Agnieszka i Andrzej Wroblewscy Zgoda na wyjazd


Agnieszka i Andrzej Krzysztof Wróblewscy

 

Zgoda na wyjazd      

 

Wstęp

 

„Tylko zanikowi uczuć narodowych przypisać można, że autorzy uparcie odwracając głowy od naszych niewątpliwych osiągnięć dają się prowadzić na pasku skrajnie reakcyjnym siłom rewanżystowskim z Bonn i zohydzają wszystko, co polskie, a pod niebo wychwalają, co niemieckie....“ — tak zapewne ocenią naszą książkę niezawodni patrioci, dla których świat dzieli się nie na dobre i złe, tylko na nasze i obce.

To oni właśnie, albo tacy jak oni, są odpowiedzialni za to, co się stało z Mazurami i Warmiakami. O walce z żywiołem niemieckim w ciągu minionych stuleci pisano dużo i chętnie. O walce z naporem polonizacji wstydliwie się milczy. A fakty, choć smutne, są jednoznaczne: ani Bismarckowi, ani Hitlerowi nie udało się tak skutecznie zgermanizować mieszkańców tej ziemi, jak nam.

Warmiacy i Mazurzy tkwili tu przez parę wieków pod pruską administracją, zachowując polską mowę, wiarę i nazwiska. Kiedy wreszcie przyszła do nich Polska, zapragnęli ją opuścić. Błędy akcji polonizacyjnej, trudności i kryzysy, ą z drugiej strony sukcesy alternatywnej ojczyzny — Republiki Federalnej Niemiec — sprawiły, że jedyne, co mogliśmy zrobić, to zgodzić się na wyjazd. Dlatego zgoda na wyjazd przewija się jak lejtmotyw na kartach tej książki, dlatego „Zgoda na wyjazd“ stała się jej tytułem.

Czy mogło być inaczej? Czy ta kraina, która nigdy nie była specjalnie bogata, ale sercu swoich mieszkańców bliska, mogła ostać się enklawą względnego spokoju? Mazurzy i Warmiacy zawsze marzyli o autonomii, chcieli pozostać sobą. Mniej dbali o państwo, któremu podlegali, bardziej o region, który uważali za swoją ojczyznę. Ale zrodzona z wojny nienawiść, powojenne migracje, stalinizm ze swoją nieodłączną nieufnością względem wszystkich i każdego, później centralizm i zastój gospodarczy, wreszcie dziesiąta potęga gospodarcza świata i brak sznurka do snopowiązałek... Nie, karty historii ułożyły się dla Warmii i Mazur niepomyślnie. Mogło być inaczej, ale nie o wiele.

Kiedy w 1945 roku ta kraina została przyłączona do Polski, mieszkańców polskiego pochodzenia było około stu dwudziestu tysięcy. Potem jednak liczba chętnych na wyjazd wciąż rosła, a granica co pewien czas rozstępowała się; dzisiaj jest ich może sześć, może osiem tysięcy. Nasza książka jest zapewne ostatnią książką reporterską o tych ludziach. Potem temat przejdzie w ręce historyków.

Próbujemy dociec przyczyn masowych wyjazdów. Główny powód jest przyziemny — materialny. Różnica poziomów życia w RFN i w Polsce zachęcała do szukania korzeni w bogatszej ojczyźnie. Tam nęcił dobrobyt, stąd wypychał brak perspektyw. Gdyby nawet było tu ciężko, ale wciąż lepiej i stabilniej, nie rzuciliby ziemi, skąd ich ród. W końcu i tam nie jest słodko wysłuchiwać pogardliwie rzucanego pod ich adresem „der Polack“. Obok przyczyny wyjazdów głównej, tej samej, która i pozostałym rodakom każe szukać szczęścia na obczyźnie, były też powody specjalnie Mazurów i Warmiaków skłaniające do opuszczenia PRL: nie dość, że tu jest gorzej, to jeszcze odrębności narodowej nie potrafią uszanować.

Narodową powinność rozumiemy nie jako podkoloryzowane prawdy na kolor biało-czerwony, raczej jako podkreślanie tych miejsc i momentów, gdzie szowinistyczne zaślepienie przyniosło Polsce szkodę. I chociaż Warmiaków czy Mazurów, jak i innych mniejszości etnicznych, prawie już w Polsce nie ma, ta nauka może się jeszcze przydać: nieraz sztandar narodowy osłaniał niechlubne manipulacje, lepiej więc zaglądać, co się kryje pod spodem. Dawni nasi bracia, którzy czuli się zmuszeni do emigracji, są nam bliżsi niż współobywatele, którzy tamtych do wyjazdu zmusili.

Mazury i ich mieszkańców odwiedzamy od parudziesięciu lat, od kilkunastu spędzamy wszystkie wakacje i weekendy, na ile benzyna pozwoli, w naszym domku nad jeziorem: Zbierając materiały do tej książki przez ostatnie dwa lata jeździliśmy więc po miejscach znajomych. W wędrówkach towarzyszył nam wyżeł Trep, który może uważać się za trzeciego współautora.

 

styczeń 1988

 

Dziki

 

Na Warmii i Mazurach nawet dziki nie są apolityczne.

— Wybiera się pan nas opuścić? — pytaliśmy Gustawa Niwerę, kowala i rolnika ze wsi Natać Mała. — Dojadła panu Polska i socjalizm?

— Socjalizm nie, ale dziki.

Niwera mieszkał w swoim domu z czerwonej cegły blisko siedemdziesiąt lat — czyżby przez ten czas dziki uległy ewolucji, stały się bardziej dokuczliwe? A może on zniedołężniał i nie potrafi się przed nimi obronić? Ale na dziki skarżą się wszyscy rolnicy, starzy i młodzi.

— Póki Łańsk tu rządził, ziemniaka u mnie nie uświadczył, wszystko dziki zjadły — powiada Gerard Romahn ze wsi Pluski.

Pluski dzieli od Nataci dobre 20 kilometrów, a to samo można usłyszeć w Gągławkach, w Chaberkowie, w Zgniłosze, jakby dziki panowały w całej południowej połowie Olsztyńskiego, tam gdzie rozłożył się Łańsk — Ośrodek Urzędu Rady Ministrów. To stamtąd właśnie dziki robiły sobie wypady na okoliczne pola, rozzuchwalone bezkarnością: dla bezpieczeństwa wypoczywających w Łańsku prominentów służbie leśnej nie wolno było strzelać.

Niemal każdy, z kim rozmawialiśmy, wspominał Łańsk. I niemal każdy się zastrzegał: rozumiem, że taki ośrodek musi istnieć, ale powinien jakoś ułożyć sobie stosunki z sąsiadami. Wybaczono by rozległy teren, luksusowe domki, butelki szampana, wartę przy bramach wjazdowych. Nie wybaczano dzików.

„Jak w latach pięćdziesiątych, tak i dziś z okazji procesu odnowy ochotnie wyciąga się wobec społeczności lokalnych straszak separatyzmu — mówił na zjeździe Związku Literatów w grudniu 1980 r. pisarz mazurski, Erwin Kruk. — Nie da się ukryć, separatyzm mazurski kwitnie. Przed dziesięciu laty nad jeziorami Pluszne i Łańskim zagrodzono niecałe 30 tysięcy hektarów, a pod koniec dekady tych hektarów było już prawie 70 tysięcy. Drucianymi wysokimi płotami »separatyści mazurscy« odgrodzili się od ludności... Mam przeto propozycję, aby warmińskie i mazurskie wioski z obu stron Łańska zachować dla przeszłości i pamięci jako pomnik separatyzmu władz od rzeczywistości“.

Im bardziej rozszerzał się Łańsk, tym bardziej kurczyły się tereny dookoła i tym bliżej było dzikom do upraw rolnych.

— Za Niemca był limit, reszta do odstrzału — opowiada Jan Hübsch z Purdki. — Teraz wychodzi na to, że rolnik musi wyżywić i dziki, i ludzi. Odszkodowanie dają małe, chyba że się zakontraktuje.

— To niech pan kontraktuje!

— A jak na złość nie zeżrą?

Cień Łańska kładzie się tak szeroko, że postanowiliśmy mu poświęcić szczególną uwagę. Wprawdzie od czasu gniewnego przemówienia Erwina Kruka zagrodzony teren znów się skurczył, ale separatyzm nie zmalał: do Ośrodka wjazdu broni żołnierz wartownik. Wobec tego napisaliśmy list, który w całości przytaczamy:

 

Min. Zdzisław Drozd

Urząd Rady Ministrów

Al. Ujazdowskie 1/3 Warszawa

 

1 lipca 1987

 

Szanowny Panie Ministrze!

 

Wraz z żoną Agnieszką Wróblewską z redakcji Przeglądu Technicznego przygotowujemy książkę o Warmiakach i Mazurach, którzy w większości opuścili już Polskę.

Zbierając materiały do tej książki parokrotnie natrafiliśmy na sprawę Łańska. Według niektórych opinii to właśnie rozrost Łańska miał być powodem niektórych decyzji o wyjeździe z Polski. Inni twierdzą jednak, że posługiwano się tym jako wygodnym pretekstem.

Nie chcemy polegać na tych, sprzecznych zresztą, opiniach i dlatego chcielibyśmy się zapoznać ze stanowiskiem URM oraz odwiedzić Ośrodek w Łańsku i zobaczyć, co zostało ze wsi w zachodniej jego części.

Oczekujemy Pańskiej zgody i wskazania, z kim mamy się porozumieć w tej sprawie.

Wydawcą książki jest Państwowe Wydawnictwo Iskry.

 

Z pozdrowieniami

 

Andrzej Krzysztof Wróblewski

 

W niecałe dwa tygodnie dostaliśmy odpowiedź, którą również w całości przytaczamy:

 

Urząd Rady Ministrów

Warszawa, 1987-07-09

 

Podsekretarz Stanu

Zarządzanie

Miesięcznik kadry kierowniczej

Redaktor Andrzej Krzyszof Wróblewski

Warszawa

W odpowiedzi na Pana list z 1 lipca br. uprzejmie informuję, że materiały dotyczące Łańska mogą znajdować się w archiwach władz terenowych województwa olsztyńskiego. Urząd Rady Ministrów nie dysponuje informacjami, które Pana interesują. Ponadto osoby zatrudnione obecnie w Łańsku nie orientują się w sprawach, które Pan bada.

Wielokrotnie zmieniał się skład osobowy załogi w Ośrodku i obecnie nie pracują w nim ludzie, którzy byli jego organizatorami i znaliby historię Łańska.

Żałuję, że nie jestem w stanie udzielić Panu pomocy.

 

Łączę pozdrowienia

 

dr Zdzisław Drozd

 

Cała ta wymiana pozdrowień i uprzejmości po to, żeby powiedzieć jedno krótkie NIE! Przytoczyliśmy obydwa listy nie dlatego, żeby zawierały bogatą treść, ale żeby pokazać czytelnikowi, iż nie mieliśmy innej drogi — musieliśmy sobie radzić sami.

Od początków łańskiego Ośrodka, to znaczy od 1951 roku, jego istnienie wiąże się z osobą pułkownika Doskoczyńskiego z ochrony osobistej prezydenta Bieruta; słyszeliśmy nawet pogłoskę, której trudno dać wiarę, że podczas jakiejś próby zamachu na Bieruta pułkownik zasłonił go własnym ciałem i poniósł przy okazji niepowetowane szkody na własnej cielesności. W każdym razie Doskoczyński był długo komendantem Ośrodka i to komendantem, którego ciężką rękę się czuło: potrafił zapędzić do rąbania drzewa nieostrożnego turystę, który wszedł w zakazany las, potrafił zastrzelić chłopskiego psa, który ujadał na dziki, ale potrafił też obdarować zegarkiem gajowego, który dbał o zwierzynę.

Bo zwierzyna przeznaczona była do odstrzału dla wczasowiczów, których dopiero w latach osiemdziesiątych zaczynano nazywać prominentami. To z myślą o nich, o ich polowaniach rozszerzano teren. To z myślą o nich dokarmiano zwierzynę, żeby starczyło jej także i na dewizowe polowania, ale to oddzielna, historia i o niej za chwilę. To z myślą o nich budowano przemyślne parkany, przez które dziki mogły wchodzić do środka, ale nie wychodziły na zewnątrz; w praktyce jednak nie działało to tak, jak było pomyślane.

Leśniczówka Lalka, która dała początek łańskiemu Ośrodkowi, była kiedyś ponoć willą Hindenburga, potem Göringa. Później, już chyba w latach wojny, dobudowano tam dwa budynki z pruskiego muru. Za polskiej władzy połączono je w podkowę, a oprócz tego postawiono wolno stojące wille dla najważniejszych gości. Widzieliśmy kilka zdjąć, które dają pojęcie o kalibrze tych gości. Gomułka z Chruszczowem na stanowisku strzeleckim albo Gierek grający w bilard z Tito. Słyszeliśmy też o butelkach francuskiego wina, które prominenci „znajdowali w swoim pokoju“.

Najgorszy dla okolicznych wsi, ale najlepszy dla dzików okres to lata siedemdziesiąte: wprawdzie strzelano do nich gęściej, ale co się nażyły! Polowanie stało się niemal oficjalnie uznaną dworską rozrywką. Jeden z ówczesnych ministrów, zastrzegając sobie anonimowość, opowiedział nam, że chociaż mdli go na widok krwi — jeździł do Łańska, kiedy tylko mógł się załapać, bo podczas polowania można było załatwić z Jaroszewiczem o wiele więcej niż na posiedzeniach rządu. Dziki i sarny dokarmiano, żeby były okazałe, tęgie i żeby łatwiej było w nie trafić.

W okresie „rozliczeń“ wysuwano zarzut, że zwierzętom wystawiano jedzenie w takie miejsca, żeby można było do nich strzelać przez okno, nie wychodząc z pokoju, ale to nie wydaje się prawdopodobne, choćby ze względów bezpieczeństwa. Prawdopodobniejsze, że urządzano safari — polowania z samochodu.

Apetyty myśliwych, a i rosnąca ich liczba (przypomnijmy, że Polska, podówczas potęga gospodarcza świata, kupiła od Belgów licencję na produkcję broni myśliwskiej, której specjalnie zaniżone w cenie egzemplarze rozdzielał sam premier) domagały się rozrostu terytorium Łańska. W stolicy, w województwie, nawet w urzędach gminnych zaczął kursować złowróżbny twór nowomowy: wieś zanikowa. Wsie miały zanikać, a ośrodek się rozrastać.

Spójrzcie na mapę. Jeżeli jest dostatecznie stara, zobaczycie 20 kilometrów na południe od Olsztyna, między jeziorami Łańskim i Płusznem, wsie Orzechowo i Rybaki. W istocie już ich nie ma i nie dowiemy się nigdy, czy najpierw wydano na nie wyrok, a w konsekwencji ich mieszkańcy wyjechali, czy odwrotnie, wieś się wyludniła i dopiero wtedy stała się „wsią zanikową“.

Gdyby nie Sierpień 1980, zanikowe byłyby jeszcze wsie położone wzdłuż szosy Olsztyn-Szczytno: Kaborno, Wygoda, Trękus. Naczelnik gminy Purda, do której należą, skarży się, że chociaż Łańsk zajmował ćwierć terenu, którego jest gospodarzem, nie miał tam wstępu. Jak ociemniały, rządził czymś, czego nigdy nie widział.

— W niedzielę na wszystkich drogach stały patrole wojskowe, jakby wojna była. Mogłem się tylko domyślać, że Jaroszewicz poluje. Jaroszewicz i Wieczorek trzęśli tu wszystkim. Ja nic nie miałem do gadania.

Rozrost Łańska zaczął się wcześniej, jeszcze w latach sześćdziesiątych. Ośrodek potrzebował zaplecza żywnościowego. Postanowiono utworzyć specjalny PGR, który by zaopatrywał łańskich gości. Wybór padł na wieś Rybaki.

Wtedy jeszcze nie wydawano tak masowo paszportów emigracyjnych jak w następnej dekadzie, ale kto mieszkał w Rybakach, tego namawiano, żeby złożył podanie. Nikomu do duszy się nie zajrzy, czy już przedtem chciał z Polski wyjeżdżać, a tu nawijała się sposobność, czy wahał się, ale jeżeli w ślad za namową mogła przyjść groźba, lepiej wiać, póki puszczają Ktoś powiedział, zanadto złośliwie, że w sto lat po wielkopolskiej Hakacie Polacy biorą odwet. Zanadto złośliwie, bo odwet na kim — na Niemcach? Nie na Niemcach, tylko na Warmiakach, którzy musieli zadeklarować, że są Niemcami, jeżeli chcieli wyjechać.

W Rybakach pobudowano PGR, w którym pracują żołnierze. Dzięki temu nikt im nie zawraca głowy takimi głupstwami jak rentowność produkcji: siła robocza praktycznie nie kosztuje. PGR ma grunty rozrzucone w trzech różnych gminach po to, żeby — jak mówią rolnicy — móc spalić więcej oleju na dojazd, dowóz, przywóz. PGR ma sprzęt, ma terenowe samochody „Niwa“, ma wapno magnezytowe, wszystko. Jednego tylko nie ma: przestrzeni. Chciałby więcej i więcej. Dyrektor proponował jednemu z dwóch ostatnich rolników ze wsi Pluski wykup jego gruntów. Kiedy usłyszał odmowę, powiedział:

— My was i tak wykurzymy.

PGR-owi nie były potrzebne w Rybakach domy po tych, co wyjechali. Najczęściej stosowano metodę łańcuchową: dom opasywano łańcuchem, do którego zaprzęgano traktor. Zostały podobno domy po Tomaszewskim i po Dotkowskim.

Dom Tomaszewskiego ma swoją historię. Kupił go od rolnika jakiś działacz ZSL, który wcześniej wiedział, że państwo będzie wykupywało cały teren i że sporo zarobi. Obiecał przy tym Tomaszewskiemu, że załatwi mu przydział mieszkania w Olsztynie. Potem z przydziału nic nie wyszło, a w Rybakach płacono odszkodowanie, które trafiło do rąk zeteselowca. Tomaszewski się wściekał, ale prawie wszystko było w porządku: eksmitowano go do Stawigudy.

Napór „polskiej Hakaty“ wytrzymywały dwa domy. W jednym mieszkali Hanowscy, starsi ludzie, którzy oświadczyli, że się nie ruszą. W drugim — Maryna Bromkowa, dziennikarka olsztyńskiej rozgłośni, kolekcjonerka folkloru mazurskiego i warmińskiego. Hanowski był inwalidą, mógł się poruszać tylko na wózku i to jeszcze bardziej zobowiązywało Bromkową, która miała trabanta, żeby ich nie porzucić.

A jednak złamano ich opór. Zaczęło się od tego, że pozamykano niektóre drogi, tak że Hanowska musiała krowy na pastwisko nie opodal gnać 3 kilometry. Potem podniesiono im podatki. Wokół obejścia krążyły buldożery, a do tego doszły normalne kłopoty egzystencji na wsi, gdzie nie ma ani sklepu, ani autobusu, ani telefonu: każde głupstwo, każdy bochenek chleba wymagał pomocy Bromkowej i nie ona, ale Hanowscy pierwsi nie mogli tego znieść.

Chcieli sprzedać swój kawałek lasu — wyceniono go na grosze. Potem chcieli zamienić swój dom — oferowano im gorszy w Gągławkach, miejscu też nie lepszym. Wreszcie złamali się i zrobili to, czego od nich oczekiwano od dawna: złożyli podanie o emigrację. Dostali paszporty niemal natychmiast.

Przed wyjazdem na zawsze stary Hanowski poprosił Bromkową, żeby go zawiozła do lasu, gdzie jako młody chłopak chodził z dziewczynami. Patrzał i płakał. Bromkowa mówi, że i ona płakała. Z żalu i wstydu. To jej kraj wypychał starego inwalidę.

Po dziesięciu latach odwiedziła Hanowskich w Bochum.

— Są szczęśliwi i nie są — opowiada. — Bardzo zewnętrznie przyjęli tę niemieckość. Ale żyją, nikt im niczego nie wymawia...

W drugiej wsi zanikowej, w Orzechowie, pozostał duży kościół, cmentarz i leśniczówka. Wszyscy dawniejsi rolnicy wyjechali. Nie zmogły ich dziki, ale administracja.

Z zanikowej wsi Orzechowo do zanikowej wsi Pluski wiedzie zanikowa szosa: przy obydwu wylotach jest zakaz ruchu, ale my jedziemy. Nie wiedzieliśmy wtedy jeszcze, że postępujemy tak samo jak rolnik z Plusek, Gerard Romahn, którego władzom nie udało się wykurzyć.

— Jeździłem tędy i będę jeździł — mówił Romahn strażnikom.

Pluski też miały zaniknąć. Stawało się to coraz bardziej oczywiste, w miarę jak mieszkańcy Plusek łatwiej niż inni dostawali paszporty. Kto wyjechał, tego dom burzono. Romahn się wściekał: był przewodniczącym rady sołeckiej i wiedział najlepiej, ile wieś ma potrzeb, ile rodzin gnieździ się w ciasnocie, więc burzyć?!!

Zwrócił się z tym do gminy, ale w gminie powiedziano, że to nie oni. Nie oni — więc kto? Dopiero w województwie wyszło na jaw, że wsią Pluski rządzi nie Stawiguda, nie Olsztyn, a bezpośrednio Warszawa. Urząd gminy zaczął sprzedawać działki pod indywidualne budownictwo, a Urząd Rady Ministrów to wstrzymał. Siostra siostrze nie mogła ziemi przekazać, bo między nimi stał Urząd Rady Ministrów. Długi cień Łańska kładł się coraz większym ciężarem na życie Plusek: rolnictwo wymaga oddechu, wieloletniej perspektywy, podstaw do kosztownych decyzji — a tu lada dzień groziło, że ich wcielą do Ośrodka.

Rada sołecka zwróciła się do olsztyńskiego sekretarza, do Leona Kłonicy. Ten powiedział, że sam jest za krótki, ale spróbuje im wyjednać spotkanie w Warszawie. Pojechali całą grupą do Gierka. Gierek nikomu nie odmawiał. Powiedział, że Pluski nie zostaną włączone do Łańska, tylko że zbuduje się tam sanatorium dla górników. Na szczęście dla wsi, choć na nieszczęście dla kopalń na sanatorium nie starczyło pieniędzy.

W każdym razie od czasu tej wizyty w Warszawie, od 1976 roku, cień znikł, Pluski odetchnęły. Skończyła się groźba Hakaty zmasowanej, zaczęła się Hakata indywidualna. Kto miał ładny dom, a jeszcze nad samym jeziorem, tego odwiedzał potencjalny kupiec i obiecywał, że gdyby właściciel decydował się odsprzedać, to paszport da się szybko załatwić.

Umówiliśmy się z naczelnikiem gminy Stawiguda, Zygfrydem Gładkowskim, z nadzieją, że się dowiemy, ilu mieszkańców Plusek wypchnęły z Polski dziki, a ilu wczasowicze. Ale naczelnik pełni swój urząd od niedawna, wiele rzeczy zna tylko ze słyszenia, czyli tak jak my.

— Widzę po wysokości odszkodowań — powiedział — że teraz dziki już tu nie rządzą.

W latach siedemdziesiątych ogromny teren Ośrodka ogrodzono parkanem; przypadkiem natknęliśmy się na człowieka, którego żona pracowała w olszyńskim „Metalzbycie“ i od którego usłyszeliśmy, że cały przydział metalowej siatki na województwo zużywał właśnie Łańsk. Ta siatka, jak powiedział Erwin Kruk, separowała władze od rzeczywistości; w intencji administratorów Ośrodka miała jednak uwięzić zwierzynę. Tam, gdzie teren Ośrodka przecinały szosy, budowano parkan wzdłuż drogi. Przy drogach dojazdowych, opatrzonych znakiem zakazu wjazdu, były specjalne kieszenie i coś w rodzaju zapadni: dzik nie mógł wyjść.

Nie mógł przez parkan, to kopał pod parkanem. A gdzie sam na to nie wpadł, podsuwał mu dobry pomysł rolnik, który chciał dostać obfite odszkodowanie. W kilku miejscach wykryto, że siatka była przecięta. W jednym, w gminie Purda, nieuczciwego rolnika postawiono pod sąd: znęcił dziki grochem, ułatwił im wyjście na swoje zachwaszczone, nie uprawiane pole — po czym od PZU zażądał odszkodowania za zniszczone uprawy grochu, sześciokrotnie wyższego niż za zboże.

To tylko egzotyczne wyjątki. Proza życia była inna. Ludzie koczowali na polach w nocy. Palili ogniska, żeby odstraszyć dziki. Ciepło ognia nie ogrzało ojca Gerarda Romahna z Plusek; po jednej takiej nocnej wachcie zaziębił się i umarł. Strzelać do dzików nie było wolno. Elektrycznego pastucha (drutu pod napięciem, okalającego zasiewy) używać nie pozwalano. Niektórzy próbowali zostawiać na polu uwiązane psy, ale bywało, że dziki zjadały psa. We wsi Przykop zdarzyło się nawet, że dzik uwiązł w obroży po psie, którego zjadł.

Dlatego o dzikach mówiono przy każdej okazji, na zebraniach partyjnych i na imieninach, w kościele i w knajpie. Wytworzyła się specjalna kultura walki z dzikami — budowano strachy, dźwięczadła, cudaki. — Socjalizm mi tak nie dopiekł — powiedział Gustaw Niwera — jak dziki. Tyle że gdzie indziej i dziki, i odszkodowania za nie były w jednym ręku, w nadleśnictwie. W Łańsku inaczej: dzikami rządził Łańsk, szkody wypłacali leśnicy.

— Rok przed Sierpniem samo tylko nadleśnictwo Nowe Ramuki wypłaciło za dziki 28 milionów złotych — powiada naczelnik gminy Purda, Stanisław Szozda. — Od tamtej pory wszystkie ceny poszły w górę, a wysokość odszkodowań przeciwnie: w 1986 roku było jedynie 6 milionów.

Nie tylko zmniejszono obszar Łańska z powrotem do rozsądnych rozmiarów, ale tereny oddano w administrację lasów. Fachowcy od leśnictwa ustalają teraz, jaki powinien być stan zwierzyny, i oni też odpowiadają za odszkodowania. Pan Eugeniusz Pucek w Okręgowym Zarządzie Lasów Państwowych w Olsztynie pokazuje nam, jak z roku na rok na łeb, na szyję spada tak zwana powierzchnia zredukowana szkód w dwóch nadleśnictwach, które obejmują teren Ośrodka w Łańsku: w 1980 roku — 381 hektarów, później kolejno 275, 214, 201 hektarów i... w 1984 roku znów skok w górę: 465 hektarów.

— Co sią stało?

— Żniwa sią przeciągnęły, zboże było o miesiąc dłużej na polach niż zazwyczaj. To dla zwierzyny tak silna pokusa, że żadna siatka nie pomoże. Ale już w następnym roku — 151 hektarów. W jeszcze następnym — 139.

Łańsk zszarzał, spokorniał, zamknął się w sobie. Nie chciałby, żeby mu wypominać dawne grzechy. Nie tylko minister z żalem odmawia nam pomocy. Także Najwyższa Izba Kontroli skwapliwie chwyta się wymówki. Zwróciliśmy się do NIK z prośbą o wyniki badania, jakie przeprowadzono w Łańsku — kiedyż by indziej? — w 1981 roku.

— Bardzo żałuję — odpowiada wicedyrektor delegatury w Olsztynie — ale mieliśmy w biurze pożar, nasze archiwum to teraz sto worków pomoczonych papierów, bezładnie upchanych w wypożyczonej piwnicy, a poza tym: czy było rzeczywiście jakieś badanie? Było, było i akurat w tej sprawie nie ma się czego wstydzić: większość zaleceń NIK została wcielona w życie ku pożytkowi łańskich sąsiadów. Znamy je z drugiej ręki, więc znów nie możemy ręczyć za ścisłość. Z ustaleń pokontrolnych, sformułowanych w lipcu 1981 r., wynika, że wiele spraw Ośrodka Urzędu Rady Ministrów w Łańsku było prawnie nie uregulowanych oraz że OURM miał hamujący wpływ na gospodarkę rolną, a przez to stymulujący na decyzje o emigracji.

Jeden z punktów zaleceń pokontrolnych brzmi:

„Niezbędne jest... zobowiązanie wojewody olsztyńskiego do dokonania weryfikacji wszystkich transakcji kupna — sprzedaży na cele rekreacyjne budynków po opuszczonych gospodarstwach rolnych pod kątem prawidłowości i zgodności z prawem zawartych transakcji, rzetelności i prawidłowości dokonanej wyceny tych obiektów i zasadności stosowanych ulg“.

Ponadto ustalono, że szef URM, minister J. Wieczorek oraz szef OURM płk K. Doskoczyński robili interesy nielegalne, ale nie dla korzyści własnej; założone przez nich przedsiębiorstwo „Polskie Bory“ organizowało polowania dewizowe, a sporą część zysków (kontrolerzy NIK wyliczyli dokładne sumy w dolarach, markach, frankach i szylingach) odprowadzano na bok i finansowano z nich potrzeby Ośrodka; między innymi kupowano zachodni sprzęt, broń, amunicję i samochody, a nawet paszę dla zwierzyny!

Dzięki temu zapewne dostojni goście, korzystający z Ośrodka, mogli ukoić patriotyczne sumienie, jeżeli czasami zapiekło: wprawdzie za sprawą Łańska trochę ludzi wypchnęło się z Polski, ale też do Łańska przyjeżdżali myśliwi z Republiki Federalnej i jeszcze zostawiali dewizy, więc w sumie można liczyć, że wychodzi na plus.

 

Nienawiść

 

W styczniowy poranek 1945 roku Józef Sznarbach z Majd szykował się świętować pierwszy dzień wolności: słychać było już nie tylko artylerię, ale karabiny maszynowe. Rano żona wzięła Walerię na strych: zobacz, powiedziała, Rosjanie idą, oni nas wyswobodzą i będzie wreszcie koniec tej udręki. Waleria pamięta dokładnie, że matka tak właśnie powiedziała: Rosjanie nas wyswobodzą.

Józef Sznarbach był przed wojną lokalnym działaczem Związku Polaków. Córkę wysłał aż na Śląsk do liceum w Tarnowskich Górach, żeby mogła zrobić polską maturę. Do ich domu wciąż zachodził niemiecki tajniak, bo starostwo chciało mieć Sznarbachów na oku. Kiedy dom się spalił, musieli sami sobie cegłę wypalać, bo niemiecka cegielnia odmówiła im sprzedaży. Ale co mu mogli zrobić? Miał 24 hektary, był dobrym gospodarzem, finansowo niezależnym. Władze sobie, a on sobie.

Sytuacja się zmieniła z chwilą wybuchu wojny. Sznarbacha wzięto do obozu koncentracyjnego jako wroga Rzeszy. System hitlerowskiej sprawiedliwości działał okrutnie, ale i precyzyjnie: ponieważ niczego mu nie udowodniono, z obozu wkrótce wrócił i wojnę do końca przeżył spokojnie u siebie w Majdach.

W pierwszy dzień wolności, i to wolności nie po sześciu latach, jak w wyzwalanej Polsce, ale po sześciu stuleciach niemieckiego panowania na Warmii, Józef Sznarbach poszedł do kuma z sąsiedniej wsi wypić za zwycięstwo. Kiedy wracał wesoły przez las, zatrzymał go radziecki patrol.

— Ty partyzan.

— Ja?! — oburzył się Józef. — Ja tu za Polskę walczyłem!

Weszli do najbliższej chałupy, żołnierze spytali:

— On znakomyj?

Stara wieśniaczka, która później opowiadała to wszystko żonie i córce Sznarbacha, udawała na wszelki wypadek, że nic nie rozumie. Rosjanie wzięli jeńca i dołączyli do innych. Pierwszy dzień wolności był dla niego zarazem pierwszym dniem niewoli. Do domu nigdy już nie wrócił i nie wiadomo nawet, gdzie zginął. Matka Walerii w ciągu dwóch miesięcy zupełnie osiwiała.

Wolność miała dla Warmiaków i Mazurów gorzki smak. Trzeci Front Białoruski dorwał się wreszcie do ziemi wroga, żołnierze, którzy napatrzyli się na okrucieństwa hitlerowskie, musieli nienawiść odreagować. Oficerowie polityczni coś im wprawdzie tłumaczyli, że tu żyje lud z pochodzenia polski, ale frontowy huk głuszy niuanse, a obcowanie ze śmiercią sprawia, że życie ludzkie ma obniżoną cenę.

Do tymczasowej polskiej administracji płyną meldunki o gwałtach, o konfiskacie koni, bydła, zboża. Zwycięscy żołnierze, nie mają oporów. Z jakiejś wsi donoszą, że żołnierze podpalili stodołę, żeby przy ogniu wysuszyć sobie onuce. Baby uciekają w las przed wyposzczonymi wojakami, piękne mazurskie puszcze są ich sojusznikiem. Marta Niwerowa przez rok się kryła w lesie po tym, jak gruchnęła wieść, że w sąsiedztwie cała rota kozaków zgwałciła dziewczynę. W Rudzie Rosjanie zastrzelili trzydziestu mężczyzn. Sądząc, że to partyzanci, a kobietę z dziećmi spalili w chałupie.

Opowiadał młody podówczas oficer radziecki, który szedł z oddziałem drugiego rzutu, że gdzieś w okolicach Ełku, na dawnej granicy między Polską a Prusami Wschodnimi, zatknięta była tablica z ręcznie wymalowanym napisem: „Wot ana, praikliataja Germania“. Czytali to jak sygnał do odwetu. Odwet spadł na spokojny lud wiejski, który ani do polityki się nie mieszał, ani nie był do niej dopuszczany: w Berlinie mawiano o mazurskich peryferiach z wyższością i z pogardą. Ale narody odpowiadają za politykę. swoich rządów, choćby się nawet należało do mniejszości etnicznych.

„Stosunek władz radzieckich do naszych układa się na ogół pomyślnie — pisał płk Jakub Prawin, pełnomocnik Rządu Tymczasowego RP przy Trzecim Froncie Białoruskim w jednym z raportów. — Trwa jednak nadal wywożenie większych zakładów przemysłowych. Na domiar złego linia kolejowa Elbląg — Malbork Kwidzyń wraz z odgałęzieniami uległa rozbiórce...“ I dalej: „Do powiatów sąsiadujących z województwem białostockim i warszawskim napływają szabrownicy wozami, grabią opuszczone mienie, dewastują domy, wyjmują okna, futryny, rozbierają piece... Zabroniłem wywożenia z okręgu mazurskiego wszelkich nieruchomości (mebli) bez specjalnego zezwolenia“. (15 października 1945 r.)

Stało się więc to, czego chcieli uniknąć działacze mazurscy, kiedy słali memoriały do rządu lubelskiego i londyńskiego, prosząc o względy dla swoich. Fryderyk Leyk pisał w apelu: „Zwracamy się przeto do władz wojskowych, aby w słusznym gniewie z największą wyrozumiałością obeszły się z naszymi rodakami z ziemi mazurskiej“.

W sierpniu 1944 roku, kiedy front zbliżał się do Wisły, a w Warszawie wybuchło powstanie i kiedy w całej już wschodniej Europie grupy polityczne o orientacji lewicowej szykowały się do przejmowania odpowiedzialności za swoje kraje — Związek Mazurów, który powstał na Działdowszczyźnie, czyli na terenie przedwojennej Polski, wysłał emisariuszy do Lublina, do Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego. Parę miesięcy później przyjął ich osobiście Bolesław Bierut.

W memoriale działacze Związku pisali, że polski chłop przez wieki wydzierał mazurskie i warmińskie piaski lasom i teraz oczekuje pomocy i ochrony od polskiej władzy. Nawiązywali do bitwy pod Grunwaldem, do komitetów plebiscytowych, do więźniów Dachau i Oświęcimia. Sugerowali, aby po wyzwoleniu (które wyraźnie było już tylko kwestią czasu) wstrzymać ruch graniczny, dopóki nie przeprowadzi się „przebudowy ustroju na tej ziemi“. Chodziło o ochronę Warmii i Mazur przed przygranicznym żywiołem polskim, przed Kurpiami głównie, którzy już ostrzyli sobie zęby na bogactwo sąsiadów zza miedzy. Niestety, obawy autorów memoriału okazały się trafne, ale przestrogi daremne.

W grudniu 1944 r. obradował na temat Warmii i Mazur PKWN, uchwalono nawet, żeby zwrócić się do radzieckich sojuszników z prośbą o to, „aby ich wojska nie traktowały ludności mazurskiej na równi z ludnością niemiecką“.

Nie na wiele się to zdało. Ludzie chowali się po lasach przed żywiołem, najpierw wojskowym, potem przed żywiołem szabrowników, którzy nocą ciągnęli z pobliskich Kurpiów, roszcząc sobie prawo do indywidualnego odwetu. Jakub Prawin pisał w raporcie do premiera Osóbki-Morawskiego:

„Tereny na ogół wyludnione. Władze Armii Czerwonej mobilizują mężczyzn w wieku od 18 do 55 lat do batalionów roboczych“.

Alfred Waschto powędrował z takim „batalionem“ aż na Sybir. Był strzelcem wyborowym w wermachcie, ale że do budownictwa miał złotą rękę, parę lat jakoś tam przeżył i z polskim transportem wrócił.

— Tam fachowca potrafili uszanować. Ja plenny, a kilkunastu ruskich pod sobą miałem.

Większość jednak, jak Józef Sznarbach, nie wróciła nigdy. Był to drugi, po frontowym, tak znaczny upust mazurskiej krwi. Do batalionów mieli iść tylko mężczyźni pochodzenia niemieckiego, ale kto w tym. zamieszaniu rozróżnił Mazura od Niemca?

Na gospodarstwach zostały głównie kobiety z dziećmi oraz starcy. W Archiwum Państwowym w Olsztynie przechowały się grube teczki ze skargami:

„Wzięłyśmy trochę pościeli i żywności — piszą na przykład dwie kobiety, z których jedna dołącza stwierdzenie swojego polskiego pochodzenia — i udały my się do sąsiadów; gdzie mieszkamy do tego czasu. Trzech żołnierzy polskich oraz trzech nieznanych mężczyzn cywilnych chciało nas osadzić w dzielnicy niemieckiej, na co myśmy się nie zgodziły“.

Ludność niemiecką grupowano w miejscach wyodrębnionych, a za Niemców brano także tych, którzy nie potrafili wykrztusić, że są Polakami, albo nie znali polskiego języka i na pytanie, kto ty jesteś odpowiadali: Mazur. W obozie pracy przymusowej w Mikoszowie przebywał w pierwszych, powojennych miesiącach Gerard Skok wraz z rodziną, późniejszy działacz młodzieżowy w Olsztynie, poseł na sejm z ziemi mazurskiej.

Ogólne wytyczne na temat traktowania ludności miejscowej były rozmaicie rozumiane przez rozmaitych funkcjonariuszy. Tymczasowa administracja, z trudem łatając dziury w obsadzie aparatu władzy, usiłowała zapanować nad żywiołem chciwości i nienawiści, ale poza meldunkami niewiele potrafiła wskórać. Jeszcze w 1948 r. na posiedzeniu wojewódzkiej komisji do spraw autochtonów z udziałem takich działaczy, jak Małłek czy Wilamowski, podejmowano uchwałę, „aby poszła instrukcja, że krzywdzenie autochtonów jest przestępstwem“.

Instrukcja może i poszła, ale kto ją miał realizować? Na tej ziemi, gdzie spotykali się prawdziwi działacze i szabrownicy, idealiści i złodzieje? Podziały biegły nieraz poprzez rodzinę: jeden brat w starostwie, drugi w lesie.

— Do milicji nie było sensu wtedy chodzić — mówi Waleria Urbańska z domu Sznarbach, a ona wie najlepiej bo przecież wyszła za milicjanta. — Mundurowi w tym czasie byli tacy sami, jak inni.

Wiele ta instrukcja nie zdziałała, skoro osiem lat później, kiedy powinna już nastąpić pełna normalizacja, przedstawiciel Ministerstwa Spraw Wewnętrznych na naradzie działaczy miejscowego pochodzenia przyznał:

— Od trzech lat walczymy, żeby wykorzystać konstytucję i wyciągnąć konsekwencje karne wobec dyskryminacji narodowej... żeby choć jedna rozprawa z wyrokiem skazującym... nie możemy się tego dobić...

Widać z tego, że nie tylko mundurowi, ale także prokuratorzy, sędziowie, wszyscy, którzy reprezentowali polską władzę, traktowali zasadę równości względem prawa z przymrużonym okiem.

A oto dokumenty z owych czasów, znalezione w archiwach skargi:

„Funkcjonariusze MO w Biskupcu wybili okno z krzykiem, że tu się odbywa tajne zebranie Niemców. Kiedy mąż i syn poszli na posterunek meldować o tym zajściu, tamci z zemsty potłukli dalsze cztery szyby, jeden kopnął w plecy dziesięcioletnią dziewczynkę“.

Z innej skargi:

„Milicjant zmuszał mnie do zeznania, że noszę chleb partyzantom niemieckim do lasu. Pod tym pretekstem odebrano mi gospodarstwo, na którym osiedlił się brat milicjanta. Kiedy my protestowali, milicjant powiedział: — Jak nas więcej przyjedzie z Polski, to wam pokażemy“.

Waleria Sznarbach-Urbańska mieszkała wtedy z matką, osiwiałą po stracie męża. Pamięta, jak matkę bili szabrownicy, kiedy nie chciała im oddać ostatniej krowy. Któregoś dnia rano zaszły do chlewika i znalazły tam łeb od ostatniego prosiaka.

Bywały chlubne wyjątki. Ówczesny prokurator wojskowy, pan Kazimierz Markowski, aresztował w 1946 r. polskiego oficera, który pomagał szabrownikom przewieźć mienie zrabowane, nazywane elegancko „poniemieckim“ Szef powiatowego UB w Bartoszycach, Anatol Nykiel, jeździł aż do województwa, żeby wsadzić za kratki dwóch „patriotów“, którzy poszli po pijanemu do autochtona i zabrali mu konia. Nie te jednak przypadki zapadały w pamięć i formowały wyobrażenia o polskiej sprawiedliwości i z pewnością nie one dominowały, co można wnosić choćby z raportu wicestarosty olsztyńskiego, pana Jaskólskiego, do pełnomocnika rządu:

„Zmuszony byłem wyjechać do wsi Duży Kleberg w pościg za osobami niesłusznie przeprowadzającymi rewizje i okradającymi mieszkańców. Interweniowałem u Komendanta Wojewódzkiego w sprawie zatrzymania żołnierzy zabierających żywność i mienie mieszkańców. Wydawałem zaświadczenia dowodzące pochodzenia polskiego, żeby nie rekwirowano koni i inwentarza.“ (maj 1945)

Nie każdy starosta skłonny był ścigać prześladowców. Stanowiska w administracji obsadzano wtedy w pośpiechu, kadr kwalifikowanych, a co dopiero czułych na mazurską biedę — nie było. W czerwcu 1946 roku wojewoda olsztyński tak mówił do zebranych starostów:

„Sołtysi, zwłaszcza rekrutujący się spośród przesiedleńców z województw centralnych, nie wpływają na polską ludność miejscową, aby o pomoc się zwracała. Stale powtarzają się przypadki krzywdzenia autochtonów przy rozdziale kart żywnościowych i darów z UNRRA. Zdarzają się wprost karygodne naciski ze strony wójtów i sołtysów, aby Mazurzy i Warmiacy wynosili się za Odrę“.

Władza próbowała narzucać swoją wolę, mnożąc okólniki, polecenia i kontrole, ale wobec szczupłości oddanych kadr wyniki musiały być mierne. Latem 1946 na skutek działania komisji specjalnej urzędu wojewódzkiego aresztowano kilku wójtów i sołtysów za działanie na szkodę autochtonów. Ale cóż to znaczyło w morzu nieprawości, jakie się pokonywały na każdym kroku! Stefan Izdebski pamięta, że kiedy przyjechał do PGR Mojtyny w 1947 roku i został tam kierownikiem, autochtonom płacono zbożem i do ręki dawano im po... 5 zł na miesiąc! Wyszukał układ zbiorowy i zaczął ludziom wypłacać po 17 tysięcy. Dyrektor wezwał go do powiatu i w krzyk:

— Czyś ty chłopie zwariował? Przecież to Niemcy!

— Nie żadni Niemcy, tylko Mazurzy — odparował Stefan, który wkrótce potem ożenił się z miejscową dziewczyną, Margaritą, dziś jedyną Mazurką, jaka jeszcze we wsi Mojtyny pozostała.

Kiedyś Izdebski dał swojemu robotnikowi Mazurowi, u którego bieda aż piszczała, zaliczkowo dwa kwintale zboża. Wyrównanie miało nastąpić pod koniec miesiąca, przy wypłacie, ale już nazajutrz zjechała komisja ze Szczytna: partia, UB, związki zawodowe. Sabotaż! Na szczęście znalazł się między nimi jeden rozsądny, a przy tym dosyć wpływowy, żeby powiedzieć:

— Chodzi do roboty? Chodzi! Więc zboże mu się należy, czy to Mazur, czy Polak.

Autochtonom głód i nędza bardziej dała się we znaki niż osiedleńcom. Byli niby u siebie, a jakby obywatele drugiej kategorii. W uwagach spisanych przez bezimiennego inspektora dla Komitetu Narodowego Polskiego po objeździe powiatów czytamy:

„Spotkałem niewiasty niosące ocalałe ostatnie talerze i szklanki do sprzedania komukolwiek, by zdobyć kilka groszy na kupno lekarstwa. W wielu wypadkach osadnicy z dawnej Polski prosili Mazurów o przyjęcie ich do domów, a obecnie ci sami osadnicy wyrzucają właścicieli z ich majątku. Trudno przełamać nieufność Mazurów, których przyjezdni straszą: — Wysiedlą was pod ruską granicę albo sami wyrżniemy i ani jeden tutaj nie zostanie“.

Aż do przekazania tych terenów polskiej administracji Warmia i Mazury traktowane były jako zaplecze żywnościowe dla wycieńczonej długim natarciem Armii Czerwonej. Latem 1945 było tu jeszcze sporo zakopcowanej żywności, której nie zdołano wywieźć, ale w roku następnym zawitał już głód, bo zapasy zjedzone, a nowe plony nie dopisały.

Zniszczone były też, bardziej niż w pozostałej części kraju, miasta i zakłady przemysłowe (te ostatnie w 82 procentach). Nie oszczędzano „priakliatoj Germanii“, a i działające później grupy operacyjne Ministerstwa Przemysłu nie myślały o odległej przyszłości: dobytek tutejszy traktowano jako zdobycz wojenną i wieziono w głąb Polski, aby kompletować urządzenia fabryczne dla innych województw.

Z materiałów sporządzanych ówcześnie wynika, że z tego, co zostało na spustoszonej ziemi mazurskiej, autochtonom przypadało mniej. Pogłowie bydła na terenach słynących z hodowli spadło z pięćdziesięciu sztuk na 100 hektarów użytków rolnych przed wojną do ledwie dwóch sztuk, a miejscowi nie mieli nawet tych znikomych ilości, przeciętnie inwentarza mieli oni cztero-, pięciokrotnie mniej niż osiedleńcy, bo to ich właśnie ograbiono. Szczególnie brutalnie w powiatach Szczytno i Pisz.

„Cóż pomoże nawet piękny gest wicewojewody, pana Keminiaka — czytamy w opracowaniu archiwalnym z 1946 roku — rozdającego odzież i żywność pomiędzy obrabowanych doszczętnie Mazurów i Warmiaków, skoro zaraz następnej nocy banda zbójecka im to odbiera i ludność za pobranie podarunków katuje. Wójt Mazur w gromadzie Wejsuny zachował życie dzięki przypadkowej nieobecności. Wszystkie przydzielone ludności mazurskiej konie tam zrabowano, rodzinę wójta — do koszuli. Żadnemu osadnikowi nic banda nie wzięła, a śledztwo w tym, jak i w podobnych wypadkach, pozostało bez wyników... Nierzadkie są zabójstwa tych, którzy dopominają się o zwrot“.

Szabrownicy z Kurpiów zmontowali ponoć specjalną kolejkę wąskotorową, która z Myszyńca sięgała aż pod Szczytno, żeby sprawniej wywozić mazurskie bydło, sprzęty, nawet domy rozbierane na części. Aby usprawnić sobie ów szaber, potrafili chwytać się różnych forteli, choćby takich jak we wsi Ruś. Podszywając się pod oficjalną władzę, kazali tam ludziom w ciągu paru godzin zabierać się: są deportowani, pociąg podstawiony na stacji odległej kilka kilometrów. Kiedy umęczeni autochtoni wrócili, bo żadnego pociągu, rzecz jasna, nie było, rodzinne domy zrabowane doszczętnie witały ich oczodołami pustych okien.

Kto nie ucierpiał od szabru czy gwałtu, to przynajmniej wyzwiska go nie ominęły. — Najgorsze było to ciągłe: „fryc“, „Szwab“, „hitlerowiec“ — wspomina dziś Marta Niwerowa. Od kilku lat żyje w RFN i dopiero tam bez zahamowań opowiada, czego się nasłuchała w swojej rodzinnej wsi.

— Kiedyś nazywano nas „polskie świnie“ — mówi gorzko Waleria Urbańska. — Po wojnie byliśmy niemieckimi świniami.

Nawet nauczycielki czasem nazywały dzieci „szwabskimi“ i rzadko stawały w ich obronie, kiedy inni uczniowie przezywali. Toteż autochtoni nagminnie odmawiali wysyłania dzieci do szkół. W zapiskach archiwalnych można wyczytać, że jeszcze w latach pięćdziesiątych we wsi Lężyna w powiecie reszelskim dzieci bojkotowały szkołę. Podobnie w Barcicach w powiecie mrągowskim 80 dzieci przerwało naukę.

— Po co mamy posyłać je do polskiej szkoły, skoro nie jesteśmy Polakami? — mówili rodzice. W powiecie olsztyńskim, w Sząbruku i Kluczniku, dzieci po kryjomu uczyły się w domach niemieckiego — jak wynikało z notatek służbowych nadsyłanych do KW PZPR.

Żywioł nienawiści wydawał owoce. Kiedy w tamtych latach przedwojenny działacz warmiński, Jan Lubomirski, szedł na wieś, aby zbierać pieśni folklorystyczne, musiał z daleka krzyczeć, że nie jest szabrownikiem.

— Psy na mnie wypuszczali, a w międzyczasie chowali maszynę do szycia czy co im tam jeszcze po poprzednich „gościach“ zostało.

Lubomirski trzyma się jeszcze dobrze, ale myśli się już plączą i żona musi mu pomagać przy wspomnieniach.

— A pamiętasz, jak przyjechali z Instytutu Sztuki nagrywać pieśni i ktoś im podłożył pod koła samochodu kloce z gwoździami?

— A jak poczęstowali obiadem i ust nie można było otworzyć od łoju?

Gdzieś za Małszewem wybiegła na niego kobieta z łomem: myślała, że będzie zaganiał do kołchozu, a on tylko chciał stare pieśni ratować przed zapomnieniem. Kiedy inna Mazurka wyłamała się z bojkotu i zaprosiła Lubomirskiego do chałupy, młodzież urządziła jej pod oknami kocią muzykę — po niemiecku. Czasem udawało mu się wydobyć nuty, ale były zamazane kopiowym ołówkiem.

— Co tu wiele mówić — konkluduje Lubomirski — czuli się Niemcami.

Autochtoni zamykali się w sobie. Typowa reakcja obronna. Nie chcieli wydać ani maszyny do szycia, ani nut. Ani dobytku materialnego, ani kultury. Ich szowinizm obronny, choć nieraz przekraczał, polskie prawo, był odpowiedzią na szowinizm polski.

Syn działacza polonijnego z czasów plebiscytu, Grabosza, zbierał składki na podziemną organizację niemiecką. W jednym domu, do którego zaszedł Lubomirski po stare pieśni mazurskie, widział na stole „Mein Kampf“, w innym krzyżyk — znak podziemnej organizacji. Nad drzwiami święty obraz, a na odwrocie portret Hitlera.

— Jasiu, jakąś ty nam Polskę dał? — pytali Lubomirskiego gorzko w Brunswałdzie, bo wiedzieli, że całe życie był polonijnym działaczem. W tymże Brunswałdzie milicjantowi spodobało się jezioro, które dzierżawił Mazur-rybak. Przyszedł wraz z kolegą, popili zdrowo, rybaka związali drutem i utopili w jeziorze. Wdowa zaraz wyjechała i gospodarkę zostawiła, a milicjant przejął ją wraz z jeziorem.

Jan Lubomirski mówi, że zniszczył zapiski z wędrówek po wsiach w pogoni za folklorem. Przyszły potem takie czasy, że lepiej było nie trzymać w domu notatek z nazwiskami.

Zadziwiające, jak terror strachu narzucił na te smutne procesy kurtynę milczenia. O tym, co się naprawdę dzieje na warmińskiej i mazurskiej wsi, nie wiedziano nie tylko w Warszawie czy Krakowie, ale nawet w Olsztynie, który właściwie w całości zamieszkany był przez ludność polską. Sołtys wsi Węgajty, a wcześniej student olsztyńskiej Wyższej Szkoły Rolniczej, Edward Skuracz, opowiada nam, że do dwudziestego siódmego roku życia mieszkał w mieście i nie miał pojęcia, iż o dziesięć kilometrów dalej są pustoszejące wsie, a w nich ludzie mówiący, myślący i czujący po niemiecku.

— Dopiero kiedy ożeniłem się z Marią...

Maria była Warmiaczką. Jej rodzice sposobili się już do emigracji do RFN. Zaręczyny córki z Polakiem przyjęli jak klęskę i zapowiedź rozbicia rodziny. Edward doznał więc podwójnej niechęci i zaczął z opóźnieniem, ale jakby na przyspieszonym kursie, poznawać skomplikowane sprawy ziemi, na której miał żyć i pracować, sprawy, których tak naprawdę powinni go nauczyć na uczelni. Była to przecież ziemia jego, ale i jego teściów. Ziemia, którą miał uprawiać, ale i ziemia, którą powinien rozumieć.

W końcu tak się właśnie stało, jak się teściowie obawiali: oni wyjechali, córka wyszła za Edwarda i została. Zamiast gnieść się w ciasnym pokoiku w Olsztynie, młodzi przenieśli się do Węgajt, do domu opuszczonego przez rodziców Marii. Dzisiaj Edward lepiej rozumie, że uczucia jego teściów (jak również tych sąsiadów, którzy jeszcze czekają na wyjazd) są skutkiem nie tylko różnicy w poziomie życia „tu” a „tam“, ale także uczuć, a i czynów polskiej większości.

Błąd był pierworodny. Krył się w założeniu, że polonizować trzeba za wszelką cenę, bez kompromisów. Miało nie być Mazurów, Ukraińców lub Żydów. Miało być jednolite społeczeństwo socjalistyczne. Kto się nie zgadzał — nie mieścił się w modelu „nowego człowieka“.

Karykaturalny kształt przybrała ta idea w akcji weryfikacyjnej, o czym piszemy oddzielnie. Za grzech, nawet za przestępstwo poczytywano rozmowy prowadzone po niemiecku, śpiewy niemieckie, nie mówiąc już o domaganiu się mszy w języku niemieckim czy, jeszcze gorzej, niemieckiej szkoły. Dopiero w 1958 roku po raz pierwszy na naradzie inteligencji olsztyńskiej działacz mazurski Tadeusz Willan miał odwagę powiedzieć z trybuny: „Trzeba dać ludziom zupełną wolność w przyznawaniu się do polskiego cży niemieckiego narodu. Bez tej wolności proces budzenia miłości do Polski skazany jest na niepowodzenie“.

Niestety zabrakło tej mądrości i długie lata jej brakowało. Wydawało się, że siłą można ludzi przekonać, a strachem ich przeobrazić. Tymczasem ze stosowania siły i strachu rodziła się tylko nienawiść.

Jak należało postępować? Z perspektywy czasu i tragicznych błędów, które zostały popełnione, odpowiedzieć łatwiej: należało te ziemie i tych ludzi przywracać Polsce stopniowo, nie gwałcąc ich poczucia odrębności i nie wydając ich na łup odwetu.

Wśród wielu koncepcji, które starając się dotrzymać kroku historii kreśliły scenariusz przyłączenia Warmii i Mazur do Polski, były i takie, które to rozumiały. Na przykład Instytut Zachodni, utworzony przy Armii Krajowej, przewidywał na początek utworzenie trzech stref: pierwsza byłaby najściślej związana z Polską, ale przy dużym udziale lokalnych kadr w administracji, druga, izolowana, rządzona według odmiennych już praw i trzecia, strefa okupacyjna, a nie organiczna część Polski, całkowicie izolowana. Chodziło przy tym właśnie o ochronę mieszkających tu ludzi, o powolną dekompresję do nowej rzeczywistości.

Grupa „Piaski“ przy Związku Walki Zbrojnej nie przewidywała, podziału na strefy, ale oparcie władzy na lokalnej ludności polskiego pochodzenia — czyli bez masowej deportacji autochtonów za Odrę i Łabę. „Ta ludność nie posiada wprawdzie pełnej świadomości narodowej, ale posługuje się językiem polskim“ — pisano w jednym z opracowań. Ich liczebność szacowano na 170 tysięcy aż po zupełnie fantastyczną liczbę 700 tysięcy — zależnie od tego, kto liczył.

O memoriale działaczy mazurskich, którzy chcieli złagodzić uderzenie frontu, była już mowa. Do PKWN wpłynął także memoriał, którego winniśmy się wstydzić: szowinizmem mógłby dorównać narodowosocjalistycznym pomysłom Niemców. Jego autorem był niejaki Mieczysław Rogalski, który w latach 1932-1939 był polskim konsulem w Prusach Wschodnich. Otóż zaleca on, aby „z korzeniami wyrwać stąd wszystkie niemieckie naleciałości i starannie przesortować całą ludność“. Tym, co zostaną, powiada, trzeba stworzyć dobre warunki, bo „Niemcy budowali im osiedla, organizowali zabawy i w ogóle ich kupowali. A my potrafimy zapewnić rozkwit Prusom, zrobić je krajem bogatym i kulturalnym bez obcej pożyczki“.

Niestety, lata siedemdziesiąte pokazały, że nawet z obcymi pożyczkami nie zapewniliśmy regionowi mazurskiemu rozkwitu.

Związek Mazurów, organizacja działająca wśród mazurskiej ludności Działdowszczyzny, w 1943 roku powołała do życia Mazurski Instytut Badawczy, z którego materiały przekazano do Biura Ziem Nowych. Były tam między innymi i takie „światłe“ zalecenia, aby „wszystkie pamiątki panowania Niemców usunąć radykalnie i bezapelacyjnie. Nie wolno ich pozostawiać, nawet mimo ich wartości artystycznej, architektonicznej czy naukowej. Zniknąć musi dąb Bismarcka czy mauzoleum Hindenburga“. Szowinistyczne pasje można uzasadnić trwającą wojną. Wojna jednak minęła, a szkodliwy ten jad przesączył się do uprawianej polityki.

Poległ dąb Bismarcka w Jedwabnie, poległo mauzoleum Hindenburga w Olsztynku. Na terenie starego cmentarza w Olsztynie stoją garaże, w Szczytnie — park. Niezbadane są związki między tymi i wieloma innymi niemądrymi posunięciami a memoriałami szowinistów sprzed blisko pół wieku. Szowinizm to nie jest niestety choroba, która przenosi się wyłącznie przez dotyk; ona krąży w powietrzu jak wirus, gotowa wcisnąć się wszędzie tam, gdzie głupota, prymitywizm, nie spełnione obietnice, gospodarcze porażki.

Przyszły lata pięćdziesiąte, a wraz z nimi twardy kurs dla rolnika. Mazurzy i Warmiacy niemal w dziewięćdziesięciu procentach żyli z ziemi i trzymali się wsi. Odpływ do miast był w tej grupie etnicznej mniejszy niż w innych rejonach kraju, związki z rolą mniejsze i gospodarstwa większe: tu niemal każdy był kułakiem. Twardy kurs, czyli zapędzanie do spółdzielni, dostawy obowiązkowe, brygady lekkiej kawalerii myszkujące po strychach i temu podobne atrakcje wzbudzały nienawiść do władzy wszystkich rolników niezależnie od ich pochodzenia czy regionu. Ale Mazurzy i Warmiacy, zwłaszcza ci zrażeni pierwszymi doznaniami po wyzwoleniu, przyjmowali szykany jak kolejną dyskryminację. Ponadto oni, inaczej niż chłopi z Kielecczyzny czy Lubelskiego, mieli w zanadrzu szansę ucieczki za Odrę. Przypominano im przecież często, że są „Szwabami“. Kiedy polska rzeczywistość dopiekała, to i oni mocniej zaczynali się utożsamiać z tamtą ojczyzną.

W materiałach dostępnych w archiwach, w notatkach, sprawozdaniach z akcji czy imprez z lat pięćdziesiątych starannie omija się problem mazurskiej odrębności. Jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestał istnieć podział na przyjezdnych i autochtonów, na swoich i obcych. Nie ma sprawy. Instruktorzy z terenu donoszą o dobrej albo złej propagandzie wizualnej lub agitacji wyborczej, kontrolują wykorzystanie świetlic lub obiektów sportowych, zalecają eksponowanie portretów przodowników w bardziej widocznych miejscach. Jak wszędzie.

„Przesyłamy wam wzór rezolucji w sprawie odpowiedzi tow. Stalina ma pytania korespondenta «Prawdy»...“ — do olsztyńskiego KW, podobnie jak do rzeszowskiego czy do bydgoskiego. Można by sądzić, że zostały już tylko problemy walki klasowej, narodowościowe znikły; jedyne ślady znajduje się przypadkiem, jak na przykład w sprawozdaniu referatu historii partii:

„Trójka starszych towarzyszy przeszukuje akta po b. gestapo w poszukiwaniu materiałów o ruchu robotniczym... Trudności są w tym, że członkowie trójki nie znają jęz. niemieckiego za wyj. autochtona, którego należy sprawdzić i dać mu kogoś pewnego do pomocy ze znajomością jęz. niemieckiego...“

Życie biegło swoim torem. Każdy incydent, nawet odległy od jakichkolwiek kwestii narodowościowych, obrastał natychmiast otoczką plotek: kto był winien, Mazur czy Polak, a kto poniósł szkodę, Warmiak czy Kurp?

Pod szkołę w Gietrzwałdzie dotoczył się pijany milicjant i zaczął strzelać na postrach. Uczniowie go rozbroili, broń oddali na posterunek — można więc sądzić, że incydent, chociaż nieprzyjemny, został zlikwidowany.

Ale nie na Warmii. Milicjant, kiedy wytrzeźwiał, ułożył inną wersję: poszedł pod szkołę, ponieważ tam się zbiera młodzież, aby śpiewać niemieckie pieśni. Strzelał, bo uciekali.

Jeżeli śpiewają po niemiecku, ktoś ich musi do tego agitować. Za agitację posadzono nauczycielkę, Walerię Sznarbach — jak już wiemy córkę działacza polonijnego i absolwentkę polskiego liceum.

Dziesiątki ludzi pytaliśmy, jakie doświadczenia miały wpływ na ich decyzje o wyjeździe lub o pozostaniu w Polsce. Z odpowiedzi wynika, że chociaż przewlekły kryzys ostatnich lat, tak ostro kontrastujący z bogactwem Republiki Federalnej, stoi na pierwszym miejscu, to i zdarzenia lat minionych nie poszły w zapomnienie. Rabunki i strach pierwszych dni wolności, rozkułaczanie i mozolna odbudowa tego, co się jednym gestem zburzyło, a także ciągłe zmiany, zakręty, odnowy, wzmagające poczucie niepewności — wszystko to przyczyniło się do wyjazdów.

Wielu starszych Mazurów i Warmiaków skłonnych jest przyznać, że pierwsze lata można jeszcze rozgrzeszyć zrozumiałą żądzą zemsty.

— Kiedy pojechałam na wycieczkę do Majdanka — wspomina Edyta Wyrwa, ongiś mieszkanka Mrągowa, dziś Sensburga w RFN — zrozumiałam, że szaber, gwałty, wyzwiska, nawet zabójstwa, to wszystko blednie wobec obozu, który nam pokazano. Zaprowadzono nas tam na szczęście po obiedzie, bo do końca dnia nikt nie mógł już jeść. Pierwszy raz w życiu wtedy zgrzeszyłam: widać Boga nie ma, pomyślałam, przecież by na takie rzeczy nie pozwolił.

Nie wszyscy jeździli do Majdanka i nie każdy umiał krzywdy wybaczyć. Słyszeliśmy nawet, choć z drugiej ręki, o reakcji odwrotnej: Mazurka, której syn odsługiwał wojsko w kopalni i uległ wypadkowi, miała podobno wykrzykiwać, że za mało jeszcze Hitler pobudował obozów na tych przeklętych Polaków! Niezależnie od takich przypadków, zapewne skrajnych, niechęć zbierała się jak woda w naczyniu i potem każda kropla, nawet mało ważne zdarzenie, mogło je przepełnić i popchnąć do wyjazdu.

Waleria Sznarbach nie wyjechała, nie myślała nawet o wyjeździć: czuła się Polką, chociaż podczas trzymiesięcznego aresztu strażniczka kazała jej trzymać w wyciągniętych w górę rękach cegły i krzyczała:

— Ty szwabskie gówno!

Za którymś razem Waleria nie wytrzymała i odpaliła:

— A ty polskie gówno!

Strażniczka uderzyła ją w twarz. Mocniej niż uderzenie Waleria czuła wstyd: że takie słowa jej, córce Józefa Sznarbacha, przechodzą przez gardło.

O wypuszczenie Walerii starał się młody milicjant, przysłany tu z centralnej Polski po służbie w Batalionach Chłopskich.

— Co z ciebie za Polak? — wydziwiał szef powiatowego UB. — Niemka to ma bagnet pod poduszką. Ja cię z tą Szwabką rozdzielę!

— Melduję, że z milicją ślubu nie brałem — odpowiadał Kazimierz Urbański. — Ona jest niewinna.

Ostatecznie ślub wziął z Walerią, a z milicją rozwód. Dzisiaj już oboje są zgorzkniałymi emerytami, tamte lata oddziela nie tylko upływ czasu, ale i zmiana poglądów: nie takiej Polski Waleria czekała, nie o taką Polskę Kazimierz walczył.

— Nie rozumiałem, co to właściwie za ludzie, ci tutejsi — opowiada nam Urbański. — Dali mi do pomocy jednego z miejscowych. Kto ty jesteś? Warmiak. Znaczy Polak? Nie, Warmiak. No to kto, Niemiec? Nie, Warmiak.

Parę lat później zbierano podpisy pod Sztokholmskim Apelem Pokoju. Ostatecznie pokój to pokój, Sztokholm też nie Moskwa — a Warmiacy jak zające chowali się w żyto, żeby tylko nie podpisać. Tyle było nienawiści i płynącej z nienawiści nieufności.

Nienawiść, jak wahadło raz puszczone w ruch, wywołuje ruch przeciwny i trudno je zatrzymać. Niemcy mordowali Polaków, Polacy mścili się na Niemcach, Niemcy odgrywali na Polakach. Mazurzy i Warmiacy brali ograniczony udział w tej grze, ale koszty ponosili w pełnym wymiarze.

 

Weryfikacja

 

Jeszcze słychać było oddalający się ku zachodowi front, kiedy świeżo uformowana polska władza zabrała się do segregacji ludności: kto swój, kto obcy. Waleria Urbańska zgłosiła się na ochotnika pomagać w tej akcji. Ukończyła polskie liceum, jej rodzina znana była z polskiej orientacji — kto lepiej od niej mógł się nadawać do akcji weryfikacyjnej?

Kiedyś Warmiacy i Mazurzy byli po prostu indyferentni i nikt ich nie zmuszał do manifestowania swojej narodowej przynależności. Nawet Hitler, kiedy objął władzę, skupił się na wychowaniu młodych w niemieckim duchu; starszych zostawił w spokoju. Sprawy zaostrzyły się po wybuchu wojny, kiedy Polakiem być ani się nie opłacało, ani nie było bezpiecznie. Po klęsce Niemiec i po nadejściu nowej władzy wszystko się odwróciło: po polskie obywatelstwo zgłaszali się nawet tacy, którzy wcześniej Polaków prześladowali. I tutaj doświadczenie i pamięć Walerii Urbańskiej były nieocenione. Po jej opinii takie podania odrzucano.

W kwietniu 1945 roku ogłoszono w Okręgu Mazurskim, czyli mniej więcej późniejszym województwie olsztyńskim, rejestrację Polaków miejscowego pochodzenia. Za podstawę przyjęto: język, nazwisko, działalność i przebieg życia. Dwa miesiące później pełnomocnik rządu polskiego w Olsztynie, płk Jakub Prawin, powołał Polski Komitet Narodowościowy, a do udziału w nim zaprosił działaczy polonijnych z tamtych terenów: Jerzego Burskiego, Waltera Późnego, Pawła Sowę, księdza Jana Hanowskiego i Juliusza Malewskiego. Był to rozsądny krok: chodziło o to, żeby Warmiacy i Mazurzy nie czuli się oceniani przez obcych, ale przez swoich…

Rzecz jednak w tym, że członkowie komitetu mieli do akcji weryfikacji i repolonizacji wiele zastrzeżeń, których nikt nie chciał słuchać. Nie pierwszy i z pewnością nie ostatni to raz w polskiej historii uczestnictwem sankcjonowano coś, na co się nie ma wpływu. Karol Małłek, jeden z tych mazurskich polonusów, mówił później:

— Nie można od człowieka będącego pochodzenia polskiego żądań deklaracji, nie ma bowiem różnicy między zdeklarowanymi a nie zdeklarowanymi Warmiakami i Mazurami.

Wstrzymali się od deklaracji ludzie o zdecydowanej orientacji niemieckiej, ale wstrzymywali się też dumni, pryncypialni, niezależni. Zgłaszali się polonofile i indyferentni, ale też oportuniści. Dostawali do podpisu deklarację:

„Przyrzekam uroczyście dochować wierności narodowi i demokratycznemu państwu polskiemu oraz sumiennie wypełniać swoje obowiązki obywatelskie“.

Kiedy podpisali, dostawali stosowne zaświadczenie po polsku i po rosyjsku. Tych, którzy nie mieli zaświadczeń, kierowano do prac przymusowych, i to niekoniecznie blisko stron rodzinnych.

W teczkach archiwalnych roi sią od skarg tych, których nie zapisano „na Polaka“, o wiele mniej zostało śladów po skargach innych, mianowicie tych, których do przyjęcia obywatelstwa przymuszano. „Sukcesy“, osiągnięte za pomocą przymusu administracyjnego miały się wkrótce okazać pozorne.

Początkowo planowano akcję weryfikacyjną zakończyć do lipca 1946, ale okazało się, że liczba nie rozpatrzonych wniosków wciąż rosła, mnożyły się też. kwestie sporne: radykałowie chcieli hurtem przyjąć do narodu polskiego wszystkich Warmiaków i Mazurów, fundamentaliści nalegali na ostrą selekcję. Jedni chcieli się pozbyć elementu obcego narodowo, drudzy zachować dla Polski jak najwięcej obywateli. Kogo więc wysłać do Niemiec, a kogo zachować na miejscu? Kto jest Niemcem, a kto nie jest?

Na zjeździe wójtów starostwa olsztyńskiego w czerwcu 1945 roku mówiono, że komitet osiedleńczy ma za zadanie stwierdzić, „czy Polak mówiący po niemiecku jest Polakiem i czy Niemiec mówiący po polsku jest Niemcem“. Na zjeździe starostów zastanawiano się, co zrobić z Mazurem, który należał do NSDAP? Mówi, że go zmuszono, a i tak pracował dla Polski. Albo jak postępować z rolnikiem, który ma polskie nazwisko, mówi po polsku, a na pytanie, kim jest, odpowiada: Niemcem?

Lud tutejszy nie miał świadomości narodowej. Przez wieki żyli pod niemiecką administracją, chronili swoją mową i obyczaje. Wiedzieli, że są od Niemców różni; nie zawsze wiedzieli, że są podobni do Polaków. W „Na tropach Smętka“ Melchior Wańkowicz pisze o Mazurach zdziwionych, że mówią tym samym językiem, co jakiś przybysz z Warszawy. Od Niemców doznawali wielu upokorzeń (choćby pogardliwe powiedzonko: „Gdzie kończy się kultura, tam zobaczysz Mazura“). Ale władza, administracja, państwo — były zawsze niemieckie.

Nawyk życia pod niemiecką administracją przesądził o wyniku plebiscytu w 1920 roku.. Plebiscyt był dla Polaków klęską, jak się wtedy mówiło, większą niż bitwa pod Grunwaldem dla Niemców. Ledwie 2 procent mieszkańców Prus Wschodnich opowiedziało się za tym, aby być w państwie polskim. Ale co oni o tym państwie wiedzieli? Że jest słabe, że w stanie wojny — właśnie wtedy, latem, armia Tuchaczewskiego ciągnęła na Warszawę. Propaganda niemiecka głosiła o nędzy za sąsiednią granicą, o analfabetyzmie, braku kolei itp. W dodatku opowiadanie się za Polską groziło represjami. Po przegranym plebiscycie około 9 tysięcy Mazurów i Warmiaków musiało emigrować do Polsku Opowiedzieli się za niemiecką administracją, zostali jednak polską mniejszością i taką chcieli być. Posyłali dzieci do polskich szkół, po polsku się modlili. Bronili się przed germanizacją. Przymuszanie ich teraz, aby deklarowali polskość, było posunięciem szczególnie niezręcznym.

— Tamci nas prześladowali za polskość, ci za niemieckość.

Z przekorą typową dla ludzi pogranicza zacinali się w sobie. Deklaracje podpisywali, a po domach śpiewali i rozmawiali po niemiecku. Nawet ci, którzy za Niemca posługiwali się na prywatny użytek tylko językiem polskim.

Żal serce ściska, kiedy człowiek pomyśli, ile mogła Polska zyskać, gdyby wówczas miała światłą władzę. I zamiast okólników to nakazujących składać deklarację, to ogłaszających triumf polskości, pozwoliła ludziom żyjącym na tych ziemiach od pokoleń być po prostu sobą. Jak mogłaby wyglądać ta kraina, gdyby jej pracowitemu ludowi zagwarantowano bezpieczną i stabilną pracę, niezależnie od tego, kim się w głębi duszy czują i po jakiemu się chcą modlić. Co komu przyszło z tej zadeklarowanej polskości? Mazurzy dobrze pamiętają, ilu ich ziomków trzymano w piwnicy tak długo, póki deklaracji nie podpisali.

W grudniu 1980 roku na zjeździe literatów w Warszawie olsztyński pisarz Erwin Kruk mówił: „Lud mazurski oparł się w swojej większości germanizacji przez wiele wieków, choć był odcięty od Macierzy i często Ojczyzna na plan dalszy spychała jego interesy, a metody wynaradawiania stosowane przez Niemców były perfidne i bezwzględne. Jednak galopujące tempo wynaradawiania tego ludu nastąpiło dopiero po wyzwoleniu“.

Trudno pokochać ojczyznę, która zaprezentowała się nie jako wyrozumiała matka, a jako nietolerancyjna, w dodatku niezbyt praworządna macocha. Jednak niezależnie od miłości człowiek musi dbać o swoje interesy, a dla większości Mazurów i Warmiaków interes w owym czasie polegał na tym. aby pozostać na swoim.

Podówczas młody milicjant, a dziś już emeryt Kazimierz Urbański wspomina, jak przychodzili do niego Warmiacy z prośbą, żeby ich bronił przed samowolą:

— Sołtys ma do nas złość, więc zapisał nas na wyjazd!

Rozmawiamy w Gietrzwałdzie, z którego trzydzieści lat później zapisali się na wyjazd i wyjechali niemal wszyscy Warmiacy — sześćdziesiąt rodzin.

W tamtych pierwszych latach zaprowadził kiedyś całą grupę przymuszanych do wyjazdu wprost do wojewody: tak i tak, powiedział, ci ludzie czują się tu u siebie i nigdzie jechać nie chcą! Wojewoda od ręki wystawił pisemko, że mogą zostać. Ktoś z tej grupy, opowiada Urbański, chciał mu z wdzięczności ofiarować złoty zegarek.

— Uratowałeś pan nas od poniewierki!

Kto wie, ile wówczas oferowano złotych zegarków za to, żeby nie wyjeżdżać. Kto wie, ile później oferowano złotych zegarków za to, żeby dostać zgodę na wyjazd.

Strach przed poniewierką nie był urojony. Tuż przed frontem albo tuż za frontem, z rozkazu niemieckich dowódców albo ze strachu przed radzieckimi żołnierzami uciekało na Zachód tysiące ludzi. Wielu wracało potem obdartych, bez butów, głodnych, obrabowanych na drogach. Opowiadali, że w Niemczech morze ruin i jeść nie ma co. W ojczystych stronach ziemia, choć zniszczona i splądrowana, wydawała się jeszcze ostoją dostatku.

W kwietniu 1946 roku pełnomocnik rządu RP przekazał starostom poufny okólnik Ministerstwa Ziem Odzyskanych,. w którym zaleca ono zmianę polityki w stosunku do ludności autochtonicznej. Stwierdza się tam, że ludność Polski zmalała o 12 milionów i nie można sobie pozwolić na utratę choćby jednej kropli polskiej krwi więcej. Proponuje się bardziej liberalnie rozpatrywać podania autochtonów o przyznawanie obywatelstwa i „doszukiwać się polskości wszędzie tam, gdzie zdawałaby się ona wielce problematyczna, a nawet wręcz niemożliwa“. Wydano zalecenie, aby skontrolować całą ludność autochtoniczną, wieś za wsią, osada za osadą. Niemców umieścić na specjalnych listach do wysiedlenia, wszyscy pozostali zaś, „bez względu na to, czy złożyli i otrzymali tymczasowe zaświadczenie o polskim pochodzeniu oraz czy chcą pozostawać w Polsce, a komisja stwierdzi z brzmienia nazwiska, z pracy w polskiej organizacji, z małżeństwa mieszanego itp. — łączność z narodem polskim, muszą być bezwzględnie wyłączeni od repatriacji“.

Okólników poufnych było więcej, nie do wszystkich można dotrzeć, ale sądząc po metodach, jakimi repolonizację załatwiano w latach późniejszych, przy puszczamy, że ton tych okólników też się zmieniał.

Jeszcze w latach czterdziestych w sprawozdaniach urzędu wojewódzkiego można się doczytać troski o nastroje panujące na mazurskiej wsi. Próbowano tłumaczyć opór ludzi w stosunku do administracyjnych nakazów. W jednym z takich sprawozdań czytamy: „Akcja repolonizacyjna napotyka trudności ze względu na akty bezprawia, jakie powtarzają się ze strony nieuświadomionej części społeczeństwa napływowego bądź też nawet organów administracji i bezpieczeństwa niższych instancji. Jeszcze większe przeszkody repolonizacja napotyka tam, gdzie stacjonowały oddziały radzieckie, które w stosunku do deklarującej się ludności miejscowej operowały groźbami, a faworyzowały tych, co się jeszcze nie zadeklarowali. Przy tym rozsiewano pogłoski o zapanowaniu na tych terenach innej władzy niż polska“.

Parę lat później ton sprawozdań się zmieni. Troskę zastąpią krytyczne oceny pod adresem agitatorów, którzy nie dość skutecznie prowadzą pracę polityczno-uświadamiającą. Nikłe upartyjnienie (w wojewódzkiej organizacji PPR autochtoni stanowili zaledwie dziesiątą część procentu, czyli kilka osób!) też przypisywano opieszałości aparatu i wyznaczono zadania wzmożonej rekrutacji. Wyrozumiałość zniknie z oficjalnych wypowiedzi, jej miejsce zastąpi potępienie dla wroga, którego trzeba ścigać z całą bezwzględnością. Posypały się aresztowania. Nie tylko tych, którzy uparcie odmawiali podpisywania deklaracji lojalności czy śpiewali po niemiecku. Represje nie ominęły i działaczy mazurskich, którzy nie mogli się pogodzić z wulgarnym stylem prowadzonej weryfikacji.

Notabene w wiele lat później, przy okazji kolejnej dyskusji na temat „sprawy mazurskiej“, naiwny autor na łamach „Tygodnika Powszechnego“ napisze, że owszem, Fryderyk Leyk był prześladowany, ale nie jako Mazur, tylko jako działacz PSL... Przecież wszyscy oni, działacze mazurscy, jak działacze w innych regionach Polski mieli jakieś poglądy, zasady, stronili od oponentów, a szukali sojuszników. Każdemu z represjonowanych zarzucano jakiś grzech polityczny — i chyba niebezzasadnie. Zgadzały się bez zastrzeżeń ze zmienną linią polityczną tylko nadęte zera.

W listopadzie 1946 roku, kiedy akcja weryfikacyjna powinna być dawno zakończona, premier Osóbka-Morawski na zjeździe autochtonów w Warszawie powiedział dość patetycznie: „Kto odpycha Mazurów pruskich od polskości, kto Niemców z nich robi, ten pracuje dla sprawy niemieckiej, a nie polskiej“. Zdawałoby się, że to dosyć jednoznaczna dyrektywa polityczna. A w parę lat później prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Olsztynie stwierdza jedynie sucho, że „na odcinku pracy wśród ludności miejscowego pochodzenia nie wszystkie uchwały Partii i Rządu zostały w pełni zrealizowane“.

Próbowaliśmy ustalić, ilu autochtonów właściwie żyło na Warmii i Mazurach, kiedy ich ziemie zostały przyłączone do Polski, i ilu jest obecnie, ale to zadanie potrójnie skomplikowane, bo ani kryteria narodowości nieostre, ani terytorium niejednoznaczne (część dawnych Prus Wschodnich została wszak wcielona do Związku Radzieckiego), ani wreszcie metody obliczeń wiarygodne. Jest jeszcze wzgląd czwarty: samo liczenie zakłada pewną segregację, czyli coś, z czym na kartach tej książki usiłujemy walczyć i co pachnie dyskryminacją. Musimy jednak podjąć ten niewdzięczny trud, zaczynając od obliczeń, które dziś wydają się prehistorią, bo z 1910 roku.

Otóż spis niemiecki z owego roku wykazuje 328 tysięcy Polaków w całych Prusach Wschodnich; za Polaka liczono tego, kto posługuje się polską gwarą mazurską i warmińską. Rok później doliczono się o 150 tysięcy Polaków więcej, widocznie zastosowano inną metodę. Ale po dojściu Hitlera do władzy w latach trzydziestych, kiedy lepiej było nie być Polakiem, a służby statystyczne zaczęły działać według narodowosocjalistycznej ideologii, liczba ludności polskiej stopniała do 61 tysięcy.

Przed Hitlerem zarobki w Prusach Wschodnich były około 15 procent niższe niż w głębi Niemiec, toteż co rok blisko dwadzieścia tysięcy młodych ludzi wędrowało stąd za chlebem do Westfalii. Hitler rozbudował system „Osthilfe“, pomoc Wschodowi: obniżono podatki w Prusach Wschodnich, a podwyższono na pozostałym obszarze Rzeszy, ze stolicy popłynęły obfite subwencje na budowę dróg, na tanie kredyty, na nowe miejsca pracy — a wraz z nimi wskazówki polityki germanizacyjnej. Żyło się tu wciąż biedniej niż w Niemczech centralnych, ale bogaciej niż w Polsce, więc większość Warmiaków i Mazurów, która w plebiscycie 1920 roku głosowała za Niemcami, utwierdzała się, że dobrze wybrali.

Wraz z pieniędzmi i polityką przysyłano do Prus Wschodnich kadry: rdzennie niemieckich obywateli, żeby pomogli wyrównać różnice rasowe i kulturowe. Miasta pruskie stawały się coraz bardziej niemieckie, wieś pozostawała warmińska i mazurska. Dlatego po przejściu frontu miasta pustoszały, wieś trwała. Wieśniacy czuli się u siebie.

W książce „Na tropach Smętka“ Melchior Wańkowicz tak opisuje tutejszy lud wiejski:

„Tu, między deltą Wisły i Niemna a Pojezierzem Pruskim i ścianą lasów, w ciągu długich wieków przedhistorycznych wyrobiła się rasa ludzka bardzo odrębna i odporna, która przetrwała do naszych czasów. Więcej niż średniego wzrostu, z rozrosłą piersią, z dużą głową na bardzo silnym, prawie że stożkowatym karku związanym krzepko z muskularnym grzbietem“.

Z blisko miliona w 1939 roku, ludność Prus Wschodnich, a ściślej tej południowej części, która miała przypaść Polsce, stopniała do 200 tysięcy pod koniec r. 1945: kto nie uciekł na Zachód, ten pojechał na Wschód. Na 100 mężczyzn, głównie starców, inwalidów i dzieci, przypadało 180 kobiet. Zdziesiątkowana społeczność warmińsko-mazurska potrzebowałaby pół wieku, żeby wrócić do równowagi demograficznej — gdyby nie napływ repatriantów i osadników zza dawnej granicy. Przez pierwsze piętnaście lat w niemal wszystkich małżeństwach „mieszanych“ kobieta była autochtonką, mąż przybyszem.

Ilu z tych dwustu tysięcy można uznać za Polaków? Karol Małłek, sam autochton, mówił o 50 tysiącach. Andrzej Sakson, socjolog, twierdzi, że około 100 tysięcy. Leszek Bełzyt, historyk — 110 tysięcy. Jeszcze inne źródła sięgają 120 tysięcy.

Był to najwyższy stan polskiego „posiadania“ wśród autochtonów, chociaż statystyki mówią inaczej: wkrótce zacznie się wielka akcja weryfikacyjna i liczby zaczną rosnąć, ale wiemy już, co sądzić o ich prawdziwej wartości. Za zwycięskimi statystykami kryły się dramatyczne wydarzenia, których smak częściowo oddają comiesięczne raporty pełnomocnika rządu, pik. Jakuba Prawina, wystukiwane na maszynie bez polskich czcionek na odwrocie starych niemieckich formularzy:

„Napływ podań o wyjazd do Niemiec zwiększa się zwłaszcza tam, gdzie ludność kierowana jest do prac przymusowych i gdzie życie polskie słabe“. I dalej: „Do starostw w terenach zwarcie przez Mazurów i Warmiaków zamieszkałych napływają podania o przyjęcie w poczet obywateli polskich“ (16 lipca 1945 r.)

„Stosunek żołnierzy radzieckich do ludności tubylczej polskiego pochodzenia często jest niewłaściwy przez traktowanie tej ludności na równi z Niemcami“ (14 września 1945 r.)

„Akcja wysiedlania Niemców ma charakter dobrowolny... Zdarzyło się kilka wypadków, np. na stacji w Olsztynie ograbienia załadowanych w pociągach Niemców przez przejeżdżające oddziały wojsk radzieckich. Władze lokalne miały polecone zwrócenie szczególnej uwagi na przestrzeganie poprawnego stosunku do ludności miejscowej polskiego pochodzenia, zwłaszcza ze strony organów MO i UBP, które często swym nieżyczliwym traktowaniem ludności tej na równi z Niemcami sprzyjały wytwarzaniu sie nastrojów rozgoryczenia“ (15 listopada 1945).

W czasie akcji wysiedlania panowało wiele niejasności, kto Niemiec, a kto Mazur; wielu urzędników kierowało się własnymi okupacyjnymi urazami. Znana polonijna działaczka mazurska Maria Zientara-Malecka wraz z biskupem Bensiem stanęła pewnego dnia 1945 roku na torach kolejowych, aby wstrzymać wysyłane na Zachód transporty i zapobiec dyskryminacji. Niewiele zdziałała, za to wypomniano jej to kilka lat później, kiedy usuwano ją z pracy z polskiego kuratorium oświaty. Doczekała się rehabilitacji, jak wielu dzielnych ludzi tamtego okresu, dopiero po śmierci.

Czy narodowość to urodzenie, czy samopoczucie? Bywało, że rdzenni Mazurzy i Warmiacy, zrażeni rabunkiem lub gwałtem, zgłaszali się na wyjazd mówiąc, że są Niemcami. Bywało też, że rodowici Niemcy, którzy zjechali do Prus Wschodnich ledwie kilka lat wcześniej, deklarowali się jako Polacy, bo chcieli zostać na swoim. Na przykład w powiecie Morąg zgłaszali się za Polaków przesiedleni z Wołynia Niemcy, dobrze władający językiem polskim.

Na ogół w wypadkach wątpliwych wysiedlano. Wprawdzie oficjalna doktryna głosiła, że to stare polskie ziemie i polska ludność, ale interpretowano ją nader dowolnie. Wielu polskich komisarzy i pełnomocników sądziło, że Polska jednonarodowa będzie Polską lepszą. Wierzono naiwnie, że sprawy między Polakami ułożą się same, aby tylko obcych nie było. Nadchodzące lata miały pokazać, że sprzeczności społeczne i polityczne będą rozdzierać młode państwo i bez konfliktów narodowych.

Te lata, czyli okres po 1948 roku, zaznaczyły się na Warmii i Mazurach niesławnej pamięci „wielką weryfikacją“ i wiążą się głównie z osobą Mieczysława Moczara, byłego szefa Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi, który został mianowany wojewodą olsztyńskim. To jemu należy przypisać zasługę, że zweryfikowano 108 tysięcy osób jako Polaków, to on zwycięsko przeprowadził akcję wypisania i rozdania polskich dowodów osobistych i to on ma zapewne swój udział w tym, że Warmiacy i Mazurzy zacinali się w sobie i czekali tylko sposobności, żeby wyjechać. Wiarygodne źródła podają, że o ile w 1948 roku było ich — pozostańmy przy wersji maksymalnej — 120 tysięcy, to w 1956 już tylko 105 tysięcy (w tym dzieci urodzone po wojnie), w 1970 — 80 tysięcy, żeby po umowie Gierek-Schmidt w 1975 roku spaść na łeb na szyję do 20 tysięcy! Kilka jeszcze lat później, w połowie lat osiemdziesiątych, ta liczba spadnie do 6-10 tysięcy.

To za czasów Moczara właśnie autochtoni kryli się ponownie po lasach, kiedy ich wzywano do podpisywania ankiet na dowody osobiste. Specjalne oddziały Korpusu Bezpieczeństwa urządzały obławy na opornych. Autochtoni nie chcieli się fotografować do dowodów, więc dwóch żołnierzy trzymało obywatela pod ręce, a trzeci robił zdjęcie. Uważny obserwator dostrzegłby może nie tylko zacięte wargi, włosy nie przygładzone, oczy odwrócone od obiektywu, ale i siniaki.

To za czasów Moczara kompania polskich żołnierzy zegnała całą wieś nad jezioro, wyłuskano jednego krnąbrnego Mazura, trzymano go kilkadziesiąt sekund pod wodą, po czym pytano: podpiszesz?

To za czasów Moczara lokalni działacze mazurscy byli przesiedlani w środowisko, gdzie ich nie znano, zwalniani z pracy albo i wędrowali za kratki. To za czasów Moczara wszechwładni personalnicy liczyli w sekretnych kartotekach, jaki jest procent autochtonów w ich zakładzie pracy, i dbali, żeby żaden się nie przedostał na zbyt odpowiedzialne stanowisko.

Autorzy mogą mieć poglądy, ale przede wszystkim muszą mieć uszy. Chcieliśmy usłyszeć od Mieczysława Moczara, czy to, co o nim słyszeliśmy, jest prawdą. Fakty mogły być wyolbrzymione lub wręcz zmyślone przez jego późniejszych przeciwników politycznych, wszak pod koniec lat sześćdziesiątych był jedną z czołowych figur w państwie. Słyszeliśmy także, że Moczar miał po latach powiedzieć komuś, że popełnił sporo błędów, bo Warmiacy podprowadzili go przeciw Mazurom.

Napisaliśmy do Moczara list z prośbą o rozmowę, wyłuszczając nasz zamiar i nie tając naszego krytycznego stosunku do polskiego szowinizmu, który wydawał się uosabiać. Po jakimś czasie zatelefonowała jego żona mówiąc, że mąż jest w szpitalu, ale na rozmowę się zgadza, jak tylko poczuje się lepiej. Niestety, do rozmowy nie doszło; zmarł wkrótce potem.

Ludzie, którzy mogliby go częściowo choćby w rozmowie wyręczyć, też już albo nie żyją, albo milczą. A w Archiwum Państwowym w Olsztynie przy teczkach, które mogłyby opowiedzieć, jak naprawdę przebiegała owa wzmożona repolonizacja, znajdujemy adnotacje: „Poufne, nie udostępniać“. Spisujemy więc pospiesznie przynajmniej tytuły tych teczek: „Akcja weryfikacyjna ludności autochtonicznej“. „Repatriacja Niemców“. „Wstrzymywanie Niemców-fachowców od repatriacji“. „Repatriacja dzieci niemieckich“. „Sprawy partii politycznych“. „Sprawy bezpieczeństwa w terenie“. „Sprawy napadów“. „Sprawy rabunkowe“. „Sprawy graniczne“.

Nie wszystkie materiały dotyczące tego okresu, odległego już o czterdzieści lat, znajdują się na Zamku. Część nie została nigdy przekazana z Urzędu Spraw Wewnętrznych i nawet dyrektor Wojewódzkiego Archiwum Państwowego, mgr Józef Judziński, nie wie, czego dotyczą.

A w materiałach z lat pięćdziesiątych w archiwum Komitetu Wojewódzkiego PZPR można poczytać o tym, jak harmonijnie postępuje praca polityczna w terenie. Tu i ówdzie są wprawdzie niedociągnięcia, ale dotyczą na ogół słabej pracy punktów bibliotecznych albo niedostatecznej frekwencji na imprezach artystycznych. Z jakiejś notatki dowiadujemy się, że w kinach szły filmy produkcji radzieckiej, polskiej i czeskiej, także mówiące o przebudowie ustroju rolnego, ale są wypadki słabego uczęszczania do kin, a w czasie wyświetlania filmu produkcji NRD pt. »Brunatna pajęczyna« zdarzało się, że opuszczano widownię.

W ankiecie rozpisanej wśród nauczycieli w 1950 roku wypowiedziało się 155 nauczycieli szkół podstawowych. Ton tych wypowiedzi jest „słuszny“, wyraźnie podbarwiony już stylem epoki — sprawy należy widzieć w aspekcie pozytywnym. Jednak obok ogólników w rodzaju: „ustosunkowanie się autochtonów do Polski Ludowej jest w znacznej większości gromad życzliwe“, można się dowiedzieć, że „są jednostki i grupy, które najczęściej z powodów osobistych mówią jeszcze o Niemczech i do społeczeństwa, i Polski ustosunkowują się negatywnie“.

Z notatki służbowej wynika, że na 8804 uczniów w olsztyńskich szkołach średnich, jest tylko 62 autochtonów i że ich sytuacja materialna jest zła.

Kiedy przyjdzie okres rozliczeń błędów i wypaczeń, działacze mazurscy podsumują smutny dorobek w kształceniu autochtonicznej młodzieży. W 1956 roku Bohdan Wilamowski mówił: „Mamy zaledwie dwunastu Mazurów z wyższym wykształceniem. Wynika więc, że zaledwie jedna osoba na 10 tysięcy uzyskała dyplom w Polsce Ludowej. Z tych 12 — 2 ukończyły studia jeszcze na uczelniach niemieckich (około roku 1920), 2 w okresie międzywojennym w Warszawie.

Podobnie ma się sprawa z inteligencją po średnim wykształceniu. Ścisłych danych nie posiadam, ale według mojego rozeznania jest ich 50-60 osób“.

W 1956 roku wylała się czara goryczy; jak zawsze, kiedy dojrzewała „sprawa polska“, wynikała z nią razem „sprawa mazurska“. Do sądów sypnęły się, latami odkładane, sprawy o dyskryminację: w latach 1956-1960 było ich aż siedemdziesiąt, podczas gdy wcześniej nie wpłynęła żadna. Ale charakterystyczne, że z wyjątkiem trzech, które wniósł prokurator, wszystkie były z oskarżenia prywatnego!

Ta liczba byłaby z pewnością większa, gdyby nie tp, że niewielu Warmiaków i Mazurów, prostych i niezbyt płynnie po polsku umiejących się wysłowić chłopów, decydowało się włóczyć żale po sądach. Zresztą nie znajdowały one należytego zrozumienia, rozpatrywano je zwykle jako niewinne porachunki osobiste: za wyzwiska typu „hitlerowiec“, „Szwab“ groziło najwyżej 350 złotych grzywny. A przecież takie wyzwiska niweczyły wysiłki pozyskania dla nowej Polski całych grup, całych wsi i osad.

Na naradzie inteligencji miejscowego pochodzenia w 1956 roku po raz pierwszy otwarcie mówiono o błędach i wypaczeniach w stosunku do ludności warmińskiej i mazurskiej. Walter Późny, po wojnie starosta powiatowy w Szczytnie, w 1950 roku aresztowany za rzekomy separatyzm, powiedział tam między innymi: „Należę do tych, którzy właściwe rozwiązanie kwestii mazurskiej widzieli tylko w Polsce socjalistycznej. Tym bardziej zabolało nas, że właśnie za czasów Polski Ludowej doznaliśmy większej klęski niż podczas najazdu hetmana Gąsiorowskiego, który, mszcząc się za zdradę elektora, brał odwet na ludzie mazurskim. Ponieśliśmy klęskę większą niż za czasów bytności Napoleona na tych ziemiach, względnie epidemii cholery na Mazurach w XVIII wieku“.

I dalej:

„Dziwią się nieraz ludzie napływowi, dlaczego to niektórzy Warmiacy nie chcą przyznawać się do polskości. Mazurzy i Warmiacy nie wchodzili w obręb państwowości polskiej, a więc nie mieli też poczucia przynależności do narodu polskiego. A my żądamy dziś, żeby ci ludzie stwierdzali, że są super-Polakami. Żądamy, żeby ten, który wczoraj jeszcze pod wpływem propagandy niemieckiej wierzył, że jest Niemcem, z dnia na dzień zaczął wołać: jestem Polakiem! Czas skończyć z pojęciem repolonizacja. Naszych ludzi, będących przecież Polakami z pochodzenia, nie trzeba polonizować. Im trzeba zapewnić uczciwą pracę i ukazać jakąś perspektywę“.

Weryfikacja zakończyła się, zamykając jedną z niechlubnych kart powojennej polityki. Koncepcja mechanicznego oddzielania Mazurów od Niemców była oczywistym szaleństwem. Samo założenie, aby segregować ludzi według ich świadomości, było na wskroś nacjonalistyczne. Nic dziwnego, że plątano w powiatach i gminach pojęcie weryfikacji z rehabilitacją, a Mazurów z volksdeutschami. Żądając od Mazurów i Warmiaków, aby podczas weryfikacji stawali się od razu Polakami, można było osiągnąć jedynie przeciwny rezultat, i tak właśnie było.

Jeszcze w latach sześćdziesiątych tworzą się nielegalne organizacje miejscowej młodzieży, które starają się utrzymywać kontakt z ziomkostwami w RFN. W 1961 r. w powiecie Giżycko wykryto taką grupę przechwytując list, w którym młodzi chłopcy pisali: „Pragniemy walczyć o utrzymanie niemieckości na terenie Prus Wschodnich“. W powiecie Kętrzyn działała grupa pod nazwą „Front frontu“.

W samym słowie weryfikacja kryła się nieufność do ludności mazurskiej. I coś tu było na rzeczy, jeśli zważyć, że już w materiałach PKWN można wyczytać następującą wskazówkę na temat Prus Wschodnich: „Musimy pociągnąć do współpracy elementy miejscowe, które jednak nie mogą nigdy odgrywać roli decydującej i kierowniczej, ponieważ:

1. rozniecają animozje, tworzą koterie, zwalczane są konkurencyjnie przez czynniki miejscowe.

2. Nie cieszą się autorytetem, w myśl zasady, nikt nie jest prorokiem między swoimi.

3. Pozbawione są zwykle, wskutek zżycia się z tą ziemią, obiektywizmu.

4. Brak im perspektywy ogólnej, jako ludziom zbyt związanym z jedną tylko prowincją“.

Argumentacja to żałosna, ale widać podobnymi przesłankami kierowano się przy obsadzaniu stanowisk w administracji. Na palcach można było liczyć sołtysów Mazurów czy Warmiaków, nie mówiąc już o innych urzędowych stanowiskach.

Dorobek procesów weryfikacyjnych uzupełnia gospodarcza degradacja ludności miejscowej w pierwszym powojennym dziesięcioleciu. Było w województwie ponad 300 wypadków pozbawienia majątków na podstawie dekretu z 1948 r. który mówił o przejmowaniu poniemieckich gospodarstw na rzecz skarbu państwa. Po 1956 r. część poszkodowanych ubiegała się o zwrot gospodarstw bądź o ekwiwalent, ale sprawy ciągnęły się latami. Z zasady ekwiwalent za utracone mienie wypłacano tylko osobom zasłużonym dla państwa polskiego. Kiedy ci „niezasłużeni“ składali papiery o wyjazd, nie mając innego wyjścia, odmawiano im mówiąc, że są Polakami.

— Przecież mamy dokument, że pozbawiono nas własności, bo jesteśmy Niemcami — skarżyli się.

Posiadacze gospodarstw wywłaszczanych stawali się robotnikami w PGR-ach. Patrzyli na marnotrawną gospodarkę ziemią i krew się w nich burzyła. W PGR Kraplewo w powiecie ostródzkim dziesięcioletni las kazano zaorać i zamienić w pole uprawne. Kiedy już wykarczowano drzewa i zaorano ziemię, inni fachowcy uznali, że nie nadaje się ona do uprawy i kazali powtórnie zalesić. Mazurowi o nazwisku Wolf z Olsztynka odebrano cegielnię pod pretekstem, że glina nie nadaje się do produkcji.

— Ludzie — bronił się Wolf — połowę domów w okolicy z tej cegły zbudowano!

Być może „elementom miejscowym“ brakowało perspektywy ogólnej, ale posiadali zdrowy rozsądek, który nie pasował do nowych porządków.

Po 1956 roku, po weryfikacji i po zapewnieniach, że nigdy więcej błędy się nie powtórzą i więcej Warmiaków ani Mazurów nie utracimy, powstało w Olsztynie Warmińsko-Mazurskie Towarzystwo Kulturalno-Społeczne. Miało wyrażać prawdziwą wolę tego ludu, zawiązało się bowiem na zasadach odmiennych, niż zwykło się u nas powoływać organizacje społeczne. Zlikwidowano je ostatecznie w 1962 roku pod pretekstem wadliwej działalności gospodarczej.

Razem z towarzystwem odpływała nadzieja, że uda się naprawić grzechy popełnione w pierwszym dziesięcioleciu. Nie przymuszano już do deklaracji miłości do Polski, ale też z obu stron zapanowała oschłość. Zdarzały się tajemnicze pożary: spłonęły zabudowania kilku mazurskich chłopów, którzy byli ongiś zagorzałymi Polakami — ale czy podpalał ktoś z osadników, czy raczej rdzenni Mazurzy piętnowali kolaboranta, nie wiadomo, bo sprawców nigdy nie wykryto.

Podania o wyjazd płynęły nieustającą strugą, aż w drugiej połowie lat siedemdziesiątych zamieniły się w rwący potok, który „zweryfikował“ autochtoniczną ludność ostatecznie. Oblicza się, że do RFN wyjechało 115 tysięcy ludzi, do NRD 5500. Mazury zostały bez Mazurów.

 

Działacze

 

Warmiaków i Mazurów, którzy w dawnych Prusach Wschodnich agitowali za Polską, nazywano zdrajcami narodu niemieckiego, a po dojściu Hitlera do władzy szykanowano, lżono i bito. Dopiero kiedy odwróciła się karta dziejów i Polska po roku 1945 objęła te ziemie, nadszedł czas nagrody.

Nagroda miała jednakże nader gorzki smak.

Jan Boenigk, działacz oświatowy, który zapewnia, że jego nazwisko pochodzi od „Bieniek“, tak pisze w swoich wspomnieniach:

„W listopadzie 1945 znów stanąłem na powiślańskiej ziemi... Praca dla ludności warmińskiej i mazurskiej pochłonęła mnie całkowicie, tak że z szerszym gronem dawnych działaczy zetknąłem się dopiero latem 1956 roku. W sercach starych bojowych druhów pałał ten sam żar miłości ojczyzny co przed laty...“

Żar trochę wystygł: jak wynika z innych wspomnień, cele więzienne nie zawsze były opalane. Wnikliwy czytelnik od razu zapyta, jak to możliwe, żeby na terenie jednego województwa działacz z działaczem nie mógł się spotkać przez jedenaście lat?

Nie tylko od rządu, ale i od tej ukochanej ludności warmińskiej i mazurskiej doczekał się Boenigk afrontu. Jego książka nosiła tytuł „Minęły wieki, a myśmy ostali“. Otóż kilka lat po jej wydaniu na sesji w Ośrodku Badań Naukowych w Olsztynie ktoś zabrał głos i powiedział:

— Panie Boenigk, panie Malewski, wieki minęły, a wyście ostali na swoich stołkach, a o sprawie zapomnieliście!

Jak rdza czyha na żelazo, tak działacz polityczny lub społeczny ulega ułudzie, że chociaż dziś nie tak, to może jutro będzie lepiej? I grzęźnie głębiej, i brnie dalej, i firmuje swoim coraz bardziej wyleniałym autorytetem rzeczywistość, której jest właściwie przeciwny, którą chciałby zmienić, ale sił nie starcza.

Tak właśnie było z wieloma działaczami polonijnymi. Przepuszczeni przez wyżymaczkę stalinowskiego więzienia, zrehabilitowani po 1956 żywią jeszcze nadzieję, że teraz wreszcie nastał ich czas, że muszą zostać na stanowiskach, bo gdyby odeszli — przyjdą inni, na pewno gorsi.

Boenigk opisywał czasy niemieckie: na Koziej Górze między Butrynami a Nową Kaletką założono obóz studentek, które oddziaływały kulturowo-germanizacyjnie na wieś i na ludność warmińską poprzez rozmowy, śpiewy, ogniska. „W taki to perfidny sposób — pisze dosłownie autor — studentki niemieckie atakowały polskie serca Warmiaków“. Nieświadomy czytelnik gotów uwierzyć, że hitleryzm to i była rzeczywiście niewinna zabawa w śpiewy i ogniska i że to tylko mamy mu do zarzucenia, iż nie polonizował, a germanizował.

Boenigk w innym miejscu opisuje dzielnego Mazura, Bogumiła Późnego, i jego syna Waltera. Walter Późny był po wojnie jednym z tych właśnie „bojowych druhów“.

Niektórzy w Olsztyńskiem pamiętają, że w 1950 roku Późny z dumą meldował prezydentowi Bierutowi, że oto Szczytno jest pierwszym socjalistycznym miastem, ponieważ zlikwidowano ostatniego prywatnego fryzjera. Potem jednak zaczął myśleć inaczej, a co gorsza mówić; został aresztowany. Znaleźliśmy stenogram jego wystąpienia na naradzie autochtonów po odwilży październikowej 1956. Powiedział między innymi:

„Polska szlachecka zdradziła nas, wyrzekła się nas... Tak samo postąpiła Polska sanacyjna, Polska Piłsudskiego... To wszystko zmusiło nas, że musieliśmy obrać naszą własną drogę, drogę radykalizmu, ludowego sojuszu robotniczo-chłopskiego... Widzieliśmy właściwe rozwiązanie jedynie w Polsce socjalistycznej“.

Można by sądzić, że to zwyczajna w tamtych czasach retoryka. Ale oto po chwili Walter Późny mówi tak:

„Nie wolno winić ustroju czy władz, lecz zarazem nie wolno nam zapominać o tym, że władze składają się z ludzi, a ci, wykorzystując często płaszczyk przynależności partyjnej czy też mundur, nadawali i nadają jeszcze dzisiaj ton, wydają różne zalecenia, często inspirują stosunek do naszej ludności. Jest kategoria ludzi, którym się zdaje, że ziemie te będą na pewno nasze, o ile w jak najszybszym czasie pozbędziemy się autochtonów...“

Tutaj Późny dotknął sedna całej nabolałej kwestii warmińsko-mazurskiej. W chwilach przełomu, w czasie rachunku sumienia głośno rozpamiętywano popełnione błędy: mówiono o ludziach odzyskanych i odpychanych jednocześnie, o nieufności i o polskim nacjonalizmie, o matce Polsce, która winna być jednakowa dla wszystkich swoich dzieci. Po czym następowała normalizacja — i inicjatywę przejmowali ci, którzy nie mówią, ale robią. Setki i tysiące drobnych decyzji dryfujących uparcie w tym samym kierunku, który na następnym zakręcie i przy następnej odnowie będzie znów rozpamiętywany, analizowany i potępiany.

I oto teraz, blisko pięćdziesiąt lat po wyzwoleniu, Mazury są nasze, ale bez Mazurów.

„Byłem we wsi Burdąg, pytali, kto na tym przysiółku mieszka? To nasz chłop, mówią, Polak, katolik. A tam dalej? Tu luter, Szwab, hitlerowiec. Dowiaduję się — mówił jeszcze Późny — że w tym drugim domu mieszkał Tadaj, człowiek, który bił się o socjalizm i o naszą Polskę Ludową...“

Najprostszy i najbardziej krzywdzący podział na białe i czarne, na Polaków i na Niemców był na rękę ciemnym siłom po obydwu stronach. Niemieccy szowiniści organizowali w imię samoobrony zbrojne oddziały, które w pierwszych latach czasem prowadziły działania zaczepne, napadały na posterunki polskiej milicji, w paru wypadkach nawet nawiązywały kontakt ze Związkiem Warmiaków i Mazurów, założonym w 1948 roku w Berlinie Zachodnim. Polscy szowiniści mieli wspaniałe oparcie w coraz wyraźniej się rysującym modelu państwa silnie scentralizowanego: o wszystkim decyduje Warszawa. W Olsztynie, Szczytnie lub Ostródzie, podobnie jak w Poznaniu, Radomiu lub Krasnymstawie potrzebni są tylko wykonawcy.

Działacze miejscowi, niezależnie od różnic politycznych, jakie ich dzieliły, w jednym byli zgodni: chcieli przywrócić Polsce nie tylko te ziemie, ale i tych ludzi. Oni rozumieli, czego często nie rozumiano w Warszawie, że rzeczywista, a nie formalna jedynie integracja wymaga dłuższego czasu, wymaga uszanowania odrębności cywilizacyjnej i kulturowej regionu warmińsko-mazurskiego, a więc i większej autonomii, a więc i własnych kadr. Stolica miała na to gotową etykietkę: separatyzm mazurski.

Dzisiaj może się to wydawać sztucznie wymyślone, ale wówczas potrzeba regionalnej autonomii wyrastała wprost z doświadczeń dnia codziennego. Oto list do wicewojewody, jednego z nielicznych autochtonów, (mówiono o nim, że przed wojną jako obywatel niemiecki współpracował z polskim wywiadem), pisany w czerwcu 1946 roku:

Do

Pana Sowy w Olsztynie

Kościuszki 43

Domy i majątki takich ludzi, którzy razem ze mną walczyli, zostały im odebrane, a ich samych umieszczono w chlewach lub podobnych komorach... Np. ksiądz proboszcz z Białut rozebrał dom jednej Mazurce, przenosząc go sobie spokojnie do Białut koło kościoła... W innym wypadku w gminie Lasy, stacja Szomfeld, poczta Geszwałd z okazji różnych rewizji z majątku Pietrykowskich wszystko wyniesiono, a bydło uprowadzono, zaś dwa motory elektryczne zabrał 30 pułk w Olsztynie... będzie pan miał okazję starać się o sformowanie Milicji z samych Mazurów, a potem dopiero będzie można przystąpić do oddawania domów we właściwe ręce. W innym wypadku ludzie boją się wracać...

Z poważaniem

Karol Zawiślewski

Własna milicja, własne władze, własne rozumienie praworządności może i mogły sprawić to, czego chcieli działacze miejscowego pochodzenia: żeby dokonała się synteza białka, żeby zsiadła się bezkształtna masa ludzka, która nigdy nie była jednolitym narodem, żeby zapuściła korzenie i trwała, a nie dała się wywiać wiatrom hulającym po nie uporządkowanej jeszcze Europie.

Tym się kierował Późny, kiedy proponował rozesłanie do terenowych bibliotek książek choćby po niemiecku, jeśli tak wielu autochtonów nie umie czytać po polsku; niech to będą niemieckie przekłady Sienkiewicza, niech to będą nawet książki Anny Seghers czy Stefana Zweiga, byle nie „Mein Kampf“ i literatura nazistowska!

Tym się kierował Willan, kiedy nawoływał do swobody samookreślenia narodowego: wymuszona miłość niewiele jest warta, lepiej wprowadzić realistyczną kategorię „obywatel polski pochodzenia niemieckiego“, niż siłą nakłaniać do pisania w ankiecie „narodowość polska“!

Tym się kierował Wilamowski, kiedy bił na alarm, że nawet nieliczni absolwenci studiów wyższych miejscowego pochodzenia są rozsyłani po kraju w imię rzekomej integracji narodowej, zamiast tutaj stanowić zaczyn spoistej lokalnej społeczności.

Może nie należy się dziwić, że ci ludzie i dziesiątki, dziesiątki innych trafiły do więzień. W pierwszym dziesięcioleciu Polski Ludowej nie trzeba było wiele, żeby tam zawędrować. Na Warmii i Mazurach powodów może było jeszcze więcej, bo oprócz tych samych, co w Polsce centralnej (jak uleganie wrogowi, współpraca z obcym wywiadem, odchylenie prawicowe, odchylenie lewicowe itd.), był jeszcze separatyzm, szowinizm lokalny, schlebianie Adenauerowi. Siedzieli po stalinowskich więzieniach komuniści — czemu by nie działacze polonijni?

W okresie odwilży 1956 roku otworzyły się bramy więzień i pękały wezbrane wrzody pretensji. Na łamy prasy centralnej wpełzły tytuły w rodzaju „Sprawa mazurska — nasza!“. Sądy zaczęły pospieszne procesy rehabilitacyjne. Doczekał się rehabilitacji między innymi Karol Małłek, inny działacz mazurski, któremu kilka lat wcześniej powiedziano:

— W waszym nazwisku jest o jedno „ł“ za dużo. Radziwiłł też był zdrajcą.

Małłka zdążyliśmy jeszcze poznać pod koniec lat pięćdziesiątych. Chętnie rozmawiał z rozparzonymi studentami z Warszawy, ale tematów politycznych unikał, jakby rozmówcom pozostawiał wyciąganie wniosków z gorzkich historii, które opowiadał. Zgorzkniały i izolowany mimo rehabilitacji, ostatnie lata życia spędził pisząc wspomnienia; ich bohaterowie twierdzą, że sporo poprzekręcał.

Nie zdążyliśmy natomiast poznać żadnego z braci Leyków. Emil, nazywany czasem „mazurskim Klossem“, bo krążą o nim legendy, że będąc w wermachcie pracował dla wywiadu angielskiego, umarł w domu starców pod Olsztynkiem. Kiedy go wypuszczono z więzienia i mianowano dyrektorem Miejskiego Przedsiębiorstwa Gospodarki Komunalnej w Szczytnie, rzucił się na pracę z taką zajadłością, jakby chciał nadrobić przesiedziany czas. Przy jakiejś okazji, bodaj przy czyszczeniu rur kanalizacji miejskiej, zaczęto go hamować: cóż to, czy on chce zajeździć swoją załogę na śmierć?

Ludzie wychowani przez pruską organizację i administrację mieli inne niż Polacy poczucie obowiązku, inną etykę pracy, inne doświadczenie w obcowaniu z cywilizacją. Brat Emila, Fryderyk, był prezesem Mazurskiego Związku Ludowego, utworzonego w 1919 r., czyli jeszcze przed plebiscytem, który przesądził przynależność Prus Wschodnich do Niemiec; w statucie MZL mówi się między innymi, że: Mazurzy są częścią narodu polskiego, — MZL uznaje konieczność utworzenia mazurskiego województwa z daleko idącą autonomią, — językiem ludu mazurskiego jest język polski, ale MZL stawia zasadę równouprawnienia języka niemieckiego, którym pewna część ludności zamieszkującej Mazury bieglej włada niż polskim.

Fryderyk Leyk nigdy nie był ani nie udawał, że był politykiem o orientacji lewicowej. Kiedy front zbliżał się do granic dawnych Prus Wschodnich, wystosował wraz z innymi działaczami memoriał do aliantów, żeby mieli względy dla ludności mazurskiej (piszemy o tym w innym miejscu). Po wyzwoleniu został prezesem wojewódzkim Polskiego Stronnictwa Ludowego, okrzyczanego jako bastion reakcji; było jasne, że po sukcesie lewicy w wyborach 1947 r. i po ucieczce Mikołajczyka z kraju jego rola na dużej politycznej scenie jest skończona.

Ale pozostawała jeszcze scena mniejsza, lokalna. Leyk wybierał się właśnie na sesję WRN do Olsztyna, kiedy pod jego dom w Szczytnie zajechała „suka“, milicyjne auto, i wzięła go na przesłuchanie. Po kilku godzinach powieziono go w stronę Olsztyna, ale nie do więzienia, tylko obok, do gmachu województwa. Wszedł na salę, gdzie przypinano właśnie ordery zasłużonym działaczom, w tej liczbie i jemu.

— Chciałem głośno wyjaśnić, dlaczego się spóźniłem — opowiedział później Leyk.

Niewiele by mu to pomogło albo zaszkodziło: wkrótce zaczęto go zabierać na dłuższe wizyty w areszcie.

Leyk nie był nigdy pieszczochem władzy, ale to nie znaczy, że społeczeństwo darzyło go sympatią.

Kiedy pani Leykowa pojechała odwiedzić rodzinę w RFN, wymalowano jej na oknach czarną niezmywalną farbą wielkie swastyki. Śledztwo w tej sprawie, jak opowiada córka Fryderyka, Lidia, toczyło się uprzejmie, ale niemrawo: milicja chciała, żeby to był niewinny wybryk chuligański, broń Boże sprawa polityczna. Może i lepiej, że Fryderyk Leyk nie dożył tego incydentu, który miał miejsce w 1976 r.

We wspomnieniach opisał, jak tuż po wyzwoleniu zastał w swoim mieszkaniu w Poznaniu rodzinę polskiego fryzjera, od której usłyszał:

— Luterski Szwabie, wynoś się do Niemiec, póki nie jesteś sprzątnięty!

Usiłował dochodzić swoich praw do świeżo odzyskanej ojczyzny, poszedł nawet do sądu i proces wygrał, ale wszystko, co mu się udało od fryzjerostwa wydębić, to był koszyk z talerzami. No, ale to były początki. Swastyki na oknach trzydzieści lat później stanowią klęskę jego starań o integrację, klęskę jego programu z Mazurskiego Związku Ludowego: Mazurzy nie zostali uznani za część narodu, województwo nie miało żadnej autonomii, język niemiecki uważany jest za wraży. Gorzkiej ironii całej tej sprawie przydaje fakt, że niezmywalna farba była zachodnioniemieckiej produkcji: nasze nie są tak trwałe. Taką samą farbą wymalowano kilkanaście lat wcześniej swastykę i wielkie „Szwab“ na grobie Michała Kajki, poety mazurskiego, który pisał przed wojną takie wiersze:

 

Niechaj zabrzmi śmiele

W domu i w kościele

Miły dźwięk naszej mowy,

Aby Boża siła

Lud nasz umocniła

I ożył w nas duch nowy.

 

Galerię działaczy, tak różnych, a tak w gruncie rzeczy do siebie podobnych, można by ciągnąć jeszcze długo. Może jeszcze opowiemy o Edwardzie Szymańskim, bo tak się składa, że więcej o tym ciekawym człowieku wiemy. Skończył dwa fakultety na Uniwersytecie w Królewcu, onegdajszej stolicy Prus Wschodnich, która dziś nazywa się Kaliningrad, i napisał pracę doktorską o ekonomicznym i narodowościowym wyniszczeniu Mazurów przez reżim pruski (ciekawe, czy którakolwiek polska uczelnia otworzyłaby przewód doktorski na analogiczny temat z naszej hipoteki win?). Co było do przyjęcia w latach dwudziestych, stało się niemożliwe po dojściu Hitlera do władzy: Szymański przeniósł się do Polski, ale po 1939 naziści go dopadli i osadzili w Dachau. Przeżył obóz tylko dzięki temu, że jego żona, notabene Niemka, dawała łapówki kobiecie, której brat był kapo w obozie i od niego zależało, do jakiej pracy więzień zostanie skierowany.

Kiedy nastała Polska, Szymański miał życiorys wypisz wymaluj na nowe czasy. Nie tylko był bojownikiem o polskość, nie tylko więźniem obozu koncentracyjnego, ale jeszcze lewicowcem. Wstąpił do PPR. Został posłem do pierwszego Sejmu Ustawodawczego. Być może mógł był zrobić dużą karierę.

Miał jednak istotną wadę: kierował się własnym zdaniem. Równie dobrze jak inni Mazurzy zdawał sobie sprawę, że jego ziomkom trzeba cierpliwości i pobłażliwości. Kiedy sprzeczności z centralną polityką narosły, wszechwładny Berman wezwał go do Warszawy do KC i zażądał legitymacji partyjnej i mandatu poselskiego.

— Legitymację tak, ale mandat...? Nie wyście mnie wybierali i nie wy mnie będziecie zdejmować!

Zapłacił za swoją zuchwałość. Dokwaterowano im do mieszkania jakąś mocno „patriotyczną“ polską rodzinę, którą widocznie pouczono, jak ma Szymańskim życie umilać. Jedyne, czego im oszczędzono i dzięki czemu będziemy mogli dopisać epilog tej historii, to to, że pozwolono synowi Edwarda Szymańskiego, Karolowi, dokończyć studia medyczne.

Bo oto co się działo dalej: po 1956 roku niby wszystko się odwróciło, Berman odszedł, zmieniły się też władze lokalne, Szymański został przewodniczącym komisji do spraw wyjazdów. Rychło jednak okazało się, że decyzje zapadają gdzie indziej, a komisja ma je tylko firmować. Rozgoryczony Szymański sam złożył podanie o emigrację i wkrótce potem wyjechał, osiedlając się w Hesji.

Minęło prawie trzydzieści lat, z doktorem Karolem Szymańskim nawiązał kontakt jego kolega ze studiów, olsztyński lekarz, który jest i naszym znajomym. Szymański zaprosił kolegę i jego żonę na wspólne wakacje w Schwarzwaldzie i od nich właśnie dowiedzieliśmy się, jaką pointę do tej historii dopisało życie.

Starego Szymańskiego nie przyjęto w RFN zbyt wylewnie. Rozgoryczony i schorowany zmarł wkrótce. Zgodnie z jego wolą syn kazał mu wyryć na nagrobku znak rodła, symbol trwania polskich mniejszości rozsianych po świecie z ojczyzną.

Wiele daje do myślenia, że doktor Karol Szymański nie uważa się ani za Polaka, ani za Niemca, tylko za Europejczyka. Napatrzył się widać dosyć na przykładzie swego ojca, jakim manipulacjom podlegają patriotyczne uniesienia i jakie szkody potrafią wyrządzić ci, którzy mają pełną gębę miłości ojczyzny.

Działacze warmińscy i mazurscy czuli się oszukani. Tymczasem po odwilży 1956 roku znowu byli potrzebni. Młodzieżowy poseł i autochton, Gerard Skok, chodził do swoich starszych ziomków i przekonywał ich, że trzeba się włączyć do odnowy. Co usłyszał, przytoczymy za reportażem Michała Mońko z „Kultury“ z 21 października 1987:

„Odmówili mi współpracy... Burski, Leyding, Małłek... Mieli nawet pretensję do takich jak ja.

— To ty, Mazur — mówili — krzywdziłeś Mazurów?!

Skok pytał ich:

— A wy, co? Coście zrobili zaraz po wojnie dla takich jak ja? Siedziałem z rodziną w obozie, a wy byliście starostami, dyrektorami, wicewojewodami! Ja nie rozumiałem, nie wiedziałem. A wyście rozumieli! Uczestniczyliście we władzy, w złej władzy!“ Instrukcja Pełnomocnika Rządu, dostępna wtedy tylko wtajemniczonym, a dziś stanowiąca archiwalny dokument, mówiła: „Pociągnąć do współpracy elementy miejscowe, które jednak nie mogą nigdy odgrywać roli decydującej i kierowniczej“. Taki był sekret awansu Gerarda Skoka: on sądził, że idzie do góry siłą własnych umiejętności; podczas gdy w rękach manipulatorów wypełniał jakimś kluczem przewidziany kontyngent: był reprezentantem młodzieży i zarazem autochtonów. Z obozu pracy wysłano go na kurs, sprawdził się, został instruktorem zarządu powiatowego ZMP, sprawdził się, przesunął się oczko wyżej, do wojewódzkiego, znów się sprawdził i tak trafił aż na posła do sejmu.

Posłem wtedy łatwo było być: Skok wcielał w życie uchwały, rozkułaczał, krzewił, agitował, zakładał, czasem tylko jeździł do Warszawy i podnosił rękę, kiedy inni podnosili. Za to trudno było stanąć potem przed ludźmi, którzy go rzekomo na posła wybrali. W starej gazecie znaleźliśmy wystąpienie Gerarda Skoka na popaździernikowym zebraniu:

„Złym byłem synem swego ludu, odwróciłem się od niego i dlatego straciłem jego zaufanie. Słusznie nie wybrano mnie do egzekutywy KW, nie chcę iść w poprzek woli ludzi. Kierować działalnością ludzi może tylko człowiek, który ma ich zaufanie...“

Lud pobłażał jednak synowi marnotrawnemu: Gerard Skok poszedł na studia, potem był dyrektorem, następnie redaktorem. Minęły już czasy, kiedy rewolucja pożerała własne dzieci lub trzymała je w więzieniach. Nastał czas inny, czas karuzeli.

Szperając w archiwum KW partii w Olsztynie znaleźliśmy niepozorny, a ciekawy dokument: bezimienny donos, choć może przyzwoiciej byłoby powiedzieć „raport“ ze Szczytna z listopada 1956 roku. Raport jest napisany odręcznie, pospiesznie, jakby jego autor nie ufał własnej inteligencji i pamięci:

„Wypowiedź Leyka na zebraniu wyborczym PKFN w Szczytnie 8 listopada 1956:

Skok wypowiada się w sejmie pod naciskiem ludzi nieautochtonów i przedstawia sytuację materialną Polaków miejscowego pochodzenia niesłusznie mówiąc, że im jest dobrze, gdy jest na odwrót. Sanacja umiała lepiej gospodarzyć niż my“.

O to mieli pretensję autochtoni: zamiast reprezentować nas w stolicy, działacze reprezentują stolicę u nas. A niby jak miało być w państwie scentralizowanym do granic absurdu? Tylko że to, co gdzie indziej przypisywano ustrojowi, tutaj zyskiwało dodatkowe zabarwienie narodowościowe.

Rok po październiku, w 1957 odbyła się wielka narada ludności miejscowego pochodzenia. Z perspektywy czasu wiadomo, że żadnym przełomowym wydarzeniem się nie stała (choć tak ją wtedy nazywano), ale udział wysokiego funkcjonariusza Ministerstwa Spraw Wewnętrznych sprawił, że można było chociaż głośno skonfrontować intencje. Na sali byli wszyscy ważniejsi działacze: Leyk, Późny, Skok, Willan, Dudzik, Bank. Tuż przed pułkownikiem Broniatowskim z MSW wystąpił Bank i do pokaźnego zestawu pretensji dużych i małych dosypał jeszcze swoje:

— ...ludność miejscowa, w której sporo półanalfabetów, nie umie dochodzić swoich praw... niesprawiedliwe wymiary podatków... komu bronić bezbronnej ludności, jeśli we władzach nie ma naszych przedstawicieli... nastrój rabunkowy minął, ale nie można powiedzieć, że bezpieczeństwo życia i zdrowia jest pełne... dotychczas władze bezpieczeństwa były tylko postrachem..., katowanie miejscowej ludności, jakie miało miejsce podczas weryfikacji, nie wystawiło im chlubnego świadectwa... kiedy spotykam ob. Małkowską z Olsztyna, która jest zupełnie łysa po przeżyciu owych czasów, przypominają mi się te czasy spaczonej polityki narodowościowej, polityki nacjonalistycznej... kto nas reprezentuje? karierowicze lub półanalfabeci... ja sam usłyszałem w KW: nie chcemy mieć z wami nic wspólnego, jesteście adenauerowcem... żądamy w powiatach, gdzie większość autochtonów, żeby i przewodniczący PPRN byli autochtonami... co znaczy jeden Mazur w sejmie... kol. Skok jest w Szczytnie prawie nieznany... kol. Skok jest gorącym obrońcą „polskiej racji stanu“, która przemilczała zło i tolerowała nacjonalistyczną politykę...

Płk Broniatowski z MSW nie kłóci się o procenty, nie sięga po demagogię, nie wmawia, że jest dobrze. Z jego wystąpienia wyziera bezradność wszechpotężnej stolicy: łatwo jej zakazywać, trudniej nakazywać.

— Na Wyższej Szkole Rolniczej w ubiegłym roku było 7 autochtonów, w bieżącym roku też, my musimy wspólnie z KW z każdym rektorem użerać się, żeby go przekonać, że trzeba mieć do nich co najmniej taki stosunek, jak do studentów koreańskich, oni też słabo po polsku...

Trzeba potępiać szykanowanie dzieci w szkole... jedno z najpoważniejszych spaczeń, jakim była akcja nacisku na przyjmowanie dowodów osobistych... musimy uznać, że są Niemcy obywatele polscy... myśmy słusznie z pierwotnego projektu dowodu osobistego wykreślili pozycję narodową, żeby nie było dyskryminacji...

Jeszcze rok później, na kolejnej podobnej naradzie, Gerard Skok przeszedł do kontrnatarcia — zgodnie z ogólnopolskimi prądami, według których krytykanctwa zaszło już za daleko, czas mówić o osiągnięciach. Wiele ocen jest krzywdzących, mówił Skok, bo przecież to nasza poselska interwencja załatwiła pomoc gospodarstwom w zakupie krów albo zniesienie przepisu, który przeszkadzał w zwracaniu Warmiakom i Mazurom lasów...

Być może Skok mówił prawdę. Ale była to prawda, która nikogo nie przekonywała. Zrażeni do autorytarnej i nacjonalistycznej polityki Warszawy autochtoni poczuliby się lepiej, gdyby im pozwolono na samoorganizację — ale o tym wówczas mowy być nie mogło, a dzisiaj nie ma już komu się samoorganizować.

Ściślej rzecz biorąc, zawsze jakieś towarzystwo regionalne o charakterze kulturalnym działało, ale władze trzymały je na krótkiej smyczy. Tuż po wojnie zawiązał się Polski Związek Zachodni, który stawiał sobie zadanie sprzyjać osadnictwu zorganizowanemu bez szkody dla autochtonów, ale poza słabo słyszalnymi apelami nie miał żadnego wpływu na realne życie. Po październiku założono Warmińsko-Mazurskie Towarzystwo Kulturalno-Społeczne, które miało integrować, krzewić, pielęgnować itd., ale któremu rychło wytoczono proces o rzekome nadużycia; emerytowany już dziś adwokat, który bronił ówczesnego prezesa, powiedział nam, że bez wątpienia chodziło o likwidację.

W to miejsce powstało Stowarzyszenie „Pojezierze“, które miało być przeciwwagą, a stało się kontynuacją poprzedniego. Oto notatka, znaleziona w archiwum Komitetu Wojewódzkiego:

„Wnioski w sprawie Stowarzyszenia »Pojezierze«. Poufne.

...wartość polityczna wydawanych pozycji nie zawsze była korzystna dla polityki partii. Np. w czterech tomikach debiutujących poetów dwóch to członkowie PAX, natomiast Nikodem nie może doczekać się tomiku...

Wojewódzki Zarząd Spraw Wewnętrznych powinien skorygować statut »Pojezierza«, aby wykluczyć inną niż społeczna działalność Stowarzyszenia (szczególnie wykluczyć działalność gospodarczą). Jeśli stosunek odpowiedzialnych członków ZG »Pojezierza« będzie taki, że kierownictwo KW PZPR nie będzie miało gwarancji — Stowarzyszenie »Pojezierze« powinno zostać rozwiązane.

6. XII. 1960 Wydział Propagandy KW PZPR“.

Odpowiedzialni członkowie ZG stanęli jednak na wysokości zadania, Nikodem doczekał się tomiku, a stowarzyszenie długiego życia. Ale kiedy nastąpiła kolejna, tym razem sierpniowa, odwilż, na fali różnych postulatów znów wypłynęła sprawa organizacji własnej, niezależnej, autentycznej.

„Jest sporo powodów, dla których w kręgu działaczy społecznych i kulturalnych oraz intelektualistów pochodzenia mazurskiego dojrzewała od dłuższego czasu myśl o zorganizowaniu nowego, odrębnego stowarzyszenia... — zaczyna się deklaracja ideowa, której zachowały się jedynie nieliczne powielone, egzemplarze — ... Powołaliśmy przeto do życia organizację pod nazwą Mazurskie Zrzeszenie Kulturalne“.

Autorzy deklaracji wymieniają dziesięć powodów. Są one inne, niż wymienione wcześniej, po pierwsze bowiem, autorzy są bardziej radykalni i nie proszą, a żądają — po drugie, sporo lat minęło i obawy stały się rzeczywistością. Zaczyna się więc od wyniszczenia ludności mazurskiej, od polityki władz państwowych w kwestii wyjazdów, której nie wahają się nazwać „dwudziestowiecznym handlem ludźmi“ i od dezintegracji Mazurów, a kończy na błędach w postępowaniu z dziećmi, z kościołami, z zabytkami kultury. Pięknym, soczystym językiem napisał tą deklarację pisarz mazurski Erwin Kruk, ale podpisali jako prezes — profesor Bohdan Wilamowski i jako sekretarz — Wiktor Marek Leyk, bratanek tamtego Leyka.

Zamiast porodu nastąpiło jednak poronienie. Wniosek o rejestrację nowego stowarzyszenia został oddalony. Dyrektor wydziału spraw wewnętrznych urzędu wojewódzkiego napisał z upoważnienia wojewody, że „analiza przedłożonych dokumentów pozwala na stwierdzenie, że działalność projektowanego stowarzyszenia jest zbieżna z programem działającego na terenie województwa stowarzyszenia »Pojezierze«... Od decyzji niniejszej służy odwołanie do Ministra Spraw Wewnętrznych w terminie 14 dni...“

Ale czternastu dni już nie było. Pismo województwa nosi datę 30 listopada 1981. Swoje odwołanie do ministra spraw wewnętrznych organizatorzy piszą 12 grudnia, kiedy to minister zajęty jest wydawaniem ostatnich rozkazów przed akcją wprowadzenia stanu wojennego. Napiszą w nim między innymi:

„Nie jest rzeczą Urzędu Wojewódzkiego kierowanie grupy obywateli do działania w organizacji, która dotąd — zdaniem owej grupy — nie tylko nie działała w sferze ich zainteresowań, ale przez swą bezczynność w poczynaniach ku pełnej integracji społeczeństwa żyjącego obecnie na Warmii i Mazurach, jak i zachowania, i pielęgnowania spuścizny mazurskiej kultury materialnej i duchowej, poczyniła niepowetowane i w dużej mierze nieodwracalne szkody... decyzja Urzędu Wojewódzkiego w Olsztynie jest jeszcze jednym, kolejnym dowodem dyskryminacji autochtonicznej ludności mazurskiej oraz niechęci wobec osób, które problemy Mazur i Mazurów pragną podejmować“.

Kolejna i tym razem ostateczna odmowa przyszła w styczniu 1982, kiedy było już po wszystkim. Kolejna i tym razem chyba ostatnia już grupa działaczy mazurskich poszła w rozsypkę. Profesor Wilamowski umarł, Wiktor Marek Leyk został posłem na sejm, ksiądz Otello zaszył się w Nidzicy, zgorzkniały Erwin Kruk w swoim olsztyńskim mieszkaniu, socjolog Andrzej Sakson przeniósł się do Poznania. Dostali zgodę na wyjazd potomkowie byłych bojowników o polskość, jak na przykład rodzina Żurawskich (dwóch synów rozstrzelało hitlerowskie gestapo), z której został jeden wnuk, aby pilnować rodzinnego lasu w Sękinach.

W powielanym biuletynie dyskusyjnym, wydanym w Olsztynie latem 1981 roku, kiedy pisano, co się chce i jak się chce, znaleźliśmy artykuł młodego Leyka, chrześcijańskiego posła na sejm. Pisze tak:

„Popatrzmy na dwa życiorysy. Walter Późny, starosta powiatowy w Szczytnie po wojnie, został aresztowany w 1950 roku, po kilku latach zostaje posłem na sejm PRL przez dwie kadencje, po październiku przez krótki czas jest redaktorem »Warmii i Mazur«, a nawet w końcu lat sześćdziesiątych wiceprzewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej, a kiedy przestaje być potrzebny, z dnia na dzień przenosi się go na emeryturę. Jest to dzisiaj człowiek zawiedziony, zalękniony, podejrzewający w każdej inicjatywie działania zakulisowe oparte na złych intencjach.

Gerard Skok, niezwykle zdolny młody Mazur, wyciągnięty na firmament we wczesnych latach pięćdziesiątych, działacz młodzieżowy szczebla centralnego, został posłem na sejm w wieku 21 lat. Później — normalna do niedawna »katapulta władzy«, pełnił więc między innymi funkcję dyrektora Wydziału Kultury w Olsztynie, redaktora naczelnego »Warmii i Mazur«, dyrektora RSW »Prasa« itd. A dzisiaj, kiedy już nie jest potrzebny, przeżywa tragedię swego życia wieczorem w Domu Środowisk Twórczych nad szklaneczką i nikt mu nie pomoże, a ma dopiero niecałe 50 lat.

Kiedy po podpisaniu układu Gierek — Schmidt w 1976 roku nastąpił sterowany przez władze exodus ludności miejscowej do RFN, nagle okazało się, że Polska wraz z tą ludnością traci także moralne prawo do tych ziem. Szybko więc wymyślono w KW PZPR akcję pomocy dla działaczy miejscowych. Polegała cna na wręczeniu kilku odznaczeń starym działaczom oraz poprawieniu im emerytur“.

To samo słyszymy w Ośrodku Badań Naukowych im. Kętrzyńskiego:

— Jest jeszcze trochę starych działaczy, naszych podopiecznych, którym staramy się załatwić renty...

Jest w tym coś dramatycznego i niestosownego: stara się załatwić renty ludziom, którzy swoje życie przegrali. Przegrali je zresztą razem z nami wszystkimi.

Namawiano Waltera Późnego, żeby pisał pamiętniki, ale on nie chce.

— Przeżywać te wszystkie bolesne wypadki jeszcze raz?

Nie chce też rozmawiać z reporterami.

— Mazurzy to zamknięty rozdział — powie — albo wyjechali, albo są na cmentarzach.

 

Kościoły

 

Zdziwił się mocno i stropił dyżurny milicjant posterunku w Mrągowie, kiedy przyszedł meldunek, że we wsi Szestno ukradziono kościół. Zdziwił się, bo takich wypadków dotychczas nie mieli, a stropił — bo był to rok 1981 i milicja miała zupełnie dosyć innych zmartwień.

Do Szestna pchnięto radiowóz. Milicjanci stwierdzili, że kościół stoi na swoim miejscu, nawet odbywa się w nim nabożeństwo. Nie wiedzieli, a może nie chcieli wiedzieć, że to nabożeństwo właśnie jest formą kradzieży czy ściślej: zaboru. W świątyni dotychczas ewangelickiej modlili się katolicy. Jedynym widomym znakiem przestępstwa były, wprawione na rozkaz katolickiego wikarego, nowe zamki u drzwi.

Kiedy my odwiedzamy Szestno sześć lat później, nie ma już potrzeby okupować kościoła tłumem wiernych; konsystorz ewangelicki, chcąc nie chcąc, musiał się pogodzić z faktami dokonanymi. Ale zamki, wprawione wtedy, są na wszelki wypadek zamknięte. Otwiera nam kościół i z dumą oprowadza pani Makarewicz, która wraz z matką haftowała sztandary i ornaty; jest osobą zaufaną, jej powierza się klucz.

— Tak, kiedyś był to kościół ewangelicki. Ale ewangelików ubywało, emigrowali do Niemiec, a na ich miejsce przybywało katolików. Dawniej myśmy jeździli na nabożeństwa do Mrągowa, teraz oni. Ale kto to „oni“? Została właściwie tylko jedna rodzina ewangelicka.

Dopytujemy się o tę jedną rodzinę. Jej przedstawiciel, pan Czarnecki, wypił za dużo i nie jest w stanie wydobyć z siebie nic ponad:

— ... tak, jestem ewangelikiem, jak Boga kocham, a co?!

Kościół jest wyraźnie zadbany, z zewnątrz zachował neogotycki styl, wewnątrz lekko przebudowany, w dawnej sionce urządzono nowy ołtarz — Matki Boskiej, której ewangelicy nie czczą. Na zabytkowych ławach gdzieniegdzie zachowało się jeszcze szwabachą wypisane nazwisko fundatora. Jednym słowem, kontynuacja z wyraźnym zaznaczeniem nowego charakteru świątyni.

Pastor Firla w Mrągowie do dzisiaj jest rozżalony. Owszem, wiernych ubywało, owszem, kościół był zaniedbany, ale czy trzeba używać takich rozbójniczych metod? Jego samego wprawdzie nie zastaliśmy, ale ponieważ w kościele ewangelicko-augsburskim duchowni mają żony, rozmawiamy z panią Firlową:

— To nieprawda, że w Szestnie została tylko jedna rodzina ewangelicka. Jest ich więcej. I nabożeństwa odbywały się regularnie. Doszły do nas relacje, że tłumowi katolików przewodził ksiądz wikary z Mrągowa, że wznoszono okrzyki „bij Niemca!“, że wtargnięto do kościoła i natychmiast podmieniono zamki. Kiedy mąż tam pojechał, nie wpuszczono go.

Od wielu znawców spraw mazurskich, nie tylko od pani pastorowej, słyszeliśmy, jak czułą i jak blisko związaną z poczuciem bezpieczeństwa sprawą jest dla Mazura religia. Warmiacy nie mieli poczucia zagrożenia, odkąd znaleźli się w Polsce. Warmiacy to katolicy i dlatego mniej się bali swojej nowej ojczyzny. Ale Mazurom jeszcze przed wojną mówiono, co by ich czekało, gdyby dostali się w ręce nietolerancyjnych Polaków. W przedwojennej konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej była mowa, że prezydentem musi być rzymski katolik i propaganda niemiecka umiejętnie to wykorzystała.

Historia, choć niezupełnie idąc tym śladem, obawy Mazurów potwierdziła. Wprawdzie prezydentem odrodzonej Rzeczpospolitej nie był katolik, tylko komunista, ale dla ewangelików nie oznaczało to wcale lepszego losu. Wojewoda warmińsko-mazurski Mieczysław Moczar, uprzednio szef Urzędu Bezpieczeństwa w Łodzi, a potem wiceminister spraw wewnętrznych, sprzyjał, a podobno nawet zachęcał do przejmowania ewangelickich kościołów przez parafie rzymskokatolickie: miało to, jego zdaniem, przyczynić się do szybszej repolonizacji Mazurów.

Wprawdzie wicewojewoda Jerzy Burski, jeden z nielicznych autochtonów w administracji polskiej, nieco lepiej czuł lokalne subtelności i usiłował skorygować polecenie Moczara mówiąc, żeby oddawać katolikom kościoły ewangelickie w północnych powiatach województwa, tam gdzie mieszkali Niemcy, a nie na terenach zamieszkanych przez Mazurów — ale kto by tam zadawał sobie trud rozróżniać, kto Niemiec, kto Mazur...

Zamiast sprzyjać repolonizacji — odbieranie kościołów sprzyjało, jak już wiemy, germanizacji. Podobnie jak inne tuż powojenne posunięcie władz polskich: w protestanckiej Szwecji wydrukowano 50 tysięcy kancjonałów, śpiewników religijnych w języku polskim z przeznaczeniem dla braci ewangelików na Mazurach. Cały nakład został, po przybyciu do Polski, skierowany na przemiał. Rezultat, jak się łatwo domyśleć, był taki, że Mazurzy korzystali z ocalałych z wojny śpiewników niemieckich.

Przekora jest silną bronią tych, co wysłowić niekoniecznie się potrafią, ale swoje wiedzą. Jak drzewa o wątłej koronie, ale korzeniami mocno wrośnięte w ziemię. Zachowały się w archiwach dokumenty, jak mazurscy parafianie lgnęli do polszczyzny nawet w okresie Hitlera, kiedy to było co najmniej źle widziane: oto na przykład w 1937 z Łyny do konsystorza w Królewcu wpłynęła skarga, że nowy ksiądz nie umie po polsku; wierni prosili biskupa, żeby im chociaż co dwa tygodnie przysłać kaznodzieję, który by do nich przemawiał w ich języku.

Ksiądz Jerzy Otello, były komandos, działacz mazurski i pastor w Nidzicy, opowiada nam, że w jego parafii za niemieckich czasów nabożeństwa po polsku odbywały się aż po Boże Narodzenie 1944 roku. Front już się zbliżał, Armia Czerwona za progiem, nadchodziło wyzwolenie dla jednych, a niewola dla drugich — a tu nabożeństwo po polsku! Trochę to nie licuje z obrazem narodowosocjalistycznego terroru, a już zupełnie nie z porządkami, jakie wprowadziła w tej mierze Polska.

Polska od początku tępiła nie tylko język, ale wszystko, co niemieckie. Może to zrozumiałe po sześciu latach okupacyjnej nocy, ale w skutkach opłakane. Niemcom zaraz po wyzwoleniu pozwolono wyjechać, a nawet skłaniano do wyjazdu wszelkimi sposobami. Kto został, znaczy — Polak i powinien mówić, śpiewać, czytać i modlić się po polsku.

Co bystrzejsi obserwatorzy rychło połapali się, do czego to prowadzi. Oto notatka z jesieni 1946 r., znaleziona w archiwum komitetu wojewódzkiego partii:

„Brak gruntownego zainteresowania się problemem likwidacji sporów oraz fanatyzm warstw repatriantów w stosunku do ewangelików Mazurów doprowadza do coraz wyraźniej rysującej się przepaści między miejscową ludnością polską a napływową. Następstwa — bierny opór przy nadawaniu obywatelstwa polskiego, deklarowana chęć przesiedlenia za Odrę i bardzo poważny sygnał nie w referendum ludowym“.

W niemieckich Prusach Wschodnich można było modlić się po polsku, chodzić do polskiej szkoły i prenumerować polską gazetę. Wszelka myśl, żeby analogicznie na polskich Mazurach i Warmii można było posługiwać się niemieckim, zakrawa na herezję.

— Dostawaliśmy coraz to nowe okólniki i rozporządzenia w sprawie języka, między innymi, że nie wolno używać niemieckiego, z poleceniem odczytania okólnika w kościele — opowiada nam ksiądz Otello. — Odczytałem więc, i to w kościele, gdzie i tak po polsku śpiewali.

— Co?! Nie wolno?! A za Niemca po polsku było wolno!!

Pod tym względem moi parafianie są w stu procentach Polakami: spróbuj im tylko czegoś zabronić!

I reakcja: właśnie będziemy śpiewać po niemiecku!

Sam Otello, gdyby kierował się podobną przekorą, byłby już daleko stąd. Ojca, uczestnika kampanii wrześniowej w Wojsku Polskim i potem żołnierza AK, aresztowano w 1946 r. za niepewne koligacje z niemieckością. Jego samego potraktowano jako zdrajcę, kiedy z Westfalii przedarł się do aliantów, potem znów, kiedy już po wojnie z armii gen. Maczka zgłosił się na powrót do komunistycznej Polski, trzeci raz, kiedy wstąpił do PPR i czwarty, kiedy go z partii skreślano, bo wstąpił na studia teologiczne. Jeżeli nie liczyć piątego, w 1953 roku.

Wtedy właśnie na Warmii i Mazurach wszczęto wielką kampanię wydawania dowodów osobistych. Miały one ostatecznie przypieczętować nie tylko obywatelstwo, ale i narodowość autochtonów, jako polską oczywiście. W jednej z wiosek pod Biskupcem opornych zagoniono do budynku szkoły i trzymano póty, póki nie wpiszą w ankiecie „narodowość polska“. Ksiądz Otello ostro postawił się w ich obronie. Władze zarzuciły mu zdradę powołania kapłańskiego i mieszanie się do polityki. Po kilku miesiącach karnego zawieszenia skierowano go do Nidzicy.

W Nidzicy był kościół ewangelicki, całkiem okazały, ale w 1946 roku przejęli go katolicy. Ksiądz Otello przejął z kolei to, co oni zostawili — obiekt niewielki i mocno już przez te kilka lat nieużywania zapuszczony. Katolicki biskup Wojtkowśki, z którym rozmawialiśmy o całej tej sprawie przejmowania kościołów, powie, że „w Nidzicy nastąpiła zamiana“. Można to i tak nazwać. Dopóki ksiądz Otello nie odbudował kościółka, nabożeństwa ewangelickie odbywały się na cmentarzu.

Biskup Julian Wojtkowski, wikariusz generalny katolickiej diecezji warmińskiej w Olsztynie, przyznaje, że „Szestno to nie Wersal“. Stosunki między dwiema bratnimi religiami chrześcijańskimi dalekie są od ideału. Ale co robić, procesy emigracyjne z jednej, a imigracyjne z drugiej strony sprawiły, że coraz mniej na terenie diecezji ewangelików, za to coraz więcej katolików, a i prawosławnych, przesiedlonych z Bieszczad Ukraińców. Ksiądz biskup boleje nad tym, że Mazurzy wyjechali, ale to fakt i przejmowanie budynków kościelnych jest nieuchronne. Inna sprawa, że mogłoby się dokonywać inaczej, przyjaźniej, bardziej kulturalnie.

Z grubej teczki, przygotowanej na naszą wizytę, ksiądz biskup wyciąga liczby, które rzeczywiście wiele mówią o historii ostatniego półwiecza tych ziem. Otóż na terenie dawnych Prus Wschodnich, które zostały wcielone do Polski (czyli dzisiejszych ziemiach województw gdańskiego, elbląskiego, olsztyńskiego i suwalskiego), było 311 kościołów ewangelickich, ale 97 spośród nich to były kościoły ongiś katolickie, tyle że po reformacji przerobione na protestanckie. Teraz czekała je ponowna przeróbka na wiarę większości, która te ziemie zasiedlała; katolicy przejęli zrazu 182 kościoły, a po 1971 r. dalsze 48.

W roku 1971 weszła w życie ustawa uwłaszczeniowa, na mocy której Rada Ministrów przekazała kościołowi w całej Polsce szereg obiektów, dawniej należących do państwa; był to okres pojednawczej polityki w stosunkach między państwem a kościołem. Kościół ewangelicki na Mazurach dostał wtedy 49 budynków; kościołów przybywało, a wiernych ubywało. Taka sytuacja, zdaniem biskupa Wojtkowskiego, nie mogła trwać. Coraz więcej obiektów, już to w drodze wykupu, już to dzierżawy przechodziło w ręce kościoła katolickiego.

— Rozmowy na ten temat toczyły się między biskupem katolickim, księdzem Drzazgą, a biskupem ewangelickim, księdzem Wantułą, od dziesięciu lat — powiada biskup Wojtkowski. — No i do czego doszły? Obydwaj biskupi zdążyli już umrzeć, a posunąć się naprzód nie możemy. Według prawa jedna osoba prawna nie może oddać drugiej swojej własności. Kościoły może i porozumiałyby się w sprawie gospodarki obiektami sakralnymi, ale zawsze między strony zainteresowane wkraczał urzędowy biurokrata, aby wydać decyzję. A urzędnicy byli różni. Wielu z nich uważało, że umocnią socjalistyczne państwo, jeśli nie pozwolą katolikom na powiększanie ich majątku i wpływów. Skoro więc nie można było załatwić oficjalnie, załatwiano brutalnie. Dlatego metoda faktów dokonanych zdobyła sobie prawo obywatelstwa. Zajęto kościół w Nawiadach, zajęto w Szestnie.

W Szestnie już po zmianie zamków zawarto umowę najmu na 10 lat. W Ukcie kościół katolicki po prostu kupił obiekt ewangelicki za 15 milionów złotych. Jeszcze gdzie indziej państwo przekazało obiekt w użytkowanie wieczyste.

Może w innych regionach zawiłe formuły prawne, dotyczące własności kościoła w socjalistycznym państwie, nie stwarzały takich jak na Mazurach i Warmii paradoksów:, w 1945 roku własność kościelna, jako własność poniemiecka, została upaństwowiona, Kościół dzierżawił budynki od państwa za słone opłaty. Ale ludzie, którzy te obiekty budowali, pozostali obywatelami państwa polskiego. Dochodziło do takich sytuacji, jak na przykład w Brąswałdzie, gdzie tamtejsi Warmiacy za niemieckich czasów sami wypalali cegłę i sami z niej wznosili budynek kościoła, a za polskich czasów państwo kazało im płacić zań dzierżawę!

Ewangelicy z Szestna, jak również z innych okolicznych wsi będą teraz musieli jeździć do Mrągowa. Zrazu wprawdzie w umowie najmu zapisano, że nabożeństwa ewangelickie będą się odbywały raz w tygodniu w tejże świątyni. Potem okazało się, że wiernych jest za mało na całą salę, więc lepiej w przedsionku. Potem, że właściwie wygodniej będzie w sali katechetycznej, bo lepiej opalana. Aż wreszcie stanęło na tym, że pięć kilometrów do Mrągowa to naprawdę nie jest za daleko.

Widać, że i kościół ewangelicki w Mrągowie nie jest przeciążony, skoro u wejścia widzimy napis w dwóch językach, po polsku i po niemiecku:

„Chcesz z miłymi wrażeniami powrócić z Mrągowa do domu, wstąp do tego kościoła. Zabytek sakralnej sztuki 18 wieku. Kościół zaprasza cię!“ — i dalej plan nabożeństw na cały rok w Mrągowie, Nawiadach, Pieckach i Ukcie.

Wizyta na plebanii utwierdza nas, że się nie mylimy, wiernych istotnie niewiele. W 1986 roku udzielono tu siedmiu ślubów, w 1987 do połowy czterech: ten czwarty, który ma się odbyć wkrótce, będzie zawarty między Małgorzatą Wendeborn, panną, ewangeliczką, rodzice ewangelik Jan i Irena z domu Sadowska, urodzoną 8.06. 1967 r. w Mrągowie — i Waldemarem Franzem, kawalerem, ewangelikiem, rodzice Jacek i Krystyna z domu Miller, urodzonym 2.10.1965 r. w Mrągowie. Pani pastorowa informuje nas, że coraz więcej małżeństw mieszanych, ewangelicko-katolickich: ślub odbywa się czasem w jednym, czasem w drugim kościele.

Wyjeżdżają wierni, kończą się i duchowni. Za kilka miesięcy jej mąż, ksiądz Firla, przechodzi na emeryturę. Ogłoszono wakat, są trzy zgłoszenia nowych kandydatów, każdy z nich poprowadzi próbne nabożeństwo i parafia dokona spośród nich wyboru.

Nie opodal Mrągowa, w Pieckach, odwiedzamy panią Krystynę Cebo; celem naszej wizyty są inne sprawy, opisane w innym rozdziale, ale pod świeżym wrażeniem wizyty w Szestnie i w Mrągowie pytamy ją, co myśli o przejmowaniu obiektów jednego kościoła przez drugi.

— Jestem wprawdzie ewangeliczką — odpowiada — ale uważam, że zabytki nie powinny niszczeć. Wolałabym jednak, żeby to się dokonywało w inny sposób.

Zabytki nie powinny niszczeć — to samo jest mocnym argumentem w ustach biskupa Wojtkowskiego. Kościół ewangelicki ma 49 obiektów, a zarejestrowanych wiernych raptem cztery tysiące, więc oczywiste, że nie jest w stanie tego utrzymać.

Niektóre kościoły ewangelickie przejęli katolicy. Niektóre pozostają w użytkowaniu państwa: tu magazyn nawozów sztucznych, ówdzie sprzętu radiotelewizyjnego. W Dobrym Mieście świątynię, której zabrakło wiernych, przerobiono na dom kultury, ale widocznie niebiosa nie były zadowolone z takiego przeznaczenia swego dawnego przybytku, bo wybuchł tam pożar. Po odbudowie urządzono bibliotekę.

Mieliśmy też smutną okazję widzieć, co się dzieje, kiedy nikt nie wyciągnie ręki po cudzą własność, tylko pozwala jej sczeznąć śmiercią naturalną. We wsi Kobułty koło Biskupca stoi jeszcze, a przynajmniej stał w czasie naszej wizyty latem 1987 r., kościół na oko trzystuletni, w którym przyłapaliśmy na gorącym uczynku dziadka z siekierką, jak. z framugi łupał sobie szczapy na rozpałkę.

— Jeszcze trzy lata temu można to było wyremontować — mówi lekko zaskoczony dziadek, niepewny, czy my nie z jakiejś inspekcji. — Ale teraz sufit nad nawą się wali, wczoraj spadła ambona, ławki ktoś wywiózł...

Chcemy wejść na chór, ale dziadek nas przestrzega. Bardziej w trosce o całość nóg niż o czystość sumienia rezygnujemy: i tak nie zobaczy się nic więcej niż smutny pomnik po wiernych, którzy wyjechali. Kościół katolicki nie jest tym obiektem zainteresowany, ma w Kobułtach swoją świątynię.

Zapadają też powoli w ziemię ewangelickie cmentarze. Cmentarz przykościelny, zabytkowy z XVIII wieku, w Jerutkach koło Szczytna od paru lat jest zamknięty. W 1981 roku nawiedziła go hiena cmentarna, właściciel zakładu kamieniarskiego. Wywiózł w nocy wiele płyt nagrobnych i chociaż sprawa trafiła do sądu, płyt nie udało się już odzyskać — zostały przeszlifowane. Rok później grupa wyrostków porozbijała wiele grobów, ot tak, dla zabawy. Na porozbijanych płytach w Jerutkach można jeszcze odczytać nazwiska dawnych mieszkańców tej mazurskiej wsi: Tansky, Schiwy, Jarosch, Krupka.

Oto mamy jeszcze garść powodów, dla których Mazurzy emigrowali. Przybysz zza Buga, a jeszcze bardziej z Kurpiowszczyzny, uważał, że luter to Niemiec. Kiedy katolikom stwarzano przeszkody w uprawianiu kultu religijnego, protestantom podwójne. Kiedy katolicy szukali azylu w swoim kościele, protestanci musieli go szukać aż za Łabą.

— Moim zdaniem katolicyzm polski walnie przyczynił się do odepchnięcia Mazurów — mówi miody poseł ziemi olsztyńskiej, Wiktor Marek Leyk — i to zarówno w czasie, kiedy sam był przez władze hamowany, jak i w okresie swoich tryumfów. Mazurzy bali się jego agresywności i tupetu. Stosunkowo niewielu Mazurów należało do „Solidarności“, która tak bardzo akcentowała swój polski i katolicki charakter, że aż musiała skłaniać do zastanowienia, czy jest tam miejsce dla innych.

Kiedy Marek Leyk nie był jeszcze posłem, tylko uczniem, gdzieś u progu lat sześćdziesiątych — pamięta, że każda lekcja religii, religii protestanckiej, rzecz jasna, była przerywana przez kolegów katolików. Tak było aż do czasu, kiedy wyprowadzono religię ze szkół w ogóle. Ksiądz Otello z kolei mówi nam, że trudno mu traktować jako żart, kiedy ksiądz katolicki wzywa swoich uczniów, żeby przyprowadzili na religię także ewangelickich kolegów.

— Kiedy oni nie chcą przychodzić.

— To ich zwiążcie!

Kościół katolicki miał o wiele więcej wyrozumiałości dla wiernych owieczek z Warmii, niż zbłąkanych innowierców z Mazur. Wykorzystał to, jak się zdaje, „Pax”. „Pax“ nie domagał się przyspieszonej narodowej integracji. Paksowski dziennik „Słowo Powszechne“ wydawał cotygodniowy dodatek „Słowo na Warmii i Mazurach“, w którym pisano o sprawach ludzi narodowościowego pogranicza. Było wiele artykułów interwencyjnych, poruszających indywidualne, konkretne sprawy, ale układających się w szerszą perspektywę walki o rzeczywiste równouprawnienie.

Marek Leyk, Mazur i ewangelik, trafił do Chrześcijańskiego Stowarzyszenia Społecznego. Właściwie nie tyle sam trafił, ile zwrócono się do niego, powiatowego działacza samorządowego, bo miał dobre nazwisko: jego ojciec, a jeszcze bardziej jego stryj byli popularnymi działaczami mazurskimi. W statucie ChSS przewidująco napisano, że „zrzesza wszystkich chrześcijan“, a nie tylko katolików. To była formuła dla Mazurów, którzy nie czuli się swojsko ani w polskiej partii, ani w polskim kościele, ani w polskiej „Solidarności“. Ze skrzyżowania tej formuły z lokalną glebą wynikła kandydatura Marka Leyka na posła.

Jeżeli nawet jeden autentycznie mazurski poseł mógłby zwiastować wiosnę — Leyk uważa, że już jest jesień. Za późno. Można się co najwyżej starać o zapewnienie ludzkich praw tym nielicznym, którzy pozostali. Siedem ślubów rocznie w Mrągowie. Grupka w sali katechetycznej w Szestnie. Ksiądz Otello przeglądał niedawno kartotekę swoich parafian; zostało ich coś koło ośmiu setek. Nie chcąc ich urazić ujemną oceną, mówi raczej o tych, co wyjechali, że „sami najciekawsi i najwartościowsi“.

Chrześcijańskie Stowarzyszenie Społeczne przeżywało swoje wielkie i trudne dni, kiedy z zamożnych gmin ewangelickich z RFN ciągnęły na Mazury ciężkie TIR-y wyładowane żywnością dla mazurskich braci. Wtedy szeregi stowarzyszenia zaczęły gwałtownie puchnąć. Żywności (nie tylko zgrzebnej kaszy, ale i łakomej kawy) nie było gdzie składać. Ksiądz Otello odnosi się wyrozumiale do tych, którzy chcieli być bliżej darów, ale uważa, że wstępowanie do ChSS było całkiem niepotrzebne: on przynajmniej żywność, która była w jego dyspozycji, dzielił według sołectw, nie według wyznań.

„Najciekawsi i najwartościowsi“, ci, co wyjechali, ślą w swoje dawne strony listy. Napisała niedawno do księdza Otello jedna była parafianka z Westfalii: „Mam wszystko, czego mi do życia potrzeba, siedzę w kącie i płaczę“. Co to jest, owo tajemnicze „coś“, którego tym ludziom zabrakło? Znajomy pejzaż? Czyste powietrze? Swojski bałagan? Mgła nad jeziorem? Jakiś nieuchwytny Smętek, którego usiłował złowić Melchior Wańkowicz, za którym i my się uganiamy?

Ksiądz Otello był niedawno w Republice Federalnej, znajomy pastor w Badenii przygotował mu niespodziankę: zgromadził u siebie jego dawniejszych parafian z Nidzicy. Zapewniali, że gdyby tylko mogli — boso, pieszo, choćby jutro pojechaliby z powrotem. Nie należy tego brać dosłownie i zresztą nie to jest ważne, czy naprawdę pojechaliby, czy nie. Ważne i bolesne, że — jak mówią i oni sami, i ich nowy pastor — nie są w pełni szczęśliwi. Na nabożeństwach majowych połowa śpiewa po polsku.

 

Dacze

 

— Sprzedasz dom gminie, dostaniesz paszport. Nie sprzedasz, nie dostaniesz.

Nikt nie jest w stanie udowodnić, że tak mówiono. A gdyby nawet, że mówiono nie na żarty. Może zresztą kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, bo po 1976 i tak prawie każdy, kto chciał, dostawał paszport.

Podobno Kurt Słopianko po przyjeździe do RFN skarżył się tamtejszej telewizji, że go szantażowano że wymuszono od niego dom i jeszcze łapówkę za paszport. Ale nawet jeżeli rzeczywiście tak powiedział, to jaka pewność, że nie kłamał?

Wyjechał niemal cały Łajs: Kurt Słopianko, Agnieszka Brandt, sołtys Klopper, Emil Mędrycki, który czekając na paszport wywiesił sobie na drzwiach ostentacyjną wizytówkę „Emil Mendritzky“. Wyjazdy odbywały się według tego samego, co wszędzie, scenariusza: najpierw złożyli podania o paszport emigracyjny ci, co składali jeszcze w łatach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, ożywieni nową nadzieją po spotkaniu Gierka ze Schmidtem. Potem dołączyli ci, co nie składali wcześniej, bo nie wierzyli w dobry skutek, ale mieli już Polski dość i radzi byli wyjechać. Wreszcie i ci, co wcale nie byli zdecydowani, ale nie wypadało odcinać się od sąsiadów i ziomków.

Kiedy pierwsi zaczęli wyjeżdżać, podążyli do biura paszportów i tacy, co wcale wyjeżdżać nie chcieli. Nie chcieli, ale skoro tamci wyjeżdżając — zostać samemu?!

Wreszcie wyjechali prawie wszyscy. Łajs, wieś kiedyś ludna, ze szkołą, ze sklepem, żył tylko latem. Zimą była tu Rydelinowa, która rozwiodła się z Warmiakiem i wyszła za Kurpia, oraz Kramkowscy, którzy zaparli się, że ich ojczyzna tu, gdzie iglaste lasy. Może czuli, co ich tam czeka i co ich wreszcie dopadło, kiedy się złamali: w kilka miesięcy po przyjeździe do RFN gajowy Kramkowski, człowiek w lesie urodzony i z lasem zżyty, umarł na serce w betonowej pustyni Essen.

Kurt Słopianko, podówczas jeszcze robotnik leśny, umówił się nawet z inżynierem Kaczorem, że jak będzie wyjeżdżał, sprzeda swój dom nadleśnictwu. Zamieszkałby w nim też robotnik leśny, który by wypełnił miejsce po Kurcie. Ustalono już cenę — 120 tysięcy ówczesnych złotych. Ale w parę miesięcy później zmieszany Słopianko przepraszał nadleśniczego, że nie może umowy dotrzymać. Musi sprzedać gminie.

W Łajsie, wsi położonej między dwoma jeziorami Kośno i Łajskim, i w pobliżu dalszych dwóch, czyli we wsi turystycznie bardzo atrakcyjnej, widać najjaskrawiej to, co w innych może ukryte, może złagodzone, rozciągnięte w czasie: ludzie z władz szybko zorientowali się, że domy po emigrantach mogą być bardzo ciekawą zdobyczą.

Znamy przypadek pewnej osoby, podówczas zastępcy członka KC partii, do której olsztyński KW zwrócił się z propozycją: może chce na dogodnych, ratalnych warunkach i za umiarkowaną cenę kupić mazurski dom po emigrantach?

— Kto miał dojście — podsumował sekretarz partii w gminie Olsztynek — ten się dobił domu.

Dojście to nie tylko kogoś znać. To także móc coś zaoferować w zamian. Cała Polska oplątana była (chociaż może czas przeszły nie jest tu na miejscu) siecią wzajemnych zależności, w których zaciera się granica między publicznym a prywatnym. Wy mnie mazurski domek, ja wam przydział karetki pogotowia. Wy mnie przesuszone deski, ja wam kilka etatów, dla szkół.

Opowiadał nam jeden z dobrze wówczas notowanych warszawskich redaktorów, jaki był zażenowany, kiedy w 1977 roku wożono go po olsztyńskich wsiach, żeby sobie coś upatrzył; ludzie tam żyli normalnie, nawet się nie pakowali. Władze wojewódzkie chciały pozyskać jego i jemu podobnych, żeby publicystyka wspierała później ich inwestycyjne aspiracje.

Nikt z pytanych przez nas ludzi nie twierdził, że apetyt prominentów na dacze wypychał Mazurów i Warmiaków z kraju — choć taki jeden czy drugi przypadek mógł się zdarzyć. Siostra Walerii Urbańskiej na przykład miała gospodarkę w Majdach, która to wieś znalazła się na terenie rezerwatu. Kiedy wystąpiła o zamianę na inne gospodarstwo, usłyszała w odpowiedzi: a może chcesz wyjechać? Napisz podanie, to wypuścimy.

— I tak ją wypchnęli — mówi dziś Waleria — choć wcale nie myślała o emigracji. A dom kupił od niej ktoś z Olsztyna za 50 tysięcy złotych.

Rosnąca kolonizacja wsi przybliżała niejedną decyzję o wyjeździe, to pewne. Rozmawialiśmy i w Polsce, i w Republice Federalnej z ludźmi, którzy, jak umieli, opisywali, co się działo w ich głowach. Widzieli wokół siebie coraz więcej domów przerabianych na dacze i słyszeli coraz częściej pytania, czy się aby nie wybierają.

Osiedleńcy zatrudnieni na urzędach wypatrywali co lepsze okazje, ściągali wtedy swoich ziomków. Wieś była niby ta sama, ale coraz bardziej inna. Znajomych coraz mniej, obcych coraz więcej. Ubywało dzieci — zamykali szkoły. Ubywało ludzi jeżdżących do pracy — przestawał kursować autobus. Wczasowicze tego wszystkiego nie potrzebowali: mieli auta, ich dzieci przyjeżdżały się kąpać, a nie uczyć, sklepu też nie potrzebowali, przywozili wszystko własne. Niby człowiek mógł przy nich zarobić. Ale to już nie było normalne życie.

Wczasowicze czy koloniści, jak ich tam zwał, to nie był żywioł agresywny, wrogi, ale w każdym razie obcy. Można było przy nich zarobić, ale przy okazji nałykać się upokorzeń. Wczasowicze płacili i wymagali, nie mieli zazwyczaj czasu na towarzyskie pogawędki, kielicha woleli wypić w swoim gronie. Wpadali w pośpiechu, ledwo się wygramolili z samochodu i od progu wołali:

— No i co, panie Herman, wykop jeszcze nie zrobiony? Przecież umawialiśmy się! Pani Trudo, niech pani weźmie męża do galopu! Niech się nie obija, niech, złapie za szpadel!

Miejscowych najbardziej bolały nawet nie gesty i słowa. Najboleśniejsze było to, że przy ogólnym braku materiałów budowlanych — dla tych miejskich zawsze skądeś się znalazły. Jakaś ciężarówka, najczęściej z odległą rejestracją, czasem i wojskową, przywiozła cement, eternit, szyny zbrojeniowe. Skądeś się wzięła grubościówka do desek. Nie było do czego jej podłączyć, to i prąd podciągnęli.

Ci, co zostali w Polsce, przywykali do nowego stylu życia.

— Nie wiem, co oni sobie wyobrażają — mówi Rydelinowa z Łajsu, ta, co się rozwiodła z Warmiakiem i wyszła za Kurpia. — Dawniej, jak pan Karkoszka był w rządzie, drogę do Nowej Wsi elegancko zimą odśnieżyli, latem utwardzili, a teraz co?!

Przypadek szczególny Łajsu polega na tym, że tutaj od wyjeżdżających trzy domy kupił urząd gminny, żeby je wkrótce potem odsprzedać: jeden wojewodzie olsztyńskiemu, drugi wicepremierowi, trzeci wiceprezesowi Najwyższej Izby Kontroli. Latem 1981 roku Wojewódzki Komitet Kontroli Społecznej, ciało przedtem dające sobą posłusznie powodować, obudził się z letargu i zaczął badać sprawę tej odsprzedaży.

Kiedy my interesujemy się przejmowaniem domów, pięć lat później, nikt nie wie, nie widział, nie pamięta.

— Gdybym nawet miał protokół ówczesnej kontroli — powiada jeden z członków WKKS — tobym nie pokazał. Chcę spokojnie dożyć emerytury.

Wielokrotnie spotykaliśmy się z opinią, że w Olsztyńskiem pogoda mroźniejsza, że odnowa zawitała tu spóźniona, na krótko, i zaraz się cofnęła, że strach usta otworzyć. Trudno to zweryfikować, ale i trudno mimo uszu puścić.

Z pytaniem, czy wczasowicze wypychali autochtonów, zwróciliśmy się do urzędu wojewódzkiego, do dyrektora wydziału rolnictwa. Rozmowa telefoniczna była więcej niż oschła; dyrektor Jan Ciołkowski doradzał nam wszelkie inne kontakty, aby nie z nim.

A jednak to od niego właśnie dowiemy się, jak było w Pluskach, kiedy rządziły nimi dziki. W pożółkłym egzemplarzu „Prawa i Życia“ z 14 grudnia 1980 roku — rozmawiało się wtedy szczerzej i śmielej — reporter cytuje słowa ówczesnego naczelnika gminy, którym był nie kto inny, a właśnie inż. Jan Ciołkowski:

— Przez ostatnie dwa lata 70-80 procent terenu gminy wyłączono spod naszej administracji! Nie miałem prawa wydzierżawić na własną rękę kawałka ziemi, musiałem wstrzymać przygotowania pod budownictwo jednorodzinne. Warszawa tak tu się szarogęsiła, że jak w lesie zamknęli rolnikowi drogę na pola, że niby przejeżdżał przez ostoję zwierzyny, to nic nie mogłem zrobić.

Z tymi domkami to powinno być tak, że jak ktoś no wyjeżdża, ja jako naczelnik powinienem złożyć ofertę kupna takiego obiektu jednostkom uspołecznionym w gminie. Jeżeli nikt nie zechce z niej skorzystać, właściciel mógłby sprzedać na własną rękę. Ludzie sprzedają najczęściej sąsiadowi z tej samej wsi lub nowemu gospodarzowi. W Pluskach było inaczej. Ziemię brały lasy, a domki przydzielała Warszawa.

— ...skoro już mówimy o wyjazdach... Czy to prawda, że w pierwszej kolejności pozwolenia dostawali ci, którzy mieli atrakcyjniejsze domki?

— Polityka wyjazdów była, jest i będzie prowadzona poza gminą“.

Wskazanie, komu należy sprzedać, a i cena, jaką należy wziąć, przychodziły z Warszawy. Wśród nabywców byli redaktorzy ze stolicy i profesorowie z Olsztyna, emerytowany pułkownik pożarnictwa i czynny fotograf, były sekretarz KW partii Leon Kłonica i jego następca, Edmund Wojnowski. To on właśnie, Wojnowski, i jego domek w Pluskach był obiektem ataku przewodniczącego olsztyńskiej „Solidarności“ Krupińskiego, który sam miał domek w innej wsi, co stało się tematem głośnego reportażu telewizyjnego i rozłamu w środowisku dziennikarskim — ale to już inna historia. Oglądaliśmy domek sekretarza i mogliśmy stwierdzić, że istotnie nie jest to żaden pałac. Czy rachunki były uregulowane, tego nie wiemy.

Z rady sołeckiej i z rady banku spółdzielczego dowiedzieliśmy się, ile kto za dom zapłacił i ile dostał ulg i bonifikat; ale nie chcemy z książki robić magla i powielać, plotek. Przytoczymy tylko jedną opinię:

— Najrzetelniejszy jeszcze był profesor Kowalski, który za budynek i chlewik zapłacił bankowi spółdzielczemu 164 tysiące złotych. Inni płacili mniej albo o wiele mniej.

Znajdujemy ludzi — anonimowych, co prawda — którzy pomagają nam odszukać materiały WKKS w piwnicach urzędu wojewódzkiego pośród tysięcy archiwalnych teczek z aktami. WKKS opierał się na ustaleniach NIK, ale NIK — jak o tym piszemy w innym rozdziale — zasłoni się pożarem i niepamięcią, czy kiedykolwiek jakieś badania przeprowadzał.

Oto, co znaleźliśmy w piwnicy:

„INFORMACJA

o gospodarce ziemią na terenie województwa olsztyńskiego — sporządzona przez Zespół powołany przez Wojewódzki Komitet Kontroli Społecznej w Olsztynie.

(...) Od wyjeżdżających za granicę przejęto 1528 gospodarstw, z tego z budynkami 1380... Na cele rekreacyjne z przejętych od wyjeżdżających przekazano 43 budynki i 8 ha użytków rolnych. Najwięcej, bo po 12 budynków sprzedano na cele rekreacyjne w gminach Purda i Stawiguda... Sprawą sprzedaży przejętych budynków na cele rekreacyjne zajmowała się delegatura NIK i z jej materiałów korzystali członkowie zespołu w gminie Jedwabno i Purda...

(...) W gminie Jedwabno dokonano sprzedaży 2 budynków mieszkalnych i 1 gospodarczego, niezbędnych mieszkańcom tej gminy. Ubiega się tam o mieszkanie 17 rodzin. Mimo tego budynki mieszkalne — nie uwzględniając protestów miejscowych władz — sprzedano:

1. Wandzie Chełchowskiej z Olsztyna, załatwiał Wincenty Chełchowski, ówczesny sekretarz KW PZPR za akceptacją wojewody.

2. Stanisławowi Paszkowskiemu — z Warszawy, również za akceptacją wojewody.

Nabyty przez niego za 61,8 tys. zł dom został po 10 miesiącach sprzedany za 90 tys. zł. Nowy nabywca płk. Czesław Kowalczyk zatrudniał wojsko do adaptacji budynku...

W gminie Purda dokonano sprzedaży notarialnej 25 budynków. Z tej liczby za zgodą prezesa Rady Ministrów w 3 przypadkach i za zgodą wojewody w 22 przypadkach.... Nabywcami budynków za zgodą premiera w gminie Purda byli:

 1. Alojzy Karkoszka

2. Sergiusz Rubczewski

 Budynek dla Sergiusza Rubczewskiego został wykupiony od wyjeżdżającej za granicę za 71 tys. zł, a nabywca zapłacił, za niego 43 tys. zł. W podobny sposób wykupiono budynek dla Alojzego Karkoszki...

Olsztyn, 3.09.1981

podpisał Stanisław Skierkowski“

Ze Stanisławem Skierkowskim rozmawiać nie mogliśmy, bo po operacji gardła w ogóle mówić nie może. Ale na tym nie koniec znalezisk w piwnicy:

„Protokół nr 3/81 z posiedzenia Wojewódzkiego Komitetu Kontroli Społecznej w Olsztynie, odbytego w dniu 28. IX. 1981.

(...) Ob. Kozakiewicz zadał pytanie: jak rozumieć sprawę wykupu nieruchomości w Łajsach, którą uzasadniano »pilną potrzebą uruchomienia punktu bibliotecznego« — a w konsekwencji nabył tę nieruchomość ob. Sergiusz Rubczewski. Podobny wypadek miał miejsce, gdzie wykup nieruchomości uzasadniano »zabezpieczeniem potrzeb publicznych mieszkańców wsi«, a nieruchomość wykupił ob. Alojzy Karkoszka.

(...) Ob. Wiktor Leyk ustosunkowując się do informacji w sprawie rozdysponowania nieruchomości przejętych w latach 1973-1980 od osób wyjeżdżających z kraju... problem zagospodarowania ich jest wręcz niekiedy godny potępienia... Na jednym z posiedzeń WKKS wicewojewoda Kłus zdecydowanie protestował, jakoby władze wojewódzkie miały wpływ na sprawę przekazywania gospodarstw po wyjeżdżających za granicę, a teraz okazuje się, że w samej Purdzie w 22 przypadkach wojewoda wyraził zgodę na zagospodarowanie turystyczne gospodarstw...

Krusiński Leon, przewodniczący GKKS w Purdzie: nie ma wypadków, żeby kogoś siłą chciano wysłać za granicę, a sami zainteresowani chętnie by dali łapówki, aby otrzymać zezwolenie na wyjazd...“

Z innych jeszcze źródeł dowiedzieliśmy się, że:

— w gminie Jedwabno zarówno żona ówczesnego sekretarza KW, jak były wiceminister przemysłu maszynowego dostali ulgi i bonifikaty, przysługujące rolnikom, — za kupiony od Agnieszki Brandt „dla pilnej potrzeby uruchomienia punktu bibliotecznego“ dom gmina zapłaciła jej 71 080 złotych, ale po zastosowaniu zniżek, bonifikat itd. sprzedano go wojewodzie Rubczewskiemu za 43 tysiące złotych, — podobnie wykup domu od Kurta Słopianki uzasadniono „zabezpieczeniem potrzeb publicznych mieszkańców wsi“, gmina wyasygnowała na to 113 398 zł, a Alojzemu Karkoszce wyliczono cenę 81 358 zł, — domy te sprzedano na warunkach ratalnych. Oznacza to, że ich nowi posiadacze płacić będą długie jeszcze lata za swoją własność po kilka tysięcy złotych rocznie.

Wprowadzenie stanu wojennego przecięło „rozliczenia“ — można się domyślać, że ku uldze jednych, a desperacji innych uczestników tej gry. W każdym razie nikt już później publicznie spraw mazurskich domków nie podnosił.

Są one jednak na tyle bulwersujące, że postanowiliśmy skonfrontować nasze informacje z naczelnikiem gminy Purda, do której należy Łańsk. Tym bardziej że sam naczelnik, inż. Stanisław Szozda, pełni swój urząd od samego początku istnienia gminy, od 1975 roku. Zresztą i Sergiusz Rubczewski jest najstarszym bodaj wojewodą w Polsce i jednym z nielicznych, którzy przetrwali okres burzy i naporu, a potem stanu wojennego.

Rozmowa z naczelnikiem Szozdą, mężczyzną atletycznej budowy, zaczyna się obiecująco:

— Za wszystko odpowiadam ja. Nikt mi niczego nie kazał ani nie podsuwał. Tylko proszę mnie nie pytać, czemu sprzedałem dom temu a temu. Pytanie może co najwyżej brzmieć: dlaczego temu, a nie tamtemu?

Naczelnik stanowczo zaprzecza, jakoby domy w Łajsie sprzedał po cenie niższej, niż kupił. Ależ skąd! Nie pamięta już szczegółowych liczb, to przecież tyle lat — pamięta jednak, że w sumie za te trzy domy gmina zapłaciła mniej, niż uzyskała za jeden z nich.

Nie dowierzając własnym uszom, prosimy o powtórzenie. Tak, mówi naczelnik, z pewnością: każdy z nowych nabywców, każdy!, zapłacił coś ponad 120 tysięcy, a gmina za wszystkie, trzy domki zapłaciła mniej. Rozumie, co budzi w tej sprawne emocje: że wszyscy trzej nabywcy to prominenci. Otóż po pierwsze: dlaczego nie, czy oni mają mniejsze prawa niż inni obywatele? A po drugie: naczelnik brać musiał pod uwagę i to, żeby dom szybko trafił w gospodarskie ręce. Inaczej, nie zabezpieczony, zostałby rozkradziony.

Żeby zabezpieczyć się przed pomówieniem o jakąś prywatę czy sitwę, naczelnik przed podjęciem decyzji o sprzedaży domu wysyłał oferty do wszystkich ewentualnych chętnych, czyli do nadleśnictwa, do szkoły, do GS-u. Dopiero kiedy oni nie zgłosili zainteresowania, sprzedawano na cele rekreacyjne.

Rozmawialiśmy na ten sam temat z kilkoma rolnikami, którzy skarżyli się, że chcieli powiększyć gospodarstwo, dokupić budynki, ale jakoś zawsze przychodzili za późno.

— Zanim się człowiek obejrzał — mówi na przykład Rydelinowa — tamci już byli, już skądeś wiedzieli.

Możliwe, że rolnicy nie czytali codziennie tablicy ogłoszeń w urzędzie gminy. Wątpliwe jednak, czy i wicepremier albo choćby, wojewoda czytali ją częściej.

Rolnikowi zależało na domu wraz z zabudowaniami gospodarczymi. Na co mu sam dom? Bywały jednak wypadki, jak na przykład w Krzywejnodze nad jeziorem Kałwia, że w nieruchomości pozostawionej przez emigrantów najpierw rozbierano zabudowania gospodarcze, a potem oferowano je rolnikom: skoro nikt nie chciał, dom sprzedano spokojnie wczasowiczowi.

— Nie tylko to, że rolnik czy leśnik potrzebuje chlewik, kurnik, obórkę — wyjaśnia naczelnik Szozda — ale jeszcze woli mieszkać w dużej wsi, gdzie szkoła, sklep, komunikacja. A wczasowicz chce jak najdalej od całej tej cywilizacji. Proszę zobaczyć, gdzie w naszej gminie są domy rekreacyjne: w Łajsie siedem, w Kopankach, Chaberkowie i Starej Kaletce po sześć, w Kabornie pięć. Ani jednego przy trasie!

Trochę to inaczej wygląda w relacji nadleśniczego z Jedwabna, Józefa Kaczora:

— Ja niczym nie gardziłem, przy trasie czy nie, byle dom się nie walił. Jak był dom, to i pracownika się zwabiło, nie myślałem więc grymasić. I muszę przyznać, że większość domów po wyjeżdżających, o które się ubiegałem, dostałem. Ale na przykład w Łajsie nie: jeden był upatrzony dla Karkoszki, drugi dla Bejma.

— A ten trzeci dla wojewody Rubczewskiego?

— Ten leży już na terenie innego nadleśnictwa, Nowe Ramuki. Granica między nami biegnie środkiem wsi.

Nie jest jasne, na ile naczelnik miał wpływ na decyzję wyjeżdżającego, co ma się stać z jego domem. Dlaczego Kurt Słopianko nie dotrzymał umowy z nadleśniczym Kaczorem? Dlaczego Agnieszka Brandt też wolała sprzedać gminie? Dlaczego inaczej się odbywały te transakcje w latach siedemdziesiątych niż osiemdziesiątych? Według suchej litery prawa wcześniej emigrant mógł zrobić ze swoim domem, co chciał, mógł go nawet porzucić.

— Dom po emigrancie w Mierkach chciał kupić prywaciarz, który szlifuje szklanki — opowiedział nam Piotr Panasiuk, podówczas sekretarz komitetu gminnego partii, który teoretycznie do poszczególnych decyzji administracyjnych nie powinien się wtrącać. — Żeby on chociaż pustaki robił, toby gmina miała z niego jakiś pożytek, ale szklanki?! Nastawiłem odpowiednio komisję rady gminnej i odpadł.

Przepisy dotyczące nieruchomości zmieniły się w 1980 roku. Przedtem emigrant mógł dom sprzedać albo pozostawić. Wtedy gmina przejmowała go jako mienie porzucone, ale emigrant dostawał zaświadczenie, na podstawie którego rząd federalny wypłacał mu odszkodowanie. Zdaje się, że to odszkodowanie potrącano z przyznanych Polsce kredytów, więc dla naszego rządu to był żaden interes.

Po zmianie przepisów emigrant musi zadysponować swoim mieniem. Może wybrać, komu je chce sprzedać. Naczelnik ma prawo pierwokupu. Bez jego zgody notariusz nie spisze aktu kupna-sprzedaży.

Ale naczelnik rzadko z tego prawa korzysta. Inż. Szozda mówi, że na 370 przejętych gospodarstw kupił tylko dziesięć, może dwanaście. W tej liczbie zapewne owe trzy domy, niezbędnie potrzebne do zaspokojenia potrzeb kulturalnych wsi, które potem odsprzedano dygnitarzom.

Czy namawiano ludzi do wyjazdów? Naczelnik Szozda kategorycznie zaprzecza. Podobnie zresztą inni naczelnicy, z którymi rozmawialiśmy: w Stawigudzie, w Jonkowie. Wyjazdy, to nie tylko strata dla państwa. To także katastrofa dla gminy. Ubywa przecież część żywego organizmu: sklepowa, traktorzysta, magazynier, urzędniczka pocztowa. W ciągu trzech najgorszych lat 1978, 1979 i 1980 wyjechała z gminy Purda ponad połowa jej mieszkańców. Trzeba było na głowie stawać, żeby życie nie zamarło, żeby w miejsce nieobecnych znaleźć nowych ludzi.

Niektórzy mieszkańcy gminy mówią jednak co innego! Namawiano, namawiano. Nie sam naczelnik wprawdzie, ale ludzie, o których można sądzić, że mają powiązania z władzą. Przyjeżdżali z województwa, co już starczy za legitymację i kręcili się wokół domu, obmierzali, opukiwali ściany. Albo wzywali do biura paszportów do Olsztyna i pytali:

— No jak, jedziecie?

Naczelnik Szozda mówi, że żadnego wpływu na decyzje o wyjazdach nie miał, nawet na dobrą sprawę nie wiedział, kto się wybiera. Mógł się tylko domyślać po raptownym zaniedbaniu gospodarstwa. Formalnie, choć poufnie, on i sekretarz komitetu gminnego dowiadywali się od władz wojewódzkich na miesiąc przed wyjazdem.

Ale w innym momencie rozmowy, godzinę później, naczelnik powiedział:

— Pijaków, nierobów chętnieśmy się pozbywali, ale ludzi wartościowych... ja sam blokowałem wyjazdy, nieformalnie rzecz jasna, ale skutecznie.

Tych z Łajsu nie trzeba było namawiać, a wstrzymywać nikt nie myślał. Sami wyjechali. W pozostawionych domach, które przeszły w ręce nowych właścicieli, trzeba było zrobić porządki.

Do stolarza Petera Hübscha we wsi Purdka zajechał samochód z województwa. Urzędnik spytał go:

— Czy wolicie, Hübsch, iść na przeszkolenie do wojska, czy robić przy domku w Łajsie?

Wolał robotę, on z ojcem robili górę, a dół jakaś spółdzielnia pracy. Po jakimś czasie przyjechał Karkoszka: góra mu się spodobała, dół nie, kazał wszystko na dole zerwać i zrobić tak jak górę. Kiedy robota była skończona, przyjechał znów jakiś urzędnik z Olsztyna i kazał Hübschowi wypisać rachunek. Hübsch wypisał, a tamten zapłacił gotówką, co do grosza.

Ale Karkoszki źle nie wspomina. Kiedy już dół był zrobiony tak samo jak góra, zadowolony Karkoszka dał mu talon na samochód.

Mają dacze i odwrotną stronę medalu.

Przy frontowych drzwiach plakietka: Franz Bialojahn, Kahlborn, Kreis Allenstein. Rodzina Białojanów (bo tak się tu o nich mówiło) wyjechała z Kaborna dziewięć lat temu. Przez te dziewięć lat użytkują dom państwo Koprowie z Warszawy. Wkroczyli doń w kilka godzin potem, jak Białojanowie zamknęli za sobą drzwi. I całe szczęście. Bo po trzech dniach nie byłoby wewnątrz żadnego sprzętu, po tygodniu wyjęto by okna. Pracowicie, jak mrówki obgryzają mięso z kości, ludzie wynieśliby wszystko. A kiedy sama kość zostanie, ktoś jeszcze siekierą dołoży.

Dom Białojanów liczy ze dwieście lat. Za sienią komora-komin. Przechodzi przez nią dym z pieców — można tam uwędzić słoninę albo ryby. W izbach warmińskie skrzynie. Mini-skansen miejscowego folkloru. Dobrze, że trafił w czułe ręce. Pani Danuta Łuniewicz-Koper pracowała wówczas w muzeum olsztyńskim. W okresie masowych wyjazdów historycy sztuki jeździli po wsiach, skupowali do muzeum meble, rzeźby, obrazy, zegary, niech przynajmniej one zostaną po dawnych mieszkańcach tej ziemi. Trafiła do Białojanów, kiedy się właśnie pakowali.

Kilkanaście metrów dalej w tym samym Kabornie po warmińskim domu, opuszczonym osiem lat temu, zostały tylko schody z kamienia. Dom też był zabytkowy, chciał go kupić piosenkarz Wojciech Młynarski i dziś cieszyłby oko, a nie straszył chwastami. Nie pozwolono, miał być przewieziony do skansenu w Olsztynku. Ponumerowano belki, żeby go rozłożyć, a następnie złożyć, ale deszcz numerki spłukał, ktoś zapomniał, ktoś nie dopatrzył, ludzie rozkradli piece i posadzki, wreszcie dom padł.

Domy padają jak ludzie — jedne gwałtownie, inne powoli i przez to jeszcze bardziej tragicznie. A są inne — leczone i pielęgnowane, które z wiekiem jeszcze pięknieją, szlachetnieją, obrastają w tradycję.

Dom po Białojanach, można powiedzieć, miał szczęście. Nim go oskubała pazerność, trafił pod troskliwą kuratelę. Córka Franciszka Białojana już dwa razy przyjeżdżała z posłaniem od ojca. Każe on liczyć drzewa na podwórku, pyta, czy stara lipa jeszcze stoi. Pięć domów przeżyło w Kabornie tylko dzięki temu, że zaczęły służyć jako dacze. Więcej nie przeżyło albo nie przeżyje, co widać wyraźnie z drogi. Stoją jeszcze czerwone mury z resztką czerwonych dachówek, deszcz leje się przez puste okna, deski z podłogi powyrywane albo zgniły jak w domu po Knorrach, gdzie sołtys Wilk zrobił magazyn na zboże. Rozwalają się pomału zabudowania naprzeciwko Jadwigi Nietupskiej. Ziemię po Warmiakach, którzy tam mieszkali, wziął PGR, w stodole trzymają jakieś maszyny, ale za daleko im jeździć, więc pewno rozbiorą.

Wyjeździliśmy po Warmii i Mazurach setki kilometrów. Piękno tej ziemi głównie tam widać, gdzie słabsze zaludnienie, gdzie mniej wyrosło „daczowisk“, nijak nie przylegających do poprzedniej zabudowy. I właśnie tam, gdzie pusto i pięknie, mija się domy opuszczone, umierające, niechciane. Dlaczego nie dotarli tam przynajmniej letnicy? Garną się oni na koszmarki-daczowiska, jak na przykład to, co wyrosło w Dłużku. Piękną polanę gęsto, jak psie grzyby, obsiadły tam wille, chaty i baraczki, powykręcane w różne strony, bez ładu i składu, jakby dziecko w pośpiechu ustawiało klocki wyciągane z różnych pudełek. We wsi Giławy gęstym rządkiem stoją dacze w stylu góralskim, wynajmowane cudzoziemcom przez Orbis. A wkoło pomazurskie domy straszą przejezdnych oczodołami.

Dzięki daczom uratował się kawał pomazurskiej spuścizny. Dzięki inteligentom z miasta, którzy zapragnęli lokować tu swoje ambicje, karmić swój snobizm, nie tylko przetrwały niektóre domy w oryginalnej postaci, ale zalągł się też w nich klimat towarzyskich i społecznych więzi. Inne to rzecz jasna więzi, niż były na tych wsiach, kiedy tętniły one życiem prawdziwym. Ale jednak więzi inteligencko-chłopskie, a także mikroośrodki życia towarzyskiego, coś w rodzaju współczesnych salonów otwartych na letnie weekendy. Takim spadkobiercą mazurskim, który promieniuje dziś kulturą i przyciąga ludzi, jest dźwignięty z ruin dom Maryny Bromkowej w Sąpłatach. Wieś wyludniona, gospodarstwa wokół się rozpadły, w lesie kwitną jeszcze zdziczałe jabłonie, a każde dziecko w okolicy powie, jak trafić do olsztyńskiej pisarki, która na furtce do pięknie utrzymanej posiadłości wywiesiła tabliczkę: „Zły pies i jeszcze gorsza gospodyni“.

Gdyby nie letnicy, pomarłyby setki domów z czerwoną dachówką. Tak jak rozleciało się kilkanaście zabudowań w Pustnikach, bo Mazurzy je opuścili. PGR przejął tam ziemię, a letnicy jakoś do chałup nie dotarli. Jak poległy dziesiątki domów w Mojtynach, na które nawet byli miejscowi amatorzy, ale PGR-owi, który przejął ziemię, nie wolno było handlować zabudowaniami, a sam tych zabudowań nie potrzebował. Jak owe piękne gospodarstwo w Małszewie, którego po dwóch tygodniach od wyjazdu Mazura nie opłaciło się nawet remontować.

Żywioł rządził na tej ziemi. Żywioł powojennych szabrowników posiał spustoszenie. Żywioł zawładnął duszami ludzi, kiedy masowo, w popłochu jakby, zabierali się stąd na zawsze. I żywioł, a nie rozmyślna polityka, sprawił, że czego jednostki nie uratowały, poszło na zmarnowanie.

Są tacy, którzy przejechawszy przez warmińsko-mazurski kraj po panowaniu owych żywiołów, do których wypada jeszcze dorzucić brzydotę nowej zabudowy, powiadają, że musiała tu zadziałać rozmyślna polityka unicestwiania. Ale my, znając mechanizmy, z których brały się wydarzenia ostatnich dziesięcioleci, uważamy, że żywioł zapanował nad rozumem. Dyr. Kurlenda z Wydziału Geodezji Urzędu Wojewódzkiego przyznaje, że kiedy w ciągu 2-3 lat nagle wyjeżdżało 15-17 tysięcy ludzi, porzucając 9 tysięcy gospodarstw, oni zbaranieli. Nie było komu ponoć oddawać tych domów, zwłaszcza że to nie był dobry czas dla rolnictwa. Rozleciała się więc Śródka w gminie Gietrzwałd i Majdy koło Stawigudy i wiele, wiele innych wsi albo kolonii.

Natomiast to, co przeszło na dacze — przetrwało.

 

Paszporty

 

Paszport emigracyjny, o który tylu ludzi zabiegało, o który składano podania po kilkanaście razy, za który oferowano pokaźne łapówki w twardej walucie — ten paszport Robertowi Biermannowi przywieziono do domu!

Przywieziono mu paszport do domu, a on nie chciał. Namawiano go, a on nie i nie. Nawet czarna wołga, którą do niego przyjeżdżano, nie robiła na nim wrażenia. Turystyczny, i owszem, wezmę. Ale stałego — za nic!

Powody, dla których Roberta Biermanna tak wyróżniono, są oczywiste. Czarna wołga nie musiała telepać się daleko: dom Biermanna leży na terenie administracyjnym miasta Olsztyn. Dawniej była tu wieś Jaroty, najlepsza pod względem rolniczym wieś gminy Stawiguda, a Biermann był jednym z najlepszych gospodarzy. W 1980 roku wieś została wessana do miasta, Jaroty stały się dzielnicą Olsztyna, Biermann mieszczuchem. Jego gospodarstwo z trzech stron otaczają już bloki mieszkalne. Gdyby wziął paszport emigracyjny i zabrał się stąd, miasto mogłoby bez przeszkód rozwijać się dalej.

Historia jeszcze kiedyś wymierzy sprawiedliwość architektom i tym, którzy za nimi stoją. Olsztyn mógł się rozwijać w każdym kierunku. Wybrano południe, gdzie najżyźniejsze gleby i gdzie było najlepsze rolnictwo. Reporter „Tygodnika Kulturalnego“ twierdzi, że powód jest taki, jak u nas często: tędy właśnie, przez Jaroty, wyjeżdża się do Olsztyna z ośrodka wczasowego w Łańsku, jest to zatem „trasa prominencka“. Gdyby nowe osiedle postawiono od Ostródy, Dobrego Miasta czy Barczewa, byłby z niego tylko taki pożytek, że mieszkaliby tam ludzie, ale kto by je zobaczył i pochwalił?

Nasze ustawy bronią żyznych gleb, ale dopuszczają tryb wyjątkowy. W marcu 1980 roku (może to pech, że o kilka miesięcy za wcześnie) wojewoda olsztyński Sergiusz Rubczewski zwrócił się do ministra rolnictwa Leona Kłonicy o zgodę na przeznaczenie na cele nierolnicze gruntów ornych klasy III i IV we wsi Jaroty. Leon Kłonica był uprzednio I sekretarzem KW partii w Olsztynie i widocznie nijako mu było odmówić najbliższemu współpracownikowi. Zgoda została wyrażona, zamiast traktorów na grunty orne wyjechały koparki.

Pierwsze pismo o „konieczności przejęcia“ gruntów przez miasto dostał Robert Biermann w listopadzie 1980 roku. Sześć lat walczył z naporem bloków, podpełzających coraz bliżej. Kiedy go odwiedzamy latem 1987 roku, musimy przejeżdżać przez prowizoryczne mostki, kładki, ostrożnie, żeby nie wpaść do wykopów, które niemal go opasują. Którędy dowoził i wywoził przez te wszystkie lata plony ze swoich 22 hektarów?

Teraz jest już po wszystkim. Dom zbudowany przed dwudziestu laty, obora, stodoła, kurnik, garaż — wszystko to lada dzień pójdzie pod młot. Biermann dostał odszkodowanie 4 miliony złotych (choć jego zdaniem taki dom wart co najmniej 11 mln) i kupił już nową gospodarkę pod Barczewem. Kupił ją zresztą od jakiejś miejskiej przędniczki, która przejęła wcześniej dom i ziemię po wyjeżdżających Mazurach, utrzymała swoje poprzednie mieszkanie, odczekała przepisowe pięć lat, jakie muszą upłynąć, żeby móc sprzedać — i za jednym zamachem zarobiła kilka milionów. To tylko dygresja, na ile różnych sposobów można na emigrantach zarobić.

— Jak było z tym paszportem?

— Zwyczajnie, chcieli się mnie pozbyć, byłoby o 4 miliony taniej i o 2 lata wcześniej. Ale ja nie myślę ze swojego kraju wyjeżdżać.

Chwała Bogu, Biermann, Mazur od pokoleń, nie ma kompleksów i nazywa Polskę „swoim krajem“. W 1985 roku wybierał się odwiedzić rodzinę w RFN i złożył podanie o paszport turystyczny. Wtedy właśnie przyjechały czarna wołga z emigracyjnym. Parę lat temu byłoby to jeszcze bardziej upokarzające: emigrantom dawano nie paszport, a dokument podróży, który po przekroczeniu granicy tracił ważność i człowiek zostawał jakby zawieszony w powietrzu.

Robert Biermann z turystycznym paszportem nie tylko wrócił do kraju, ale jeszcze przywiózł sobie żonę. Poznali się z Marzeną na peronie dworca i w Hanowerze, czekając na pociąg powrotny do Polski: ona pochodzi z Pomorza, toteż odwiedzała rodzinę w RFN, też kończyła szkołę rolniczą. Ta sympatyczna para, dzisiaj już z udaną córeczką, jest jednym z niewielu jaśniejszych punktów naszej opowieści.

Wyobraźmy sobie przez niewinną chwilę, że patrzymy na historię Roberta Biermanna, tak jak nas uczono patrzeć na historię Wojciecha Drzymały: jako na opór patrioty przeciw złej administracji, która nie unikając środków brutalnych usiłuje zaprowadzić swoje porządki. Przecież to niemal lustrzane odbicie! Biermann miał szczęście, że jego walka przypadła na lata osiemdziesiąte, kiedy polskie władze znacznie hardziej kierowały się prawem, a nie wcześniej.

Wcześniej nie cackano by się z nim tak długo, jak pruskie władze z Drzymałą, który stawiając swój dom na kółkach, a nie na fundamencie, ominął zakaz.

Wyobraźmy sobie dalej, że nie tylko historia Drzymały czy Ślimaka, ale i inne przypadki, które poznaliśmy w szkole wraz z interpretacją, wydarzyły się symetrycznie po przeciwnej stronie. Że oceniamy na przykład nie pruskich nauczycieli, którzy przymuszali polskie dzieci we Wrześni do porzucenia ojczystej mowy — ale polskich pedagogów w pruskich Wejsunach, którzy krzewią narodową kulturę i zaznajamiają uczniów z jej owocami. Oceny w historii każdego narodu są subiektywne. I nie zrozumie się ludzi pogranicza, jeśli trzyma się kurczowo jednej tylko prawdy. Nie znajdzie się gałązki oliwnej, jeżeli gwałt będzie się gwałtem odciskał.

Robert Biermann nie dał sobie wmówić, że jest w Polsce obcy. Wielu innych dało. Ale prawda jest jeszcze smutniejsza: wielu nie trzeba było wmawiać, bo czuli się obco. Słyszeliśmy o Warmiakach i Mazurach, którzy podania o paszport emigracyjny składali po kilkanaście razy. Rekord: siedemnaście.

— Czym się kierują władze, jednym wydając paszporty, innym nie? — pytaliśmy w Polsce i w RFN, pytaliśmy tych, co paszporty dostali, i tych, którym odmówiono, pytaliśmy naczelników i sekretarzy.

Chcieliśmy, oczywiście, zapytać o to u źródła, w biurze paszportów. Kiedyś to było nie do pomyślenia, ale teraz, w dobie jawności, działania przy otwartej kurtynie, podmiotowości społeczeństwa i demokratycznego prawa prasowego?!

A jednak i teraz okazało się niewykonalne. Odwiedzaliśmy Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych w Olsztynie. Odwiedzaliśmy Biuro Paszportów MSW w Warszawie. Rozmawialiśmy z sekretarkami szefa i jego zastępcy, dyrektora i naczelnika. Pani kapitan, rzecznik wojewódzkiego urzędu, była gotowa nam opowiedzieć o tych, którzy wyjechali do RFN, a potem wrócili do Polski. Ale o polityce paszportowej nie dowiedzieliśmy się z kompetentnego źródła. Słyszeliśmy tylko o paru przypadkach odmowy ojcom, którzy płacą alimenty.

Czytelnik musi to darować — nie tyle nam, co naszym niedoszłym informatorom. Poprzestaniemy na tym, co usłyszeliśmy gdzie indziej.

Naprzeciwko Wojewódzkiego Biura Paszportów, od którego nie udało nam się uzyskać informacji, stoi Dom Polski: kiedyś, za czasów niemieckich, siedziba polskiego banku, kasy zapomogowej, restauracji i nawet przedszkola — a teraz pomieszczenie redakcji i Ośrodka Badań Naukowych imienia Kętrzyńskiego. Dom Polski był tak zagrzybiony, że rozebrano go, odsunięto trochę od ulicy i zbudowano na nowo, ale nie przestaje z tego błahego powodu być zabytkiem.

Dzieci i wnuki Polaków, którzy trzymali się dawniej Domu Polskiego, teraz kierowali się raczej na przeciwną stronę ulicy Partyzantów z podaniem o paszport emigracyjny. Już od połowy lat pięćdziesiątych, już od pierwszych zetknięć z nową ojczyzną i pierwszych podmuchów odwilży, choć powoli i bez rozgłosu, trwał odpływ Mazurów i Warmiaków na Zachód. Wśród nich i ci, których Niemcy prześladowali za walkę o polskość.

— Nie o taką Polskę walczyłem — mówił podobno z goryczą Fuks, który dawniej mieszkał na samej granicy Prus z Polską i donosił polskiemu wywiadowi o ruchach przygotowawczych wermachtu.

— Wszyscy Niemcy wyjechali — oświadczył w 1958 roku jeden z „etatowych Mazurów“, Juliusz Malewski, który miał ponoć 28 różnych funkcji. — Ci co zostali, są Polakami i nie ma co dzielić włosa na czworo. Wszyscy mają prawa równe. Kto narzeka, ten sam sobie winien.

Ale rzeczywistość nie chciała dać się zakląć magicznymi formułkami. Zatykano otwór palcem, a fala emigracji napierała i znajdowała sobie inne ujście. W grudniu 1985 roku prof. Jan Korbel wygłosił w Zielonej Górze referat „Motywy i następstwa »łączenia rodzin« 1955-1980“, w którego tytule „łączenie rodzin“ ujął w cudzysłów — bo przecież o normalną emigrację chodziło. Gdyby warunki życia w Polsce stale się poprawiały i gdyby można wierzyć, że tak będzie zawsze, Warmiacy i Mazurzy mniej doszukiwaliby się swego niemieckiego pochodzenia.

Podmuchy odwilży sprawiły, że w latach 1957 i 1958 zezwolono na emigrację po około 100 tysięcy ludzi ze Śląska, Opolszczyzny, Warmii i Mazur do obu części Niemiec. Ponieważ jednak władze zorientowały się, że wyjeżdża coraz więcej rdzennej ludności polskiej — mówił prof. Korbel w 1959 r. wypuszczono tylko 10 tysięcy i uznano akcję za zakończoną.

Jednakże już w 1960 r. sekretariat KC partii podjął uchwałę, żeby zezwalać na wyjazd osobom w podeszłym wieku, samotnym; rencistom, którzy mają rodziny w RFN oraz „osobom uciążliwym dla państwa ze względu na ich proniemiecką postawę i działalność sprzeczną z prawem“. Swoją drogą ciekawa jest ta ostatnia konstrukcja prawna, według której za działalność sprzeczną z prawem grozi kara w postaci nagrody. Według liczb, przytaczanych przez profesora, co roku emigrowało nieco mniej albo nieco więcej niż 10 tysięcy ludzi.

Z notatki znalezionej w zbiorach archiwalnych, informującej o sytuacji. ludności miejscowego pochodzenia w Olsztyńskiem w 1961 roku, dowiadujemy się, że w ostatnim czasie ustalono cztery wypadki pobierania łapówek przez ludzi, którzy chwalili się znajomością z pracownikami biura paszportów i obiecywali pomoc w załatwieniu wyjazdu. Także w powiecie Biskupiec nakryto grupę zorganizowaną, pobierali oni od 5 do 10 tysięcy złotych w zamian za „dojście“ do władz paszportowych.

Prawie nikt z ubiegających się o wyjazd nie przyznawał się do narodowości polskiej, często podając obywatelstwo polskie jako „chwilowe“. Chodziło zapewne i o to, żeby łatwiej uzyskać zezwolenie od władz polskich, jak i o renty wojenne, i odszkodowania, które czekały po tamtej stronie.

Zanim dojedziemy do roku 1970, który był kolejnym progiem, możemy próbować odgadnąć, na ile falę emigracji napędzały względy polityczne, na ile ekonomiczne. Dystans między poziomem życia w Polsce a w Republice Federalnej rósł. Ci sami Warmiacy i Mazurzy, którzy gotowi byli w roku zakończenia wojny dać strażnikowi złoty zegarek, żeby ich nie odsyłać do Niemiec — teraz gotowi dać taki sam, żeby im wydać paszport, pewni, że w Vaterlandzie kupią sobie cztery. Tych, którzy w czasie wojny służyli w wermachcie, podówczas całkiem jeszcze młodych, czekały w RFN sowite renty.

Ale i względy polityczne nie były bez znaczenia. Nikt nie lubi, żeby go siłą naginać do szablonu. Niektórzy działacze mazurscy snuli marzenia o neutralnej i niezależnej republice, czymś w rodzaju Szwajcarii północy. Mazurzy chcieli w każdym razie być sobą i wielu uznało, że łatwiej być sobą w RFN, gdzie ludzie skarżą się raczej na osamotnienie niż na nadmierną integrację z innymi.

— Nasz styl życia jest przyjemniejszy, bardziej towarzyski, żyje się bardziej wspólnie — mówi pani Hübschowa, sołtys wsi Purdka. — A tam każdy sobie.

„Tam“, czyli w RFN, ale „u nas“ — to w Polsce czy u nas Mazurów? Zapytaliśmy całą rodzinę Hübschów, czemu zdecydowali się pozostać, chociaż z dwunastu gospodarzy we wsi mało kto został. Sołtyska mówi o stylu życia. Jej mąż, stolarz, może by i pojechał, ale jak starego ojca zostawić? A ojciec, też stolarz, zaparł się, że nie. Tutaj szanują go za jego kunszt. Nogi już słabo trzymają, ale ręce, jak chwyci hebel albo dłuto, potrafią jeszcze nakazać drzewu się kłaniać.

— Może i głupstwo zrobiłem, że nie wyjechałem — mruczy później na stronie Jan Hübsch. — Ale teraz już i tak nie ma o czym mówić.

Nam, Polakom, miło słyszeć, że nasz styl życia ktoś ceni, że chce mieszkać z nami, choć mógłby gdzie indziej, zamożniej. Ale to tylko nieliczni. Chętnych do wyjazdów było coraz więcej. W grudniu 1970 r. Willy Brandt uznał naszą granicę zachodnią, podpisał układ o normalizacji z Gomułką (oficjalnie jego sygnatariuszem był premier Cyrankiewicz) i uzyskał w następnym roku 26 tysięcy imigrantów z Polski.

— Brandt nas sprzedał — powiedziała nazajutrz woźna szkoły w Nowej Kaletce do kierowniczki, pani Zofii Stadnickiej. Co miała na myśli? Czy to, że Brandt razem z ziemiami, które legalnie (a nie tylko faktycznie) niemieckimi być przestały, sprzedał Polsce i ich mieszkańców? Czy może na odwrót, że otwierając granicę ponownej fali emigracji do RFN sprzedał ich na wędrówkę i bolesne wrastanie w nową glebę?

Woźna złożyła podanie o wyjazd i rychło dostała zgodę, ale jej dwaj dorastający synowie nie chcą się ruszyć.

— Nasz ojciec był Polak, a my do Niemiec pójdziem?

Pani Zofia Stadnicka przybyła na Warmię z Lubelskiego, gdzie wszystko było znacznie prostsze. Woźnej, która pyta ją o radę, odpowiada tak: niech pani jedzie, a synów zostawi, oni sami się rozejrzą, jak mi będzie dobrze — to w porządku, a jak źle — to do pani dołączą. W skrytości ducha uważa, że starych już się nie wyprostuje, a młodych da się wychować dla Polski. W ramach wychowania obywatelskiego, którego uczyła swoją młodzież, odbywała wycieczki po Polsce, pokazała im Majdanek i Oświęcim i widziała, jakie to robiło na nich wstrząsające wrażenie.

Od wyjazdu woźnej minęło pięć lat. W 1975 roku, przy okazji konferencji bezpieczeństwa europejskiego w Helsinkach, spotkali się następcy Gomułki i Brandta — Gierek i Schmidt. „W czasie spotkania przywódców obu krajów w Helsinkach... dla wyprowadzenia z impasu rozmów dotyczących kredytów dla Polski, wstępnie zawarte zostały kompromisowe porozumienia — takim ezopowym językiem posługiwał się oficjalny komunikat prasowy. — Odnośnie kwestii humanitarnych postanowiono, że rząd polski w ciągu najbliższych lat udzieli zezwoleń na wyjazd ponad 100 tysiącom osób, które się o to ubiegają“.

Spieszyło nam się do pieniędzy. 9 października ministrowie spraw zagranicznych obu krajów podpisali w Warszawie pakiet porozumień, które odsuwają od siebie na bezpieczną odległość dwie sprawy, ale nie pozostawiają wątpliwości co do ich związku: że z Polski do RFN popłyną ludzie, a z RFN do Polski pieniądze.

Próbka stylu:

dla uregulowania wzajemnego rozliczenia w zakresie zaopatrzenia emerytalnego i wypadkowego... RFN wypłaci PRL kwotę 1,3 miliarda DM...“ rząd RFN umożliwia Bankowi Handlowemu S.A. w Warszawie zaciągnięcie w Kreditanstalt für Wiederbau we Frankfurcie nad Menem kredytu finansowego w wysokości 1 miliarda DM...“

„...min. Stefan Olszowski wyraził gotowość rządu PRL... zwrócenia się do Rady Państwa PRL o uzyskanie zgody na wyjazd dalszej grupy osób... Strona polska stwierdziła, że... w ciągu następnych czterech lat ok. 120 tys. do 125 tys. osób otrzyma akceptację swoich wniosków wyjazdowych...“

Ministrowie uściślili, że rozpatrywane będą także wnioski złożone uprzednio. W ten właśnie sposób autochtoni, którzy prosili o paszporty emigracyjne pięć, dziesięć i piętnaście lat wcześniej, którzy już o swoich podaniach zdążyli zapomnieć — teraz, po 1975, dostawali nagle zgodę na wyjazd.

Ale i bez tamtych wcześniejszych runęła fala podań i w ślad za nią fala wyjazdów. Obydwaj synowie woźnej z Nowej Kaletki, którzy nie wyjechali w 1971, dołączyli do matki po 1975. Pani Stadnicka opowiada, że z płaczem pomagała swoim uczniom wypełniać formularze paszportowe. Inna nauczycielka, Waleria Urbańska, mówi, że z Gietrzwałdu w ciągu paru tygodni złożyło papiery 60 rodzin.

— To reakcja łańcuchowa — powiada. — Nawet nie chcą jechać, ale tamci złożyli, i tamci, i tamci, to co, samemu zostać?

Bydło kupiła od wyjeżdżających po dobrych cenach Spółdzielnia Kółek Rolniczych, po czym niemal doszczętnie zmarnowała. Ten z kolei popis gospodarności popchnął dalsze cztery rodziny do składania podań o wyjazd.

Nasza narodowa literatura pełna jest opisów Polaków na obczyźnie, usychających z tęsknoty do swojego kraju. Możemy sobie z łatwością wyobrazić ludzi, którzy usychają z tęsknoty do Niemiec. Ale tutaj symetria zawodzi: Warmiacy i Mazurzy nie tęsknią do zadymionych miast Westfalii, do bawarskich gór ani do lasów Schwarzwaldu. Ich serce jest rozdarte między strony rodzinne, Die Heimat, a ojczyznę-państwo, Das Vaterland — ojczyznę, która by nie kazała się kochać, ale dawała się kochać.

Nie chcą wyjeżdżać dzieci. Do pani Stadnickiej uciekła i poprosiła, żeby ją ukryć, córka innej Mazurki, która zbierała sią do RFN. Syn taksówkarza z Olsztyna przyszedł do swego nauczyciela, czy nie dałoby się jakoś ojcu przeszkodzić. Dzieci nie wyobrażają sobie życia gdzie indziej. Ale rodzice nie wyobrażają sobie życia tu. Ich nauczono porządku, a w Polsce bałagan. Ich nauczono pracowitości, a w Polsce z pracą nie bardzo. Wczoraj kryzys, dzisiaj kryzys, co będzie jutro?

Ale często bywało odwrotnie — starzy chcieli zostać, a młodzi namawiali na wyjazd w obawie przed służbą wojskową albo z chciwości. Na rodziców czekały tam marki jako odszkodowanie za wojnę.

— Tata, jedźmy, tam pieniądze stygną! — suszyli ojcu głowę bracia i siostry Pieczewscy. Horst Pieczewski był sołtysem we wsi Mątki, dobrym i poważanym gospodarzem, wcale nie wybierał się jechać w nieznane. Ale przed końcem wojny zdążył rok odsłużyć i potem drugi rok odsiedzieć w alianckiej niewoli, za co przysługiwała mu renta.

Zastajemy go w jego dawnej wsi, gdzie przyjechał do Eweliny, jedynej córki, która nie chciała jechać. Ewelina nosi dziś nazwisko Chojnacka, ma tu męża, synów, swoje własne i udane życie.

— Właściwie nie żałuję, że wyjechałem — mówi Horst Pieczewski — wszystko się jakoś ułożyło. Ale nie żałowałbym też, gdybym został. Warmiak nie jest dziś nigdzie u siebie w domu tak na sto procent.

— Jakbym był Polakiem, tobym musiał zostać i dobra — mówił swojemu sąsiadowi Gustaw Niwera, pakując się do wyjazdu — ale jak jestem Mazurem, dlaczego mam tu tkwić?

Otwarte drzwi na Zachód sprzyjały, żeby myśleć o sobie — „jestem Niemcem“. Wcześniej tak nie było.

— Gdzieś tak około 1970 roku przyszedł do mnie mój uczeń Stefan Burkat, spytać, jak ma postąpić — opowiada nauczycielka olsztyńskiego liceum, Lidia Juranek. — Miał jechać do Francji, trzeba było wypełnić formularz paszportowy, rodzice kazali mu w rubryce „narodowość“ wpisać „niemiecka“, a on nie czuł się Niemcem. Nadto bał się, że może za karę nie dostać paszportu. Poradziłam mu jednak, żeby wpisał tak, jak chcą rodzice.

Pani Juranek była właściwą osobą, żeby ją pytać o radę: kiedy sama była jeszcze uczennicą, w pierwszej czy drugiej klasie podstawówki, ktoś z zewnątrz przyszedł z kierowniczką ma lekcję i spytał:

— Kto tu jest z autochtonów?

Tego słowa nie znała. Owszem, mówiono do niej „Szwabka“, „hitlerówa“, więc teraz tylko domyślała się, że „autochtonka“ może znaczyć coś podobnego. Wstała. Gość poszeptał z kierowniczką, potem nauczycielka zaczęła wydziwiać:

— To ty umiesz po niemiecku? Umiesz czytać? Dobrze, zobaczymy. Przynieś jakąś książkę.

Lidia Juranek nie nazywała się jeszcze wtedy Juranek, tylko Leykówna. Jej stryj był znanym działaczem mazurskim, związanym z rządem polskim podczas wojny: niestety, nie z tym rządem, co trzeba, tylko z londyńskim. Lidia przyniosła bajki Grimma i czytała po niemiecku, a potem tłumaczyła na polski. Nauczycielka była wyraźnie niezadowolona. Wolałaby jasną sytuację: albo Polka, albo Niemka.

— Co było dalej z tym uczniem, ze Stefanem Burkatem?

Burkat wpisał, jak mu poradziła pani Juranek, narodowość niemiecką. Paszport mimo to dostał, do Francji pojechał, wrócił i tu mógłby nastąpić happy end. Ale ciągnijmy dalej: zdał maturę, upatrzył sobie studia fizyczne na uniwersytecie toruńskim i miał je właśnie zacząć, kiedy znów przyszedł do swojej nauczycielki załamany: rodzice dostali zgodę na wyjazd.

Nie chciał jechać, ale musiał. Rodzice nie byli liberalni. Zdarzali się tacy, co zostawiali synowi albo córce mieszkanie, parę groszy, jesteś dorosły, decyduj o swojej przyszłości sam. Stary Burkat, zamożny gospodarz, mógłby sobie na to pozwolić, ale nie chciał. Stefan wyjechał z rodziną.

Początkowo usiłował izolować się od otoczenia, którego nie akceptował: pisał częste listy do swojej nauczycielki, rozpił się, rozbił samochód, pracował u ogrodnika, związał się z jakąś dziewczyną z Mazur, podobnie jak on wyobcowaną...

Prędzej czy później to się jednak musiało skończyć. Pani Juranek mówi nam, że podtrzymywała korespondencję z mieszanymi uczuciami: z jednej strony Stefan wyraźnie tego kontaktu potrzebował, z drugiej opóźniało to jego wejście w normalny świat. Wreszcie napisał, że wstępuje do federalnej marynarki wojennej, gdzie utrzymywanie korespondencji z Polską mogłoby być źle widziane. Widocznie jego oficer, podobnie jak nauczycielka Lidii z podstawówki przy czytaniu bajek Grimma, uznaje tylko jasne sytuacje: albo jesteś Polakiem, albo jesteś Niemcem.

Kiedyś, w dawniejszych stuleciach, granice nie były tak ostro zarysowane i w przyszłości, miejmy nadzieję, nie będą. Państwa dziewiętnastowieczne walczyły zawzięcie o każdą piędź ziemi, żeby wyżywić swoje narody i o każdego obywatela, żeby zrobić z niego żołnierza. Ale ponadnarodowy charakter współczesnej technologii i znaczny postęp agrotechniki sprawił, że terytorium nie jest już tak ważne ani granice tak wysokie: Republika Federalna na powierzchni niemal trzykrotnie mniejszej niż ongiś Trzecia Rzesza żywi tyle samo ludności i jeszcze sporo zostaje nadwyżek!

Hasło integracji zachodnioeuropejskiej, budowę Europy Ojczyzn, wielu uważa za podstęp. Tacy z satysfakcją wydobywają każde potknięcie na trudnej i wyboistej drodze ku jedności. My mamy przeciwny punkt widzenia i chociaż rozumiemy, że Europa socjalistyczna nie może się całkiem integrować z kapitalistyczną — bardziej się obawiamy izolacji naszej ojczyzny od świata niż nadmiernej otwartości.

Co do spraw zaś o wymiarze pojedynczego człowieka — ubolewamy, że w Polsce o wiele łatwiej zasłużyć na zarzut kosmopolity niż szowinisty. Ubolewamy, że trzeba się jednoznacznie opowiadać, „narodowo afirmować“ — jak to kiedyś mawiano, wybierać, odrzucać, kochać albo nienawidzić. Nigdzie jaskrawiej niż na Warmii i Mazurach nie widać, jak tragiczny jest bilans takich wyborów.

Dawniej było znacznie gorzej. Autochtonów nawet w odwiedziny puszczano tylko w wyjątkowych wypadkach. Opowiadano nam o takim właśnie wyjątku gdzieś w końcu lat sześćdziesiątych: mieszkaniec Biskupca dostał paszport na pięć dni, żeby odwiedzić umierającą matkę w Hamburgu. Agonia matki przeciągnęła się jednak, szóstego dnia ów Mazur zadzwonił do żony, żeby zawiadomić, że się spóźni.

— Możesz w ogóle nie wracać — powiedziała żona. — Zwolnili cię już z pracy.

Trwało następne pięć lat, zanim żona dostała paszport, żeby połączyć się z mężem. I toby był koniec tej niewesołej historii, gdyby nie drobny epizod, podobno wkrótce po jej przybyciu do Hamburga zagadnięto ją na ulicy o podpis pod petycją w sprawie rozbrojenia, celu — zdawałoby się — jednoznacznie szlachetnego.

— Przyjdźcie do mnie, kiedy będzie się podpisywać coś wręcz przeciwnego — powiedziała owa żona. — Ja właśnie stamtąd przyjechałam.

Jak to rozumieć? Czy jako niewdzięczność względem państwa, którego była obywatelką? Czy jako reakcję na krzywdę, która ją spotkała? A jeżeli to drugie — do kogo mieć pretensję? Do wykonawców, do autorów ówczesnej polityki czy do rządu RFN, że tak długo zwlekał z uznaniem naszej zachodniej granicy i unormowaniem stosunków? Czy pojedynczy ludzie muszą cierpieć z powodu uporu polityków?

Brat stryjeczny Lidii Juranek i syn owego działacza mazurskiego Wiktor Marek Leyk opowiada nam, że kto składał podanie o wyjazd z Polski na stałe, dostawał często pierwszą odpowiedź w formie zwolnienia z pracy. Nie dotyczyło to rolników, rzecz jasna, bo rolnik jest sam swoim pracodawcą, no i nie robotników, ale inteligentów.

— Czy ktoś się za nimi ujmował? — pytamy. — Czy na przykład w sejmie ktoś interpelował?

Kto?! Wiktor Marek Leyk jest posłem na sejm, ale dopiero od 1985 roku. Wcześniej nie było w zwyczaju zadawać rządowi kłopotliwych pytań. Posłowie mogli wprawdzie działać po cichu, domagając się od konkretnego urzędu odpowiedzi w konkretnej sprawie — ale w Olsztynie dowiadujemy się, że tamtejsze biuro paszportów odpowiadało posłom z rzadka, niechętnie i zdawkowo, zasłaniając się czasem tajemnicą służbową.

— Ludziom wydaje się, że poseł wiele może — mówi Wiktor Marek Leyk. — Dopiero kiedy się posłem zostaje, widać, jaka to przesada.

Krytyka polityki Gierka w sprawie wyjazdów zaczęła się dopiero, kiedy Gierek odszedł, po kolejnym polskim zakręcie 1980 roku. Na IX zjeździe partii w lipcu 1981 mówiono w komisji polityki międzynarodowej, że polityka polska względem RFN sprowadzała się do starań o pieniądze i że autochtonów sprzedawano po cenie „kompromitująco niskiej“ 20 tysięcy marek od głowy. Powoływano się na publikację tygodnika „Der Spiegel“, z której wynikało, że gdyby państwo polskie nie przejęło na siebie ryczałtem obowiązków ubezpieczeniowych za 1,3 miliarda marek, niemieckie instytucje ubezpieczeniowe musiałyby wypłacić Polakom, wywiezionym do pracy w Niemczech podczas wojny, co najmniej 8 miliardów marek.

Kilka lat później, dokładnie 26 kwietnia 1984 na plenarnym posiedzeniu sejmu poseł Edmund Osmańczyk wykorzystał debatę nad projektem ustawy o upowszechnieniu kultury, żeby powiedzieć między innymi:

„Wysoki Sejmie!

W latach siedemdziesiątych zawarliśmy rzekomo humanitarne umowy, w istocie swej czysto handlowe, o tak zwanym łączeniu rodzin. Oficjalnie rzekomo niemieckich, faktycznie bardzo polskich, a mało niemieckich. Wiem, co mówię, bo sam wywodzę się z tej społeczności polskiej...

Na Mazurach opowiedziało się w 1946 roku sto dwadzieścia dwa tysiące Mazurów, legitymując się polskimi ewangelickimi kancjonałami, drukowanymi w Królewcu lub Cieszynie, zachowanymi mimo pruskiego terroru. Ilu Mazurów żyje dziś w Polsce? Sześć tysięcy! To znaczy, że sto szesnaście tysięcy zostało odepchniętych, formalnie wysiedlonych jako Niemcy, z odebraniem im na granicy przyznanych w 1946 roku dowodów polskiego obywatelstwa. Pamiętam, jak tu, w sejmie, dwaj posłowie: Walter Późny z Olsztyna i nieodżałowany, nieżyjący już Ryszard Hajduk z Opola, zaciskali gniewnie pięści, kiedy próbowali wraz z kilkoma innymi posłami interweniować. Daremnie. Nie rozumiano że ta handlowa transakcja odbywa się ze szkodą narodu i państwa, ze szkodą nas wszystkich i ciężką krzywdą wyrządzaną tym, którzy przez wieki zachowywali jako skarb największy swoją polską kulturę i polski obyczaj ludowy, wyniesiony ongiś z kultury przecież Mazowsza. Pruscy im nie dali rady przez 400 lat. A tu zniknęli z naszego życia w ciągu ilu lat?

Z tej tragedii jeden tylko wniosek: nigdy więcej nie wolno dopuszczać do traktowania ludzi polskiej kultury, gdziekolwiek żyją, jako nam obcych“.

Wniosek, jaki wyciąga poseł Osmańczyk, nie jest jednoznaczny: dawać paszporty czy nie?

Poseł Osmańczyk jakby przeoczył, że czterdzieści lat polskiej władzy więcej zmieniło w poczuciu narodowym tych ludzi, niż 400 lat władzy pruskiej. Co to jednak znaczy: „nie wolno dopuszczać“ do traktowania tych ludzi jako obcych? Czy to znaczy, żeby nie wydawać im paszportów?

— Moim zdaniem, naszym zdaniem tak, nie wydawać — mówi poseł Marek Leyk. — Należało dać nam, Mazurom, więcej autonomii, więcej praw do zrzeszania się w związki kulturalne, ale jednocześnie wprowadzić blokadę wyjazdów. Jeden emigrant pociąga za sobą drugiego. Tymczasem nasze miejsce jest tu, na naszej mazurskiej ziemi.

Zwolenników zakazu znajdujemy, o dziwo, także wśród tych, którzy wciąż czekają na wyjazd. We wsi Kaborno odwiedzamy państwa Maliszewskich: córka mieszka w Hesji, matce wciąż nie dają papierów.

— Mimo że zamierzamy wyjechać, proszę zobaczyć, jakie u nas porządne tynki — mówi pan Maliszewski. — Dziadów puszczają bez niczego, a nas trzymają.

W małej kuchni rozgardiasz po wczorajszych imieninach. Parę osób zeszło się, aby dopić resztki. Trep wycofuje się na podwórko, nie lubi wąchać alkoholu.

Pani Maliszewska jest Warmiaczką, ale on Polakiem z Warszawskiego, dlaczego więc chce jechać?

— Pracuję tu trzydzieści lat i ile zarabiam? Ciągle ciężko i ciężko.

I to on właśnie, Polak, który chce emigrować, a nawet niemieckiego nie zna, najbardziej nieoczekiwanie powiada:

— To po co puszczali? Była duża wieś, była szkoła, kupa ludzi, wesoło i jakoś się żyło. Teraz zostały, rozpadające się chałupy... Trzeba było nie puszczać!

— Mogliśmy tu wszyscy siedzieć — dodaje jego teściowa, Franciszka Komalewska — i byłoby dobrze.

Staruszka urodziła się w Kabornie. Pamięta, że w domach mówiono tu zawsze po polsku. Teraz oni wszyscy — córka, zięć, wnuk i ona mają dołączyć do wnuczki gdzieś pod Bielefeld. Wcale jej się to nie uśmiecha, ale młodsi nie chcą rezygnować z szansy.

Nie wszyscy jednakowo ją pojmują. Kilka domów za Maliszewskimi Otto Lengowski z synami, synowymi i wnukami bezskutecznie czekają na zgodę biura paszportów. Jedna z synowych ma siostrę, sprzedawczynię z olsztyńskiego sklepu, której przydarzyło się panieńskie dziecko.

— A po co ja bym tam jechała? — mówi sprzedawczyni. — Tam pracy nie ma, trzeba się głowić gdzie, co, jak. A tutaj muszą mi dać urlop wychowawczy, a jak się skończy, skierują mnie z powrotem do sklepu. Jeśli nie do tego chemicznego, gdzie pracowałam dotychczas, to do jakiegoś innego. Mnie o to głowa boleć nie musi.

Nie udało nam się rozmawiać z wojewódzkim biurem paszportów, nie wiemy więc, ile jeszcze osób jak Maliszewscy czy Lengowscy czeka na paszporty emigracyjne. Ale z pewnością nie są to przypadki wyjątkowe i egzotyczne. Co smutniejsze, podania o wyjazd składają młodzi ludzie, urodzeni na tych ziemiach po wojnie i z niemieckim pochodzeniem nic nie mający wspólnego. Maliszewski dobrze się ożenił; ci, którzy nie mają za małżonka Mazura czy Warmiaczki, muszą kombinować inaczej. Komplet dokumentów, zaświadczających autochtoniczne pochodzenie, kosztuje ponoć 15 tysięcy marek; za tę cenę dostaje się papiery, stwierdzające, że babka (po kądzieli łatwiej, bo nazwisko inne) nazywała się Meyk, Gruschetz czy Zeppelin.

Naczelnik Stawigudy, Zygfryd Gładkowski, oblicza, że gdyby dawano paszporty wszystkim, wyjechałoby jeszcze kilkanaście osób. Naczelnik Purdy, Stanisław Szozda, perswaduje, że w interesie gminy jest zatrzymywać autochtonów, bo o ludzi do pracy trudno.

Nie chcą o tym słyszeć prawicowi politycy zachodnioniemieccy. Na wiecu Ziomkostwa Górnoślązaków w Essen wiosną 1986 roku Horst Waffenschmidt, sekretarz stanu w federalnym ministerstwie spraw wewnętrznych, powiedział:

„Drodzy ziomkowie górnośląscy, właśnie my, żyjący w kraju, gdzie niejedne prawa stały się już tak oczywiste, że niektórzy już ich nie cenią i nie są gotowi ich bronić, właśnie my mamy szczególny obowiązek wobec naszych niemieckich ziomków, którzy nadal żyją na Górnym Śląsku i w innych częściach Niemiec Wschodnich.

Ci ludzie mają prawo do naszego poparcia i pomocy... Do zagwarantowania praw człowieka w odniesieniu do tych Niemców należy także to, że musi istnieć możliwość legalnego przesiedlenia się do nas, do Republiki Federalnej. PRL wyraziła w 1975 r. gotowość zezwalania Niemcom na wyjazd bez ograniczeń czasowych i liczebnych. Ta obietnica musi być i dziś dotrzymana...“

Jak wymusić na Polsce ułatwienia w emigracji? Na ten temat wypowiedział się Herbert Czaja, poseł do Bundestagu, którym w Polsce straszy się małe dzieci:

„Skoro na nic się zdały apele ministra spraw zagranicznych RFN, gdy zawiodła cicha dyplomacja, powinno się wstrzymywać na razie jakąkolwiek większą pomoc finansową do czasu, kiedy PRL zdecyduje się wywiązać ze swych zobowiązań prawnych wobec Niemców i nie-Niemców... Nie powinno się stale płacić i stale pozwalać wodzić się za nos. Albo dotrzymanie zobowiązań, albo niezwłoczne płacenie gotówką w obrocie towarowym...“

Pośród przemówień parlamentarnych w sejmie i w Bundestagu, zapewne nieświadoma ich tonów i niuansów, jechała na Zachód rodzina Tamów z Świętajna Naterskiego. Wiemy o tej podróży więcej niż o tysiącach podobnych, bo Tamom towarzyszyła kamera filmowa w rękach młodego fińskiego reżysera.

Najpierw więc widzimy, jak do Świętajna zjeżdża się na pożegnanie rodzina, śpiewają po niemiecku, rzeczy poszły przodem, oni ładują się do zamówionej taksówki i jadą do Warszawy. W pociągu pełni ożywienia, nadal rozmawiają po niemiecku. Tam pytany, dlaczego zdecydował się wyjechać, był przecież zamożnym i dobrze prosperującym rolnikiem, mówi o braku perspektyw. Wcześniej czy później wszystko pójdzie do kołchozu. Wyjechaliśmy ze względu na dzieci.

Gdzieś koło Poznania nastrój euforii ustępuje miejsca lekkiemu zaniepokojeniu. Ostatnie kilometry Polski i pierwsze łzy. Po przekroczeniu granicy rodzina bezwiednie przechodzi na polski.

Ostatnie sceny pokazują Tama w tłumie bezimiennych robotników w jednym z westfalskich miast. Jeden więcej, który, jak długo mógł, opierał się wyborowi, czy chce być Polakiem, czy Niemcem — i który został szarym nikim.

 

Po drugiej stronie

 

Pani Marta zwinęła z połowy małżeńskiego łoża prześcieradło Gustawa. On prześpi tę noc na kanapie, w pokoju z telewizorem. A my długo, do pół świtu będziemy rozmawiały o życiu, które zostało nad jeziorem Omulew.

Byli już ostatni w Nataci Małej. Wydawało się, że oni przynajmniej zostaną. Wyjechali obydwaj bracia Bombulatus, Kurt i Heinz, wyjechała babcia Węckowa, chociaż podczas wojny przechowywała u siebie grupę desantową, wyjechali nawet Łochowie, których wstrzymywano długie lata, nie wiadomo po co, zawsze czuli się Niemcami. Z Nataci Dużej, po drugiej stronię jeziora, też wszystkich wyniosło: Dymski, Luma, Olszewski, Gaik, Smółka...

Wszyscy wyjechali, a Niwerowie trwali. Gustaw Niwera był sołtysem tej maleńkiej wsi, ledwie cztery zabudowania gospodarskie i cmentarzyk, na którym ostatnim lokatorem była jego teściowa! Sołtysowanie traktował z niemiecką powagą: chodził po drodze i na kij nadziewał porzucone papierki, przechylony płot podparł drągiem. Wpadało się do jego kuźni podostrzyć siekierę. Nasze dzieci biegały do pani Marty na placki kartoflane. Sołtys poradził, skąd brać kamień na podmurówkę, czym przywieźć drzewo, gdzie szukać grzybów. Jeśli wrastaliśmy w nowe dla nas mazurskie środowisko harmonijnie, to głównie sołtysowej parze to zawdzięczamy.

Wreszcie i na nich przyszła pora. Wyjechali jesienią 1981, jak kapitan, który ostatni schodzi z pokładu. Gustaw tłumaczył, że dojadły mu dziki, jego syn Manfred marzył o samochodzie, ale najbliższe prawdy wydawało się to, co mówiła Marta:

— Ja już jestem zmęczona. Do sklepu do Jabłonki pięć kilometrów i nigdy nie wiadomo, czy PKS przyjedzie. A jak przyjedzie, czy sklepowa akurat nie wyszła do biura. A jak nawet nie wyszła, to czy dowieźli chleb. Ustać w kolejce, a nogę mam chorą. To już nie dla mnie.

Teraz, na niemieckim łóżku pod polską pierzyną, pośrodku nocy, która zbliża, pytam ją, czy były jeszcze inne powody? Czy czuli się między Polakami nie dość swojsko, nie dość bezpiecznie?

— Nigdy złego słowa nie usłyszeliśmy w urzędzie ani od inteligencji — mówi. — Co to, to nie. Ale ludzie byli różni. Parę kieliszków wypił i już przez płot leciało: Szwaby, fryce, Hitler był wasz brat. Kiedy mała Margot leżała w szpitalu i w nocy płakała „oma, oma!“, bo tak z niemiecka nazywała babcię, żaden lekarz się jej nie sprzeciwił, tylko salowa powiedziała: „Zamknij mordę, ty Szwabko!“ Do trzyletniego dziecka! Margot musieliśmy nazwać Małgosia, bo nie zgodzili się w urzędzie zarejestrować takiego imienia. Co im imię przeszkadzało?!

A inne powody: w tej naszej Polsce nigdy nie wiadomo, co się zdarzy. Ona właśnie odczuwała to najmocniej w rodzinie. Jedyny syn, Manfred, nie należał do zaradnych i pracowitych: zmieniał zajęcia, nie skończył szkoły, lubił mówić o samochodzie, który sobie kupi w Republice Federalnej.

— Many, a kto ci tam da prawo jazdy za pół litra jak tu? — pytała rezolutnie jego żona, Róża.

Róża lubiła towarzystwo i najchętniej przesiadywała w pobliskim ośrodku wypoczynkowym „Jodełka“, gdzie pobierała ryczałt za sprzątanie domków, a czasem nawet podobno sprzątała.

Gustaw obrabiał pole, kuł konie, coraz częściej jednak musiał polegiwać na ławie. Nadwerężone służbą frontową, a potem obozem jenieckim siły wyraźnie się kończyły.

Tak więc wszystko było na siwej głowie Marty: opieka nad wnuczkami, ziemniaki dla świń, obiad dla swoich, mleko dla letników. Natać Mała obrosła najpierw kilkoma, potem kilkunastoma, aż wreszcie kilkudziesięcioma daczami, a z każdej daczy ktoś miał do sołtysów interes. Choćby do telefonu na korbkę, jedynego w okolicy.

Po roku czy dwóch, jakie minęły od ich wyjazdu, dostaliśmy od Niwerów list. Marta, bo ona była najbardziej z rodziny elokwentna, pisze o sprawach ważnych i nieważnych; przytoczymy jej list w całości, żeby wiernie przekazać nastrój:

 

Drodzy Państwo Wroblowscy

 

Otrzymałam was List i bardzo dziękuję ze tak serdeczne List pan do nas napisał zawsze ciesyłam sie kiedy Pan przychodzył opowiada! my, jak gdze było gdy Pan podróżował, my też mcglybym wyjechacz na Urlaub do innych Krajów ale nasze lata ne pozwolo nam siedzenie w Mniskanu, ciesemy sie ze Zdrowie nam sluzy w Natacy było dobrze dopoki można było pracować na wiadomo na co Nikel te Zabudowana kupił z cego on chciał zyc słysęlym ze Nikle były w N.R.F. u Córki ne dały se słysec choc majo nas Adress, Banule tez ne piso teraz w Natacy to smutno bo mało Ludzy wsycy u nas odsiedzely, u nas zawsze było wesoło Mąż tylko Miodkiem w Kowadło buchnoł to już kilka Mączyn było na Podwórku teraz ny ma Kowala, teraz Pan Gustaw żyje bez Troskow on chcał by do Natacy cesto mówi moglim tam zostać ale ja ne teskne za to praco, jak bym mnam jak tu, to też było by dobrze, trzeba by drewo sie postarać a tu mam ciepło woda w Krane ciepła i zimna tak jak u was, ci też nasza studna cysta? wsycy chodzyly po Wodę.

Pan Juchnewic jest na Rence i siedzy w Natacy ne nudzy sie mu lubyl zawsze latać Ze Oziembło zmarł pisała Pani Ostrowska ale ze Pani Piesakowa o kulach chodzy to smutno taka dobra i feina Kobieta wiem ze mniała Operativ przeciesz chodzyla już dobrze. Państwo teraz sami ci tęskno za swoiemi Dziećmi ne mogo na kilka godz was odwiedziec Joasia wychodzi za Mąz ze by tylko dobrze ile Rozwodow tu gdze my mniskamy ny ma Niemców mniskajo rożne Ludzie z Śląska z Pomorza z Mazur z Greciy Turki, Italiano i jakoś zyjo tak jak w Americe a co do nas to jest nam dobrze ny mami za dużo ale doszc Diecom tez dobrze pracujo majo duże Mnieskane teraz muso na siebie pracować w Natacy było im lepie bo żyły bes Troskow pomagami im jak mozemi bo nam juz ne trzeba dużo ciekawa jest im co tam mogo za Plotki o nas chodziec wydaje my sie ze Roza sama Plotkow na robiła pisze dużo do Polski początkowo była ne bardzo zadowolona ze wyjechała teraz ne chciała by ze po wrotem, może na przyszły Rok po jadze w odwiedziny ma swojo Rod. w Polsce, że Pan by chciał dowiedzieć Prawdy jak będzie w Natacy mon Pan pojechać do Brezna Lynska 7 Kilm. z Jabłonko Pani Pankiewc była u Rozi 5 dni byli i u nas co Nikle mogo powiediec przecież to jest daleko od nas, tak było by wsycco, na tym końce moj List, ne wiem jak Pan go roscyta pozdrowy Pan Państwa Górnickich i wsyskich którzy o nas pitajo zycemy wam zdrowe i wesołe Zycze ze kotkiem i Pieskiem otrzymałam Karte z Kotkiem bardzo diękuje za scere i dobre serce Panu.

Pozdrawiamy was serdeczne zosance z Bogiem

Martha + Gustaw Niewierra

 

— Jak tam węgorze w Omulewie? — pyta nazajutrz na powitanie Manfred, o którym matka w liście wspomniała tylko tyle, że „dzieci teraz muszą na siebie pracować, a w Nataci było im lepiej“. Manfred lubił pokłusować z kolegami, do węgorzy ckni mu się najbardziej. Sołtys w pierwszych słowach pytał o dziki. Siostra Marty o grób matki na cmentarzyku w Nataci.

Siostra wyemigrowała dwadzieścia lat przed Niwerami.

— W naszej Rudzie był kościół, karczma, krawiec, wszystko z czerwonej cegły i wszystko już się rozleciało. Wyjechaliśmy, bo wszyscy jechali, strach było zostać. Co noc śniła mi się Maryja w obłoku, nachyla się i mówi: uciekaj na Zachód, bo tu zginiesz.

Śni nam się na ogół to, o czym myślimy na jawie. Skąd się brał ten strach?

— Może z tego, że my, niewinni, musieliśmy odpowiadać za to, co Niemcy nabroili? — zastanawia się siostra.

Wielokrotnie to słyszeliśmy. Co my winni? Chłopa biorą do wojska i każą mu strzelać, baba czeka i pisze listy na front. A przecież każdy naród ponosi odpowiedzialność za swój rząd, choćby ten rząd nikogo nie pytał o zdanie. U progu drugiej wojny światowej na wielkim wiecu w Reichspalast w Berlinie Goebbels krzyczał do mikrofonu:

— Chcecie wojny totalnej?

— Jaaaaaa!!!! — ryczał tłum w ekstazie.

Na pewno nie zapraszano na wiec nikogo z mazurskich przysiółków, a przecież bezlitosna logika jest taka, że kiedy szale wojny totalnej przechyliły się na niekorzyść Trzeciej Rzeszy i front dotoczył się w te okolice, płacić przyszło wszystkim.

Parę dni po przejściu frontu na podwórze sołtysowego domu w Nataci przyszło dwóch obcych.

— Chcielibyśmy to gospodarstwo.

— My nie wybieramy się nigdzie wyjeżdżać — odpowiedziała szybko Marta, bardziej chyba z braku wyobraźni niż z odwagi.

Obcy odeszli, ale pozostał strach, że wrócą następni.

Nie czekali długo, jak usłyszeli w pobliskim Pasymiu od jednego Polaka:

— Wyście tyle zabijali, my teraz waszą rodzinę wybijemy.

Na decyzję wyjazdu, powziętą jesienią 1981, składają się i te odległe wspomnienia sprzed trzydziestu kilku lat. Marta mówiła nocą, że w urzędzie nigdy nie usłyszała złego słowa. Ale usłyszała, że trzeba podpisać akt zrzeczenia się narodowości niemieckiej i przyjęcia polskiej.

— To był rok 1946. Czekalim w Pasymiu na przepustkę do Nataci. A tu przynoszą papier, żeby zapisać się na Polaka. My w płacz. Ale że po piwnicach wtedy ludzi trzymali i bili, aż do rozumu nie doszli, co było robić, musielim podpisać.

Potem już do piwnic nie zamykali, ale odbierali: zboże, konia, co tylko popadło.

— Jak rozpisali pożyczkę narodową, mama musiała szafę sprzedać, bo nie miała grosza. Locha zaskarżyli, że nie chce dać zboża i wsadzili go.

Jak zmieniły się czasy! Po latach Loch się chwalił, że wsadzili go, bo walczył w niemieckiej partyzantce przeciw polskiej władzy, — Jak był czyn lipca — przypomina sobie Marta dalszy ciąg rejestru żalów — z moją nogą wykręconą, co na niej stać nie mogę, musiałam rów kopać. Trudno, było, minęło. Już naszej ziemi pod nogami nie mamy. Już nasze dzieci po piasku nad jeziorem nie polatają.

Wspomnienie jeziora obudziło widocznie w Manfredzie żal za węgorzami.

— Można było zostać — mruczy — ale jak jedna sroka ogon zadarła, to wszystkie uleciały.

Manfred z Różą i dwiema córeczkami mieszkają w tym sennym miasteczku Velbert, kawałek dalej, w trzech pokojach z wygodami. Meble wzięli na raty, co Marta ma im za złe, bo trzeba było kupić za grosze używane. O samochodzie mowy na razie nie ma: Manfred pracuje w fabryce jako sprzątacz, kiedyś ma nadzieję stanąć przy maszynie. W fabryce przezywali go „der Pollack“, czyli mniej więcej tak samo, jak w Polsce, kiedy wołali za nim „Szwab“. Wziął więc z domu papiery imigracyjne, w których napisano czarno na białym, że jest Niemcem, i poszedł z tym do majstra: niech im powie, żeby przestali. Poskutkowało.

— Manemu się ckni i Gustawowi się ckni, Róża wyrzeka, a ja nawet łzy sie uroniłam — mówi Marta — tak mi to pijaństwo zbrzydło.

Gustaw lubił w Nataci popić, zresztą pili wszyscy, inaczej nie szło żyć. Butelkami wódki płaciło się za każdą usługę: przywózka drewna — butelka, koszenie trawy — butelka, piłowanie — butelka. Kiedy z sąsiadem Banulem, pochodzącym zza dawnej granicy, z Kurpiowszczyzny, albo z towarzyszem broni z wermachtu Waschto czuli się niedopici, przychodzili do nas po ratunek.

— Panie Wróblewski, ja byłem strzelcem wyborowym — bełkotał Waschto — muchę bym trafił, ale do pana bym nie strzelił.

Potrafili tak stać na plączących się nogach i opowiadać o frontowych przygodach. O tym, jak Gustaw Niwera nauczył się po francusku „dwa jajka na miękko“ i ilekroć wychodzili na przepustkę, to właśnie zamawiał. Albo jak Alfred Waschto zamknął się przed ogniem artyleryjskim w wiejskim wychodku i wprawnym okiem budowlańca ocenił, czy deski dziewiętnastomilimetrowe zatrzymają odłamki.

— Panie Wróblewski — rzucali wreszcie pointę, której się nauczyli w niewoli — nie bojsia gostia siediaszczewo, bojsia gostia stojaszczewo. Pożycz pan pół litra, to sobie pójdziemy.

Teraz Gustaw nalewa koniak do małych kieliszeczków. Banul by się ze śmiechu nie pozbierał, gdyby zobaczył takie picie!

— Ani łzy nie uroniłam! — powtarza Marta. — Młyn był kiedyś wszędzie, a potem szukaj młyna po całym powiecie. Bułki przywozili na wieś nie dopieczone, kiełbasę burą.

— Ale tutaj puszki z polską szynką kupuję! — mówi przekornie Gustaw. — W Polsce świnie nie stoją tak przywiązane do koryta, jak tu na farmie widziałem. Biedne stworzenia, nawet się tego mięsa nie chce do ust wziąć.

Nasz dawny, zapracowany sołtys siedzi w białej koszuli i kamizelce, w miękkich kapciach. Czasem popatrzy w telewizor i powie:

— Kłócą się tu różne partie między sobą, ludzie strajkują, a jednak rozwój jest i dobrobyt.

Czasem przerzuci książkę: jedną ma o okolicach Szczytna, wszystko tam opisane, jaką kto miał ziemię, co posiali, ile zebrali. Druga nosi tytuł, po niemiecku oczywiście: „Jak jest w naszych stronach ojczystych dziś“. Ta książka wyszła w roku, kiedy wyjeżdżali z Nataci, może więc ocenić, na ile prawdziwa. Opisują w niej swoje wrażenia ludzie, którzy wyemigrowali wcześniej. Jak wyglądają ich onegdajsze gospodarstwa, jak chwastem pozarastały pola itp.

Gustaw z książką, w kapciach i białej koszuli! Nasz sołtys miał zawsze ręce czarne od smaru i gumiaki ciężkie od błota. Był albo w gumiakach, albo boso. Pierwszy raz zobaczyliśmy go w odświętnym, usztywniającym ubraniu w dniu wyjazdu z Polski, na Dworcu Gdańskim w Warszawie. Nosił lśniące półbuty, kurtkę z futrzanym kołnierzem, szary sztywny kapelusz, wszystko nowiutkie, prosto z domu towarowego w Olsztynie, a wyglądał w tym tak nieszczęśliwy i niedopasowany, że było jeszcze smutniej.

Żegnaliśmy ich z żalem. Pożegnania na rampie Dworca Gdańskiego mają swoją gorzką tradycję. Stąd odjeżdżali w 1968 roku Polacy żydowskiego pochodzenia, którym dano do zrozumienia, że nie są u siebie. Niesławnej pamięci „kampania antysyjonistyczna“ operowała hasłem.: „Obywatele polscy mają tylko jedną ojczyznę“, co wśród bardziej politycznie świadomych Mazurów i Warmiaków pachniało jak zapowiedź pogromów. Nieobliczalna ironia losu postawiła po jednej stronie wczorajszych „Übermenschów“ i „Untermenschów“: jedni i drudzy mieli, zdaniem polskich szowinistów, niedobre pochodzenie.

Jeden z naszych warszawskich znajomych pobudował sobie domek na Mazurach jeszcze w połowie lat sześćdziesiątych. W 1968 wymieniono go w radio jako syjonistę, godzącego w podstawy państwa polskiego. Parę dni później ktoś zastukał do jego drzwi: ze zdumieniem zobaczył sąsiada Mazura z wielką paczką.

— Przywiozłem panu cielaka — powiedział Mazur. — Słyszałem przez radio, to może się teraz panu przyda.

Czy ta historia wymaga jeszcze mocniejszej pointy? Wymaga: ów Mazur, stary Denda z Burdąga, wielokrotnie odznaczany za zasługi dla polskości, jest już w Republice Federalnej. A teraz druga, jaśniejsza cześć pointy: rzekomy syjonista, dziś już emeryt, mieszka w najlepsze nad jeziorem Dłużek. Szkoda, że straciliśmy jednego obywatela, ale dobrze, że nie straciliśmy dwóch.

A co się dzieje z Alfredem Waschto, owym strzelcem wyborowym, który się chował do wychodka przed artylerią? Okazuje się, że Waschto nie nacieszył się długo swoją nową-starą ojczyzną: umarł niespełna rok po przyjeździe do Hesji. Wkrótce potem umarł w Olsztynie jego wróg i przyjaciel Anatol Nykiel, którego Marta wspominała w swoim liście. Historia tej pary jest tak tragikomiczna, że zrobimy jeszcze jedną dygresję, żeby ją opowiedzieć.

Waschto wrócił z radzieckiej niewoli, poszedł do państwowej pracy w budownictwie, ale szybko się stamtąd zwolnił.

— Ten kradnie, ten pije, ten muru nie potrafi prosto podciągnąć, a potem za was wszystkich Niemiec będzie siedział? Nasiedziałem się już dosyć w Uzbekistanie, Wolał pracować na prywatnym. Zaczął się ruch budowlany, a on umiał wszystko: murarkę, ciesielkę, nawet hydraulikę. Postawił w naszej modrzewiowej chacie kominek, mogliśmy ocenić jego mistrzostwo.

Anatol Nykiel, stolarz spod Poznania, został skierowany PPR-owskim zaciągiem do utrwalania władzy ludowej na Ziemiach Odzyskanych. Najpierw utrwalał w Bartoszycach, potem w Nidzicy: był zastępcą komendanta powiatowego do spraw bezpieczeństwa.

— Trzeba było mieć oko, kto wyjeżdża, kto przyjeżdża, kto z kim utrzymuje kontakty — wyjaśniał nam swoje zadania.

Kiedy minęły pierwsze powojenne lata, minął Październik i gorzki rachunek sumienia, minęło jeszcze trochę czasu — zaczęto Warmiaków i Mazurów traktować z większą ufnością. Władze dopytywały się, ilu jest autochtonów w partii, ilu w organizacji młodzieżowej, w chórach, w klubach, w administracji. Młodego Waschto przyjęto do szkoły oficerskiej.

Któregoś razu pojechał na przepustkę do domu do rodziców, poszedł się kąpać nad jezioro Omulew, ubranie ładnie złożył w kostkę — i znikł. Rodzina lamentowała, że utonął, ale lamenty nie były przekonywające. W domu Waschtów przeprowadzono rewizję. Nie znaleźli domniemanego dezertera.

W jakiś czas później córka Nykla pojechała w podróż poślubną „Batorym“ na Zachód, Były to już lata siedemdziesiąte. Z Hamburga zatelefonowała do ojca, że zostają. Ojciec mógł się przekonać, że nie tylko on ma oko, kto z kim utrzymuje kontakty: zwolniono go ze służby i przeniesiono na emeryturę. Przypomniał sobie swój dawny zawód, stolarkę, i zaczął budować domek w Nataci.

Szło mu nieźle, ale nie umiał sobie poradzić z piecem. Zagadał więc do Waschty:

— Panie Alfred, nie pomógłby mi pan?

— Bardzo chętnie — odpowiedział Waschto, który rozumiał, że każdy musi swoją robotę wykonywać i nie miał do Nykla żadnego żalu. Tym bardziej że jego rzekomo utopiony syn po przejściu przez dwie granice prosperował już od kilku lat pod Stuttgartem.

Waschto pomagał, Nykiel stawiał, Waschto się rewanżował, Nykiel poprawiał. Coraz częściej można ich było spotkać razem. Waschto dyrygował, w jakich proporcjach dodać do zaprawy wapiennej cementu, Nykiel pchał taczki. Co pewien czas siadali zgodnie koło siebie, zakurzyli, Waschto pytał:

— I co tam słychać u córeczki?

— Dziękuję, jakoś sobie radzą. A jak pański syn?

Nie ma już Nykla: zanim umarł, do córki w Hamburgu dołączyli obydwaj synowie; chociaż pochodzenie mieli polskie, prysnęli. Nazywają się tam podobno Nyckel. Nie ma już Waschty: nikt tak jak on kominka nie postawi. Został Gustaw Niwera w białej koszuli i w kapciach. Za służbę w wermachcie i obóz jeniecki dostał odszkodowanie, kupili lodówkę, telewizor i meble; na meblach polski obrus, cepeliowskie serwetki, w szafie bielizna, ręczniki, ubranie — wszystko przywiezione.

Marta poprawia tę cepelię i parzy świeżą kawę, bo właśnie przychodzi sąsiad stąd i stamtąd: tu mieszka dwa piętra wyżej, tam był pod Biskupcem. Niech też opowie, co pamięta.

Paul Bahl jest tu już ponad dwadzieścia lat: złożył papiery na wyjazd w 1964 r. i od razu dostał zgodę. Wcześniej, póki matka żyła, nie składał, ona nawet słyszeć nie chciała o wyjeździe. Pracował w zarządzie dróg publicznych i kierował grupą robotników, wśród których byli i Warmiacy, i Kurpie, i Ukraińcy. Paul nie mówił po polsku, ale dobrą robotę od złej można gestykulacją odróżnić — a innymi sprawami, polityką żadną się nie zajmował. Nie przeszkadzało mu pełnić kierowniczej bądź co bądź funkcji. mimo że miał z wojny jedną nogę drewnianą, co w połączeniu z jego niemieckim przypominało, po której był stronie. Nie, żadne przykrości go nie spotykały. Czasem nawet w sądzie, kiedy wzywano go na świadka, zeznawał po niemiecku.

— Dobremu człowiekowi wszędzie dobrze — wtrąca uprzejmie Marta....

— W urzędach bardziej srogo niż w sądzie, tam zakazywali mówić po niemiecku — ciągnie Paul Bahl — ale co miałem robić? Powiedziałem, że nie umiem, tyle potrafiłem wydukać. Na to jeden kierownik z centralnej Polski machnął ręką i kazał, żeby mi dali spokój.

Później swoich stron nie odwiedzał. Może by i był ciekaw, ale z tą nogą trudno się poruszać. Był za to brat, mówił, że na jego gospodarce jakiś inny Mazur siedzi i całkiem ładnie prowadzi. No i z Bogiem.

A co z innymi dawnymi sąsiadami, co z tymi, którzy wyjechali wcześniej?

Smółka kupił dużą oborę, przerobił ładnie na dom, zawsze był zręczny do ciesielki. Razem z synem pracują przy budowie dróg. Bombulatusy obydwaj w fabryce. Żona Heinza jak była flejtuchem w Nataci i dom, co jej leśnictwo odremontowało, zapuściła, że go następni gospodarze doszorować nie mogli — tak dalej ma brudno w domu, chociaż za marki sprząta w przedszkolu. Heinz musi sam sobie gotować, bo pracuje na nocną zmianę. Syn ich rozbił po pijanemu samochód i zabrali mu prawo jazdy.

Trudno za tymi okruchami doszukać się prawd, które znamy z opracowań socjologicznych, przeprowadzonych na zlecenie bońskiego Ministerstwa do Spraw Młodzieży i Rodziny: jedna trzecia imigrantów niemieckiego pochodzenia (bo tak się tu nazywa Warmiaków i Mazurów, a także przybyszów z Rumunii, Węgier czy Związku Radzieckiego) skarży się na osamotnienie, nikłe więzi międzyludzkie, obojętność otoczenia. Młodzież, której Republika Federalna może dać pieniądze i kursy języka niemieckiego, ale nie serce — zaraz po lekcji przechodzi na język kraju, z którego przybyła, i trzyma się w swoich grupkach, rzadko nawiązując przyjaźnie z rdzennymi Niemcami.

— Ludzie tutaj są sobkowaci, zamknięci — mówi Róża Niwerowa, synowa Marty. — Mają więcej pozy, więcej grymasów. Tam żyliśmy inaczej, prościej.

Ludzie z Mazur kierują się głównie do Westfalii. Jak u nas chłopcy spod Chełma i Przemyśla ciągną na Śląsk, tak w przedwojennej Rzeszy Niemieckiej młodzi Mazurzy i Warmiacy szukali chleba w kopalniach i stalowniach Zagłębia Ruhry. Po wojnie największa fala emigracji, ci, co w popłochu uciekali przed frontem, tu znajdowała przytulisko, przy krewnych i znajomych. Naturalną koleją rzeczy do nich dołączali następni emigranci z tych samych stron.

Wokół Dortmundu rozlokował się powiat Nidzica.

Mają tu swoje ziomkostwo. A kto się odbił gdzieś dalej, przyjeżdża chociaż raz na rok, nawet z odległej Bawarii: znajomych spotkać, plotek posłuchać, pośpiewać, powspominać — jak na odpuście.

Mówiono nam w Polsce, że ziomkostwa są umyślnie podkarmiane przez rząd federalny, żeby nie wygasł duch rewizjonizmu i odwetu. Mówiono nam w Bonn, że nic podobnego, rząd federalny szanuje swoje międzynarodowe zobowiązania, a rewanżyzm to wymysł polskiej propagandy. Prawda leży, jak często, pośrodku, chociaż nie w pół drogi: przynależność do ziomkostwa daje pewne przywileje podatkowe, kredytowe, a także informację, radę, czasem i pomoc nowo przybyłym. Według federalnej wykładni ustaw, prawo do zachodnioniemieckiego obywatelstwa ma każdy, kto urodził się na dawniej niemieckich terenach — i to już trudno pogodzić z deklaracjami o przyjaźni z Polską. Z takiej wykładni korzystały dzieci byłego szefa MO w Nidzicy: tam się urodziły.

Członkowie ziomkostw zbierają też pieniądze na parafie, do których kiedyś należeli, i na paczki dla sąsiadów, którzy zostali. Podobno imponujący kościół na nowym, wielkim osiedlu Jaroty w Olsztynie zbudowano głównie za marki, zebrane o tysiąc kilometrów dalej.

Siostra Gustawa Niwery nigdy się do takich zbiórek nie przyłącza. Kiedy wyjeżdżała z Janowa, w pięćdziesiątych jeszcze latach, wsadzili ją do piwnicy, obrabowali ze wszystkiego, zdarli ostatnią sukienkę. Wyjeżdżała z płaczem, ale nie był to płacz żalu za ziemią, którą zostawiała. Od tej pory nie chce dać na Polskę ani feniga.

Za to gorliwie uczestniczy w spotkaniach ziomkostw pan Albin Wyrwa.

— Ja pochodzę z Grodna — mówi śpiewnie. — Więcej nas było w Olsztyńskiem z Wileńszczyzny. Gdyby pozwolili, to i my byśmy koło ziomków zawiązali.

To on namawiał na wyjazd żonę — Mazurkę. Próbowali wyjechać już w 1963 r.: za Łabą Edyta miała matkę i rodzeństwo, w Polsce dwie córki — zamężne i dzieciate. Łączenie rodziny znaczyło tu także dzielenie rodziny, więc nie o familijne względy chodziło.

A o jakie? Przywykło się w oficjalnej polskiej publicystyce używać pogardliwego terminu „volkswagendeutsch“, co brzmi podobnie do „volksdeutsch“, okupacyjnego kolaboranta i zdrajcy, ale wskazuje na materialistyczną orientację życiową. W podtekście pobrzmiewa, że „volkswagendeutsch“ gotów jest frymarczyć ojczyzną w zamian za samochód.

Nie uważamy, żeby samochód u progu XXI wieku był wygórowanym luksusem i nie uważamy, żeby rozczarowanie Polaków do własnej ojczyzny dało się sprowadzić tylko do braku samochodu. Widzimy ze smutkiem, jak wynoszą się w poszukiwaniu lepszego życia młodzi ludzie, którzy żadnego innego pochodzenia niż polskie nie mają; co dopiero ludzie pogranicza, których drzewo genealogiczne giętkie, którym łatwiej czuć się Niemcami! Na pewno wyjazdów byłoby mniej, gdyby nie twarda niemiecka marka, gdyby nie standard życia Republiki Federalnej, tak ostro kontrastujący z naszym.

— Chcieliśmy sobie trochę ulżyć — mówi Albin Wyrwa. — Harowaliśmy tam czterdzieści lat i czegośmy się dorobili? Ledwie dwóch pokoików w Mrągowie, a i to dopiero w ostatnich latach. Tu po roku mamy wszystko to samo, nawet więcej.

Wyrwowie mieszkają bliżej Kolonii, w Sensburgu. W tej okolicy też sporo Mazurów, za Wuppertalem w sklepach są polskie wędliny i polską mowę słychać tam częściej niż niemiecką. Kiedy dowiedzą się, że jest spotkanie mazurskich ziomków, lecą natychmiast.

— Nic politycznego tam nie ma — zapewnia Edyta. — Ciasto się upiecze, powspomina dawne nasze strony. Nie mamy nic przeciwko ludziom w Polsce. Ludzie są kochani, cudowni. Nie dlatego uciekliśmy, że nam się Polska nie podoba. Tylko standard chcieliśmy sobie poprawić.

Opowieść, jak do tej ucieczki doszło, bierze początek aż w 1947 roku. Wtedy Albina Wyrwę przysłał w olsztyńskie lasy Państwowy Urząd Repatriacyjny. Kiedy poznał Edytę, musieli rozmawiać po niemiecku: ona należy do pokolenia Mazurów, które po polsku mówiło w dzieciństwie tylko szeptem, w domu. Albin zaś nauczył sią niemieckiego podczas robót przymusowych w Królewcu.

U ojca Edyty pracowały podczas wojny przymusowi robotnicy Polacy, którzy według hitlerowskich przepisów mieli nosić naszyte na koszuli piętno swojej narodowości.

— U mnie żadnych „P“ nie będzie! — powiedział kategorycznie ojciec, a matka Edyty nie zgodziła się oddzielnie gotować dla rodziny, oddzielnie dla robotników, Jadali więc przy wspólnym stole, choć to było zabronione. Matka jeszcze psy spuściła na listonosza, który donosił.

Od pięćdziesiątych lat Edyta Wyrwowa pracowała w ośrodku wczasowym zakładów „Ursus“ w Sorkwitach jako szefowa żywienia. Z kierowniczką, góralką, świetnie się rozumiały, ale kiedy przychodziło jadłospis robić dla killkuset wczasowiczów, a nie było z czego, głowa pękała.

Albin był kontrolerem w PKS. Zarabiał wprawdzie dwa razy więcej od żony (co nie znaczy, że dużo), ale pracował w świątek i w piątek, rankiem i wieczorem. Kiedy rewizor się upił albo zachorował, trzeba go było nagle zastąpić.

— Panie Wyrwa — dzwonili wtedy — weź pan dodatkowo ten dyżur!

— Dlatego zgody na wyjazd myśmy nie dostawali — mówią teraz. — Najpierw władze paszportowe biorą opinię od kierownika zakładu pracy. Łobuz, leń, partacz ma większą szansę. Albo właściciel ładnej gospodarki czy domu, który komuś wpadł w oko.

Wyrwów w pracy nie mogli się nachwalić, gospodarstwa ani domu nie mieli, więc po co ich wypuszczać? Nawet w odwiedziny do RFN mogli jeździć tylko oddzielnie. I dopiero w 1985, kiedy już obydwoje przeszli na emeryturę, pozwolono im jechać na urlop do matki razem. I jak stali, z walizkami tylko, postanowili do Mrągowa i do Polski nie wracać.

— Żadne tło polityczne — zastrzega jeszcze raz Albin, ziomek kolejno z Wileńszczyzny, z Olsztyńskiego, a teraz z Westfalii. — Kiedyś w pracy powiedziałem głośno, że gospodarka polska jest do niczego, to kierownik upomniał, żeby siedzieć cicho. Ale tak, to do polityki się nie mieszałem. Raz po powrocie z odwiedzin pytali, kogo spotykałem, o czym rozmawiałem, czy oglądałem niemiecką telewizję. To wszystko.

Wyrwowie mają w Sensburgu trzy pokoje, w Mrągowie zostawili dwa. Przydały się, jak znalazł: młodsza córka czekała na mieszkanie jedenaście lat, a kiedy wreszcie się doczekała, rozwiodła się z mężem i uciekła do Mrągowa właśnie. Starsza córka niedaleko, w Pieckach pod Mrągowem: wybudowali wraz z mężem dom, przy domu warsztat samochodowy, powodzi im się nieźle.

— A wy nie myślicie o wyjeździe? — pytamy ową starszą córkę, Krystynę Cebo, którą odwiedzamy w Pieckach.

Nie, jednak nie. Mąż nie jest Mazurem (wprawdzie i ojciec nie), nie zna niemieckiego, byłoby chyba za ciężko. Niby i tu nielekko, ale wszystkim. Kiedy urodził im się drugi syn, a o żłobku mowy nie było, Krystyna musiała rzucić pracę i zostać w domu.

Krystyna częstuje nas kawą i eleganckimi czekoladkami. Oczywiście stamtąd. We wszystkich domach powiązanych rodzinnie z RFN obfitość kawy rzuca się w oczy. Kawa, kolorowe sweterki dla dzieci, modne szorty — to wszystko stamtąd. Trudno jednak, żeby spod Kolonii dosyłali cement czy siatkę na ogrodzenie. Budowa domu ciągle utyka, jak jest jedno, to brakuje drugiego.

Rodzice telefonują czasem i pytają: no, jak tam? Ale co można przekazać przez telefon? Że butla z gazem im nie przysługuje, bo na nieszczęście mają komin, więc zgodnie z przepisami nie należą do grupy najbardziej potrzebujących? Że części samochodowych brakuje i robota w warsztacie kuleje?

Edyta Wyrwa w Sensburgu dała adres córki i koniecznie namawiała, żeby do niej zajechać — jakby przez nasz kontakt sama się do Piecek zbliżała. Przyjdzie czas, że tęsknota za dziećmi bardziej dokuczy, ale wtedy będą mogli już jeździć do Polski bez obaw. Jako uciekinierzy musieliby się teraz wykupić, wizy kosztowałyby ich po 1200 marek od głowy. To na razie za drogo: Albin ma 1343 marki miesięcznej renty, Edyta zarabia 870 marek za swoje pół etatu w kuchni domu opieki.

Obok warsztatu samochodowego w Pieckach — warsztat stolarski. Stolarz i sąsiad, pan Jabczyński, wyjechał przed dwoma laty. Kiedy przyszedł się żegnać, Krystyna spytała:

— Wcale nie widać, żeby pan się cieszył?

— Jakoś tak, nawet nie liczyłem — wymamrotał tamten. — No, trudno, teraz już się cofnąć nie można. Przynajmniej paliwa tam sobie kupię skolko ugodno, bez tych cholernych kartek.

Warsztat zestawił córce. Czy rodzina Jabczyńskich będzie się w przyszłości dalej łączyła i dzieliła? Trudno odgadnąć, co przyniosą nadchodzące czasy.

Poznaliśmy córkę państwa Wyrwów, zostali jeszcze rodzice, a ściślej — miejsce, które rodzice Edyty opuścili. To miejsce, gdzie mazurski „gbur“ (tak nazywano zamożnych gospodarzy) siadał do stołu razem z polskimi przymusowymi robotnikami, wieś Mojtyny pod Biskupcem. Gadomski był przodującym rolnikiem, po wojnie co rok gmina dawała mu dyplomy. Zgodę na wyjazd dostał za pierwszym podejściem. Kto to zrozumie — może sąsiedni PGR miał ochotę na jego zadbane pole? A dlaczego w ogóle wyjechał?

— Gadomscy wyjechali, bo była zła polityka naszego rządu — twierdzi stanowczo Stefan Izdebski, sołtys z Mojtyn. — Mazur nie miał tu słowa. Niemiec, co tam z nim gadać, słyszało się w urzędach. I czego te biedne Mazury doczekały? Teraz tam ich wyzywają od Polaków.

Izdebski był tu od początku, kiedyś kierował PGR-em, wie, co myślano i co mówiono o Mazurach, wie, ile im płacono, o czym piszemy w innym rozdziale. Sam ożenił się z autochtonką, która jest dziś ostatnią już Mazurką w Mojtynach. I to ona, Margerita Izdebska, wsiada z nami do samochodu, żeby pokazać dom po Gadomskich.

Nie tyle dom, co miejsce po domu. Jedziemy wzdłuż czegoś, co mogłoby uchodzić za wykopaliska: parę kamiennych schodków, skrawek metalowej poręczy, kępa zdziczałych drzew owocowych. Tu i ówdzie dziura w ziemi, bo nawet cegły, z których była piwnica, wywieziono. Te zabytki mają po dziesięć, dwadzieścia lat.

— Tutaj było obejście, na które miał apetyt mój zięć z córką — pokazuje nam Izdebska, ale właściwie niczego nie widać. Póki dom stał, mieszkał tu ktoś z PGR-u. Zdewastował wszystko i wyniósł się. Nawet i wtedy nie wolno było resztek sprzedać zięciowi. Wolno było dopuścić do śmierci klinicznej.

Ongiś wzorową gospodarkę Gadomskich oglądamy z drogi. Pegeerowskie pole, chyba jęczmień, przerastają wysokie trawy. W środku pola kępa drzew. Parzy kępie słup, który kiedyś doprowadzał prąd do obejścia. Był dojazd od drogi, ale dziś już samochód się nie przedostanie, nawet dojść pieszo nie da rady, trawa po pas. Tylko Trep, który chce mieć swój udział w zbieraniu materiału do tej książki, pędzi w naszym imieniu na przełaj, żeby obwąchać ślady. Wraca wysokimi susami: nawet szczeknąć nie było na kogo.

Nie wiadomo, co powiedzieć. Czujemy się trochę jak na cmentarzu. Coś przecież umarło.

— Smutne, prawda? — powiada, jakby odgadując nasze myśli, Margarita. — Ale kiedy pojechaliśmy do RFN odwiedzić rodziną, zrozumiałam, że żyć mogę tylko tutaj. Było mi tęskno do domu tak bardzo, że nawet, jak po powrocie okazało się, że znów nie ma eternitu na pokrycie szopy, wcale się nie złościłam.

Według wyznawców teorii o rasie i instynkcie Margarita powinna ciążyć ku Niemcom, Albin Wyrwa ku Polakom. Tymczasem ona nie mogła się doczekać powrotu do Mojtyn, a on nie może się nacieszyć swoim nowym życiem w Sensburgu.

— Mnie się to właśnie podoba, że alkohol podają po małym kieliszeczku i ciasta nakroi się, ile osób przy stole — mówi Wyrwa. — Tam u nas, kto nie wypił, ten był wróg. Zięć musiał zawsze w bagażniku półlitrówkę wozić, inaczej niczego by nie załatwił. Ludzie w biurach tutaj grzeczni, pierwsi się ukłonią, powiedzą „Grüss Gott“. A do naszych urzędniczek bez kija ani przystąp.

Chętnie mówi po niemiecku, chociaż jego niemiecki ubogi i kaleki i tym bardziej nie wiadomo, czy kiedy mówi „bei uns“ ma na myśli „u nas w Polsce“ czy „u nas w RFN“. Jakby językiem chciał szybciej zniwelować dystans, jaki go dzieli od nowego wcielenia. Nawet z żoną rozmawia teraz po niemiecku i z szacunkiem wita gościa, zaproszonego specjalnie dla mnie, pana Wernera Buksę.

Teraz nastąpi polityczna część rozmów, pan Buksa jest bowiem przewodniczącym ziomkostwa Prusaków Wschodnich na całą Westfalię. Twierdzi, że związek ziomkostw z polityką jest słaby, najwyżej raz do roku, wygłoszą coś na zjazdach...

— Na przykład co? — Na przykład, że ludność wywodząca się z tamtej ziemi ma do niej prawo...

— Ale te ziemie należą do Polski. Ludność, która z Polski wyjechała, zrzekła się tym samym praw, czyż nie?

— Dopiero traktat pokojowy mógłby te kwestie uregulować.

Kiedy w latach siedemdziesiątych, po podpisaniu umowy między Brandtem a Gomułką, przesiedleńcy z terenów przejętych przez Polskę zaczęli wytaczać rządowi federalnemu procesy o zdradę, ziomkostwa te procesy wspierały. Ziomkostwo nazywa się „związkiem wypędzonych“. Pani Edyta tłumaczyła tę nazwę na polski łagodniej — „przesiedlonych“, jakby chciała ukryć wstydliwie polityczną wymowę organizacji. Jak można mówić o wypędzaniu, skoro niektórzy kilkanaście lat czekali na zgodę na wyjazd?

— Czy ludzie, którzy wytaczali procesy, chcieliby dostać pieniądze, czy, raczej wrócić w swoje rodzinne strony?

— Pod pewnymi warunkami mogliby tam żyć znowu — odpowiada ostrożnie Werner Buksa, który teraz pisze się Buxa. — Emigranci z ostatnich lat nie chcą o tym słyszeć, ale starsi, ci, co uciekali przed frontem, dlaczego nie? Przekroczyli sześćdziesiątkę, w tym wieku marzą się powroty do młodości.

Wszystko to razem nie brzmi zbyt przekonywająco.

Byłoby wspaniale, gdyby Europa zbratała się na tyle, żeby ludzie mogli żyć, gdzie im się podoba, a państwa nie akcentowały swojej władzy specjalnymi wymaganiami. Ale to odległa wizja. Kiedy więc pytam wręcz, jak sobie wyobraża powrót Niemców do dawnych Prus Wschodnich, pan Buxa odpowiada:

— Prawdę mówiąc, wcale sobie nie wyobrażam. Tylko niech Bóg zachowa, żeby miała być jakaś wojna!

Właśnie. Trybunał międzynarodowy w Hadze, przed który trafiły pozwy obywateli Republiki Federalnej przeciw swojemu rządowi, orzekł, że sprawa jest uregulowana tymczasowo (dlatego odszkodowań za pozostawioną ziemię się nie wypłaca) i że kropkę nad „i“ postawi dopiero traktat pokojowy. Ale u nas, w Polsce, sprawę uważa się za ostatecznie uregulowaną, potwierdzoną układami z NRD, a potem z RFN i nie wymagającą specjalnych komentarzy prawnych.

Kolejny rozmówca Franz Maxim (którego nazwisko przeszło podobną metamorfozę, jak Buxa, kiedyś jego rodzina pisała się Makszim) mówi, że brzuch go boli, kiedy słucha tych przywódców ziomkostw.

— Przemawiają w imieniu tysięcy, a kto za nimi stoi? Ludzie zjeżdżają się na spotkania, bo chcą być razem, żadne awantury im nie w głowie!

On, Maxim, jeździł na zloty, żeby robić wywiady. Na trzydniowym zlocie przesiedleńców z okolic Nidzicy przepytał około dwóch tysięcy ludzi. Wywiady służą mu do badań losów rodzin mazurskich od XVI wieku. Pani Rosa Maxim nazywa to chorobą. Co za hobby, cały jeden pokój wyłączony z życia! Na ścianie rozpięte wielkie drzewo genealogiczne. Tu gałąź polska, tu niemiecka. W komputerze zakodowanych trzydzieści tysięcy rodzin. Kopiarka może każdy fragment powielić i skonfrontować z innymi danymi. Maxim jest szczęśliwy: żeby tylko doba była dłuższa!

Na podstawie próbek statystycznych Maxim twierdzi, że wielu Mazurów i w dawniejszych wiekach przenosiło się z miejsca na miejsce. Tak przynajmniej mówią rejestry kościelne. Niektórych zmarłych grzebano po polskiej stronie granicy. Związki Mazurów z obydwoma krajami, narodami i kulturami mają wielowiekową tradycję.

Dzieje swojej rodziny wywiódł Maxim od zwycięskiej wojny Prus z Francją, od 1870 roku. Zwycięzcy nałożyli na pokonanych kontrybucję, 5 milionów franków w złocie, które niemal w całości poszły na finansowanie budowy sieci kolejowej i koszar w Prusach Wschodnich, dając początek ich rozwojowi gospodarczemu. Ojciec Maxima miał podobne hobby: zbierał informacje o Mazurach. Był żołnierzem w pierwszej wojnie, gorącym niemieckim patriotą. Kiedy Hitler zaczął przekonywać Niemców, że są nadludźmi, ojciec zerwał z tą częścią rodziny, która uważała się za Polaków.

— Mój dziad z dziadem Małłka razem się modlili. Ojcowie rozeszli się w różne strony. A synowie znów myślą podobnie.

— Podobnie, to znaczy jak?

— Że ziemia mazurska powinna służyć Mazurom niezależnie od tego, jakiemu państwu jest poddana.

Dlatego podczas wizyty w Polsce w połowie lat siedemdziesiątych Franz Maxim namawiał Mazurów, żeby nie wyjeżdżali, żeby zostawali. Ale mało kto chciał go słuchać. Tłumaczył, że jak wyjadą, będą w nowym, miejscu nikim. Że Republika Federalna to nie same błyszczące cacka, nowe samochody i papierosy Marlboro. Ze ziemia dla Mazura zawsze była i powinna pozostać świętością.

Spotkał pod Ostródą kolegę, z którym razem chodził kiedyś do szkoły. Kolega ma dobre gospodarstwo, obok jego syn drugie. O, ich chciałby Franz Maxim postawić za wzór. Nie narzekają na warunki materialne. Kolega skarżył się natomiast na upadek moralności.

— W szkole tu nie uczą, jak odróżniać dobro od zła. Brak religijnego wychowania, nie ma miejsca na zasady, uczciwość staniała, mimo że kary są wysokie — mówił.

— Człowieku — odpowiedział mu Maxim — u nas jest tak samo.

Rozmawiam jeszcze z młodymi sąsiadami Maxima, Krystyną i Wolfgangiem, którzy też odradzali znajomym w Polsce wyjazd. Ale znajomi patrzyli podejrzliwie, jakby doradcy źle im życzyli.

— Rolnicy nie boją się już tak przyszłości — mówi Krystyna — tylko że jest im ciężko. Po umowie Gierka ze Schmidtem był strach i wybuchła panika: ten wyjechał, tamten jedzie, kiedy zostanie nas mała garstka, zabiorą ziemię i zrobią kołchozy.

W rodzinnej wsi Krystyny, w Wymoju, który opuściła kilkanaście lat temu, zostały dwie warmińskie rodziny z kilkudziesięciu. Jej kuzyn tak się obraził za to, że mu do dowodu wpisali: narodowość polska, że kiedy nie chcieli mu dać zgody na wyjazd do RFN, wyemigrował do NRD. Ale Krystyna nie miała w Polsce złych doświadczeń. Owszem, pamięta, że matce dość grubiańsko zwracano uwagę w urzędach:

— Niech się pani nauczy lepiej mówić po polsku!

Skończyła w Polsce technikum kolejowe, teraz pracuje przy komputerach, lubi jeździć na zloty ziomkostw, bo tam się wspomina szkołę, kolegów, przy czym rozmawia się po polsku, co jest też pewną atrakcją. A polityka? Haseł politycznych nikt nie traktuje serio!

Mąż Krystyny, Niemiec urodzony nad Renem, który na Mazurach był tylko z wizytą, słucha naszej rozmowy prowadzonej po polsku, prosi, żeby mu tłumaczyć, a potem i on pragnie coś powiedzieć:

— Młodzi Niemcy nie chcą mieć problemów i trochę ich przeraża fala emigracji, która płynie ze Wschodu. Gdyby u was w Polsce było więcej wolności, toby Mazurzy i Warmiacy nie wyjeżdżali. A teraz ani tam nie chcą być, ani tu nie czują się u siebie. Mają do wyboru dwa państwa, ale nie mają ojczyzny.

Człowiekowi ojczyzna jest potrzebna, jak potrzebny jest dom. Naszych sołtysów, Martę i Gustawa Niwerów, rozmowa ciągle znosi na mazurski grunt, nawet kiedy zaczyna się od tematów błahych i odległych:

— Takie tanie winogrona były tu w zeszłym roku, że jadłam i jadłam — powiada Marta.

— A w Jabłonce też raz sprzedawali — przypomina sobie Gustaw. — Stanąłem w kolejce, ale do mnie nie doszły.

Człapie w swoich kapciach do kontaktu, zapala światło.

— Żarówki rzadko się przepalają, tylko raz zmieniłem przez cztery lata. A jak się nawet przepali, to w sklepie idzie dostać.

Po chwili gasi jednak światło i wygląda przez okno.

— Księżyc tak samo tu stoi nad domem, jak tam stał.

 

Powroty

 

Już po tygodniu zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, że musi wracać. Co go właściwie tak zraziło? Bywał już przecież w Republice Federalnej wcześniej, nie jechał w nieznane. Tak, ale co innego przyjechać do rodziny, posiedzieć przy stole, porozmawiać o tym i owym, cały czas mając w zapleczu dom i robotę w Węgajtach, a co innego pojąć nagle, że przeszłość została odcięta, że tam nie zostało już nic.

Może byłoby inaczej, gdyby dostał stałą pracę. Umie wszystko — i drzwi dopasować, i motor zreperować. Ale w RFN człowiek po pięćdziesiątce, z zawodu rolnik, w dodatku z jedną ręką trochę felerną, nie ma czego szukać. Musieli się utrzymywać z 800 marek, jakie żona zarabiała za sprzątanie w hotelu.

Kiedy człowiek snuje się bezczynnie, przychodzą mu do głowy głupie myśli, że jest już do niczego.

Zanim poznaliśmy Eryka Selke, człowieka, któremu Polska była potrzebna, żeby mógł na powrót uwierzyć w siebie — poznaliśmy Herberta Pieczkowskiego, naczelnika gminy Jonkowo, z której Selke wyjechał i do której wrócił. Pieczkowski jest jedynym już bodaj autochtonem na takim stanowisku w polskiej administracji państwowej na Warmii i Mazurach i z tego powodu ma ucho bardziej wyczulone na myśli swoich ziomków. Kiedy Eryk Selke zaszedł do urzędu gminy odwiedzić go, nie zapytał wprawdzie wprost (taki, który by wręcz powiedział, że chce wracać do Polski, byłby poczytywany za nieudacznika), ale kołował, kręcił, przymierzał: co by było, gdyby...

Naczelnik mówi nam, że emigrantów skłonnych wracać nie jest wielu, ale są. Frustruje ich nie tylko zmiana miejsca, także zmiana zawodu: w Polsce byli rolnikami, tam muszą żyć w mieście. Ziemia dla Warmiaka i Mazura od pokoleń stanowiła świętość. Tutaj sami sobie wyznaczali czas i reżim — tam są kółkiem w maszynerii. Podobnie więc jak Selke podczas odwiedzin w Polsce zachodzą, przywitają się, zażartują na temat powrotu — ale w żartach Eryka Selke naczelnik czuł podtekst całkiem serio.

Do niektórych urzędów gminnych napływają czasem listy z pytaniami, czy nie dałoby się wrócić? Gminy nie odpowiadają. Bo co mają odpowiedzieć? Proszę bardzo, czekamy? A niby gdzie takiego Warmiaka czy Mazura urządzić? Kiedy wyjechał, był kłopot z obsadzeniem jego gospodarki. Teraz byłby jeszcze większy kłopot ze znalezieniem dla niego zastępczej.

Selke pojawił się w Węgajtach bez pisania. Otoczyli go dawni sąsiedzi, którym pomagał i wśród których był popularny.

— Eryk! Przyjechałeś? Wróciłeś na zawsze? Wracaj, zostań z nami, pomożemy ci stanąć na nogi!

Chociaż Eryk Selke nie jest specjalnie rozmowny, przyznaje, że wtedy zaczęło mu się robić wilgotno w oczach. Właśnie tego, ludzkiej solidarności i bezinteresownej przyjaźni, tam mu brakowało. Poszedł do olsztyńskiego biura paszportów, tego samego, gdzie składał podanie o wyjazd: teraz chciał złożyć podanie o powrót.

— Panie Selke, trzeba było lepiej się zastanowić, już przepadło.

Podanie na wyjazd złożył w 1980 roku, kiedy wszyscy składali i większość wyjechała. Zrobił to pod wpływem nalegań rodziny z RFN, która słała zaproszenia. Nie chciał ich obrazić po prostu. Ale po przyjeździe do RFN rodzina okazała się znacznie mniej serdeczna niż w listach:

— Co będziesz im się tłumaczyć! — namawiali sąsiedzi z Węgajt. — Przyjeżdżaj i koniec!

Łatwo się mówi. Na razie Selke musiał za każdy dzień pobytu w Polsce wymieniać przymusowo po oficjalnym kursie 30 marek z gwałtownie topniejących oszczędności.

Wrócił do żony załamany. Rodzina usiłowała go pocieszać: córka fryzjerka i syn kierowca usamodzielnili się, daj spokój tata, mówili, znajdziesz jakąś robotę, nie zginiesz przecież.

Żadne roboty dorywcze go nie cieszyły. Wbił sobie ten powrót do głowy. Minęło trochę czasu, znów zawitał w gminie, znów poszedł do biura paszportów — i znów bez rezultatu.

Postanowił działać inaczej, jak sam mówi, na chama. Był już rok 1983. Wynajął za 4 tysiące marek wagon kolejowy, zapakował cały dobytek, żonę zostawił na razie w RFN, sam ruszył do Polski. Wagon zatrzymano na granicy. WUSW w Olsztynie nakazał mu w ciągu 24 godzin opuścić kraj. Pojechał więc do Warszawy, wprost do sejmu. I tam, ku swojemu szczęściu, od ręki dostał zgodę na pobyt czasowy.

Teraz poszły w ruch papiery. Warszawa pytała Olsztyn, co robić z tym podróżnikiem ze Wschodu na Zachód i z Zachodu na Wschód: może jest szpiegiem, może rewanżystą, choć z drugiej strony taki powrót jest niewątpliwym atutem propagandowym na rzecz Polski. A oto notatka informacyjna, sporządzona przez olsztyńskie biuro paszportów:

Z zebranych o Erichu Selke opinii wynika, że był on człowiekiem uczynnym, znany władzom gminnym jako zaangażowany społecznik, nie mieszający się w sprawy polityczne. W złożonych dokumentach E. Selke stwierdził, iż Polskę opuścił za namową ludzi mu bliskich, przez których został oszukany. W RFN czuli się obco, nie posiadali kontaktów z otoczeniem oraz nie potrafili przełamać bariery obyczajowej...“

Minął jeszcze rok, zanim wreszcie Selke dostał zgodę na powrót: może przebywać w Polsce na statusie bezpaństwowca. Przez ten rok nie czekał biernie — wziął się ostro do roboty, żeby ponownie zapuścić korzenie w polski grunt.

Zamieszkał u dawnego kuma w Sękinach, podjął pracę palacza i zaczął rozglądać się za gospodarką. To, co zostawił, wyjeżdżając trzy lata wcześniej, gmina sprzedała spółce młodych mieszczuchów — o czym piszemy w innym rozdziale. Naczelnik Pieczkowski zaproponował mu gospodarkę po ojcu, ale tam też mieszkała rodzina i to z gromadą dzieci.

— Jakże tak, zaczynać od czyjejś krzywdy?! — powiedział Selke i ojcowizny nie przyjął. Wypatrzył za to w sąsiedniej wsi, w Wołownie, pustą oborę po kółku rolniczym. Postanowił tę oborę przerobić na dom.

Kiedy oglądamy to miejsce cztery lata później, trudno uwierzyć, jak kiedyś wyglądało: Selke pokazuje nam zdjęcia. Rozryty teren, zapadnięty dach. Gnoju było w środku na trzy sztychy łopatą, wywiózł na pole aż trzydzieści przyczep. Dziś wokół domu piękne kwiaty, eleganckie ogrodzenie, teren wymieciony, bardziej przypomina zachodnią fermę niż niechlujne podwórka naszych wsi.

Siedzimy w dostatnio wyposażonej kuchni: ściany obite polskimi deseczkami, na podłodze niemieckie tworzywo, podsufitka też że sprowadzonych płyt. Żona została najpierw tam, żeby trochę zaoszczędzić na rozruch, a on siana sobie nawiózł, przystawił drabinkę, spać chodził na strych, zjadł co bądź i gorącą herbatą popił. Sąsiedzi nie zawiedli: przychodzili mu pomagać, jak obiecywali. Po dwóch latach żona przyjechała, żeby zawieszać firanki i posadzić kwiaty, których nasiona przywiozła z sobą. Dzieci zostały tam, jeśli wracają, to z wizytą. W wyniku akcji „łączenia rodzin“ znów najbliższa rodzina się podzieliła.

Ongiś Erich, a teraz Eryk Selke robi wrażenie, jeśli tak się można wyrazić, bardzo niemieckie: pracowity, solidny, raczej małomówny. A mimo to, jak wynika z jego lakonicznych odpowiedzi, tęsknił nie tylko do łagodnie falujących pól, do lasów pełnych grzybów, do zadumanych jezior, ale także do polskiego stylu życia. Kuchnię można wyposażyć, kwiaty można posiać; nie zastąpi się jednak środowiska, którego tam nie znalazł. Tego niespiesznego wypalenia papierosa z sąsiadem, porozmawiania o wszystkim i niczym, popatrzenia na pole, które jest własne. Ludzie kiepsko wprawdzie pracują, bałagan i biurokracja, węgiel obiecują, a nie ma, za byle częścią do maszyny trzeba się nabiegać — ale Eryk Selke już wie, że życie wszędzie ma blaski i cienie. On woli to.

„Do tych pól malowanych zbożem rozmaiłem, wyzłacanych pszenicą, wysrebrzanych żytem“ tęsknią Warmiacy i Mazurzy jak Mickiewicz do swojej Nowogródczyzny.

— Nie ma na świecie drugiej ziemi tak pięknej jak nasza — powie z przekonaniem Edyta Wyrwowa, chociaż w Sensburgu, gdzie teraz mieszka, podobnie jak w Mrągowie, które opuściła, płaskowyż łagodnie opada ku rzece.

— No i jak ci tam jest? — spytała dawną sąsiadkę Kramkowską Rydelinowa. Kramkowska zajechała wraz z synami eleganckim oplem, oni zrzucili buty, podwinęli nogawki i pobiegli nad jezioro, którego nie widzieli dwa lata. Rydelinowa doskonale zapamiętała kolor auta, kolor siedzeń, wszystko to miało robić wrażenie — i robiło.

— Dobrze, prima! — odpowiedziała Kramkowska, porozmawiały jeszcze chwilę o wszystkim i niczym, po czym Rydelinowa zapytała:

— A nie wróciłabyś?

Karoseria natychmiast straciła swój blask, kanapy miękkość, Kramkowska hardość:

— W jednej chwili!!!

Do księdza Otello w Nidzicy przyszła kiedyś parafianka z prośbą, żeby pomógł krewnym wrócić z RFN do Polski. Wyjechali pod wpływem babci, która namawiała, namawiała, dla świętego spokoju złożyli podanie, myśląc, że jakoś to będzie — a nie jest. Zwrócili się do władz polskich, ale odpowiedziano im odmownie. Może więc ksiądz?

I ksiądz Otello wybrał się do znajomego wicewojewody, a ten pokazał mu segregator pełny analogicznych próśb. Podobne napływają do ambasady polskiej w Kolonii. Skąd brać dla tych chętnych mieszkania i co z nimi robić? Wśród autorów podań sporo samotnych matek z dziećmi albo takich, którym wszędzie trudno żyć. Czy to oni będą wyciągać Polskę z dołka, czy raczej ich trzeba będzie ciągnąć?

Pani kapitan Maria Gałuszka, rzecznik prasowy WUSW w Olsztynie, opowiada nam o pomyłkach. Bo czasem robi się wyjątek od reguły i wydaje zezwolenia na powrót. I oto wracają pijacy, awanturnicy, procesują się o swoje byłe domy z nowymi lokatorami, to zniechęca do wydawania zgody innym. Może gdyby nasze władze były bardziej elastyczne, a cały system społeczny mniej zbiurokratyzowany, powrotów byłoby więcej. Ale nie chcemy po tym wszystkim, czegośmy się o losie Warmiaków i Mazurów dowiedzieli, urządzać meczu na punkty między Polską a RFN. Jakkolwiek by liczyć, myśmy ten mecz przegrali.

Zamierzaliśmy na tematy, dotyczące politycznego tła mazurskiej tragedii, porozmawiać z sekretarzem komitetu wojewódzkiego partii w Olsztynie. Nie udało się jakoś. A to sekretarza nie było, a to był, ale zajęty i w uprzejmej rozmowie na wygodnych fotelach spławiał nas jego asystent. Przez komitety wojewódzkie przechodziło dawniej wiele spraw, tu zapadały decyzje, nie tylko te ogólne, ale i indywidualne. Teraz takich spraw jest mniej, decyzje się zdecentralizowały, komitety przycichły, opustoszały eleganckie korytarze z palmami — a mimo to nie znalazł się nikt, kto zechciałby z nami porozmawiać.

Wprawdzie jeden z sekretarzy, po kolejnych wizytach i telefonach, zgodził się ewentualnie z nami umówić po uprzednim nadesłaniu mu pytań dalekopisem, ale zrezygnowaliśmy z tej rozmowy. Jeżeli polityczni gospodarze województwa z takimi oporami przystępują do tematu, który — wydawałoby się — jest ich chlebem powszednim, nic ciekawego się nie zapowiadało.

Skazani jesteśmy znów na własne spekulacje. Kto zostaje, kto wyjeżdża, kto chce wracać? Nie ma tu jasnego wyróżnika narodowościowego. Cała rodzina Dendów z Burdąga, znana ze swojej polskiej orientacji w okresie przedwojennym, wyjechała, został tylko Herbert, hydraulik.

— A pan czemu nie zabrał się z ojcem i braćmi?

— Gdzie, jak nie w Polsce, będę mógł tak mało robić i tak dużo pić?!

Nie wyjechał Denda. Wróciłaby może Kramkowska. Wrócił Szymkus, kierowca, który lubi popić. Kto został w Sękinach? Kto w Nidzicy? Gdyby przejrzeć znane nam przypadki, okaże się, że do Polski lgną słabsi, potrzebujący pomocy. Republika Federalna, chociaż hojnie wynagradza swoich byłych kombatantów, to kraj dla silnych, zdrowych, przebojowych.

Przed wojną Mazurzy czy Warmiacy jeździli na zarobek i wracali, wszystko działo się w obrębie jednego państwa. Nieodwracalna stała się dopiero migracja powojenna. Pierwsza emigracja była skutkiem strachu i głodu. Pisaliśmy o tym w poprzednich rozdziałach.

W panicznym strachu przed frontem i Armią Czerwoną uciekały dziesiątki tysięcy ludzi, głównie tych, którzy czuli się Niemcami. Obowiązywał ich zresztą wyraźny rozkaz niemieckiej administracji o ewakuowaniu się na Zachód. Za nimi ruszyli następni, ci, których przeraziły rabunki i bezkarność, najpierw wojska, potem przybyszów z terenów przygranicznych, także niektórych przedstawicieli legalnej władzy. W opracowaniu „Województwo olsztyńskie 1945-1948” Danuta Łaniec szacuje, że z końcem wojny z tego rejonu uciekło około pół miliona osób.

Część z nich wracała. Były to dramatyczne powroty. Pierwsze powroty Warmiaków i Mazurów, którzy oderwali się od swojej ziemi. W Niemczech panował wtedy jeszcze większy głód i zamęt, wracali więc mając w pamięci zostawiony dobytek, zakopcowane kartofle. W drodze powrotnej tygodniami koczowali, czekając na pociąg, grabiono ich. Jak wynika z informacji przechowywanych w archiwach, docierali nieraz półnadzy i bosi do swojej zagrody, która okazywała się już zajęta. Administracja polska stawała przed dylematem: kogo bronić? Czy prawowitego gospodarza, czy Polaka z Kurpi albo Wileńszczyzny?

Płk Jakub Prawin, pełnomocnik rządu RP, usiłował regulować konflikty zarządzeniami; w sprawozdaniu do Warszawy 15 listopada 1945 r. tak pisze na niemieckiej maszynie:

„W wypadkach sporow m. osadnikami a powracającymi na swe gospodarstwa Mazurami przyjęto nast. wytyczne: Repatrianci i przesiedleńcy, którzy zajęli prawnie opuszczone gospodarstwa, nie beda z nich usuwani, zgłaszającym sie Mazurom beda przydzielane inne lepsze gospodarstwa. Jeżeli jednak Mazur byl wywłaszczony przez Niemców za polska przynależność narodowa, to należy mu gospodarstwo zwrocic“.

Jak te zalecenia pogodzić z rzeczywistością? Skąd wziąć lepsze, jeżeli repatrianci obejmowali na ogół dobre? A w wypadku wywłaszczeń przez Niemców, gdzie przesunąć uprzedniego właściciela? Spory ciągnęły się i przeradzały w długotrwałe konflikty, które trafiały często do sądów.

W każdym razie fala powrotów, jaka napłynęła tuż po wojnie, nigdy się potem już nie powtórzyła. Nastąpiły wyjazdy wywołane nie paniką wojenną, a sumą doświadczeń. Zgoda na wyjazd stała się dobrem wyczekiwanym i nawet jeśli decyzja o wyjeździe okazywała się pomyłką, wracać chcieli nieliczni.

Fabrykę można odbudować. Linię kolejową położyć na nowo. Dom wyremontować. Nie można wymazać tego, co osadziło się w ludzkiej pamięci. Po pierwszych, powojennych, pełnych błędów latach, Warmiacy i Mazurzy nabrali względem nowej władzy sporo rezerwy.

Ale to wszystko, mówi naczelnik Herbert Pieczkowski, zabliźniłoby się jakoś i zaschło, gdyby nie lata, które przyszły później.

Lata niepewności na wsi, walki z wyimaginowanym wrogiem klasowym, zakładanie spółdzielń produkcyjnych, dostawy obowiązkowe, arogancja władzy, podejrzliwość wobec wszystkich i każdego. Matka Marty Niwerowej z Nataci musiała sprzedać szafę, żeby wykupić obligacje dobrowolnej, ale przymusowej pożyczki państwowej. Matka późniejszej nauczycielki Lidii Leykówny kupowała na targu indyki, żeby dobić do wagi dostaw obowiązkowych, jakie przypadały na ich chude gospodarstwo. Matka Gerarda Romahna siedziała 24 godziny za to, że nie odstawiła mleka; wtedy, jak nam opowiadał Gerard, po raz pierwszy pożałowała, że nie uciekła z sąsiadami do Westfalii.

Minęły spółdzielnie, skończyły się dostawy obowiązkowe, jeszcze Smętek nie opuścił mazurskiej wsi. Kolejnym prezentem od losu były szkoły zbiorcze, rozwijane kosztem zamykania małych szkół wiejskich. Olsztyńskie jest najsłabiej zaludnionym województwem w kraju i dzieci mają tu do szkół najdalej; teraz musiały nie tylko po parę kilometrów iść, ale jeszcze wystawać na mrozie, czekając na autobus.

— Nasi dziadkowie mieli do szkoły bliżej niż nasze dzieci — słyszymy w Pluskach, gdzie do 1939 roku była polska szkoła. To samo w innych wsiach, dawniej ludnych, pełnych życia; teraz ludzie z rodzinami osiedlać się tam nie chcą.

Wreszcie na ukoronowanie wszystkich gestów matki Polski względem swoich pasierbów przyszła umowa Gierka ze Schmidtem z roku 1975, którą naczelnik Pieczkowski i niejeden spośród naszych rozmówców nazywa „judaszową“. Na pozór powinni się cieszyć, było to przecież otwarcie drzwi tym, którzy wyjechać chcieli. Ale ci, co chcieli, pociągnęli za sobą innych, którzy lękali się zostać sami, choć zdecydowani byli trwać na swojej ziemi.

— Tyle nietaktów porobiono — wzdycha naczelnik. — Pod dom Warmiaka zajeżdżała czarna wołga, pasażerowie taksowali zabudowania i pytali:

— To kiedy wyjeżdżacie, gospodarzu?

Gospodarz może błędnie odczytywał intencje rządu polskiego, ale wolał nie czekać, aż wołga przyjedzie ponownie — i składał podanie o wyjazd.

Teraz, po „ostatecznym rozwiązaniu kwestii mazurskiej“, jak ktoś gorzko nazwał ostatni exodus — powroty są sporadyczne. Trzeba determinacji Eryka Selke, żeby na przekór wszystkim przeciwnościom załadować dobytek na wagon i tuż przed starością zaczynać życie od nowa.

Dowiadujemy się o jeszcze jednym przypadku reemigracji, zakończonym happy endem i spiesznie jedziemy za Barczewo, żeby go obejrzeć.

Po drodze mijamy wciąż samochody i autokary z zachodnioniemieckimi tablicami rejestracyjnymi: to sezon wizyt, nie sezon powrotów. Przyjeżdżają ci, co mają w Polsce rodziny, albo ci, co chcą pooddychać leśnym powietrzem, a także ci, którzy w Republice Federalnej żyją w cieniu i tu chcą się dowartościować, zadać szyku. Opowiadano nam, jak do wsi Łajs przyjechała jej dawna mieszkanka jaskrawoczerwoną toyotą, otworzyła drzwi samochodu i siedząc w środku robiła na drutach.

Werner Buksa, działacz ziomkostwa Prus Wschodnich z Westfalii, co roku pilotuje wycieczki autokarowe w Olsztyńskie. Zawsze jest komplet. Jeden dzień zazwyczaj zostawia się wycieczkowiczom wolny, bez programu: wtedy wynajmują taksówki, wypełniają bagażnik kawą, czekoladą, ciuchami i rozjeżdżają się po swoich.

Lepsze towarzystwo, które nie chce mieszkać w prymitywnej chałupie, z jakiej się paręnaście lat temu wyrwało, garnie się do nielicznych, ale za to elitarnych pensjonatów — takich jak „Pension »Krystyna«” pod Szczytnem. Ojciec pani Krystyny lubił, jak ona sama opowiada, piękne konie, piękne auta i piękne kobiety. Po koniach pozostała stajnia, po autach garaż i obydwa te budynki. adaptowano na apartamenty do wynajęcia. Po kobietach — nastrój wykwintu i elegancji. Mąż pani Krystyny jest lekarzem w Szczytnie, ale można się domyślać, że oliwkowy mercedes wyrósł raczej z dochodów pensjonatu niż ze szpitalnej pensyjki.

Krystyna, która z domu jeszcze wyniosła znajomość niemieckiego, mówi, że nie musi swego pensjonatu reklamować: jedni goście przekazują wiadomość drugim, nie narzeka na brak zainteresowania. Narzeka za to na podatki, które odbierają ochotę do jakiejkolwiek rozbudowy. Podobno są w województwie olsztyńskim jeszcze dwa czy trzy podobne prywatne pensjonaty. Dlaczego tak mało? Dlaczego mimo tylu zapewnień o klimacie odprężenia, mimo zachęt do przedsiębiorczości, mimo namów do wspólnych przedsięwzięć nie ma. tu inwestycji, które by łączyły piękno mazurskiego krajobrazu z twardymi markami? Czy brakuje ludzi, którzy chcą i potrafią dobrze zarobić — czy raczej ktoś we władzach w Olsztynie boi się, że od nadmiaru zachodnioniemieckich gości ubędzie nam tych ziem?

Niektórzy przybysze z Zachodu próbują poprzez dawnych znajomych zorientować się, czy nie można by załatwić takiej delikatnej sprawy: oni, obywatele Republiki Federalnej, nie mogą mieć w Polsce własności, ale chętnie daliby pieniądze komuś uczciwemu, kto kupiłby na swoje nazwisko domek i potem, po latach, kiedy już przejdą na emeryturę...

Tam zarabiać, tutaj wydawać. Ten sen, na pozór nieziszczalny, może się w sprzyjających okolicznościach sprawdzić. Nie za rok ani dwa, ale może wreszcie polska gospodarka ruszy z miejsca i zdobędzie się na skromny chociaż, ale wymienialny pieniądz, a w ślad za tym i państwo nabierze pewności siebie, mniej ostro traktować będzie sprawy obywatelstwa, zostawi swoim i obcym więcej swobody w wyborze miejsca do życia. Już teraz emigranci mają prawo do paszportu konsularnego. W odprężonej i pokojowej Europie ani Łaba, ani Odra nie musi być granicą najeżoną trudnościami.

Na razie każdy turysta z Republiki Federalnej wymienia w polskim banku po 30 marek dziennie i tylko działacze organizacji polonijnych mają zniżkę. Opowiadano nam o przedsiębiorczym Niemcu, ongiś taksówkarzu z Olsztyna, którego matka przed wojną była rolniczką i po polsku rugała tych, co przechodzili przez jej pole. Któregoś razu obrugała hitlerowca, który ją za to uderzył w twarz. Teraz syn wystarał się o papiery, że matka była prześladowana za polskość i wobec tego płaci tylko 15 marek dziennie.

Dla Bialojahnów z Kaborna przymusowa wymiana to poważna pozycja w budżecie; w Polsce klepali biedę, on był listonoszem, ona coś uchowała przy domu, ale i tam się nie przelewa: on pracuje jako niekwalifikowany u Boscha, ona jest szwaczką, razem wyciągają 3 tysiące marek miesięcznie. Chętnie przyjeżdżaliby częściej, ale to kosztowna przyjemność.

Stary Franz Bialojahn, który w Kabornie nazywał się Franciszek Białojan, nie chciał w ogóle wyjeżdżać do Niemiec, ale młodzi nie dawali mu spokoju: czekała go tam renta wojskowa i odszkodowanie. Sam się nie wybrał w odwiedziny, polecił córce dokładnie obejrzeć ogród, o wszystko ją potem odpyta. Córka lubi posiedzieć w domu, w którym się urodziła, a który ładnie zachowali i utrzymali nowi gospodarze, letnicy z Warszawy. Lubi kupić w Peweksie karton piwa i rozpić z sąsiadami.

W trakcie ostatniej wizyty ukradziono jej w Olsztynie 1500 marek, to była prawdziwa przykrość. Ale była i przyjemność: wnuk starego Franza, Arwin, który wyjechał z Kaborna jako dziecko, poczuł się tu swojsko; stał przez godzinę przy płocie i wpatrywał się w dziadkowe pole. Może obudziła się w nim miłość do ziemi rodzinnej? Na tym dziadkowym polu spędził noc z poderwaną w Olsztynie dziewczyną.

To samo rodzinne Kaborno odwiedza Leon Zdziarski i odgraża się, że wróci na stałe. Wciąż mu jednak coś stoi na przeszkodzie i odwleka zamiar: a to z pracy nie może się zwolnić, a to niech córki skończą szkołę. Dawni sąsiedzi podejrzewają, że szykuje sobie grunt na wszelki wypadek, gdyby tam noga mu się powinęła.

Być może mijamy się też w drodze z Mazurką Mertynową, która lubi podczas wakacyjnych odwiedzin obejrzeć swój dawny dom w Węgajtach: interesują ją plany przebudowy, jaką przedsięwzięli nowi gospodarze, młodzi ludzie z miasta, Łebkowscy. Oni przywieźli z sobą wyższe wymagania cywilizacyjne i chociaż z pieniędzmi u nich skąpo, uważają za całkiem naturalne, że w domu będzie woda i centralne ogrzewanie. To się Mertynowej podoba.

Lubi też pochodzić, pooddychać, pojeść białego wiejskiego sera. Takiego w Kaufhalle nie dostanie. Ale wrócić tu na stałe — za nic. Zawsze ciągnęło ją do życia w mieście, teraz nareszcie mieszka w blokach, w dużej metropolii.

Nie wróciła Róża Niwerowa, synowa naszego sołtysa z Nataci, choć bardzo tęskni za Mazurami i nowego życia właściwie nie lubi. Przyjechała z córeczkami na krótką wizytę, ucałowała matkę, uściskała brata i odjechała z powrotem do Velbert w Westfalii.

Wakacyjne powroty mają rozmaitą barwę. Członkowie orkiestry dętej ze Stawigudy, wszyscy już po tamtej stronie, zjeżdżają się specjalnie z różnych landów na odpust do swojej starej parafii, żeby zagrać jak kiedyś. A wizyta rodziny Freiników w Dłużku za każdym razem przypomina o sekciarstwie niektórych naszych bonzów.

Waldek Freinik należał do Warmiaków, którzy nie mieli zamiaru wyjeżdżać, choć wokół inni się pakowali. Był brygadzistą przedsiębiorstwa rybackiego ze Swaderek. Kiedy w pobliskiej gminie zwolniła się posada o stopień wyżej w rybackiej hierarchii, było jakby oczywiste, że to Freinik ją obejmie: miał wszelkie potrzebne zalety, był sumienny, doświadczony, dobrze dogadywał się z ludźmi, pił tyle, co trzeba, nie za wiele, nie za mało.

Wszelkie zalety prócz jednej: nie był, zdaniem dyrektora, Polakiem.

— Niemiec? Żaden Niemiec u mnie majstrem nie będzie! — miał podobno powiedzieć.

Freinik rzucił legitymację służbową o ziemię i natychmiast zapisał się na wyjazd. Żona spod Chorzeli, z Kurpiowszczyzny, po niemiecku ani słowa, płakała jak bóbr. Ale pojechali, stanęli na nogi. Przyjeżdżają co rok na urlop, żona dawno o łzach zapomniała. Kiedy odwiedzają Dłużek, zatrzymują się u dawnego kumpla, Kurpia z pochodzenia. Puszki po piwie z Peweksu toczą się po obejściu.

— Powiedzieli, że jestem Niemiec, to jestem Niemiec — kwituje sprawę Waldek Freinik.

Ów dyrektor przedsiębiorstwa uważa się zapewne za patriotę. Ciekawe, jaki by przedstawił rachunek korzyści, których przysporzył swoją „patriotyczną“ postawą ojczyźnie?

Dojeżdżamy wreszcie do Barczewa, dalej boczną szosą i czarną żwirówką na spotkanie z naszym pozytywnym bohaterem. Mijamy jeden i drugi dom opuszczony, wreszcie widzimy porządne metalowe ogrodzenie, solidną bramę, przy furtce dzwonek elektryczny, co na wsiach nieczęsto się zdarza.

Naciskamy dzwonek, jak na komendę odzywają się dwa burki, nasz Trep włącza się do psiej pyskówki. Dopiero po paru minutach zjawia się młody, ogorzały blondyn, ale wcale nie zaprasza do środka. Przez sztachety, o które Trep się niecierpliwie wspiera, bo nie przywykł, żeby trzymano nas przed bramą, przedstawiamy się i prosimy o rozmowę.

— Tu już z telewizji przyjeżdżali — mówi wyraźnie niechętnie gospodarz. — Co miałem do powiedzenia, powiedziałem.

Robi nam się nieprzyjemnie. Domyślamy się, że w zamian za zezwolenie na powrót do Polski Konrad Liedman uważał za stosowne, a może i zobowiązał się zapłacić wywiadem. Zapłacił i uznał, że to dość. Zapewniamy gorliwie, że nie przyjeżdżamy po oświadczyny miłości do Polski. Wciąż nieufny Liedman otwiera wreszcie furtkę i prowadzi do domu.

Pierwsza rzecz, jaka nam się rzuca w oczy, to dwa czerwone volkswageny, jeden na polskich numerach, drugi na niemieckich; jak się potem okaże, ten drugi należy do ojca, który tu co rok przyjeżdża na urlop. Zadbane obejście i niezwykłej urody dom: spadzisty, łamany dach kryty kolorowym eternitem. Wnętrze całe drewniane, a wielki dwupoziomowy i połączony z kuchnią living-room ma przeszkloną ścianę: widać przez nią szeroko pofałdowane mazurskie pole zakończone ścianą lasu.

Konrad Liedman nadal nie jest skory do rozmowy, na nasze komplementy pod adresem domu ani potakuje, ani zaprzecza. Żona coś smaży w przyległej kuchni, wyposażonej jak z żurnala i ani myśli przyłączać się do rozmowy. Pierwszy i jedyny raz w trakcie rozmów na mazurskich szlakach natrafiliśmy na tak wyraźną niechęć. Widać gospodarze mają całkiem dość propagandy tworzonej wokół ich powrotu.

A oto ich skondensowana historia: wyjechali całą rodziną, kiedy wszyscy wyjeżdżali. Ich byłe gospodarstwo gmina przydzieliła człowiekowi, który do pracy serca nie ma, pole zarasta mu chwastami, powoli rozbiera zabudowania; kiedy wyssie z gospodarki, co się da, porzuci ją i pójdzie na państwowy wikt do PGR-u. Tak czy owak, droga powrotu Liedmanów na ojcowiznę została odcięta.

Konrad i żona dostali w RFN pracę bez trudu, nie było im źle i o powrocie zrazu nie myśleli. Źle się jednak czuli w miejskim środowisku i coraz częściej przemyśliwali nad kupnem gospodarki w Polsce. Wrócili, nawet bez wielkich trudności paszportowych, przez rok się rozglądali za czymś stosownym, aż wreszcie trafili na ten dom: wybudował go producent pustaków, człowiek zamożny, bywały w świecie — stąd nietutejszy styl. Liedmanowie kupili 15 hektarów, owce, maszyny.

— Chciałem być rolnikiem — mówi Konrad Liedman po raz pierwszy coś bardziej prywatnego. — Tam pracowałem w fabryce, to nie dla mnie. Jak człowiek całe życie przywykł mieć za oknem szerokie pole i samemu układać sobie czas, nie wdroży się do tępej roboty przy maszynie. Tam rolnictwa zacząć się nie da, trzeba by być milionerem, żeby kupić farmę. Więc wróciłem.

Co na to sąsiedzi? W porządku. Może im nawet trochę schlebiało, że emigranci z bogatego świata woleli wrócić tu, dzielić wspólne mazurskie życie?

Erich Selke wrócił, bo wybrał kraj i styl życia. Konrad Liedman wrócił, bo wybrał zawód. Oba te powroty to jedne z nielicznych jasnych punktów na smętnym obrazie warmińsko-mazurskiej epopei.

 

Ziemia

 

Zostały Mazury bez Mazurów, Warmia bez Warmiaków. Łagodny płaskowyż jak niegdyś częstuje oczy coraz to nowymi widokami, jeziora jak niegdyś wychylają się zza zwartych ścian lasu, ale ludzi, którzy stanowią organiczny składnik ziemi, już nie ma. Ze stu kilkudziesięciu tysięcy autochtonów u progu wyzwolenia, jakich się doliczono na terenie ówczesnego województwa olsztyńskiego, zostało parę tysięcy niedobitków.

Ksiądz Otello mówi nam, że ma najwyżej ośmiuset parafian w całym rejonie Nidzicy; nowi osiedleńcy nie kierowali się do kościoła ewangelickiego. Naczelnik w Stawigudzie, Zygfryd, Gładkowski, doliczyłby się może pięciuset Warmiaków, w gminie liczącej blisko pięć tysięcy. We wsi Gieląd koło Sorkwit, w tym samym Gielądzie, o którym mówiono nam, że pozostał fortecą tubylców, znajdzie się może siedmiu Mazurów; drugie tyle gospodarstw się rozpadło.

A co dopiero poza tymi większymi skupiskami! Ze wsi Pluski wyjechało jakieś czterdzieści rodzin, dwóch Warmiaków zostało. W Mojtynąch została jedna pani Izdebska. W Kabornie żyją trzy rodziny warmińskie, w Łajsie jedna, a właściwie połowa, bo mąż jest z Kurpiowszczyzny. W Pustnikach mieszka ich więcej, samych gospodarzy czterech, a jeszcze kilku robotników z miejscowego PGR — ale w Dłużku nie został nikt, w Nataci nikt. Litanię można by ciągnąć długo. Z resztek, które zostały po nieustannie cieknącym strumyczku i gwałtowniejszych falach odpływu, czyli z tych kilku tysięcy, wiele czeka jeszcze na numerki na wyjazd, na zgodę władz paszportowych.

Poskładali podania i czekają. Usiłują odgadnąć, jak się w te numerki wygrywa. Czy lepiej siedzieć cicho i grzecznie, czy raczej naprzykrzać się, rozrabiać. Pani Jadwiga Nietupska z Kaborna, ale rodem spod Nowogródka, dałaby wszystkim Warmiakom zgodę, niech jadą choćby dziś: od lat już siedzą jak na walizkach, koło domu chodzić im się nie chce, gospodarka zapuszczona. Nie ma już stereotypu Warmiaka gospodarnego, od kiedy zaczęły się masowe wyjazdy i ci, którzy zostali, zachowują się jak w poczekalni. Widywaliśmy obejścia autochtonów bardziej zaniedbane niż domy osiedleńców.

Niech jadą, niech jadą, mówi Nietupska, co było, już nie wróci, nie będzie Kaborno taką wsią, jaką ją pamięta, kiedy przyjechała z Nowogródczyzny: szkoła, świetlica, śpiewy, wesoło i gospodarnie. Byli rolnicy całą gębą, nawet o swojskich nazwiskach, tak że nie czuła się tu obco: Mieczkowski, Cedrowski, Zientara, a nawet jak Jaeger, to na imię miał Franek. Teraz Mieczkowscy i Cedrowscy pracują po fabrykach w RFN, ich domy rozebrane, jak te na kolonii, albo się rozpadły, jak ten naprzeciwko pani Nietupskiej. Ziemię wziął PGR Klewki. Po przeszłości zostało wspomnienie, które umrze razem z tymi, co Mieczkowskich i Cedrowskich żegnali.

Pani Nietupska uważa, że, kiedy wyjadą, spotka ich rozczarowanie. Mówi to nie na podstawie lektury polskich gazet, które się często podejrzewa o stronniczość, ale opierając się na własnych, całkiem świeżych obserwacjach: jej sąsiadka z Kaborna, wyjeżdżając do RFN dziewięć lat temu, odgrażała się, że ją zaprosi. Dobra, dobra, myślała Nietupska, teraz tak mówisz, a potem, co z oczu, to z serca. Okazało się jednak, że razem z sentymentem do rodzinnej wsi przetrwał w tamtej sentyment do sąsiadki. Nietupska była więc kilka tygodni tam, w tym betonowym świecie, owszem, popatrzeć jest na co, ale Arnold jak poszedł do pracy w czwartek rano, to wrócił w sobotę wieczorem.

— Czemu tak długo, Arnold?

— Bo była robota. I to musowo zostać, jak majster mówi, a nie, to jazda, przyjmą innego!

Odwiedziny takie jak Jadwigi Nietupskiej u byłych sąsiadów, a obecnie obywateli RFN, świadczą o głębszych więzach, zadzierzgniętych przez lata wspólnego życia na tej ziemi. W Purdzie poznajemy prezesa kółka rolniczego, Stanisława Cygana, który lekko śpiewnym wschodnim akcentem opowiada nam swoją historię.

— Muszę zdążyć na ślub Arwina. Muszę! Był mi jak brat. Dojeżdżałem do Purdy do roboty z daleka. Ktoś mi doradził, żeby wynająć pokój na miejscu. Gajewscy to była tutejsza mazurska rodzina. Najpierw się wahali, wreszcie przyjęli mnie jakby na stancję. Mówią, że tylko na Wschodzie spotyka się takiej serdeczności ludzi, ale to nieprawda. Ona mówiła: „Stasiu, i tak piorę, dorzuć swoją koszulę“. Byłem dla nich jak syn, a oni dla mnie jak ojciec, matka i brat. Arwin był taki siurek, do ramienia mi nie sięgał. Nie mogli to tutaj żyć spokojnie? Wyjechali w 1978. Przedtem sprzedali mi swój dom za pół ceny. Kilka lat później stary Gajewski umarł. Teraz Arwin się żeni i zaprasza mnie na ślub. Paszport już mam, ale bez pomocy nie zdążę z wizą, a muszę być na tym ślubie, muszę!

Bardziej niż w uśmiechy i oświadczenia dyplomatów wierzymy w takie więzy. Pomogliśmy, na ile to było możliwe, w uzyskaniu wizy i Cygan potoczył się swoim maluchem na wesele przybranego brata.

Odpłynął Smętek za Odrę i Łabę, ale jeziora trwają. I lasy szumią, jak dawniej szumiały, a nawet głośniej: porosły tam, gdzie kiedyś były pola i pastwiska;. W czasach, kiedy za podatki zabierali ludziom ziemię, las podchodził pod same chałupy. Gospodarstwa były tu ongiś duże, w myśl dekretu o reformie rolnej: na terenach odzyskanych zostawiano miejscowym do 100 hektarów, podczas gdy w Polsce centralnej parcelowano wszystko ponad 50 hektarów. Potem posiadaczy okrzyknięto kułakami, przygnieciono podatkami i tak pola zmieniały się w las.

— Pamiętam, że te pola, które zarosły dziś lasami, nasi ojcowie karczowali. — opowiadała Marta Niwerowa. — Drzewko po drzewku, żeby tam zboże siać. My, dzieci, nosiliśmy w wiaderkach piasek na bagna.

Wydzierali naturze ziemię pod uprawę. Teraz natura triumfuje nad nimi. Pod sosnowe laski poszły pola „kułaków“, a także liczne pola uprawne, będące do niedawna własnością Mazurów i Warmiaków. Wysokość drzewek wskazuje na rok emigracji. W lasach po największej fali wyjazdów z drugiej połowy lat siedemdziesiątych można zbierać gąski, a nawet prawdziwki. W późniejszych dopisują maślaki. Był las — nie było nas, będzie las — nie stanie nas.

Kiedy zaczęła się wysoka fala wyjazdów, w roku 1976, sytuacja w rolnictwie nie skłaniała do osadnictwa, kto mógł, uciekał ze wsi i z obsadzeniem mazurskich czy warmińskich opuszczonych gospodarstw był prawdziwy problem.

— Chciałem dawać ogłoszenia do gazet, ale nie przyjmowali — skarży się naczelnik gminy Purda, Stanisław Szozda.

Herbert Pieczkowski, naczelnik Jonkowa, objął swój urząd później, kiedy doszli do rozumu i ogłoszenia już przyjmowali. Ale zanim to nastało, zanim władza zrozumiała, że ziemia nie może leżeć odłogiem, musiało skurczyć się pogłowie bydła, musieliśmy głębiej zabrnąć w długi na import zboża, musiały jeszcze bardziej się przerzedzić sklepowe półki i musiały się o korektę polityki rolnej upomnieć załogi robotnicze.

Kiedy po Sierpniu 1980 roku rząd zaczął przestawiać produkcję fabryk mechanicznych na widły, pługi, brony i kiedy podwyższono ceny skupił płodów rolnych, od razu znaleźli się chętni. W Pieckach koło Mrągowa było ich tylu, że ciągnęli losy, komu dostanie się ziemia. W Purdzie, w tej samej Purdzie, gdzie naczelnik nie mógł dać ogłoszeń i w końcu oddawał ziemię PGR-owi, chociaż ten wcale się nie palił do jej przejęcia — teraz, przy lepszej koniunkturze, wykrojono na powrót z pegeerowskiej ziemi czterdzieści pięć gospodarstw i nadano je dotychczasowym robotnikom PGR-u. W pewnym sensie nastąpiła więc antykolektywizacja, podzwonne dla idei, która nigdy nie została publicznie ogłoszona, ale która bez wątpienia istniała: żeby okręg mazurski uczynić poligonem doświadczalnym kolektywizacji.

Zasadą polityki rolnej w latach pięćdziesiątych było dopiec kułakowi tak, żeby dobrowolnie poszedł, do spółdzielni. Słyszeliśmy o przypadku rolnika ze wsi Labuszewo, przed wojną silnego ośrodka polskości, który miał 90 hektarów, ale wobec braku ludzi, maszyn i sprzętu uprawiać mógł tylko 10; resztę chciał oddać, lecz nie przyjęto od niego, tylko kazano mu płacić podatki i odstawiać produkty z całości.

Ten sam rolnik kiedyś, za władzy niemieckiej, wieszał sobie nad drzwiami wejściowymi białego orła i chociaż żandarm co pewien czas mu go strącał, on wieszał znowu. Miał 90 hektarów i dzięki temu był niezależny. Kiedy zaś orzeł biały stał się oficjalnym godłem państwowym na tych ziemiach, stał się zależny dlatego właśnie, że miał 90 hektarów. Umarł rozgoryczony i kazał dzieciom umieścić na swoim grobie tabliczkę po niemiecku. Tabliczka została jednak zdjęta, kiedy w Labuszewie obchodzono uroczyście jubileusz siedemdziesięciolecia polskiego ruchu ludowego. Nie mogliśmy nawet ustalić z pewnością jego nazwiska, została bezimienna mogiła, bo dzieci też już wyjechały.

Organizatorzy jubileuszu mieli rację. Niemiecki nagrobek polskiego Mazura nie byłby dźwięcznym akcentem obchodów. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: polityka gospodarcza Hitlera, program tzw. Osthilfe, w wyniku którego oddłużono majątki w Prusach Wschodnich i obniżając podatki zachęcono do inwestowania, przyniosła tym ziemiom ogromny postęp. Nasza zaś polityka gospodarcza, połączona z dyskryminacją autochtonów, dała rezultaty wątpliwe. W latach 1976-1981 co trzeci hektar w Olsztyńskiem zmieniał właściciela, ogólny areał ziemi uprawnej się skurczył. Musiało się to odbić negatywnie na rolnictwie. Relacja cen, rachunek opłacalności, zmiana gospodarzy — to główne powody kiepskich efektów. Żadnego wpływu na to nie miały zapędy rewanżystów.

Ziomkostwa wschodniopruskie, o których szerzej piszemy w innym rozdziale, przysyłają pod adresem urzędów gminnych w Olsztyńskiem listy pisane na maszynie poprawną, acz przesadnie urzędową polszczyzną, których celem jest przestraszenie nowych mieszkańców tych ziem. Do koperty wkładają ulotkę z mapką o nazwie „Wschodnie Niemcy i nasza Ziemia Sudecka, ojczyzna ponad 13 milionów Niemców“, na której zakreskowane są nie tylko Wrocław, Słupsk i Olsztyn, ale także Poznań, Bydgoszcz i Kłajpeda. Jest to więc wersja dosyć ambitna, bo ignorująca nie tylko wyniki drugiej, ale i pierwszej wojny światowej, wersja właściwie rozbiorowa.

Oto ciekawsze fragmenty listu; ten akurat nadszedł do Urzędu Gminy Rożnowo, ale słano i do innych:

„(...) Dotyczy: Kupna lub nabycia ziemi w tak zwanych polskich ziemiach zachodnich, w niemieckich ziemiach wschodnich.

(...) Niemcy, od roku 1945 z ziem wschodnich wygnani i mający uniemożliwiony powrót, chcą Państwu zwrócić uwagę, że Polska Rzeczpospolita Ludowa nie jest uprawnioną do sprzedaży i do darowizny ziemi lub innych gruntów, które zgodnie z obowiązującym prawem międzynarodowym, powszechnym i jednoznacznym w wykładni, są nadal bez zmian własnością wygnanych Niemców.

(...) Prosimy o przyjęcie stanu prawnego do wiadomości i o powiadomienie wszystkich zainteresowanych, aby nie powstały rozczarowania u tych osób, których to będzie dotyczyło.

Każdy, który się teraz dopuszcza do nabycia ziemi w celu założenia i rozszerzenia gospodarstwa rolnego na terenach, które stoją od 1945 roku pod zarządem Państwa Polskiego, powinien się z góry z tym liczyć, że on sam lub też jego syn albo wnuk pewnego dnia będzie musiał bez praw na odszkodowanie zwrócić w pocie czoła urządzane gospodarstwo rolne“.

Chociaż naszym zdaniem w Polsce wyolbrzymia się często znaczenie ziomkostw, cytowany wyżej list i opisana mapka są faktem. Nadawcy jakby nie zauważyli, że coś się w Europie zmieniło, i to nieodwracalnie. Te zmiany pchnęły miliony ludzi ze swoich starych miejsc w całkiem nowe, i nie była to przyjemna wycieczka turystyczna. Opowiadał nam naczelnik gminy Stawiguda, że kiedy jego ojciec opuszczał swoją wieś na Wileńszczyźnie, omal nie dostał pomieszania zmysłów z tęsknoty, którą dopiero przeczuwał. Możemy więc odnosić się wyrozumiale do tęsknot dawnych mieszkańców tych ziem, ale nie ma to żadnego wpływu na rzeczywistość. Co więcej — nie ma żadnego wpływu na adresatów takich listów. Nie spotkaliśmy wśród naszych rozmówców nikogo, kto w swoich rachubach życiowych brałby pod uwagę przestrogi ziomkostw i ewentualność powrotu Niemców.

Może teraz wreszcie, po wielu zakrętach i zawirowaniach, nowi lokatorzy tej ziemi zagrzeją dłużej miejsca i dadzą początek tak potrzebnej ciągłości?

Do Doroty i Krzysztofa Łebkowskich jedziemy zwabieni opowieściami o tym, że młodzi inteligenci zapuszczają korzenie na warmińskiej wsi. Przy tym nie chodzi o drugie domy na lato. W krainie jezior wielu przedstawicieli środowisk inteligenckich ma dziś posiadłości. Niektórzy spędzają tam nawet sporo czasu, pracują, piszą książki, malują obrazy. Przerobili po swojemu domy po uchodźcach, nadali tym domom innego blasku. Albo wybudowali nowe domy w pobliżu lasów i jezior. Przyjeżdżają, dla widoku, dla relaksu.

Nie o nich chodzi. Chodzi o młodych z miasta, którzy tu, w opuszczonych siedliskach postanowili znaleźć nowy sposób na życie. Coś im po drodze nie wyszło: albo zawód, który obrali, okazał się nieprzydatny, albo życie sią od nich odwróciło. Gdyby byli Mazurami, może złożyliby papiery na wyjazd z Polski; ponieważ Mazurami nie są, wyjeżdżają na Mazury.

Wieś Węgajty, gmina Jonkowo. Za wsią kolonia Godki, pustkowie. Droga robi sią wąska, polna, z wybojami. Skręcamy do obejścia, przy którym widać roboty budowlane. Pod gołym niebem stoją kredensy wyniesione ze środka, na nich jakieś garnki. Przyjechaliśmy najwyraźniej nie w porę. Z okienka na górze wychylają się dwie głowy.

Państwo Łebkowscy schodzą do nas umazani cementem. Wyłączyli im właśnie światło, znów parę godzin postoju. I to akurat, kiedy udało się ściągnąć ludzi do roboty!

Wchodzimy po drabince na górę. W dolnych pomieszczeniach zerwane podłogi, stoi rozrobiony beton i siedzą z papieroskiem ludzie unieruchomieni przez brak prądu. Trep zostaje zamknięty w samochodzie — po drabinie i tak nie umie chodzić, a gdzieś w dole krąży strażnik obejścia, mogłoby dojść do starcia. Na stryszku, który będzie kiedyś zapewne gustowną mansardą, stoją dwa łóżka, na stole ślady po śniadaniu, którego nie udało się zjeść bez herbaty. Pełna prowizorka. Tylko za oknem spokojnie pofalowane łąki zamknięte wianuszkiem lasów. Zieleń jest kolorem nadziei. Ale kiedy przestaje się patrzeć w okno, a zaczyna słuchać gospodarzy, nadzieja umyka.

Krzysztof Łebkowski, absolwent historii sztuki Uniwersytetu Warszawskiego, przyjechał do Olsztyna wraz z grupą kolegów w 1977 roku. Mieli szczytne plany ratowania tego, co było właśnie wtedy przez Warmiaków opuszczane i stworzyli grupę pod nazwą „Pracownia“. Młodym ludziom nie były znane mechanizmy wojewódzkiej władzy i na pewno popełnili niejedną niezręczność: czy jednak można mieć im za złe, że na przykład zorganizowali wyprawę szlakiem opuszczonych domów i zaprosili każdego, komu ta sprawa jest bliska, w tym również decydentów?

Decydenci mogliby zapewne powiedzieć, że budżet wojewódzki jest przeciążony i tak, że brakuje cementu albo dachówek, że — słowem — akcja jest niepotrzebna. Jednak niczego nie powiedzieli, bo żaden z nich się nie pofatygował. Za to młodzież, która wzięła udział w wyprawie, z wrodzoną sobie wrażliwością odniosła się do śmierci, widocznej gołym okiem, śmierci tworów ludzkiej cywilizacji.

Trzeba było połączyć wrażliwość i zapał z jednej strony, potrzeby i pieniądze z drugiej, a z trzeciej, ze strony władzy, poprzeć to wszystko projektami i urzędową zgodą. Ale nic z tego nie wyszło, wszystko się rozbiło o chłodną obojętność życia urzędowego. Zapewne trzeba by jakieś przepisy nagiąć, może nawet lekko przekroczyć, żeby domy po rolnikach dać nierolnikom (co w innych wypadkach, o których piszemy oddzielnie, czyniono dosyć ochoczo). Zabrakło indywidualności chcącej, zdolnej i władnej zadziałać inaczej niż utartym szlakiem.

Tak więc zapał rozpalił się i nie podsycany — wygasł. Pan Krzysztof mieszkał dwa lata we wsi Plutki. Domy w tej wsi rozpadały się i wreszcie rozpadły, nic na to nie poradzili. Wokół były błota i błota, błotnista pustynia.

— Wszędzie można żyć, byle nie na Warmii — powiedział wtedy Krzysztof i wrócił do Warszawy.

Ożenił się z koleżanką ze studiów, Dorotą. Zamieszkali kątem u teściów, urodziła się córka Marta, a Dorota kończyła magisterium. Życie u teściów, jak to u teściów, w dodatku bez perspektyw, bo pracowali tylko dorywczo, nikt nie szukał historyka sztuki.

Zaczęli rozglądać się intensywnie po tak zwanym terenie: może tam? Chcieli wyjechać na wieś, oferować swoje usługi, swoją wiedzę. Mogą uczyć, mogą organizować życie kulturalne, opiekować się twórcami ludowymi, chronić zabytki. Nie udały się kolejne podejścia do zdewastowanych dworków, które próbowali ożywić. Czas mijał, urodził się Maciek, wegetacja kątem stawała się coraz bardziej nieznośna.

I wtedy ktoś przywiózł wiadomość, że zwolniło się duże gospodarstwo po warmińskiej rodzinie, można by je przejąć w parę osób, zrobić spółkę, zostać rolnikami. Krzysztof gotów był zapomnieć swoje zaklęcie: wszędzie, tylko nie na Warmii. Spróbują jeszcze raz.

Było to zadbane gospodarstwo po Eryku Selke, którego losy Czytelnik poznał. Łącznie z dzierżawą 90 hektarów ziemi, zabudowania, maszyny. Do spółki weszło pięciu mężczyzn i trzy kobiety. Dwie osoby kończyły studia rolnicze. Idea, jak każda idea, była logiczna i piękna. Pracować według możliwości, dzielić według potrzeb. Jednak prędko okazało się, że niewiele zostawało do dzielenia.

„Komuna”, w której interesy studentów dojeżdżających na zajęcia kolidowały z potrzebami rodziny z dziećmi i aspiracjami psychologa nastawionego na zarobek, zaczęła zdradzać takie same objawy chorobowe, jakie występują wszędzie, gdzie próbuje się człowieka uformować na obraz i podobieństwo ideału. Ci, co pracowali mniej, chcieli, aby dzielić równo i zarzucali zdradę idei. W dodatku dom nie był aż tak duży, żeby bezkolizyjnie pomieścić różne obyczaje.

Po trzech miesiącach, które Dorota nazywa surrealistycznym koszmarem, zawinęła dzieci i wróciła do rodziców jak do Kanossy.

— To mogło się udać, gdyby działało na zasadach normalnej, kapitalistycznej spółki — mówi Krzysztof. — Wyobrażałem sobie, że połączymy środki, a następnie każdy, stosownie do wkładu i wysiłku, będzie czerpał zyski.

Wyobrażali sobie wszyscy pięknie. Marzyli, że ziemia po Eryku Selke przyniesie bogactwo, za które kupią jacht i objadą świat. Rozchodzili się w znacznie gorszych nastrojach i w gorszych wzajemnych stosunkach. Na gospodarstwie z całej spółki został młody inżynier rolnik, Szaniawski.

„Komuna“ się rozpadła, ale jej przykład zaowocował. Do gminy Jonkowo ściągnęli zwabieni legendą inni młodzi inteligenci. Ładowali w rozpadające się dobra pieniądze, które zarobili na saksach za granicą. Szaniawski jeździł na Zachód w tym celu i Alster, i Łebkowscy. Osthilfe po nowemu polega na tym, że środki z Zachodu na Wschód płyną prywatnymi kanałami. Z kolei Ukraińcy i Łemkowie, przymusowo przesiedleni na północ Olsztyńskiego aż pod granicę — co wycisną z ziemi tu, posyłają w Bieszczady, gdzie widocznie mają nadzieję wrócić.

Łebkowscy zajęli dom nie opodal stojący. Był rok 1982. Cztery lata wcześniej dom ten opuścili Warmiacy, Mertynowie. Potem mieszkał tam wraz z rodziną robotnik z kółka rolniczego. Przez te cztery lata spalił wszystkie drzwi, rozebrał szopę i drewutnię, w pokoju, którego nie używał, urządził ubikację. W ruinę tę SKR coś nawet inwestował, robotnik skarżył się na zimno, więc założono mu podwójne okna. Kiedy Łebkowscy wkroczyli, nawet szyby w tych podwójnych oknach zastali potłuczone. Wynieśli ludzkie odchody z pokoju, potem Krzysztof otynkował, pomalował. Doprowadzili wodę do budynku, wstawili meble, lodówkę, pralkę, przywieźli dzieci.

I zaczęło się życie na własnym. Kapitał włożyli w zakup jałówek, nastawili się, wzorem rolniczej tradycji tych stron, na hodowlę. Pola, na których SKR uprzednio uprawiał kukurydzę, były tak zasypane herbicydami, że koniczyna nie chciała rosnąć. Zabrali się też do odkamieniania pól. Pierwszy rok zamknęli zyskiem. Krzysztof zobaczył światło w końcu tunelu i polubił to zajęcie. Człowiek nabiera serca do roboty, z którą może łączyć perspektywę. Dorota nawet dzielnie znosiła oddalenie i niewygody.

Zimą odcięci od świata nieraz przez całe tygodnie. Koń, jedyny łącznik ze światem, zakopał się kiedyś w śniegu po brzuch. Wichry wiały, w godzinach szczytu energetycznego zapadała ciemność. Żywność trzeba było gromadzić jak na wojnę. To nic, myśleli, dorobimy się po trochu, kupimy samochód, będziemy wolni.

Po pięciu latach farmerskiego życia przyszłość nie rysuje im się wcale radośnie.

— Pieniądz wchodzi w pieniądz — mówi Krzysztof. — Miałem 10 jałówek, było ciężko, w następnym roku kupiłem 20, będzie lżej, myślałem, a okazało się, że wyszliśmy gorzej. Wydatki rosną nieproporcjonalnie do wpływów.

— Zimno, mokro, krótki okres wegetacji, ziemia V-VI klasy i teraz ten remont, którego nie skończymy przed zimą — Dorota jest w znacznie gorszym nastroju od męża. Porwali się na przebudowę domu, bo po pięciu latach prowizorka dojadła im do żywego. Ale ludzi do roboty ściągnąć nie można, jak się ściągnie, to są pijani, jak są trzeźwi, to nie ma cementu, jak jest cement, to wyłączają prąd.

Do poziomu, który mogliby nazwać normą i czuć się tu dobrze, potrzeba tak wiele rzeczy! Dla miejscowej ludności są awangardą cywilizacji — woda w kranie, zamrażarka. Jednak rozziew między ich potrzebami i oczekiwaniami a rzeczywistością i perspektywą jest tak wielki, że czują się załamani. Co robić dalej? Władowali tu wszystkie pieniądze i kawał życia. Teraz jeszcze remont. Zostawić do wszystko? I dokąd iść, na co liczyć?

— Z samego rolnictwa dziś się nie wyżyje — mówi Ryszard Zwierowicz. — Trzeba czymś „dotować“ gospodarkę, żeby ją utrzymać.

On sam, absolwent handlu zagranicznego z Warszawy, przejął opuszczone gospodarstwo w Sękinach i teraz razem ze wspólnikiem z Łodzi uruchamiają w przerobionej stodole produkcję końcówek do kabli dla przemysłu stoczniowego. Z rolnictwa nie chce rezygnować, nawet jeśli interes dobrze się rozwinie: to sprawa honoru — mówi.

Być może Łebkowscy wesprą hodowlę bydła rzemiosłem artystycznym, ktoś tam myśli dalej wyskakiwać „na saksy“, ktoś inny chce reperować budżet handlem maszynami.

Każde wahnięcie w polityce rolnej na niekorzyść rolnika najsilniej odczuwają tacy jak oni — młodzi i na dorobku. Rolnik z gminy Jonkowo, rodem z Białostocczyzny, Bronisław Krasowski, powiedział, że rozumie frustracje tych młodych i wykształconych. Potrzebują łazienki, samochodu, żeby dojechać do teatru; na to rolnictwem nie zarobią. On sam jest gospodarzem zamożnym, owszem, ale siedzi na gospodarce od lat trzydziestu. Jeden młody po technikum rolniczym, który osiadł niedawno na 30 hektarach, chce już wszystko sprzedać, ucieka do miasta.

— Maszyny są coraz droższe, ich jakość coraz gorsza — mówi Krasowski. — A bez maszyn nic nie wskóra, to nie 2-3 hektary pola, które można było kosą kosić. Cały dzień dziś straciłem, żeby, objechać GS-y i kupić łożysko do śrutownika. Bez śrutownika nie nakarmię kilkunastu świń, a łożyska nie dostałem. Młodzi rezygnują przy takich kłopotach.

Zanosi się więc na to, że ziemia znów może zmieniać właścicieli, chociaż już bez narodowościowych przyczyn. Może kredyty są za niskie? Może uporu i zdolności brakuje?

Po odpowiedź jedziemy do sąsiedniej wsi Węgajty. Ziemia taka sama, klimat taki sam i władze gminne takie same, więc będziemy mogli ocenić historyków sztuki przez porównanie z „prawdziwymi“ rolnikami. Maria i Edward Skuraczowie, sołtysowie, mieli osiem krów. Zostawili jedną, tyle co na mleko dla własnych dzieci.

Coś się popsuło w tej rolniczej maszynie. Jak mleko za tanie, maleje pogłowie, zabraknie i wołowiny. Jak zboże za drogie, maleje trzoda. Nieustanna huśtawka opłacalności źle wpływa na gospodarstwa. A na decyzje rolnika wpływ ma przecież wszystko: ceny, jakie on płaci i jakie jemu płacą, dostępność środków produkcji i koszty transportu, atrakcje życia w mieście i poczucie bezpieczeństwa na wsi.

Skuraczowie liczą tak: za żyto dostali 60 tysięcy złotych, z tego połowę trzeba było zapłacić za wynajęty do zbioru kombajn. Pszenica droższa, 300 tysięcy złotych — ale leży na polu i moknie. Jak była pogoda, nie było kombajnu. Kiedy wreszcie przyjechał, zaczęło lać. Kiedy skoszone zboże zaczęli prasować, zepsuła się prasa. Nim dostali złamaną część, zboże zmokło.

Maria Skuraczowa, chociaż pochodzi stąd, z Węgajt, nie pamięta, jak było przed wojną. Ale są tacy, co pamiętają. Oczywiście nie było takich maszyn. Ale co było, to działało. Niemiec jak powiedział słowo, że maszyny wyremontowane albo magazyn wyszykowany, to choćby pioruny biły! No i o ludzi do pracy było łatwo. Dzisiaj bezrobocia nie ma, to prawda i trzeba to zapisać na plus. Ale każda moneta ma i odwrotną stronę: ludzie się cenią, rozbisurmanieni, niczego nie można być pewnym.

Maria Skuraczowa z radością wyrwała się ze wsi, kiedy wyszła za mąż za olsztyniaka: zamieszkali u teściów w pokoiku. Ale kiedy w 1978 jej rodzice zdecydowali się wyjechać do RFN i zostawiali ten dom, w którym rozmawiamy, zabudowania, ziemię — przeprosiła się ze wsią na powrót. Bądź co bądź są u siebie. Mąż, absolwent Akademii Rolniczo-Technicznej, prowadzi gospodarkę i dorabia jako nauczyciel w pobliskiej szkole podstawowej.

— Czy można stanąć na nogi z samej gospodarki?

— Nam w razie czego rodzina pomoże — mówi Skuraczowa. — Na ubranie się nie wyda, a to kawa, a to przysmaki dla dzieci podeślą. Rolnik dostaje przydziałowe tylko 1300 kilo węgla. Kiedy zeszłej zimy marzliśmy, poprosiłam mamę i wpłaciła nam marek na trzy tony.

Nie zetknęliśmy się z objawami zazdrości, choć byłyby całkiem zrozumiałe; przecież większość rolników nie ma do kogo pisać o pomoc. Tyle, że ci, którzy mają do kogo pisać, mają też dokąd wyjechać. Kiedy przeciwności ich zmogą, składają podanie o wyjazd.

— Inaczej trzeba liczyć gospodarowanie autochtona, który ma jeszcze od niemieckich czasów maszyny i rodzinę za granicą — powie nam sołtys wsi Pustniki, Erich Neuman, który sam ma tylko pół hektara, pracuje jako traktorzysta w PGR — a inaczej takiego, co zdany na własne dwie ręce. Z naszej wsi wyjechało wielu takich, co harowali od świtu do nocy, a na swoje nie wychodzili.

Przykłady można znaleźć, na wszystko. Bywają zamożni gospodarze napływowi, bywają lepsi miejscowi. W Pustnikach jeden Mazur ma 40 hektarów i za samo mleko bierze miesięcznie 100 tysięcy złotych. A obok przybysz z Polski centralnej na takich samych hektarach powiada, że krów mu hodować nie warto. Obydwaj mają takie samo niebo nad głową, glebę pod nogami i ceny w mleczarni — ale różne tradycje, różną wpojoną pracowitość, różne skale wartości.

We wsi Natać przed wojną, kiedy nie było jeszcze elektrycznych dojarek, każdy Mazur trzymał po piętnaście krów. Dziś Mazurów już nie ma, we wsi są ledwie dwie krowy, do których setka letników ustawia się w sezonie w kolejkę po mleko.

W rozmowie z Zyglindą Trosin we wsi Gieląd usiłujemy dociec, dlaczego właśnie krowy, specjalność tych stron, pierwsze padają ofiarą nieopłacalności. Trosinowie mają ledwie czternaście hektarów, trzymają jedenaście krów, wkrótce sąsiad idzie na rentę, może dokupią jeszcze jego ziemię i powiększą stado. A obok wielu takich, co hektarów mają po dwadzieścia, a krów ledwie trzy, cztery.

— Ludzie uciekają od hodowli, bo hodowla to obowiązek — twierdzi Trosinowa. — Krowa nie wie, co to niedziela czy święto, krowa nie pyta, czy wczoraj była zabawa. Ludzie porobili się wygodni.

Nie wypadało jakoś spytać Trosinów, czy i ich wspierają rodzice. Ale daje do myślenia powtarzający się schemat: kiedy praca na roli staje się za ciężka i nazbyt szarpiąca nerwy dla starych, ci wyjeżdżają, a gospodarkę przejmują młodzi. I wnet okazuje się, że zamiast ci młodzi, w pełni sił, wspierać starych rodziców na rencie, dzieje się akurat odwrotnie: skrawki renty podpierają opłacalność gospodarstwa.

Po kilku latach lepszych cen, które przyciągnęły trochę ludzi na wieś, rolnicy znów nie mogą dogonić wydatków. Eryk Selke mówi, że gdyby nie wyszykował sobie sam starej „Vistuli“, nie byłoby go stać na wynajęcie kombajnu. Za skoszenie 30 hektarów musiałby zapłacić 300 tysięcy złotych, a za zepsutą „Vistulę“ dał 150 tysięcy i już mu 2 lata służy.

W krajach wysoko rozwiniętych na pracownika w rolnictwie przypada o wiele więcej inwestycji niż w przemyśle. U nas jest na odwrót, rolą zajmuje się blisko trzecia część narodu, ale, że słabo uzbrojona, trudno jej wyżywić pozostałe dwie trzecie.

Narzeka nawet tak dobry gospodarz, jak Gerard Romahn z Plusek. Kiedy pytaliśmy, jak trafić do niego, jedynego Warmiaka, jaki został we wsi spośród czterdziestu ongiś rodzin, powiedziano nam: tam, gdzie na podwórku pełno maszyn.

Trafiliśmy bez trudu. Maszyny stoją na podwórzu, bo Romahn nie może zbudować garażu: nie o pieniądze chodzi, ale eternitu, dźwigarów, papy nie ma. Na dacze jakoś się znajdzie, dla rolnika zabraknie. Romahn jest rozgoryczony i na nasze pytanie, czy lubi być rolnikiem (jak Liedman) albo czy lubi polskie obyczaje (jak Selke), odpowiada sarkastycznie:.

— Jak można lubić rolnictwo w takich warunkach? Za wszystkim się uganiaj. Kupić cokolwiek trudno, a jak się kupi wirówkę, to raz wiruje, raz nie. Motorower kupiłem, przy pierwszej jeździe cewka wysiadła. Za litr mleka nawet pół litra piwa nie dostanę. Nawozy zdrożały o 500 złotych. Kiedyś zawsze się miało rezerwę na książeczce, teraz, co zarobię, to wydam.

Dlaczego wobec tego nie wyjechał? Tym bardziej że cała jego rodzina, trzech braci, dwie siostry są już tam.

— Zostałem, bo teściowie nie chcieli jechać. Jakże na starość zostawić ich samych? A kiedy teściowie zemrą, my już będziemy za starzy.

Teść Romahna to Lengowski, syn sławnego Michała Lengowskiego, którego imię nosi niejedna ulica w mazurskich i warmińskich miastach. Lengowski był działaczem i poetą, szczerze mówiąc chyba bardziej działaczem, bo pisał tak oto:

Lecz kiedy plebiscyt wypadł dla nas marnie,

Wielu z naszych braci do Polski sią garnie.

Wtenczas myśl stanowcza w głowie mi się rodzi,

Nie trza rzucać ziemi, skąd nasz ród pochodzi.

Usłuchał tego wezwania Gerard Romahn, dobry rolnik, przewodniczący rady sołeckiej, społecznik, pozytywny bohater na tutejszym terenie. Ale jeśli przebierze się miarka, jeśli do gospodarki trzeba by dopłacać — spakuje manatki i dołączy do rodziny za Łabą. Tamci rolnictwem się nie zajmują, przeżywają niejedną frustrację, ale jakoś żyją.

Ostatni mohikanie, jak Romahnowie, Trosinowie czy Skuraczowie, nie rzucają już ojcowizny tak ochoczo, jak ich sąsiedzi dziesięć lat wcześniej. Pogodzili się jakoś z Polską mimo wszystkich jej wad. Wiedzą, doświadczyli podczas licznych wizyt, że wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.

Ale nie zapominają, z jaką zgrozą patrzyli na rozpadające się, rozkradane bezpańskie domy. Z jaką rozpaczą obserwowali, że ziemia jałowieje, a pola uprawne, ogrody i sady wchłaniają w swoje posiadanie ciemne lasy. Dla turystów może to być egzotyczne: chodzi się po lesie, aż tu nagle zdziczała jabłoń albo krzak bzu wabi niespodziewanym fioletem. Dla nich jest to tragiczne.

Niegospodarność najbardziej razi gospodarnych. Marnotrawstwo oszczędnych. Bałagan akuratnych. Kto nie mógł tego wszystkiego znieść — wyjeżdżał.

Została ziemia, która z wolna obrasta nowym obyczajem. PGR-y budują po wsiach bloki na wzór i podobieństwo miejskich osiedli, żeby w prestiżowych mieszkaniach łatwiej utrzymać swoich robotników. Żywioł miejski wykupuje stare domy, żeby urządzać w nich prestiżowe dacze. Czyli każdemu to, czego mu brakowało.

Ma ta ziemia nowych lokatorów. Najbliżej dawnej granicy, dzielącej Polskę od Prus Wschodnich, osiedli przybysze z Kurpiowszczyzny: znali te strony sprzed wojny, przychodzili na saksy, wiedzieli nawet, gdzie ziemia lepsza. Dalej nieco, w pasie środkowym, przesiedleńcy z Wileńszczyzny, którzy do nowej ojczyzny ciągnęli na zachód tak, jak dawni mieszkańcy mazurskiej ziemi. Wreszcie na północy, pod samą radziecką granicą, zasiedlano przymusowo Ukraińców i Łemków, kiedy nijak nie można było zaradzić popieranym przez nich bandom w Bieszczadach. Do tych wszystkich dołączyli jeszcze, zwabieni pięknem krainy jezior, mieszkańcy miast, którym cywilizacja się przejadła.

We wsi Jabłonka, tuż przy trakcie, znajduje się mały bar „Sardynka“. Od osiemnastego wieku prowadził tu restaurację mazurski ród Kiperów. W drodze do Królewca zatrzymywali się podróżni, ktoś opisał w księgach, jak to u Kiperów można dostać aż 50 wyśmienitych potraw z ryb. Kiperowie prowadzili knajpkę jeszcze do lat pięćdziesiątych. Po zwycięskiej bitwie o handel lokal uspołeczniono i w ramach żywienia zbiorowego podawano kotlet raz. Teraz zmieniają się tu ajenci, bywa lepiej, bywa gorzej. Knajpka trwa, ale duszę jej odebrano.

Podobnie jak z tej dwóchsetletniej knajpki, tak z całej Warmii i Mazur uleciał duch, który żył tu ze swoim ludem. Jeziora, ziemia i lasy zostały. Nowi lokatorzy z wolna napełniają je nową treścią.

 

 

Agnieszka i Andrzej Krzysztof Wróblewscymałżeńsko-reporterska od 30 lat. Zgoda na wyjazd to ich czwarta książka. Poprzednio wydali: Chłopów-robotników, Wypłatę za rozum, Dyplom w herbie. Zaczynali od prasy młodzieżowej. Agnieszka przez kilkanaście lat była dziennikarką Sztandaru Młodych, potem Kobiety i Życia, obecnie Przeglądu Technicznego. Andrzej Krzysztof przez wiele lat pracował w Polityce aż do roku 1981, teraz w miesięczniku Zarządzanie. Małżonkowie są laureatami licznych nagród dziennikarskich, m. in. nagrody im. Juliana Bruna przyznanej przez dawne SDP.

 

 

54



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Agnieszka i Andrzej Wroblewscy Zgoda na wyjazd
ZGODA NA WYJAZD NAD JEZIORO
zasoby, zgoda rodzicow na wyjazd
ZGODA RODZICÓW NA WYJAZD DZIECKA NA WYCIECZKĘ, W TECZCE N-ELA
ZGODA RODZICÓW NA WYJAZD DZIECKA
zgoda rodziców na wyjazd dziecka na wycieczkę
Zgoda na prezentację zdjęć na stronie internetowej
zgoda na terapie logoped DRUK
D19240672 Ustawa z dnia 17 lipca 1924 r w sprawie opłat za paszporty na wyjazd zagranicę
Zgoda na znieczulenie, Zgoda na znieczulenie
ZGODA NA WYKORZYSTANIE WIZERUNKU DZIECKA, praca, druki do pracy
odmowa zgody do cięcia, Zgoda na znieczulenie
Zgoda na przyjecie stażysty
Zgoda na badanie -PROPOZYCJA -WSB NLU 2015, psychologia, studia psychologia, semestr V, materiały gm
Zgoda na praktyki, Teologia, ROK III, Katechetyka, Praktyki katechetyczne
Były mąż nie wyraża zgody na wyjazd dziecka za granicę
Zgoda na przynależność do ZHP
zgoda na Rozpowszechnianie wizerunku, SAR, dokumenty rekrutacyjne
SPOTKANIE Z PRZYJACIÓŁMI pANA jEZUSA WRZESIEŃ 2012, zgoda na SPOTKANIE Z PRZYJACIÓŁMI...., ZGODA

więcej podobnych podstron