. Po jakimś czasie dojrzałem w sięgających nieba błyskach kolorów coś odmiennego. Była to świetlna wstęga, która nie skakała i nie gasła, lecz trwała niezmieniona. Wyglądało to jak wielkie brylanty szlifowane dla blasku w fasety, miały bowiem podobny kształt. Ich wąskie końce tkwiły w ziemi. Tu także dominował system numeryczny - trzy żółte, siedem purpurowych, dziewięć czerwonych - tworzyły ścianę, która kończyła się wysoko ponad moją głową.
Moje myśli pomknęły poza ten mur, a to znaczyło, że musiała tam się znajdować Kaththea. Podszedłem do ściany, zrobiłem wiele kroków w prawo, a potem skierowałem się w przeciwną stronę. Jak okiem sięgnąć ściana ciągnęła się bez końca w obu kierunkach. Nie zdołam się na nią wspiąć; miała tak śliską powierzchnię, że moje nieporadne łapy nie znajdą żadnego zaczepienia.
Przykucnąłem przed jednym z czerwonych kamieni, czując jak ciężkim brzemieniem przygniata mnie zmęczenie. Wyglądało na to, że tutaj zakończy się moja podróż. Rozwartą łapą gładziłem klingę miecza. Nie płonęły na niej runy; zdawało się, że nigdy ich tam nie widziałem. Chłodny metal nieco uspokajał. Nadal dotykałem go i głaskałem, wpatrując się w wielkie kolorowe kryształy.
Te wąskie końce, jak były osadzone? Czy sztywno wtopione w powierzchnię ziemi? Na czworakach doczołgałem się do miejsca, gdzie ostrożnie mogłem zbadać ich oprawę. Świetlna oprawa nie był integralną częścią gruntu; zauważyłem cienką linię. Uznałem, że to jedyne miejsce, które mogę zaatakować.
Dysponowałem tylko mieczem. Niemal bałem się poddać go takiej próbie. Jeżeli złamię klingę, co mi wtedy pozostanie? Z drugiej jednak strony, po co mi nietknięty miecz, jeśli tutaj wszystko się skończy?
Moja niezdarność utrudniała mi działanie, gdy kopałem i uderzałem końcem miecza w punkt między czerwonymi kamieniami a ziemią. Na próżno szukałem wśród strzępów wiedzy z Lormtu czegoś, co mogłoby wzmóc siłę mego ramienia, albo zwiększyć determinację. Lecz już samo myślenie o Lormcie wymagało wysiłku; zmęczona ręka chybiła. Lormt mi nie pomoże. A co z Sytrym?
Po raz pierwszy miecz uderzył celnie, właśnie tam, gdzie chciałem.
- Mocą Sytry'ego, imieniem Sytry'ego… - urwałem i dalej eksperymentowałem. Trzykrotnie powtórzyłem w myślach imię i dodałem słowo podzięki, potem siedem razy i znów podziękowanie, i wreszcie dziewięć razy…
Miecz wyślizgnął się z mojej zniekształconej łapy. Ustawił się sam pod właściwym kątem i zadawał szybkie, precyzyjne ciosy. Od ściany z barwnych kryształów dobiegł głośny szum, rodzaj brzęczenia - wypełniał mi głowę. Zasłoniłem łapami uszy, próbując go wyeliminować. A miecz nadal pracował.
Teraz niewielkie fragmenty, czerwone odłamki pryskały jak drzazgi i spadały na ziemię. Niektóre raniły mi skórę. Nie odważyłem się jednak odjąć łap od uszu. Miecz poruszał się jeszcze szybciej, stał się świetlną plamą. Załzawionymi oczami dostrzegałem już nie miecz, a grot czystej energii.
Wysoki kamień zadrżał i zatrząsł się. Miecz uniósł się w powietrze, ułożył poziomo i uderzył mniej więcej w połowie wysokości kryształu. Kamień pękł i rozpadł się na drobne szkarłatne odłamki. Bryły obok również popękały i rozsypały się czerwonym deszczem. Cała ściana zaczęła ulegać rozpadowi.
Nie czekałem, żeby zobaczyć, czym się to skończy. Podniosłem się i wyciągnąłem prawą łapę. Miecz przeleciał w powietrzu i ulokował się w niej bezpiecznie. A później, sykając z bólu od draśnięć, jakich moim stopom nie szczędziły ostre odłamki, przeszedłem rozbitą barierę i znalazłem się zupełnie gdzie indziej.
Tamten świat jaskrawych kolorów był mi obcy, ten zaś pozornie przypominał znane mi strony. W pierwszej chwili pomyślałem, że może powróciłem do Escore. Zobaczyłem biegnącą wśród skał drogę, taką samą jak ta, którą w ślad za zieloną chustką-wężem wędrowałem do Ciemnej Wieży.
Wszedłem na zrytą koleinami drogę i stwierdziłem, że wszelkie podobieństwo było tylko powierzchowne. Znalazłem się bowiem w niestabilnym świecie. Skały na moich oczach to wtapiały się w ziemię, to wyrastały znów w innym miejscu. Droga zaś płynęła i brodziłem w niej po kolana jak w strumieniu. Stwory, których obecność pod powierzchnią skał przedtem tylko wyczuwałem, teraz pokazywały się otwarcie. Musiałem odwracać oczy albo ryzykować obłęd.
W tym wszystkim była tylko jedna stała rzecz - złocisty miecz. Kiedy przez dłuższą chwilę wpatrywałem się w niego, a później spoglądałem na obrazy przed sobą, na jakiś czas również stawały się trwałe, bardziej bezpieczne.
Dotarłem do zagłębienia terenu będącego odpowiednikiem doliny, w której zabiłem strażnika. Tę kotlinę jednak wypełniała po brzegi cuchnąca, wydzielająca pęcherzyki maź. Nie miałem dokąd pójść, musiałem tam się skierować.
Rozdział 15
Pęcherze wypływały na powierzchnię szlamu i pękały, wydzielając smrodliwy gaz. Pływać? Czy zdołałbym zmusić moje zniekształcone ciało do takiego wysiłku? Usiłowałem załzawionymi oczyma wypatrzyć oparcie dla nóg. Lecz po prawej i po lewej widziałem jedynie złowrogie przemieszczanie się obrazu. Szybko odwróciłem spojrzenie.
Jeżeli mam iść, to tylko tędy. Jeszcze raz przyłożyłem łapę do chustki owiniętej wokół ramienia. Później z całej siły ścisnąłem miecz i wszedłem w półpłynną, rozkładającą się maź. Była za gęsta, żebym mógł pływać. Zapadałem się w nią powoli, mimo wymachiwania rękami i wierzgania nogami.
Nie zostałem wchłonięty! Moja rozpaczliwa walka sprawiła, że posuwałem się do przodu, lecz jakże wolno. Kręciło mi się w głowie od mdlących wyziewów i łzy przesłaniały mi oczy.
Upłynęło nieco czasu, nim zauważyłem, że tam, którędy przesunąłem miecz, utworzyła się ścieżka. Zacząłem więc wymachiwać mieczem, jakbym zadawał ciosy, i wyrąbywałem sobie przejście.
Wreszcie znalazłem się naprzeciw półki skalnej i wygramoliłem na stały ląd, chociaż ohydna maź wsysała mnie chciwie, jakby nie chciała pozwolić odejść. Musiałem się odwrócić i z całej siły ciąć mieczem, żeby się uwolnić.
Później rozłożyłem się na skale dysząc ciężko. Przy każdym wdechu wciągałem w płuca cuchnący gaz wydzielany przez pękające bąble. W górę - przestrzegł mnie jakiś instynkt. W górę i jak najdalej stąd.
Popełzłem dalej, rozmazując na skale cuchnące błoto oblepiające moje ciało. W górę… Ten wewnętrzny nakaz się wzmagał.
Z bagna dobiegł mnie jakiś dźwięk, głośniejszy niż pękanie bąbli, bardziej przypominający wsysanie, które dopiero co poznałem. Uczepiłem się łapami skały i nieco podciągnąłem. Miecz trzymałem w zębach i przy każdym nieostrożnym ruchu kaleczyłem sobie kąciki ust. Tylko tak mogłem go utrzymać przy sobie.
Odgłos ssania się zbliżał, lecz nie odwracałem głowy. Strach dodał mi sił i wreszcie znalazłem się na szczycie wzgórza. Dopiero wtedy odwróciłem się jednocześnie padając na kolana.
Szli przez bagno z szybkością, której nie mógłbym dorównać. Było ich dwóch i…
Wyczerpany ogromnym wysiłkiem nie mógłbym wstać bez pomocy. Dopełzłem do najbliższego głazu i jakimś cudem stanąłem prosto. Oparłem się plecami o skałę i zwróciłem twarzą w stronę nadchodzących istot.
Mieli szarą, brodawkowatą skórę, szerokie bary, zgarbione plecy i ropusze twarze, a z szerokich gąb wystawały ostre kły. Pasy strzępiastej narośli pokrywały ich czaszki od jednego wielkiego ucha do drugiego. Byli krewnymi ciała, w którym teraz przebywałem!
Otwierając gęby bełkotali coś w niezrozumiałym języku. Każdy trzymał w łapie topór równie wielki jak broń Volta, którą często widywałem w rękach Korisa, lecz o znacznie krótszym trzonku. Było jasne, że polowali na mnie.
Nie zdołam im uciec, zresztą nie zrobiłbym tego, jak sądzę, nawet gdybym mógł zmusić moje zmęczone ciało do nowego wysiłku. Te topory przypominały broń używaną przez Sulkarczyków służących w Straży Granicznej. Można nimi walczyć trzymając je w ręku lub rzucać, i to daleko, z fatalnym rezultatem dla przeciwnika, jeżeli właściciel topora znał się na żołnierskim rzemiośle. Nie wiedziałem, czy mogę zaliczyć do nich i dwójkę ropucholudów, lecz w takich wypadkach zawsze lepiej jest przyznać wrogowi biegłość w walce, niż nie docenić go.
Miałem miecz, ale należało poczekać, aż się zbliżą. Dopóki przedzierali się przez bagno, nie mogli rzucać we mnie toporami. Powinienem wycofać się poza skraj kotliny i skryć, bo ich wyjście na brzeg zapewni mi niewielką przewagę.
Byłem jednak tak wyczerpany, że nie mogłem poruszać się szybko. Nie potrafiłem nawet oddalić się od ściany, o którą się opierałem. Kiedy obronnym gestem zamachnąłem się mieczem, moje ramię opieszale zareagowało na polecenie mózgu. Poczułem, iż walka już została rozstrzygnięta na ich korzyść.
- Sytry! - Próbowałem podnieść rękojeść miecza do ust, mierząc klingą w niebo tego świata. - Dzierżę stal w jego Imieniu, walczę z jego Imieniem na ustach. Jeżeli nieznane Moce, o ile wywodzą się ze Światła, a nie z Ciemności, są mi przychylne, niech to okażą! Muszę bowiem zrobić to, co nie zostało zrobione, i czeka mnie jeszcze długa droga... - To była jakaś gmatwanina myśli źle dobranych, lecz tylko tak zdołałem wyrazić prośbę o pomoc. Nie miałem żadnej pewności, czy ktoś lub coś zechce jej wysłuchać.
Musieli uważać mnie za łatwą zdobycz, a może byli tak tępi, że znali tylko jeden sposób walki. Pobiegli ku mnie podnosząc topory i bełkocąc coś, co wydawało się okrzykami bojowymi. Podniosłem miecz i spróbowałem się zamachnąć.
Wysunął mi się z łapy i pomknął przez powietrze. Znowu wyglądał jak złocisty błysk. Działał tak szybko, że nie widziałem przebiegu walki. Po chwili zobaczyłem głębokie rany ziejące pod dolnymi szczękami ropucholudów i tryskający z nich purpurowy płyn. Widziałem, jak potknęli dźwięcznie o kamień. Ja zaś przez cały ten czas kuliłem się przy głazie, nie odrywając od nich spojrzenia.
Rozległ się inny dźwięk, głośniejszy niż szczęk metalu o skałę i przypominający dźwięk dzwonu. Miecz leżał na ziemi, już nie niszczycielska nawałnica, lecz zwyczajna broń. Przykuśtykałem do złocistego brzeszczotu. Nachylając się, straciłem równowagę i upadłem na niego. Po kilku chwilach odczułem, jak rozprzestrzenia się po moim ciele fala ciepła, a z nią nowe siły.
Z miejsca, gdzie leżały ciała ropucholudów, buchnął w niebo migotliwy słup czarnego pyłu przypominającego sadze. I podobnie jak sadza czarne cząstki osiadły znów na skałach. Miecz dodał mi sił, więc wstałem i pokuśtykałem tam.
To nie były ropusze zwłoki, które padły pod ciosami złocistego miecza, ale dwie postacie tak przypominające szkielety, że widziałem kości pod zbyt mocno naciągniętą skórą. Mimo niezwykłego wychudzenia były to ciała normalnych ludzi!
Pochyliłem się nad najbliższymi zwłokami. Niezwykle wydatne rysy twarzy podobnej do trupiej czaszki. Przyglądając się zmarłemu pomyślałem, że kiedyś należał do Starej Rasy lub był z nią spokrewniony. Śmierć przywróciła mu dawny wygląd. Śmierć? Spojrzałem na swoje łapy i brodawkowatą skórę. Czy jedyną drogą powrotu jest śmierć?
Szkielet zmieniał się w oczach, rozpadał w proch, jak tamta płacząca istota po drugiej stronie ściany z krwawych kryształów. Drugie zwłoki spotkał podobny los.
Odwróciłem się od nich tak szybko, jak zdołałem, i skierowałem wzrok w przeciwną stronę. Nie zdziwiłem się na widok wieży. Czekała na mnie na wzgórzu jak przedtem, w Escore.
Ta tutaj wydawała się bardzo czarna i niemiła dla oka; miała też wyrazistsze kontury i większą masę niż cokolwiek innego w tym niesamowitym świecie. Wzgórze, na którym stała, również było ciemne.
I znowu szedłem drogą, w której zagłębiały się moje łapy-stopy, drogą, która płynęła, choć nie była rzeką. Kiedy dotarłem do podnóża pagórka, nie musiałem odwoływać się do czarów, żeby odnaleźć drzwi; stały otworem - widziałem ich bardzo ciemne wnętrze - i czekały. Pomyślałem: Kaththeo! i zobaczyłem, jak zniknął w nich zielony ptak.
Ściskając w obu łapach miecz wlokłem się ociężale mimo pagórka-bramy do Ciemnej Wieży. Czy i tutaj znajdę niebotyczne schody i drzwi prowadzące do zniekształconych światów?
Mrok, który wydawał się tak gęsty, kiedy patrzyłem z zewnątrz, w środku rozjaśniała żółtawoszara poświata. Uświadomiłem sobie, że emanuje z mojego ciała. W jej blasku zobaczyłem przelotnie podłogę i ściany z wielkich bloków czarnego kamienia. Znów korytarz bez drzwi zaprowadził mnie do okrągłego pomieszczenia, z którego pięły się w górę schody. Teraz jednak nie osłaniał ich żaden czar, a w okrągłej sali były tylko te jedne drzwi.
Moje łapy-stopy nie mogły piąć się po schodach. Znów musiałem wziąć miecz w zęby i iść na czworakach. Dlatego wchodziłem bardzo powoli.
Wynurzyłem się z otworu, w miejscu jaśniejszym niż okrągła dolna izba. Wydało mi się, że znalazłem się w świecie duchów. Wątłe, zamglone, ledwo dostrzegalne obrazy przedstawiały meble. Widziałem krzesła, stół, na którym stało wiele słoików, butelek i rurek o nieznanym mi przeznaczeniu. Przy ścianach zauważyłem kufry i szafki z zamkniętymi drzwiczkami. A wszystko równie niematerialne jak mgła nad rzeką, choć dobrze widoczne na tle kamieni.
Położyłem łapę na brzegu stołu. Przynajmniej chciałem to zrobić, lecz nie dotknęła powierzchni, tylko przeszła przez nią, nie napotykając oporu.
Wyżej prowadziły inne schody. Nie znajdowały się na środku pokoju, ale spiralą oplatały ścianę. Były z litego kamienia, nie tak jak widmowe meble. Pokuśtykałem do nich.
W wieży panowała głęboka cisza. Próbowałem iść bezszelestnie, ale niezbyt mi się to udawało. Nawet mój głośny oddech poruszał powietrze i bałem się, iż zwróci uwagę każdego, kto pełnił tam straż.
Dotarłem do jeszcze jednego pokoju i znowu otoczyły mnie niewyraźne, mgliste meble. Zobaczyłem stół z przysuniętymi doń dwoma krzesłami, zastawiony jak do posiłku. Mgliste czary i talerze stały przy każdym miejscu.
Przełknąłem ślinę. Odkąd opuściłem Orsyę - przed wiekami - nic nie jadłem. Zanim zobaczyłem ten stół, nie myślałem o jedzeniu. Lecz teraz poczułem głód. Gdzie mógłbym znaleźć coś do zjedzenia? A jakiego pożywienia potrzebowało to ropusze ciało? Mimo woli przypomniałem sobie tamte szkieletowate zwłoki. Czyżby głodowali aż do śmierci?
W wyposażeniu tego pokoju zauważyłem pewną pretensjonalność. Pajęczynowate gobeliny osłaniały ściany. Były tak cienkie, że nie mogłem rozróżnić wzorów. Zobaczyłem też kufry, prawdopodobnie z przodu rzeźbione.
Jeszcze jedne schody ponagliły mnie do dalszej wspinaczki. Piąłem się mozolnie. Tutaj drogę zagrodziły mi drzwi zapadowe. Oparłem się plecami o ścianę najmocniej jak się dało, wziąłem miecz w zęby i pchnąłem z całej siły.
Drzwi ustąpiły i runęły na podłogę z łomotem po dwakroć zaskakującym, gdyż rozszedł się w absolutnej ciszy. Przeszedłem przez otwór najszybciej, jak potrafiłem, i w przekonaniu, że musiałem obudzić każdego, kto tu mieszkał.
- Witaj, dzielny bohaterze!
Usiłowałem jak najwyżej podnieść głowę, próbując coś zobaczyć.
Dinzil, tak, to był Dinzil!
Ale nie w odrażającej postaci ropucholuda. Był tak samo wysoki, silny i urodziwy jak wtedy, gdy widziałem go po raz ostatni w Zielonej Dolinie. Emanowała zeń niespotykana żywotność, jakby płonął w nim wielki ogień, nietrawiący ciała, tylko dający mu nieznaną ludziom siłę i energię. Oślepiał mnie i łzy płynęły gęsto po moich zniekształconych szczękach; mimo to nie odwracałem oczu, wytrzymując jego spojrzenie. Albowiem nienawiść może dodawać sił i wiedziałem, że nienawiść, jaką kiedykolwiek czułem, była niczym wobec uczucia, które teraz mną miotało.
Dinzil stał z rękami wspartymi na biodrach i śmiał się bezdźwięcznie, a jego rozbawienie smagało jak bicz pogardy i szyderstwa.
- Oto Kemoc z Tregarthu, jeden z Trojga. Witam cię. Chociaż wydaje się, że coś straciłeś i że coś zyskałeś… Lecz nie dla spokoju twego ducha, ani ku uciesze oczu tych, o ile jeszcze są tacy, którzy patrzą na ciebie przychylnie. Czy chciałbyś ujrzeć to, co oni by zobaczyli? Patrz!
Cmoknął i przede mną natychmiast pojawiła się wypolerowana powierzchnia, w której aż nazbyt wyraźnie zobaczyłem swoje odbicie. Wstrząs nie był tak silny, jak Dinzil się spodziewał, znałem już bowiem moje zmienione ciało, Możliwe, że moje opanowanie nawet go nieco zaskoczyło, o ile w ogóle doznawał ludzkich uczuć.
- Powiedzmy - uśmiechnął się znowu - że są miejsca, gdzie człowiek widzi nie swoją zewnętrzną twarz, lecz wewnętrzną, ukształtowaną przez niego samego, przez lata złych życzeń, ukrytych żądzy, zła, o którym myślał, a nie odważył się wprowadzić w czyn. Czy poznajesz teraz swoją prawdziwą twarz - przenicowaną na drugą stronę - Kemocu Tregarcie, renegacie zza gór?
Nie działały na mnie takie drwiny.
- Kaththeo! - pomyślałem. Chciałem jak przedtem wysłać myśl na poszukiwania. Tutaj myśl nie była jasnozielonym władcą przestworzy, tylko rannym ptakiem, który co i raz podlatywał do drzwi, ale coś mu przeszkadzało dotrzeć do celu.
Dinzil odwrócił głowę i odprowadził ptaka wzrokiem. Na chwilę w jego oczach pojawiło się zaskoczenie. Machnął ręką zakazującym gestem i ptak-myśl zniknął. Potem znów spojrzał na mnie i już nie był rozbawiony.
- Zdaje się, że cię nie doceniłem, mój koszmarny bohaterze. Muszę wyznać, że zastanawiałem się, jak zdołałeś odbyć tę podróż bez popełnienia błędu gdzieś po drodze. A więc nadal możesz odnaleźć Kaththeę? - Zdawał się chwilę namyślać, po czym klasnął głośno i znów się roześmiał.
- Więc dobrze. Mam swoje słabostki, a jedna z nich to bohaterowie. Taka wierność i oddanie muszą zostać nagrodzone. Poza tym zabawne będzie sprawdzić, czy twoja więź jest na tyle silna, żebyś naprawdę ujrzał Kaththeę.
Wypowiedział słowo, podniósł ręce do góry i gwałtownie je opuścił. Otoczył mnie jakiś wir i nie mogłem niczego się uchwycić…
Staliśmy w okrągłej komnacie. Na podłodze leżały zapadowe drzwi, które przedtem wyłamałem. Izba wyglądała tak jak przedtem, tylko wszystko, co wtedy wydawało się widmowe, teraz stało się trwałe. Gobeliny na ścianach pobladły ze starości, lecz ożywiały je klejnoty i metaliczne nici. Krzesła i jedna czy dwie skrzynie były bogato rzeźbione i wyraźnie wiekowe. Dinzil nadal stał twarzą do mnie i teraz złożył mi drwiący ukłon.
- Witam, witam! Ofiarowałbym ci puchar gościnny, mój biedny bohaterze, obawiam się jednak, że wypiwszy, padłbyś trupem. A tego nie pragnę, jeszcze nie. Lecz zbyt długo zwlekamy. Nie przybyłeś tu w gości - a może? - ale by kogoś zobaczyć.
Odwrócił lekko głowę i poszedłem za jego spojrzeniem. Zobaczyłem stolik, a po obu stronach lichtarze wysokości człowieka, w których paliły się świece. Między lichtarzami znajdowało się zwierciadło. Ktoś przed nim musiał siedzieć, gdyż ozdobiony drogimi kamieniami grzebień wędrował powoli w dół i w górę, jakby rozczesywał długie rozpuszczone włosy. To było wszystko, tylko ten poruszający się grzebień.
Pokuśtykałem w stronę zwierciadła. Moja myśl pomknęła wzywając: - Kaththeo!
Czy naprawdę tam siedziała, choć jej nie widziałem? A może poruszający się grzebień to tylko sztuczka, którą Dinzil posłużył się, żeby mnie dręczyć?
Zobaczyłem coś w zwierciadle. Niestety, odbijała się w nim tylko moja ropusza postać, nie zaś piękna twarz mojej siostry.
Grzebień upadł na podłogę. Rozległ się taki okrzyk przerażenia, jakiego nigdy dotąd nie słyszałem. Dinzil wyciągnął ramiona i objął nimi coś dla mnie niewidzialnego.
Jednakże wszystko to mogło być jego oszukaństwem, a nie prawdą.
- Kaththeo! - zawołałem jeszcze raz, umysł do umysłu.
- Zło! - Nie była to odpowiedź, tylko uczucie obrzydzenia silne jak fizyczny cios; później usłyszałem słowa, niektóre z nich dobrze mi znane. Rzucała czar. Dinzil mnie nie oszukał. Tylko Kaththea mogła to zrobić.
- Tak, zło, moja droga - Dinzil przemówił tak, jakby uspokajał dziecko. - Ten potwór chciałby ci wmówić, że jest Kemokiem, który przybył tu w poszukiwaniu ciebie. Nie przejmuj się; nie marnuj mądrości, która nie może wyrządzić nic złego w tym miejscu.
- Kaththeo! - Do myślowego wołania dodałem dwa słowa. Jeśli się nie zmieniła całkowicie, powinny ją upewnić, że nie stoi przed nią wysłannik Ciemności, lecz sługa Światła.
- Zło! - Znów ta fala wstrętu. Tym razem mocniejsza, ale nie poparta żadnym słowem mocy. - Odeślij go stąd, Dinzilu! - zawołał z pustego miejsca głos mojej siostry. - Odeślij go stąd! Kiedy na niego patrzę, robi mi się zimno koło serca!
- Niech tak będzie, moja droga! - Wypuścił z ramion niewidzialne ciało, podniósł ręce i wymówił słowo. Zawirowaliśmy i ponownie znaleźliśmy się w umeblowanym we mgłę pokoju.
- Dokonała wyboru, czyż nie tak, mój bohaterze? Pozwól pokazać sobie jeszcze coś.
Znowu wydobył z nicości tamto zwierciadło. Ale tym razem nie ja odbijałem się w nim, ani też pokój. Zobaczyłem jakąś istotę - płci żeńskiej - w oczywisty sposób pokrewną tamtej potwornej płaczce. Przynajmniej częściowo. Albowiem na wykrzywionych ramionach tkwiła głowa mojej siostry i jej włosy spływały na ramiona i obwisłe piersi. Nie miała łap, lecz ludzkie, białe dłonie.
- Kaththea teraz tak wygląda.
Poczułem, że nienawiść chwyta mnie za gardło. Musiał o tym wiedzieć, bo wykonał nieznaczny gest i tak przywarłem do podłogi, jakby moje łapy zapuściły tam korzenie.
- Tylko ja mogę przezwyciężyć wszystkie niebezpieczeństwa grożące w tym miejscu. Jestem Dinzilem i pozostaję Dinzilem. Kaththea uczy się być mi powolną. Kiedy w pełni stanie się taka jak ja, wówczas będzie w całości Kaththea - zarówno tutaj, jak i twoim świecie. Uczy się szybko i dobrze. Wszystkie kobiety obawiają się brzydoty. Pokazałem jej co nieco z jej obecnej postaci, oczywiście nie wspominając, że to jej wizerunek. Pozwalam jej też myśleć, że spotka ją taki sam los, jeżeli szybko nie użyje zabezpieczeń, których tylko ja mogę ją nauczyć. Stała się bardzo posłuszna. Ale ty, ty jesteś czymś więcej, niż mi się wydawało, Kemocu Tregarcie. Przypuszczałem, że większość mocy pochodziła od twojej siostry. Mimo to nie należy lekko pozbywać się każdej potencjalnej broni, nie rozważywszy jej wszystkich zastosowań w przyszłości. Dlatego, dopóki nie podejmę decyzji, umieścimy cię w przechowalni.
Przestrzeń wykrzywiła się wokół mnie. Znalazłem się w celi o kamiennych ścianach, którą rozjaśniała tylko żółtawa emanacja mojego ciała. Ściany wyglądały na solidne, bez żadnych szczelin. Przykucnąłem na środku niewielkiego, zimnego pomieszczenia i spróbowałem myśleć.
Bohater - Dinzil drwił nazywając mnie tak i miał rację. Nie zrobiłem nic, żeby się obronić, żeby dotrzeć do Kaththei. Moje czyny, to tylko to, do czego zmusił mnie wróg. Ta bitwa wcale nie była bitwą, tylko nieudolną utarczką, która miała taki przebieg, jakiego Dinzil sobie życzył.
Wszelako rozpamiętywanie nieszczęśliwej przeszłości nie jest dobrym początkiem jakiejkolwiek przyszłości. O tym, że Dinzil włada mocami, wiedziałem od chwili, gdy rozpocząłem te, jak na razie bezowocne, poszukiwania. Na plus mogłem sobie policzyć tylko fakt, że dotarłem do Ciemnej Wieży, czego nie oczekiwał, i że nadal miałem mój miecz. Ha, nawet trzymałem go na kolanach. Czy Dinzil pozwolił mi zatrzymać broń, ponieważ gardził użyciem stali, czy też wcale jej nie zobaczył?
To przypuszczenie wymagało przemyślenia. Przypuśćmy, że dla Dinzila złocisty brzeszczot był tak niewidzialny jak dla mnie Kaththea! Dlaczego? A czemu nie wypróbowałem go na nim, podczas rozmowy? Kiedy wróciłem myślą do tego spotkania, wydało mi się, że byłem w jakiś sposób skrępowany i nie mogłem podnieść na niego ręki.
Ciemna Wieża jest jego twierdzą. Może mieć wiele zabezpieczeń, z których żadne nie zostało wykonane z kamienia, stali i nawet nie było widoczne. Na pewno podlegałem im, odkąd otwarły się przede mną drzwi w pagórku.
O użyciu miecza nie pomyślałem ani razu, dopiero w chwili, gdy Dinzil uznał, że siedzę unieszkodliwiony w klatce. Mój miecz rozbił podstawę muru z wielkich diamentów. Czy mógłby równie dobrze się spisać ze ścianami mojego więzienia?
A kiedy już odzyskam wolność i jeśli nadal będę w wieży, co zrobię? Kaththea uciekła ode mnie do Dinzila. Nie zaakceptowała wezwania do identyfikacji. I podlegała przemianie, którą narzucił jej Dinzil. Ten stwór, którego mi pokazał… Naprawdę wolałbym, żeby w całości była potworem. Wiedziałem, co to oznacza.
Kaththea zdobyła wykształcenie w Estcarpie. Jednakże w praktyce, z całej niemal wiedzy Mądrych Kobiet mogła korzystać jedynie dziewica. Czarownice miały ze złe naszej matce, że nie utraciła swych umiejętności po poślubieniu naszego ojca. Dinzil nie mógł uczynić Kaththei w pełni swoją bez zniweczenia jej użyteczności.
Moja droga, takimi oto słowami ją uspokajał… Dusiła mnie wściekłość; zacisnąłem mocno łapę na rękojeści miecza, drugą zaś dotknąłem świetlnej wstążki należącej niegdyś do mojej siostry, wstążki, na którą później Orsya rzuciła własny czar.
To także była kobieca magia. Przydała mi się bardzo, ale na zewnątrz, nie wewnętrznie. Jak to powiedziała Orsya? Szukaj jej sercem…
Sercem… Czym się posłużyłem, żeby wysłać chustkę na poszukiwania? Wspomnieniem o Kaththei, nie takiej, jaką się stała, lecz takiej, jaką była niegdyś, zanim poznaliśmy inne czary poza tymi, które przynieśliśmy ze sobą na świat i posługiwaliśmy się nimi równie naturalnie, jak oddychaliśmy, spaliśmy, chodziliśmy i rozmawialiśmy.
Tak naprawdę nie mogłem dotknąć chustki, która teraz była tylko świetlną wstążką. Niemniej, zdecydowanym ruchem zanurzyłem ropuszą łapę w ów blask, drugą zaś trzymałem na rękojeści miecza. Zacząłem tkać czar, niemający nic wspólnego ani z Dinzilem czy z tym światem, ani też z Escore. Powróciłem pamięcią do pierwszego naszego wspólnego wspomnienia. Siedzieliśmy na puszystych skórach przed ogniem, który co jakiś czas sypał iskrami.
Anghart, która była naszą przybraną matką, przędła i nić gładko przesuwała się między jej palcami, jej zręcznymi, wciąż zajętymi pracą palcami. Kaththea pomyślała do mnie…
- Tam jest zaczarowany las, a wśród drzew są czarodziejskie ptaki…
Wpatrując się w ogień zobaczyłem to samo, co ona.
Później Kyllan dodał:
- A oto nadjeżdża nasz ojciec ze swymi żołnierzami.
I płomienie jak ludzie pomknęły na górskich kucykach.
- Kucykach z dalekich gór… - dorzuciłem nie przewidując, jak bardzo dalekie góry zmienią nasze życie. Nie, nie myśleć o tym, co się później stało! Zachować czyste i jasne wspomnienie.
Anghart spojrzała na nas; wtedy wydawała nam się bardzo duża.
- Tacy jesteście spokojni, tacy spokojni. Posłuchajcie, opowiem wam o duchu szronu i jak Samsaw spłatał mu figla…
A my wcale nie byliśmy spokojni; na własny sposób rozmawialiśmy ze sobą. Lecz nawet wówczas zdawaliśmy sobie sprawę, że nikt nic o tym nie wie i zachowywaliśmy to w tajemnicy.
Wyciągałem z pamięci wspomnienie za wspomnieniem starając się przypomnieć sobie wszystkie najdrobniejsze szczegóły; chciałem stworzyć żywy obraz. Kiedyś na wiosnę jechaliśmy przez pola. Kyllan ułamał gałąź z tanseńskiego drzewa, którego białe kwiaty o różowych serduszkach pachniały najsłodziej na świecie. Ja narwałem kwitnącej trawy i zrobiłem z niej koronę. Włożyliśmy Kaththei koronę, wręczyliśmy kwitnące berło i powiedzieliśmy, że jest podobna do pani Bruthe, która była tak piękna, że nawet kwiaty się rumieniły ze wstydu, że nie mogą się z nią równać.
- Pamiętam…
Wyznanie to zakradło się do moich myśli tak cicho, że początkowo nie zwróciłem na nie uwagi. Później zaś powściągnąłem wybuch moich uczuć. Natychmiast przywołałem jeszcze jedno wspomnienie, a potem następne. Kaththea dołączyła do mnie. Razem utkaliśmy gobelin o tym, jak to z nami było. Nie próbowałem się zbliżyć do niej i głębiej wnikać we wspomnienia, tylko ściślej związać ją ze sobą.
- Czy ty… czy ty jesteś Kemokiem?
Sama Kaththea zerwała ulotną tkankę czaru tym niepewnym pytaniem.
- Jestem Kemokiem - przyznałem.
Rozdział 16
- Jeżeli jesteś Kemokiem - poczułem wzrost napięcia jej myśli - to nie jest to kraj dla ciebie! Odejdź stąd, zanim spotka cię nieszczęście. Nie wiesz, co się dzieje z tymi, którzy nie mają odpowiednich zabezpieczeń. Widziałam straszne potwory!
Zobaczyła to, co Dinzil specjalnie chciał jej pokazać.
- Dinzil! - zadźwięczała głośniej jej myśl - Dinzil cię obroni; użyje przeciwczarów…
Tak zaplątała się w jego sieć, że kiedy potrzebowała pomocy, natychmiast zwracała się do niego.
- Przyszedłem po ciebie, Kaththeo - wyznałem jej szczerą prawdę. Jeżeli nie zaszła zbyt daleko drogą, na którą skierował ją Dinzil, zdołam do niej dotrzeć. Przecież przyciągnęły ją wspomnienia, które snułem.
- Ale dlaczego? - W tym pytaniu zabrzmiała obca jej naiwność. Nigdy nie szukała oparcia u innych, zawsze miała własne zdanie. To była inna Kaththea.
- Czy sądziłaś, że dalibyśmy ci odejść, nie wiedząc, co się z tobą dzieje? - Spróbowałem uprościć swoje myśli, żeby pomóc jej zachować tę słabiutką więź między nami.
- Przecież wiedzieliście! - odparowała szybko. - Wiedzieliście, że udałam się do miejsca mocy, żeby nauczyć się tego, co zabezpieczy nas wszystkich przed Ciemnością. I uczę się, Kemocu. Poznaję rzeczy, o których nawet się nie śniło Mądrym Kobietom. One w rzeczywistości mają miałkie umysły i są bardzo nieśmiałe. Tylko zaglądają przez otwarte drzwi, nie mają odwagi przez nie przejść. Dziwię się, że ktokolwiek się ich obawia.
- Istnieją różne rodzaje wiedzy, sama to kiedyś powiedziałaś, Kaththeo. Niektóre same przychodzą i człowiek rozkwita pod ich wpływem, ale bywają ludzie, którzy nie mogą ich zatrzymać, chyba że się wewnętrznie przemienia.
- Nie ludzie, tylko mężczyźni! - wtrąciła. - Lecz ja jestem jedną z Czarownic z Estcarpu, które są adeptkami. Możemy zrobić to, czego nie potrafi żaden mężczyzna! A kiedy zgromadzę już wszystko, czego się tutaj uczę, wrócę i wraz ze mną będziecie się cieszyć.
Trzeci obraz Loskeethy! Nagle ożył mi w pamięci i zobaczyłem go tak wyraźnie jak wtedy, gdy pojawił się w misie z niebieskim piaskiem. Jechały tam zastępy Ciemności, a wśród nich Kaththea miotająca energetyczne strzały w nas, swoich krewnych.
- Nie! - zaprzeczyła ostro. - To majaki złych mocy, a nie prawdziwa przepowiednia. Wprowadzono cię w błąd. Czy sądzisz, że ja, jedna z Trojga, mogłabym to zrobić? Dinzil powiedział…
Zawahała się i ponagliłem ją.
- Dinzil powiedział… co?
Lecz Kaththea milczała jakiś czas, a kiedy odpowiedziała, w jej słowach wyczułem taki sam chłód jak wówczas w Zielonej Dolinie.
- Nie chcesz, żebym miała prawdziwych przyjaciół, chcesz zatrzymać mnie tylko dla siebie. Kyllan ma większe serce. On wie, że nadal pozostaniemy złączeni, chociaż pójdziemy innymi drogami. Ale ty nie chcesz się do tego przyznać. Chciałbyś przykuć mnie do siebie.
- Dinzil tak powiedział i ty mu wierzysz? - Okazał się bardzo przebiegły, ale czego mogłem się po nim spodziewać? Znalazł argument, który w taki sposób uzasadnia moje próby zabrania jej ze sobą, że nie zdołam go obalić.
- Nie lubisz Dinzila. Inni też żywią do niego wrogość. Nie musiał mi nic mówić. Zauważyłam ją u ciebie i mieszkańców Zielonej Doliny. A przecież teraz stara się zgromadzić taką moc, że uratuje ich wszystkich. Czy oni wierzą, że mogą zwrócić stalowe miecze i kilka zaklęć niedouczonych mądrali przeciw Wielkim Adeptom, których budzi ze snu rebelia w Escore? Niewielu ludzi włada mocami, które mogłyby im się przeciwstawić.
- Czy Dinzil może przywoływać takie moce i je kontrolować?
- Tak, z moja pomocą! - W jej głosie zabrzmiała duma i arogancja. Mogły się one zrodzić w pewnej swych sił dawnej Kaththei, ale okazane tutaj i teraz zmieniły ją w kogoś zupełnie mi obcego.
- Wracaj, Kemocu. Wiem, że mnie kochasz, chociaż twoja miłość jest dla mnie więzieniem. Życzę ci dobrze, ponieważ przyszedłeś tu z miłości do mnie. Dinzil dopilnuje, żebyś wrócił do odpowiedniego dla ciebie świata. Powiedz im, iż przybędziemy z taką potęgą, że zastępy Ciemności rozpierzchną się na nasz widok, nim zadamy pierwszy cios.
Zamknąłem umysł przed jej słowami, przed Kaththeą - potworem, którego pokazał mi Dinzil. Rozmyślnie i z całą energią, jaką mogłem zgromadzić, znów pomyślałem o Kaththei, którą znałem i kochałem, Kaththei, która była częścią mnie samego…
- Kemocu! - Arogancja zniknęła z jej głosu, był pełen bólu. - Kemocu, co chcesz zrobić? Przestań, przestań! Znów zakuwasz mnie w kajdany i tak trudno mi je zerwać. Muszę oszczędzać siły, tyle zadań tu na mnie czeka!
Wspominałem. Kaththeę, która miała młode serce, czyste serce, stała na zielonej łące i ptaki zlatywały się, kiedy wabiła je trelami… Śmiejąc się wyciągnęła rękę, odłamała sopelek lodu z okapu i ssała go, a wokół niej ziemia pokryta była śniegiem i szronem połyskującym jak brylanty w promieniach zimowego słońca. Wyjęła sopelek z ust i zaświergotała, a odpowiedział jej skwir śnieżnego sokoła… Kaththea wskoczyła do rzeki, żeby z nami popływać, ale zapomniała o wyścigach, kiedy znalazła wodnego liska zaplątanego w trzcinach i ostrożnie go uwolniła… Kaththea w blasku ognia siedząca między nami i słuchająca opowieści Anghart…
- Przestań! - Tym razem prośba zabrzmiała ciszej. Odpędziłem ją, koncentrując się na wspomnieniach i talizmanach, którym ufałem.
Kaththea biegnąca lekko na pola, gdzie pracowaliśmy przy żniwach wraz ze wszystkimi mieszkańcami Estfordu. Kaththea, którą wybrano, żeby z Biesiadną Misą w dłoni witała tego dnia przechodniów i wedle starego obyczaju zbierała od nich Dziesięcinę Matki Ziemi. Przyniosła ją roześmiana, podzwaniając uzbieranymi pieniędzmi, uradowana sukcesem, ponieważ drogą przejeżdżał cały oddział Strażników Granicznych i każdy rzucił jej monetę.
Ani razu jednak nie wspomniałem Kaththei posługującej się Mocą - nigdy! Jeślibym to zrobił, ukazał Kaththeę - Czarownicę, otworzyłbym drzwi do dzisiejszej Kaththei, tej z Ciemnej Wieży, której nie znałem i bałem się.
- Kemocu… Kemocu, gdzie jesteś?
Przez chwilę myślałem, że to woła Kaththea z moich wspomnień, gdyż głos był młody, sprawiający wrażenie dziwnie niepewnego, niemal zagubionego.
Otworzyłem oczy i rozejrzałem się dokoła. Gdzie byłem? W jakimś miejscu, które Dinzil uważał za przechowalnię. Ale tym razem bardziej sobie ufałem. To prawda, że do takiej postawy nie miałem zbyt wielu powodów. Lecz gdy człowiek znajdzie się w sytuacji, kiedy nie ma już przed sobą żadnej przyszłości, wtedy staje do walki. I bywa, że w takich bojach zwyciężają słabsi, bo po prostu nie mają nic do stracenia.
- Kemocu, proszę… gdzie jesteś?
- Wkrótce będę z tobą - odparłem. Nie wiedziałem, czy mówię prawdę.
Podniosłem się i ująłem mocniej miecz. Ostatni raz posłałem skrzydlatą myśl. - Kaththeo! - Pomknęła do ściany naprzeciwko mnie i zniknęła. Podszedłem do tej ściany.
Kamień, lity kamień. Wciąż jednak ufałem mej szczęśliwej gwieździe. Przyłożyłem miecz do kamienia i nierozważnie rzuciłem czar. Nierozważnie, gdyż połączyłem słowo „Sytry”, które było kluczem do złocistego brzeszczotu, ze zdaniami z Lormtu.
Rękojeść sparzyła mi łapę, lecz mimo bólu trzymałem ją mocno. Koniec miecza uderzał w linię między dwoma blokami. To znaczy, zaczął uderzać, bo w miarę jak recytowałem wszystkie te imiona, kamień poddał się mojej broni, która wyrąbała mi przejście w identyczny sposób jak w jamie z cuchnącym mułem. Wyszedłem z celi, w której uwięził mnie Dinzil, do okrągłego pomieszczenia, skąd prowadziły schody do Ciemnej Wieży.
Powtórnie wspiąłem się po schodach do pierwszej komnaty. Lecz teraz jej wyposażenie zdawało się bardziej materialne, nie tak widmowe. Kiedy zapragnąłem dotknąć jakiegoś sprzętu, omal nie upuściłem miecza. Wyciągnąłem łapę, czy ludzką rękę? Widziałem wyraźnie palce! Później znów skryły się w ciele potwora i ponownie pojawiły - to zjawiały się, to znikały.
Byłem wstrząśnięty. Istota, którą Dinzil pokazał mi i powiedział, że w tej płaszczyźnie istnienia jest Kaththea - miała kobiecą głowę i ręce połączone z potwornym ciałem. Właśnie rąk i głowy używała przy pracy z mocami. Oświadczył też, że kiedy pozornie odzyska ludzki wygląd, będzie już nierozerwalnie złączona z jego zamiarami. Wysunąłem teraz drugą rękę i przyjrzałem się jej uważnie. Tak, tu także zauważyłem owo przechodzenie z jednej formy w drugą. Ale łapa była bardziej materialna, ręka zaś wydawała się cieniem samej siebie.
Czy posługując się tu magią, włączyłem się jednocześnie do świata Ciemności? I czy to pociągnęło za sobą zmianę postaci? Nie miałem przecież żadnego wyboru. Zakradłem się po schodach do jadalni. Znów ujrzałem wyraźniejsze linie, mogłem też rozróżniać kolory. Czy Kaththea stanie się teraz dla mnie widzialna, czy sam pozostanę dla niej potworem, który budził tylko strach?
Ostatni rząd stopni. Tym razem drzwi w górze były otwarte. Jeżeli Dinzil czekał tam jak poprzednio, miał nade mną przewagę. Nie mogłem ryzykować i uniosłem miecz do góry. W tym świecie jeszcze nigdy ostrzegawczo nie zapłonął krwawymi runami. Teraz jednak ufałem mii tak bardzo, jak dowódca doświadczonemu zwiadowcy.
Przynajmniej nie poraziła mnie żadna moc. Mozolnie wspiąłem się na szczyt schodów. Zobaczyłem znów stolik z lustrem. Niemal oczekiwałem, że ujrzę też poruszający się grzebień, ale po pierwszym pobieżnym zbadaniu, komnata wydała mi się pusta.
- Kaththeo! - zawołałem. Moje uskrzydlone słowo pomknęło w zaciemnioną część komnaty, tam gdzie wisiały gobeliny. Później z mroku wyszła powłócząc nogami istota, którą pokazał mi Dinzil - lecz tym razem białe dłonie wyraźnie odcinały się od obrzmiałych przegubów, głowa zaś była jakby mglista, a za nią majaczyła taka sama jajowata czaszka jak u płaczki na równinie wybuchających kolorów.
Powłóczyła nogami podobnie jak ja, a na jej twarzy zastygło obłędne przerażenie... jakby zobaczyła na jawie nocny koszmar.
- Nie! - zaprotestowała piskliwie, prawie wrzasnęła.
Nawet gdybym miał ją teraz utracić, mogłem zrobić tylko jedno.
- To miejsce tak mnie ukazuje, lecz jestem Kemokiem! - oświadczyłem.
- Ale Dinzil powiedział… Nie jesteś zły; nie możesz być taki wstrętny. Znam ciebie... twoje myśli, to co leży w twoim sercu…
Przypomniałem sobie złośliwą sugestię Dinzila, że ta płaszczyzna bytu wywraca człowieka na nice, ukazując jego duszę. Nie uwierzyłem w to. Jeżeli to samo powiedział Kaththei, muszę ją przekonać, że to nieprawda, gdyż inaczej oboje będziemy zgubieni.
- Pomyśl sama. Nie przyjmuj myśli Dinzila za swoje! Może posunąłem się za daleko i będąc pod jego wpływem, uwierzy, że kieruje mną zazdrość? Wtedy wyciągnąłem ku niej łapę, która co jakiś czas próbowała być ręką. Utkwiła w niej spojrzenie i otworzyła szerzej oczy. Zmusiłem ją, żeby mnie posłuchała. Podniosłem łapę i próbowałem jej dotknąć. Zadrżała i cofnęła się. Nie ustąpiłem jednak, złapałem ją mocno i zaprowadziłem przed zwierciadło. Nie miałem pojęcia, czy widziała to samo, co ja, ale trzymając rękę na mieczu zażyczyłem sobie tego.
- Nie tak! Nie tak! - Wyrwała mi się i przypadła do podłogi, tak że nie widziała już zwierciadła. - Zgubiona… jestem zgubiona… - Odwróciła głowę, która obecnie była pozbawioną ludzkich rysów bryłą, i spojrzała na mnie. - To ty, to twoje wtrącanie się w nie swoje sprawy, tak jak ostrzegł mnie Dinzil. Jestem zgubiona! - Załamała ręce. Nigdy w życiu nie widziałem mojej siostry tak zrozpaczonej i załamanej. - Dinzilu! - Rozejrzała się dokoła i zawołała błagalnie myślą-głosem: - Dinzilu, ratuj mnie! Wybacz mi, ratuj!
Widząc ją tak załamaną, cierpiałem jak potępieniec. Dawna Kaththea mogła przeżywać katusze, lecz walczyłaby do końca, prosząc o pomoc tylko tak, jak prosi się towarzysza broni.
- Kaththeo… - Próbowałem znów jej dotknąć, ale cofała się coraz dalej, tocząc dzikim wzrokiem i odpychając mnie rękami. - Kaththeo, pomyśl!
Jak do niej dotrzeć? Nie chciałem, żeby ten świat jeszcze głębiej zapuścił we mnie korzenie, ale musiałem to zrobić, gdyż inaczej utraciłbym ją bezpowrotnie.
Ująłem miecz tak, że rękojeść znalazła się między nami. Później wymówiłem pewne słowo. Ogień buchnął jeszcze raz, ale mimo palącego bólu trzymałem się kurczowo kolumny złotego płomienia.
- Kaththeo, czy mieszka w tobie zło? Mądre Kobiety często badają swoje dusze, analizują pobudki swoich czynów, gdyż dobrze znają pułapki i zasadzki czyhające na tych wszystkich, którzy wyciągają ręce ku niewidzialnym mocom. Długo wśród nich przebywałaś i nie chciałaś z nimi pozostać nie dlatego, że jesteś zła, lecz że inne, mocniejsze więzy łączyły cię z nami. Co złego zrobiłaś lub zamierzałaś zrobić, odkąd opuściłaś Estcarp i przybyłaś do Escore?
Czy choćby mnie słuchała? Osłaniała rękami swoją twarz, ale nie próbowała jej dotknąć, jakby w obawie, że nie natrafi na ludzkie ciało.
- Nie jesteś zła, Kaththeo, nie uwierzę w to! A jeśli nie jesteś, to jak możesz mieć tak straszną duszę? To tylko iluzja; przebywasz w świecie, gdzie iluzja jest zwykłym narzędziem. Jesteś potworem tylko tutaj, podobnie jak ja.
- Ale Dinzil…
- To miejsce należy do Dinzila, złączył się z nim w jedną całość. Sam mi to powiedział. Oświadczył mi też, że kiedy ty się z nim zjednoczysz i przestaniesz być choć w części potworem, wówczas na zawsze będziesz przykuta do niego i do jego planów. Czy tego pragniesz, Kaththeo?
Drżała na całym ciele. Jej twarz zanikała coraz bardziej i widziałem tylko jamy oczu i jajowatą głowę monstrualnej płaczki.
- Jestem potworem… jestem zagubiona w potworze…
- Przebywasz w postaci, którą ci narzucono w tym miejscu. Dla wielu sił to, co piękne jest wstrętne, tak jak wstrętne jest piękne.
Myślę, że teraz mnie słuchała. Zapytała powoli:
- Czego ode mnie chcesz? Po co przyciągnąłeś mnie za pomocą wspomnień?
- Chodź ze mną!
- Dokąd?
W rzeczy samej, dokąd? Mogę na powrót przebyć równinę wybuchających kolorów, minąć pozostałości kryształowego muru i więzienia monstrualnej płaczki. A potem gdzie? Czy zdołam znaleźć wyjście z Ciemnej Wieży, wyjście zakotwiczone w Escore? Nie byłem tego pewny, a Kaththea odczytała to w moich myślach.
- Mówisz, że mam pójść z tobą! Ale kiedy pytam dokąd, nie umiesz mi odpowiedzieć. Czy chciałbyś, żebyśmy błąkali się po tym świecie, bracie? Kryją się w nim niebezpieczeństwa, których nawet nie potrafisz sobie wyobrazić. A Dinzil na pewno będzie nas ścigał.
- Gdzie jest teraz?
- Gdzie jest teraz? - powtórzyła piskliwie, przedrzeźniając mnie. - Czy boisz się, że przyjdzie tu teraz i stanie do walki? - I nagle wyraz jej oczu zmienił się, między nami przepłynął dawny ciepły prąd. - Kemocu?
- Tak?
- Kemocu, co się stało z nami, ze mną? - Mówiła szczerze, jak mała dziewczynka oszołomiona wszystkim, co widziała i czuła.
- Znajdujemy się w świecie, który nie jest naszym, Kaththeo, i on usiłuje nas dopasować do swych wzorców i obyczajów. Możemy jednak stąd odejść. Czy znasz drogę?
Kaththea odwróciła powoli głowę, z której już znikły wszelkie pozostałości ludzkiej twarzy. Wydawało się, jakby teraz patrzyła na swoje otoczenie innymi oczami i wszystko było dla niej zagadką.
- Przybyłam tutaj…
- Jak? - Nie śmiałem zbytnio nalegać, ale jeżeli znała Dinzilowskie drzwi między światami, mieliśmy szansę ucieczki. Zwłaszcza, jeśli to nie były te, przez które tu wszedłem.
- Myślę… - Podniosła do głowy rękę, która zachowała ludzki kształt. Odwróciła się niezdarnie do przykrytej gobelinem ściany i powiedziała: - Tędy…
Poczłapała, wyciągając przed siebie ręce. Później chwyciła róg gobelinu i podniosła go. A tam, osadzony w ścianie, płonął czerwono-purpurowy Symbol. Nie znałem go, lecz widziałem jego odległego potomka i wiedziałem, że jest godłem takiej mocy, której nie ośmieliłbym się wezwać.
Zanim zdążyłem zaprotestować, poczułem jak myśli mojej siostry skręcają się, żeby ukształtować pewne słowo. Symbol w kamieniu poruszył się i zwinął, jak wypuszczony na wolność wstrętny gad. Pełzł wciąż w koło. Nie chciałem na to patrzeć i mdliło mnie na myśl, że Kaththea znała tamto słowo. Później kamień znikł i tylko dziwne płonące linie biegły i biegły rozlewając się na podłodze w ruchomą kałużę o barwie roztopionego metalu.
Pokuśtykałem do przodu odciągając Kaththeę, chcąc ją ocalić przed dotykiem kałuży. Przed sobą, jak w tamtej wieży, widziałem nicość, przez którą dostałem się do tego miejsca.
- Drzwi są otwarte - myśl Kaththei znów stała się zimna i brzmiała w niej wyniosła pewność siebie. - Przez wzgląd na to, co było między nami w przeszłości, zachowaj wolność i odejdź stąd, Kemocu!
Zanim zdążyła się uchylić, objąłem ją ramieniem, na którym nadal nosiłem zaczarowaną przez Orsyę chustkę. Trzymając w drugiej ręce miecz skoczyłem z rozpędem w nicość. Kaththea była zbyt zaskoczona, by stawiać opór. To wcale nie musiały być drzwi Dinzila, ale owej chwili widziałem w nich jedyną szansę ocalenia dla nas obojga.
Spadałem… spadałem… Po tym, jak runęliśmy w przepaść, nie trzymałem już Kaththei. Lecz w ową nicość zabrałem myśl, że moja siostra ze mną poszła.
Poczułem tak straszny ból, że aż mnie zamroczyło. Dopiero po chwili zauważyłem, że leżę na kamieniach i otacza mnie półmrok i zimne ściany. Widocznie Dinzil dzięki jakiejś sztuczce znów mnie uwięził… Miecz, gdzie jest mój miecz?
Podniosłem głowę i rozejrzałem się dokoła. Spod łapy płynęło słabe światło. Spod łapy? Zatem wciąż tkwię w świecie Dinzila! Zawód i rozpacz przygniotły mnie ciężkim brzemieniem.
Uniosłem, wyżej głowę. Łapa znajduje się na końcu ramienia, ludzkiego ramienia! Widziałem na nim słabo widoczną, dobrze mi znaną bliznę; pamiętałem walkę, w której mnie zraniono.
Podniosłem się pełen nadziei i obejrzałem resztę mego ciała. Nie byłem już ropucholudem i resztki ludzkiego odzienia okrywały mnie od pasa w dół. Moje łapy… Niemal nie odważyłem się dotknąć twarzy zniekształconymi kończynami, jak gdyby coś wstrętnego mogło na niej pozostać. Musiałem jednak to zrobić, musiałem wiedzieć, czy nadal noszę ropuszy łeb na ramionach.
W półmroku coś się poruszyło. Ciągnąc za sobą miecz poczołgałem się w tamtą stronę.
Ludzkie ciało ubrane w podróżny strój mieszkańców Zielonej Doliny. Ciało kobiety. Smukłe ramiona kończyły się łapami jeszcze bardziej monstrualnymi niż moje. Ponad ramionami wznosiła się jajokształtna łysa bryła, bez rysów twarzy poza jamami oczu. Kiedy się zbliżyłem, głowa odwróciła się i skierowała owe jamy ku mnie, jakby w ich głębinie kryły się organy wzroku.
- Kaththeo! - Wyciągnąłem do niej łapy, ale kolejny raz mi się wymknęła. Uniosła tylko swoje kończyny i położyła obok moich, jak gdyby chciała podkreślić ich potworny kształt. Potem cofnęła się i ukryła głowę w ramionach.
Nie wiem, co mną wtedy kierowało, lecz ściągnąłem chustkę z ramienia - nie była już świetlną wstążką, tylko znów kawałkiem jedwabiu. Podałem ją Kaththei.
Spojrzała na mnie ponad skrzyżowanymi rękami. W okamgnieniu wyrwała mi chustkę i okręciła ją szczelnie wokół głowy, pozostawiając tylko niewielką szczelinę dla oczu.
Rozejrzałem się tymczasem. Albo z powrotem znaleźliśmy się w Ciemnej Wieży zakorzenionej w Escore, albo w jej sobowtórze. Siedzieliśmy na podłodze w pobliżu klatki schodowej stromej jak drabina. Drzwi, przez które wiodła droga do innych światów, były zamknięte. Uznałem, że im szybciej się stąd oddalimy, tym lepiej.
- Chodź…
- Dokąd? - zapytała w myśli. - Gdzie mogę znaleźć miejsce, w którym mogłabym ukryć się przed światem teraz, kiedy stałam się potworem?
Ogarnął mnie lęk: może miała rację obawiając się, że nasze ciała zostały oszpecone w tamtym świecie na zawsze. Wprawdzie rzucając tam czary posługiwaliśmy się mocami Światła, ale mogła je zniekształcić Ciemność.
- Chodź…
Pomogłem jej wstać, zeszliśmy po karkołomnych schodach i stanęliśmy w korytarzu biegnącym we wnętrzu wzgórza. Runy zapłonęły krwawo. Podałem Kaththei łapę i pociągnąłem ją za sobą. Szła obok mnie w milczeniu, pogrążona w głuchej rozpaczy, zupełnie obojętna wobec celu naszej drogi i swej przyszłości.
Wyszliśmy na zewnątrz. Dzień był szary, deszczowy. Zastanawiałem się, jak odnajdę miejsce, gdzie zostawiłem Orsyę. Do tego czasu mogliśmy iść zrytą koleinami drogą.
Kaththea zamknęła przede mną umysł, chociaż ze wszelkich sił starałem się ją zainteresować naszą ucieczką. Szła milcząc, ukryta za barierą, której nie mogłem przebić. Nie odrywałem oczu od miecza, chociaż po opuszczeniu Ciemnej Wieży runy zgasły i nie zapaliły się powtórnie. Przeszliśmy przez kotlinę i wspięliśmy się na następne wzgórze.
Stamtąd zbadałem wzrokiem okolicę, odnajdując punkty orientacyjne, które zanotowałem w pamięci, kiedy tędy szedłem. To na pewno tam zabiłem potwora, który był jednym ze strażników Ciemnej Wieży.
Głód, który zaczął mi dokuczać jeszcze w tamtym świecie, teraz wprost szarpał mi wnętrzności. Przypomniałem sobie, że w mieszku przy pasie powinny być jadalne korzenie, które dała mi Orsya. Podałem jeden Kaththei.
- Są dobre, nie skażone - powiedziałem, biorąc drugi korzeń do ust.
Jednym ruchem wybiła mi go z ręki, tak że wpadł w jakąś skalną szczelinę i zniknął z oczu. Jej umysł nadal był zamknięty przede mną. Nienawidziłem Dinzila tak bardzo, że gdyby teraz stanął przede mną, jak dzikie zwierzę próbowałbym go rozszarpać zębami i paznokciami.
Kaththea poczęła chwiać się na nogach i potykać, więc podtrzymałem ją. Nagle wyrwała mi się i odepchnęła tak mocno, że upadłem. Zanim się podniosłem, chwiejnym krokiem zawróciła do Ciemnej Wieży.
Dogoniłem ją jednak i najwyraźniej ten ostatni bunt wyczerpał jej siły. Nie próbowała mnie już odtrącić, ale odtąd uważałem na każdy jej ruch.
Ciężko nam się szło; równie dobrze mogliśmy przemierzać pustynię. Runy na mieczu nie płonęły i nie zobaczyliśmy żadnej żywej istoty. Zarośla przed nami wydały mi się znajome, chociaż nie spowite jak kiedyś mgłą. Wreszcie dotarłem do strumienia i skalnego progu, gdzie po raz ostatni widziałem Orsyę. Nie wiem, dlaczego spodziewałem się, że ją tam zastanę czekającą na mnie. Ogarnęło mnie rozczarowanie, kiedy jej nie ujrzałem.
- Czy zdawało ci się, że możesz liczyć na tę wodną dziewkę, mój głupi bracie? - Okrutne myśli tej innej Kaththei wtargnęły do mojego umysłu. - Tym lepiej dla niej.
- Co masz na myśli?
Usłyszałem teraz w mózgu jej śmiech, śmiech, którego mógłbym się spodziewać tylko po kimś, kto zaszedł drogą zła tak daleko jak Dinzil.
- Kemocu, mój drogi bracie, chcę cię prosić o pewną przysługę i myślę, że mogłabym cię zmusić do jej wyświadczenia, ale później źle by się działo z twoją wodną dziewką.
- Co masz na myśli? - zapytałem po raz drugi, odkąd uniosła tamtą barierę. Lecz tylko ów przerażający śmiech zadźwięczał w moim mózgu. Domyśliłem się, że utraciłem już Kaththeę, mimo że - chociaż niechętnie - szła obok mnie.
Nasza jedyna powrotna droga, to strumień, potem rzeka. Było to tak jasne, że nie potrzebowałem rad Orsyi. Niepokoiłem się o nią; miałem nadzieję, że przezornie schroniła się w bezpiecznym miejscu i nie została schwytana przez złe siły grasujące w tych stronach.
Przybyliśmy do opuszczonego domu aspta i nakłoniłem Kaththeę, żeby pierwsza wpełzła do środka. Usiadła trzymając się jak najdalej ode mnie, jeśli to w ogóle było możliwe w takiej ciasnocie.
- Kaththeo, w Zielonej Dolinie wiedzą wiele, znacznie więcej od nas. Będą wiedzieli, co trzeba zrobić!
- Ależ Kemocu, mój bracie, ja wiem, co trzeba zrobić! Potrzebuję tylko twojej wodnej dziewki. Jeśli nie ona, to znajdzie się inna. Ale ona doskonale się do tego nadaje, ze względu na to, kim jest. Przyprowadź ją do mnie albo mnie do niej i rzucimy takie czary, że zaniemówisz ze zdumienia... Ty, Kemoc, który uważasz, że wiesz coś o Misteriach, a przecież są to tylko wyuczone na pamięć strzępy odrzucone przez znacznie większych od ciebie czarodziejów.
Omal nie straciłem cierpliwości.
- Takich jak Dinzil.
Długą chwilę milczała, a później znów zadźwięczał w moim umyśle ów straszny śmiech.
- Dinzil… ach, to jest ktoś, kto wdrapuje się na chmury, żeby spacerować po niebie. Dinzil chce wiele, bardzo wiele. Ale czy dostanie choćby garstkę z pełnej miary, o której myśli, to zupełnie inna sprawa. Myślę, że nienawidziłam cię, Kemocu, za to, że uprowadziłeś mnie z Ciemnej Wieży. Lecz po namyśle widzę, że przysłużyłeś mi się bardziej, niż mogłabym sobie zamarzyć. Tam byłam poddaną Dinzila. Miałeś rację, iż lękałeś się, że spotka mnie taki los. Drogi bracie, szczodrze ci to wynagrodzę. - Skinęła głową szczelnie otuloną w zieloną chustkę.
Zrobiło mi się zimno koło serca, kiedy pomyślałem, jaki potwór zamieszkał w Kaththei. Czy kiedykolwiek będzie można go stamtąd wypędzić? Pomyślałem o dwóch wariantach przyszłości, które pokazała mi Loskeetha, chociaż żaden nie stał się faktem. W obu Kaththea przyłączyła się do wrogów. O tak, teraz pogodziłbym się z myślą, że lepiej by było, gdyby umarła.
Ale wszyscy ludzie łudzą się nadzieją, więc i ja wierzyłem, że jeśli tylko zdołam zaprowadzić moją siostrę do Zielonej Doliny, na pewno znajdą się tam tacy, którzy wszystkiemu zaradzą, usuną nie tylko potworną twarz Kaththei, ale i potwora, który w niej zamieszkał.
- Śpij, Kemocu. Przysięgam, że nadal tu będę, kiedy się obudzisz. Nie pragnę teraz niczego innego, jak pójść tam, gdzie ty idziesz.
Wiedziałem, że powiedziała prawdę. Nie to jednak chciałem od niej usłyszeć. Nie wiem, czy spała. Leżała jednak spokojnie, ułożywszy na ramieniu głowę. W końcu zmorzyło mnie zmęczenie i nie mogłem już jej obserwować.
Rozdział 17
Rano wypełzliśmy z naszej kryjówki. Znów zaproponowałem Kaththei kilka korzeni, ona zaś odmówiła twierdząc, że nie ma na nie ochoty. Kiedy nalegałem, chcąc się dowiedzieć, jakiego pożywienia potrzebuje, odgrodziła się ode mnie. Mimo to bez ponaglania szła ze mną.
I znów mgła zwarzyła powietrze wokół strumienia. Powitałem ją z ulgą, gdyż podróżując wodą byliśmy doskonale widoczni i miałem nadzieję, że mgła nas zasłoni. Obserwowałem strumień wypatrując znaków świadczących o obecności Kofiego. Przyszło mi bowiem do głowy, że Orsya mogła zostawić Merfaya, aby na nas zaczekał.
Majacząca we mgle roślinność zaczynała już więdnąć w naturalny sposób. Zrobiło się chłodno i pomyślałem, że zima musi być blisko. Cały dygotałem i tęskniłem za płaszczem, z którego w drodze do Kaththei zrobiłem kukłę.
Co jakiś czas rzucałem spojrzenie na miecz. Mgła przedziwnie tłumiła dźwięki i przyszło mi na myśl, że jedynie złocisty brzeszczot mógłby mnie ostrzec przed pewnego rodzaju niebezpieczeństwami.
Jeżeli będziemy mieli dużo szczęścia, zdołamy wodnym szlakiem dotrzeć do Wzgórz. Nie odważyłbym się jednak wracać podziemnymi korytarzami. Wobec tego trzeba w jakiś sposób przedrzeć się lądem. Wiedziałem, że to szczyt szaleństwa. Wszystko wskazywało, że będzie można wytropić nas w przeciągu dnia. Mimo to zwróciłem się w stronę Wzgórz: nie było innej drogi.
Śmiech... szyderczy śmieszek. Szybko odwróciłem głowę i spojrzałem na Kaththeę.
- Więc to niemożliwe, mój drogi bracie? Posiadasz doskonały dar przewidywania przyszłości, całkiem odpowiadający twoim zdolnościom. Nie zapominaj jednak, że nie podróżujesz sam i że ja mogę ci pokazać pewne sztuczki, których ani twoja wodna dziewka, ani Mądre Kobiety z Estcarpu nie potrafiłyby nawet nazwać. Nie obawiaj się, wrócimy do Zielonej Doliny. Jeżeli oboje tego zechcemy, na pewno nam się uda.
Znów to aroganckie zadufanie w sobie i szyderczy sposób zwracania się do innych. Zdawałem sobie sprawę, że Kaththea wie, co mówi. Ale w głębi serca wzdragałem się przed każdą pomocą, którą mogłaby mi ofiarować, podczas gdy bez wahania przyjąłbym ją od Orsyi.
- Co to…? - Wpatrzyła się naraz w wodę, która była dziwnie niespokojna w miejscu, gdzie dotykała jej kurtyna mgły.
- Kofi? Orsya? - Posłałem telepatyczny zew, lecz nie otrzymałem odpowiedzi. Przyśpieszyliśmy kroku i drgające falowanie zbliżyło się; Merfay brodził w miejscu czekając na nas.
- Co to takiego? - zapytała Kaththea. - Nie mogę zlokalizować go myślami. Ale to jest coś żywego. Co to jest?
- To Merfay. Zaprowadził nas w te strony.
- Czy to przyjaciel twojej wodnej dziewki? - Kaththea zatrzymała się, jakby nie chciała podejść do niego bliżej.
Ni stąd, ni zowąd takie określenie Orsyi uraziło mnie.
- Ona ma na imię Orsya i także włada mocami. Tylko dzięki jej pomocy mogłem cię odnaleźć. - Zabrzmiało to ostro nawet w moich własnych uszach.
- Orsya - powtórzyła Kaththea. - Proszę o wybaczenie, bracie. Więc niech będzie Orsya. A zatem pomogła ci mnie znaleźć. To ona rzuciła czar na moją chustkę. Wracając jednak do jej wysłannika, którego nie możemy ani zobaczyć, ani dotknąć jego umysłu… Bo on jest wysłannikiem, prawda?
- Mam nadzieję.
Przykląkłem na jedno kolano w płytkiej wodzie i wyciągnąłem rękę, tę moją ręko-łapę, jak wtedy, gdy Orsya użyczyła mi swego zmysłu wzroku, żebym mógł zobaczyć Kofiego. Falowanie zbliżyło się, lecz tym razem nie poczułem lekkiego dotknięcia obcego ciała. Może Kofi nie mógł się zmusić do kontaktu z ohydą, która mi teraz służyła jako ręka? Nie mogłem go za to potępiać. Ale miałem nadzieję, że mój gest dobrej woli zostanie przyjęty jako pozdrowienie.
Falowanie oddaliło się, skierowało w dół strumienia. Nie wiedziałem, czy Merfay nie chciał mieć z nami więcej do czynienia, czy też znowu stał się naszym przewodnikiem. Skoro musieliśmy się trzymać rzeki, miałem nadzieję, że moje drugie przypuszczenie było słuszne.
Myślę, że się nie myliłem, gdyż Kofi ani razu nas nie opuścił, ponadto utrzymywał tempo zbliżone do naszego, choć zawsze nas wyprzedzał o kilka kroków. W pewnej chwili runy krwawo błysnęły; podniosłem wtedy rękę i zatrzymałem Kaththeę. Staliśmy bardzo spokojnie, wsłuchując się w napięciu. Spoza grubej zasłony mgły rozległo się przytłumione krakanie, seria okrzyków rozdzierających ciszę. I więcej nic. Po jakimś czasie runy zgasły.
- On szuka - dotarła do mnie myśl Kaththei.
Teraz mógł być to tylko jeden „on”.
Znowu usłyszałem jej śmiech.
- Chyba nie przypuszczałeś, że pozwoli mi tak łatwo odejść? Po tym, co zrobił, żeby mnie zdobyć? Myślę, że teraz Dinzil potrzebuje mnie bardziej niż ja jego. To dobry początek dla przyszłych transakcji…
- Transakcji?
- Nie zamierzam przez resztę życia pozostać w tej okropnej postaci. Tu ani gdzie indziej! - Zarozumiałość Kaththei jakby się zmniejszyła. Wyczułem pod jej powierzchnią straszny gniew.
- Sądziłem, że wiesz, jak sobie pomóc - powiedziałem. Wiedziałem, że cierpi, ale musiałem dowiedzieć się, co jej zdaniem zrobi Dinzil, albo co sama zamierza. Już nie ufałem tej nowej Kaththei.
- Och, wiem! Ale to podobne do Dinzila, żeby siać zamęt, kiedy już jest po wszystkim. Drogę, którą muszę pójść, można przebyć tylko raz. A poza tym… - Szybko zahamowała potok swoich myśli i jeszcze raz rozdzieliła nas bariera.
Zadrżałem niemal konwulsyjnie. Zimno wstrząsało moim półnagim ciałem. Kaththea odwróciła ku mnie głowę i podniosła czerwoną łapę.
- Przynieś mi trochę tego - wskazała na rosnące w pobliżu trzciny.
Chociaż moje łapy nie nadawały się do takiej pracy, wyrwałem sporą garść i wyciągnąłem ku niej, a na jej znak położyłem na jej łapach. Kaththea pochyliła głowę i dmuchnęła na nie. Jej umysł był przede mną zamknięty, wyczułem jednak poruszenie towarzyszące użyciu mocy. Trzciny wydłużyły się, pogrubiały, zlały w jedną całość i moja siostra trzymała gruby pikowany kaftan, taki, jakie nosiliśmy jesienią w Estcarpie. Wziąłem go i nałożyłem. Nie tylko chronił mnie przed zimnym wiatrem, lecz także zdawał się promieniować ciepłem; teraz poczułem się równie dobrze, jak gdybym spacerował w słoneczny wiosenny dzień.
- Widzisz? Można używać mocy do usunięcia przeszkód, zarówno dużych jak i małych - powiedziała w myślach Kaththea.
Potarłem i pogłaskałem kaftan na piersi. Wydawał się bardzo prawdziwy. Miałem nadzieję, że czar się utrzyma.
- Tak długo, jak będziesz go potrzebował. Został przystosowany do twoich potrzeb. - Przechwyciła moją myśl.
Dotarliśmy do głównej rzeki, mgła rzedła. Nadal czujnie obserwowałem otoczenie, tymczasem Kaththea szła płyciznami tak, jakby nie miała się czego bać. Przed nami poruszał się klin fal, a więc Kofi nadal nam towarzyszył. I znów dobiegł nas daleki dźwięk. Tym razem nie było to krakanie, usłyszeliśmy psi skowyt i ujadanie. Tak ujadają psy z Alizonu, hodowane do polowania na ludzi, kiedy osaczają zdobycz.
- Sarnowie nadjeżdżają…
Dopiero kiedy Kaththea zasłoniła się chustką, zdałem sobie sprawę, że tak wiele można wyczytać z twarzy towarzyszących nam osób. Jak mogłem ustalić, czy uczucia wywołane jej myślami są moje czy jej? Pomyślałem, że jest podekscytowana, ale tak, jakby to polowanie nie miało z nią nic wspólnego. Równie dobrze mogłaby być widzem. Czy była pewna, że Dinzil cenił ją tak bardzo, iż nie musiała obawiać się myśliwych?
- Dinzil wie, czego potrzebuje. - Więc znów odczytała moje myśli. - Nie darmo wspinał się po chmurach, żeby zaatakować niebo. W przeszłości dopasował sobie wiele narzędzi, lecz nigdy nie miał narzędzia z Estcarpu. Czeka go teraz przykra niespodzianka.
Ujadanie stało się głośniejsze. Klin fal oznaczający Kofiego pomknął do przeciwnego brzegu. Dostrzegłem kołysanie trzcin; Merfay musiał się ukryć. Rozejrzałem się, ale znajdowaliśmy się w miejscu pozbawionym naturalnej osłony. Mogliśmy jeszcze wejść do głębszej wody, lecz Kaththea zdecydowanie odrzuciła ten pomysł.
- Ta twoja Orsya lubi jamy w mule i uwielbia skradać się przy dnie. Ale ja nie jestem Orsyą i nie mam skrzeli. Ty również, drogi bracie. A gdzie się podział twój miecz? - wyciągnęła łapę jakby wskazywała palcem i natychmiast cofnęła ją z cichym okrzykiem i przycisnęła do piersi.
- Co tu masz takiego?
- Oręż i talizman. - Czułem jakąś dziwną niechęć do dzielenia się z nią opowieścią o pochodzeniu miecza i tym, co dla mnie zrobił.
Runy rozpalały się, coraz wyrazistsze na tle złocistego brzeszczotu. Kolejny już raz zapragnąłem poznać je i odczytać, dowiedzieć się, co ta broń potrafiła zrobić dla tego, kto ją nosił. Mógłbym wtedy w niebezpieczeństwie odwołać się do wszystkiego, co miała do zaofiarowania, a nie błąkać się w ciemności.
Wzdłuż grani po drugiej stronie rzeki zobaczyłem poruszenie. Próbowałem wepchnąć Kaththeę na głębszą wodę, lecz wymknęła mi się i stanęła twarzą do pościgu, jakby się wcale go nie bała. Dlatego z konieczności musiałem stanąć obok niej z mieczem w łapie, a runy jarzyły się tak jaskrawo, iż można by pomyśleć, że to świeża krew kapie z brzeszczotu.
Przybyli. Trzy Wilkołaki biegnące na czterech łapach i to one ujadały. Za nimi mężczyźni podobni do tych, którzy pojmali Orsyę. Z tyłu zauważyłem jeszcze dwóch i ci przypominali myśliwych, którzy energetycznymi różdżkami zabili Kroganów.
Znów nieziemski śmiech Kaththei zadzwonił mi w głowie.
- Nędzna garstka, bracie, która nie mogłaby nawet marzyć o pokonaniu nas! Dinzil zapomina się, znieważając nas w ten sposób.
Zaczęła powoli odwijać chustkę zasłaniającą jej potworną głowę, przez cały czas zwrócona przodem do przybyłych. Rękojeść miecza w mojej łapie rozgrzewała się coraz bardziej.
Wilkołaki szczerzyły kły i ślina ciekła im z otwartych pysków. Ich oczy były czerwonymi iskrami czystego zła. Jeźdźcy za nimi zwolnili bieg swych wierzchowców, jechali teraz kłusem. Nie dosiadali Renthanów, ale zwierząt bardziej podobnych do estcarpiańskich koni, tylko większych, potężniejszych i całkiem czarnych. Siedzieli na oklep, bez wędzideł czy wodzy. Przypomniałem sobie Kepliana, demonicznego konia, który omal nie zabił Kyllana.
Zjechali na brzeg rzeki i spojrzeli na nas. Dzieliła nas płynąca woda. Wilkołaki przycupnęły na brzegu, pozostali ustawili się za nimi. Żołnierze przypominali z wyglądu synów Starej Rasy, a w każdym razie mogliby przejść wśród nich nie zauważeni. Ale myśliwi z ognistymi różdżkami byli obcy. Zasłaniali twarze kapturami. Lecz ich ręce… - ach, zobaczyłem takie same łapy jak moje. Gdyby tak ściągnąć im z głów kaptury, pewnie ujrzelibyśmy ropusze łby. Dinzil musiał ich wezwać z innego świata, do którego bramą była Ciemna Wieża.
Fałdy chustki opadły z głowy Kaththei. W pełnym świetle dnia jej monstrualna twarz, która nie była twarzą, została bezlitośnie odsłonięta. Po raz pierwszy ujrzałem ją taką i mimo woli wzdrygnąłem się.
Bez ust, bez nosa, tylko te jamy oczodołów w czerwonej jajokształtnej głowie. Mając w pamięci urodę mojej siostry zrozumiałem, jak to mogło na nią podziałać: doprowadziło niemal do obłędu i zmusiło do poszukiwania wszelkich możliwych środków pomocy.
Wilkołaki nie weszły do wody. Przypomniałem sobie słowa Orsyi, że bieżąca woda odstrasza pewne rodzaje złych mocy. Jednak ognistą broń zakapturzonych jeźdźców widziałem w akcji nad inną rzeką i mogłem oczekiwać, że jedna z tych różdżek skieruje się w naszą stronę.
Kaththea podniosła łapy do wysokości ramion i wyciągnęła je w stronę tego dobranego towarzystwa. Zapragnąłem stąd uciec, gdyż poczułem w mózgu szarpiący, piekący ból, którego nie mógłby znieść żaden normalny człowiek. Ścisnąłem mocniej miecz i ciepło powędrowało od rękojeści w górę, aż w końcu dotarło do mojego umysłu. Ustanowiło tam zaporę przeciw siłom, które przywoływała Kaththea, więc chociaż nadal wymachiwała łapami i ciskała myśli, nic to dla mnie nie znaczyło. I dotychczas nie wiem, jakich słów użyła. Wilkołaki zadarły do góry pyski i zaczęły wyć jak potępieńcy. Miotały się wzdłuż brzegu, aż wreszcie uciekły i skryły wśród skał z dala od rzeki.
Po nich jęły rżeć i stawać dęba Kepliany. Niektóre zrzuciły z siebie jeźdźców, zanim pognały w ślad za Wilkołakami. Część żołnierzy zdołała utrzymać się na ich grzbietach, ale ci, którzy spadli na ziemię, leżeli nieruchomo jak martwi. Natomiast dwaj zakapturzeni jeźdźcy zsunęli się z wierzchowców, które pogalopowały jak szalone, i stanęli obok siebie, obserwując Kaththeę. Jednak nie skierowali ku nam swej ognistej broni.
Moja siostra opuściła ręce. Przemówiła nie barykadując myśli, więc tym razem ją zrozumiałem.
- Powiedzcie waszemu panu tak: sokół nie poluje tam, gdzie szybuje orzeł. Ani ten, kto nosi płaszcz mocy, nie posyła kogoś niższego rangą niż Herold Sztandarów. Jeżeli chce się ze mną porozumieć, niech zrobi to tak jak zawsze, twarzą w twarz. - Roześmiała się. - Przypomnijcie mu to, czego skutek teraz widzicie; podniesie go to na duchu, ponieważ możemy się układać.
Zakapturzeni słudzy Dinzila niczym nie okazali, że ją zrozumieli, ani też nic nie odpowiedzieli; po prostu odeszli, odwróceni do nas plecami, jakby nie obawiali się żadnego ataku. Teraz Kaththea znowu okręciła głowę chustką.
- Posłałaś wyzwanie Dinzilowi - powiedziałem na głos.
- Posłałam wyzwanie - zgodziła się ze mną. - Nie wierzę, że znów wyśle swych podwładnych, żeby polowali na nas jak na zbiegłych niewolników. Kiedy przybędzie, to w pełni mocy, którą włada, jak mu się zdaje…
- Ale…
- Czy tego się boisz, bracie? Nie ma czego. Dinzil zamierzał zrobić ze mnie swoje narzędzie, takie jak żelazne szczypce, którymi wyciąga się z ognia rozżarzony węgiel. Przez jakiś czas - wsunęła luźne końce chustki za zapięcie kaftana, żeby się nie rozwiązały - mógł korzystać z niewielkiej części wiedzy. Tylko, widzisz, odsłonił mi wiele z tego, czego się sam nauczył. A ponieważ już zdobyłam wykształcenie w innej szkole, więc mogłam nadać tej wiedzy nową formę, której on nie zna. Niech wierzy, że mam moc, a po dwakroć chętniej będzie się z nami układał. Idziemy? - Pokręciła głową na boki, a potem wskazała na lewo. - Nie lubię chodzić po wodzie. Nie sądzę, żeby ktoś jeszcze rzucił nam wyzwanie. Zielona Dolina leży w tamtym kierunku.
- Jak możesz być tego pewna? - Jej arogancja rosła. Jej myśli brzmiały jak uderzenie pejcza o buty myśliwego. Kaththea, moja Kaththea, którą znałem przez całe życie, oddalała się ode mnie coraz bardziej.
- Zielona Dolina jest zbiornikiem mocy, nie możesz temu zaprzeczyć. I jako taka emituje sygnał dla wszystkich, którzy potrafią to wyczuć. Spróbuj sam, bracie, tym swoim tajemniczym ognistym mieczem.
Tak bardzo byłem pod jej wpływem w owej chwili, że bez namysłu podniosłem miecz, zarazem luzując chwyt, żeby zobaczyć, czy się zachowa jak wskazówka. Przysięgam, że go nie przechyliłem, ale że sam zwrócił się w stronę, którą wskazała Kaththea.
I znów wbrew mojej woli opuściliśmy rzekę. Wiedziałem, że prędzej czy później będziemy musieli to zrobić, gdyż nie chciałbym wracać podziemnymi tunelami.
Szybko przebyliśmy pas zdrowych roślin porastających brzegi rzeki i pustkowie przecinające ten falisty teren. Kaththea szła prosto przed siebie jak ktoś, kto niczego się nie lęka, ale ja, trzymając miecz w łapie, omijałem i zmuszałem ją do omijania pewnych krzewów, kamieni i tym podobnych. Nie uszliśmy daleko, kiedy ostrzegły mnie runy, że za nami skrada się półkolem nieprzyjaciel. Niektóre stwory już widziałem w szrankach zła, innych nie znałem. Nie wszystkie wyglądały wstrętnie lub potwornie. Jeżeli były iluzjami, to okazały się uodpornione na moją wolę i życzenie widzenia prawdy.
Nie przeszkadzały nam w podróży poza tym, że w każdej chwili mogły zewrzeć szeregi na rozkaz swego wodza. Miałem się ciągle na baczności czekając, aż zjawi się Dinzil i przyjmie wyzwanie Kaththei.
Byłem źle przygotowany do takiego starcia. Dysponowałem tylko bronią ostateczną, co zasugerowała mi Orsya. Znałem pewne słowa z Lormtu, na które mi odpowiedziano. Mogę powtórnie wezwać moc, która już raz udzieliła mi odpowiedzi. Byłoby to jednak bardzo ryzykowne posunięcie, z którego mógł skorzystać tylko ktoś, kto pogrążył się w bezdennej rozpaczy i stracił wszelką nadzieję.
To tu, to tam pojawiały się kępy zdrowej roślinności, głównie wokół źródeł, jeziorek lub małych strumyków, jak gdyby woda powstrzymywała zło, które spustoszyło tak znaczną część tej krainy. Ciężko się tędy szło, bo był to bardzo nierówny teren: ostre grzbiety dzieliły wąskie parowy, tak że wydawało mi się, iż ciągle się wspinamy albo schodzimy po to, by znów się piąć w górę albo schodzić. Jednak Kaththea prowadziła bez wahania, zawsze kierując się w lewo. Wreszcie sam ujrzałem w oddali Wzgórza.
W końcu zatrzymaliśmy się obok jakiegoś słodkowodnego jeziorka. Zjadłem tylko jeden z kilku pozostałych korzeni, które dała mi Orsya, chociaż mógłbym spożyć wszystkie. Kaththea znowu nie chciała nic jeść i usiadła oparłszy się o wielki głaz, nie odrywając wzroku od wody. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że zewsząd obserwują nas zwiadowcy towarzyszącej nam zgrai.
- Musimy wyszukać miejsce na nocleg - próbowałem znaleźć jakiś normalny temat do rozmowy z tą obcą mi kobietą, bo nie chciało mi się wierzyć, że to moja siostra.
- Znajdziemy jakieś - rzuciła i znów zamknęła przede mną umysł. Potem zaś dodała: - Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, w pobliżu znajdziemy to, co potrzebne. Ale teraz nie możemy się dłużej zatrzymywać.
Wstała i skierowała się do niszy w skale nad jeziorkiem. Idąc za nią zauważyłem nagle w miękkiej przybrzeżnej ziemi odciski stóp w kształcie klina i palców zaznaczonych jedynie przez niewielkie zagłębienia. Poznałem je: były krogańskie! Ale prowadziły z jeziorka, oddalały się od wody, co mnie bardzo zaskoczyło.
Orsya? Nie miałem pewności. Może Kroganowie sprzymierzyli się z siłami Ciemności - co już mogli zrobić - i któryś z nich dołączył do zgrai, która się za nami gromadziła? Tylko dlaczego siady prowadziły z wody.
Przecież nie potrafili bez niej żyć. Nic nie świadczyło, że ten wędrowiec był więźniem albo obiektem polowania zmuszonym do ukrycia się na lądzie.
Idąc za Kaththea co jakiś czas dostrzegałem odciski stóp na suchej ziemi, zamazane, ale nadal widoczne. Jakiś Krogan najwyraźniej rozmyślnie piął się tą samą drogą co my, wbrew swej naturze i obyczajom. Dwukrotnie nawet ukląkłem, aby zbadać je z bliska i się upewnić, czy mnie wzrok nie myli. Raz dotknąłem tropu mieczem, by sprawdzić, czy runy czegoś mi nie powiedzą. Przecież mogła to być iluzja, która miała wprowadzić nas w błąd. Jednak runy się nie zapaliły.
Zapadał zmrok, kiedy dotarliśmy do wąskiej, ciemnej rozpadliny prowadzącej w górę. Kaththea poszła nią bez wahania. Wiodły tam te same ślady, lecz nabrałem jakiegoś przekonania, że nieznajomy Krogan poruszał się teraz z trudem. Czy w pobliżu była woda? Jeśli tak, to miałem nadzieję, że wodny włóczęga zdołał do niej dotrzeć.
Później, w głębokim mroku, zobaczyłem niewielką iskierkę białego ognia. Mógł to być tylko należący do Orsyi róg jednorożca, który miał jej strzec przed złem. Ale Orsya z dala od wody... Dlaczego?
- Ponieważ jej potrzebujemy, bracie! - Po raz pierwszy od wielu godzin dotarła do mnie myśl Kaththei. - Zostawiła swoje czary w tej chustce, a to droga wiodąca w dwie strony. Ponieważ dała coś od siebie, więc mogłam ją w ten sposób odnaleźć i teraz czeka na nas.
- Przecież tu nie ma wody, a ona jest Kroganką. Musi mieć wodę!
- Nie kłopocz się; będzie miała wszystko, co trzeba, kiedy do niej dojdziemy.
Byłem bardzo zmęczony, ale teraz biegłem potykając się o rozsiane tu kamienie. Wreszcie dotarłem do miejsca, gdzie stał róg jednorożca. Obok leżała Orsya. Poruszyła się słabo, kiedy opadłem obok niej na kolana. Woda… nie miałem butli z tym cennym płynem. Czy zdołam donieść ją do jeziorka, obok którego zobaczyłem po raz pierwszy jej ślady? Będzie to niemal beznadziejna próba, ale jeśli nie ma innego ratunku, zrobię to.
- To niepotrzebne - Kaththea stała obok, przyglądając się nam obojgu. - To, co trzeba zrobić, można zrobić tu i teraz.
- Tu nie ma wody, a bez niej ona umrze.
Kaththea jęła powoli odwijać chustkę. Orsya odwróciła ku niej lekko głowę wspartą na moim ramieniu. Chciałem zasłonić jej oczy, żeby nie patrzyła na potwora, którym stała się moja siostra.
- Tak, potwora. - Zawstydziłem się, że Kaththea przechwyciła tę myśl. - Ale teraz mamy lekarstwo… to, co możesz dla mnie zrobić, Kemocu. Wiem, że zrobisz… zrobisz… zrobisz… - Powtarzała te słowa rytmicznie i uświadomiłem sobie, że zgadzam się zrobić wszystko, czego ode mnie zażąda.
- Weź swój dobry miecz, Kemocu, i daj mi krew... krew, która zmyje czar, żebym znów mogła stać się Kaththea.
- Krew! - Zdumiałem się tak bardzo, że wyrwałem się spod jej wpływu.
- Krew! - Pochyliła się niżej i wyciągnęła łapy. - Zabij tę wodną dziewkę; daj mi jej krew! A może chciałbyś, żebym pozostała w połowie potworem do końca moich dni?
Później wymówiła inne słowa, słowa, które miały zmusić mnie do posłuszeństwa. Podniosłem miecz. Runy zapłonęły krwawo na brzeszczocie i rękojeść sparzyła mi dłoń. Spojrzałem na Orsyę, a ona na mnie. Nie prosiła o łaskę, nie dostrzegłem też strachu w jej wielkich oczach, tylko cierpliwe oczekiwanie na to, przed czym nie zdoła uciec.
Krzyknąłem głośno i wbiłem miecz w ziemię; stał tak drżąc pomiędzy Kaththea a nami. W odpowiedzi usłyszałem krzyk, głośny, wibrujący w uszach, tak straszny, że zadrżałem. Usłyszałem w nim jęk kobiety zdradzonej. Jej męka połączyła Kaththeę dzisiejszą z Kaththea dawną. Skuliła się, zasłaniając twarz ramionami.
Położyłem Orsyę znów na ziemi i sięgnąłem po miecz.
- Jeśli musisz mieć krew - zacząłem i przyłożyłem brzeszczot do swego ciała.
Kaththea nie zwracała na mnie uwagi i nie słyszała moich słów. Roześmiała się strasznym, nieludzkim śmiechem. A potem uciekła od nas, z powrotem w mrok. Lecz jej myśli dotarły do mnie.
- Niech tak będzie! Niech tak będzie! Zawrę inny układ. A może to nie być takie proste i jeszcze bardzo będziesz tego żałował, Kemocu Tregarcie!
Rozdział 18
Pobiegłbym za nią, lecz Orsya złapała mnie za kostkę. Potknąłem się i upadłem. Trzymała mnie mocno, a kiedy zacząłem się z nią szarpać, zawołała:
- Robię to dla ciebie, Kemocu, dla ciebie! Ona nie jest już tą, za kogo ją uważasz. Wyda cię w ich ręce. Spójrz na swój miecz!
Rozluźniałem jej uścisk, palec po palcu. Teraz spojrzałem na miecz, który wypadł mi z łapy i leżał zwrócony ostrzem w mrok. Nigdy nie widziałem na nim run płonących tak jaskrawo jak teraz.
- Tam jest Kaththea! - A przecież za nami szły zastępy Ciemności.
- Ona nie jest Kaththea, którą znasz - powtórzyła słabo Orsya. Powieki opadły jej na oczy i uniosła je z wielkim trudem. - Pomyśl, Kemocu, czy ta Kaththea, do której byłeś tak przywiązany, żądałaby od ciebie, żebyś zrobił to, czego żądała?
- Dlaczego to zrobiła? - Oparłem łapę na rękojeści miecza, ale już nie chciałem biec za Kaththea. Wróciła mi jasność myśli.
- Ponieważ to prawda. Krew jest życiem, Kemocu. Wśród półludzi myśliwi piją krew najdzielniejszych z zabitych przez siebie wrogów, żeby posiąść ich siły witalne i odwagę. A czyż wojownicy nie mieszają swojej krwi, żeby odtąd stać się braćmi?
- Sulkarczycy tak robią.
- Kimkolwiek była twoja siostra, została napiętnowana. Nie może być znów sobą, dopóki krew nie przyciągnie jej z powrotem do tego świata. Kemocu! Twoje ręce! - Nie odrywała wzroku od moich łap. Przysunąłem je bliżej do światła płynącego z rogu jednorożca, żeby mogła lepiej je obejrzeć.
- Zostałem napiętnowany tak samo jak ona. Dla niej to było znacznie gorsze. Być urodziwą panną, a potem zobaczyć się jako coś takiego! Można od tego oszaleć!
- To również jest prawda - szepnęła Orsya. - To ona rzuciła na mnie czar przyciągania, prawda?
- Tak.
Ocknąwszy się z zamyślenia, przeniosłem spojrzenie ze swych łap na krogańską dziewczynę. Woda... Orsya umrze, jeżeli nie będzie miała wody. Jeśli pójdę za Kaththea, Orsya umrze w tym odludnym miejscu. Skoro nie potrafiłem zabić Orsyi mieczem, tym bardziej nie skażę jej na powolną śmierć.
- Woda? - Rozejrzałem się tępo dokoła, jakbym oczekiwał, że na rozkaz wytryśnie ze skały. - Jeziorko, tam jest woda. - Ogarnęło mnie poczucie beznadziejności. Nawet gdybym zdołał odnaleźć drogę w ciemności, niosąc Orsyę, równie dobrze może umrzeć, zanim dotrzemy do wody. Jeżeli zdołamy uciec przed tamtą potworną armią…
- Przez Wzgórza… - Orsya szepnęła cicho w moim umyśle.
Podniosłem wzrok na rozpadlinę. Taka wspinaczka… w mroku…
Kroganka z ogromnym trudem wyciągnęła rękę po róg jednorożca. Kiedy chciałem go jej podać, poruszyła się gwałtownie.
- Nie! Jeżeli go dotkniesz, straci swoje właściwości. Podtrzymaj mnie…
Podtrzymywałem ją, aż jej palce zacisnęły się słabo wokół rogu. Później przymocowałem do pasa miecz i wstałem, biorąc ją na ręce. Róg jednorożca leżał na jej piersi, a jego blask nie był już wąskim płomykiem świecy, lecz szeroko kładącą się poświatą, która co nieco rozjaśniała przed nami drogę.
Tamtej nocy wspólnie przeżywaliśmy strach i rozpacz, razem walczyliśmy i pomyślnie przeszliśmy próbę wytrzymałości. Orsya uparcie czepiała się życia, a ja szedłem ją niosąc. Co jakiś czas miecz krwawo się rozjarzał, ale nie śmiałem się zatrzymać. Niebo już poszarzało, kiedy o świcie przebyliśmy jakąś przełęcz. Spojrzeliśmy na dzikie pustkowie. Gdzieś dalej mogła leżeć Zielona Dolina. Jednak my potrzebowaliśmy tylko jednego - wody.
- Woda. - W tym słowie nie brzmiała już prośba Orsyi, tylko rozpoznanie. Błysła mi iskra nadziei. - Teraz na lewo…
Chwiejnym krokiem zszedłem ze zbocza. Gałęzie krzaków czepiały się zarówno mnie jak i mego brzemienia i byłem tak wyczerpany, że na pewno nie zdołałbym wstać, gdybym upadł. Potknąłem się na szczęście dopiero w pobliżu niewielkiej sadzawki, do której wpadał maleńki strumyk.
Położyłem Orsyę na ziemi, nabrałem wody w łapy i całą spryskałem. Chciałem krzyczeć z radości, widząc jej ruch. Przyciągnąłem ją bliżej do małej misy skalnej i pomogłem zanurzyć w wodzie głowę i ramiona. Leżała tam bezwładnie, wchłaniając przez skórę cenną ciecz i odzyskując życiodajną energię.
Później Orsya podniosła głowę i usiadłaby włożyć nogi do wody. Był to największy w moim życiu czar, gdyż lekkie i wysuszone ciało krogańskiej dziewczyny na moich oczach stało się znów jędrne i młode. Ułożyłem się więc na boku po drugiej stronie sadzawki, z głęboką pewnością, iż Orsya da sobie teraz radę. Byłem tak wyczerpany, że nawet gdyby Dinzil stanął przede mną, nie zdołałbym odpędzić od siebie snu.
Obudziłem się słysząc cichy śpiew, w którym rozbrzmiewały dźwięki mogące być niezrozumiałym słowami. Uspokoił mnie i odpędził wszelkie nocne strachy, które kryły się na tym pustkowiu; była ciemna noc. Orsya siedziała naprzeciw różdżki-rogu, wyciągając ręce do światła, jakby grzała się przy ogniu.
Przypomniała mi się nasza podróż do Ciemnej Wieży i natychmiast powróciły też pozostałe wspomnienia. Bezpowrotnie utraciłem zadowolenie z pierwszych chwil po przebudzeniu. Raptownie usiadłem i przez ramię spojrzałem za siebie. Nadal znajdowaliśmy się w kotlinie sadzawki, a za nami majaczyły w mroku Wzgórza, z których przybyliśmy i gdzie nadal mogła błąkać się Kaththea.
- Nie możemy zawrócić! - Orsya uklękła za mną i położyła mi dłonie na skroniach jak wtedy, gdy chciała pokazać mi Kofiego. Zobaczyłem, że cała okolica aż roi się od sił Ciemności gromadzących się do zadania potężnego ciosu. Wiedziałem, że ich celem jest Zielona Dolina. A ja wciąż nie potrafiłem pogodzić moich od dawna podzielonych lojalności. Byłem wewnętrznie rozdarty pomiędzy Kaththeę a tych, których należało ostrzec.
- Nie jest to pora, kiedy możesz stanąć do walki o Kaththeę. Zmarnujesz swoje siły i zdolności, wracając do tego kotła niebezpieczeństw. A przecież może spotkać cię jeszcze gorszy los: czy Dinzil nie wspomniał ci, że mógłby znaleźć w tobie jeszcze jedno narzędzie? I czy nie zechce tego uczynić, skoro już nie może kontrolować Kaththei? Możesz być dla niego cenną zdobyczą - przekonywała mnie Orsya.
- A skąd wiesz, co Dinzil powiedział? - przerwałem jej.
- Spałeś i miałeś sny. Wiele się od ciebie dowiedziałam podczas twego snu - odparła szczerze. - Bądź pewny, Kemocu, że twoja siostra przekroczyła granicę, skąd mógłbyś ją przywołać.
- Istnieją przecież różne moce, można ich poszukać. - Ogarniała mnie obawa, że ma rację.
- Owszem, ale nie ty. Wiesz zbyt mało, żebyś dobrze się pilnował, i za wiele mógłbyś stracić. Teraz musisz wybrać: odrzucić wszystko wracając po siostrę, albo ostrzec Zieloną Dolinę.
Miała rację, lecz nie ułatwiało mi to akceptacji jej słów. Poniosłem straszną klęskę i przez całe życie będę to pamiętać. Ale ponieważ sytuacja wyglądała źle, prawdopodobnie nie pożyję długo. Lepiej spędzić resztę życia ze wszystkich sił przeciwstawiając się Ciemności.
Musieliśmy trzymać się wody, co narażało nas na atak wroga. Nie chciałem jednak opuścić Orsyi i pozwolić jej wędrować samotnie. Za dobrze wiedziałem, jaki los może ją spotkać. Wskutek niewiedzy utraciłem Kaththeę - gdyż mogłem dać jej swoją krew i odzyskać siostrę - lecz nie będę odpowiedzialny za stratę Orsyi.
Kroganka mocno tuliła róg jednorożca. Nadal się jarzył. W dodatku, jak mi powiedziała, dzięki swoistym właściwościom zapewniał nam też ochronę. Nie podobało mi się, że go używaliśmy, gdyż moc zawsze przyciąga moc, nawet jeżeli są odmiennej natury.
O świcie skuliliśmy się w niszy pomiędzy dwoma dużymi głazami. Wąska struga, wzdłuż której szliśmy od sadzawki, łączyła się tutaj z większym strumieniem i Orsya długo w nim leżała, chłonąc ożywczą wodę. Raz obudził nas z drzemki stukot kopyt o skałę. Przez szczelinę między skałami mogłem wszystko widzieć. Dołem jechali jacyś mężczyźni na Renthanach. Sądziłem, że to zwiadowcy z Zielonej Doliny, dopóki nie zobaczyłem ich sztandaru z godłem świadczącym, że byli podwładnymi Dinzila.
Przecież w Dolinie powitają ich ciepło i w ten sposób zostaną otwarte drzwi dla pozostałych... Zrozumiałem, że muszę się pośpieszyć i ostrzec naszych przyjaciół. Orsya dotknęła mojej łapy.
- Oni jadą z Zielonej Doliny, a nie do niej - powiedziała. - Ale to prawda, że wszyscy mamy mało czasu!
Jak niewiele, uświadomiliśmy sobie w dalszej drodze. Dwukrotnie kuliliśmy się w kryjówce, kiedy mijał nas nieprzyjaciel. Raz były to jakieś widmowe stwory, które świeciły i pozostawiły w powietrzu smród rozkładu; później zaś trzy Wilkołaki mknące długimi susami.
Orsya znalazła dla nas pożywienie, coś, co wygrzebała spod kamieni w strumieniu. Pośpiesznie wpakowałem to do ust, dzielnie żułem i połykałem. Trzymaliśmy się strumienia, który na nasze szczęście płynął we właściwym kierunku. Na krótko przed zachodem słońca Orsya wskazała na klin fal.
- Czy to Kofi? - zapytałem.
- Nie, to ktoś inny z jego plemienia. Może ma dla nas nowiny.
Wywodziła trele i świergotała tak jak z Kofim, po czym odwróciła się do mnie, marszcząc lekko brwi.
- Siły Ciemności rozpościerają się pomiędzy nami a Zieloną Doliną. Oczekują na rozkaz ataku.
- Czy możemy przemknąć się między nimi?
- Nie wiem. Ty wprawdzie pływasz, lecz nie tak dobrze, żebyśmy mogli wędrować głębinowymi drogami.
- Jeżeli muszę to zrobić, zrobię. Pokaż mi je - powiedziałem ponuro.
Miała chyba poważne wątpliwości, ale po jeszcze jednej rozmowie z Merfayem wzruszyła ramionami.
- Jak trzeba, to trzeba.
Nie dane nam było jednak dotrzeć do jej „głębinowych dróg”. Wkrótce potem, jakby znikąd, pojawiło się przed nami, sądząc po falowaniu wody, całe stado Merfayów. Słyszałem ich ciche okrzyki, które musiały być wydawane bardzo energicznie, żeby dotrzeć do moich uszu.
- Co się dzieje?
- Moi rodacy się zbliżają.
- Więc połączyli się z siłami Ciemności?
- Nie. Nadal wierzą, że zdołają zawrzeć pokój i odejść własną ścieżką, jeżeli zapłacą im pewną cenę. Ta cena, to ty i ja. Wiedzą, że tędy podróżujemy i nie mogę się łudzić, iż zdołam się wymknąć ich czarom.
- Możesz się ukryć. Na pewno Merfayowie pokażą ci drogę. Ja mogę znów wędrować lądem. - Niecierpliwiłem się, chciałem ruszyć w dalszą drogę. Potrzeba pośpiechu trawiła mnie jak gorączka.
Zdawało się, że Orsya mnie nie słyszała. Znów odwróciła się w stronę bryzgów i falowania i jeszcze raz jęła świergotać.
- Chodź! - powiedziała i skierowała się w dół rzeki, a niewidzialni Merfayowie, sądząc po zamęcie w wodzie, ustawili się po obu jej stronach jak eskorta.
- Ale dlaczego? Powiedziałaś...
- Niedaleko jest boczna droga częściowo biegnąca pod ziemią.
- Przez jaskinię i grobowiec?
- Może to tylko jakiś inny zewnętrzny odcinek tamtych korytarzy. Nie ten, w którym byliśmy. Mój lud nie zna tej drogi.
Nie oddaliliśmy się zbytnio, kiedy wyprzedziło nas falowanie wody wywołane przez Merfayów. Orsya zatrzymała się i chwyciła mnie za łapę.
- Zmylą Kroganów. Mój lud nie zna tej krainy i będzie podróżował powoli. Posłuchają Merfayów. Teraz idziemy tędy!
Puściła moją łapę i odgarnęła ręką kilka krzewów, których długie liście pochylały się nad rzeką, a czubki zanurzały w wodzie. Za tą zasłoną znajdował się jeden z dopływów, płytki jak strumyk, płynący w wąskiej szczelinie.
Część drogi przebyliśmy na czworakach, ukryci za ścianami rowu. Na szczęście był gęsto zarośnięty przez owe szeroko rozgałęzione krzaki o długich liściach i, choć czasem smagały nas boleśnie, mogliśmy przeczołgać się pod nimi.
Strumień wpadał do jeziorka i Orsya zatrzymała się tam.
- Wejście jest w dole; musimy dać nurka.
- Jak długo będziemy pod wodą?
- Dla ciebie długo, ale to jedyna droga.
Przywiązałem mocniej miecz. Potem zdjąłem ciepły kaftan, który Kaththea sporządziła z iluzji i trzcin. Zwinąłem go w kłąb i już wsadzałem pod korzenie jednego z krzewów, kiedy zaczął się przemieniać w postrzępioną wiązkę. Napełniłem płuca powietrzem i dałem nurka.
Jeszcze raz powtórzył się koszmar i znów pokładałem nadzieję tylko w dotknięciu ręki Orsyi na moim ramieniu, wskazującym mi kierunek. Właśnie w chwili, kiedy moje płuca zdawały się pękać, wynurzyłem się z wody. Otaczała mnie ciemność, ale nadeszło z niej dotknięcie ręki i ponaglający głos Kroganki.
Popłynąłem niezdarnie za nią, czując ciążący mi miecz. W mroku trudno jest określić odległość i nie wiem, ile czasu płynęliśmy. W każdym razie byłem już zmęczony, gdy znaleźliśmy się w szarej jaskini i zobaczyłem w niezbyt wysokim sklepieniu szczeliny, przez które wpadało światło.
Nietrudno było do nich dotrzeć, a później znaleźliśmy się wśród skał patrząc na ostatnie promienie słońca padającego na nizinę. Zgromadziła się tam cała armia. Wydawało się, że nasza boczna droga zaprowadziła nas prosto przed oblicze nieprzyjaciela.
Nie znałem terenu przed nami. Jeżeli był to jeden z szańców Zielonej Doliny, nigdy go nie widziałem.
- Nie sądzę, żeby już atakowali Dolinę. Spójrz... - Orsya zwróciła moją uwagę na znajdującą się niedaleko od nas skalną półkę. Stała na niej grupa ludzi, a pomiędzy nimi mignęła mi postać z głową owiniętą w zieleń.
- Kaththea!
- Dinzil też tam jest. - Orsya wskazała na mężczyznę w płaszczu, górującego wzrostem nad moją siostrą. - Jest również jeden z dowódców Sarneńskich Jeźdźców i kilka innych, ważnych osobistości. I… czy nie czujesz tego? Oni używają mocy.
Miała rację. Wyczułem w powietrzu poruszenie, napięcie, gromadzenie się wielkiej siły. Już kiedyś to czułem, owej nocy, kiedy Mądre Kobiety z Estcarpu szykowały się do śmiercionośnego ataku na nadchodzącą przez południowe góry armię Karstenu. To wysysanie sił witalnych, gromadzenie, gromadzenie…
- Spróbują zadać podobny cios i zanim mieszkańcy przyjdą do siebie po ataku mocy, na Zieloną Dolinę uderzą wojska.
Nie potrzebowałem wyjaśnienia Orsyi. Sam to odgadłem. I co gorsza, wyczułem jeden silny czynnik w tym warzeniu zła. Kaththea telepatycznie przywoływała - nie mnie, ale Kyllana! W takim stopniu należała już do Ciemności, że dar, z którym się urodziliśmy, wykorzystywałaby wezwać swego brata i uczynić z niego klucz do Zielonej Doliny.
Zrozumiałem teraz prawdziwe znaczenie przepowiedni Loskeethy, że lepiej by było, gdyby Kaththea umarła. I że ja miałem to sprawić. Jeżeli potrafiła rzucać takie wezwania, ja również mogłem to uczynić.
- Zostań tutaj! - rozkazałem Orsyi i zacząłem się skradać wzdłuż szczytów, żeby znaleźć miejsce położone wyżej i na zapleczu tamtego skalnego występu. Nie zabrało mi to wiele czasu. Myślę, że nasi wrogowie tak byli pochłonięci tym, co robili, iż nawet nie zauważyliby mnie, gdybym otwarcie podszedł do nich.
Znalazłem miejsce, gdzie mogłem stanąć na otwartej przestrzeni. Potem wyciągnąłem miecz i wymierzyłem go w Kaththeę. Całą posiadaną wiedzę włożyłem w telepatyczny zew. Kaththea zachwiała się, objęła rękami głowę. Następnie odwróciła się i zaczęła biec po występie w moją stronę. Pozostali tak byli zajęci łączeniem woli i mocy, że nic nie rozumieli przez długą chwilę, wystarczającą, by Kaththea rozpoczęła wspinaczkę. Pierwszy zorientował się w sytuacji Dinzil i ruszył za nią. Nie zdołałaby do mnie dotrzeć, zabrakło na to czasu. Zrobiłem więc to, co kiedyś zobaczyłem w misie Loskeethy: cisnąłem w moją siostrę mieczem, życząc jej śmierci.
Miecz odwrócił się w powietrzu i uderzył Kaththeę rękojeścią między oczy. Upadła i pewnie stoczyłaby się z powrotem na skalną półkę, gdyby jej ciało nie zaczepiło się o skałę. Leżała tam, a miecz tkwił obok wbity w ziemię.
Dinzil zatrzymał się na ten widok. Podniósł ku mnie głowę i zaczął się śmiać. Był to ten sam śmiech, który słyszałem u Kaththei, tylko jeszcze bardziej nieludzki. Wzniesioną do góry ręką pozdrowił mnie gestem, jakim pozdrawia się zręcznego szermierza.
Tymczasem już znalazłem się obok Kaththei. Podniosłem miecz, a ją samą umieściłem w szczelinie, którą dostrzegłem w skalnej ścianie.
- Dobra robota, bohaterze! - zawołał Dinzil. - Za mało i za późno, wojowniku zza gór!
Wykonał jakiś ruch i nagle miecz wyślizgnął mi się z ręki. Schyliłem się po niego, ale w żaden sposób nie mogłem go podnieść swą niekształtną łapą.
- Teraz zostałeś unieszkodliwiony - roześmiał się. Stał tam z resztą kompanii sług Ciemności gromadzącą się za nim i obserwującą mnie oczami czy tym, co służyło jako organy wzroku. Mogli to nie być Wielcy Adepci Zła, ale obecnie mobilizowali siły, by osiągnąć ich wyżyny. Myślę, że nawet Czarownice z Estcarpu niechętnie zmierzyłyby się z nimi.
- Trafił ci się jeden talizman - Dinzil spojrzał na miecz. - Gdybyś tylko wiedział, jak go użyć, spisałbyś się lepiej, mój młody przyjacielu. A teraz...
Nie wiedziałem, co zamierzał ze mną zrobić. Zrozumiałem jednak, że jego decyzja była w całości związana z Ciemnością. Nawet śmierć nie zamyka pewnych drzwi. Lecz w moim pobliżu osunęły się ziemia, żwir i drobne kamyki. To Orsya zeszła w ślad za mną. Przyciskała prawą dłoń do piersi, a w niej, czubkiem na zewnątrz, trzymała róg jednorożca.
Nie wiem, czy własnymi siłami zmyliła Dinzila na niezbędny nam czas. W każdym razie znalazła się obok mnie, a on stał tam nadal. Ukłuła się w rękę ostrym czubkiem rogu. Popłynęła krew. Wyciągnęła krwawiącą dłoń, pochwyciła moją bezużyteczną teraz łapę i posmarowała ją szkarłatnym płynem. Poczułem mrowienie powracającego życia. Na moich oczach wstrętna ropusza łapa rozpadła się i wyłoniła się z niej ludzka ręka. To samo stało się z lewą łapą. Natychmiast sięgnąłem po miecz.
Wróg nacierał, nie z bronią, ale ze swoją wiedzą. Tak jak można użyć kowalskiego młota do zmiażdżenia mrówki, tak oni zwracali przeciw mnie, przeciw nam dwojgu, całą zgromadzoną moc, którą zamierzali skierować przeciwko Zielonej Dolinie. Przeciwstawić im mogłem tylko ostateczną broń.
Podniosłem się z trudem i pchnąłem Orsyę za siebie, ku ciału mojej siostry. To naprawdę była ostatnia szansa dana mi przez los. Podniosłem do góry miecz, nie do obrony, lecz w geście hołdu dla najwyższego wodza i wypowiedziałem tamte słowa…
Słońce właśnie zachodziło, kiedy natknęliśmy się na to zgromadzenie nieprzyjaciół. Mrok wpełzł jako część gromadzonych przez nich mocy Ciemności. A teraz w jednej chwili zrobiło się jasno jak w dzień. Błysk był tak silny, że mnie oślepił. Poczułem, że jakaś część tego światła uderzyła w klingę miecza, przemknęła przez nią i przeze mnie i odeszła. Oślepłem i ogłuchłem. A jednak usłyszałem odpowiedz i zobaczyłem...
Nie, nie mogę opisać słowami tego, co widziałem, a przynajmniej wydaje mi się, że widziałem. Podczas starożytnych wojen w Escore uwolniono wiele rodzajów mocy i dawno zapomniano o kluczach do nich. Tak jak Dinzil poszukiwał usilnie jednego z owych kluczy, tak ja, tylko dzięki przypadkowi, powodowany rozpaczą, znalazłem inny.
Stałem się kanałem dla mocy, która odpowiedziała na moje wezwanie i posłużyła się mną. Nie byłem już mężczyzną, przestałem być człowiekiem, stałem się bramą, przez którą owa moc przybyła do naszej przestrzeni i czasu.
Nie widziałem nic z tego, co czyniła. Ale odeszła równie nagle, jak się pojawiła. Leżałem na ziemi bezradny jak dziecko, a tymczasem szalała nawałnica, jakiej nigdy nie widziałem, i tylko zygzaki błyskawic rozjaśniały mrok. Nie mogłem się poruszyć. Wydawało mi się, że wyczerpałem już wszystkie siły. Oddychałem, mogłem widzieć błyskawice, czuć smagający mnie lodowaty deszcz. I to wszystko.
Czasami traciłem przytomność, potem znów ją odzyskiwałem. Mój umysł jednak pracował, choć opieszale, za to moje ciało nie mogło. Upłynęło, jak mi się wydawało, wiele czasu, nim zawołałem:
- Orsya?
Nie otrzymałem odpowiedzi, lecz nie ustępowałem i ponawiane wezwania stały się jedyną więzią łączącą mnie ze światem zewnętrznym. Czułem, że gdybym zaprzestał wołania, spadłbym w jakąś nicość i już nigdy bym się z niej nie wydostał.
- Orsya?
- Kemocu…
Moje imię w jej myślach! Podziałało to na mnie jak woda na człowieka konającego z pragnienia. Stwierdziłem, że mogę się nieco poruszać, chociaż leżałem przywalony masą ziemi i małych kamyków. Moje odrętwiałe ciało zaczęło odczuwać ból.
- Orsyo, gdzie jesteś?
- Tutaj…
Pełzłem, prawie nie odrywając brzucha od ziemi, wciąż pełzłem. Później moja ręka napotkała ciało Kroganki i pochwyciły ją płetwiaste palce. Przytuliliśmy się do siebie, a tymczasem deszcz stał się mniej gwałtowny. Pioruny przestały bić w szczyty. Stopniowo nawałnica ucichła, my zaś leżeliśmy w milczeniu, radzi, że oboje przeżyliśmy.
Nadszedł ranek. Znajdowaliśmy się na półce skalnej, gdzie Dinzil starał się przywołać moc, która miała poruszyć świat. Po zboczu zeszła kamienna lawina i uwięziła nas. Ale nie widziałem już naszych wrogów.
- Kaththea! - To wspomnienie paliło żywym ogniem.
- Tutaj! - Orsya już doczołgała się do ciała na poły skrytego w kupie ziemi. Zielona chustka nadal była owinięta wokół głowy mojej siostry. Wyciągnąłem rękę, żeby jej dotknąć i mój wzrok padł na palce, które przywróciła mi Orsya. Zacząłem zaciekle kopać tymi palcami ziemię, żeby uwolnić ciało Kaththei.
Kiedy leżała już wyprostowana na półce skalnej, skrzyżowałem jej na piersi czerwone łapy. Może powinienem je ukryć, żeby nikt nigdy się nie dowiedział, skąd się wzięły i kim się stała Kaththea. Nagle poczułem pod ręką lekkie bicie jej serca: żyła!
- Orsyo - zwróciłem się do krogańskiej dziewczyny - ty zwróciłaś mi moje ręce. Czy mogę przywrócić Kaththei jej ręce i twarz?
Odsunęła się ode mnie rozglądając się, jakby czegoś szukała wśród zwietrzeliny.
- Róg jednorożca - wyszeptała, łzy zabłysły w jej oczach i popłynęły po zapadniętych policzkach. - Przepadł.
Rozejrzałem się i zauważyłem coś: błysk metalu. Zacząłem w tym miejscu kopać, aż połamałem sobie paznokcie. Ponownie ująłem w dłoń rękojeść miecza-talizmanu. Wyciągnąłem go jednym szarpnięciem. Lecz z brzeszczotu pozostał tylko pojedynczy niewielki odłamek i już nie złocisty, tylko czarny i matowy. Wypróbowałem go na poduszeczce kciuka. Okazał się dość ostry i było to wszystko, co miałem.
Wróciłem do Kaththei, zdarłem z niej wypłowiałą chustkę i spojrzałem na potworną głowę. Później zrobiłem to samo, co Orsya wcześniej zrobiła dla mnie. Naciąłem ciało złamanym mieczem i pozwoliłem płynąć krwi, najpierw na głowę, potem na łapy. Zmiana dokonała się podobnie jak u mnie, tylko nieco wolniej. Czerwona skóra i ciało stopiły się, twarz mojej siostry i jej smukłe dłonie wyzwoliły się ze straszliwego przebrania. Wziąłem ją w ramiona i płakałem - wreszcie poruszyła się w moich objęciach i powoli otworzyła oczy. Dostrzegłem w nich tylko zakłopotanie, nie poznała mnie. Kiedy spróbowałem dotrzeć myślą do jej umysłu, najpierw spotkałem się ze zdziwieniem, a następnie z przerażeniem. Szamotała się, próbowała uwolnić z mojego uścisku, jakbym był potworem z sennego koszmaru.
Orsya chwyciła ją za ręce i trzymała je łagodnie, lecz stanowczo.
- Wszystko w porządku, siostro. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi - powtarzała cichym głosem.
Kaththea przytuliła się do niej, lecz na mnie nadal patrzyła z powątpiewaniem.
Nieco później, kiedy stałem spoglądając na spustoszenie, jakiego dokonała niezwykła nawałnica, podeszła do mnie Kroganka. Wśród zwałów ziemi i kamieni leżały ciała, jednakże ani człowiek, ani zwierzę nie poruszało się pod wschodzącym słońcem pięknego dnia.
- Jak ona się ma? - zapytałem.
- Dobrze, jeśli chodzi o ciało. Ale, Kemocu, ona zupełnie zapomniała, kim była. Straciła wszelką moc, którą władała!
- Czy na zawsze? - Nie mogłem sobie wyobrazić Kaththei tak okaleczonej.
- Nie wiem. Jest taka, jaka mogłaby być, gdyby nie urodziła się Czarownicą - to łagodna, słodka panna, która teraz bardzo potrzebuje twojej siły i pomocy. Nie próbuj jednak przypominać jej przeszłości.
I tak się rzeczy miały, że choć Orsya i ja przyprowadziliśmy znów Kaththeę do Zielonej Doliny, lecz nie była to już ta sama Kaththea co dawniej. I nikt - ani mężczyzna, ani Czarownica - nie może powiedzieć, czy kiedyś znów nią się stanie. Siły Ciemności po raz drugi poniosły klęskę i przez jakiś czas mogliśmy śmielej podróżować po Escore, chociaż jeszcze daleko było do oczyszczenia go z mroku. A opowieść o naszej trójce jeszcze się nie skończyła.
Spis treści
Rozdział 1 ……………… str. 2
Rozdział 2 ……………… str. 4
Rozdział 3 ……………… str. 7
Rozdział 4 ……………… str. 10
Rozdział 5 ……………… str. 13
Rozdział 6 ……………… str. 16
Rozdział 7 ……………… str. 18
Rozdział 8 ……………… str. 21
Rozdział 9 ……………… str. 24
Rozdział 10 ……………… str. 26
Rozdział 11 ……………… str. 29
Rozdział 12 ……………… str. 32
Rozdział 13 ……………… str. 34
Rozdział 14 ……………… str. 37
Rozdział 15 ……………… str. 39
Rozdział 16 ……………… str. 42
Rozdział 17 ……………… str. 45
Rozdział 18 ……………… str. 48