Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie


CHRIS EWAN

DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO AMSTERDAMIE

Przekład

JAN RYBICKI

AMBER

1

Chcę, żeby pan coś dla mnie ukradł.

Nie pierwszy raz słyszałem te słowa, choć zwykle wypowiadająca je osoba woli zrobić sobie najpierw małą rozgrzewkę. Ten Amerykanin - nie. Przeszedł od razu do rzeczy, jak gdyby nigdy nic. Gdybym był gorszym pisarzem, napisałbym teraz, że usłyszałem w głowie dzwonki alarmowe albo że dreszcz przebiegł mi po krzyżu. A tak naprawdę, zacząłem słuchać go trochę uważniej.

- To jakieś nieporozumienie - odparłem. - Jestem pisarzem, nie włamywaczem.

- I to niezłym pisarzem. Siedzę pańską karierę. Jest pan dobry.

Uśmiechnąłem się.

- Jestem zwykłym wyrobnikiem po drogiej uczelni, i tyle.

- Może jako pisarz. Ale niejako złodziej. Masz talent, chłopie, a tutaj o to trudno.

„Tutaj", to znaczy w Amsterdamie. A konkretnie w mrocznawym, brązowym barze nad północnym odcinkiem kanału Keizersgracht, dwadzieścia minut spacerkiem albo dziesięć rowerem od mojego mieszkania. Było w nim ciasno, tuż naprzeciw naszego stolika mieliśmy dogasający kominek. Byłem tu już kiedyś, ale tylko w przelocie, więc nazwa z niczym mi się nie skojarzyła, gdy Amerykanin zaproponował, byśmy spotkali się w tym właśnie barze. No i się spotkaliśmy. Przy szklance holenderskiego piwa i podejrzanej propozycji.

Amerykanin skontaktował się ze mną przez moją stronę internetową. Bo jak większość autorów kryminałów mam własną stronę internetową, z której można dowiedzieć się różnych rzeczy o mnie i mojej twórczości. Jest tam opisana każda z moich książek i jest też część zatytułowana Aktualności, która informuje, gdzie mam jakiś wieczór autorski, i podaje trochę danych osobistych dla fanów, na przykład gdzie mieszkam, kiedy akurat piszę najnowszą książkę, i tak dalej. I link, żeby czytelnicy mogli wysłać mi e-mail, no i tak właśnie skontaktował się ze mną Amerykanin.

„Jest robota - napisał. - Cena nie gra roli. Szczegóły w Cafe de Brug. Godzina 22, czwartek (jutro)".

Oczywiście ani nie miałem pojęcia, kim jest ten Amerykanin, ani tym bardziej najmniejszego powodu, żeby mu ufać. Tylko że już dawno przestałem opierać się pokusie każdej nowej fuchy. Bo prawda jest taka -jeżeli się jeszcze nie domyśliliście - że ja nie tylko piszę książki o wysokiej klasy złodzieju. Tak się składa, że sam jestem wysokiej klasy złodziejem.

- No więc jeśli chodzi o ten talent - powiedziałem - to załóżmy, że rzeczywiście go mam.

- Załóżmy... a to dobre.

- No więc załóżmy, że mam taki talent. Ciekawe, jak chcesz, żebym go wykorzystał.

Amerykanin popatrzył najpierw przez moje ramię w stronę drzwi, potem przez swoje w głąb baru. Gdy już upewnił się, że szyja pracuje mu jak należy i nikt nas nie podsłuchuje, sięgnął do przedniej kieszeni wiatrówki i wyciągnął z niej mały przedmiot, który postawił przede mną na drewnianym stole. Była to figurka małpy, mniej więcej wielkości mojego kciuka. Małpa siedziała w kucki, z kolanami podciągniętymi pod brodę, przednimi łapami zasłaniając oczy, i z szeroko otwartym pyskiem. Wyglądała, jakby wewnątrz wiatrówki zobaczyła coś, co nią wstrząsnęło.

- Nic nie widzę - powiedziałem bardziej do siebie; Amerykanin skinął głową i skrzyżował ręce na piersi.

Podniosłem małpę, żeby się jej lepiej przyjrzeć. Sądząc po ciężarze i suchym, chropowatym dotyku, uznałem, że wykonana została

z gipsu; to by wyjaśniało, dlaczego detale nie były jakoś szczególnie dokładnie dopracowane. To, co brałem za wyraz zdziwienia na jej pysku, w intencji artysty mogło być równie dobrze strachem lub nawet głupawą radością. Wziąwszy to wszystko pod uwagę, trudno było sobie wyobrazić, by małpa mogła być warta więcej niż parę funtów. Czy nawet parę euro albo dolarów.

- Są jeszcze dwie - powiedział Amerykanin, a ja jakoś wcale się nie zdziwiłem. - Jedna zakrywa uszy, druga pysk.

- No nie mów.

- Chcę, żebyś je dla mnie ukradł.

Przekrzywiłem głowę.

- Załóżmy, że... mógłbym ci je załatwić. Nie wiem tylko, czy mi się to opłaci.

Pochylił się ku mnie i uniósł brew.

- Ile trzeba, żeby ci się opłaciło?

Pomyślałem sobie jakąś liczbę i szybko pomnożyłem ją przez dwa.

- Dziesięć tysięcy euro.

- Chcesz je dziś?

Zaśmiałem się.

- Przecież to nic niewarte - powiedziałem, odrzucając małpę Amerykaninowi, który chwycił ją w locie, żeby nie uderzyła o stół.

- Dla mnie warte, stary - odparł. Starannie wytarł małpę i włożył ją z powrotem do kieszeni wiatrówki. - No, to jak?

- Pomyślę. Jeszcze piwko?

Nie czekając na odpowiedź, wstałem, wziąłem nasze szklanki i podszedłem do baru, za którym całkiem atrakcyjna blondynka napełniała miseczki orzeszkami. Była wysoka, szczupła, z taką typową, całoroczną, jakby skandynawską opalenizną, z powodu której zawsze mam kompleksy, że jestem Anglikiem. Na pewno jest przyzwyczajona, że takie palanty jak ja się do niej dostawiają. Kiedy na mnie spojrzała, miała w oczach gotową wymówkę.

- Twee pils astuhlieft - udało mi się powiedzieć, ale na wszelki wypadek podniosłem jeszcze dwa palce w górę, jakby fakt, że

stałem tuż przy nalewaku w barze, z dwiema pustymi szklankami w ręce, mógł budzić jakiekolwiek wątpliwości, o co mi chodzi.

- Of course - odparła holenderską angielszczyzną.

Odgarnęła włosy do tyłu, wzięła jedną ze szklanek i zaczęła ją

napełniać. Ja w tym czasie starałem się myśleć o wszystkim, byle nie o piegach na jej szyi, i w końcu udało mi się znaleźć temat: jak ten Amerykanin do mnie trafił? Było to intrygujące, bo przecież zwykle nie chwalę się moim złodziejstwem na prawo i lewo. Między innymi właśnie dlatego tak często przenoszę się z miejsca na miejsce. Jedyna osoba, z którą w ogóle rozmawiam o tym moim drugim ja, wróciła do Londynu, a tu, w Amsterdamie, w ciągu ostatnich czterech miesięcy dokonałem tylko trzech kradzieży i żadna nie zwróciła niczyjej uwagi. Pewnie - jedna była na zamówienie, ale klient Belg kontaktował się ze mną tylko za pośrednictwem jednego zaufanego gościa w Paryżu. Belg ani razu nie spotkał się ze mną osobiście, więc nie mógł nic nagadać o mnie Amerykaninowi. No to skąd Amerykanin o mnie wie? I po jaką cholerę chce, żebym dla niego ukradł dwie bezwartościowe figurki?

- Pana piwa - powiedziała blondynka, plastikową szpatułką zdejmując nadmiar piany z naszych małych kufelków i stawiając je przede mną na barze.

- A ten pan - wskazałem Amerykanina ruchem głowy - to już tu kiedyś był?

- Był. To Amerykanin.

- Często tu przychodzi?

Wydęła wargi.

- Często, wiele razy.

- Wie pani, jak się nazywa?

- Nie. - Pokręciła głową. - Ale jest uprzejmy, daje napiwki.

No pewnie. Ja też dałem i wziąłem piwa.

Amerykanin mógł mieć pod sześćdziesiątkę, ale wiele więcej odgadnąć nie mogłem. Miał wciąż jeszcze gęste, choć siwe włosy, ostrzyżone nierówno, po młodzieżowemu, i jak na swój wiek był chyba w całkiem niezłej formie. W wiatrówce było mu do twarzy, wyglądał na sportowca, na zapalonego żeglarza amatora - aż miałem ochotę przyjrzeć się jego dłoniom i poszukać śladów otarć od szotów.

- Jeśli chcesz wiedzieć, jak się nazywam, wystarczy zapytać. Michael jestem - wyrwał mnie z zamyślenia.

- Michael...

- Nie musisz tego powtarzać tak powoli.

- Nie powtarzam, tylko czekam na nazwisko.

- No to będziesz długo czekał. Te małpy są w dwóch miejscach. Zasadnicza sprawa, muszę je mieć obie. I koniecznie tego samego wieczoru.

- W dwóch różnych miejscach?

- No.

- Tu w Amsterdamie?

- Tak. W dwóch miejscach, z jednego do drugiego piętnaście minut piechotą.

- Prywatne mieszkania?

- Prywatne mieszkania. O Jezu. Jedno mieszkanie i jedna mieszkalna barka. W porządku? Nie ma alarmów i nikt ci nie przeszkodzi, bo oba będą puste.

- Skąd wiesz?

- Wiem, bo faceci, którzy tam mieszkają, będą jedli ze mną kolację. Tutaj.

Pomyślałem chwilę. Nie bardzo mi się to wszystko podobało.

- Dość to skomplikowane - stwierdziłem. - Czemu sam nie zwiniesz tych małp? Oni przecież pewnie nawet nie zauważą, że zginęły.

- Po pierwsze - powiedział i uniósł brew - ten z barki ma sejf i nie chwali się kombinacją. Drugi ma mieszkanie w Jordaanie na ostatnim piętrze pięciopiętrowca. Z tego co wiem, w drzwiach są trzy zamki.

- Ale alarmów nie ma.

- Nie ma.

- Jesteś pewny?

- No przecież nie da się założyć alarmu na barce, nie? Będzie burza albo coś obok przepłynie za szybko, co chwila by się włączał.

- A w mieszkaniu?

- Mówię ci, jest na piątym piętrze. Pewnie facet uznał, że alarm mu niepotrzebny.

- A te zamki...

- Dla ciebie to żaden problem. Ja nie mam twoich wytrychów ani twoich zdolności. Dlatego w ogóle rozmawiamy.

- Jeszcze jedna sprawa - powiedziałem. - A co będzie, jeżeli tym dwóm zależy na tych figurkach tak samo jak tobie? Kiedy wrócą do siebie po kolacji i zauważą, że małpy zniknęły, będą cię podejrzewać.

Pokręcił głową.

- Mają do mnie zaufanie.

- Może. Ale jeżeli jednak będą cię podejrzewać i dobiorą ci się do skóry, no to sam wiesz, że w rozmowie może paść moje nazwisko.

- Ja nic im nie powiem.

- Tere-fere. Nie podoba mi się to.

- Może to ci się bardziej spodoba: nie dam im się znaleźć. Spotykamy się o siódmej, kończymy jeść przed dziesiątą, czyli masz na robotę trzy godziny, chyba dość. Ten bar zamykają o jedenastej, więc będzie fajnie, jak przyniesiesz mi małpy na wpół do jedenastej. Jak wszystko dobrze pójdzie, przed północą wybywam z Amsterdamu, i to raz na zawsze.

- Wyjeżdżasz z Holandii?

- Tego to już nie musisz wiedzieć, no nie?

Chwilę milczałem.

- Trochę mało czasu. Co będzie, jak nie zdążę otworzyć sejfu? - spróbowałem z drugiej strony.

- Zdążysz.

- Albo nie znajdę figurki w mieszkaniu?

- Facet trzymają pod poduszką.

Zmarszczyłem czoło.

- Sypia na niej?

- Na niej, z nią, co mnie to obchodzi. Ale będzie pod poduszką.

Odsunąłem się trochę od niego i rozejrzałem po sali. Blondynka wycierała blat wilgotną szmatką, włosy tańczyły jej wokół twarzy. Oprócz nas w barze było tylko trzech Holendrów, pili piwo przy

stoliku obok wejścia. Zaśmiewali się, klepali nawzajem po plecach, a szczerzyli zęby, jakby już lepiej im być nie mogło. Za nimi, za oknem panoramicznym, lało jak z cebra; zarys oświetlonego mostu nad kanałem stawał się coraz mnie widoczny. Westchnąłem i postanowiłem postawić sprawę jasno.

- Słuchaj, odpowiedź brzmi: nie. - Po pierwsze, nie wiem, jak do mnie trafiłeś, i już to jest częścią problemu. Po drugie, chcesz, żebym to zrobił jutro wieczorem, i to też mi się nie podoba. Ja wolę najpierw dobrze się rozejrzeć, zanim zabiorę się do roboty, a ty po prostu nie dajesz mi na to czasu.

Amerykanin złączył ręce na stole i stuknął kciukiem o kciuk.

- A jakbym dał ci jeszcze dwa razy tyle?

- Dziwna sprawa. To jeszcze bardziej mnie niepokoi. Bo widzisz, teraz już wiem na pewno, że z jakiegoś powodu koniecznie chcesz, żeby to zrobić akurat jutro wieczorem. A skoro chcesz mi zapłacić dwadzieścia tysięcy, no, to widzę, że ryzyko jest dwa razy większe, niż mi się zdawało na początku.

- Pewnie, że jest ryzyko. Za to ci płacę.

- Dalej mówię „nie".

Amerykanin skrzywił się i ze znużeniem pokręcił głową. Potem sięgnął do rękawa wiatrówki i wyciągnął kwadratowy papierek. Zawahał się przez chwilę, jeszcze raz popatrzył mi w oczy i podsunął mi kartkę.

- Stary, w takim razie ja zaryzykuję. Tu masz te adresy. Weź je. Na wypadek, gdybyś do jutra się namyślił. Na przykład do siódmej.

- Nie namyślę się.

- Teraz jesteś o tym przekonany. Ale przyjmijmy, że istnieje jeszcze możliwość, że zmienisz zdanie. Masz adresy, zrobisz, co zechcesz. Twoja decyzja.

Wytrzymałem jego spojrzenie i jak ostatni głupek wziąłem papierek.

- W porządku, stary - powiedział. - Proszę cię tylko, żebyś to jeszcze przemyślał.

2

No i przemyśliwałem to przez prawie całą noc i cały następny dzień. Przemyśliwałem, zamiast robić korektę książki, która leżała u mnie na biurku, przemyśliwałem na spacerku po lunchu i kiedy koło trzeciej poszedłem po papierosy. I niech mnie diabli, jeżeli nie przemyśliwałem jeszcze w chwili, gdy za piętnaście siódma wieczorem stanąłem przed Cafe de Brug.

Amerykanin już tam był, siedział przy tym samym stole. A z nim dwóch typków. Młodsi od niego, ubrani jakoś tak, że od razu domyśliłem się, że to Europejczycy, choć czy byli Holendrami, tego nie mogłem powiedzieć, nie słysząc, jak mówią. Obaj byli w takich samych skórzanych kurtkach i jasnych dżinsach, ale fizycznie stanowili swoje całkowite przeciwieństwo. Ten, który siedział do mnie plecami, był duży, o grubym karku i wygolonym łbie, jego kolega - chudy jak szczapa, jakby chorowity, a twarz miał tak zapadłą, jakby za mocno zaciągnął się papierosem i zapomniał wypuścić dym. Czy to właśnie ci, z których jeden mieszka na barce, a drugi w mieszkaniu w Jordaanie? Skoro tak, to który jest który? Stawiałbym, że chudy to ten z barki, bo jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, że codziennie pokonuje pięć pięter w dół i w górę bez ekipy medycznej i grupy cheerleaderek. Tylko że znowu ten duży nie wyglądał na kogoś, kto miałby dość kasy, żeby mieszkać w Jordaanie. Ale nie sądźmy po pozorach - ja przecież cały czas mam nadzieję, że nie wyglądam na włamywacza.

Trzymając dłoń w kieszeni, przesuwałem palcami po karteczce z dwoma adresami. Przez chwilę chciałem jeszcze raz wszystko przemyśleć, rozważyć wszystkie za i przeciw, ale nie miało to większego sensu. Kogo chciałem oszukać? Stoję przed knajpą i udaję, że się decyduję, a tak naprawdę łatwiej byłoby mi odmówić tej blondynce z baru, gdyby chciała się ze mną zabawić, niż teraz przepuścić tę robotę. Dlatego też oddaliłem się od baru, przeszedłem przez most nad kanałem, skręciłem parę razy w jedną, parę razy w drugą stronę, i już po chwili schodziłem z chodnika na lakierowany, metalowy pokład wspaniałej, starej holenderskiej barki.

To może się wydać dziwne, ale większość zawodowych złodziei woli nie włamywać się nigdzie w samym środku nocy. Prawda, wtedy wokół mniej ludzi, ale jak już ktoś zobaczy gościa majstrującego o trzeciej nad ranem na klęczkach przy zamkniętych drzwiach, od razu zacznie coś podejrzewać. Za to jeśli dobrać się do takiego zamka, powiedzmy, o wpół do ósmej wieczór, zobaczy to więcej ludzi, ale raczej nikt się nie zainteresuje. No bo przecież włamywacze działają dopiero po północy, nie?

Zresztą okazało się, że ten konkretny włamywacz i tak nie miał się czym przejmować. Było już ciemno, a nieprzyjemny wiatr trzymał ludzi w domach, nie na ulicach. Co ważniejsze, dłużej wyjmowałem z kieszeni mój mały śrubokręcik i zestaw wytrychów, niż odciągałem stary, prosty zamek bębenkowy w drzwiach barki.

Zastukałem w nie i odczekałem, czy ktoś nie przyjdzie mi otworzyć. Ze środka nie dobiegały ani szurania, ani pomruki, ani w ogóle żadne odgłosy, co mnie zresztą nie zdziwiło, bo było tam ciemno, no i wiedziałem (a przynajmniej wydawało mi się, że wiem), że właściciel zajada właśnie krwisty stek. Zapukałem jeszcze raz i gdy już całkiem upewniłem się, że nikogo nie ma w domu, wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi (szczerze mówiąc, nie wiem po co) i włączyłem światło. To też może wydać się dziwne, ale wystarczy pomyśleć: ktoś, kto zapala lampę, daje do zrozumienia, że ma prawo być tam, gdzie jest. Za to świecenie wokół latarką to tylko niepotrzebne ryzyko.

Wnętrze było przestronne, bez ścianek działowych i bardzo w stylu lat siedemdziesiątych: polakierowana na żółto boazeria, brązowy, włochaty dywan i pomarańczowe kotary. Zaraz zaciągnąłem te, które jeszcze nie były zaciągnięte, i przez chwilę rozglądałem się dookoła. Mebli to tu za dużo nie było. Wielkie łoże od strony dziobu, na nim pozwijana pościel i porzucone ubranie, plastikowy stół kuchenny, zastawiony brudnymi talerzami i pojemnikami po jedzeniu na telefon, i powycierana kanapa z miękkimi poduchami przed telewizorem pochodzącym na oko z czasów, w których urządzano tę kajutę. Było też sporo wbudowanych w ściany szaf i szafek. Na niższych leżały poduszki w szkocką kratę. Z jednej ze ścian wystawała klitka. Domyśliłem się, że tam musi być łazienka.

Złączyłem dłonie nad głową i rozciągnąłem je jak pianista przed koncertem - a dokładniej jak złodziej, któremu zaczyna dokuczać artretyzm. Potem pomachałem palcami w powietrzu, jakbym nastrajał się na odbiór kosmicznych wibracji i dzięki nim odgadywał miejsce ukrycia sejfu. Palce lekko trzeszczały, bo miałem na nich jednorazowe rękawice chirurgiczne z jednej skrzyneczki u mnie w domu, a tam trafiły z miejskiego szpitala, który odwiedzam regularnie (właśnie z powodu artretyzmu). Włożyłem je tak bardziej z przyzwyczajenia, bo moje odciski palców nie były notowane nigdzie poza Wielką Brytanią, a nie sądzę, by komuś przyszło do głowy sprawdzać aż tam, ale to właśnie przyzwyczajenie i rutyna chroni mnie przed kosztownymi błędami.

Przepraszam, rozgadałem się. Sejf.

Sejfu w nieznanym mieszkaniu można szukać, wskazując palcem jedno miejsce na chybił trafił, ale najlepiej robić to metodycznie i racjonalnie. Zacząć od dziobu i posuwając się wzdłuż jednej burty, najpierw lewej, potem prawej, dotrzeć do sypialni na rufie, jeżeli oczywiście wcześniej go nie znajdę. I tak właśnie zrobię, słowo, tylko najpierw spróbuję paru sztuczek.

No więc gdybym był sejfem, to gdzie bym się ukrył? Na An-tigui? E, nie. W łazience? Też nie. W kuchni? Przecież tu nie ma osobnej kuchni. Nad łóżkiem? Ani śladu. Za wiszącym nie całkiem prosto obrazkiem pola tulipanów nad kanapą? No właśnie!

Jak to dobrze, że nasz właściciel barki nie był człowiekiem zbyt oryginalnym.

Niestety nie był również fanem kombinacji klasycznych. A szkoda. Ileż to przyjemnych wieczorów spędziłem z uchem przyciśniętym do metalowych drzwiczek standardowych sejfów, kręcąc pokrętłem, nasłuchując upragnionego stuknięcia wewnątrz zamka, nanosząc cyfry odpowiadające każdemu stuknięciu na papier milimetrowy, by w końcu otrzymać kombinację, otwierającą jeszcze przed chwilą niedostępny sezam. W tym przypadku jednak całe moje doświadczenie było do niczego, bo ten sejf miał zamek elektroniczny. Dziesięć cyferek, od zera do dziewiątki, na zwykłej klawiaturze. Oczywiście mógłbym nasłuchiwać stuknięć, ale nie wiem po co, bo zamek elektroniczny nie stuka. Albo wystukiwać po kolei każdą z możliwych kombinacji, co pewnie zajmie mi resztę dni, jakie dane mi jest spędzić na tej ziemi - tylko że na to z kolei zabrakłoby mi chyba cierpliwości. Nie, elektroniczny zamek jest za trudny. Pozostawały trzy inne sposoby.

Pierwszy, najmniej kuszący, to wypalić w sejfie dziurę. Bo sejfy dzielą się zwykle na dwie kategorie: te, które chronią przed włamaniem, i te, które chronią przed ogniem. Choć to niewiarygodne, bardzo rzadko zdarza się domowy sejf, który łączyłby w sobie obie te zalety. Z tej prostej przyczyny, że musiałby wtedy kosztować majątek. Więc sejfy antywłamaniowe robione są tak, żeby nie dało się do nich włamać, ale nie żeby wytrzymać podwyższoną temperaturę. No i dobrze - tylko że było mi to całkowicie obojętne, bo nie miałem czasu rozpalać pod sejfem ogniska, i to takiego, które odpowiednio odkształciłoby metalową skorupę. Tym bardziej że wtedy sejf zamieniłby się w piec martenowski i wszystko, co się w nim znajduje, stopiłoby się po prostu, i tyle bym z tego miał.

Drugą, znacznie lepszą metodą, było posłużenie się szyfrem. Przepraszam, że gadam oczywistości, ale prawda jest taka, że choć wszyscy ciągle nam powtarzają, by tego nie robić, większość z nas trzyma gdzieś zapisane PIN-y do naszych kart kredytowych, telefonów komórkowych i oczywiście sejfów, i to najczęściej gdzieś pod ręką, żeby było wygodniej. Dlatego zacząłem starannie szukać

szyfru: na drzwiczkach sejfu, na ścianie wokół sejfu, z przodu, a potem na odwrocie zasłaniającego go obrazu, w najbliższych szafkach i szufladach, potem w trochę dalszych szafkach i szufladach, w łazience, w brudach, za muszlą. Nic nie znalazłem. Ani jednej cyferki. No cóż, trzeba było spróbować.

W efekcie pozostała mi już tylko jedna możliwość, podobna do drugiej, trochę bardziej skomplikowana, choć oparta na najprostszym fakcie - żeby otworzyć sejf z zamkiem elektronicznym, trzeba ponaciskać przyciski. No, a co się dzieje, kiedy ktoś przyciska przyciski? No właśnie - zostawia odciski palców! I to wiele razy. Załóżmy, że za często nie zmienia się szyfru (najlepiej oczywiście, jeśli nigdy), inteligentny włamywacz może wręcz dowiedzieć się dzięki odciskom palców, które przyciski powinien przycisnąć - tyle tylko, że nadal nie wiadomo w jakiej kolejności. Znam tylko jeden sposób, by nie ułatwiać zadania włamywaczowi: przed każdym użyciem sejfu wkładać rękawiczki. Tylko kto wkłada rękawiczki, by skorzystać z własnego sejfu? Chyba tylko ja, sympatyczny, miejscowy włamywacz.

Gdybym miał więcej czasu, mógłbym to zrobić naprawdę porządnie, czyli wsmarować odrobinę ultrafioletowego tuszu w powierzchnię, której właściciel barki na pewno dotyka przed otworzeniem sejfu, na przykład ramę obrazu, a potem w wolnej chwili wrócić tu ze światłem ultrafioletowym (pasowałoby w sam raz do ogólnego wystroju wnętrza) i w ten sposób poznać szyfr. Czasu jednak niestety nie miałem, więc musiałem zadowolić się czym innym - zestawem do wykrywania odcisków palców.

Spośród całej kolekcji złodziejskich narzędzi, jakie miałem w kieszeni, wydobyłem więc puderniczkę, którą kilka miesięcy temu wypełniłem zamiast pudrem proszkiem do odcisków palców. Otwarłem ją, wyjąłem z niej mały pędzelek przyczepiony do wieczka i ostrożnie naniosłem proszek na każdy z przycisków z cyferkami. Potem zdmuchnąłem nadmiar proszku, wyłączyłem na chwilę światło i pod kątem poświeciłem latarką na klawiaturkę. No i zaraz miałem to, czego szukałem - cztery klawisze pokryte były mnóstwem odcisków, nakładających się na siebie. Tajemnicze cyfry to 9, 4,1 i 0. Zakończywszy te czary, znów włączyłem światło, jak najdokładniej wytarłem proszek z klawiatury i zacząłem wprowadzać kolejne kombinacje szyfru, zakładając, że składa się on tylko z czterech cyfr. W pewnej chwili, jakieś dziesięć minut później - gdy już oczami wyobraźni widziałem się przy sejfie w następną niedzielę - usłyszałem upragniony szczęk i obrót zamka, no i - coś takiego! - drzwiczki sejfu wreszcie się uchyliły.

Inteligentny ze mnie gość, więc wiedziałem, że teraz trzeba otworzyć je na oścież i zajrzeć do środka. Tam nie było dużo miejsca i tylko cztery przedmioty. Pomięte zdjęcie dwóch mężczyzn stojących na błotnistym brzegu rzeki, z wędkami i przybornikami wędkarskimi w dłoniach, uśmiechających się do obiektywu. W jednym z nich rozpoznałem chudzielca z knajpy, drugi był najprawdopodobniej jego ojcem. Pod zdjęciem leżał plik banknotów euro. Wziąłem je do ręki i przeliczyłem: same setki, a było ich sześćdziesiąt. Odłożyłem je z powrotem na miejsce, obok barwnej kostki prasowanej cannabis indica. Przy trawce siedziała małpka. Zatykała sobie łapami uszy, jakby się bała, że będę wysadzał sejf. Podniosłem ją i zważyłem w dłoni. Była taka jak ta, którą pokazał mi Amerykanin. Wsunąłem ją do kieszeni i zacząłem się zastanawiać co dalej.

Dalej postanowiłem zabrać pieniądze. Pewnie, dostawałem za tę robotę i tak więcej niż zwykle, ale to jeszcze nie powód, żeby nie dać sobie premii, tym bardziej że pieniądze same pchały mi się w rączki. I choć trawka bynajmniej mnie nie pociągała - w końcu w Amsterdamie o to akurat najłatwiej i gdybym kiedykolwiek chciał sobie zapalić, znacznie prościej i przyjemniej byłoby pójść do jakiejś knajpy w mojej okolicy, prawie każda handluje nią legalnie - też ją zabrałem. W ten sposób, jeżeli tak się złoży, że chudy zajrzy do sejfu, kiedy wróci do domu, to nie od razu będzie miał pewność, że chodziło o figurkę. Taką przynajmniej wymyśliłem sobie teoryjkę.

Zabrawszy więc z sejfu wszystko poza zdjęciem, zamknąłem drzwiczki, powiesiłem obraz z powrotem na ścianie - tak samo lekko przekrzywiony - i zgasiłem światło. Potem rozsunąłem

zasłonięte przez siebie kotary, wyszedłem na zewnątrz, zamknąłem drzwi do barki i zdjąłem rękawiczki.

Spojrzałem na zegarek. Za piętnaście dziewiąta. Jeżeli mam zdążyć, muszę się spieszyć. Niedbałym ruchem rzuciłem trawkę przez burtę barki wprost w ciemne wody kanału, po czym wszedłem na chodnik i poszukałem roweru.

3

W Amsterdamie ciągle kradną rowery. Między innymi dlatego wszystkie są takie stare - nikt nie chce inwestować w coś, co w każdej chwili może mu zostać ukradzione. Najśmieszniejsze w tym jest to, ilu miejscowych nie ma nic przeciwko temu, by skradziony im rower zastępować skradzionym komu innemu. Kupują je od złodziei operujących na placu Dam, więc interes kręci się w najlepsze.

Nie umiem powiedzieć, ile rowerów ginie dziennie, ale wiem, że mnóstwo. A skoro tak, to złodziei rowerów pewnie też jest tu niemało. Mam wrażenie, że chyba wszyscy z nich stosują nożyce do metalu, którymi szybko i sprawnie radzą sobie z łańcuchami i kłódkami. W tym sensie jestem wyjątkiem, bo ja wolę korzystać z wytrycha. Zresztą jeżeli kłódka nie jest jakaś specjalna, zabiera mi to prawie tak mało czasu, jak użycie nożyc, a wytrych przecież łatwiej mieści się w kieszeni. W dodatku nie niszczę właścicielowi kłódki, wartej pewnie więcej niż sam rower.

Na tę okazję wybrałem rower z dynamem i siodełkiem, które wyglądało na całkiem wygodne. Łańcuch i kłódkę załatwiłem w mniej niż minutę. Potem zapiąłem łańcuch z powrotem na balustradce, do której przedtem przyczepiał rower, i pojechałem w swoją stronę. Nastawiony był na trochę większe przełożenie, niż by mi pasowało, ale nie mogłem nic na to poradzić, bo nie było przerzutki. Hamulec miał na kontrę, co w Wielkiej Brytanii jest nielegalne, i choć obracane przez tylne koło dynamko zawzięcie skrzypiało, przednie światło mrugało bardzo anemicznie. Mimo to jechało mi się przyjemnie. Tylko że niecałe pięć minut - gdy znalazłem się na właściwej ulicy, prawie było mi żal, że muszę zsiąść z roweru i oprzeć go o drzewo.

Dom, w którym mieszkał drugi facet, był typowy dla Jordaanu. Z ciemnego kamienia, wysoki i wąski, z dwuspadowym dachem, spod którego w najwyższym punkcie fasady wystawał stary kołowrotek na belce. Stał w rzędzie pewnie ze czterdziestu podobnych budynków nad kanałem Singel. Naprawdę pierwszorzędny punkt.

Po schodkach podszedłem pod drzwi frontowe i popatrzyłem na umieszczone na ich framudze przyciski dzwonków. Najwyższy, który, jak uznałem, należał do mieszkania na piątym piętrze, nie miał wizytówki. Przycisnąłem dzwonek i odczekałem chwilę. Sądząc po wieku budowli i po tym, że nigdzie nie widziałem głośnika, domyśliłem się, że przycisk nie jest podłączony do nowoczesnego domofonu, więc dałem mieszkającej na piątym piętrze osobie dość czasu, by otworzyć okno i krzyknąć do mnie albo zejść te pięć pięter w dół i otworzyć drzwi. Duża wskazówka mojego zegarka zrobiła dwa okrążenia. Gdy nic się nie wydarzyło, przycisnąłem dzwonek jeszcze raz i znowu trochę odczekałem. A że jestem bystrzak, wreszcie wydedukowałem, że nikogo nie ma w domu.

Oczywiście brak domofonu kosztował mnie nie tylko trochę czasu, ale też pozbawił najlepszego sposobu dostania się do środka. W nowoczesnym bloku przycisnąłbym po prostu dzwonki do innych mieszkań i na pewno znalazłaby się jedna beztroska osoba, która by mnie wpuściła. Tu nie mogłem postąpić w ten sposób, bo każdy, kto chciałby mi otworzyć, musiałby pofatygować się na dół i nie dość, że musiałbym się tłumaczyć, to jeszcze ten ktoś mógłby zapamiętać, jak wyglądam. Czyli w sumie i ryzyko większe, i skuteczność mniejsza.

Drzwi frontowe były solidne, o pół metra wyższe i szersze niż standardowe, zupełnie jakby chciały odstraszyć mnie samymi rozmiarami. Na szczęście zamek, który w nie wprawiono, był akurat tak odporny na moje wdzięki jak każda z roznegliżowanych kobiet tańcujących w podświetlonych na czerwono oknach kilka ulic dalej. I podobnie jak co bardziej nowoczesne z tych pań, drzwi przyjęły kartę kredytową, którą przesunąłem między nimi a framugą, by wcisnąć język zamka. Była jeszcze zasuwa i z nią miałbym znacznie więcej roboty, gdyby dobrzy ludzie mieszkający w tym domu czasem jej używali.

Delikatnie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Przede mną zaczynały się pionowe niemal schody, na które zacząłem wspinać się trochę jak po drabinie. Stopnie były drewniane i wydawały z siebie mnóstwo niespodziewanych jęków i skrzypień, aż bałem się, czy z któregoś z mieszkań nie wychynie wścibski sąsiad i nie zacznie mnie wypytywać, kim jestem. Równocześnie przeklinałem w duchu idiotę, który zbudował te schody pod takim lunaparkowym kątem. Mogłem przypuszczać, że każdy, kto mieszka powyżej parteru, musi być stosunkowo młody i sprawny i że gdybym musiał nagle się stąd ulotnić, nie będzie to łatwe. Stanęła mi przed oczami nieprzyjemna wizja: potykam się, spadam i łamię nogę w kilku miejscach. Aż się skrzywiłem, wyobraziwszy sobie dźwięk pękającej kości udowej, przypominający na pewno trzask kostek lodu wrzuconych do szklanki wody z kranu.

W końcu wdrapałem się jakoś na najwyższe piętro. Musiałem zatrzymać się ze dwa razy dla złapania tchu i by mięśnie mi się nie zakwasiły, ale przynajmniej na nikogo się nie natknąłem. Drzwi, których szukałem, znalazłem na samym końcu korytarza. Kiedy stanąłem przed nimi z głową wciśniętą w ramiona, poczułem przypływ nerwowej energii na myśl o przeniknięciu do kolejnego zakazanego dla mnie miejsca. Dreszczyk emocji wywołały między innymi zamki, z którymi musiałem teraz się zmierzyć. Tak jak mówił Amerykanin, było ich trzy, ale zupełnie inne niż te, z którymi dałem sobie radę przed chwilą - tak zwane wespensloten, co dosłownie znaczy „zamki z kolcami". Wespensloten to najdroższe zamki w Holandii, i nic w tym dziwnego. Po przyjeździe do Holandii kupiłem kilka sztuk i chwilę trwało, zanim poznałem ich tajniki. Tak naprawdę musiałem dopiero rozłożyć jeden z nich na czynniki pierwsze i złożyć go z powrotem, by zrozumieć, czemu są takie trudne. Okazało się, że mają bolce nie tylko nad bębenkiem, ale i pod nim - i nawet wiedząc już o tym, z trudem je otwierałem i zwykle musiałem próbować kilka razy, nim mi się udało.

Zanim jednak stawiłem czoło zamkom, zapukałem mocno do drzwi i znowu odczekałem. Dopiero gdy nikt nie wyszedł zapytać, o co chodzi, uznałem, że mogę włożyć rękawiczki chirurgiczne i wyjąć z kieszeni latarkę. Poświeciłem wokół krawędzi drzwi, sprawdzając, czy nie zobaczę złowróżbnych drucików. Jak dotąd informacje Amerykanina okazały się ścisłe, ale ponieważ to ja nadstawiałem karku, wolałem sprawdzić na wszelki wypadek, czy rzeczywiście nie ma alarmu. Drucików nie znalazłem, więc choć nie był to jeszcze ostateczny dowód, mogłem brać się do roboty.

Postanowiłem zacząć od najwyższego zamka, a potem przejść do najniższego, bo oba były zapadkowe, a zatem prostsze niż ten w środku. Wyjąłem mały śrubokręcik i z latarką w ustach zacząłem wymacywać wewnętrzne bolce, blokujące język górnego zamka. Wkrótce trzymanie latarki w zębach stało się niewygodne, rozbolała mnie szczęka, więc ponieważ światło i tak wiele mi nie pomagało, wyjąłem latarkę z ust i wsunąłem ją z powrotem do kieszeni. Poruszałem szczęką, dopóki mi w niej nie chrupnęło. Gdy poczułem, że już mi lepiej, zacząłem znów manipulować przy bębenku zamka, co jakiś czas nagradzany stłumionym stuknięciem bolca. Wreszcie górny rząd bolców udało mi się podnieść w całości. Dobrałem się do dolnego rządka. Trzeba się było nadłubać, ale z uporem maniaka broniłem się przed koniecznością wyważenia drzwi i w końcu, gdy już podniosłem ostatni bolec, z całej siły naparłem na śrubokręt i bębenek się obrócił. Najtrudniejsze miałem już za sobą. Wystarczyło zablokować bębenek i powtórzyć wszystko od początku z dolnym zamkiem. Po chwili i on był otwarty.

Został już tylko środkowy, ale nie zabrałem się do niego od razu. Odetchnąłem i rękawem marynarki wytarłem pot z czoła. Gdy wreszcie skupiłem się na zamku, aż jęknąłem, bo okazało się, że to Wespenslot Speciaal, produkt, który wyjątkowo czynił zadość nazwie wymyślonej przez ekspertów od marketingu. Bo chodzi o to, że Speciaal działa na tej samej zasadzie, co oba zamki, z którymi poradziłem sobie przed chwilą, ale zastosowano w nim też parę innych sztuczek, nie warto jednak tu się o nich rozwodzić. Wystarczy powiedzieć, że wymagają trochę więcej zastanowienia i trochę więcej pomysłowości i że o ile zamek taki byłby dla mnie świetną rozrywką we własnym zaciszu domowym, o tyle stawał się dość irytujący, gdy nie pozwalał mi dostać się do zacisza kogoś innego. Poprzeklinałem więc własny los, pozgrzytałem zębami i powzdychałem sobie, ale w końcu wziąłem się w garść i skupiłem się na tym świństwie, zaczynając od manipulowania przy bolcach, a kończąc na najprzeróżniejszych sztuczkach, improwizacji i zwykłej, chamskiej sile, i po ponad pięciu minutach mogłem zacząć przekręcać bębenek. I wtedy dopiero, cholera, odkryłem coś, na co pewnie powinienem być przygotowany - mechanizm zamka nie łączył się ze zwykłą zasuwką, tylko ze znacznie solidniejszą, stalową zasuwą, biegnącą przez całą szerokość drzwi od wewnątrz.

Miałem więc problem, a problem ten polegał na tym, że mój mały śrubokręcik nie wystarczał, by odsunąć zasuwę. Nie przewidziałem, że może mi się przydać większy śrubokręt. Cofnąłem się o krok, pomyślałem przez chwilę i uznałem, że nie zdążę już zdobyć odpowiedniejszego narzędzia. Musiałem zadowolić się nieodpowiednim. I nie myśląc już więcej o tym, co jeszcze może pójść nie tak, zakręciłem śrubokręcikiem, jak najmocniej i najszybciej umiałem - i ku mojej wielkiej uldze zasuwa ustąpiła, nim pękł.

Kiedy pokonałem tę ostatnią przeszkodę, wyciągnąłem z zamków sterczące w nich liczne wytrychy, ostrożnie otwarłem drzwi i zajrzałem do środka, wypatrując mrugających podczerwienią czujników ruchu. A że ich nie zobaczyłem, przekroczyłem wycieraczkę, by nie nadepnąć na czujniki nacisku, i dopiero wtedy stwierdziłem, zajrzawszy pod nią, że mieszkanie rzeczywiście nie posiada systemu alarmowego. Zamknąłem drzwi na wszystkie trzy zamki, włączyłem światło i ruszyłem na poszukiwanie sypialni.

W mieszkaniu były aż dwie, obie na tyłach budynku, a więc bez widoku na kanał, jaki roztaczał się z wielkich okien salonu od frontu. W jednej z nich, maleńkiej, stało nieposłane łóżko polowe bez poduszek. Minąłem ją i poszedłem do drugiej, znacznie większej, w której, na środku, leżał bardzo szeroki, dwuosobowy materac. Przyklęknąłem przy nim i pomacałem ręką pod jedyną poduszką. Potem pomacałem powłoczkę. Wreszcie wyciągnąłem poduszkę z powłoczki, którą wywróciłem na lewą stronę. Niczego nie znalazłem.

Odłożyłem poduszkę na miejsce, przeszukałem kołdrę, powłoczkę kołdry, zajrzałem też pod materac. Potem jeszcze raz sprawdziłem powłoczkę poduszki. Usiadłem i zacząłem rozglądać się po pokoju. Stał w nim tylko duży drewniany kufer, zamknięty na kłódkę, którą otwarłem bez większego wysiłku. Zajrzałem do środka. Było tam sporo ubrań, duże opakowanie tabletek, chyba od bólu głowy, i mnóstwo prezerwatyw w najróżniejszych kolorach. Sięgnąłem trochę głębiej. Palce trafiły na coś zimnego i twardego. Wiedziałem, co to jest, jeszcze nim wyciągnąłem to ze skrzyni, ale i tak to coś wyciągnąłem.

Pistolet. Przyznaję, nie znam się na broni palnej, ale to, że ta była naprawdę groźna, zrozumiałby natychmiast nawet największy głupek. Trzymając ją, pomyślałem po raz n-ty, że najwyższy czas dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat. Tylko że coś mnie powstrzymuje. Dlatego właśnie za każdym razem, gdy wpada mi w ręce coś do strzelania (a dzieje się to znacznie częściej, niżbym chciał), wyciągam kule albo robię ze spustem coś takiego, żeby nie dało się wystrzelić. I może dlatego nie chcę wiedzieć nic o broni, bo to domena bandytów. Albo policji.

Skoro nie miałem czasu, by ją uszkodzić lub rozbroić, zacząłem się zastanawiać, gdzie ją ukryć, robiłem tak już parę razy. Kłopot polegał na tym, że w tej sypialni broń mogłem schować tylko w kufrze, lecz przecież właściciel pistoletu tam właśnie by jej szukał. Oczywiście mogłem ją wziąć ze sobą, co by jednak było, gdyby na zewnątrz zatrzymał mnie i przeszukał przypadkowy policjant, i znalazł przy mnie nie tylko sprzęt włamywacza, ale i broń? Bardzo niemiła perspektywa.

Zresztą nie warto się nad nią zastanawiać. W końcu zasadniczy problem polegał na tym, co się stało z figurką małpy. Jeżeli wciąż jeszcze była w tym mieszkaniu, znaleźć ją będzie trudniej niż sejf w ścianie. Owszem, mieszkanie urządzono nader skromnie, ale małpia figurka miała tylko parę centymetrów i mogła być ukryta po prostu wszędzie. Zakładając, że jeszcze tu jest. Amerykanin zaklinał się, że leży pod poduszką - otóż nie.

Znów spojrzałem na zegarek. Dochodziło wpół do dziesiątej, co oznaczało, że została mi zaledwie godzina do spotkania z Amerykaninem i już tylko pół godziny do chwili, gdy duży i chudy skończą kolację. Zaczynało mi brakować czasu, tym bardziej że przecież Amerykanin mógł trochę wcześniej rozstać się ze współbiesiadnikami. Mało prawdopodobne? No, nie wiem - w końcu nie wiedział, że zmieniłem zdanie, nawet jeżeli miał taką nadzieję.

Dziesięć minut. Tyle sobie mogę jeszcze dać, a to niedużo. Więcej ryzykować nie zamierzałem. Gdzie zacząć? Pokręciłem głową i spojrzałem w górę, jakbym szukał podpowiedzi na suficie. I najśmieszniejsze, że znalazłem w nim coś znacznie lepszego - właz.

Tuż nade mną. Nie zauważyłem go wcześniej, bo był pomalowany na ten sam kolor, co reszta sufitu. A w dodatku znajdował się dokładnie nad kufrem. Bardzo ciekawe.

W mgnieniu oka zatknąłem pistolet za pasek spodni, zamknąłem wieko kufra i wskoczyłem na nie. Stanąłem na palcach, pchnąłem właz w górę i odsunąłem na bok. Potem obmacałem otwór. Drewno było szorstkie, nieheblowane i zakurzone. Macałem i macałem, i wciąż niczego się nie domacałem. Ale miałem dziwne przeczucie, więc wsadziłem latarkę w usta i wykonując dobrze skorelowany wyskok i podciągnięcie na rękach, udało mi się wsunąć głowę w otwór. Oczywiście nie byłem na tyle przewidujący, by od razu zapalić latarkę, dlatego musiałem podciągać się jeszcze wyżej, dopóki nie udało mi się oprzeć łokci na krawędzi i sięgnąć ręką po latarkę. Włączyłem ją i zacząłem przesuwać snop światła po zimnym, zatęchłym wnętrzu. Przed sobą nie zobaczyłem nic ciekawego, więc, dyndając nogami nad kufrem, wykonałem niemal pełny obrót na łokciach, nim zauważyłem małpkę. Była tuż przy drewnianym obramowaniu włazu, oparta o gąbczastą izolację strychu; z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami zaciskała przednie łapy na pysku. Sięgnąłem po nią i chwyciłem w dłoń, dziwiąc się, dlaczego, do diabła, miałaby być warta takiego wysiłku.

Ale zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy z przedpokoju dobiegł mnie głośny trzask, potem drugi, i dźwięk pękającego drewna.

4

Potem słychać było kolejne trzaski, skrzypienia i zgrzytnięcia, już mniej gwałtowne, jakby intruz oczyszczał z pękniętego drewna dziurę, którą wybił w drzwiach. Wreszcie rozległ się szczęk zamków; domyśliłem się, że włamywaczowi udało się sięgnąć do nich przez dziurę.

Oczywiście nie czekałem, by się przekonać, czy mam rację. Gdy tylko usłyszałem pierwszy trzask, podciągnąłem się na stryszek i najciszej, jak tylko mogłem, zasunąłem otwór pokrywą. Przez szparę wokół włazu sączyło się światło z sypialni, ale byłem całkiem pewny, że ustawiłem właz równo. Zresztą jeżeli nie, wkrótce się o tym przekonam.

Znów omiotłem latarką strych, tym razem tylko po to, by sprawdzić, czy leżę na drewnianych balach, a nie na sztywnej izolacji i cienkich deskach sufitu. Wyłączyłem latarkę i czekałem.

Drzwi do mieszkania otwarły się i ktoś wszedł do środka. Zatrzymał się na chwilę, może zaskoczony, że pali się światło. I może zaczął się zastanawiać, czy nie powinien najpierw zapukać.

- Halo?

Głos był męski i brzmiał z holenderska. Na sekundę błysnęła mi myśl, by odpowiedzieć, a nuż to wystarczy, by go spłoszyć, ale potem przyszła druga - bym lepiej pozbył się takich idiotycznych pomysłów z każdej z moich szarych komórek.

Czekaliśmy więc razem, intruz i ja. On w końcu uznał, że ma rację, sądząc, że mieszkanie jest puste, i ruszył w moją stronę, a odgłos jego kroków odbijał się od drewnianych belek sufitu, na których balansowałem.

Mniejszą sypialnię oglądał równie pobieżnie jak ja i zaraz przeniósł się do tej dużej. Stanął w niej właściwie tuż pode mną. A może coś tam zostawiłem na dole? Chyba nie. Nie chyba - na pewno nie. I pościel, i materac ułożyłem tak, jak były, wieko kufra też zamknąłem. Oczywiście istniała możliwość, że przeszukując stryszek, zrzuciłem na dół kurz i teraz piętrzy się on oskarżycielsko prosto pod włazem, ale i to było mało prawdopodobne, a intruz musiałby mieć doskonały wzrok, by taką kupkę kurzu wypatrzyć.

Wspominam o kurzu, bo taki pomysł wykorzystałem kiedyś w jednej z wcześniejszych książek o włamywaczu. Mój bohater, Faulks, wpełzł do systemu wentylacyjnego z pewnej berlińskiej galerii sztuki - zamierzał tam poczekać do zamknięcia muzeum i opuścić się po drucie po upatrzony obraz, tyle że przez nieuwagę strącił odrobinkę gruzu przez kratkę, tuż przed nosem starego, czujnego strażnika. Strażnik popatrzył w górę podejrzliwie, a wtedy Faulks, facet łebski, zaczął szurać paznokciami o ścianki przewodu wentylacyjnego. Udawał szczura tak przekonująco, że strażnik aż się wzdrygnął. Nie wiem tylko, jak niby miałoby to mi pomóc w mojej obecnej sytuacji.

Co on tam robi, do jasnej cholery?

Ostrożnie opuściłem głowę i przycisnąłem ucho do włazu. Nie na wiele się to zdało, bo efekt był taki, że lepiej słyszałem teraz pulsowanie własnej krwi w uszach. Próbowałem patrzeć przez szparę, ale widziałem tylko rozmazane światło. Uniosłem więc głowę i znów cały zamieniłem się w słuch. Słyszałem ruch, ale nie wiedziałem jaki. Domyśliłem się, że intruz szuka w pościeli, bo czy to wydaje jakikolwiek odgłos? Jeśli już, na pewno niewyraźny.

Łup!

Ten dźwięk bardzo przypominał rzucenie materacem o podłogę - czyli intruz podniósł go, by zajrzeć pod niego. Znowu kroki. Powolne skrzypienie, potem głuchy stuk. Domyśliłem się, że przeszukuje kufer. Dużo czasu mu to nie zajęło. Usłyszałem, że przesuwa kufer po podłodze - może by sprawdzić, czy czegoś nie ma pod spodem, ja na to nie wpadłem - a po chwili dźwięk metodycznie rozdzieranego materiału: ciął na strzępy pościel, więc pewnie miał ze sobą nóż.

To już było całkiem nieprzyjemne. No, bo kto nosi przy sobie nóż? Ktoś, kto nie zawaha się go użyć. Przed oczami stanął mi obraz poznaczonego bliznami na twarzy, jednookiego menela, przerzucającego majcher z ręki do ręki, marzącego wprost o tym, by pokroić na kawałki nieszczęsnego włamywacza, który sam uwięził się na zimnym stryszku.

Tylko że prawdopodobieństwo, że mnie znajdzie, było małe, a nawet gdyby znalazł, pewnie jakoś bym go zagadał. Już nieraz mi się to udawało. Kiedyś zostałem nawet przyłapany na gorącym uczynku przez właścicielkę mieszkania, dokładnie w chwili, gdy ładowałem do wora jej najpiękniejsze srebra - a mimo to udało mi się odejść sobie stamtąd, i to jeszcze po przedstawieniu jej przybliżonej wyceny całej kolekcji.

Ale czy ja już do reszty zgłupiałem? Przecież, na miłość boską, za paskiem mam tego gnata! Trochę się zdenerwowałem, bo przesunął mi się w okolice krocza i czołgałem się z nim po strychu, a nawet nie sprawdziłem, czy nie jest odbezpieczony.

Najostrożniej, jak się dało, przewróciłem się na bok i wyciągnąłem broń ze spodni, po czym wymierzyłem ciężką lufę w stronę włazu. Pomyślałem, że tamten może sobie tu teraz wsadzić głowę, bo jeżeli chce, to mogę mu ją odstrzelić od szyi.

Trzymałem tak broń na tyle długo, że rozbolał mnie przegub ręki, a tymczasem rozdzieranie i rozcinanie szło na dole w najlepsze. Potem urwało się tak nagle, jak się zaczęło, a intruz przeniósł się do drugiej sypialni. Odłożyłem pistolet, potrząsnąłem ścierpniętą ręką, poświeciłem sobie latarką i sprawdziłem, która godzina. Minęła dziesiąta, co oznaczało, że duży może wrócić w każdej chwili. A on wie o włazie, choć intruz jeszcze nie.

Skierowałem promień latarki na figurkę, zastanawiając się, dlaczego jest taka cenna. Małpa patrzyła na mnie pod światło jak skamieniały ze strachu podejrzany na przesłuchaniu. Ciągle zakrywała pysk łapami, jakby bała się, że się wygada, albo co gorsza zapiszczy

i zdradzi naszą kryjówkę. Miałem wielką ochotę przycisnąć małego drania, żeby zaczął mówić, ale znów usłyszałem tupot stóp tego kogoś na dole, choć tym razem na szczęście się oddalał. Potem dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi frontowych i powoli cichnących kroków.

Byłem prawie pewny, że sobie poszedł, na wszelki wypadek odczekałem jednak jeszcze parę minut. Potem, gdy miałem już całkowitą pewność, wyprostowałem się i przeciągnąłem, by rozruszać nogi i plecy. Kiedy już nie byłem taki zdrętwiały, ostrożnie odsunąłem właz i spuściłem nogi w otwór. Odchyliłem się na bok najdalej, jak mogłem, podniosłem kawałek izolacji i ukryłem pod nią pistolet; wsadziłem małpkę do kieszeni i opadłem na podłogę sypialni.

Mogłem przesunąć kufer na stare miejsce i stanąć na nim, by zamknąć właz, ale nie miało to większego sensu. Intruz pozwolił sobie na takie rzeczy z pościelą i materacem, że pokój wyglądał, jakby rozegrała się w nim bitwa na poduszki między studentkami, która wymknęła się spod kontroli. Całą podłogę aż do drzwi pokrywały strzępy materiału i pierza. Nie miałem najmniejszej szansy na doprowadzenie pokoju do poprzedniego stanu. Zresztą nawet gdybym umiał wyczarować skądś świeży i identyczny komplet pościeli, byłby to wyłącznie pusty gest, bo przecież we frontowych drzwiach mieszkania ziała dziura.

Otrzepałem się więc tylko z kurzu i ulotniłem jak najszybciej, zostawiając uchylone drzwi. Popędziłem po schodach te pięć pięter w dół. Kiedy dotarłem do frontowych drzwi budynku, zobaczyłem, że zostały potraktowane tak samo, jak ich krewniak na górze, choć tym razem młotkiem - czy innym ciężkim narzędziem - rozwalono zamek.

Wysunąłem się na ulicę, wciągnąłem w płuca haust chłodnego powietrza i uśmiechnąłem się. Nikt nie ukradł mi roweru.

5

Cafe de Brug była pusta, gdy znów się przed nią pojawiłem, światła pogaszone, drzwi zamknięte - wiem, bo próbowałem przycisnąć klamkę. Spóźniłem się co prawda tylko parę minut, ale Amerykanin już sobie poszedł. Zastanawiałem się przez chwilę, czy nie psyknie na mnie za chwilę z ciemnej bocznej uliczki, ale takie rzeczy zdarzają się tylko na kartach moich kryminałów. Na wszelki wypadek rozejrzałem się, ale wokół nie było żywej duszy. Gdybym chciał, mógłbym spokojnie włamać się do knajpy, tylko nie wiem, po co miałbym to robić. W końcu jeszcze raz szarpnąłem klamką i walnąłem otwartą dłonią w szybę.

Po chwili z zaplecza wyszła barmanka blondynka. Włączyła światło i podbiegła do drzwi, by mi otworzyć, nawet nie pytając, o co chodzi. Poruszała się nerwowo i szybko. Nie powiem, że pobladła, bo nie zdradziłaby tego zbyt opalona skóra, ale na pewno nie było jej do śmiechu. Zamknęła za mną drzwi na klucz, a potem stała, zagryzała wargę, kurczowo zaciskała dłonie, odgarniała włosy za uszy i wysyłała jeszcze ze sto innych, mniej czytelnych sygnałów, że po prostu wariuje ze strachu.

- Zabrali go - powiedziała bez tchu.

- Tamci dwaj?

Skinęła głową.

- Godzinę temu. Do jego mieszkania.

- Wiesz, o co chodzi?

Zawahała się. Wyciągnąłem jedną z małpek z kieszeni. Na jej widok o mało się nie zakrztusiła, potem skinęła głową, niebieskimi oczami wpatrując się w figurkę.

- Jak się nazywasz?

- Marieke.

- A co cię łączy z tym Amerykaninem?

Popatrzyła mi w oczy, zamrugała i od razu wiedziałem, że to było głupie pytanie. Jeszcze raz spojrzała na figurkę, więc wsunąłem małpkę do kieszeni.

- Myślisz, że już nie wróci? - zapytałem.

Potrząsnęła głową, jakby uwalniała się od czaru, który rzuciła na nią małpa.

- Mówił, że zostanie tu na noc - powiedziała. - Ze nigdzie się nie wybiera.

- Ale z jakiegoś powodu zmienił zdanie.

- Zmusili go.

- Dobra. - Rozejrzałem się po kawiarni, szukając natchnienia, i chyba jakby trochę go na mnie spłynęło. - To mieszkanie, o którym mówiłaś... byłaś tam kiedyś? - zapytałem.

Przytaknęła.

- To mnie zaprowadź.

Blondynka zniknęła na zapleczu baru, zostawiając mnie sam na sam z zadaniem wypchnięcia w najgłębsze zakamarki umysłu licznych wątpliwości co do tego, co zamierzałem teraz zrobić. Gdy wróciła, miała na sobie ocieplaną zimową kurtkę, a w dłoni kółko z kluczami. Zamknęła drzwi kawiarni, po czym poprowadziła mnie przez most na kanale i kilka brukowanych uliczek. Stuk jej wysokich obcasów odbijał się echem w ciemności. Właśnie zaczynało mżyć, więc idąc szybko, by za nią nadążyć, podniosłem kołnierz i wbiłem dłonie w kieszenie. Coraz bardziej mi się to wszystko nie podobało - najpierw druga małpa była nie tam, gdzie miała być, potem gnat i intruz, a teraz to. Cała sprawa zaczynała nieźle śmierdzieć i dobrze wiedziałem, jak się może skończyć, ale przecież tej dziewczynie trzeba było pomóc, no i miałem jakieś tam widoki na dwadzieścia tysięcy euro.

Marieke powiedziała mi, że dom, w którym Amerykanin miał mieszkanie, stoi przy St. Jacobsstraat, niedaleko dworca Centraal. Ta podrzędna uliczka w Dzielnicy Czerwonych Latarni była pełna obskurnych barów i kawiarni, spotykało się tam głównie turystów, którzy niebacznie zboczyli z głównej ulicy Damrak i których zaczepiały podejrzane typki, usiłując wcisnąć im narkotyki. Jeden z handlarzy zapędził się za nami i nawet zaproponował nam viagrę dla pani. Ignorowaliśmy go, więc w końcu dał nam spokój, a my ruszyliśmy dalej wzdłuż wystaw podświetlonych wielobarwnymi neonówkami; prostytutki za szkłem nudziły się chyba na potęgę. Jedna siedziała na drewnianym krześle w bikini z lycry, z rozchylonymi nogami i opartymi o szybę wysokimi obcasami, i pisała do kogoś SMS.

W połowie długości ulicy Marieke skręciła i stanęła przed drzwiami obok jednej z kawiarni. Były całe w ulotkach i graffiti. Wyglądały, jakby o jeden raz za dużo otwarto je na siłę. Dziewczyna włożyła klucz do sprężynowego zamka i wprowadziła mnie do śmierdzącego trawkowym dymem korytarza, oświetlonego jedną nagą żarówką na ścianie. Na piętro wchodziliśmy w milczeniu. Ja starałem się iść jak najciszej i ukradkiem wkładałem jednorazowe rękawiczki. Marieke szukała kluczy.

Okazało się, że niepotrzebnie. Drzwi do mieszkania Amerykanina były otwarte.

Wysunąłem się przed nią, wszedłem do środka i znalazłem się w ciasnej kawalerce bez okien. Była prawie nieumeblowana, ale za to ładnie posprzątana. W rogu stało jednoosobowe łóżko z białą pościelą i ciemnozieloną kapą, leżała na nim otwarta walizka. Przeszukałem ją szybko. Było w niej sporo porządnie złożonej odzieży, jakieś dokumenty i mały notebook, nic szczególnego. Obok łóżka stała komoda - wszystkie szuflady otwarte i puste - a pod przeciwległą ścianą mały drewniany stół i dwa składane krzesła, pojedynczy palnik podłączony do butli gazowej i zlew, nad którym suszyło się na suszaku parę porysowanych szklanek. Przed nami, nieco w bok, były drugie drzwi.

Marieke ruszyła w ich kierunku, ale położyłem jej dłoń na ramieniu i wszedłem pierwszy. Nie bardzo zdziwiłem się tym, co zobaczyłem - może tylko tym, że jeszcze żył. Leżał bezwładnie w porcelitowej wannie, cały we krwi. Krwi było dużo, zakrzepłej już i ciemnej jak stary atrament. Nad lewą skronią miał w czaszce wgniecenie, w którym wśród zlepionych krwią włosów widziałem białe okruchy, chyba kawałki kości. Prawa dłoń zwieszała się poza krawędź wanny, palce były wygięte pod makabrycznym kątem, ale choć oczy miał zamknięte i na pewno był nieprzytomny, jego klatka piersiowa unosiła się i opadała nierówno.

Stojąca za mną Marieke krzyknęła i upuściła klucze na podłogę - lepsze to, niż żeby zemdlała. Odwróciłem się, żeby wyprowadzić ją stąd do pokoju i w tej samej chwili pierwszy raz usłyszałem syreny policyjne, a zaraz potem pisk opon. Kilka sekund później ktoś otworzył drzwi na dole, chyba kopniakiem, i biegnąc po schodach, darł się: „Policja!"

Ktoś mógłby uznać, że jestem człowiekiem starej daty, ale kiedy dzieją się takie rzeczy, ja się zmywam. Marieke patrzyła nieprzytomnie i trzęsła się cała, ale zrobiłem, co mogłem w takiej sytuacji.

- Przyszłaś tu sama - powiedziałem. - Mnie tu nie było. Przyszłaś tu i znalazłaś go w takim stanie. Nic więcej nie wiesz. Rozumiesz, Marieke?

Opadła na podłogę z odchyloną do tyłu głową, więc nie wiedziałem, czy zrozumiała, a nie miałem czasu się upewniać. Okno w łazience było podnoszone, otwarłem je i wydostałem się na płaski daszek. Odwróciłem się i podskoczyłem, by zamknąć okno za sobą. A potem zacząłem uciekać. Najszybciej, jak mogłem.

6

Następnego dnia długo wylegiwałem się w łóżku, a wczesnym przedpołudniem drukowałem ostateczną wersję mojej najnowszej powieści. Kiedy już pięknie wyrównałem wszystkie strony, opasałem je elastyczną gumką, opatrzyłem tytułówkę krótką, odręczną notatką i wsunąłem całość do dużej brązowej koperty. Zaniosłem ją na główną pocztę, gdzie zapłaciłem tyle euro, ile trzeba było, by przesyłka dotarła do Londynu już następnego dnia. A potem poszedłem na dworzec Centraal i kupiłem sobie bilet w obie strony do Lejdy, pobliskiego miasta uniwersyteckiego.

Musiałem odpocząć od Amsterdamu, choćby na krótko, i Lej da w sam raz się do tego nadawała. Zeby się tam dostać, wystarczy nie-wyczerpująca półgodzinna podróż pociągiem. Kupiłem sobie kawę na wynos i nową paczkę papierosów, po czym z przyjemnością rzuciłem się na miejsce przy oknie na dolnym pokładzie piętrowego wagonu i przez brudną szybę patrzyłem bezmyślnie na pędzące w tył domy i biurowce, potem na podmiejskie osiedla, i wreszcie na wyblakły asfalt autostrady prowadzącej do lotniska Schiphol. Na podziemną stację przy lotnisku pociąg przyjechał punktualnie i tu właśnie wysiadła większość moich współpasażerów, ciągnąc za sobą plastikowe walizki ku ruchomym schodom na końcu peronu. Gdy pociąg ruszył w dalszą drogę, nie rozpraszało mnie już nic poza hipnotyzującym stukaniem kół na torach i kolejnymi haustami nikotyny.

Z pobytu w Lejdzie nie pamiętam zbyt wiele. Wiem, że nogi niosły mnie po starych brukach miasta i wzdłuż kanałów, ale myślą byłem gdzie indziej, na pewno gdzie indziej. Często tak mam, kiedy dzieje się coś ważnego. By się jakoś pozbierać, muszę wtedy zmienić otoczenie. Nieważne na jakie. Mógłbym pojechać do Afryki albo na Antarktydę, efekt byłby taki sam. Musiałem po prostu pobyć trochę w samotności, poczuć przestrzeń, by oczyścić umysł. Trzy godziny później wszystko poukładało mi się w głowie i mogłem z czystym sumieniem wsiąść do pociągu i wrócić do Amsterdamu.

Minęły dwa dni, nic ciekawego się nie wydarzyło. Drugiego dnia zatelefonowała do mnie z Londynu moja agentka Victoria, by podyskutować o książce, którą jej wysłałem.

- Jest cudowna, Charlie - zaczęła, co wziąłem za dobry znak.

- Nie mówisz tego ot tak?

- Oczywiście, że nie. To jedna z twoich najlepszych.

- Bo trochę się martwię zakończeniem.

- Zawsze się martwisz zakończeniem.

- Tym razem bardziej.

- Ale czym konkretnie? Aktówką? Naprawdę myślisz, że ktoś będzie czytać od tyłu i zauważy, że nie miała jak dostać się do mieszkania Nicholsona?

- O cholera - zakląłem, uderzając się w czoło.

Odczekała chwilę.

- Słuchaj, to nie taki problem.

- Jak to nie?

- Wymyślimy coś.

- Tylko że nie powinno być tak, że teraz musimy myśleć. Powinienem sam to wyłapać. Coś jeszcze? Bo jeżeli puściłem coś takiego, to nie ma siły, puściłem też inne rzeczy.

- Nic wielkiego. Serio. Trzeba tylko powygładzać tu i tam.

- Jesteś pewna? Bo teraz wszystko się komplikuje.

- Będzie dobrze.

- Ale tylko jeżeli uda mi się wszystko jakoś poukładać - powiedziałem, sięgając po długopis i leżący obok papier.

- Uda ci się. Wiem, że ci się uda. Aktówka to ostatni element.

- Niby tak - zgodziłem się, rysując na papierze zarys aktówki. Potem przekreśliłem ją i kilka razy uderzyłem w nią czubkiem długopisu. - Tylko dlaczego mam wrażenie, że jak załatwię tę sprawę, to zaraz pojawi się kolejny problem?

- Może i się pojawi. Ale czym byłaby książka bez problemów?

- No, nie wiem. Na listach bestsellerów? Albo nagród literackich? Z recenzjami w kolorowych dodatkach?

- Kiedyś na nie trafi, Charlie.

- Pewnie. Jak tylko wymyślę, jak przemycić aktówkę z policyjnego magazynu do mieszkania, nie zdradzając, kim jest morderca.

- Może ona ma kółka?

Uśmiechnąłem się i odrzuciłem długopis na bok.

- No właśnie. Albo zapomniałem napisać w rozdziale ósmym, że Nicholson dorobił się, wynajdując maszynę do teleportacji.

- To ja już wolę mój pomysł.

- Jak zawsze.

- No a tak poza tym - powiedziała Victoria, obdarzając mnie jednym ze swych bardziej teatralnych westchnień - co słychać w Amsterdamie?

Ja też westchnąłem. Bardzo dobrze mi to wyszło, więc westchnąłem jeszcze raz.

- Język holenderski - odparłem, gdy już przestałem podziwiać jej zdolności wokalne.

- No, no. Wiesz, właśnie dlatego zostałam twoją agentką. Twoje opisy są naprawdę świetne.

- Mam ci mówić o tulipanach, drewniakach i wiatrakach?

- To oni w mieście też mają wiatraki?

- Parę widziałem.

- A Holendrzy chodzą w drewniakach?

- Tylko turyści. Jak zobaczę Holendra w drewniakach na rowerze, to się stąd wyniosę.

- Ale na razie siedzisz na miejscu?

- No, to trochę zależy od...

No i opowiedziałem jej o moich ostatnich przygodach; o Amerykaninie, małpich figurkach, barce, mieszkaniu, intruzie, pięknej blondynce i o prawie trupie, którym stał się Amerykanin. Gdy jej to wszystko tłumaczyłem, Victoria mi nie przerywała, i to właśnie najbardziej w niej lubię. Prawdę mówiąc, jej umiejętność wysłuchiwania najdrobniejszych szczegółów wszystkich kłopotów, w jakie, od ostatniej rozmowy, wpadłem przez moje złodziejstwo, ustępuje tylko jej zdolności szybkiego spostrzegania niedoróbek w fabule i zadawania właściwych pytań we właściwym czasie - i to właśnie zrobiła, gdy dotarłem do końca mojej historii.

- Czyli Amerykanin nie umarł?

- Przynajmniej na razie. Dziś rano dzwoniłem do szpitala. Powiedzieli, że jest w śpiączce.

- Tak po prostu ci powiedzieli?

- No nie. Najpierw musiałem im wytłumaczyć, że jestem osobistym lekarzem pana Michaela Parka.

- Uwierzyli ci?

- Rozmawiałem z pielęgniarką. Chyba nie przeszkolili jej we wszystkich procedurach. Zresztą pewnie mój akcent też trochę pomógł.

- Aha. Czekaj, a skąd wiesz, jak on się nazywa?

- Z jego dokumentów, które znalazłem w walizce - wyjaśniłem. - I w gazecie też o nim było.

- To ty już czytasz po holendersku?

- W „International Herald Tribune".

- No proszę. Myślisz, że to ktoś ważny?

- Nie wiem. Może. A może tego dnia nic się nie działo i redaktor musiał się ratować tajemniczym pobiciem jankesa w holenderskim burdelu.

- Napisali, że w burdelu?

- Napisali, chociaż według mnie była to po prostu obskurna kawalerka w bardzo malowniczej dzielnicy.

- Malowanej głównie na czerwono.

- Prawdę mówiąc - powiedziałem, zerkając znad biurka na liście, poruszające się na wietrze na drzewie za oknem - zauważyłem, że wiele tutejszych burdeli używa bezbarwnych neonów. Niebieskie też się zdarzają.

- Prowadziłeś badania na ten temat?

- Nie, to tylko opis. Ty przecież uwielbiasz opisy.

- Jak miło - odparła na to i wyobraziłem sobie, że się uśmiecha. - Ale wróćmy na chwilę do tych małp. Masz je jeszcze?

- Te dwie, które ukradłem, tak. Trzeciej szukałem w walizce Amerykanina, ale jej nie było.

- Myślisz, że wzięli ją ci, co go pobili?

- To brzmi sensownie.

- A potem wrócili do domu i zorientowali się, że stracili swoje figurki.

- No właśnie.

Urwała i usiłowała nadać głosowi obojętny ton, gdy zadawała pytanie, które chciała zadać od początku. - Charlie, jak myślisz, ile one są warte?

- Nie mam pojęcia. Gdybym zobaczył je w mieszkaniu, które obrabiam, uznałbym, że są bez wartości.

- Tylko że to nieprawda.

- Na to wygląda. No, bo przecież nikt nie pobiłby tak kogoś dla sportu.

- A poza tym mówiłeś, że chyba go torturowali.

- Mówiłem? A, chodzi o te połamane palce? No właśnie. Nie mam pojęcia, po co to zrobili.

- No wiesz. Ludzie zwykle torturują innych dla informacji, no nie? Chyba że ktoś jest sadystą, ale tu chyba nie o to chodzi, bo okaleczyli tylko jedną rękę. Co znaczy, że albo Amerykanin powiedział im to, co chcieli usłyszeć, albo uznali, że nic im nie powie.

- Albo ktoś lub coś im przeszkodziło. Albo zrobiło im się niedobrze. Albo tysiąc innych rzeczy. Tego się nie dowiemy.

- Właśnie - przyznała, jakby zawiedziona. - Ale zakładając, że jednak powiedział im to, czego chcieli, to mógł też powiedzieć, jak się nazywasz, prawda?

- Możliwe.

- Tylko „możliwe"?

- Szczerze? Nie sądzę. Wiesz, nie mieli powodu, żeby w ogóle o mnie pytać. Wydaje mi się, że oni po prostu szukali trzeciej figurki. Nie wiedzieli, że Amerykanin wynajął mnie, żebym tej samej nocy ukradł ich małpy. Więc jeżeli powiedział im, gdzie jest trzecia, to nie musieli go o nic więcej pytać.

- W sumie tak.

- Nie mówiąc już o tym, że nie pojawili się u mnie.

- Racja. Ale jest coś jeszcze, Charlie. Ten facet z nożem, który włamał się do mieszkania po tobie... Skąd on się wziął?

- Wiem tyle, co ty. Ale coś mi przyszło do głowy. Przecież ja odmówiłem Amerykaninowi. Miał nadzieję, że w końcu jednak się zdecyduję, i się nie pomylił, ale pewności nie. Załóżmy, że następnego dnia zaczął się denerwować i wynajął jeszcze kogoś w ostatniej chwili. Kogoś, kto nie jest tak utalentowany jak ja.

- No i nie jest. Wszedł na rympał i jeszcze nabałaganił.

- Na rympał, nie na rympał, widzę, że rozumiesz. Poza tym szukał tego samego, co ja, bo też zaczął pod poduszką.

- I wiedział, że tuż przed dziesiątą musi się ulotnić.

- Właśnie.

Victoria przez chwilę nuciła pod nosem, zastanawiając się nad moją hipotezą. Podrapałem się w ucho i czekałem, co wymyśli.

- Ale jeżeli masz rację - powiedziała - to Amerykanin ryzykował jak diabli. Co by było, gdybyście się na siebie natknęli z tym drugim?

- Właściwie to się natknęliśmy! Tylko że pewnie z jego punktu widzenia, szczególnie w świetle tego, co się potem zdarzyło, liczyło się przede wszystkim, żeby ktoś zdobył dla niego te figurki.

- Prawda. Ej, wiesz, co jeszcze mogłeś zrobić? Pójść do kawiarni, jak już znalazłeś Amerykanina, żeby sprawdzić, czy jeszcze ktoś na niego nie czeka.

- No. Wpadłem na to dopiero następnego dnia. Tylko że chyba i tak bym nie poszedł. Bo jeżeli policja wzięła Marieke z powrotem do knajpy, to co? Całkiem możliwe, że to jej kawiarnia albo że mieszka nad nią na piętrze. Co by było, gdyby mnie tam zobaczyła

i im o mnie powiedziała? Wiem, że przesadzam, ale to wcale nie takie nieprawdopodobne.

Victoria nie odpowiedziała. Błądziła już myślami gdzie indziej. Czekałem. Gdy wreszcie się odezwała, mówiła jakby z wahaniem -jak gdyby przyszło jej do głowy coś strasznego, ale nie chciała mnie martwić.

- Charlie, a jeżeli tamci tak pobili Amerykanina właśnie dlatego, że powiedział im wszystko, co chcieli wiedzieć? Ajeżeli jednak powiedział im, jak się nazywasz, a oni po prostu nie chcieli zostawiać świadków?

- Zaczynasz mnie dołować.

- No, czy sam nie uważasz, że powinieneś się gdzieś przenieść? Przecież właśnie skończyłeś książkę. A tamci są chyba bardzo niebezpieczni.

- Wcale nie „chyba". Tylko że po pierwsze, książka nie jest skończona, a po drugie, nie chcę jeszcze wyjeżdżać z Amsterdamu. Podoba mi się tutaj.

- No tak. Poza tym oczywiście jest tam ta dziewczyna.

- Słucham?

- Ta blondynka, Charlie. Myślisz, że nie zauważyłam, jak dokładnie ją opisałeś?

- Marieke? No tak, całkiem niezła. Miałem tylko nadzieję, że nie tak łatwo mnie przejrzeć.

- Nie żartuj! Dziewczę w opresji? Ty to uwielbiasz.

- Serio? Słuchaj, Vic, jeżeli mam być szczery, to przyszło mi do głowy, że Amerykanin mógł im o niej powiedzieć. Ale to nie moja sprawa. Mam wrażenie, że ona wie dokładnie, na co się naraża.

- Jest coś jeszcze, prawda?

- No więc przede wszystkim moje dwadzieścia tysięcy euro. W końcu zrobiłem to, do czego mnie wynajął. I nawet biorąc pod uwagę, że Amerykanin nie przeżyje, a ja nie dostanę tej kasy, to przynajmniej dwie z tych figurek już mam. A może uda mi się znaleźć trzecią...

- Charlie...

- Będę uważał.

- Ale po co masz ryzykować? Już i tak zarobiłeś na tym sześć tysięcy. A może uda mi się utargować trochę więcej za książkę.

- Jeżeli uda mi się rozwiązać problem z aktówką.

- No tak. To co, podzwonić tu i tam?

- Chyba nie. Przynajmniej na razie. Poczekaj, aż to wszystko przemyślę. I, Victorio, muszę kończyć, ktoś puka. Uważaj na siebie, dobra?

- To ja muszę na siebie uważać? - spytała, gdy już miałem odłożyć słuchawkę. - Na co? Żeby nie zaciąć się papierem?

7

Gość, który stał przed drzwiami mojego mieszkania, wyglądał w każdym calu jak policjant. Był więcej niż średniego wzrostu (choć może nie jak na Holendra) i trzymał się prosto, przez co wyglądał jak żołnierz w postawie na baczność. Włosy miał starannie i krótko obcięte, z kwadratowych ramion zwieszał się płaszcz przeciwdeszczowy tradycyjnego kroju, a spod płaszcza wystawał grafitowy garnitur. Jedynym nieco mniej typowym elementem były okulary, bez oprawek i aż do bólu nowoczesne, bardziej pasujące do ubioru szwedzkiego projektanta mody.

- Pan Howard? - zapytał.

- Tak, Charlie Howard.

- Komisarz Burggrave z komendy policji Amsterdam-Amstel-land. Chciałbym z panem porozmawiać.

To, co powiedział, zabrzmiało jak ni to prośba, ni to rozkaz - granica była na tyle niewyraźna, że bez słowa wprowadziłem go do salonu. Wiem z doświadczenia, że rozdrażnianie policjantów to najpewniejszy sposób na utrudnienie sobie życia. Z drugiej strony...

- Czy mógłby mi pan wyjaśnić, komisarzu, jak pan się dostał do budynku? Goście zwykle muszą korzystać z domofonu.

- Ktoś wychodził - odparł, nie bawiąc się w szczegóły.

- Rozumiem. I tak po prostu pana wpuścił?

Skinął głową.

- Nie musiał pan powiedzieć, że jest z policji?

Spojrzał na mnie zdziwiony, jak gdybym wypytywał o Bóg wie co.

- Bardzo przepraszam, ale mieszka tu dużo ludzi i uważam, że mieszkańcy mają względem siebie pewne obowiązki. Szczególnie jeśli chodzi o obcych. Czy mogę pana prosić o okazanie legitymacji?

Westchnął i rutynowym gestem sięgnął do płaszcza. Wyjął skórzaną książeczkę i otworzył mi przed nosem. Sprawdziłem nazwisko i stopień.

- W porządku. Przynieść panu coś do picia?

- Nie - odparł, wsuwając legitymację z powrotem do kieszeni.

- To może pan usiądzie?

Komisarz stał dalej i zachowywał się tak, jakby w ogóle nie słyszał, co mówię. Rozglądał się po salonie, przypatrywał stertom książek na podłodze i na stoliku, biurku z notebookiem, wydrukowi mojej najnowszej powieści, telefonowi i popielniczce z kilkoma niedopałkami w środku. Jego oczy przesunęły się po wiszącym na ścianie, oprawionym w ramki pierwszym wydaniu Sokola maltańskiego Dashiella Hammetta i po oknie panoramicznym, wychodzącym na kanał Binnenkant i zacumowane przy brzegu barki. Człowiek w końcu przyzwyczaja się do tego, jak policjanci traktują jego dom - od razu sporządzają inwentarz, jak gdyby wtykanie nosa w cudze sprawy było ich boskim prawem. Burggrave nie różnił się pod tym względem od innych, choć może był bardziej dokładny.

- Ma pan dokumenty?

- Słucham?

- Dokumenty. Wizę.

- Aha. No nie. Wie pan, Unia...

Zamrugał oczami za tymi pięknie wypolerowanymi szkłami.

- To w takim razie paszport.

- Moment - powiedziałem i zostawiłem go na chwilę, by pójść po paszport do sypialni. Gdy wróciłem, przyglądał się z bliska okładce powieści Hammetta.

- Jest pan bibliofilem, komisarzu?

Popatrzył na mnie.

- Czy to sławna książka?

- Bardzo sławna.

- Ludzie zwykle wieszają na ścianach obrazy.

- Ja nie interesuję się malarstwem. Przynajmniej nie w znaczeniu konwencjonalnym.

- Słyszał pan o holenderskich mistrzach?

- O paru słyszałem - przyznałem. - Ale nigdy tak naprawdę nie przepadałem za van Goghiem.

Wręczyłem komisarzowi paszport. Otworzył go na ostatniej stronie i badawczo przyglądał mi się znad niego, jakby podejrzewał, że może znaleźć różnice między zdjęciem a moją twarzą. Potem wyciągnął z kieszeni płaszcza notatnik i długopis i zaczął spisywać dane.

- Co pan robi w Amsterdamie?

- Pracuję nad książką - powiedziałem, wskazując wydruk. -Piszę powieści kryminalne. - Może czytał pan którąś?

- Nie czytałem - odparł, koncentrując się na notatkach. - Może poza własnym krajem nie jest pan tak znany.

- Bardzo dobrze sprzedaję się w Japonii.

- Wie pan, Japonia to nie Holandia.

Od razu było widać, dlaczego zrobili go komisarzem.

- Czy to jakaś rutynowa kontrola? - zapytałem.

- Kilka dni temu skontaktował się z panem pewien człowiek. Dokładnie w środę wieczorem.

Podniósł wzrok i popatrzył mi w oczy.

- Niestety nie pamiętam - powiedziałem najspokojniej, jak mogłem.

- Wysłał do pana e-mail.

- Naprawdę? Nie przypominam sobie. No, ale ostatnio bardzo dużo pracowałem. A jak on się nazywa?

Burggrave znów popatrzył na mnie, czekając, czy czymś się nie zdradzę. Uśmiechnąłem się, jak najprzyjemniej umiałem i pochyliłem głowę na bok.

- Nazywa się Park.

- Nie. - Pokręciłem głową i zrobiłem minę, jakbym bardzo chciał sobie przypomnieć. - Niestety, to nazwisko nic mi nie mówi.

- Mamy jego komputer. Wiemy, że przeczytał pan jego list.

- Aha. Chwileczkę. Tak. Dostałem taki e-mail, pewnie właśnie od tego kogoś. Od razu go usunąłem, wie pan, bo był taki dziwny. O ile pamiętam, chciał, żebym spotkał się z nim w jakimś barze. Moi czytelnicy zwykle pytają o którąś z powieści albo czy nie mógłbym podpisać im książki. Rzadko się zdarza, żeby chcieli się ze mną spotkać.

- I spotkał się pan z nim?

Otwarłem szeroko oczy ze zdumienia, po czym pokręciłem głową, że nie.

- Oczywiście, że nie. Zapali pan, komisarzu?

Popatrzyłem na biurko, uciekając wzrokiem przed jego spojrzeniem, i podniosłem paczkę papierosów. Udałem, że szukam zapalniczki, zaglądałem pod papiery i do górnej szuflady, potem zostawiłem go na chwilę samego i poszedłem do kuchni, wymachując niezapalonym papierosem i wywracając oczami, by wiedział, o co mi chodzi.

W kuchni wypuściłem oddech, choć nie zdawałem sobie sprawy, że go wstrzymuję, i usiłowałem podjąć decyzję, co teraz. Tak naprawdę nie miałem zbyt wielu możliwości. Właściwie przesądziłem sprawę. Muszę więc brnąć dalej, zobaczymy, co będzie. Kłamanie holenderskiemu policjantowi o spotkaniu z człowiekiem, którego pobito prawie na śmierć, to oczywiście nie najlepszy pomysł, ale może i nie taki zły. W końcu miałem wrażenie, że Burggrave jeszcze nie sprawdził mojej przeszłości, i jeżeli nie dam mu powodów do podejrzeń, to może wcale nie wykona telefonu do ambasady brytyjskiej. No bo w ambasadzie dowiedziałby się wszystkiego.

Sięgnąłem do kuchenki, chwyciłem pudełko zapałek, które tam trzymam, i wróciłem do salonu. Już miałem sobie przypalić, gdy Burggrave pokazał mi zapalniczkę, leżącą na środku biurka.

- Na samym wierzchu - powiedziałem, machając ręką. - Często mi się to zdarza.

Burggrave nie dał znać po sobie, czy mi wierzy, czy nie. Zresztą było to pewnie bez znaczenia. Złapałem zapalniczkę i zapaliłem papierosa. Płomień odbijał się w soczewkach jego okularów.

- A więc nie spotkał się pan z panem Parkiem? - zapytał jeszcze raz.

- Już panu mówiłem, że nie.

- Ale jemu pan tego nie powiedział.

Wypuściłem dym na pokój.

- Chodzi panu o to, czy odpowiedziałem na jego e-mail? Nie. Może to niegrzecznie, ale wie pan, nigdy nie wiadomo, o co ludziom chodzi ani czy są, no, normalni. Pomyślałem sobie, że jeżeli nie odpowiem, to dojdzie do wniosku, że nie przeczytałem listu.

- Ale pana komputer wysłał mu wiadomość, że pan przeczytał.

- Aha, to się chyba nazywa potwierdzenie odczytu. Jakoś tak.

- Więc całkiem możliwe, że poszedł do tego baru.

- Do Cafe de Brug, Kawiarni przy Moście, jak sądzę. Bo wie pan, ja ją znam. Może poszedł. A wolno zapytać, dlaczego tak to pana interesuje?

Burggrave znów popatrzył na mnie badawczo, jak gdyby chciał sprawdzić, jak zareaguję na słowa, które miał zaraz wypowiedzieć.

- Pan Park jest w szpitalu. Został napadnięty.

- O Boże. W tej kawiarni?

- We własnym mieszkaniu.

- I zastanawia się pan, czyja coś o tym wiem?

Burggrave ostrożnie skinął głową.

- Niestety nie na wiele się panu przydam. A co o tym wszystkim mówi sam pan Park?

- Śpi.

Zmarszczyłem brwi, usiłując sprawić wrażenie, że nie rozumiem, dlaczego mówi mi coś takiego z tak poważną miną.

- To znaczy, jest nieprzytomny?

- Może umrzeć.

- O Boże, tak mi przykro. Szkoda że nie mogę panu więcej pomóc.

Wyciągnąłem dłoń do pożegnania, ale Burggrave spojrzał tylko na nią z lekkim obrzydzeniem, nim ruszył w stronę drzwi.

- Zostaje pan dłużej w Amsterdamie? - zapytał jeszcze przez ramię.

- Dopóki nie skończę książki.

- Będę mógł jeszcze z panem porozmawiać?

- Oczywiście. Komisarzu, a mój paszport?

Burggrave się zatrzymał. Otwarłem dłoń i wyciągnąłem ją do niego. Po chwili wahania sięgnął do kieszeni marynarki i oddał mi czerwoną książeczkę.

- Przepraszam - wycedził przez zaciśnięte zęby.

- Nie ma za co - odpowiedziałem.

8

Po jego wyjściu usiadłem przy biurku, paliłem i patrzyłem przez okno na wzorki, jakie wiatr układał na wodach kanału. Zastanawiałem się, czy nie popracować nad książką i nie rozwiązać tego problemu z aktówką, który zauważyła Victoria, ale wiedziałem, że nic z tego nie będzie. Myśli biegły mi teraz innym torem, krążyły wokół bagna, w które wpadłem z własnej woli. Czy dobrze zrobiłem, kłamiąc w rozmowie z Burggravem i czy Victoria czasem nie ma racji, że powinienem wynieść się z Amsterdamu? Właściwie nic mnie tu nie trzyma: moje rzeczy mieszczą się w dwóch torbach podróżnych, czynsz płacę tygodniowo, no i przecież nie wyjeżdżam z niczym z kolejnego złodziejskiego występu, bo mam te sześć tysięcy euro. Przyjemne marzenia, ale niestety tylko marzenia. Powiedziałem komisarzowi, że na razie zostaję, więc wyglądałoby bardzo podejrzanie, gdybym nagle wyjechał. Poza tym miałem przeczucie, że mogłoby mnie ominąć coś ciekawego.

Odchyliłem się do tyłu na krześle, wyciągnąłem środkową szufladę biurka i położyłem ją na podłodze obok siebie. Potem macałem ręką w miejscu, gdzie przed chwilą znajdowała się szuflada, dopóki palce nie natrafiły na to, czego szukałem. Postawiłem obie małpie figurki przed sobą na biurku. Jedna zasłaniała uszy, druga pysk, a ja oparłem głowę na dłoniach i myślałem o trzeciej, tej, która zasłania oczy, i o tym, że widzę tę całą sytuację mniej

więcej tak Jak właśnie ona. Ile warte są w komplecie? I czy w ogóle ktoś kolekcjonuje coś takiego? I czy można je opchnąć bez problemu?

Westchnąłem, wywróciłem małpy pstryknięciem palców, a potem chwyciłem je w dłoń, włożyłem płaszcz i szalik i wyszedłem na zimny, zacinający deszczem wiatr.

Gdy dotarłem do Cafe de Brug, prawie nie było wolnych miejsc. Klienci w robionych na drutach pulowerach i wełnianych czapkach grzali dłonie o kubki z koffie uerkeerd, niektórzy jedli placek z jabłkami, cynamonem i bitą śmietaną. Niemal wszyscy wyglądali mi na Holendrów, więc czułem się głupio, podchodząc do młodego człowieka przy barze i wdzierając się w gwar tubylczych głosów moją angielszczyzną.

- Czy jest Marieke? - zapytałem.

Popatrzył na mnie krzywo.

- Pan kto?

- Znajomy.

Znowu na mnie pozezował. Z trudem się powstrzymałem, by mu nie powiedzieć, żeby nie wychodził tak na dwór z kawiarni, bo jak go zawieje, to mu tak zostanie.

- Jest? - ponowiłem próbę.

Niechętnie podniósł słuchawkę telefonu, a kiedy uzyskał połączenie, mruknął coś po holendersku. Udało mi się uchwycić słowo „Anglik", ale nic więcej. W pewnym momencie podczas tej krótkiej rozmowy urwał, obejrzał mnie od stóp do głów i chyba mnie opisał. Powiedziałem mu, że mam na imię Charlie, ale mnie zignorował i odłożył słuchawkę.

- Jest na górze - burknął, pokazując mi drzwi z napisem „Prive" na końcu sali. - Czeka.

Zostawiłem go, żeby dalej sobie ćwiczył zeza, minąłem kilka ostatnich stolików i otworzyłem drzwi. Drewnianymi schodami dotarłem na drugie piętro, z którego, jak zauważyłem po chwili, patrzyła na mnie Marieke. Była w legginsach i luźnej bluzie, nie-umyte włosy luźno upięła z tyłu głowy i nie miała makijażu. I mimo groźnej miny, jaką mnie powitała, znacznie groźniejszej niż zez

jej kumpla z dołu, jakoś umiała sprawić, że zapomniałem, o czym to właściwie myślałem.

- Musimy pogadać - powiedziałem, unikając jej wzroku.

Przyglądała mi się przez chwilę, po czym odwróciła się i weszła

do mieszkania. A ja za nią. Znalazłem się w jasnym pokoju z widokiem na most nad kanałem Keizersgracht - od niego wzięła nazwę kawiarnia. Na środku pokoju stał wiklinowy komplet wypoczynkowy, w kącie pod ścianą dwuosobowe łóżko, wieszak na ubrania i metalowy regał z zapasami barowymi: kawa w ziarnach, orzeszki, serwetki, te rzeczy. Marieke usiadła na kanapie, podwijając nogi pod siebie, ja wolałem przysiąść na jednym z foteli. Oparłem łokcie na kolanach i potarłem dłonie, żeby je rozgrzać.

- Chcę wiedzieć, co tu jest grane - zacząłem. - Musisz mi powiedzieć, z kim rozmawiałaś i co mówiłaś. Ale wszystko.

- Michael żyje - odparła po chwili. - Ciebie to pewnie nie obchodzi, ale żyje.

Złagodziłem swój ton.

- Ależ obchodzi.

- W szpitalu maszyna za niego oddycha. Ciągle śpi. Palce... - Zadrżała.

- Mówiłem, że mnie obchodzi, Marieke.

Spojrzała na mnie twardo, zaciskała i rozluźniała dłoń. Nie miałem pojęcia, o czym myśli, a tym bardziej, co sobie myśli o mnie.

- Czemu uciekłeś? - zapytała wreszcie.

- Przecież wiesz.

- Bo jesteś tchórz. - Wyzywająco uniosła podbródek.

- Może. Ale gdybym został, Michaelowi i tak nic by to nie pomogło. Nie wiem, czy udałoby mi się wytłumaczyć, co tam robiłem. Miałem przy sobie wytrychy. No i w ogóle cię nie znam.

- Zrobiłeś coś złego.

- No tak. Tylko że to właśnie Michael wynajął mnie, żebym zrobił coś złego. I coś mi się wydaje, że on też kiedyś robił różne złe rzeczy.

- Może już nigdy nie otworzy oczu.

- Wiem. Pytałem o niego w szpitalu.

- Byłeś tam? - Przypatrywała mi się badawczo z zaciśniętymi ustami.

- Telefonowałem. Wolałem tam nie chodzić. I nie jestem pewny, czy ty też powinnaś. W ogóle niczego teraz nie jestem pewny.

- No, to uciekaj dalej. Tchórz.

Westchnąłem.

- Słuchaj. Dziś przed południem była u mnie policja.

Jej oczy się zwęziły. Przynajmniej wreszcie udało mi się ją czymś zainteresować.

- Pytali o Michaela. Wiedzieli, że się z nim spotkałem. Mówili, że dowiedzieli się o tym z jego komputera, ale nie jestem pewny, czy można im wierzyć.

- A skąd mogli się dowiedzieć?

- O to chciałem ciebie spytać.

- Ha. - Wyrzuciła ręce do góry. - Myślisz, że ja im powiedziałam? Ze ja też jestem tchórz?

- Myślę, że byłaś zdenerwowana, w szoku. Może nie zdawałaś sobie sprawy, co im mówisz.

- Nic im nie powiedziałam.

- Nie twierdzę, że świadomie. Może nawet tego nie pamiętasz. Tak bywa, jak się jest w szoku. Mogłaś im powiedzieć, że spotkałem się z Michaelem. I to nawet nie wprost, tylko sami sobie dośpiewali.

- Myślisz, że jestem głupia? Nic im nie powiedziałam.

- W porządku. - Próbowałem uspokoić ją gestem. - Ale że wiedzą, to fakt. Nie wiedzą, czy to ważne, ale wiedzieli, że muszą ze mną pogadać.

- Co im powiedziałeś?

- Ze go nie znam.

- Uwierzyli ci?

- Nie jestem pewny. Powiedziałaś policji o tych dwóch, z którymi Michael tu był?

Wbiła wzrok w podłogę.

- Oczywiście.

- Znasz ich?

- Nie. Opisałam, jak wyglądają.

- A policja wiedziała, co to za jedni? Wzruszyła ramionami.

- Nie wydaje mi się. Pytali, czy Michael wcześniej się z nimi spotykał.

- No i?

- Powiedziałam, że nie wiem. Bo to prawda - odparła, szeroko otwierając oczy. - Nie znałam przyjaciół Michaela.

- Ładni mi przyjaciele.

- Tak mi o nich mówił.

- A o małpach? - zaryzykowałem. - Powiedziałaś o nich policji?

Powoli pokręciła głową.

- Co to w ogóle za małpy? Ile są warte?

- Nic nie są warte.

- Jesteś pewna? Bo jak ci je wtedy pokazałem, to tak na nie popatrzyłaś....

- Jak?

- Otworzyłaś oczy, jak gdybym trzymał w ręce jasne światło. Zaczęła się uśmiechać, jakbym nagle wydał się jej zabawny, ale

szybko się opanowała. Oparła brodę na rękach.

- Tamtych przedtem nie widziałam - powiedziała po prostu. - Tę z zakrytymi oczami tak, ale tamtych dwóch nie.

- Ale co one znaczą, Marieke? Dla ciebie? Dla Michaela?

- Masz je ze sobą? - zapytała, przyglądając mi się badawczo.

- Nie.

- To gdzie są?

- W bezpiecznym miejscu.

- Zabierz mnie tam.

- Jeszcze nie. Nie wiem, w co się wplątuję. To moje zabezpieczenie.

- Dostaniesz swoją kasę - oświadczyła chłodno.

- Może i dostanę. Ale na razie chcę trochę więcej wiedzieć. Może opowiesz mi o drugim złodzieju? Wiesz coś o nim?

Twarz Marieke stała się cała znakiem zapytania: zaczynał się od łuku brwi, ciągnął wzdłuż nosa, kropką były wydęte usta.

- Czyli nie wiesz. Chyba ci wierzę. Bo był jeszcze drugi, Marieke. Włamał się do mieszkania w Jordaanie, kiedy tam byłem. Szukał tego samego, co ja.

- Nic nie wiem o żadnym drugim.

- Myślę, że to Michael go wynajął. Na wszelki wypadek, kiedy mu powiedziałem, że nie biorę fuchy.

- Ale dlaczego go wynajął?

- Bo chciał zdobyć obie małpy w tę jedną noc. Bardzo mu na tym zależało. Od razu mi się to nie spodobało. A powinno było nie spodobać mi się jeszcze bardziej.

Marieke rozprostowała nogi, wstała i podeszła do okna. Założyła ręce wokół siebie i patrzyła w swoje słabe odbicie w szybie. Obserwowałem, jak się sobie przygląda, zafascynowany tą symetrią. Te piegi na karku. Jak drobna skaza na czymś bardzo cennym.

- Chciał, żebyś ty to zrobił - odezwała się. - Nikt inny. Ktoś cię polecił. Ktoś z Paryża. Jakiś znajomy.

- To niemożliwe. Znam kogoś w Paryżu, ale on zaraz by mi o tym powiedział.

- Tylko że Michael nie chciał, żeby ci mówić.

- Mimo wszystko.

- Jesteś pewny?

- Tak. Ten, o którym myślę, nagrywa mi robotę. Na tym zarabia. Aleja muszę mu ufać i on o tym wie.

Wzruszyła ramionami.

- Może Michael też musi mu ufać.

- To nie to samo.

- Oczywiście, że to samo. - Odwróciła się do mnie. Tym razem mówiła naj szczerzej, od kiedy ją poznałem.

- Nie - upierałem się. - Nie rozumiesz. Ten facet to mój paser.

- Ach, tak?

Popatrzyłem na nią z nadzieją, że dotrze to do jej tępego móżdżku. Niestety. Za to coś dotarło do mojego.

- Marieke. Jak Michael zarabia na życie?

- Nie wiesz? Pokręciłem głową.

- On jest tym, kim ty.

- Dokładnie?

- Tak. Włamywaczem, ja?

9

Siedziałem na krześle przy biurku, z palcami złączonymi na karku, i usiłowałem rozwiązać mój problem z zakończeniem książki.

Mordercą jest Nicholson. Tego przynajmniej byłem pewny od początku i w dodatku wiedziałem, jak to udowodnić. Wszystko kręciło się wokół teczki, tej z makabryczną zawartością - prawą dłonią jego ofiary, lokaja Arthura. Kazałem mojemu bohaterowi, Faulkso-wi, to wszystko wydedukować - że Nicholson chciał się pozbyć Arthura, by dostać się do domu jego pracodawcy i odzyskać zdjęcie, którym go szantażowano. Ze stworzył sobie alibi, udając przed żoną, że cały wieczór spędził w gabinecie, a tymczasem złapał taksówkę, pojechał na drugi koniec miasta, przekonał Arthura, żeby go wpuścił, udusił go, odciął mu dłoń i zabrał ją ze sobą w teczce, którą znalazł u swojej ofiary. Dostał się przez frontowe drzwi do mieszkania ze zdjęciem, używając kluczy lokaja, a potem jego martwej dłoni, by otworzyć elektroniczny sejf z zamkiem na odciski palców. Tylko że nie zauważyłem czegoś, co wytknęła mi Victoria: że Faulks udowodnił winę Nicholsona, znajdując w jego gabinecie teczkę - Nicholson załamał się wtedy i przyznał do wszystkiego - ale nie wyjaśniłem, w jaki sposób teczka trafiła z domu Arthura, a potem z pilnowanego przecież policyjnego magazynu dowodów rzeczowych do domu Nicholsona.

Rzeczywiście, niezła zagwozdka. Dawniej rozwiązywałem podobne problemy bardzo prosto: Faulks włamywał się gdzie trzeba i podrzucał dowody, gdzie chciał. Tylko że teraz nie mogłem powtórzyć tej sztuczki, bo teczka była na policji, a chociaż w książkach pozwalam sobie na wiele nieprawdopodobnych rzeczy, to jednak byłaby to już całkiem przesada, żeby Faulks włamywał się na policję. Jeden sposób, by z tego wybrnąć, to wprowadzić nową postać, na przykład cwanego policjanta, którego Faulksowi udałoby się namówić do współpracy. Może gliniarza potem zawieszą za załatwienie Faulksowi tej teczki? Pomysł nie był zły, ale za bardzo mi się nie podobał, bo trzeba by strasznie dużo dopisać. Taki policjant musiałby mieć większą rolę, trzeba by go pokazać już gdzieś na początku książki i dołożyć parę scen, w których Faulks namawia go, zdobywa jego zaufanie i tak dalej - mnóstwo roboty. W dodatku jeżeli tak, to jak mam zaskoczyć czytelnika, gdy Faulks otwiera szafkę w mieszkaniu Nicholsona i wyciąga teczkę?

Zmagałem się z tymi myślami, gdy zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę. To był Pierre, oddzwaniał, bo go o to prosiłem. Oczywiście nie sądzę, żeby naprawdę miał na imię Pierre, ale tak już jest, że jak się mówi o interesach, imię bardzo się przydaje. No, a że jest Francuzem i mieszka w Paryżu, imię Pierre bardzo pasuje. Pierre ma gdzieś, jak go nazywam, byle tylko dostawał działkę od każdej roboty, którą mi nagrywa, i od towaru, który opycham przez niego.

- Charlie, masz dla mnie coś z Amsterdamu? - zaczął.

- Może mam - odparłem, rozsiadając się na krześle. Położyłem nogi na biurku i skrzyżowałem je w kostkach. - Tak naprawdę to zależy od ciebie, Pierre. A konkretnie od tego, czy mogę ci ufać.

- Charlie, proszę. Jesteśmy kumplami. My tak nie rozmawiamy.

- Zwykle nie - powiedziałem. Popatrzyłem w prawo i wyprostowałem ramkę z książką Hammetta. - Ale słyszałem, że teraz jest inaczej. Słyszałem, że gadasz o mnie różnym ludziom.

Po drugiej stronie zapadła cisza. Strzepnąłem kurz ze szkła.

- Amerykanom, Pierre - dodałem. - Wielbicielom mojego talentu. Coś ci to mówi?

- Charlie...

- Nie śpiesz się. Lepiej będzie, jeżeli wymyślisz jakieś dobre wytłumaczenie.

- On też jest moim kumplem - zaczął ostrożnie Pierre. - Stary przyjaciel. Potrzebował kogoś w Holandii, kogoś najlepszego. Dla mnie ty jesteś najlepszy, Charlie.

- To mnie uspokoiłeś. Powiedział ci, o co chodzi?

- Chciał tylko wiedzieć, jak się nazywasz. Zaproponowałem mu, że się z tobą skontaktuję, tak jak zawsze, ale jemu to nie odpowiadało.

- Dlaczego?

- Nie powiedział.

- Wiedziałeś, że to złodziej?

- No pewnie. Stąd go znam - usłyszałem nutkę zdziwienia w jego głosie.

- A nie zacząłeś podejrzewać, że chciał kogoś wynająć, a nie samemu odwalić robotę?

- Trochę, oui. Ale ludzie czasem tracą odwagę.

- I uznałeś, że to dlatego?

- Dwanaście lat to kawał czasu, nie?

Wyprostowałem się na krześle i mocniej przycisnąłem słuchawkę do ucha.

- Jakie dwanaście lat, Pierre?

- To ty nie wiesz?

- Co mam wiedzieć? Siedział?

- Nie mówił ci?

- Nie mówił. - Sięgnąłem po długopis i sprawdziłem, czy pisze, na stronie tytułowej wydruku. - Za co siedział?

- Zabił faceta.

- Morderstwo?

- Non. Ten facet chciał być bohaterem, chciał przeszkodzić Michaelowi w zabraniu diamentów.

- To Michael robił w biżuterii? - zapytałem, równocześnie szkicując zarys leżącego ciała ze znakiem zapytania w samym środku.

- W diamentach, Charlie. Tylko i wyłącznie. W diamentach.

- I ktoś mu przeszkodził?

- Oui, jakiś strażnik.

- I on go zabił?

- Tak to wyglądało.

Przez chwilę myślałem o człowieku, naprzeciw którego siedziałem w słabo oświetlonej kawiarni. Sprawiał zupełnie normalne wrażenie. W życiu bym nie powiedział, że siedział. I że zabił.

- Gdzie to było? - zapytałem, rysując diament mniej więcej wielkości naszkicowanego wcześniej ciała.

- W Amsterdamie.

- I siedział w Holandii?

- Oui.

- Nie deportowali go?

- Nie co?

- No, nie wyrzucili go z kraju? Nie wysłali do Stanów? Myślałem, że zwykle tak się robi.

- Tego nie wiem.

Kilka razy poprawiłem haczyk znaku zapytania, nakładając kolejne warstwy tuszu, aż linie zaczęły się zamazywać. Potem mocno obrysowałem kropkę.

- Pierre, nic ci nie mówił o tej robocie? Nie chciał, żebyś potem coś mu opchnął?

- Non. Ale... to nie były diamenty?

- Nie. Małpy.

- Małpy?

- Figurki - wyjaśniłem, odrzucając długopis i przecierając oczy. - Tanie na pierwszy rzut oka. Trzy. Jedna zakrywa oczy, druga uszy, trzecia pysk. Słyszałeś o nich.

- No pewnie.

- Czy coś takiego może mieć jakąś wartość?

- Nie wiem. Zależy.

- A warto za to zabić?

- On zabił?

- Tym razem nie - westchnąłem. - Sęk w tym, że jest w szpitalu, Pierre. I zdaje się, że dość z nim krucho. Nie mam pojęcia, w co mnie tym razem wpakowałeś.

- Skąd miałem wiedzieć - powiedział z żalem. - To smutne. Ufałem mu. Jak tobie.

- Ja nigdy nikogo nie zabiłem.

- Non. Ale co ja mogę zrobić?

- Możesz dowiedzieć się czegoś o tych małpach. Dowiedzieć się, czy ktoś chce to kupić.

- Oczywiście, drobiazg. Zaraz się do tego zabiorę.

- Jeszcze jedno, Pierre. Już więcej nikomu nie mów, jak się nazywam. A już na pewno nie komuś, kto siedział za morderstwo.

Odłożyłem słuchawkę i zabębniłem palcami po wydruku, chyba po to, żeby myśli pobiegły mi bardziej rytmicznie. Trzy małpy, trzech włamywaczy, trzech facetów w kawiarni. Same trójki, jak kombinacja do zamka, do którego nie znałem szyfru. A ile trupów? Z tego, co wiem, prawie dwa. Miałem nadzieję, że trzeciego nie będzie.

10

Chwilę później zatelefonowałem do Victorii i od razu przystąpiłem do rzeczy

- Słuchaj, trochę się zastanawiałem. A jeżeli były dwie teczki?

- To co?

- No więc załóżmy, że Faulks znajdzie drugą teczkę i podrzuci ją w gabinecie Nichołsona.

- Taką samą.

- No właśnie. Pamiętaj, Faulks usiłuje otworzyć sejf i nagle słyszy, że idzie Nicholson, więc kryje się w schowku. Powiedzmy, że tym razem drzwi zostawi lekko uchylone i zobaczy, jak dokładnie wygląda ta teczka.

- Aha. I widzi, kto jest mordercą. W efekcie książka kończy się na stronie dziesiątej.

- Ale ze mnie głupek. A co powiesz na to: Faulks dowiaduje się, jakiej marki jest ta teczka od kogoś na komendzie, na przykład od jakiejś policjantki, którą zabrał na kolację. A że to popularna marka, idzie i kupuje taką samą.

- Tylko że jeżeli na policji jest właściwa teczka, i wszyscy o tym wiedzą, Nicholson też, to zaraz się zorientują, że ta druga została podrzucona.

- A niech to.

- Poza tym teczka to tylko jeden problem, Charlie. Jeszcze musisz mieć odciętą rękę. Musisz otworzyć teczkę i podsunąć

Nicholsonowi tę cholerną łapę pod nos. I czytelnikowi też. To jest twój punkt kulminacyjny.

- No, to skombinuję drugą dłoń.

- Drugą? A niby skąd? Odetniesz Arthurowi lewą?

- Jasne, że nie. Ale Arthur ma siostrzenicę, wiesz, tę aktorkę. Może niech nie będzie aktorką, tylko ekspertką od efektów specjalnych?

- Naprawdę chcesz wprowadzić sztuczną dłoń?

- Wcale nie chcę. Pomyślałem tylko, że może tak by to się dało załatwić.

- Ale i tak dalej nie masz tej swojej drugiej teczki, ani nawet jakiegoś sensownego sposobu podmienienia tej prawdziwej.

- Racja. To trzeba jeszcze dopracować.

- No chyba.

Odetchnąłem głęboko w słuchawkę.

- Ładnie mnie pocieszasz, nie ma co.

- A to dopiero! Przecież ty też nie dałeś mi ostatecznego rozwiązania. Po prostu oboje się zawiedliśmy.

- Hm.

- Ale cieszę się, że zadzwoniłeś. Martwiłam się o ciebie.

- To miło z twojej strony.

- Serio. No, to powiedz, co słychać?

- W złodziejstwie?

- A w czym?

- No, słychać dość ciekawie. Albo skomplikowanie, w zależności od tego, jak na to popatrzeć.

- Oświeć mnie.

Więc ją oświeciłem. Opowiedziałem o wizycie komisarza Burggravego z policji holenderskiej, o rozmowach z Marieke i Pierre'em i o tym, czego dowiedziałem się o Amerykaninie. Prawdę mówiąc, poszło mi to tak dobrze, jakby był to schemat kolejnej powieści, nad którym właśnie pracowałem. Kiedy skończyłem, powiedziała:

- Czyli on też jest włamywaczem. Dziwne, że cię wynajął.

- No nie?

- Naprawdę myślisz, że stracił do tego nerwy?

- Nie jestem pewien. A co ty myślisz?

- Cóż, trudno mi coś powiedzieć, bo go nie znam. -

- No tak.

- Ale to jednak dość dziwne, że ma na tyle silne nerwy, by planować kradzież, ale nie na tyle, żeby jej dokonać.

- Też tak uważam. W dodatku on kiedyś zabił, Victorio. Prędzej bym uwierzył, że się nawrócił w więzieniu. Tylko że nawrócony więzień po wyjściu z paki nie zaczyna zaraz planować nowego skoku.

- Bardzo mi się to nie podoba, że on kogoś zabił. Jak dołożysz do tego pistolet, który znalazłeś w tamtym mieszkaniu, to zaczynasz obracać się w bardzo niebezpiecznym towarzystwie.

- Takim, co może wyłamać mi palce i zrobić dziurę w czaszce? O to ci chodzi?

- No właśnie. A ta blondynka? - zapytała, wymawiając ostatnie słowo z pogardą. - Co ona miała do powiedzenia?

- Ma na imię Marieke, dobrze o tym wiesz. Szczerze mówiąc, chyba nie powiedziała mi wszystkiego.

- One nigdy nie mówią wszystkiego.

- Blondynki?

- Femmes fatales, Charlie.

- Jaka tam z niej kobieta fatalna!

- Każdy ma taką kobietę fatalną, na jaką sobie zasłużył. Bardzo jestem ciekawa, co Faulks by zrobił w twojej sytuacji.

- Faulks nie byłby w mojej sytuacji. Zmieniłbym pierwsze rozdziały, żeby dać mu więcej wskazówek. No, bo pomyśl: facet, który wie wszystko, jest w śpiączce, z femme fatale, jak ją nazwałaś, też żadnego pożytku.

- I to w każdym znaczeniu tego słowa.

- Śmiej się. Co jeszcze? No tak, jest jeszcze Pierre, który mnie w to wszystko wpakował i który wie tyle co ja, a może nawet mniej. No i ten intruz, którego nie mam jak znaleźć.

- No i jeszcze ci dwaj, duży i chudy. Czyli Flip i Flap.

- Wreszcie te małpy.

- Od których dostajesz małpiego rozumu.

- Bardzo śmieszne.

- Jak film z Flipem i Flapem.

- Mnie już dawno przestało to bawić.

- Mnie też - westchnęła. - No, to co zrobisz?

- Słucham?

- Co teraz zrobisz, żeby rozwiązać tę zagadkę?

- A kto tu mówi o rozwiązywaniu czegokolwiek?

- Nikt. Pomyślałam tylko, że pewnie będziesz chciał dowiedzieć się, o co w tym wszystkim chodzi. No wiesz, złodziejski honor, te rzeczy.

- Akurat. Ja muszę dbać o własną skórę. Coś mi mówi, że najlepiej zrobię, jeżeli nie będę się w to mieszał. Skończę tę książkę, a potem się zastanowię, gdzie jechać dalej. I już.

- Czyli chcesz się gdzieś przenieść?

- Tak, jak tylko skończę książkę.

- A nie mógłbyś przenieść się do Londynu? Przynajmniej raz moglibyśmy pogadać osobiście.

- Żeby całą moją tajemniczość diabli wzięli? I żebyś wiedziała, jak wyglądam?

- Charlie, przecież sto razy widziałam cię na okładce. Zapomniałeś? - powiedziała Victoria, jakbym był nieco przygłupi.

- No tak - odparłem. - Zapomniałem.

11

Kiedy skończyłem rozmawiać z Victorią, przez chwilę kombinowałem jeszcze trochę nad książką, ale nie wymyśliłem żadnego nowego rozwiązania problemu teczki - a przynajmniej żadnego sensownego. Wszystko przez to, że próbowałem na siłę skończyć książkę, która wcale nie chciała dać się skończyć. Gdzieś głęboko w podświadomości mój umysł bawił się zadaną mu łamigłówką i w swoim czasie, choć nie wiadomo kiedy, w szarych komórkach na pewno pojawi mi się genialne rozwiązanie - jak dziecko, które biegnie z dumą pokazać rodzicom gotową układankę. Ale nim to nastąpi, pozostawało mi tylko czekać.

Odłożyłem więc ołówek, odpaliłem notebook, połączyłem się z Internetem i zacząłem zaspokajać ciekawość. Wszedłem do Wikipedii i wpisałem słowa „Trzy mądre małpy". Kliknąłem na „Przejdź" i wkrótce znalazłem to, czego szukałem.

Trzy mądre małpy to wyrażone za pomocą rzeźby lub obrazu przysłowie: „Nie widzę nic złego, nie słyszę nic złego, nie mówię nic złego". Trzy małpy to: Mizaru, która zakrywa oczy, więc nie widzi nic złego, Kikazaru, która zakrywa uszy, więc nie słyszy nic złego, oraz Iwazaru, która zakrywa pysk, więc nie mówi nic złego.

Najbardziej popularnym przedstawieniem tego przysłowia jest XVII-wieczna rzeźba nad wejściem

do sławnej świątyni Tosho-gu w Nikko (Japonia). Zapewne jednak przysłowie przywędrowało do Japonii z buddyjską legendą, najprawdopodobniej z Indii przez Chiny w VIII wieku (okres Yamato). Choć w legendzie raczej nie było nic o małpach, trzy małpy wzięły się z gry słów: w języku japońskim żaru to przeczenie czasownika, które brzmieniowo przypomina sarn - małpa.

Przysłowie jest częścią nauczania boga Wadziry: kto nie widzi zła, nie słyszy zła, nie mówi o złu, ten sam chroni się przed złem.

Najbliższe zachodnie przysłowie to zapewne: „Nie wywołuj wilka z lasu".

Parafrazując to wszystko, można powiedzieć, że przesłanie niesione przez małpy jest następujące: od złych rzeczy trzeba się trzymać z daleka. I trudno się z tym nie zgodzić - ja godziłem się na pewno. Wyłączyłem więc notebook, włożyłem płaszcz i wyszedłem z mieszkania; zamierzałem pospacerować po okolicy, a potem wstąpić do jednego z okolicznych „brązowych barów", żeby wypić parę piw, zjeść coś i może z kimś pogadać.

Był to plan dobry, wręcz świetny, tylko że nie doszedł do skutku, bo gdy otwarłem drzwi frontowe budynku, zobaczyłem na schodkach komisarza Burggravego. Obok stał jego umundurowany kolega, tuż za nimi - policyjne auto.

- Panie Howard, jest pan zatrzymany - oznajmił.

- Ależ komisarzu - powiedziałem. - Przecież ja pana wcale nie wywoływałem z lasu. Nawet szeptem.

Skuty kajdankami na tylnym siedzeniu policyjnego auta, pędzącego bocznymi uliczkami Amsterdamu, na których gapili się na mnie różni nieznajomi ludzie, zastanawiałem się, czy powinienem poprawić Burggravego. Kiedy mówił, że jestem zatrzymany, wcale nie byłem zatrzymany, bo właśnie dopiero wtedy mnie zatrzymał. Po namyśle uznałem jednak, że nie czas na spory o gramatykę, i to z kimś, kto najwyraźniej miał do mnie jakieś pretensje. Na razie lepiej siedzieć cicho.

To zresztą okazało się najrozsądniejszym pomysłem, bo Burggrave robił wszystko, by mi nie pozwolić skontaktować się z adwokatem; gdy ten wreszcie pojawił się na komisariacie, na który mnie zabrano, mówił po angielsku niemal równie słabo jak ja po holendersku. Najpierw siedzieliśmy we trójkę przy stole w oszczędnie urządzonym pokoju przesłuchań i kłóciliśmy się po holendersku, potem dla odmiany w mniej lub bardziej łamanej angielszczyźnie, ale cały czas o to tylko, kiedy zrobimy sobie pierwszą przerwę. Po mniej więcej dziesięciu minutach tych bzdur zmusiłem się w końcu, by zwrócić się wprost do Burggravego i oznajmiłem oficjalnym tonem, że zgodzę się na przesłuchanie bez adwokata. Natychmiast zarządzono przerwę.

Po przerwie Burggravemu towarzyszył ten sam mundurowy, który był obecny przy moim zatrzymaniu. Miał też ze sobą książkę w miękkiej okładce. Burggrave rzucił ją na stół przede mną. Podniosłem ją i przerzuciłem kilka stron, jak gdybym zastanawiał się, czy nie warto poświęcić na jej przeczytanie najbliższych dwóch godzin mojego życia. Tylko że wiedziałem, jak się skończy, bo był to mój pierwszy kryminał: Złodziej i pięć palców, napisany przez Charlesa E. Howarda, dostępny we wszystkich dobrych księgarniach.

- Jak mam ją zadedykować? - zapytałem, prosząc gestem drugiego policjanta o pożyczenie długopisu. - Może: „Mojemu ulubionemu Holendrowi"?

Burggrave wyrwał długopis z wyciągniętej już w moim kierunku dłoni kolegi i spojrzał na niego groźnie. Potem usiadł na plastikowym krześle za stołem, twarzą do mnie.

- Pana zdjęcie - powiedział, wskazując na okładkę książki. - To nie pan.

- Ma pan rację.

- Dlaczego?

- Czytelniczki lubią, jak autor jest przystojny - odpowiedziałem, wzruszając ramionami. - Ten facet to chyba jakiś model.

- Ale nazwiska używa pan swojego.

- Owszem, niezły paradoks.

- Pisze pan książki o przestępcach.

- Tak. O włamywaczu.

Uniósł jedną brew.

- I sam pan jest przestępcą.

- Zaraz, zaraz. - Podrapałem się w głowę. - Muszę założyć, że chodzi panu o pewien incydent z czasów, gdy byłem znacznie młodszy.

- Został pan skazany za kradzież.

- Prawdę mówiąc, za oddanie, choć, przyznaję, trochę kradzieży też przedtem było. Zostałem skazany na prace społeczne. No i co z tego?

Burggrave zagryzł wargę i odchylił się na krześle

- To interesujące, że jest pan przestępcą, który pisze książki o przestępcach i który mówi nieprawdę o spotkaniu z przestępcą.

- Cóż, ja nie uważam się za przestępcę. A jeśli chodzi o mówienie nieprawdy, to niestety nie wiem, o co panu chodzi.

Burggrave długo kręcił głową, udając, że dziwi się mojej odpowiedzi. Potem zdjął swoje błyszczące okulary, by całkiem niepotrzebnie wycierać je chustką do nosa. Kiedy wreszcie skończył, włożył okulary z powrotem i zamrugał, jak gdyby widział mnie po raz pierwszy - zupełnie jakby dzięki okularom nabył nadzwyczajnej ostrości wzroku i mógł teraz przejrzeć na wylot wszystkie moje łgarstwa.

- Powiedział mi pan, że nie spotkał się z panem Parkiem.

- Tak powiedziałem? Muszę się przyznać, że nie pamiętam wszystkich najdrobniejszych szczegółów naszej rozmowy.

- Powiedział pan, że się pan z nim nie spotkał. Ale ja mam świadków. Trzy osoby, które w środę wieczorem widziały pana w Cafe de Brug.

- Jak to możliwe? - zapytałem. - Mam nadzieję, że nie pokazywał im pan zdjęcia z okładki mojej powieści. To mogło by być bardzo mylące.

- Opisały pana.

- Muszą mieć niezwykły dar.

- Jeżeli pan chce, mogę zorganizować identyfikację.

Przemyślałem to. Uznałem, że lepiej już się z nim nie droczyć.

- To nie będzie konieczne - ustąpiłem.

- Przyznaje pan więc, że pan tam był i że pan kłamał podczas naszej poprzedniej rozmowy?

- Owszem, spotkałem się z panem Parkiem. Ale, jak już mówiłem, niestety nie pamiętam dokładnie, co zostało powiedziane w naszej poprzedniej rozmowie. Nikt mnie nie uprzedził o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań.

Burggrave zacharczał.

- Po co się spotkaliście? - warknął.

- Wolałbym tego nie mówić.

- Jest pan teraz zatrzymany - stwierdził, celując we mnie palcem. - Musi pan odpowiadać na moje pytania. Ten człowiek jest w szpitalu.

- Nie mam z tym nic wspólnego.

- Proszę to udowodnić.

- Jak?

- Odpowiadając na moje pytania!

- Nie jestem pewien, czy mi pan uwierzy. Wydaje mi się, że ma pan mało elastyczny umysł, komisarzu. - Zwróciłem się ku jego milczącemu towarzyszowi. - On często tak się zachowuje? - zapytałem.

Policjant popatrzył na mnie tępo, po czym pokręcił głową z głupią miną. Robił długopisem notatki na żółtym papierze. Nie mogłem odczytać, co pisze, bo pisał po holendersku. Może recenzję mojej książki.

- Proszę mi powiedzieć, po co się pan z nim spotkał - zażądał Burggrave.

- Dobrze. Powiem. Chciał, żebym napisał książkę.

- Książkę?

- Jego wspomnienia. Napomknął, że był w więzieniu, zdaje się, że za kradzież. I że nawet kogoś zabił. Wpadł na pomysł, że mógłbym napisać jego historię, bo piszę książki o włamywaczu.

Powiedziałem mu, że to niemożliwe. Jestem powieściopisarzem, a nie biografem.

- I myśli pan, że ja w to uwierzę?

- Niech pan wierzy, w co pan chce. To prawda. A przedtem tego panu nie powiedziałem, bo uważam, że przeszłość danej osoby jest jej osobistą sprawą. Zresztą jakie to ma znaczenie?

Burggrave, zniecierpliwiony, pokręcił głową, a potem nakazał koledze gestem, by zaprotokołował to, co zostało powiedziane.

- O której pan wyszedł?

- Chyba koło dziewiątej.

- Spotkał się pan z nim następnego wieczoru?

- Nie.

- Gdzie pan był, gdy go napadnięto?

- Nie mam pojęcia, kiedy to było.

- W czwartek wieczorem.

- Pisałem. Kończyłem najnowszą książkę.

- I nie wychodził pan z mieszkania?

Coś w tonie jego głosu sprawiło, że zacząłem mieć się na baczności.

- Niech pomyślę... Możliwe, że wyszedłem na szybki spacer. Tak, chyba sobie przypominam. Jakoś niedługo po dziesiątej.

- Dokąd?

- A tak, po okolicy.

- Na St. Jacobsstraat?

- Możliwie. Nie pamiętam dokładnie.

- To niech się pan postara sobie przypomnieć. Naprawdę bardzo się postara.

Wstał i zagadał po holendersku do kolegi.

- Zabierze pana do celi - oznajmił. - Dostanie pan coś do jedzenia.

- Nie wypuści mnie pan?

- Jest pan zatrzymany. Proszę o tym nie zapominać.

Jakże mogłem zapomnieć? Trzeba przyznać Holendrom, że wiedzą, jak się robi policyjne cele. Ściany, w których zostałem

uwięziony, pomalowane były na dwa odcienie: ciemny beż na dole, jaśniejszy beż na górze. Pod jedną z nich stało twarde, plastikowe łóżko z cienkim, poplamionym materacem, pod przeciwległą metalowa muszla i umywalka. Nie miałem okna, z którego mógłbym tęsknie patrzyć - jedynym źródłem światła była w tym pomieszczeniu jarzeniówka w jednym z paneli sufitowych, obok kratki wentylacyjnej. W drzwiach, z jakiegoś wzmocnionego metalu, znajdował się zamykany otwór, niewiele większy od skrzynki na listy, i właśnie przez ten otwór podano mi jedzenie i również przez ten otwór co godzina zaglądał do mnie policjant, pewnie po to, by sprawdzić, czy nie udało mi się podstępnie wykonać podkopu plastikowymi sztućcami. Chyba zrobili też jakąś chytrą sztuczkę ze ścianami, bo nie słyszałem żadnych odgłosów współwięźniów. Oczywiście zakładając, że miałem jakichś współwięźniów, bo zawsze istniała jakaś tam szansa, że byłem jedyną osobą obecnie przetrzymywaną w areszcie z podejrzeniem popełnienia przestępstwa.

W sumie i tak było to zupełnie co innego niż jedyna inna policyjna cela, z którą zawarłem znajomość, gdy po raz pierwszy, jeszcze w Anglii, aresztowano mnie za włamanie. Zdarzyło się to w centrum Bristolu późnym popołudniem w pewną sobotę, i na zawsze przekonałem się wtedy, jak trudno wytrzymać w zamkniętym pomieszczeniu. Sytuacji nie poprawiał fakt, że cela pełna była pijanych, rozszalałych, kibiców piłkarskich, którzy przeklinali, śpiewali pieśni Bristol Rovers i Bristol City, kopali w kraty i w nieliczne elementy metalowego umeblowania, darli się, pluli na siebie i rwali się do kolejnej bójki. Czułem się przez to bardzo niedojrzale i bardzo niepewnie, co zresztą nie powinno nikogo dziwić, bo miałem dopiero szesnaście lat. W dodatku byłem dzieckiem z tak zwanej dobrej rodziny, nie bardzo wiedziałem, co się wokół dzieje, i szczerze mówiąc, umierałem ze strachu.

Wiem, wstyd przyznać, ale złodziejstwo zaczęło się dla mnie w szkole z internatem. Bo w weekendy, gdy wiele innych dzieci jeździło do domu zobaczyć się z rodzicami, ja snułem się po pustych korytarzach szkolnych, od czasu do czasu próbując otworzyć jakieś drzwi. Większość sal była zamknięta, ale prędzej czy później

trafiałem na otwartą, wchodziłem do środka, kręciłem się po niej, siadałem w ławce i nasłuchiwałem ciszy albo zniekształconych głosów dzieci na boiskach. Na początek wystarczało mi, że byłem gdzieś, gdzie nie miałem być, i że nikt o tym nie wiedział. Taki miałem sposób na życie w świecie bez prywatności.

Oczywiście wkrótce siedzenie w pustej klasie przestało być tak ekscytujące i zacząłem przyłapywać się na tym, że szukam czegoś, co mógłbym zabrać. Nie szukałem nigdy niczego szczególnego, ale w każdym biurku i każdej szafie kryły się jakieś tajemnice, a ja taki już byłem, że chciałem wiedzieć, co to za tajemnice, nawet jeżeli okazywało się, że to coś najzwyczajniejszego: pióra, papier. Prawie zawsze były to pióra i papier. I czułem się z tego powodu trochę zawiedziony.

Dlatego zacząłem rozglądać się po sypialniach chłopców. Czekałem, aż opustoszeją, co wcale nie było takie trudne, po czym zbliżałem się do któregoś z łóżek, otwierałem jedną czy drugą szufladę i patrzyłem, na co by tu popatrzeć. Znajdowałem listy od rodziców, lekarstwa, książki, walkmany, pieniądze. I tylko bardzo rzadko cokolwiek brałem, coś bez znaczenia, coś, czego braku nikt by nie zauważył: gumkę albo starą kartkę urodzinową. A potem zawsze odkładałem to coś na miejsce podczas następnego weekendu. Raz znalazłem prezerwatywę.

To była już bardzo cenna zdobycz, więc włożyłem ją do zamykanej na zamek szuflady we własnej szafce nocnej. Wszyscy mieliśmy takie szafki. Wtedy przyszło mi na myśl, że przecież każdy trzyma swe najcenniejsze rzeczy właśnie tam. Niektórzy nigdy nie zamykali ich na klucz - ci zwykle nie trzymali w nich nic interesującego. Ale najbardziej intrygowały mnie te zamknięte i wkrótce zacząłem zastanawiać się, jak się do nich dostać.

Odpowiedź była prosta: otwierając zamek. Fakt, że nie miałem pojęcia, jak to zrobić, nie był wtedy dla mnie żadną przeszkodą. Zabrałem mały śrubokręt z pracowni technicznej i metalowy przyrząd z długim haczykiem z laboratorium chemicznego. Zacząłem ćwiczyć, i to całymi godzinami. Prawdę mówiąc, chyba prawie każdą wolną chwilę spędzałem przy zamku mojej własnej szafki - dłubałem w nim, popychałem bolce, próbowałem zmusić bębenek, by się obrócił. Eksperymenty te zajęły mi całe tygodnie, chyba z pół semestru. Wreszcie, któregoś dnia, zamek po prostu się otworzył. Zamknąłem go kluczem i spróbowałem znów, i znów się udało. Potem szło mi szybciej, byłem coraz zręczniejszy. Kilka dni później spróbowałem otworzyć zamek chłopca z sąsiedniego łóżka. Znów z powodzeniem. Na wszelki wypadek sprawdziłem, czy jego zamek można też otworzyć moim kluczem, i udało się! Okazało się, że mój klucz pasował do mniej więcej co ósmego zamka. Posługiwanie się kluczem było szybsze, więc na razie ograniczyłem się do niego. Ale już nie zapomniałem tego, czego się nauczyłem.

A potem przyszły ferie wielkanocne i pojechałem do domu, do Clifton. W domu przeważnie siedziałem z rodzicami sam. I miałem za dużo czasu. Któregoś dnia rano nudziłem się śmiertelnie i nagle poczułem dobrze znane świerzbienie palców. Wyciągnąłem szkolny kuferek spod łóżka i tak długo w nim szperałem, póki nie znalazłem śrubokrętu i wytrycha. Zszedłem na dół i zaatakowałem zamek Yale w drzwiach frontowych. Ze zdziwieniem odkryłem, że działa na mniej więcej takich samych zasadach, co zamki w szkole, tylko trochę trudniej go otworzyć. Parę razy w ten sposób otworzyłem i zamknąłem drzwi, i wreszcie postanowiłem zrobić coś ambitniejszego.

Nasi sąsiedzi, państwo Baileyowie, wyjechali do swojej letniej willi w Hiszpanii. Już wcześniej byłem u nich parę razy, ale oczywiście nie sam - teraz postanowiłem, że czas to zmienić. Odbyłem krótki zwiad. Udało mi się sforsować zamek w tylnych drzwiach za pomocą karty czekowej moich rodziców, po czym przez mniej więcej godzinę zaznajamiałem się z zamkiem zasuwkowym. W końcu i on ustąpił, zgodnie z moim silnym wewnętrznym przeświadczeniem. A potem wystarczyło tylko nacisnąć klamkę i wejść do środka.

Od razu poczułem się wielki i wspaniały. Rządziłem się własnymi zasadami. Oczywiście najpierw poszedłem do sypialni gospodarzy, bo byłem w wieku, gdy szafki w sypialni przyprawiają każdego o szczególny dreszcz podniecenia. Nie zawiodłem się na szafkach Baileyów. W głębi jednej z nich znalazłem okazały sztuczny członek z gumy i trochę środka nawilżającego. Przez chwilę oglądałem gumowe cudo, po czym odłożyłem je na miejsce i rozpocząłem zwiedzanie reszty domu - łazienki w kolorze awokado, kiczowatych pokojów gościnnych, gabinetu pana Baileya, siłowni pani Bai-ley, a potem parteru: jadalni z otwartą kuchnią, salonu i garderoby. Po chwili zgłodniałem, więc wróciłem do kuchni, by poszukać jakiejś przekąski. Wsadziłem rękę do pudełka z ciasteczkami, i znalazłem prawie pięćdziesiąt funtów gotówką. Pieniądze odłożyłem z powrotem, zabrałem paczkę solonych chrupek z kredensu, po czym zmyłem się, zamykając za sobą drzwi na zamek.

W ciągu następnego tygodnia włamałem się do domów kilku naszych sąsiadów, zawsze przez tylne drzwi, bo te często były wyposażone w pojedyncze zamki zapadkowe, a z nimi umiałem już sobie nieźle radzić. W mało którym z domów znajdowałem coś naprawdę interesującego, ale wystarczał mi dreszczyk emocji z samego już faktu, że dostałem się do środka. Za to weszło mi w zwyczaj, że zawsze częstowałem się czymś do jedzenia; parę razy, gdy usłyszałem jakiś odgłos na zewnątrz albo gdy włączyła się lodówka, albo coś stuknęło w rurach, czułem nagłą potrzebę ukrycia się. Raz też musiałem natychmiast skorzystać z łazienki.

Nocami odtwarzałem sobie te przygody w myślach, dokonując inwentaryzacji pomieszczeń i widzianych przedmiotów, otwartych zamków i spenetrowanych miejsc. Wkrótce zacząłem myśleć o pięćdziesięciu funtach w pudełku na ciasteczka u Baileyów. Leżały tam, niepotrzebne nikomu, czekając, aż gospodarze wrócą z Hiszpanii, więc jeżeli gotówka zniknie przed ich powrotem, to pewnie wcale tego nie zauważą albo uznają, że wydali jednak te pieniądze przed wyjazdem. Przyjąłem, że tak właśnie będzie, i już w sobotę rano stałem przy tylnych drzwiach; znów bez trudu sforsowałem zamek, porwałem kolejną paczkę chrupek, no i te pięćdziesiąt funtów z pudełka. Wychodząc, tym razem zamknąłem już oba zamki, bo nie zamierzałem tu wracać, ale zamiast iść do domu, poszedłem kilka przecznic dalej. Znalazłem się w biedniejszej części dzielnicy, tam, gdzie przy zaśmieconych uliczkach stały małe domki z przydziału. Znalezienie tego, czego szukałem, zabrało mi trochę czasu, ale gdy już znalazłem, wiedziałem, że to jest to. Domek ze zniszczonymi oknami miał z tyłu błotniste podwórko, na którym walały się dziecięce zabawki. Otworzyłem tylną furtkę i zajrzałem do środka przez dawno niemytą szybkę w drzwiach: nie paliło się światło, nie było w ogóle żadnych oznak życia. Wyciągnąłem z kieszeni moje narzędzia włamywacza i dobrałem się do niesprawiającego mi już teraz kłopotu zamka bębenkowego. Zaraz puścił, a ja wszedłem do domku.

Zwiedzanie też nie zabrało mi wiele czasu. Na pięterku były dwie sypialnie, schowek na pranie i zagracona łazienka, a na parterze tylko salon, do którego wchodziło się prosto od drzwi frontowych, i kuchnia. Znalazłem w niej parę makaroników, po czym wróciłem do salonu, szukając miejsca, gdzie mógłbym podrzucić pieniądze. Zastanawiałem się, czy nie zostawić też liściku, ale uznałem, że to głupi pomysł. Lepiej się stąd zabierać. I właśnie to miałem zrobić, gdy ni stąd, ni zowąd drzwi na podwórko otwarły się z trzaskiem i do środka wpadło dwóch facetów w mundurach. Powalili mnie na ziemię chwytem rugby. Okazało się, że należeli obaj do miejscowej straży obywatelskiej, a mój błąd polegał na tym, że włamałem się do domu, na który od dawna miała oko. Nie muszę chyba dodawać, że obaj panowie nie zainteresowali się szczególnie moimi robinhoodowskimi tłumaczeniami; za to założyli mi kajdanki, wrzucili mnie na tylne siedzenia fiata pandy i zawieźli na miejską komendę policji, gdzie spędziłem najdłuższe popołudnie i wieczór mojego życia, dopóki nie pojawił się ojciec, który wpłacił za mnie kaucję. Nigdy nikt nie patrzył na mnie z takim bólem i rozpaczą.

Zresztą, kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że czytelnicy mojej drugiej powieści o Faulksie, Złodzieja w teatrze, znają już tę historię, bo przecież w bardzo podobny sposób wyjaśniam tam, jak to się stało, że Faulks w ogóle został włamywaczem. Oczywiście są pewne różnice. Po pierwsze, w książce nie ma mowy o szkole z internatem, bo Faulks musi być szarym obywatelem, żeby czytelnik mógł się z nim identyfikować. Poza tym Faulks wziął nie tylko pieniądze, chciał też podarować dziecku z biednego domku nowe zabawki. No i oczywiście nie mazał się na policji jak smarkacz. Ale jedno mnie z Faulksem jednak łączy r od tego dnia przysiągłem sobie, że to, co ukradnę, zatrzymam dla siebie.

Zegar nad drzwiami celi wskazywał dziesiątą. Wiedziałem już, że tej nocy nie spędzę we własnym łóżku. Byłem zmęczony i podłamany. Nagle zapragnąłem po prostu zamknąć oczy, by choć przez chwilę nie patrzeć na beżowe ściany. Zdjąłem więc buty, położyłem się na plastikowym materacu i nakryłem wraz z głową szorstkim prześcieradłem - jedynym elementem pościeli - usiłując skupić się tylko na tym, jak powoli uda mi się oddychać. Ale nie prosiłem o zgaszenie światła, bo wiedziałem, że i tak nie zasnę.

12

Następnego dnia rano właśnie dłubałem w talerzu jakiejś jajecznicy z proszku, gdy w drzwiach mojej celi przekręciły się zamki, drzwi otwarły do środka i w progu stanął Burggrave z policjantem dyżurnym.

- Amerykanin nie żyje - oznajmił.

- To w takim razie proszę o adwokata - odparłem. - Najlepiej takiego, który mówi po angielsku.

Gdy adwokat się zjawił, okazało się, że jest Anglikiem. Powiedział, że nazywa się Henry Rutherford i że został przysłany przez ambasadę brytyjską. Był niski, miał wielki, okrągły jak plażowa piłka brzuch i jakby chomikowatą twarz - nabrzmiałe policzki, mnóstwo tłuszczu na szczękach. Na łysiejącej głowie sterczało tylko parę kępek jasnych włosów; kołnierzyk koszuli, chyba o parę numerów za mały, wbijał się w luźną, pofałdowaną skórę jego karku. Wyciągnął do mnie lepką dłoń i, gdy już streściłem mu historię mojego aresztowania oraz przedstawiłem ocenzurowaną wersję poprzedzających wydarzeń, zadał mi znacznie ważniejsze pytanie:

- No, stary, to gdzie chodziłeś do szkoły?

Wymieniłem nazwę, więc od razu wywiązała się zwyczajna rozmowa. Potem wrócił do sprawy i zapytał, czy od chwili zatrzymania zapewniono mi opiekę prawną.

- Przedtem przyprowadzili jakiegoś Holendra - powiedziałem. - Prawie nie mówił po angielsku.

- Dobrze - stwierdził, a gdy popatrzyłem na niego pytająco, dodał: - To nam się może przydać. Widzisz, tu, w Holandii, to już jest uchybienie. No, to ile masz forsy?

- Przy sobie? Kiedy mnie aresztowali, miałem około sześciu tysięcy euro.

- Sześć tysięcy?! Ojej, nie za dużo, żeby nosić przy sobie? Nie, stary, chodzi mi o kaucję.

- A. Chyba wystarczy. Może tylko trochę potrwać, zanim wszystko zbiorę.

- W porządku. Taktykę omówimy potem. A teraz gadaj, dużo im powiedziałeś?

- Tyle co tobie. Nie byli zadowoleni.

- Tacy upierdliwi. - Przycisnął kraciastą chustkę do lśniącego czoła. - A jest coś jeszcze?

Tym razem tylko na niego popatrzyłem.

- Dobra, nie musisz mówić. Nie wyglądasz mi na mordercę, zresztą to widać gołym okiem. Tylko że nie odpowiadałeś na pytania, a to może być problem.

- A nie mogę odmówić zeznań?

- Możesz, oczywiście. Ale musisz się zastanowić, czy to ci się opłaca. Bo przecież ty chyba chcesz ich przekonać, że nie zabiłeś tego Amerykanina.

- No, ale jeżeli nie będą mieli dowodów...

- Tak, tak, ale po co ich drażnić? - zapytał, machając ręką. - Ten Burggrave to zapaleniec. Wiesz, właśnie takie sprawy najbardziej mu leżą.

- Mówisz, że nie odpuści?

- Mówię, że musisz dobrze się zastanowić, co można by mu powiedzieć. A czego jeszcze mu nie powiedziałeś.

- Czyli że mam się zgodzić, żeby mnie znowu przesłuchiwał?

- Kochany, nie masz wyjścia. On się będzie upierał. Musisz mu coś powiedzieć.

Okazało się, że musiałem powiedzieć niewiele. Wiem z doświadczenia, że najlepszą stroną porad adwokata jest to, że nie ma obowiązku się do nich stosować. W efekcie Rutherford dość sztywno przesiedział kilka godzin obok mnie w pokoju przesłuchań, zapisując coś w notatniku naprawdę pięknym, turkusowym wiecznym piórem, podczas gdy Burggrave robił, co mógł, by mi się rozwiązał język. Groźby, kłamstwa, obietnice - próbował wszystkiego. Z każdym pytaniem, które ignorowałem lub na które dawałem nic niewnoszącą do sprawy odpowiedź, coraz bardziej pochmurniał i coraz bardziej marszczył czoło. Od czasu do czasu Rutherford mu przerywał i wtedy Burggrave zaciskał prawą rękę w pięść, aż paznokcie wbijały mu się w dłoń, liczył do dziesięciu (chyba raczej do tien) i zaczynał z innej strony. Ale na próżno. Aż przyjemnie było patrzeć, co się z nim działo.

- Proszę powiedzieć mi prawdę - zażądał w pewnej chwili, uderzając pięścią w blat stołu. - Proszę mówić.

- Nie jestem pewny, jaką to prawdę chce pan usłyszeć- odparłem.

Spojrzał na mnie groźnie, więc ja na niego też. Wtedy Rutherford zaproponował, że może zrobimy sobie małą przerwę. Burggrave skrzywił się z lekkim obrzydzeniem, po czym nagle wstał i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Ja też wstałem i zacząłem przeciągać się w ramionach, aż strzelało mi w karku. Już nie pachniałem zbyt ładnie po nocy spędzonej w dusznej celi. Odwróciłem się do Rutherforda i zobaczyłem, że rozwalony na krześle drapie w skroń czubkiem pióra.

- Jak myślisz, długo to jeszcze potrwa? - zapytałem.

- O, długo. Uparty, nie?

- Jak osioł.

- Jesteś pewny, że nie chcesz mu powiedzieć wszystkiego? Spisalibyśmy protokół i za godzinę już by nas tu nie było.

- A co, umówiłeś się z kimś na obiad?

- Chodzi mi tylko o twoje dobro, kochany.

- Nie wątpię. Co trzeba zrobić, żeby pójść się załatwić?

Okazało się, że muszę iść w towarzystwie dyżurnego. Policjant

stał zażenowany i przestępując z nogi na nogę, słuchał plusku mojego moczu, a gdy myłem twarz i pachy w jednej z brudnych umywalek, ćwiczył patrzenie w dal, bardzo przydatne w windzie. Gdy wróciłem do pokoju przesłuchań, Burggrave już tam był i gniewnie patrzył na Rutherforda znad brzegu plastikowego kubka z kawą.

- Mam nadzieję, że mi pan nie posłodził - powiedziałem i też zostałem nagrodzony gniewnym spojrzeniem.

Kawa nie była nawet taka zła. Ściskałem kubekw rękach, a Burg-grave powtarzał te same pytania, co poprzednio. Po co naprawdę spotkałem się z Michaelem Parkiem? O czym rozmawialiśmy? Co dokładnie robiłem tego wieczoru, gdy został zamordowany?

Miałem wielką ochotę wywrzeszczeć mu, żeby nie był takim idiotą. Przecież Marieke już mu powiedziała o chudym i o dużym, więc może by lepiej zajął się nimi? Chyba ani moja niezbyt bujna przeszłość kryminalna, ani ten drobiazg, że kłamałem, mówiąc o spotkaniu z Amerykaninem, nie zmieniały prostej prawdy, że ostatni ludzie, z którymi był widziany, przemocą zaprowadzili go do jego mieszkania? Zgoda, nie wiedział nic o małpich figurkach, ale i tak wyglądało, jakby celowo ignorował oczywiste fakty.

Zastanawiałem się, jak mu to powiedzieć, tylko że wtedy okazałoby się, że wiem więcej, niż mówię. Już wyobrażałem sobie tę serię jego pytań i moich coraz mniej pewnych odpowiedzi: Skąd wiem o tych dwóch? Od Marieke. Dlaczego i o czym rozmawiałem z Marieke? O problemach XXI wieku. Dlaczego przedtem nie wspomniałem o tych dwóch mężczyznach? Dopiero teraz sobie przypomniałem. Co łączy tych dwóch z Michaelem Parkiem? Nie mam pojęcia.

Wkrótce bezsens tego, co robił Burggrave, zaczął ujemnie wpływać na moją zdolność koncentracji. Wszedłem w fazę obojętnego ignorowania wszystkiego, co mówił, i zacząłem rozmyślać o tym, co zrobię, kiedy mnie wypuszczą. Przypuszczałem, że na razie i tak nie będę mógł wyjechać z Amsterdamu, ale gdzie w końcu pojadę? W tej chwili najbardziej pociągały mnie Włochy. Byle jak najdalej od ciągłej mżawki i kąśliwego wiatru, byle do jasnego, zimowego słońca, otwartych przestrzeni i ogródków kawiarnianych, w których można dostać takie pyszne, ciemne espresso. Na przykład do Rzymu: już widziałem się na popołudniowych przechadzkach wokół Koloseum, na wczesnej kolacji gdzieś przy fontannach Tivoli. Florencja to też fajny pomysł, podobnie jak Wenecja. Tylko te kanały. .. Jakoś miałem na razie dość kanałów. Za to we Florencji jest tyle wielkiej sztuki i kultury, tyle świetnego malarstwa i rzemiosła artystycznego, że kieszenie same napełnią mi się lirami. Nie lirami - euro. Zresztą może lepiej nie jechać do Włoch. Może powinienem myśleć szerzej. Może...

Straciłem wątek, bo drzwi do pokoju otwarły się i wmaszerowała przez nie kobieta w granatowym kostiumie. Miała szpakowate włosy, obcięte równo, praktycznie, i zdecydowanie zaciśnięte szczęki. Lekko skinęła głową Rutherfordowi, a potem pochyliła się do Burggravego i z poważną miną szeptała mu coś do ucha. Jego twarz wyrażała najróżniejsze odcienie niezadowolenia, a w końcu urażoną rezygnację. Wstał i wyszedł za koleżanką na korytarz.

- Zrozumiałeś, co mu powiedziała? - zapytałem Rutherforda.

- Niestety. Nie usłyszałem ani słowa.

- Nie miała zbyt wesołej miny. Może złapali prawdziwego zabójcę.

- Nigdy nic nie wiadomo.

- Przyjemnie byłoby nie musieć odpowiadać na ciągle te same pytania.

- Nie zauważyłem, żebyś na jakieś odpowiedział.

- Już zaczynałem się łamać. Żeby się wreszcie zamknął.

- Nie jestem pewny, czy osiągnąłbyś w ten sposób zamierzony cel.

- Raczej nie. - Zerknąłem w notatnik Rutherforda. - Dużo zapisałeś?

Rutherford podniósł pióro i pokazał mi pierwszą kartkę. Była cała pokryta zawijasami, zakrętasami i bazgrołami.

- To ile ja ci za to płacę?

- Nie ty, tylko rząd Jej Królewskiej Mości - odparł.

Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Przyglądałem się, jak Rutherford powiększa swą kolekcję bazgrołów. Nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby ktoś i mnie dał papier i coś do pisania. Szczególnie takie piękne pióro. Też bym sobie pobazgrał, a potem moglibyśmy poprosić komisarza, żeby ocenił, kto lepiej to robi. I może zwycięzca dostałby w nagrodę .owocowego lizaka i możliwość pójścia do domu.

Wstałem od stołu, by rozprostować ręce i nogi. Okazało się, że pokój był kwadratowy: dwanaście kroków w każdą stronę. Już zamierzałem przeliczyć to dla pewności tiptopkami, ale nim się do tego zabrałem, drzwi się otwarły - wrócili Burggrave i jego koleżanka.

- Panie Howard - zaczęła, opierając dłonie na biodrach. - Jestem nadkomisarz Riemer. Pani van Kleef właśnie podpisała zeznanie. Twierdzi, że w czwartek wieczorem był pan z nią w Cafe de Brug. Ze był pan z nią przez cały wieczór. To prawda?

Burggrave zaczął coś mówić, ale pani nadkomisarz uciszyła go ruchem ręki. Znów zwróciła się do mnie, czekając na odpowiedź. Przez chwilę się zastanawiałem, po czym ostrożnie skinąłem głową.

- W takim razie jest pan wolny - oświadczyła. - Policja Am-sterdam-Amstelłand dziękuje panu za współpracę.

Na zewnątrz, na parkingu, uścisnęliśmy sobie z Rutherfordem dłonie na pożegnanie.

- Tak z czystej ciekawości - zapytał, poprawiając marynarkę i krawat. - Kto to jest pani van Kleef?

- Nie mam pojęcia.

- Ale...

- Nie przejmuj się - powiedziałem, klepiąc go po ramieniu i usuwając nitkę z jego klapy. - Spisałeś się, Rutherford. Jesteś ozdobą swojej profesji.

- Cieszę się, że tak uważasz.

- Uważam. I właściwie to chciałbym dać ci drobny wyraz uznania.

Sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyciągnąłem brązową kopertę, którą oddał mi dyżurny. Wziąłem z niej sześć tysięcy euro i włożyłem Rutherfordowi w dłoń cały ten plik banknotów.

- Ależ nie trzeba - wzbraniał się, chciwie jednak spoglądając na pieniądze. - Przecież nic takiego nie zrobiłem.

- Bzdura - zaprotestowałem, zaciskając na nich jego dłoń. - Zrobiłeś aż nadto. Ale jeżeli masz jakieś opory, potraktuj to jako zaliczkę, bo coś mi mówi, że jeszcze skorzystam z twoich usług.

Rutherford oblizał grube wargi.

- No cóż, stary, trochę kasy zawsze się przyda. Tylko obiecaj, że do mnie zadzwonisz, jak będziesz w potrzebie. Masz mój numer?

- Mam. Trzymaj się, Rutherford.

- Ty też się trzymaj, stary. Ty też.

13

Ponieważ poprzedniej nocy nie zmrużyłem oka, kiedy tylko rozstałem się z Rutherfordem, poszukałem najbliższego kiosku i kupiłem paczkę papierosów. Natychmiast wypaliłem pierwszego, potem drugiego, oba aż po sam filtr. Potem wróciłem do kiosku i kupiłem sobie parę biletów. Przystanek był tuż obok kiosku. Czekałem tylko kilka minut, nim pojawił się tramwaj z trzema wagonami. Wsiadłem, skasowałem bilet i pojechałem, niedaleko, bo na Leidseplein. Z Leidseplein poszedłem na wschód, mijając zatłoczone bary i restauracje dla turystów, i kasyno nad kanałem, aż dotarłem do wejścia do Vondelpark.

Choć był to dzień powszedni, po południu, i do tego zima, w parku mijali mnie ludzie na rolkach i zardzewiałych rowerach, i spacerujące pod ramię pary. Grupy turystów siedziały na plecakach, niektórzy palili pachnące słodkawo skręty. Od czasu do czasu przeszło obok mnie jakieś szczególne dziwadło - a to dziewczyna z twarzą podziurkowaną niezliczonymi metalowymi ćwiekami, a to facet, którego przed chłodem chroniły tylko siatkowe pończochy i skórzane suspensorium.

Dowlokłem moje znużone kości do Blue Tea House, gdzie zająłem stolik w ogródku. Rozsiadłem się przy nim na powleczonym gumą krześle i zamówiłem koffie uerkeerd. Paliłem kolejne papierosy i piłem kawę, czekając, aż kofeina, nikotyna i lodowaty wiatr wspólnie dadzą sobie radę z moim zmęczeniem i z pieczeniem oczu. Potem zamówiłem drugą kawę i siedziałem, pijąc ją i paląc jeszcze jednego papierosa, dopóki całkiem nie skapitulowałem przed chłodem i nikotyną. Wtedy wepchnąłem dłonie w kieszenie i ruszyłem dalej.

Obszedłem park dookoła - zabrało mi to prawie godzinę. Zziębły mi nogi, zaczynał mi zamarzać nos. Za to w głowie mi się przejaśniło; wiedziałem, że bardziej już się nie dobudzę. Skierowałem się więc prosto do bocznego wyjścia z parku i do najbliższego przystanku. W tramwaju znów skasowałem bilet i dojechałem najbliżej jak się dało do Cafe de Brug.

Marieke najwyraźniej nie zdziwiła się na mój widok. Nie mówiąc ani słowa, zostawiła bar pod opieką koleżanki w średnim wieku i poprowadziła mnie na górę. Gdy już się tam znaleźliśmy, usiadła na wiklinowej kanapie i zapaliła skręta, oczywiście trawkę. Chciała mnie poczęstować, ale pomachałem ręką, że nie chcę. Wypuściła w moją stronę wielki haust marihuanowego dymu. Zamrugałem i prawie się zaciągnąłem.

Miała na sobie dżinsowe biodrówki bez paska i jaskraworóżo-wy sweterek. Wystawał spod niego jej opalony brzuch, a sweterek tak opinał się na ślicznych zarysach jej biustu, że zdradzał, iż nie włożyła stanika. Odczekałem, aż znów zaciśnie wargi na skręcie i jeszcze raz się zaciągnie, i gdy tylko miała pełne usta dymu, przeszedłem do rzeczy.

- Sporo ryzykowałaś tym zeznaniem - stwierdziłem. - Co by było, gdybym już wcześniej powiedział im prawdę?

- Wiedziałam, że nic im nie powiesz. - Wypuściła z ust kłęby dymu. - Przecież tak mówiłeś, kiedy znaleźliśmy Michaela.

- To co innego. Wtedy musiałem działać szybko.

Marieke przyglądała mi się przez chwilę i miałem wrażenie, że jej źrenice rozszerzają się, a rysy łagodnieją.

- Więc co to za ryzyko? - zapytała, lekko przeciągając słowa. -Ja wiem, że nie zabiłeś Michaela.

- Przykro mi, że nie żyje.

Skinęła głową i jeszcze raz zaciągnęła się skrętem.

- Lubił cię - powiedziała, jakby trochę ze ściśniętym gardłem.

- Przecież rozmawialiśmy tylko raz.

- Co z tego? Mówił mi, że jesteś sprytny

- Nie na tyle, by nie dać się wsadzić.

- Ale ty im nie powiedziałeś o tym, czego chciał od ciebie Michael? O kradzieży?

- Nie. Powiedziałem, że Michael chciał, żebym napisał o nim książkę. I tyle.

- Uwierzyli?

- Nie. Ale potem ty zeznawałaś, no i musieli mnie puścić. Burggrave był z tego bardzo, ale to bardzo niezadowolony.

Znów się zaciągnęła. Chyba to lubiła. Napięcie w jej twarzy ustąpiło jeszcze bardziej, wzrok stał się błędny i jakby trochę rozmarzony. Zastanawiałem się, jak dużo wypaliła od śmierci Michaela. I jak to się stało, że potrafiła się skupić na tyle, by zeznawać.

- To co im powiedziałaś? Ze razem paliliśmy trawę?

- Ze jesteśmy kochankami - odparła obojętnie i strzepnęła popiół do kubka na stoliku.

- Ale przecież oni wiedzieli, że byłaś związana z Michaelem.

- Tak, ale to wcale nie takie niewiarygodne, że mogłam też spać z tobą. - Wyprostowała się. - A ty nie miałeś ochoty im o tym mówić.

Zmusiłem się, by nie patrzeć na jej biust, tylko w twarz.

- Mógłbym im to powiedzieć, kiedy już umarł.

Zmarszczyła brwi.

- Tylko że ja rozmawiałam z nimi wczoraj.

- Wczoraj? O której?

- Było późno, pewnie koło jedenastej wieczorem. - Wydęła wargi. - Poszłam na komisariat, bo wezwała mnie ta Riemerjd?

- A Burggrave trzymał mnie aż do dziś po południu - mruknąłem, trochę do siebie. - Nic dziwnego, że się na niego wkurzyła.

- Nie wiedziałam.

- No właśnie. Mam wrażenie, że on nie wierzy ani tobie, ani mnie.

Marieke opuściła skręta i badawczo spojrzała mi w twarz. Jej ruchy były teraz bardzo powolne i leniwe.

- Ale teraz już jest po wszystkim, tak?

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami. - Może. A ci dwaj, z którymi spotkał się Michael, wiedzieli o tobie?

- Nie. Byliśmy ostrożni.

- I naprawdę nie wiesz, jak się nazywają?

Pokręciła głową, po czym nagle popatrzyła na mnie.

- Ale za to ty wiesz, gdzie mieszkają. Bo tam byłeś, tak?

- No to co?

- Możemy powiedzieć policji!

- Raczej nie. Bo jak powiemy, to będzie jasne, że oboje kłamaliśmy.

Marieke w zamyśleniu znów wciągnęła dym. Potem pokiwała głową, jakby zgadzała się z czymś, co sobie pomyślała.

- Powiemy im, że znaleźliśmy jakieś papiery Michaela, i że były w nich ich nazwiska.

- Przecież my nie znamy ich nazwisk.

- No, to adresy.

- To mogłoby się udać. Nie jestem pewien. Chcesz, żeby ich złapali?

- Jasne.

- Ale nie wiemy na bank, że to oni go zabili.

- No, a kto?

- Właśnie. Oto jest pytanie.

Odchyliłem się w fotelu i podniosłem ręce w górę na znak, że chętnie wysłuchałbym jeszcze innych pomysłów. Marieke patrzyła na mnie surowo. Nie odwróciłem wzroku, też na nią patrzyłem, ot tak, po prostu. Ni stąd, ni zowąd zachichotała. Wymknęło się to z niej jak gdyby bez jej wiedzy, a wraz z chichotem popłynął trawkowy dym. Z szeroko otwartymi oczami stłumiła śmiech i trzęsąc się od niego, pochyliła do przodu. Potem wyprostowała się, wzięła głęboki oddech, wstrzymała go, z całych sił starając się zapanować nad sobą. Odgięła plecy do tyłu, wypuściła powietrze nosem, a jej piersi tak wezbrały pod różowym sweterkiem, że nawet przestałem udawać, że na nie nie patrzę. Spojrzałem jej w twarz - w kącikach ust krył się lekko otumaniony od narkotyku uśmieszek. Odwróciła wzrok, kierując go w róg sufitu. Próbowała wyglądać poważnie, ale uśmiech powrócił. Zamachała ręką, jakby chciała zetrzeć go z twarzy, zaciągnęła się skrętem tak mocno, jak dotąd jeszcze ani razu, rozgniotła niedopałek w popielniczce na stoliku między nami, wstała i przeszła te kilka dzielących ją ode mnie kroków. Na krótką chwilę stanęła przede mną, a potem, jakby podejmując ostateczną decyzję, usiadła mi na kolanach okrakiem, pochyliła swoją twarz ku mojej i przywarła ustami do moich warg. Rozchyliła je językiem i ostrożnie wypuściła z siebie powietrze; całowaliśmy się, a dym marihuany unosił się wokół nas, wplątywał w jej słodko pachnące włosy i drapał mnie głęboko w gardle.

Potem leżeliśmy na łóżku Marieke. Zapaliła nowego skręta, którego wypaliliśmy już razem. Patrzyłem, jak dym unosi mi się z ust i wisi nade mną, i równocześnie bawiłem się kosmykiem jej włosów. Oparła mi dłoń na piersi i przełożyła mi nogę przez brzuch. A potem, gdy dopalałem resztkę skręta, zadała mi wreszcie to pytanie, które chciała zadać od samego początku:

- Charlie, dasz mi te dwie małpy?

- Przecież i tak nie masz trzeciej - odpowiedziałem, wydmuchując dym.

Pokręciła głową po mojej piersi.

- To po co ci one?

- Zeby mieć. Proszę cię. Chciałabym mieć te, które zabrałeś.

Udałem, że się zastanawiam.

- A masz dwadzieścia tysięcy?

- Michael zostawił je u mnie.

- No to chodźmy do mnie.

14

Szczerze mówiąc, wiedziałem, że ktoś buszował po moim mieszkaniu, już od pierwszej chwili, gdy się tam znaleźliśmy. Może to intuicja włamywacza. Może to coś, czego nauczyłem się przez całe lata włamywania. A może wiedziałem to stąd, że drzwi były wyrwane z zawiasów i leżały na podłodze salonu.

Gdy tylko to zobaczyłem, powiedziałem Marieke, by zaczekała na klatce schodowej i ostrożnie wszedłem do środka. Nie przypuszczałem, że kogoś przyłapię, ale nie chciałem też podejmować niepotrzebnego ryzyka. Sprawdzenie tego nie trwało długo, bo miałem do przeszukania tylko salon, kuchnię, łazienkę i sypialnię. Gdy już upewniłem się, że w środku nikogo nie ma, wróciłem do Marieke i powiedziałem, że może już wejść.

- Przepraszam za bałagan.

- Nie bądź śmieszny. Charlie, to straszne.

Rzeczywiście dość straszne, nawet dla zawodowego włamywacza. Po podłodze walał się cały mój dobytek: książki, wydruki, notatki, płyty kompaktowe, fotografie, nawet mój notebook. Wszystkie miękkie elementy wyposażenia zostały porozcinane i wybebeszone; podobny los spotkał w sypialni moją odzież, pościel i materac. W łazience odkręcono boczny panel wzdłuż wanny, znaleziono schowek na moje złodziejskie narzędzia i je porozrzucano. W kuchni pootwierano wszystkie szafki, a z ich zawartości - jedzenia i różnych innych przedmiotów domowego użytku - zrobiono wielką, mokrą stertę na podłodze. Otwarte były też drzwiczki do zamrażalnika, pod którym powstała kałuża; woda rozlała się aż po stertę, tworząc śmierdzące, toksyczne błoto.

Zabrałem Marieke z kuchni z powrotem do salonu. Podszedłem do biurka i podniosłem z podłogi jego połamaną szufladę. Odstawiłem szufladę, przyklęknąłem i zacząłem obmacywać miejsce po niej. Palcami macałem całe wnętrze, ale choć szukałem i szukałem, figurek tam nie było. Ręce mi opadły. Odwróciłem się do dziewczyny i pokręciłem głową.

- Nie ma ich.

- Nieprawda - wycedziła przez zaciśnięte zęby, jak nastolatka, która usiłuje przeczyć faktom.

- Przykro mi. Myślałem, że tu będą bezpieczne. W drzwiach miałem naprawdę dobre zamki. I nie przypuszczałem, że ktoś jeszcze wie, że jestem w to wszystko zamieszany.

- Ale kto mógł się dowiedzieć?

- Może o moim aresztowaniu napisali w gazecie. W ten sposób ktoś powiązał mnie z Michaelem. Znaleźć mój adres to nie taki problem. Zresztą to chyba oczywiste, no nie? To ten drugi, ten, kto włamał się do mieszkania w Jordaanie, kiedy ja tam byłem. To jego robota.

Marieke zmarszczyła brwi.

- Dlaczego to takie oczywiste? - zapytała.

- Bo widziałem, jak potraktował tamto mieszkanie, pamiętasz? Tutaj zrobił to samo: takie samo darcie i cięcie, cały ten bałagan. I nie jest to zwykłe włamanie, bo wtedy nie byłoby tu notebooka.

- Ale kto to jest?

- Sama mi powiedz.

- Przecież ja nie wiem. Skąd mam wiedzieć?

- Myślę, że to Michael go wynajął. I pewnie ci o tym powiedział.

- Mówiłam ci już, że nie - zaprotestowała, machając ręką i potem wskazując nią na mnie. - Nie gadaj takich rzeczy. To nieprawda.

Tupnęła nogą w podłogę, a potem zaczęła się drzeć. Mogłem jej powiedzieć, żeby się uspokoiła, że przestraszy sąsiadów, ale zaraz przypomniałem sobie, że skoro nie przeszkadzał im hałas rozwalanych drzwi i demolowanego mieszkania, to i Marieke niech sobie pokrzyczy. Szło jej tak dobrze, że miałem ochotę się do niej przyłączyć. W końcu jednak przestała i popatrzyła na mnie tak, jak gdybym to ja był jedynym sprawcą wszystkich jej obecnych nieszczęść.

- Mówiłeś, że są w bezpiecznym miejscu. - Znów wycelowała we mnie oskarżycielsko palcem. - Ale z ciebie dureń. Trzymać je w biurku! Co za głupota! Sama od razu bym tam szukała.

- Tyle że on wcale od razu tam nie szukał, bo nie trudziłby się porżnięciem takiej porządnej kanapy. Teraz mogę się pożegnać z kaucją za mieszkanie.

- Tyjeszcze żartujesz? Myślisz, że mnie rozśmieszysz? Nie będę się śmiała. Jesteś głupi. Małp nie ma. Jesteś bardzo, bardzo głupi. I pomyśleć, że ja... że ja... z tobą. - Splunęła. - I po co? Po to?

- To ty udawałaś? - zapytałem, mrugając.

- Głupi! - krzyczała, wyrzucając ręce w górę. - Głupi!

Kopnęła rozwaloną kanapę. Potem kopnęła ją jeszcze raz. Kiedy już pokopała meble, znowu tupnęła nogą. Wrzasnęła, zmiażdżyła mnie pogardliwym wzrokiem i wreszcie ze złością wypadła z mieszkania.

Gdy poszła, usiadłem na tyłku i rozglądałem się wokół, już tęskniąc za tym cudownym porządkiem, który z taką lubością tu utrzymywałem. Jeżeli się skupiałem, prawie udawało mi się go sobie wyobrazić, ale szybko dałem sobie z tym spokój, bo między obrazem w głowie a rzeczywistością zachodziła zbyt duża i bolesna rozbieżność. Zgadzam się oczywiście, że moje złodziejstwo to spora wada charakteru, aleja nigdy bym tak nie potraktował cudzego domu. Sprzątanie zabierze mi kilka godzin, a jeszcze więcej czasu wytłumaczenie agencji, która wynajęła mi to mieszkanie, co tu się stało i dlaczego nie warto zgłaszać tego na policję. No i będę musiał zapłacić za nowe drzwi, kanapę i pościel, i za wszelkie inne szkody, które jeszcze odkryję przy sprzątaniu. W sumie był to bardzo kosztowny dzień, jeżeli doliczyć te sześć tysięcy euro dane Rutherfordowi i dwadzieścia tysięcy, których nie dostanę teraz od Marieke.

Pół godziny później wciąż siedziałem na podłodze, usiłując zmobilizować się do sprzątania i walki ze zmęczeniem, które zaczynało dawać o sobie znać, gdy spod leżącej obok mnie sterty książek rozległ się dzwonek telefonu. Zacząłem grzebać w niej i wreszcie znalazłem plastikową słuchawkę. Przyłożyłem ją do ucha.

- Charlie - odezwał się ciepło Pierre. Witał mnie, jakbyśmy nie rozmawiali od lat. - Gdzieś ty się podziewał? Dzwonię od wczoraj, a ty nie odbierasz. Zacząłem myśleć, że wyjechałeś z Amsterdamu.

- A ja zaczynam myśleć, że rzeczywiście powinienem się stąd ulotnić. No to mów, czego się dowiedziałeś.

- O tych małpach, to niestety nic dobrego. Gdyby były bardzo stare i na przykład z kości słoniowej, to mogłyby mieć jakąś wartość. Inaczej non.

- Wcale nie są stare. I nie z kości słoniowej, tylko chyba z gipsu.

- To nic nie są warte.

- Właśnie tego się obawiałem. I nie ma na nie klientów?

- Jest paru kolekcjonerów. Z jednym, ze Szwajcarii, nawet rozmawiałem. Mais cena jest nie najlepsza. Czasem kupuje metalowe małpy, na przykład złote, ale zwykle z Japonii. Twoimi się nie zainteresował. Przykro mi, Charlie.

- Nie, w porządku. Właściwie tego się spodziewałem. A teraz ja ci coś muszę powiedzieć. Niestety, to zła wiadomość.

I poinformowałem go, że Michael nie żyje, starając się nie zrobić tego zbyt nagle albo niedelikatnie. Powiedziałem mu, kiedy to się stało, że jest mi przykro, a potem zamknąłem się i czekałem na jego reakcję. Przez chwilę milczał, po czym podziękował mi lekko głuchym głosem, że mu powiedziałem, i wymamrotał krótką modlitwę.

- Chcesz, żebym spróbował dowiedzieć się, kiedy będzie pogrzeb? - zapytałem.

- Nie trzeba.

- To był chyba porządny gość - dodałem jeszcze.

- Oui. I świetny złodziej.

- Nie wątpię. - Urwałem na chwilę, po czym odchrząknąłem. - Pierre, nie chcę być gruboskórny, ale muszę cię o coś zapytać.

Kiedy Michael mówił ci, że chce kogoś wynająć, to poleciłeś mu jeszcze kogoś?

- W Amsterdamie? Non. Tylko ciebie, Charlie.

- To gdzie by szukał, gdyby chciał wynająć innego włamywacza?

- Tego to ja nie wiem. A po co miałby szukać?

- Nad tym się właśnie zastanawiam - powiedziałem. - Ale nie martw się. I tak sporo mi pomogłeś.

- Skoro tak uważasz. Ale proszę, uważaj na siebie, oui? Wygląda na to, że Amsterdam to niebezpieczne miasto dla włamywaczy.

Trudno było mi się z tym nie zgodzić. Odłożyłem słuchawkę, przetarłem oczy i jęknąłem dość żałośnie. Potem wstałem i wróciłem do kuchni. Była w takim samym opłakanym stanie, w jakim ją zostawiłem. Przekroczyłem kałużę roztopionego lodu z zamra-żalnika i kopnąłem na bok pudełko płatków i rolkę papierowych ręczników, żeby mieć gdzie stawiać stopy. Potem tak długo przekopywałem lepkie, mokre śmieci, dopóki nie natrafiłem na pudełko z proszkiem do prania, którego szukałem. Wytarłem do sucha ręce o spodnie, sięgnąłem do pudełka, pogrzebałem w cytrusowo perfumowanym proszku i wreszcie wymacałem to, co w nim ukryłem. Rozejrzałem się, czy nikt mnie nie obserwuje, i z samego spodu pudełka wyciągnąłem obie małpie figurki. Oczyściłem je z granulek detergentu, a potem podniosłem do oczu i chyba po raz setny zadałem sobie pytanie, dlaczego są takie wyjątkowe.

15

Następnego dnia rano zerwałem się o świcie, co mogłoby kogoś dziwić, biorąc pod uwagę że w areszcie policyjnym w ogóle nie spałem, gdyby nie to, że mój materac, pocięty i porozrywany, był teraz mniej wygodny. Kto rano wstaje, temu pan Bóg daje - posprzątałem mieszkanie i poukładałem moje rzeczy na tyle wcześnie, że te ciężkie roboty domowe nie zajęły mi reszty dnia. Już koło dziewiątej mogłem wezwać faceta od drzwi, który najpierw zamontował nowe, a potem razem ze mną przełożył zamki ze starych drzwi. Oczywiście mogłem założyć nowe zamki, ale słono bym za to zapłacił i nie miałoby to większego sensu, skoro stare wciąż się nadawały. Ten, kto zdemolował mi mieszkanie, nie zabrał drugiej pary kluczy do nich, bo jej nie było, a w dodatku najwyraźniej, wchodząc do czyjegoś mieszkania, nie tracił czasu na najporządniejsze nawet zamki.

Kiedy już rozliczyłem się z facetem od drzwi, zatelefonowałem do Henry'ego Rutherforda i zapytałem, czy mogę go zaprosić na śniadanie. Powiedział, że z przyjemnością spotka się ze mną, więc umówiliśmy się w kawiarni-restauracji na Westermarkt, niedaleko Westerkerk i domu Anny Frank. Zjawiłem się tam pierwszy i zająłem dla nas stolik przy oknie. Kiedy przyszedł, gadaliśmy o wszystkim i o niczym, posilając się jajkami na szynce i mocną, czarną kawą, i dopiero potem poprosiłem go, by poszedł ze mną na godzinkę do biblioteki miejskiej. Rutherford zgodził się chętnie jak każdy, kto lubi twardą gotówkę, więc poprowadziłem go wzdłuż kanału Prinsengracht w przyjemnym, przedpołudniowym słońcu, odbijającym się w wodzie i spowijającym równie przyjemnym blaskiem malownicze holenderskie barki i dumne kamienice z brązowej cegły przy brzegach kanału. W Centrale Bibliotheek mówił głównie Rutherford, a ja słuchałem, gdy swoją płynną ho-lenderszczyzną załatwiał z pracowniczką biblioteki dostęp do czytnika mikrofilmów i starych numerów „De Telegraaf" sprzed mniej więcej dwunastu lat. Dziewczyna przyniosła mikrofilmy i zaprowadziła nas do małego pokoiku, gdzie Rutherford powiesił marynarkę na oparciu krzesła i podwinął rękawy koszuli, aja poszedłem po drugie krzesło, żebym mógł siedzieć przy nim i mu pomagać.

Zasiedliśmy przed staroświecko wyglądającym czytnikiem. Spędziliśmy chyba trzy najnudniejsze godziny w moim życiu, przerzucając nagłówki holenderskich gazet, których w większości nie rozumiałem. Muszę przyznać, że Rutherford nie narzekał i choć nieraz przepraszałem go za to, do czego go wykorzystuję, był uosobieniem poświęcenia i pilności. Godziny mijały, aja osiągnąłem stan, w którym zamykając oczy, nadal widziałem przesuwające się szpalty w kolorze sepii i gdyby nie to, że wreszcie uśmiechnęło do nas szczęście, pewnie zrezygnowałbym z całego przedsięwzięcia i powiedział Rutherfordowi, żeby się już nie męczył. Ale on nagle sapnął z zadowolenia i pokazał mi dokładnie to, czego szukaliśmy, na pierwszej stronie wydania „De Telegraaf" z października 1995 roku.

Rutherford szybko zrobił kilka notatek, po czym przenieśliśmy się do jakiegoś baru trochę dalej przy tym samym kanale. Tam zamówiłem sporo opiekanych kanapek z szynką i heinekena, i gdy już najedliśmy się do syta, Rutherford rozwinął kartkę z notatkami i powiedział mi, co chciałem wiedzieć.

- Wygląda na to, że zaczęło się od kradzieży, a skończyło na porachunkach - mówił, wycierając zatłuszczone wargi papierową serwetką. - Ten artykuł to relacja z procesu twojego amerykańskiego przyjaciela. Zdaje się, że chciał dokonać jednej z największych kradzieży diamentów w historii Amsterdamu.

- Serio?

- O, tak. Była wtedy taka spora firma, nazywała się Van Zandt. Słyszałeś o niej?

- Nigdy w życiu.

- I nic dziwnego. - Popił heinekenem, równocześnie wykonując ręką okrągłe ruchy na znak, że zaraz będzie mówił dalej. - Ktoś ją wykupił jakieś pięć, sześć lat temu - powiedział, sapiąc. - Jakieś duże międzynarodowe konsorcjum z RPA. Ale w tamtych czasach byli jedną z większych firm holenderskich. Każdy Holender o niej słyszał.

- I robili w diamentach?

Odsunął szklankę na bok i pokiwał głową.

- W ogóle w kamieniach szlachetnych, ale przede wszystkim w diamentach. Jak wiele holenderskich firm jubilerskich, sprowadzali kamienie z kopalni w dawnych koloniach holenderskich i szlifowali je tu, w Amsterdamie. O ile dobrze pamiętam, zajmowali teren niedaleko Oosterdok, mieli tam liczne magazyny. - Popatrzył w sufit, jak gdyby tam miał znaleźć potwierdzenie. - Tak, dobrze pamiętam. Na budynkach był wielki napis z nazwą firmy.

- Czyli to był duży interes.

- Bardzo duży. I handlowali dużymi diamentami. Mieli w ofercie najpiękniejsze kamienie na świecie, bez dwóch zdań.

- I Michael im ich trochę ukradł?

- No tak, tylko do końca nie wiadomo ile. W gazecie tego jasno nie napisali. Część klejnotów znaleziono chyba u niego w domu i za to go przyskrzynili, ale podejrzewano, że zginęło znacznie więcej kamieni. Tylko że firma Van Zandt stanowczo temu zaprzeczała.

- I zatuszowała to?

- Tak sugeruje artykuł. Oczywiście w interesie firmy nie leżało, by świat dowiedział się, że ochrona u nich szwankuje.

Skinąłem głową, ignorując spojrzenia, jakie Rutherford słał mojej ostatniej kanapce.

- Więc Michael miał proces za włamanie?

- Za kradzież z włamaniem i zabójstwo. I za to go skazali.

- Zabił strażnika.

- Ochroniarza zatrudnionego w firmie. - Rutherford zajrzał do notatek. - Niejakiego Roberta Wolkersa, lat czterdzieści cztery. Wygląda na to, że pan Wolkers napatoczył się, kiedy Amerykanin usiłował wejść do głównego magazynu diamentów. I Amerykanin go zastrzelił.

- Miał przy sobie broń? - zapytałem, wkładając do ust ostatni kawałek kanapki z szynką.

- No chyba tak - odparł Rutherford, zaciskając usta.

- Pierwsze słyszę, żeby zawodowy włamywacz szedł na robotę z gnatem.

Rutherford wzruszył ramionami, co dla kogoś jego tuszy nie było łatwe.

- A twój Amerykanin poszedł. Prokurator twierdził, że zastrzelił ochroniarza, ale był tak wstrząśnięty, że uciekł z magazynu bez tych diamentów, które chciał ukraść, tylko wziął jakieś inne, znacznie mniej warte.

- Według firmy Van Zandt.

- Tak, według firmy Van Zandt. Ale Amerykanin nigdy tego nie potwierdził.

- A aresztowali go kiedy, jakoś później?

- Następnego dnia - powiedział Rutherford, podnosząc w górę palec wskazujący.

- Czyli miał czas, żeby ukryć te naprawdę cenne kamienie, jeżeli je miał.

- Możliwe.

Popiłem ostatni kęs kanapki, jednocześnie przepłukując sobie usta.

- A co się działo na procesie? - zapytałem, przesuwając językiem po zębach. - Michael się przyznał?

- Do kradzieży tak. Na to było dość dowodów poszlakowych, przede wszystkim te diamenty, które znaleźli u niego w domu. Ale do zabójstwa nie.

- Ciekawe. Dlaczego?

- Twierdził, że nawet nie widział tam żadnego ochroniarza.

- Był tylko jeden?

- No nie. - Rutherford zajrzał do papierów. - Dwaj, ale drugi był w czasie kradzieży w zupełnie inn,ej części budynku. Wygląda na to, że nic nie słyszał, chociaż potem to właśnie on znalazł ciało. Gdzieś tu zapisałem sobie, jak się nazywał. Czy to takie ważne?

- Nie wiem. Pewnie nie.

- Czekaj, gdzieś to tu było... A, tak. Louis Rijker.

- Jak się pisze? Riker?

- Prawie. Jest tam jeszcze „j". Oczywiście nieme.

- Oczywiście.

Urwałem i przez chwilę zastanawiałem się nad tym, co mi powiedział Rutherford. Ponieważ byłem włamywaczem, od razu miałem pewne wątpliwości, ale teraz już w ogóle nic mi się nie kleiło.

- To czemu uciekł?

- Słucham?

- Skoro, jak twierdził, nie natknął się na ochroniarza, to dlaczego uciekł bez diamentów?

- Ano właśnie. - Rutherford odchylił się na krześle i rozłożył ręce szeroko, jak gdyby chciał objąć nimi całą kawiarnię. - Można by się raczej spodziewać, że gdyby nie zobaczył ochroniarza, to zabrałby stamtąd tyle diamentów, ile dusza zapragnie.

- Otóż to. Ale domyślam się, że ława przysięgłych miała na ten temat inne zdanie.

- Tak. W końcu sam przyznał, że był na miejscu zbrodni, miał motyw, nie miał wiarygodnego alibi....

Westchnąłem i zakryłem twarz dłońmi.

- Niezły pasztet, Rutherford.

- Wiesz, na razie czytaliśmy jeden artykuł. Możemy wrócić i szukać dalej. Tylko że - skrzywił się lekko - naprawdę muszę być po południu w biurze.

- W porządku. - Popatrzyłem na niego spoza rozcapierzonych palców. - Zresztą nie wiem, co by nam z tego przyszło. Wszystko pewnie i tak było powiedziane właśnie w relacji z procesu.

- Chyba masz rację. Ale nie powiedziałem ci jeszcze o jednym.

Opuściłem ręce.

- O czym?

- Jak się nazywał policjant, który aresztował Amerykanina. No, zgaduj.

- Chyba nie Burggrave?

Rutherford skinął głową, a po jego twarzy rozlał się łobuzerski uśmiech.

- Burggrave. Twój ulubiony Holender. - I wstał od stołu.

16

Jakie to ma znaczenie? - zapytała mnie Victoria, gdy potem do niej zatelefonowałem. - Ze aresztował go ten Burggrave?

- Nie wiem. Może to zbieg okoliczności.

- Wcale tak nie uważasz.

- Nie?

- Nie. Główny bohater nigdy nie wierzy w zbiegi okoliczności. Mówi wszystkim, że to zbieg okoliczności, ale tak naprawdę uważa, że to coś znaczy.

- No, nie tym razem - uśmiechnąłem się. - Burggrave to dobry policjant. Nie przepadam za nim, ale on wie, co robi. Więc nic dziwnego, że to on wtedy aresztował Michaela. Ktoś musiał.

- I teraz ten ktoś przypadkiem prowadzi śledztwo w sprawie tego morderstwa?

- Popatrz na to w ten sposób: powiedzmy, że wziął to śledztwo właśnie dlatego, że chodzi o Michaela. A może właśnie dlatego mu je przydzielono. To całkiem prawdopodobne. W końcu on tego na pewno nie robi w tajemnicy przed swoimi szefami.

- Pewnie masz rację. Ale mimo wszystko...

- Mimo wszystko. - Zerknąłem w okno i popatrzyłem ponad najwyższymi gałęziami drzewa rosnącego przed budynkiem na gromadzące się na niebie niskie, szare chmur)7, ciężkie od deszczu.

- Wiesz co, ty chyba czytasz za dużo kryminałów - powiedziałem bezceremonialnie.

- No pewnie, że czytam. Taki zawód.

- Czasem obawiam się, że coś więcej. - Wyciągnąłem szyję i spojrzałem na zachód, bo tam odpływało błękitne niebo, które przedtem było nad Amsterdamem. - Przyznaj się, kiedy ostatnio byłaś na randce?

- Prawdziwej? Nie zmyślonej?

- Prawdziwej.

- Tak się składa, że wczoraj wieczorem.

Cofnąłem głowę od okna.

- O!

- Nie bój się. Kompletny niewypał. Brat koleżanki.

- I w tym był problem? - zapytałem, opadając na krzesło przy biurku.

- Pewnie też. Ale nie o to chodzi. Ma sztuczne zęby.

- Naprawdę? To ile on ma lat?

- Trzydzieści dwa - odparła półgębkiem. - Tyle co ja.

- I już ma sztuczne zęby?

- Prawie cały komplet. Nawet je wyjął, żeby mi pokazać.

- To ja już jestem aż tak nie na bieżąco? Nie wiedziałem, że kłopoty z higieną jamy ustnej to teraz taki afrodyzjak.

- Bardzo śmieszne. Właściwie to było mi go żal. Biedak miał wypadek. Wiesz, on pracuje za kulisami w teatrze, wciągał coś na bloku, który był źle przymocowany, i dostał nim prosto w twarz.

- Aj.

- No właśnie. Aj.

- A ty go jeszcze zdołowałaś, bo uciekłaś mu z randki - dodałem ze śmiechem.

- One były żółte! Nie jak kanarek, ale zawsze. I ciągle się na nie gapiłam. Więc je wyjął, żeby mnie uspokoić.

- Ale ty się nie uspokoiłaś.

- Nie, cholera, nie. Bo nie dość, że je wyjął, to jeszcze mówił dalej. I wtedy przez przypadek popatrzyłam już nie na zęby, tylko na dziąsła. Były... okropne, Charlie.

- A może był całkiem miły.

- Był całkiem miły. Ale wyobraź sobie, że miałabym budzić się co rano przy tych dziąsłach. Fuj! Co za dużo, to niezdrowo. Jak widzisz, mam własne życie, i czasem dzieją się w nim znacznie bardziej nieprawdopodobne rzeczy niż w książkach, które czytam.

- Możliwe.

- To oczywiście nic w porównaniu z tym, w co ty się teraz wplątałeś. Podniecające, nie uważasz?

Westchnąłem.

- Przede wszystkim niepokojące. Ktoś się do mnie włamał, ja sam zdążyłem zaliczyć policyjną celę. Ciekawe, co jeszcze się przydarzy.

- Może złapałeś coś od blondynki.

- Vic!

- To też możliwe.

- Ale teraz poważnie. Wpadłem w to po uszy.

- Poradzisz sobie, jestem pewna.

- Poradzę? Nie wiem nawet, czy tego chcę.

- A masz jakiś wybór? Wszystko sprzysięgło się przeciw tobie.

- O Jezu.

- Serio, Charlie. Jeżeli chcesz mieć święty spokój, musisz rozwiązać tę zagadkę.

- Święty spokój? Chyba od ciebie. A nie lepiej, żebym zostawił to Burggravemu?

- Temu geniuszowi, co cię aresztował?

- To nie taki zły pomysł. W końcu tyle mu nakłamałem.

- Ale nie ty jesteś mordercą.

- Nie.

- Więc kto?

- Skąd mam wiedzieć? - Usłyszałem lekkie stukanie w okno. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że w szybę uderzają pierwsze krople deszczu. Drobinki wody łączyły się i razem zsuwały po szkle. -1 szczerze mówiąc, ciągle bardziej ciekawią mnie te małpy. Pierre mówi, że są nic niewarte, ale jeśli tak, to dlaczego tak namieszały? I dlaczego wszyscy robią takie rzeczy, żeby je zdobyć?

- Na przykład ta blondynka.

- Dzięki.

- Czyli małpy są kluczem?

- Chyba tak.

Chmury wzięły się ostro do roboty i deszcz lunął wreszcie jak z cebra. Gałęzie drzewa za oknem ugięły się pod naporem wody.

- Albo one, albo ten drugi intruz - powiedziała Victoria.

- Co?

- Mówiłeś, że to on włamał się do twojego mieszkania.

- Tak - odpowiedziałem, znów skupiając się na rozmowie, podczas gdy deszcz tłukł w szybę tuż przy moim uchu. - Tak mówiłem, co?

- Ale teraz już nie jesteś tego taki pewny.

- Właściwie od początku miałem wątpliwości. - Obróciłem się na krześle i popatrzyłem na pokój, jak gdybym chciał odświeżyć sobie pamięć. - Włamanie do mnie było podobne do tego pierwszego, prawda. Ale były też różnice. Mniejsza o bałagan, cięcie mebli i tak dalej. Chodzi mi o drzwi.

- Te, które znalazłeś na podłodze.

- Właśnie. Ten ktoś, kto włamał się do mnie, rozwiercił zawiasy i wyważył drzwi do środka. A w tym mieszkaniu w Jordaanie użyto młotka albo czegoś w tym stylu. Metoda chamska, lecz skuteczna.

- I to naprawdę taka różnica?

- Chyba tak. Rozwiercanie zawiasów to trochę wyższa szkoła jazdy, ale też dłużej trwa. No i po co ten ktoś miałby wymyślać coś nowego, jeżeli przedtem wystarczył mu młotek?

- Może twoje drzwi były mocniejsze.

- Raczej nie. Na pewno nie wytrzymałyby rąbnięcia młotkiem.

- W takim razie - Victoria mówiła powoli, jakby zbierała myśli. -Jeżeli to nie ten drugi włamywacz, to kto, do licha?

- Zapytaj lepiej, po co chcieli się do mnie włamywać?

- Po małpy.

- No właśnie. A po co im one?

- Tego nie wiemy. Słuchaj, kręcimy się w kółko.

- Wcale nie Jeżeli sobie coś założymy.

- Co?

- Ze ten ktoś, kto włamał się do mnie Już ma trzecią małpę.

Odczekałem chwilę, która wystarczyła, by w mózgu Victorii

zapadły odpowiednie zapadki.

- No tak. I chce mieć komplet.

- Oczywiście.

- Czyli to ten duży z chudym?

- Tak mi się zdaje. Tego drugiego włamywacza możemy wykluczyć. Włamanie nie było zrobione w jego stylu. Zresztą nawet gdyby było, to i tak go nie znajdę.

- W porządku. Już o nim nawet nie myślę. Co teraz?

- Muszę się dowiedzieć, czemu te cholerne małpy są takie ważne.

- Ajak chcesz to zrobić?

- Mam parę pomysłów.

- O nie, to tak nie przejdzie. Gadaj.

- Jeszcze nie. Może się mylę.

- To nie fair, Charlie. Wiesz, zaczynam podejrzewać, że piszesz za dużo kryminałów.

- Ha - sapnąłem, patrząc posępnie na blat biurka. - To mi na razie nie grozi. Jeszcze nie rozwiązałem problemu teczki.

- No właśnie. Nie wiedziałam, czy cię o to pytać, czy nie.

- Byłem czym innym zajęty, wiesz?

- Wiem. Pomyślałam sobie tylko, że w celi miałeś czas się zastanowić...

- Nic z tego. Próbowałem, ale nic nie wymyśliłem. A ty?

- To ty jesteś pisarzem, Charlie.

- Pewnie, już zapomniałem, za co mi tak świetnie płacą, no nie?

17

Czekał na mnie przed domem. Zszedłem po schodkach od frontu, wciąż śliskich po niedawnej ulewie, umocowałem w uszach słuchawki walkmana pod wełnianą mycką i skręciłem na zachód. Prawie nie słyszałem odgłosu silnika ani nie zauważyłem, że samochód jechał tuż za mną po mokrym bruku. Dopiero gdy auto się ze mną zrównało i zobaczyłem kątem oka, że on przechyla się ku mnie przez szeroki fotel pasażera w starym mercedesie, dotarło do mnie, że na mnie kiwa. Zdjąłem słuchawki i zniżyłem głowę do otwartego okna samochodu.

- Komisarz Burggrave - powiedziałem jak najuprzejmiej. - Pan tylko przejazdem, prawda?

Popatrzył na mnie surowo. Nie był w nastroju do zabawy.

- Proszę wsiadać - polecił bezbarwnym jak u robota głosem.

Przekrzywiłem głowę i mu się przyjrzałem. Jego twarz pokrywał kilkudniowy zarost, ubranie miał wymięte. Oczy za kwadratowymi okularami były przekrwione, na wargach i w kącikach ust zebrała mu się zaschnięta ślina. Wyglądał, jakby całą noc nie kładł się spać, ale jakoś nie chciało mi się wierzyć, że spędził ją w samochodzie, czekając, aż się pojawię. Taki człowiek jak Burggrave przyszedłby po prostu do mieszkania.

- Proszę wsiadać - powtórzył.

- Jestem zatrzymany?

- Proszę wsiadać.

- Czyli to wizyta towarzyska. Niestety mam dziś inne plany na przedpołudnie. Może innym razem? ,

Jego dłoń zacisnęła się na kierownicy, palce zbielały. Wziął głęboki oddech, po czym oderwał palce od kierownicy i wskazał nimi świat za zalaną deszczem przednią szybą.

- Przejedziemy się.

- Nie, nie dziś - powiedziałem i znów zacząłem iść.

Burggrave wcisnął sprzęgło i samochód powoli ruszył za mną,

chlapiąc po kałużach. Komisarz przez chwilę nic nie mówił. Miałem wrażenie, że próbuje zebrać myśli. Albo powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć.

- Pan nie zabił tego Amerykanina - odezwał się wreszcie, jak gdyby tłumaczył dziecku. - Teraz już to wiem. Ale był pan z nim wtedy wieczorem na St. Jacobsstraat.

Popatrzyłem mu w oczy. Wyglądało na to, że rzeczywiście w to wierzy.

- Czy nadkomisarz Riemer wie, że pan tu jest? - zapytałem.

Burggrave wydał z siebie gardłowy pomruk.

- Był pan na St. Jacobsstraat - powtórzył, usiłując zapanować nad głosem.

- A pan wie o dużym i o chudym. O tych dwóch, którzy zmusili Michaela, żeby poszedł z nimi do swojego mieszkania. Marieke panu powiedziała.

Czekał, co jeszcze powiem. Oczy miał czujne.

- Ale aresztował pan mnie, zamiast zająć się tamtymi. Ciągle się zastanawiam dlaczego.

- Skłamał pan.

- Ludzie codziennie kłamią policji, ale zwykle nie zostają za to na noc w areszcie.

Coś jakby uśmiech rozciągnęło jego rysy. Cieszył się, że tym mi dokuczył, i to dokuczyło mi jeszcze bardziej. Zatrzymałem się, więc on też przyhamował.

- Nie wiem, czego pan ode mnie chce - oświadczyłem.

Nic nie mówił. Mierzyliśmy się wzrokiem, próbując dowiedzieć się czegoś z naszych oczu, a między nami mruczał cicho

wielki silnik samochodu. Tu chodziło o coś jeszcze, choć nie wiedziałem o co.

- Ma mi pan coś do powiedzenia, komisarzu? Bo jestem gotów usłyszeć najróżniejsze rzeczy. Właściwie to mogę słuchać wszystkiego, czym chciałby się pan ze mną podzielić. Bo wie pan, ja mam więcej pytań niż odpowiedzi.

Zastanowił się nad tym. Wiedziałem, że chce zaryzykować, bo na chwilę jego twarz złagodniała. Ale już w następnej chwili znów spochmurniała, wysunął szczękę i znów zacisnął palce na kierownicy. Pokręcił głową, jak gdyby zdecydował się na nowy sposób działania, odwrócił ode mnie wzrok i przycisnął gaz. Samochód skoczył do przodu i ruszył mokrą ulicą.

Najpierw zastanawiałem się, czy należało zrobić to, czego chciał, czyli wsiąść do samochodu. Czy wtedy powiedziałby mi to, czego omal nie powiedział? A może myślał, że powie, jeżeli uda nam się na chwilę wyrwać z Amsterdamu? Nie sądzę. Nie ufał mi i miał ku temu powody, więc po co miałby mówić mi więcej, niż powinienem wiedzieć? I co musiałbym mu powiedzieć w zamian?

Nie wiem dlaczego, ale kierunek, w którym potoczyła się ta rozmowa, jakoś mnie nie zadowalał. Prześladowało mnie przeświadczenie, że przegapiłem jakąś okazję, choć nie miałem pojęcia, co to za okazja. A może to właśnie mnie uratowało? Może Burg-grave zamierzał mnie oszukać. Albo po prostu wywieźć w jakieś odosobnione miejsce i tam siłą wyciągnąć ze mnie wszystko, co wiedziałem o małpich figurkach. Dużo tych „może". Za dużo. I za dużo pytań bez odpowiedzi, bo już całkiem od tego głupieję i nie mogę jasno myśleć.

Przeszedłem krótki dystans, który dzielił moją ulicę od mostu Oosterdokskade, na końcu Oosterdok. Po lewej miałem wspaniałą fasadę - z czerwonej cegły - dworca Centraal, głównego węzła holenderskiej sieci kolejowej, siedziby obdartych włóczęgów i ćpunów o szklanym wzroku, prostytutek, których nie stać na podświetloną wystawę, i studentów, uginających się pod wielkimi plecakami. Po prawej ziała ponura połać wschodnich doków,

a deszcz skapywał do kanału z balustrady mostu, o którą się opierałem. Ciemna, upstrzona benzyną powierzchnia wody falowała lekko, wyrzucając unoszące się na niej odpadki na betonowe nabrzeża doków. Wokół cumowały wszędzie statki handlowe, holowniki, stateczki wycieczkowe, a nawet stary liniowiec, przerobiony na schronisko młodzieżowe. Tu i tam widać było też gumowe pontony i sfatygowane barki mieszkalne, oczekujące na remont albo na złomowanie.

W dokach ciągnęły się anonimowe magazyny z prefabrykatów. Na pewno przeprowadzano tam tajemnicze procesy przemysłowe albo przechowywano skomplikowane związki chemiczne. Między magazynami widziałem odkryte, betonowe podwórza, gdzie obok drewnianych palet i wózków widłowych parkowały lśniące bmw i mercedesy fabrykantów. Od czasu do czasu przemykał między nimi jakiś robotnik w wypłowiałym kombinezonie, ciężkich butach i plastikowym kasku, paląc papierosa albo rozmawiając przez krótkofalówkę.

Doki były jednym wielkim pustkowiem, więc kąśliwy wiatr, który wzmógł się po ulewie, pędził niczym niehamowany nad powierzchnią wody, dokuczając mi, mimo że miałem na sobie płaszcz, wełniane rękawiczki i czapkę. Idąc, chuchałem więc w dłonie i tarłem je, pochylałem też głowę, by chronić nieosłoniętą szalikiem szyję. Zmagałem się z chłodem aż do chwili, gdy wreszcie znalazłem budynek, którego szukałem.

Kompleks kamiennych magazynów stał wzdłuż zakrzywionej linii nabrzeża blisko wejścia do parku, tam, gdzie woda z doków łączyła się z przesmykiem dzielącym centrum Amsterdamu od dzielnicy północnej. Magazyny, połączone na wysokości czwartego z sześciu pięter metalowymi pomostami, były trzy, wszystkie puste. Wyglądały, jakby stały takjuż od wielu lat. Większość pojedynczych szyb okien wychodzących na doki wybili ludzie lub wiatr; podchodząc bliżej, można było zobaczyć, że całe dolne piętro każdego z budynków to wielka, betonowa hala, i że podwórka między nimi zarośnięte są trawą, zastawione porzuconymi metalowymi klatkami, a na jednym stoi wypalony wrak renault 19. Wzdłuż frontowej fasady środkowego magazynu ciągnął się wykonany białymi literami stylizowany, wypłowiały napis „Van Zandt" - dokładnie tak, jak powiedział Rutherford.

Właściwie to nie wiem, czego szukałem. Może jakiegoś siwego staruszka, byłego pracownika firmy, robotnika, który przepracował tam dwanaście lat i teraz ledwo wiąże koniec z końcem, grzeje dłonie w rękawiczkach nad płonącym koksownikiem i aż go korci, żeby ze mną pogadać i użyczyć informacji dokładnie tak samo cennych jak klejnoty ukradzione - lub nie - przez Amerykanina. Ale nikogo nie znalazłem. Były tam tylko zatęchłe powietrze i pustka; marne resztki czegoś, co kiedyś istniało.

18

Gdy wróciłem do mieszkania, zrobiłem sobie kubek gorącej herbaty i grzankę, a potem tak długo grzebałem w portfelu, aż znalazłem wizytówkę Henry'ego Rutherforda. Wykręciłem numer w telefonie na biurku i natychmiast połączyłem się z automatyczną sekretarką. Blaszany głos Rutherforda powiedział, bym zostawił wiadomość, więc zrobiłem to, jak umiałem najkrócej.

Odłożyłem słuchawkę na widełki, odchyliłem się do tyłu na krześle, oparłem nogi o biurko i złożyłem palce w piramidkę pod brodą. W tej pozycji siedziałem przez chwilę i pewnie wyglądałem tak, jakbym myślał o wielu bardzo skomplikowanych rzeczach. Tymczasem chyba nie myślałem o niczym. Czasem dobrze tak sobie posiedzieć z palcami pod brodą, balansować ciężarem ciała na tylnych nogach krzesła i gapić się bezmyślnie na przeciwległą ścianę. Wkrótce przyłapałem się na tym, że odchylam się na krześle nieco poza jego punkt równowagi, ryzykując upadek i w ostatniej chwili podpierając się piętami. I pewnie bym tak siedział całymi godzinami, a przynajmniej aż do zapadnięcia zmroku, tylko że nim zmrok namyślił się, żeby zapaść, zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem w niej dyszenie i świsty.

- Charlie - wysapał Rutherford. - Dzwoniłeś. Zostawiłeś wiadomość.

- Zgadza się. Wszystko w porządku? Jakoś nie brzmisz dobrze.

- Właśnie wszedłem na czwarte piętro do biura. Cholerna winda znowu jest zepsuta. Założę się, że robią to specjalnie, żeby trzymać nas w ryzach.

- Nie uważasz, że efekt byłby dokładnie przeciwny?

- Nic mi nie będzie - powiedział bez przekonania. - Poczekaj chwilę, serducho zaraz mi się uspokoi. Mów, o co chodzi. W czym mogę pomóc?

- Ta firma, o której mi opowiadałeś. Van Zandt, ta, którą okradł Michael... Pomyślałem sobie ... Mówiłeś, że to był rodzinny interes?

- Tak.

- No, to nie wiesz, czy ci van Zandtowie jeszcze żyją?

- Jeden na pewno - odparł Rutherford. - Mieszka chyba niedaleko Rijksmuseum. Podobno to odludek.

- Masz jego adres?

- Mogę poszukać. Ale to raczej nic nie da.

- Spróbować zawsze można. Zobaczymy, może ze mną chociaż pogada. Myślę, że to nie zaszkodzi.

- Ryzykujesz najwyżej, że się przejedziesz tam i z powrotem. Jechać z tobą? Znam tam niezłą restaurację, więc...

- Nie trzeba - przerwałem. - Po co masz się męczyć, drapiąc się po schodach więcej razy niż to konieczne. Będę tylko wdzięczny, jeżeli zdobędziesz mi adres.

- Zlecę to sekretarce. Zadzwoni do ciebie, jak tylko znajdzie.

I dotrzymał słowa, bo już dziesięć minut później zatelefonowała do mnie bardzo chyba kompetentna Holenderka; podała mi adres i telefon kontaktowy niejakiego Niełsa van Zandta. Nawet nie pytała, z kim rozmawia. Podziękowałbym jej, że się fatygowała, ale szybko się rozłączyła. To było dość dziwne, bo Holendrzy uważają się za naród bezpośredni, ale i grzeczny. Po co upiększać coś z grzeczności, skoro wystarczy powiedzieć, o co chodzi? - pytają. Jeszcze dziwniejsze jest jednak to, że o ile na zdrowy rozum muszę się zgodzić z ich rozumowaniem, o tyle emocjonalnie jakoś nie potrafię przejść nad tym do porządku dziennego. Tym razem było tak samo, więc odkładając słuchawkę, kręciłem głową ze zdumieniem.

I męczyło mnie to aż do chwili, gdy wziąłem płaszcz i ruszyłem w stronę dworca Centraal, by złapać ppd nim tramwaj do Museum Plein.

Ściemniało się, gdy dotarłem do przypominającego zamek Rijksmuseum. Kiedy szedłem łukowatym przejściem pod centralną częścią gmachu, drogę oświetlał mi rząd ozdobnych latarni. Po drugiej stronie muzeum znalazłem się na brzegu spowitej mgłą sadzawki. Niedaleko otwarty był jakiś bar, z którego wylewały się w posępne otoczenie światło neonów i muzyka, ale odwróciłem się i ruszyłem na północ, w poszukiwaniu rezydencji pana van Zandta.

Dom nie imponowałby może w innym mieście, ale jak na standardy Amsterdamu był dość wyjątkowy, bo stał osobno i miał prawdziwy trawnik przed wejściem. Trawnik wyglądał na zadbany i w bardzo dobrym stanie jak na ilość deszczu, która spadła na miasto w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Gęstą trawę oświetlały od frontu dwie lampy z czujnikiem ruchu i światło sączące się z okien na parterze. Na wprost ode mnie żwirowa alejka wiodła szpalerem przycinanych w stożek drzewek do wielkich, podwójnych drzwi w fasadzie domu. Chętnie poszedłbym tamtędy do ozdobnej, mosiężnej kołatki, ale na mojej drodze stała złocona brama. Na wysokości mojego łokcia był w niej domofon, więc przycisnąłem przycisk i pochyliłem twarz do mikrofonu.

Usłyszałem szum i trzaski, po czym kobiecy głos zapytał po prostu:

- Ja?

- Dobry wieczór. Czy zastałem pana van Zandta?

- Kto mówi?

- Nazywam się Charlie Howard. Chciałbym porozmawiać z panem van Zandtem.

- Nie jest pan umówiony?

- Nie - przyznałem. - Ale byłbym bardzo wdzięczny, gdyby mógł poświęcić mi pięć minut.

- Trzeba się wcześniej umówić.

- A czy mogę teraz się umówić?

- Musi pan zatelefonować rano.

- A nie mogę teraz?

- Teraz jest za późno.

Na tym przerwała połączenie. Znowu ta holenderska bezpośredniość - i tym razem zareagowałem na nią podobnie jak poprzednio. Dziecinna strona mojej psychiki miała wielką ochotę zadzwonić jeszcze raz i uciec ze złośliwym chichotem, ale natychmiast została stłamszona przez stronę nudną i dorosłą. Przełożyłem głowę przez kratę i tęsknie spojrzałem na dom. Korciło mnie, by przeleźć przez ogrodzenie i wejść oknem, bo może Van Zandt zgodziłby się porozmawiać ze mną, jeżeli udałoby mi się ominąć osobę przy domofonie. Tylko że równie dobrze mógłby wezwać policję, a w świetle ostatnich wydarzeń nie była to najlepsza perspektywa.

Niechętnie zacząłem oddalać się ulicą. Minąłem parę domów w podobnym stylu, choć takiej solidnej bramy nie miał już żaden. Kilka lamp włączyło się na moje powitanie, ale odniosłem wrażenie, że miały głównie służyć wygodzie gości, a nie odstraszać włamywaczy. W każdy inny wieczór zacząłbym się zastanawiać, czy nie znalazłby się tu dla mnie jakiś interesujący obiekt, ale tym razem umysł zaprzątało mi co innego, no i zainteresowanie mną Burggra-vego zniechęcało mnie do planowanego ad hoc włamania.

Dotarłem do wylotu ulicy, skręciłem w lewo i jeszcze raz w lewo i znalazłem się naprzeciw wejścia do muzeum van Gogha. Właśnie zamykano; ostatni zwiedzający schodzili już po betonowych schodach, wielu niosło kartonowe tuby, a w kartonowych tubach bez wątpienia kolejne kopie tych cholernych Słoneczników. Znaleźć je można chyba w każdym sklepie z pamiątkami w mieście - na pocztówkach, koszulkach, serwetkach i kubkach do kawy. Albo też kupić na podkładkach pod myszy, czapeczkach baseballowych i układankach. Ciekawe, czy przeciętny turysta wie, że van Gogh namalował coś jeszcze.

Niedaleko muzeum był przystanek tramwajowy. Gdy się na nim znalazłem, zorientowałem się, że stoję naprzeciw szlifierni Costers Diamonds. Zwykle nie wierzę w symbole, los, kosmiczną równowagę i tego typu bzdury, ale szczerze mówiąc, tym razem był to fantastyczny zbieg okoliczności. A może nie chodziło o zbieg okoliczności, tylko o byle pretekst, by jeszcze raz spróbować dostać się do domu van Zandta. Dręczyło mnie, że z tego zrezygnowałem. Wiem z doświadczenia, że upór zwykle jednak prowadzi do takiego czy innego rozwiązania. A jeżeli mam nigdy nie mieć okazji porozmawiać osobiście z panem van Zandtem, to lepiej dowiedzieć się tego od razu niż marnować czas na czekanie na poranny telefon.

Podjąłem decyzję. Przeszedłem przez tory tramwajowe wtopione w asfaltową jezdnię i jeszcze raz skręciłem w najbliższą przecznicę, Jan Luijken Straat. No i proszę: właśnie gdy znalazłem się u wylotu ulicy, zobaczyłem, że brama się otwiera i wychodzi przez nią kobieta, elegancko ubrana w beżowy płaszcz przeciwdeszczowy, przeźroczyste rajstopy i buty na wysokim obcasie. W ręce trzymała małą torebkę. Włosy miała upięte w ciasny kok, wyglądała poważnie. Patrzyłem, jak zamyka za sobą bramę. Odczekałem, aż zniknie na drugim końcu ulicy, pewny, że kobieta, z którą rozmawiałem przed domofon, zakończyła właśnie swoją codzienną pracę. Kiedy zniknęła za zakrętem, podszedłem do domofonu i przycisnąłem dzwonek.

Tym razem nikt się nie zgłosił. Patrzyłem w oświetlone okna na parterze w nadziei, że zobaczę w nich jakiś ruch, ale niczego takiego nie zauważyłem. Czyżby dom był pusty? Chyba nie. Moja rozmówczyni nie powiedziała co prawda, że van Zandt jest u siebie, ale miałem wrażenie, że jest. Z tego, co mówił Rutherford, wynikało, że wychodził rzadko; a choć właściciele domu często zostawiają jedno czy dwa światła, by odstraszyć, włamywaczy, to raczej nie zdarza się, by zostawiali ich aż tyle.

Już miałem znowu przycisnąć przycisk, gdy moja cierpliwość została nagrodzona. W głośniku nie odezwił się głos, tylko krótkie bzyczenie. Zamek w bramie puścił. Muszę przyznać, że byłem zdziwiony, ale nie zamierzałem zaprzepaścić tej świetnej okazji. Pchnąłem bramę i poszedłem krótką alejką; żwir chrzęścił mi pod nogami tak, jak gdybym rozgniatał tysiące karaluchów. Dotarłem do drzwi frontowych i nawet zdobyłem się na oryginalność: uniosłem mosiężną kołatkę i zastukałem do drzwi.

Cisza.

Odczekałem chwilę i znów zakołatałem. Tym razem odpowiedział mi krzyk. Choć moja znajomość holenderskiego jest nadal najwyżej na poziomie podstawowym, odniosłem silne wrażenie, że ten ktoś mnie przeklina. O co tu chodzi? Czy ten facet chce, żebym wyjął wytrychy i sam sobie otworzył?

Zakołatałem trzeci raz. Krzyki się przybliżyły. I stawały się coraz ostrzejsze, jak gdyby wydająca je osoba zbliżała się powoli, z każdym krokiem bardziej zirytowana. Po chwili głos dobiegał już tuż zza drzwi. Wreszcie usłyszałem dźwięk odsuwanej zasuwy i w szparze między drzwiami a framugą pojawiła się twarz, której sam wyraz mógł powalić najdzielniejszego.

Bo jeśli mam być tak całkiem szczery, muszę wyznać, że postacie bohaterów moich powieści czasem wzoruję na osobach, które spotkałem naprawdę. W tej chwili mogę przypomnieć sobie co najmniej dwa przypadki, kiedy to dokładnie opisałem, pod względem fizycznym i psychicznym, moich znajomych. Częściej jednak moje postacie to połączenie dwóch lub więcej osób. Na przykład jakiegoś starego krewnego, połączonego z konduktorem, przed którym uciekałem poprzedniego dnia, doprawionych na koniec spikerem telewizyjnym. Kiedy indziej opieram opisy fizyczne na kimś, czyje zdjęcie zdobiło okładkę kolorowego czasopisma, i nadaję bohaterom cechy charakterologiczne postaci historycznych, o których akurat czytam, albo zsyłam na nich chorobę, o której coś wiem. Ale nigdy jeszcze nie stanąłem twarzą w twarz z żywym wcieleniem postaci, która dotąd istniała wyłącznie w świecie mojej wyobraźni. Bo choć wydaje się to nieprawdopodobne, w tej chwili widziałem przed sobą wypisz, wymaluj lokaja Arthura. Podobieństwo było tak uderzające, że najlepszy sposób, w jaki mogę go opisać, to cytat z pierwszych zdań poświęconych mu na kartach mojej książki.

Stary lokaj miał skórę, która ciężko zapracowała na swój wygląd. Była pomarszczona, pomięta w cienkie zmarszczki na całym czole i w kącikach oczu. W miejscach, gdzie była bardziej naciągnięta, na przykład na grzbiecie nosa, wydawała się cienka jak pajęczyna, podczas gdy na szyi grubiała w sploty jakby wystrzępionych kawałków starego sznurka. Włos na głowie rzedniał, biały i miękki jak pierze z poduszki. Po obu stronach głowy dwa kłaki wystawały ponad nadmiernie wielkie uszy, jak wata w zakrętkach butelek z lekarstwami. Oczy miał szare i wodniste, jak kamyki na morskiej plaży, i patrzył na mnie tak, jakby był niewidomy. Ramiona miał zaokrąglone, plecy - przygarbione, a poruszał się z pomocą drewnianej laski. Na jego kościstym ciele zwieszał się czarny, lokajski frak, spod którego wystawał żółknący kołnierzyk białej koszuli i muszka, zapewne zawiązana ostatni raz w dniu katastrofy »Titanica«".

No dobrze - stojący przede mną człowiek nie miał na sobie stroju lokaja, ale pod każdym innym względem podobieństwo było takie, że omal nie podskoczyłem. Co ciekawe, on też o mało nie podskoczył, a na dodatek chwycił się za serce ręką, w której trzymał laskę. Oparł się o framugę, usta otwierały mu się i zamykały bezgłośnie, jak wyrzuconej na brzeg rybie. Potem popatrzył na mnie w górę i pokręcił głową, niezadowolony, zaciskając zęby i wytrzeszczając oczy. I znowu zaczął wykrzykiwać coś wojowniczo po holendersku.

- Spokojnie - powiedziałem, podnosząc obie dłonie. - Niestety jestem Anglikiem. I wcale nie chciałem pana przestraszyć.

Urwał w pół zdania, po czym zaczął mówić już w sposób dla mnie zrozumiały.

- Kim pan jest? - zapytał, mrużąc oczy.

- Nazywam się Charlie Howard. Czy pan van Zandt? Jeżeli tak, chciałbym z panem porozmawiać.

- Nie jest pan umówiony?

- Nie.

- To musi pan odejść. To pomyłka. Myślałem, że wróciła moja gospodyni. Ze zapomniała kluczy.

- Właśnie wyszła.

- Dała panu dobry przykład.

Zaczął zamykać drzwi. Zanim zdążyłem się zastanowić, zaklinowałem je nogą i przytrzymałem dłonią. W jego oczach pojawił się strach, policzki zadrgały Przez chwilę byłem pewny, że myśli, że go zaatakuję.

- Ja chcę tylko porozmawiać - zapewniłem. - Bardzo proszę. To ważne.

Z uporem pokręcił głową i znów naparł na drzwi. Był stary, ale krzepki, więc gdyby nie noga, na pewno udałoby mu się mnie wypchnąć. A tak drzwi odbiły się od mojego buta.

- Proszę zabrać nogę - rozkazał; ramiona mu się trzęsły.

- To potrwa tylko chwilę.

- Wezwę policję.

- Niech pan posłucha. Chodzi o Michaela Parka.

To poskutkowało. Siła, z jaką napierał na drzwi, nagle osłabła. Popatrzył na mnie podejrzliwie, ale ja już wiedziałem, co muszę teraz powiedzieć.

19

Niels van Zandt poprowadził mnie do pokoju, który chyba był biblioteką, skoro każdą ze ścian zajmowały od podłogi do sufitu półki z książkami, często oprawnymi w skórę, wyglądającymi prawie jak atrapy, jak te głupie pudełka na kasety wideo z lat osiemdziesiątych, które kształtem przypominały książki. Oczywiście mógł kupić ten cały księgozbiór, żeby mieć czym zapełnić pokój i zrobić się na intelektualistę, ale raczej nie przypuszczam. Odniosłem wrażenie, że to właśnie w tym pokoju przeważnie spędza czas. Wielki stół do czytania pod frontowym oknem aż uginał się pod ciężarem książek zdjętych z półek; wśród nich leżało kilka notatników i stała maszyna do pisania. Jeżeli to, co Rutherford powiedział mi o doma-torstwie van Zandta, to prawda, wiedziałem już, czym urozmaica sobie czas.

Na pewno mu nie przeszkadzało, że miał tu też barek. Gdy już usadził mnie w wyściełanym materiałem fotelu tuż przy imponujących rozmiarów kominku, nalał nam obu bourbona. Nie zapytał mnie, czy pijam takie rzeczy - po prostu tak uznał, podobnie jak uznał, że mówię prawdę, gdy powiedziałem mu o śmierci Michaela. Wiadomość ta niewątpliwie zrobiła na nim wrażenie. Byłem prawie pewny, że drżenie jego dłoni, którą sięgał po szczypce do lodu, nie było wyłącznie konsekwencją podeszłego wieku.

- Jak umarł? - zapytał, obrzucając mnie jastrzębim spojrzeniem i trzymając parę kostek lodu nad jedną ze szklanek.

- Został zabity - odparłem. - Pobity na śmierć.

Brwi van Zandta powędrowały w górę, choć nie ze zdziwienia. Raczej dawał do zrozumienia, że oto potwierdziło się kolejne z jego przypuszczeń.

- W więzieniu?

- Nie. W Amsterdamie. Wypuszczono go trochę ponad tydzień temu.

Van Zandt upuścił lód do szklanki i zacisnął usta.

- Nikt mnie nie poinformował.

- Ma pan na myśli policję? To mnie nie dziwi. Oni w ogóle coś mało się orientują.

- Większość z nich to głupcy. Złapali mordercę?

- Jeszcze nie.

- A wiedzą, kto to?

- Pyta pan niewłaściwą osobę.

Van Zandt przykuśtykał do mnie o lasce i podał mi drinka. Trzymałem szklankę przez chwilę w ręce, nie pijąc z obawy, że będzie mnie piekło. Nie przepadam za trunkami wysokoprocentowymi. Piwo - owszem. Albo wino, jeżeli zdarzy się okazja. Ale whisky? Bourbon? Jakoś nigdy nie nauczyłem się tego pić. To znaczy mogę się napić, ale nie powiem, żeby mi smakowało.

Van Zandt bardzo ostrożnie usiadł w fotelu naprzeciw, po czym sięgnął w bok i chwycił kolejne polano, byje dorzucić do ognia. Żarzące się w kominku węgle zasyczały, kilka iskier pofrunęło w górę, w komin. Rozparł się w fotelu i pociągnął łyk ze szklanki.

- Pewnie zastanawia się pan, dlaczego tu przyszedłem - powiedziałem.

Popatrzył na mnie bez wyrazu. Światło z paleniska załamywało się w jego whisky.

- Prawda jest taka, że jestem pisarzem - ciągnąłem. - Michael Park chciał mnie wynająć.

- Wynająć?

- Żebym napisał coś w rodzaju jego wspomnień. Teraz takie rzeczy się sprzedają. Autentyczne wspomnienia złoczyńców to hit i w Europie, i w Stanach. Chciał, żebym opowiedział jego historię.

Van Zandt opuścił szklankę i przekrzywił głowę. Jego szare oczy się zwęziły.

- Ma pan w zwyczaju pisać książki za morderców?

- Kiedy właśnie o to chodzi. Twierdził, że jest niewinny.

Van Zandt zaśmiał się, ale niezbyt szczerze. Był to śmiech na pokaz, zabrzmiał jak szczeknięcie. Chciał mi dać do zrozumienia, że uznał moje słowa za szczyt przewrotności, jak gdybym wypowiedział jedno z najstarszych i najbardziej znanych kłamstw we wszechświecie.

- Niewinny - powtórzył, a słowo to zabrzmiało, jakby umoczył je w occie. - To morderca.

- Z całym szacunkiem, proszę pana, nie zrobił na mnie takiego wrażenia.

- Oczywiście, że morderca - powiedział, machając wolną ręką. - To był złodziej, tak? Kłamca. Zastrzelił ochroniarza. I dlaczego? Za parę tanich diamentów? Więcej warta jest ta whisky, którą trzyma pan w ręce. Albo ta szklanka.

Upiłem łyk bourbona. Chyba był niezły. Jeżeli kiedyś na serio zacznę ćwiczyć sobie podniebienie, muszę zacząć od najlepszego. Tylko że piekło mnie w język, jakbym kłuł się setką szpilek. Ostrożnie przełknąłem i stłumiłem kaszel.

- A mówiło się - wychrypiałem - że jednak udało mu się wtedy ukraść trochę więcej.

- To nieprawda. - Van Zandt zesztywniał. - Jeżeli tak panu powiedział, to znowu kłamał.

- Prawdę mówiąc, przeczytałem to w gazecie. Po tym, jak na niego napadnięto. I widzi pan, to mnie zaintrygowało.

- Dziennikarze - syknął van Zandt, znów odgrywając pantomimę niesmaku.

- Tak pisano w kilku gazetach.

- No to co?

- To, że jeżeli to nieprawda, to prawdy może dowiem się od pana.

- A pan dalej pisze tę książkę? - zapytał, unosząc brwi.

- Zastanawiam się nad tym. Bo mam dwa wyjścia. Albo napiszę, znając wszystkie fakty, albo tylko to, co wiem w tej chwili.

Może nie będzie to cała prawda, ale nie mogę pisać tego, czego nie wiem.

W oczach van Zandta zamigotały iskierki. Uśmiech przemknął mu po ustach.

- Odwołuje się pan do mojego pragnienia prawdy?

- I miłości do książek - odparłem, zataczając wokół ręką. - Do słowa pisanego.

- Ha. Coś mi się wydaje, że Szekspir to pan nie jest.

Wzruszyłem ramionami.

- Może nie. Trzeba się dostosowywać do potrzeb współczesnego czytelnika.

- To będzie szmira.

- Bez pana pomocy na pewno.

Van Zandt znów upił trochę bourbona. Stare gardło nieźle musiało się napracować, nim przełknął. Gdy znów skupił wzrok na mnie, w jego oczach było coś nowego. Jakby wesołość. Jakbym bardzo go czymś rozśmieszył. Miał minę drapieżnika bawiącego się bezbronną ofiarą.

- W firmie Van Zandt nie ma zwyczaju gadać na lewo i prawo o sprawach bezpieczeństwa. Wiem, bo to ja za nie odpowiadałem.

- Ale firmy już nie ma. Więc trochę pogadać można.

Zastanowił się. Wahał się, co zrobić, ale wiedziałem, że ma

wielką ochotę o tym porozmawiać. Tak to już jest z tym, czego się nie dopowiedziało - strasznie potem kusi, by o tym mówić.

- Zostawmy te diamenty - spróbowałem. - To spekulacje. Mnie interesuje, co dokładnie zdarzyło się tamtej nocy, gdy zginął Robert Wolkers. Moi czytelnicy tego właśnie będą chcieli się dowiedzieć. Jak przebiegł napad.

- I morderstwo?

- Może. Ale zacznijmy od najprostszego. To chyba nie zaszkodzi? Teraz, kiedy pana poznałem, orientuję się, że system ochrony, którym pan zarządzał, musiał być bardzo skomplikowany. Może mi pan go opisać?

Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem notes i długopis. Van Zandt popatrzył uważnie na te rekwizyty i wciągnął policzki.

- Mieliśmy najlepszy system alarmowy w całym Amsterdamie - oświadczył.

- Nie wątpię.

- Taką miałem zasadę. To była poważna inwestycja. Dlatego właśnie było u nas tak mało... incydentów.

- Rozumiem. Ale jak on działał? To był sejf czy coś podobnego?

Van Zandt pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć, że jestem

blisko, ale nie całkiem.

- Skarbiec?

Uśmiechnął się i zagrzechotał lodem w szklance.

- Sam zamawiałem - powiedział. - Bardzo dobra stal. Ściany miały po dwadzieścia centymetrów grubości.

Lekko rozchylił drżące ręce, jakbym nie znał systemu metrycznego.

- A to więcej niż zwykłe, prawda? - zawtórowałem mu.

- W drzwiach było pięć stalowych sztab. I co najmniej trzy zamki.

- Naprawdę? Aż trzy?

Uśmiechnął się półgębkiem.

- Przyda się to panu do książki, co?

Ja też się uśmiechnąłem.

- Owszem - odpowiedziałem i zapisałem, że zamek był pewnie jeden, najwyżej dwa. - A gdzie był ten skarbiec?

- W szlifierni.

- Gdzie w szlifierni?

- W samym środku - odparł, prostując się na fotelu.

- Naprawdę? Nie chciał go pan lepiej ukryć?

Teraz uśmiechnął się do mnie szeroko, bo zadałem oczekiwane pytanie.

- To było bardzo dobrze zabezpieczone miejsce. Chcieliśmy, żeby wszyscy o tym wiedzieli. Po każdym dniu pracy zamykano w nim wszystkie diamenty.

- Wszystkie w jednym miejscu? To chyba trochę ryzykowne.

- Nie było żadnego ryzyka. Betonowa podłoga miała parę metrów grubości. Skarbiec zalano wokół betonem. I była też klatka.

- Klatka?

- Taka z grubych, stalowych prętów Takich grubych. - Zwinął dłoń w rurkę i popatrzył przez nią na mnie.

- A tych prętów nie można było przeciąć?

Pokręcił głową stanowczo.

- A palnikiem?

- Zabrałoby to wiele godzin.

- No tak. A czy zamek nie był słabym punktem?

- Który?

- Aha, było ich kilka.

- Niech pan napisze, że pięć - powiedział, z nieco większym entuzjazmem wskazując mój notatnik.

- I to wystarczało?

- Wystarczało - odparł i wypiął pierś.

- Skoro byli też ochroniarze, to może rzeczywiście. Ilu było ich zawsze na służbie?

Van Zandt zrobił minę, jakby zastanawiał się, czy mi powiedzieć, czy nie. Chwilę obracał szklankę w dłoniach i wciągał wargi. Wreszcie odpowiedział:

- Czterech w dzień, dwóch w nocy.

- Zawsze?

- Zawsze.

- A pamięta pan, jak nazywał się ochroniarz, który pracował w tamtą noc z Robertem Wolkersem?

Van Zandt się zawahał.

- Nie pamiętam.

- Na pewno?

- To było dawno.

- Ale to była wyjątkowa noc. Naprawdę pan nie pamięta?

- Nie pamiętam. - Z uporem kręcił głową.

Przez chwilę patrzyłem mu w oczy, ale były spokojne jak górskie jezioro. Spuściłem głowę, przejrzałem notatki, żeby ocenić, co mi dała ta rozmowa. To dobrze, że udawałem przed nim biografa. Moje pytania na razie nie zdradziły niczego, co wiedziałem, ale byłem też pewny, że nie dotykały sedna sprawy. Van Zandt mówił mi

więcej, niż myślałem, że mi powie, jednak tylko to, co miał ochotę powiedzieć. Uznałem, że lepiej teraz-odejść na chwilę od faktów i spróbować odwołać się do jego emocji. Może wtedy bardziej się otworzy.

- Niech mi pan powie - zacząłem - co pan sądzi o Michaelu Parku?

- To morderca.

- No tak, ale jak pan zareagował na to, co zrobił?

Van Zandt wzruszył ramionami i podniósł laskę z podłogi.

- Ajakie to ma znaczenie? Zastrzelił człowieka, tak? Człowieka, który miał rodzinę. Zonę i córkę. Zareagowałem tak jak każdy.

- No właśnie, ale jak? Gniewem?

Wydął usta.

- Nienawiścią?

Energicznie pokręcił głową.

- Mimo że zabrał panu diamenty?

Van Zandt pogroził mi palcem i cmoknął.

- Pan chce mnie obrazić? - zapytał. - A dlaczego? Ze względu na tego Amerykanina? Co on znaczy dla pana? On nic nie znaczy. To jest on - powiedział, biorąc w palce jedną z kostek lodu, roztapiających się na dnie jego szklanki.

- Mówił, że jest niewinny.

- To był złodziej.

- I do tego się przyznał. A dlaczego nie przyznał się do morderstwa?

Van Zandt prychnął.

- Bo zostałby do końca życia w więzieniu.

- I tak do niego trafił.

- To nie moja sprawa. Mnie chodziło o ochroniarza. I o jego rodzinę. Chodziło mi o bezpieczeństwo wszystkich pracowników.

- To bardzo szlachetne.

Van Zandt pokiwał głową, dopił resztkę ze szklanki, odchylając się do tyłu tak, że zobaczyłem, jak jego jabłko Adama podnosi się i opada.

- Panu nie smakuje?

- Smakuje - odparłem i zmusiłem się do drugiego łyku. Tym razem w ustach piekło trochę mniej, jak gdyby pierwszy łyk przytępił mi trochę kubki smakowe. W gardle piekło dalej, ale teraz byłem na to przygotowany. Przełknąłem i pytałem dalej.

- Skoro Michael Park zabił już ochroniarza, to zastanawiam się, dlaczego nie wziął wszystkich klejnotów? Co się stało, to się nie odstanie, więc mógł się nie krępować.

- Ale nie mógł się dostać do skarbca.

- On, zawodowy włamywacz?

- Skarbiec był nie do otwarcia.

- Ale miał zamki. U kogo były klucze albo szyfry? U pana?

- Szyfry. Zmieniane codziennie. Ja je znałem.

- Ochroniarze też?

Pokręcił głową.

- Czyli to niemożliwe, że Michael zmusił Roberta Wolkersa, by podał mu szyfr, nim go zabił?

- Zupełnie niemożliwe.

Van Zandt powiedział to obojętnym tonem, po czym uniósł się z fotela i jeszcze raz podszedł do barku. Zaczął nalewać sobie drugiego bourbona. Nawet nie zaproponował, że mi dopełni szklankę. Miałem wrażenie, że jeśli nie chcę go zrazić do siebie, nie powinienem drążyć dalej.

- Bardzo mi zależy - podjąłem, godząc się z tym, co się teraz stanie - żeby opowiedział mi pan coś o historii firmy Van Zandt. Jestem pewny, że moich czytelników bardzo by zainteresowało takie tło całej sprawy. Czy mogę pana o to prosić?

20

Znacznie później tego samego wieczoru, gdy van Zandt wreszcie zmęczył się własnym truciem o wspaniałym imperium rodzinnym, kiedy wróciłem do mojego mieszkania, przygotowałem sobie kąpiel. Gdy woda była tak gorąca, że aż parzyła, dolałem trochę zimnej, wlazłem do wanny i leżałem na wznak w parującej cieczy, wpatrując się bezmyślnie w białe kafelki na przeciwległej ścianie. Od czasu do czasu tyłek ześlizgiwał mi się po dnie i z przyjemnością osuwałem się z głową poniżej linii wody. Leżąc zanurzony, nasłuchiwałem metalicznego echa w uszach i czułem, że włosy unoszą mi się nad głową jak cienkie wodorosty. Powoli wynurzałem się, wypluwałem wodę z ust i czułem, że wilgotne powietrze lekko szczypie mnie w twarz.

Van Zandt oczywiście kłamał, ale nie wiedziałem jak bardzo. Zawsze mogło być tak, że czegoś już nie pamiętał, ale byłem przekonany, że pewne rzeczy świadomie przede mną zataił. Nie mogłem się o to na niego gniewać, bo sam też mu nakłamałem, no i w końcu przecież nie była to osobista zniewaga, bo tę samą bajeczkę opowiadał wszystkim od dziesięciu lat. Najśmieszniejsze jednak, że jego zasadnicze kłamstwo było tak przejrzyste. Jak sam mi powiedział, firma zawsze twierdziła, że tej nocy, kiedy zginął Robert Wolkers, skradziono raptem parę tanich kamieni, tych, które potem znaleziono w mieszkaniu Michaela, gdy go aresztowano. Już od jakiegoś czasu podejrzewałem, że to bzdura, ale coś, co van Zandt powiedział, tylko mnie w tym upewniło. Mówił, że był tylko jeden skarbiec i że pod koniec każdego dnia pracy znoszono tam klejnoty z całej szlifierni. Jeśli tak, to jak to się stało, że Amerykanin wziął akurat parę bezwartościowych kawałków cyrkonu, skoro już dostał się do skarbca, w którym trzymano też wszystkie inne kamienie?

To dało mi do myślenia na tyle, że zaraz wylazłem z wanny, wytarłem się ręcznikiem, owinąłem nim w pasie i zasiadłem przy biurku. Podniosłem słuchawkę i zatelefonowałem do biura Rutherforda. Czekając, aż zgłosi się automatyczna sekretarka, patrzyłem w ciemne okno na własne półnagie odbicie, zawieszone w powietrzu nad najwyższymi liśćmi drzewa, które rosło na brzegu kanału naprzeciw mojego domu. Odbicie było wychudłe i miało zapadnięte oczy, przypominało mało rozgarniętego uciekiniera ze świata duchów. Uniosło dłoń, szeroko rozcapierzając palce, i niepewnie do mnie pomachało, jakby nie było do końca przekonane, czyja w ogóle tu jestem. Uśmiechnąłem się słabo i już miałem odpowiedzieć coś bezgłośnie, gdy sygnał w sekretarce Rutherforda przerwał te myśli, a ja oderwałem się od własnego sobowtóra i nagrałem parę słów.

Telefon od Rutherforda wyrwał mnie następnego ranka z głębokiego snu. Śniło mi się, że wypadły mi wszystkie zęby i że jedyne, co mogę zrobić, to zanieść je do dentysty w szklance coca-coli. Gdy zadzwonił telefon, pędziłem właśnie jak szalony do gabinetu dentysty, mijając stających mi na drodze niezliczonych, upiornych przechodniów, podczas gdy moje zęby podskakiwały jak bąbelki i rozpuszczały się w trzymanej przeze mnie szklance. Dzwonek wdarł się w sen, w którym zacząłem nagle opętańczo szukać komórki, cały czas przepychając się przez tłum ludzi. Potem na szczęście mój mózg nagle skojarzył, o co chodzi z tym dzwonieniem, obudziłem się i chwyciłem słuchawkę.

- Halo? - wykrztusiłem, równocześnie sprawdzając językiem, czy ciągle jeszcze mam zęby.

- Tu Rutherford. Dostałem twoją wiadomość. Mam nadzieję, że nie dzwonię za wcześnie.

- Ależ nie - zapewniłem, unosząc się na łokciach i przecierając twarz dłonią. - Piszę na nowo jeden rozdział, z którym mam kłopoty. W czym mogę pomóc?

- A to nie ja powinienem tak spytać? Powiedziałeś, żebym zadzwonił do ciebie, jak tylko dostanę wiadomość. Masz dziś coś przed południem?

- Och! Tak. - Podrapałem się po głowie i stłumiłem ziewnięcie. - Tak powiedziałem. Przepraszam, Rutherford. Trochę mi się poplątało.

- Moment - rzucił. Wyobraziłem go sobie, jak sprawdza w kalendarzu. - Na chwilę mogę się spotkać. O co chodzi?

- O kolejną przysługę - odparłem. - Na początek wystarczy twoja sekretarka, ale miałem nadzieję, że potem przyszedłbyś do mnie i odwiedził ze mną kogoś.

- Nielsa van Zandta?

- Tak się składa, że nie. Chodzi mi o tego ochroniarza, który był wtedy na służbie razem z Robertem Wolkersem. Mówiłeś, zdaje się, że nazywał się Rijker.

- Znasz adres?

- Do tego właśnie potrzebuję twojej sekretarki. W książce telefonicznej go nie ma.

- Spróbuję się czegoś dowiedzieć. Odezwę się.

I rzeczywiście odezwał się, nim minęła godzina. Tylko że nie takich wiadomości się spodziewałem. Okazało się, że w najbliższej przyszłości żaden z nas nie porozmawia z Louisem Rijkerem, bo według sekretarki Rutherforda nie żył już od dwóch lat. To zresztą świetnie tłumaczyło, dlaczego nie mogłem go znaleźć w książce telefonicznej Amsterdamu. Był to prawdziwy cios, bo tylko Rijker znajdował się w okolicy szlifierni van Zandtów w chwili kradzieży. Pozostawał jednak jakiś promyk nadziei: Rutherford miał adres jego matki.

- Mieszka na Apollolaan. W starej dzielnicy południowej.

- Nie dałoby się, żebyś poszedł ze mną?

- Dałoby się - powiedział z całym entuzjazmem, jaki można kupić za sześć tysięcy w używanych banknotach.

Z Rutherfordem spotkałem się przed parterowym domkiem z czerwonej cegły z oknami o dwuwarstwowych szybach, zasłoniętych w dolnej połowie nieprzezroczystą folią. Pewnie folia została tam umieszczona, by przeszkodzić wścibskim w zaglądaniu do środka, choć sens tego zabiegu nieco mi umknął, gdy w drzwiach frontowych z utwardzanego PCW zobaczyłem klapkę dla kota. Jej rozmiary kazały mi domyślać się kiciusia wielkości średniego wilczura. Tak czy inaczej otwór był ogromny, więc ktoś niezbyt duży nie miałby najmniejszych kłopotów z wsunięciem przezeń głowy i ręki, a zatem i z otwarciem drzwi od wewnątrz. W dodatku nawet jeżeli drzwi były zamknięte na klucz, klucze pewnie dla wygody wisiały gdzieś blisko, tylko czekając, by spełnić swą powinność.

Oczywiście to wszystko nie miało tak naprawdę większego znaczenia, bo jedynym wyczynem, jaki na razie planowałem, było stanąć przed drzwiami i przycisnąć dzwonek. I czekać. Czekać.

Popatrzyłem na Rutherforda.

- Jesteś pewny, że to dobry adres?

- Oczywiście. Ale może trzeba było najpierw zatelefonować?

- Może - przyznałem i odwróciwszy się twarzą do drzwi, zacząłem lekko tupać w betonowy próg.

- To może zadzwoń jeszcze raz - zaproponował Rutherford.

- A to nie będzie niegrzeczne?

- Dlaczego zaraz niegrzeczne? Może po prostu nie usłyszała.

Skinąłem głową.

- Słusznie - zgodziłem się. - Zaryzykuję.

I zaryzykowałem. Tym razem przyciskałem dzwonek znacznie dłużej, tak by nie dało się go nie usłyszeć. Gdy wreszcie puściłem, cisza wydawała się tak nie na miejscu, że miałem pokusę zadzwonić znowu, byle tylko wypełnić czymś tę nagłą pustkę. Żeby tego nie zrobić, skrzyżowałem ręce na plecach i zacząłem kołysać się na piętach, a potem znów spojrzałem na tę cholerną klapkę. Mogłem się założyć, że zmieściłby się przez nią nawet Rutherford - a to najlepiej świadczyło, jakim była zagrożeniem. W końcu facet miał łeb jak balon meteorologiczny.

- Może powinniśmy przyjść kiedy indziej - stwierdził, unosząc w górę okrągłe ramiona.

- Chyba masz rację.

Tylko że wcale jej nie miał. Bo właśnie w chwili, gdy zaczęliśmy się odwracać, by odejść, za dwoma słupkami z luksferów po obu stronach drzwi przesunął się jakiś cień. Potem usłyszałem szczęk klucza w zamku i stanąłem twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku. W jednej ręce trzymała talerz zjedzeniem, w drugiej widelec z resztkami jakiegoś sosu. Miała na sobie barwny, plastikowy fartuch, a jej grube, siwiejące włosy były zaczesane do tyłu w praktyczny, choć mało stylowy koński ogon.

- So - powiedziała, przeciągając to słowo i zawieszając nad nami owo o chyba na całą wieczność.

- Sooooo - powtórzyłem jak papuga i popatrzyłem błagalnie na Rutherforda.

- Goedemorgen - przywitał się dziarsko i mówił dalej podobnym tonem, choć szczegóły jego przemowy były dla mnie całkowicie niezrozumiałe aż do chwili, gdy usłyszałem nazwisko Louis Rijker. Potem Rutherford wskazał na mnie, powiedział, że jesteśmy Engels, i na koniec zapytał, czy przypadkiem nie mówi w naszym języku.

- Yes - odparła rzeczowym tonem. - Ale ja nie jestem panią Rijker, tylko jej pielęgniarką.

- Aha!

Skinęła głową.

- A czy moglibyśmy porozmawiać z panią Rijker?

Westchnęła głęboko, podniosła obie ręce w naszą stronę, aż widelec i talerz znalazły się na wysokości naszych ramion, i zrobiła minę mającą świadczyć, że jej przypuszczenia pokrywają się z naszymi.

- Oczywiście mogą panowie spróbować, ale ona chyba nie mówi po angielsku.

- Kolega może tłumaczyć - zaproponowałem, wskazując na Rutherforda.

Bezradnie wzruszyła ramionami, po czym cofnęła się od drzwi i gestem zaprosiła nas do środka.

- Proszę - skapitulowała. - Niech panowie wejdą.

Zerknąłem na Rutherforda i pierwszy przestąpiłem próg. Stopy zapadły mi się w miękkie włókna ciemnoczerwonego dywanu. Gdy tylko znalazłem się w środku, oczy zaczęły mnie piec, jakbym właśnie wciągnął do nosa sok cytrynowy. Zapach kota był nieprawdopodobnie mocny. Zawsze miałem uczulenie na koty, ale tu kocia woń nie tylko unosiła się w powietrzu - był nią przesycony każdy centymetr budynku. Koci mocz i kocia sierść w dywanie, koci smród w tapecie, kocie jedzenie w misce pod moimi nogami. Wszędzie kot. I tylko odpowiedzialnego za to wszystko małego drania jakoś nie było widać.

Kichnąłem i przytknąłem dłoń do twarzy, wciągając w nozdrza świeżą dawkę kocich miazmatów. Kichnąłem znowu.

- Dobrze się czujesz, stary? - zapytał Rutherford, wycierając buty.

- Ehe. - Skinąłem głową, trzymając palec pod nosem i z całych sił zaciskając oczy.

- Jest pan uczulony na koty? - zapytała domyślna pielęgniarka.

- Na niektóre - odparłem i w ostatniej chwili udało mi się stłumić kolejne kichnięcie.

- Uwaga - powiedziała, odkładając widelec na talerz. Wolną ręką chwyciła mnie za nos i mocno zacisnęła na nim palec wskazujący i kciuk.

Skrzywiłem się, potem znów o mało nie kichnąłem, ale okazało się, że nie mogę, kiedy tak mnie trzyma. Może z tego bólu, bo naprawdę trzymała cholernie mocno.

- Lepiej?

Ostrożnie skinąłem głową, ale nim zdążyłem wyswobodzić się z jej chwytu, wiodła mnie za nos do przyciemnionego pokoju po lewej stronie. Potykając się, szedłem za nią z nosem do góry. Właśnie dlatego nie wiedziałem, czy nie natrafię na jakieś przeszkody.

Usłyszałem, że odkłada talerz, a potem poczułem, że prowadzi do mojego nosa moje własne palce.

- Niech pan sam spróbuje.

- Dzięgi - udało mi się wykrztusić.

- Proszę siadać.

Pchnęła mnie. Wylądowałem na miękkiej kanapie z wełnianą narzutą, która była chyba utkana z kociej sierści. Rutherford rzucił mi przepraszające spojrzenie, po czym posadził obok mnie swój pokaźny tyłek, wzniecając natychmiast alergenną chmurę, przez co zrobiło mi się jeszcze gorzej. Wyszarpnąłem z kieszeni chustkę i znowu w ostatniej chwili zdążyłem podłożyć ją pod nos. Trzymałem ją tam i tak długo z całych sił gryzłem się w język, dopóki nie odzyskałem panowania nad sobą. Wtedy uniosłem wzrok i zorientowałem się, że jest tu jeszcze jedna osoba.

Po drugiej stronie pokoju siedziała otyła kobieta w bardzo emerytalnym wieku, około osiemdziesiątki. Miała opuchnięte przeguby rąk i nóg. Ubrana była w niebieską, kwiecistą podomkę czy też szlafrok; kolana przykrywały jej koce. Na kocach siedział bezpośredni sprawca mojego opłakanego stanu, wielkie, rude, pręgowane kocisko, o tułowiu tak rozdętym, jakby podczas ostatniej wycieczki poza domek zostało złapane przez niesfornego nastolatka, który napompował w nie mnóstwo helu. Stwór ledwie uniósł głowę, by się nam przyjrzeć, po czym z powrotem wsadził nos w przednie łapy i zamknął oczy, zadowolony, że leży sobie i wydziela tyle alergenów, ile się da, bez poruszenia nawet jednego mięśnia.

Opuściłem chustkę i usiłowałem wykrzywić twarz w coś, co choćby w najmniejszym stopniu przypominałoby uśmiech, ale na sympatycznej staruszce nie robiło to większego wrażenia. Zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle nas zauważyła. Jej oczy były wielkości główki szpilki, jak maleńkie, szmaragdowe ćwieczki, które pociemniały z wiekiem. Wpatrywała się w jakiś punkt na ścianie o metr nad czołem Rutherforda. Spojrzałem w górę, Rutherford też, ale poza kwadratem niezbyt oryginalnej tapety żaden z nas nie zobaczył nic, co mogłoby przykuwać jej uwagę. Popatrzyliśmy na siebie, a potem na pielęgniarkę.

- Karinę - spróbowała pielęgniarka śpiewnym głosem, odzywając się do staruszki, jakby chciała namówić nieśmiałe dziecko, by bawiło się z innymi. - Karinę - powtórzyła, po czym spojrzała na nas ze zrezygnowaną miną, załamując ręce.

Znów popatrzyłem na starszą panią. Palcami bezwiednie ściskała i ugniatała wałek kociego cielska. Czy dotarło do niej, że tu jesteśmy? Miałem wrażenie, że można by strzelić jej nad uchem z papierowej torby i nawet by się nie wzdrygnęła.

- Czy ona nie słyszy? - zapytałem.

Pielęgniarka pokręciła głową.

- A czasem mówi?

- Czasem. - Uśmiechnęła się z przymusem. - Myślę, że nie za często ma gości.

Też tak myślałem. Trzymała kurczowo tego kota, jakby był jej jedynym towarzyszem w całym kosmosie. Patrzyła przed siebie ponuro z zaciśniętymi ustami, jakby jej fotel zbliżał się do szczytowego punktu olbrzymiej kolejki w lunaparku.

- Długo tu pani pracuje? - zagadnął Rutherford, próbując od innej strony.

- Dopiero od miesiąca - odparła i wzruszyła ramionami.

- Czy wie pani coś ojej synu? Czy ona o nim mówi?

- Tak. To on - powiedziała, zadowolona, że wreszcie może nam się na coś przydać, i sięgnęła do małego, tekowego stoliczka pod ścianą, na którym stała oprawiona fotografia. Podała zdjęcie Rutherfordowi. Obaj wpatrzyliśmy się w przedstawionego na nim mężczyznę.

Louis Rijker był na zdjęciu podobny z budowy i wieku do Rutherforda, choć miał więcej włosów, które dopiero zaczynały mu z lekka rzednąć na czubku głowy. Miał ciemne, krzaczaste, złączone nad nosem brwi i krzywe, szczerbate zęby. Ale podobnie jak u jego matki najbardziej uderzyły mnie jego oczy. Na zdjęciu patrzył wprost w obiektyw, ale odnosiło się wrażenie, że czegoś tu brakuje. Bo mówiąc szczerze, Louis Rijker nie wyglądał na holenderskiego mistrza wszech czasów w inteligencji.

- Czy ona ma jeszcze jakąś rodzinę? - zapytałem.

- Nie sądzę - odparła pielęgniarka i obrzuciła swą podopieczną smutnym spojrzeniem.

- Jest chora?

- Trochę. Na serce - wyjaśniła i poklepała się po własnej klatce piersiowej.

- A umysłowo? - zakręciłem palcem przy skroni.

- W porządku. Czasem mówi.

- O synu?

- Nie. Na przykład o pogodzie. I o Annabelle.

- Annabelle?

- O kotce.

Pociągnąłem nosem, jakby sama wzmianka o tym stworzeniu miała jakiś wpływ na stan moich górnych dróg oddechowych.

- Może gdyby panowie przyszli jutro, to coś powie - zaproponowała pielęgniarka.

- Tak - zgodziłem się i wstałem na nieco zdrętwiałe nogi. -Pewnie ma pani rację.

Uśmiechnąłem się uspokajająco do pielęgniarki, czekając, aż Rutherford też wstanie. Już wychodziliśmy, gdy przyszedł mi do głowyjeszcze jeden pomysł. Podniosłem rękę ku pielęgniarce, rozpiąłem kieszeń płaszcza i wyciągnąłem z niej dwie małpie figurki. Potem podszedłem do starszej pani i kucnąłem przy niej, całą siłą woli starając się nie odskoczyć od kotki.

- Poznaje to pani? - zapytałem cicho, podnosząc małpkę ku jej linii wzroku i obracając figurką przed jej oczami. - Czy Louis miał kiedyś coś takiego?

Zacząłem machać przed nią figurką w obie strony, jakby to był zegarek na łańcuszku w rękach hipnotyzera. W lewo i w prawo, w prawo i w lewo. Stopniowo ruch zwrócił jej uwagę i nagle, jak telewizor, który na chwilę zaczyna odbierać czysty sygnał, wzrok staruszki skoncentrował się dokładnie na figurce. Jej oczy rozjaśniły się, tęczówki otwarły jak rozkwitające kwiatki. Puściła kota i wyciągnęła drżącą dłoń po małpkę. Chwyciła mnie za palce i chciała wziąć figurkę, ale gdy rozwarłem rękę, jej uścisk właśnie zelżał i małpa spadła na podłogę. Sięgnąłem po nią i spojrzałem na starszą panią - jej wzrok znów stał się niewidzący.

- Chce pani to potrzymać? - zapytałem, biorąc ją za rękę, i rozchylając jej wilgotne palce, wcisnąłem jej w dłoń małpkę. Ale dłoń była już znów bezwładna. Usiłowałem zamknąć jej palce wokół figurki, na próżno - już wcale nie było w nich życia.

- Czy to coś ma dla pani jakieś znaczenie? Wie pani, co to jest?

Nie odpowiedziała. Zupełnie, jakbym rozmawiał z figurą woskową.

- Chodź. - Rutherford położył mi dłoń na ramieniu. - To nic nie da.

- Może jutro - powtórzyła propozycję pielęgniarka.

- Tak. Może.

Gdy znaleźliśmy się na ulicy, czyli wystarczająco daleko od kota, zrobiłem kilka głębszych wdechów, żeby pozbyć się kociego zapachu, po czym wsadziłem małpę do kieszeni i spojrzałem na Rutherforda, unosząc brwi.

- Myślisz, że w ogóle wiedziała, że jesteśmy u niej?

- Podejrzewam, że nie.

- Ja też. - Wciągnąłem do płuc jeszcze jeden haust powietrza i rozejrzałem się wokół, kręcąc smutno głową. - Chyba zmarnowałem ci kupę czasu.

- Wcale nie - uspokoił mnie i położył mi dłoń na plecach. - Bo ja tu znam świetne miejsce na mały lunch.

21

Przekąsiliśmy coś w pobliskiej cukierni i się rozstaliśmy. Jeszcze raz poszedłem do Marieke. Zastałem ją przy pracy za barem w Cafe de Brug. Włosy upięła spinką z żółwiowej skorupy, a wąską talię przepasała białym fartuszkiem. Trochę spłoszyła się na mój widok, po raz pierwszy od naszego poznania nie wiedząc, jak się zachować. Chwilę trwało, nim się zdecydowała, jak ma się do mnie odnosić, i w końcu zrobiła swoją stałą minę - ponurą.

W barze był jeszcze tylko jeden klient - stary człowiek w grubej, tweedowej marynarce i dopasowanym, wełnianym kapeluszu. Siedział przy stoliku nad szklaneczką rumu. Gdy wszedłem, skinęliśmy sobie nawzajem głową, ale jego mętne oczy tak naprawdę nie zarejestrowały mojego przyjścia. Oblizał wargi i dalej gapił się w swój rum. Wyglądał, jakby chciał kusić się tym rumem przez całe popołudnie.

- Napiłbym się piwa - powiedziałem do niej. - I nie patrz tak na mnie, robiłaś w życiu gorsze błędy.

Bez słowa sięgnęła po małą szklankę nad barem i zaczęła napełniać ją z beczki. Na piwie utworzyła się gruba piana, więc zdjęła jej część plastikową szpatułką. Upiłem łyk i patrzyłem, jak patrzyła na mnie. Nie spodziewała się tego i nie była pewna, jak ma rozumieć moje zachowanie. Czy byłem głupim Anglikiem, który się w niej zadurzył, czy może chodzi mi o coś innego?

- Dobre piwo. I szklanka czysta, i obsługa bez zarzutu. Powinnaś być z siebie dumna - pochwaliłem.

Zareagowała szyderczym uśmiechem. Przynajmniej przez chwilę nie marszczyła brwi.

- Jak myślisz, ile lat tu jeszcze wytrzymasz? Dwa, może trzy, a potem rzucisz to i wyjdziesz za jakiegoś bogatego typa z dziurą w głowie zamiast mózgu?

Szyderczy uśmiech i zmarszczone brwi równocześnie. Kto by pomyślał, że to możliwe.

- No bo musisz mieć jakiś plan, nie? Zakładając, że nie załapiesz się na te diamenty.

To niezwykłe, jak jedno słowo może zmienić komuś wyraz twarzy. Twarz Marieke nie wyrażała teraz nic, złość i nieufność po prostu wyparowały, a ona sama zamarła, jakby restartowała się i czekała, aż do sieci jej mięśni znów zaczną napływać instrukcje z mózgu. Nie trwało to długo, ale wystarczyło, bym wiedział, że jestem na dobrym tropie.

- Michaelowi udało się je ukryć, prawda? Mówiono, że wtedy ukradł całą fortunę, więc nawet nie wiadomo, ile to teraz może być warte.

Wydęła wargi i nie chcąc się zdradzić, usiłowała obojętnie patrzeć przez okno.

- Nie rozumiem tylko, jak do tego wszystkiego mają się te małpy. I dlaczego musisz mieć wszystkie trzy. Może mi się zwierzysz?

- A niby dlaczego?

- Mogłoby to ci się opłacić.

- Ale ty nie masz tych małp. Nie masz nic, co mnie interesuje.

- Aha, najpierw musisz się najarać?

Wydęła usta. Nie miałem nic przeciwko temu. Na jej wargi mogłem patrzeć cały dzień.

- A te małpy - powiedziałem - to ja mogę znowu zdobyć. Już raz mi się udało.

- Niby jak?

- No to już moja sprawa. Pytanie tylko, ile to dla ciebie warte? Tylko nie myśl, że wystarczy te dwadzieścia tysięcy euro. Ja chcę połowę diamentów.

Spojrzała na staruszka, a potem znów skupiła wzrok na mnie.

- Nie tak głośno.

- Racja, racja. Ale nie odpowiedziałaś mi na pytanie.

- Nie dam ci połowy. Ty nic do nich nie masz.

- A ty masz? Słuchaj, spałaś z Michaelem, ale jakoś nie wydaje mi się, że to była wielka miłość.

- Co ty możesz o tym wiedzieć?

- To mnie oświeć.

Popatrzyła na mnie wściekła, wzięła głęboki wdech, zamrugała parę razy. Potem znowu spojrzała w okno, tym razem już na pewno nic nie widząc, i lekko westchnęła. Zauważyłem, że skrzyżowała palce leżących na barze dłoni, ale nie byłem pewny, czy całkiem świadomie. Jednak niedługo przyglądałem się jej palcom, bo całą moją uwagę przykuła jej twarz. Szczególnie elegancko wyglądała z profilu - jak nasza młoda królowa na znaczku pocztowym. Kosmyki jasnych włosów na opromienionych słońcem skroniach, blady wysyp piegów na policzkach. No i te wargi, delikatne a wydatne, gotowe w każdej chwili oczarować każdego, kto będzie na tyle głupi, żeby popaść na ich punkcie w obsesję.

- Jak poznałaś Michaela? - zapytałem. - Przecież on wyszedł z więzienia dopiero parę dni temu.

- Pisał do mnie - odparła rozbrajająco monotonnym głosem, odwracając się do mnie. - Bardzo miło pisał.

- A ty odpisywałaś?

- Pewnie, czemu nie?

- Był mordercą. Nie przeszkadzało ci to?

- O tym nie wspominaliśmy.

- A o diamentach?

Pokręciła głową.

- Nie w listach. Strażnicy je czytali.

- To spotykaliście się osobiście?

Marieke chwilę zwlekała z odpowiedzią. Sięgnęła na półkę nad barem i wzięła kolejną szklankę. Napełniła ją wodą z kranu i napiła się. Nie trzęsły się jej ręce, nic z tych rzeczy, ale woda jakby trochę ją uspokoiła.

- Ja tam pracowałam - powiedziała wreszcie.

- W więzieniu?

- Przez dwa lata. W kuchni.

- I co, i opowiadał ci swoją historię po kawałku, za każdym razem, jak nakładałaś mu porcję puree?

- Głupi jesteś. Pytasz mnie, jak to się stało, a potem gadasz takie głupoty.

- To zły zwyczaj, masz rację. Opowiadaj.

Upiła kolejny łyk wody i otarła wargi czubkami palców. Siedziałem i czekałem. Przez chwilę szczypała się w dolną wargę i wreszcie zaczęła mówić dalej:

- Michael był taki... grzeczny. No i w ogóle był inny. Amerykanin w holenderskim więzieniu. Lubił sobie pogadać z kucharzami, ze strażnikami, z wszystkimi, którzy mieszkali poza więzieniem.

Urwała, jakby spodziewała się, że znowu zrobię jakąś niepoważną uwagę, aleja się powstrzymałem.

- Pytał mnie o wszystko: co robiłam poprzedniego dnia, jak minął weekend, jaka ma być pogoda, jaki mam samochód, czy często jeżdżę do Amsterdamu... Oczywiście nie wolno nam było odpowiadać, mówili, że to może być niebezpieczne.

- Jeżeli jakiś więzień za dużo się o kimś dowie?

- Albo za bardzo się do kogoś przywiąże. Bo wtedy zacznie prosić o różne rzeczy, żeby coś mu przynieść...

- A Michael prosił?

- Nigdy.

- Za to pisał do ciebie listy.

- Najpierw nie. Jak tam pracowałam, to tylko pytał o różne sprawy. Ale potem straciłam pracę.

- To jak się z tobą skontaktował? Dałaś mu swój adres?

- Nie. - Pokręciła głową. - Ja do niego napisałam.

- Ty?

Wzruszyła ramionami.

- Kiedy stamtąd wyjechałam, brakowało mi tych jego pytań. Tego, że tak rozmawiamy. I nie wiedziałam, czy teraz nie pyta kogoś innego. I smutno mi było na tę myśl. Więc pojechałam go odwiedzić.

- I wtedy po prostu wszystko ci wyznał?

- Bo on czuł to, co ja. Czuł do mnie... coś.

- Nieźle.

- I właśnie wtedy powiedział mi o diamentach.

- Założę się, że zrobiłaś zdziwioną minę. Tylko że ty już wtedy wiedziałaś, no nie? Przecież wystarczyło zapytać byle kogo w więzieniu, za co siedzi, albo zajrzeć do starej gazety. Może zrobiłaś to, jeszcze zanim zaczął z tobą rozmawiać. Sama mówiłaś, że nieczęsto można się natknąć w holenderskim więzieniu na Amerykanina.

Wyczekała, aż skończę, nie potwierdzając ani nie przecząc. Nie musiała. Wszystko pasowało jak ulał.

- Oczywiście nie powiedział ci, gdzie są, na to był za ostrożny. Przez dwanaście lat można całkiem dobrze nauczyć się cierpliwości.

- Powiedział mi, że je ma. - Zniżyła głos i pochyliła się ku mnie przez bar. - Ze ma ich dużo - szepnęła. - Ale że nie są pocięte.

- Chciałaś powiedzieć: oszlifowane?

- Tak, oszlifowane.

- I właśnie dlatego nie mógł ich sprzedać od razu. Potrzebował pasera. Zdaje mi się, że go znalazł. W Paryżu.

- Co?

- Nic takiego. Opowiadaj.

- Już właściwie nie ma o czym. Po tym, jak go odwiedziłam, pisał do mnie, a ja mu odpisywałam. A potem zaraz go puścili.

- I bardzo dobrze. Bo jeszcze by się odkochał.

- Jak go puścili, przyjechał do Amsterdamu.

- A ty go przyjęłaś tak, jak sobie wymarzył. A potem szeptał ci w uszko czułe słówka, aż mu się wypsnęło, że do tych diamentów nie da się dobrać tak łatwo, jak ci się wydawało. Bo i małpie figurki, i jacyś faceci, u których były... To musiał być wstrząs.

Zacisnęła usta.

- Wcale tak nie było.

- E, chyba było. Ale jak wolisz, możesz trzymać się wersji disnejowskiej. Tylko że najważniejsze jednak są w tym wszystkim te

małpy, no nie? Powiedział ci od razu, po co te małpy, czy musiałaś nad nim trochę popracować?

- Powiedział mi wszystko - odparła, prostując się. - Więcej niż tobie.

- Oczywiście. No, aleja byłem tylko chłopcem na posyłki. Za to ty jedyną, prawdziwą miłością.

Zrobiła afektowaną minę.

- Miałeś mu przynieść małpy. Chcieliśmy wyjechać z Amsterdamu.

- Z diamentami?

- No pewnie.

- Czyli dalej są w mieście.

Pokiwała głową, wywracając oczami, jakby było to całkiem oczywiste.

- Gdzie?

Właśnie w tej chwili drzwi do kawiarni otwarły się i do środka wszedł ten sam młody człowiek, którego widziałem tu przy pracy poprzednim razem. Natychmiast mnie zauważył i znieruchomiał. Nie rozpiął nawet do końca zamka błyskawicznego kurtki. Powiedział coś do Marieke po holendersku, bardzo wrogim tonem, aż staruszek uniósł wzrok znad rumu i popatrzył na mnie pytająco. Nie musiałem na to reagować, bo wyręczyła mnie. Chyba skutecznie, bo młody człowiek obrzucił mnie tylko swoim najgroźniejszym spojrzeniem i zniknął za drzwiami prowadzącymi na zaplecze.

- Nie odpowiedziałaś mi na pytanie - przypomniałem, z powrotem przekręcając się na stołku ku Marieke.

- Przynieś mi małpy, to coś powiem - odparła, zerkając na drzwi, za którymi zniknął jej kolega. - Bo inaczej jak mam ci ufać?

- Chcesz, żebyśmy sobie nawzajem ufali? Nie uważasz, że na to już trochę za późno?

- Nie, jeżeli przyniesiesz mi małpy.

- Mówisz tak, jakby to było całkiem proste.

Zrobiła surową minę.

- Tylko jak już je będziesz miał, nie zostawiaj ich w mieszkaniu. Przynieś je tutaj.

- Zobaczymy. Nigdy nic nie wiadomo. Może sam wszystko sobie wykombinuję i z nikim nie będę musiał się dzielić.

Zacisnęła zęby.

- Co? Myślisz, że żartuję?

Wstałem ze stołka i zapiąłem płaszcz. Potem wsunąłem dłonie do kieszeni i skinąłem głową na pożegnanie. Wiem, że to dziecinne, ale naprawdę fajnie było gadać o brakujących figurkach, proponować, że je odszukam, i przez cały ten czas trzymać je w kieszeni, dotykać ich palcami. Aż mnie kusiło, by je wyciągnąć z kieszeni i z uśmiechem pomachać jej nimi przed nosem. Ale się powstrzymałem. Nadal nie wiedziałem dokładnie, ile wytrzyma.

Powoli zapadał zmierzch, temperatura spadła o parę stopni, a nad kanałem zaświeciły się latarnie. Popatrzyłem na zegarek; zobaczyłem, że jest już prawie wpół do szóstej, więc, ponieważ nie miałem ochoty gnieść się w tramwaju, zacząłem rozglądać się za najbliższym stojakiem na rowery. Zaraz jakiś się napatoczył; wybrałem sobie jasnoniebieski rower z błotnikami i koszykiem na kierownicy. Metalowy łańcuch, którym był przyczepiony do stojaka, zamknięto na nowoczesną kłódkę, więc wyciągnąłem sprzęt i załatwiłem sprawę, zanim palce zdążyły mi zdrętwieć z zimna. Przypiąłem sam łańcuch z powrotem do stojaka, wyplątałem rower z gąszczu sąsiednich pedałów i kierownic i podprowadziłem go na skraj jezdni. Już miałem przełożyć nogę przez ramę i odpedałować w siną dal, gdy z pobliskiego parkingu wyskoczyła z piskiem opon biała furgonetka. Niepoprawny kierowca przycisnął hamulec i zatarasował mi przejazd. Przednie drzwi vana gwałtownie się otworzyły.

Wiadomo, że kierowcy bywają bezczelni, ale ten wyjątkowo, więc chwilę trwało, nim ochłonąłem ze zdziwienia i przygotowałem się na konfrontację. Jak się okazało, konfrontacja ta była innego rodzaju, niż się spodziewałem, bo dwaj panowie, którzy wyskoczyli z auta, mieli na głowach kominiarki, a jeden z nich trzymał na ramieniu kij baseballowy. Otworzyłem usta, by coś powiedzieć, ale zanim padło choćby jedno słowo, ten z kijem machnął nim do przodu i trafił mnie prosto w splot słoneczny. Ból był natychmia-

stówy i obezwładniający Eksplodował z klatki piersiowej aż po czubki palców, zmuszając mnie, bym puścił rower, i zapierając mi dech. Nogi ugięły się pode mną, opadłem na kolana na bruk, rower wywrócił się obok mnie. Podniosłem wzrok i próbując złapać oddech, zobaczyłem, że zamaskowany napastnik znów się na mnie zamierza. Tylko że tym razem, kiedy trafił, nie czułem już nic.

22

Walizka nie chciała się domknąć. Naciskałem na wieko z całych sił, próbowałem dopiąć zatrzaski, na próżno. Coś ciągle blokowało. Rzuciłem walizkę na podłogę i docisnąłem ją nogą. Nic, zacząłem więc skakać po niej. To trochę pomogło, ale tylko trochę. Postanowiłem otworzyć ją i spróbować inaczej ułożyć dłoń lokaja Arthura, lecz gdy otwarłem wieko, nie było tam wcale dłoni, tylko ludzka głowa. Głowa wytrzeszczała na mnie błagalnie oczy, które omal nie wypadały z otworów kominiarki, i jęczała. Jęczała coraz bardziej natarczywie, zaczęła się trząść, jakby chciała coś powiedzieć, a nie mogła. Sięgnąłem w dół, wepchnąłem palce między wargi i szperałem w wilgotnej jamie ustnej, póki nie wymacałem czegoś twardego. Chwyciłem to coś najsilniej, jak mogłem, i pociągnąłem. Z ust wysunęła się oślizgła od śliny małpia figurka. Uniosłem ją do nosa i powąchałem. Słodkawy, pieprzowy zapach powoli dotarł do moich zatok i podrażnił mózg. Oczy otwarły mi się nagle i człowiek, który trzymał mnie za włosy, jeszcze raz podsunął mi pod nos sole trzeźwiące.

Na wszelki wypadek dodatkowo parę razy porządnie dał mi w pysk. Ja wybełkotałem coś, czego nie potrafiły wypowiedzieć moje suche wargi i język. Wyprodukowałem policzkami trochę śliny, przełknąłem ją i wtedy dostałem nudności. Nagła i niepowstrzymana fala gorąca przepłynęła mi z piersi na czubek głowy, robiąc mi z czoła rozgrzaną patelnię. Poczułem ucisk w uszach

i skurcz w gardle. Zgiąłem się wpół i wyrzuciłem z siebie całą zawartość żołądka.

Mężczyzna puścił moje włosy i odskoczył, burcząc, a ja wypluwałem z ust resztki żółci. Chciałem otrzeć dłonią usta, twarz i czoło, zorientowałem się jednak, że to niemożliwe, bo obie ręce miałem przywiązane do plastikowego krzesła, na którym siedziałem. Stopy też miałem związane i przymocowane do metalowych nóg tego krzesła. Było mi przeraźliwie gorąco. Marzyło mi się, by mnie wrzucono do basenu z lodowatą wodą, by mi ktoś zrobił zimny prysznic. Jak pijany obróciłem się do mężczyzny, by poprosić go o pomoc, ale gdy otwarłem paskudnie śmierdzące usta, by wybełkotać słowa, wzrok mi się zamglił i uświadomiłem sobie, że patrzę w długi, nieostry tunel prowadzący tylko w nieprzytomność.

Gdy ocknąłem się drugi raz, ten sam człowiek odchylił mi głowę do tyłu i lał mi w gardło wodę. Dławiłem się i krztusiłem, i o mało znów nie zwymiotowałem. Usiłował lać dalej, ale z jękiem pokręciłem głową i też głową odtrąciłem szklankę. Cofnął się i przez chwilę mi się przyglądał, po czym zawołał coś przez ramię po holendersku i w pokoju pojawił się jego towarzysz. Obaj mieli na sobie dżinsy i skórzane kurtki, a włosy chudego, czyli tego, który trzymał szklankę, były zmierzwione i spłaszczone od kominiarki. Duży w ogóle nie miał włosów. A choć widziałem ich jak dotąd tylko raz - wtedy, gdy siedzieli w kawiarni z Michaelem - myślałem o nich od tamtej chwili tak często, że wiedziałem od razu, kto zaczął.

Poczułem nosem jakiś smród i spojrzałem w dół. Przede mną wciąż rozlewały się po podłodze moje wymiociny. Podniosłem wzrok i przyjrzałem się pomieszczeniu, w którym mnie trzymali. Znałem je. Materac i pościel wciąż były podarte, drewniany kufer stał tam, gdzie wcześniej, a właz na strych był na właściwym miejscu, czyli dokładnie nad kufrem. Na nagiej podłodze niedaleko od kałuży wymiocin zauważyłem dwie małpie figurki.

Tamci dwaj zobaczyli, że na nie patrzę, i powiedzieli coś do siebie. Potem chudy schylił się, chwycił je w dłoń i zapiął je na zamek

błyskawiczny w kieszeni kurtki, podejrzliwie mi się przyglądając, jakbym w jakiś sposób mógł mu je teraz wykraść. Nie miałem pojęcia, jak to sobie wyobrażał. Już sam fakt, że miałem ręce związane do tyłu, wystarczał, bym krzywił się z bólu przy każdym oddechu. Bolała mnie też klata od uderzenia kijem baseballowym, i bałem się, że pewnie mam złamane przynajmniej jedno żebro. Chyba to nawet dobrze, że nie mogłem ruszać rękami, bo dzięki temu nie mogłem zrobić sobie jeszcze większej krzywdy ani sprawdzić, w jakim stanie znajduje się tył głowy. Cóż, miewałem już przyjemniejsze wieczory.

- Ty jesteś Anglik - wreszcie odezwał się duży.

Skinąłem głową, a potem skrzywiłem się, bo pokój przechylił się w jedną stronę.

- Wiesz, kim jesteśmy?

Tym razem pokręciłem głową, ale ostrożnie.

- My cię znamy. Mister Charlie Howard. Pisarz.

- Tak - udało mi się wykrztusić.

- I złodziej.

Spojrzałem mu w oczy. Były głęboko osadzone i bardzo ciemne. Wcisnął głowę w potężne ramiona i oddychał przez rozdęte nozdrza, czekając, aż odpowiem. Chudy patrzył to na mnie, to na niego, jakby był widzem na zawodach w sportach walki. Ja popatrzyłem na podłogę, usiłując się skupić, a duży powtórzył:

- Jesteś złodziej. Okradłeś nas.

- To była pomyłka - zaskrzeczałem.

- Teraz tak mówisz.

Podniosłem wzrok.

- Tak naprawdę to powtarzam to sobie już od ponad tygodnia. Od kiedy zabiliście Michaela.

Chudy odwrócił się do dużego, by mu coś powiedzieć, ale duży podniósł dłoń i go powstrzymał. Podszedł do mnie i kucnął tuż przed moim krzesłem. Jego twarz znalazła się tuż przy mojej. Uniósł brwi i spojrzał mi głęboko w oczy, gładząc się po brodzie palcami, jak golfista zastanawiający się nad trudnym uderzeniem. Pomyślałem nawet przez chwilę, że uderzy mnie, ale on tylko kucał przede mną bez słowa; oddychał powoli, jakby chciał wyczytać coś z wyrazu mojej twarzy. Nie wiedziałem, o co mu chodzi, ale też nie miałem siły, by udawać, więc pozwoliłem mu czytać sobie, ile zechce. W końcu oparł dłonie na udach i wstał.

- Ty śpij - powiedział.

Uniósł nogę w wielkim bucie w powietrze i kopnął nią krzesło. Przewróciło się, ja z nim. Spadając na bok, znów poczułem skurcz bólu w piersi.

Nawet jakoś udało mi się zasnąć, choć nie na długo. Obudziło mnie mrowienie w ręce. Musiała odpłynąć mi z niej chyba cała krew, bo najpierw zdrętwiała, a potem zaczęła rwać. Zacisnąłem zęby i zmagając się z bólem i kłuciem w całej klatce piersiowej, usiłowałem jakoś podnieść się z krzesłem, ale mi się nie udawało, bo leżałem pod bardzo niewygodnym kątem. Wbiłem czoło w podłogę i próbowałem unieść się na tyle, by przywrócić krążenie w ścierpniętej ręce. Trochę pomogło, ale bardzo chciałem wyprostować rękę i nią potrząsnąć.

- Ej! - zawołałem w panice, która mnie samego zdziwiła. - Ej! Ręka mnie boli. Proszę. Naprawdę boli.

Usłyszałem w korytarzu zbliżające się kroki.

- Proszę - powtórzyłem. - Przynamniej postawcie mnie z powrotem. Całkiem mi zdrętwiała.

Na progu pokoju zatrzymał się jakiś cień, ale nie podchodził bliżej.

- Błagam, rozwiążcie mi ręce. Muszę je rozprostować. Proszę.

Znów odgłos kroków, tym razem jednak się oddalały. Potem

w korytarzu zgasło światło. Zacząłem jęczeć i kląć pod nosem. W tej chwili mogłem albo się uspokoić, albo oszaleć, ale ja tylko się zezłościłem. Kląłem, zgrzytałem zębami i zacząłem rzucać się po całej podłodze, drąc się za każdym razem, gdy robiłem sobie jeszcze większą krzywdę, dopóki nie udało mi się jakoś przewrócić na drugi bok i położyć na drugiej ręce. Leżałem tak Bóg wie jak długo, z twarzą wtuloną w zakurzoną, drewnianą podłogę, oddychając nierówno, przeszywany od czasu do czasu bólem w klatce

piersiowej i potężnym łupaniem w potylicy, nim wreszcie duży i chudy wrócili do pokoju i znów stanęli nade mną.

- Wstawaj - rozkazał duży.

- Nie mogę.

Zniecierpliwiony, kiwnął na chudego i obaj podnieśli mnie razem z krzesłem. Nie miałem pojęcia, która godzina, choć coś mi mówiło, że to albo późna noc, albo wczesny ranek. Chyba tak, bo chudy wyglądał na zmęczonego i niewyspanego. Zresztą nie miało to w tej chwili znaczenia.

- Gadaj nam o Amerykaninie - powiedział duży.

Zamrugałem, usiłując się skupić i zaprowadzić w głowie jaki

taki porządek.

- Nazywał się Michael Park - zacząłem, rozluźniając szczęki i oblizując wargi. Wciąż czułem w ustach kwaśny posmak. - Właśnie wyszedł z więzienia. Siedział za...

- Tak, tak. Gadaj, skąd go znasz.

- Wynajął mnie. Żebym wam ukradł te małpy. Jak byliście razem na kolacji.

- Łżesz - warknął duży, cofając rękę w tył, jak do uderzenia.

- Nie łżę - obruszyłem się. - To prawda. Serio. Powiedział, że mu ufacie. Umówił się z wami na kolację, żebym mógł je wam ukraść. Powiedział, gdzie mieszkacie i gdzie trzymacie małpy.

Z wahaniem opuścił rękę.

- Ale po co?

- Nie wiem. Miał wyjechać z Amsterdamu, jak tylko mu je zdobędę.

- Tak ci powiedział?

- Tak. Uwierzyłem mu.

Duży zaczął przemyśliwać to, co mu powiedziałem. Chudy patrzył na kolegę. Jego szczurza twarz drgała, długie ręce zwisały bezwładnie wzdłuż boków. Bardzo mi się ten chudy nie podobał. Z dużym nawet mogłem gadać, ale odnosiłem wrażenie, że chudy nie ma mózgu, do którego cokolwiek mogłoby przemówić. Był podminowany, w każdej chwili mógł wybuchnąć, choć chyba nie przez prochy, tylko po prostu taką już miał naturę.

- Zresztą - podjąłem, usiłując pociągnąć dużego za język - co was to obchodzi? Michael nie żyje, a wy macie trzy małpy.

Duży znów wcisnął głowę w ramiona, jakby zbierał się w sobie, i tym razem byłem pewny, że podejdzie i mnie uderzy. Wziął głęboki wdech, jego potężna pierś podniosła się i wypełniła, a dłonie zwinęły przy bokach w pięści. Zaciskał te pięści tak, że zbielały mu palce.

- Co ty gadasz?

- Przecież to oczywiste. Ukradliście figurkę, którą miał Michael. Dlatego go pobiliście. Żeby wam powiedział, gdzie ona jest. No a teraz macie jeszcze te dwie, które wam ukradłem.

- Już mówiłeś, że go zabiliśmy. To nieprawda.

Chudy niespokojnie pokręcił głową.

- Jeżeli nie wy, to kto?

- Ty - warknął duży. - Dlatego cię zamknęli.

- To była pomyłka.

- Znowu pomyłka. - Przekręcił głowę z boku na bok. - Ten, co cię aresztował, ten Burggrave, on nigdy się nie myli.

- No, to teraz się pomylił. Słuchajcie, rzeczywiście poszedłem do mieszkania Michaela, po tym jak ukradłem wam małpy, ale on już był pobity. Leżał w wannie. Miał połamane palce.

Duży gwałtownie wciągnął powietrze i odwrócił twarz, jak gdyby nie chciał patrzeć na odmalowany przeze mnie obraz. Język chudego po jaszczurzemu wysunął mu się z ust.

- Powiedział coś?

- Nie.

- Łże - stwierdził z pełnym przekonaniem chudy. - Chce nas oszukać.

- Wcale nie - zaprotestowałem. - To prawda. Uwierzcie mi.

Duży podniósł dłoń, uciszając nas obu.

- To ty nie masz tej trzeciej małpy? - zapytał.

- A to nie wyją macie?

Znów popatrzył mi prosto w oczy, jakby chciał zajrzeć mi w głąb duszy. Tym razem odwzajemniłem spojrzenie. Gdzie jest trzecia małpa? Jeżeli ani ja jej nie mam, ani oni, to kto? I czy mówią

prawdę, że nie zabili Michaela? Zaglądanie w duszę nie szło mi najlepiej, bo byłem zbity kijem baseballowym i przywiązany do krzesła.

- To może - odezwałem się znowu - puścicie mnie, a ja wam znajdę tę trzecią? Mam pomysł, gdzie może być.

- Gdzie?

- Gdzieś, gdzie od razu trzeba było jej szukać. Jeżeli mnie puścicie, znajdę ją i wam przyniosę.

Duży uśmiechnął się szeroko, ukazując cały garnitur plomb. Nawet udało mu się zachichotać.

- Łżesz. Pójdziesz na policję.

- Wierz mi, to najgłupsze, co mógłbym zrobić.

- Tylko że ja ci nie wierzę. - Wskazał głową na chudego. - A kolega mówi, że powinniśmy cię zabić. Zaczynam się z nim zgadzać.

- Nie, posłuchaj. Wiem wszystko.

- Nic nie wiesz.

Skinął na chudego i obaj wyszli z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Gdy tylko wyszli, wróciłem do tego, co robiłem, nim weszli. Bo prawdę mówiąc, włamywacz to po trochu też sztukmistrz. Zamki, łańcuchy i więzy działają właściwie na tych samych zasadach. Z tą różnicą, że włamywacz chce się dostać do czegoś, co jest zamknięte, a sztukmistrz uczy się między innymi z więzów uwalniać. Można powiedzieć, że w obu zawodach wykorzystuje się podobne zdolności. Co tu dalej owijać w bawełnę: udało mi się poluźnić sznur na przegubach rąk.

Bo prawda jest taka, że sznurem zajmowałem się od pierwszej chwili, gdy odzyskałem przytomność. Przy każdym ruchu bolało mnie w żebrach, bolały mnie też dłonie i palce zdrętwiałych rąk, ale lepsze to niż dać się zabić. Szarpałem się więc ze sznurem i niezręcznie manipulowałem przy węzłach. Po paru godzinach wreszcie mi się poszczęściło: pierwszy węzeł puścił. Potem było ciągle to samo, tyle że sznur stawał się odrobinę luźniejszy, przeguby poruszały się odrobinę swobodniej, aż w końcu mogłem zsunąć sznur z rąk. I zsunąłem go dokładnie w chwili, gdy duży z chudym wyszli z pokoju i zostawili mnie samego.

Oczywiście był to dopiero pierwszy krok, więc gdy już ostrożnie rozprostowałem ramiona, obejrzałem otarcia na przegubach i do woli namachałem się rękami, musiałem powtórzyć ten sam proces ze sznurem krępującym moje stopy. Tym razem jednak widziałem, co robię i z czym się zmagam. Kiedy rozluźniłem pierwszy, najważniejszy węzeł, miałem już tylko jeden problem: czy zdążę się całkiem oswobodzić, nim któryś z moich prześladowców wpadnie tu z kijem baseballowym, by mnie wykończyć.

Takie myślenie nie bardzo mi pomagało. Można wręcz powiedzieć, że bardzo skutecznie opóźniało moje poczynania właśnie dlatego, że pod jego wpływem szarpałem się ze sznurem i zanadto się spieszyłem. Sęk w tym, że choć wiedziałem, że to mnie opóźnia, równocześnie bałem się, że zmarnuję taką świetną szansę ucieczki, i w efekcie szarpałem się jeszcze bardziej. Z drugiej jednak strony przerażenie o tyle mi pomagało, że kazało mi zapomnieć o obrażeniach. Musiałem myśleć o czym innym niż o bólu, gdy w końcu uwolniłem się całkiem, chwiejnie wstałem z krzesła i zacząłem przymierzać się do trudnego zadania, jakim było dostanie się na dach.

Nie będę udawał, wciągnięcie się przez właz bolało jak wszyscy diabli. Możliwe, że w ten sposób raczej sobie zaszkodziłem, niż pomogłem, bo od wysiłku żebra bolały mnie jeszcze bardziej - ale teraz już wiem z autopsji, że to, co mówi się o nadludzkich siłach w sytuacjach krańcowych, to jednak prawda, bo mimo wszystko udało mi się podciągnąć do włazu, i w dodatku zrobić to bez wrzasków i kwików przy każdym ukłuciu bólu, który jak prąd elektryczny przeszywał mój tułów.

A że była to dosłownie sprawa życia lub śmierci, odczułem wielką ulgę, gdy wreszcie udało mi się zaczepić łokciem i udem o krawędź włazu i gdy wsunąwszy dłoń pod chropowatą izolację, przekonałem się, że pistolet wciąż jeszcze był dokładnie w tym samym miejscu, w którym go ukryłem - tak dzieje się zawsze, gdy układ planet sprzyja człowiekowi i gdy Pan Bóg też jest przychylnie nastawiony.

Oczywiście wtedy nie miałem czasu myśleć o takich sprawach, bo znacznie bardziej koncentrowałem się na macaniu rękojeści pistoletu, i w dodatku robieniu tego wjak najgłębszej ciszy. Wreszcie znalazłem jakiś przycisk i, zaciskając zęby, go przycisnąłem. Wypadł magazynek z nabojami - a zupełnie nie o to mi chodziło. Jakoś udało mi się go założyć z powrotem, znalazłem jeszcze jedną dźwignię, i tym razem, takjak miałem nadzieję, był to bezpiecznik. Przesunąłem ją w jedną stronę, nic strasznego się nie stało, opuściłem więc nogę do pokoju i jak najzręczniej w tych okolicznościach opadłem na wieko kufra.

Trzymając przed sobą broń jak latarkę, tylko taką szczególnie niebezpieczną, ruszyłem do drzwi. Zatrzymałem się, nasłuchując odgłosów, które mogłyby świadczyć o tym, że mężczyźni mnie usłyszeli. Słuchałem i słuchałem, ale słyszałem tylko ciszę i własny, płytki, urywany oddech. Wszedłem więc na korytarz, wymierzyłem broń przed siebie i podążyłem za muszką na lufie w stronę drugiego pokoju. Drzwi były zamknięte. Obejrzałem się przez ramię, znów popatrzyłem na drzwi i zacząłem się zastanawiać, czy nie otworzyć ich kopnięciem. W końcu jednak sięgnąłem do klamki, przycisnąłem ją najwolniej i najciszej, jak mogłem, i lekko uchyliłem drzwi, by zajrzeć do środka.

W pokoju nie paliło się światło. Po kilku nerwowych sekundach oczy przyzwyczaiły mi się do mroku i zobaczyłem zarys postaci chudego, śpiącego na łóżku polowym. Obok łóżka leżała na podłodze jego skórzana kurtka. Podszedłem do niej na palcach i pochyliłem się po nią, jednym okiem nie przestając zezować na chudego. Potem obmacałem kurtkę; natrafiłem palcami na małpie figurki. Nadal były w zapiętej na zamek błyskawiczny kieszeni. Bałem się otwierać go na miejscu, więc zabrałem kurtkę i wycofałem się z pokoju na korytarz - a tam czekał już na mnie duży z kijem baseballowym na ramieniu.

Tylko że nie spodziewał się, że będę miał broń. Bo gdyby się spodziewał, raczej czekałby przy ścianie i walnąłby mnie w głowę, gdy tylko wynurzyłbym się zza drzwi - a tak stał naprzeciw mnie na drugim końcu korytarza i gdy włączał żarówkę wiszącą z sufitu, musiał być pewny, że wystarczy widok kija, bym się poddał. Gdy wyciągnąłem rękę i wycelowałem w jego stronę pistolet, oczy zrobiły mu się bardzo okrągłe. Potem zaraz się zwęziły, a na czole pojawiły się gniewne zmarszczki.

- Przecież cię obszukaliśmy - warknął.

- I to was nauczy, że broni nie należy zostawiać byle gdzie. Bo byle kto może ją znaleźć.

- Ale...

- Rzuć to - przerwałem mu, wskazując gestem kij. - A sam do tyłu. No już. Cofnij się.

Zawahał się. Machnąłem w jego kierunku lufą pistoletu. Powoli odstawił kij, opierając go o ścianę.

- Nie tak. Na podłogę - syknąłem.

Zaczął klękać.

- Nie ty - powiedziałem. - Kij. Połóż go na podłodze.

Tak zrobił.

- Dobra. A teraz odsuń się od niego.

Cofnął się, aja spojrzałem na drzwi frontowe. Zauważyłem, że zostały prowizorycznie naprawione, a nie wymienione. W tej samej chwili duży wrzasnął coś po holendersku w stronę drugiego pokoju, skąd natychmiast dobiegła bełkotliwa odpowiedź. Pokręciłem głową i tym razem duży się nie odezwał, ale było już za późno. Poszedłem kawałek korytarzem, a potem szybko obróciłem się, gdy pojawił się za mną zaspany chudy, któremu opadła szczęka, gdy zobaczył mnie z pistoletem w jednej, a z jego własną kurtką w drugiej ręce.

- Gdzie kluczyki do furgonetki? - zapytałem, kierując pistolet to ku jednemu, to ku drugiemu.

Chudy nadal był zbyt wstrząśnięty, by odpowiedzieć, a duży zwlekał.

- Kluczyki! - krzyknąłem, niemal dźgając lufą chudego i kładąc palec na spuście. - Ale już.

Bez słowa wskazał gestem trzymaną przeze mnie kurtkę. Potrząsałem nią, póki nie usłyszałem brzęku kluczy.

- W porządku. -1 zwróciłem się ku dużemu. - Otwieraj drzwi. Dobrze. Teraz się cofnij. Jeszcze, jeszcze. Okej.

Po raz ostatni sprawdziłem, co robi chudy, czy aby nie podszedł bliżej.

- Jeżeli usłyszę któregoś z was na schodach, zanim stąd wyjdę, przysięgam, strzelę. Zrozumiano?

Chudy stał z otwartą gębą i ukradkiem zerkał ku wspólnikowi, ale duży skinął głową i schował ręce za siebie. Podszedłem bokiem do drzwi, zataczając lufą łuk między jednym a drugim. Gdy znalazłem się za progiem, obróciłem się na pięcie i popędziłem do schodów, po których trochę zbiegłem, a trochę stoczyłem się, najszybciej, jak to było możliwe w moim stanie. Gdy dotarłem na parter, dyszałem ciężko, w głowie mi się kręciło, a serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, ale nie usłyszałem za sobą żadnych kroków. Sięgnąłem do drzwi frontowych, do zamka, odciągnąłem go i najszybciej jak mogłem, pobiegłem w zimną, ciemną noc, grzebiąc przy tym w kieszeniach skórzanej kurtki, dopóki nie znalazłem kluczyków do furgonetki. Skręciłem nad kanał, by wrzucić je do wody. Zastanawiałem się, czy nie pozbyć się też pistoletu, ale w końcu uznałem, że wystarczy owinąć go kurtką i wsunąć sobie pod pachę. A potem ruszyłem na poszukiwanie najbliższego stojaka z rowerami.

23

W mieszkaniu zatrzymałem się tylko po to, by wrzucić do torby trochę ubrań i paszport i zabrać mój złodziejski sprzęt. Pistolet też wsunąłem do torby i już miałem wybiec z budynku, gdy wpadłem na pomysł, by wejść do łazienki i obejrzeć obrażenia. Przed lustrem uniosłem koszulę i zobaczyłem na samym środku torsu soczyście fioletowy siniak, który wyglądał, jakby ktoś wymalował na mnie tarczę strzelecką. Pochyliłem głowę i lekko dotknąłem krwi, która skrzepła mi we włosach. Odkręciłem kurek z zimną wodą, zamoczyłem ręcznik i zmyłem akurat tyle krwi, ile mogłem, nie otwierając na nowo rany. Potem zdjąłem koszulę, włożyłem niepokrwawioną bluzę, na to kurtkę chudego, wciąż z małpimi figurkami w zamkniętej kieszeni. Wreszcie mogłem iść. Na ulicy nie było ani śladu dużego czy chudego, ale nie zamierzałem na nich czekać. Ruszyłem więc przez Dzielnicę Czerwonych Latarni ku St. Jacobsstraat, przygotowując się w duchu na coś, co powinienem był zrobić już dawno temu.

Drzwi frontowe budynku były nadal na tym samym miejscu co wtedy, gdy po raz pierwszy przyprowadziła mnie tu Marieke. Zerknąłem na nie i zastanawiałem się, czy nie sforsować zamka, ale miałem wątpliwości. Na warstwie ulotek pokrywających drzwi widniały na wysokości oczu jaskrawe, policyjne pieczęcie. Istniała pewna, choć niewielka możliwość, że drzwi są obserwowane. Zresztą nawet gdyby nie były, to zawsze istniało ryzyko, że podczas krótkiego przejścia po schodach do kawalerki Michaela Parka natknę się na któregoś z lokatorów. Kręciłem się więc w pobliżu i myślałem. Z sex shopu w sąsiednim budynku płynęła muzyka dance, z drugiej strony znów, z kawiarni, jakieś reggae-ska. Z daleka słychać było też gdzieś w mieście odległe wycie syreny policyjnej.

W końcu uznałem, że to nie najlepszy pomysł wchodzić od frontu. Tak byłoby najłatwiej, ale z instynktem lepiej się nie spierać. Wycofałem się więc i poszedłem dalej wzdłuż St. Jacobsstraat, do najbliższej przecznicy, a potem na tyły budynku. Gdy już się tam znalazłem, ukryłem moją torbę w jakimś ciemnym kącie, po czym podtoczyłem uliczką wielki, plastikowy kontener na śmieci, który ustawiłem tak, żeby było mi najwygodniej.

Gdy wdrapywałem się na kontener, jedną nogą podpierając się o ścianę domu, a wybijając się z drugiej, obolały splot słoneczny znów rozpalił się bólem. Mimo to udało mi się uchwycić okrągłego okapu płaskiego daszku, opadającego spod tylnego okna mieszkania Michaela.

Tym razem, pozbawiony skutecznego bodźca, jakim jest obawa o własne życie, znacznie dłużej męczyłem się z podciąganiem się do góry - tyle tylko, że mogłem kląć i jęczeć do woli. Gdy ta męka wreszcie się skończyła, położyłem się na daszku w całkowitym milczeniu i wpatrywałem w szare chmury na wieczornym niebie. Jarzyły się lekko w sodowej poświacie miasta, a niebo było jakby ciemną, złowrogą, morską otchłanią, nakrapianą fosforyzującym planktonem. Czekając, aż złapię dech, raczyłem się tym widokiem, równocześnie grzebiąc w kieszeniach w poszukiwaniu jednorazowych rękawiczek chirurgicznych, które zaraz naciągnąłem na dłonie. Potem obróciłem się na bok, zajrzałem do środka przez okno łazienki i przygotowałem na jeszcze jeden wysiłek.

Na szczęście przy parapecie okna biegła żeliwna rynna - na tyle blisko, że mogłem się po niej wspiąć. Takie wspinanie się wcale nie bolało tak, jak się spodziewałem. Podniosłem się więc na wysokość paru metrów, wsparłem prawą stopę na jednej z metalowych podpórek przytrzymujących rynnę przy murze i sięgnąłem ręką do parapetu. Z parapetu z kolei wyciągnąłem się, jak mogłem najwyżej ku opuszczanej części okna, której uchwyciłem się wolną ręką, by powoli je otworzyć. Minęła minuta, nim otwór zrobił się na tyle duży, bym mógł wpełznąć do środka - gdy mi się to wreszcie udało, ręce i nogi mi się trzęsły, w żebrach czułem cały komplet rozpalonych do czerwoności noży, ale zdołałem jeszcze odepchnąć się od rynny, uchwycić parapetu i wciągnąć do łazienki jednym długim, płynnym ruchem.

Zsunąłem się na rezerwuar, potem na podłogę. Było tu całkiem ciemno i chwilę trwało, nim po omacku znalazłem wyłącznik światła, by zapalić słabą żarówkę u sufitu. Na wprost ode mnie, na białym porcelicie wanny, wciąż widać było rozmazane skrzepy krwi, włosy i pewnie też fragmenty czaszki, które pociekły na pożółkłe kafelki i zabrudzoną ścianę. Wydawało się to nawet dziwne, że nie było tu też jego ciała. Ale gdyby nie krwawe ślady, trudno byłoby uwierzyć, że znalazłem się na miejscu przestępstwa. Nie wiem, czego się spodziewałem - obrysu kredą, może jakichś pozostałości badań kryminalistycznych, a tu nic. Zastanawiałem się, ile jeszcze czasu upłynie, nim administracja będzie mogła sprzątnąć łazienkę. I czy administracji w ogóle będzie się chciało. Bo może ta kawalerka stanie się kolejnym azylem dzikich lokatorów, jak to w Amsterdamie.

Dość tego. Nie sądziłem, że to, czego szukam, znajdę w łazience, no i nie miałem wielkiej ochoty na zbyt dokładne poszukiwania w tym właśnie pomieszczeniu, ale zatrzymałem się w nim akurat na tyle długo, by unieść pokrywę rezerwuaru i zajrzeć do środka. W stojącej tu już od dość dawna wodzie unosiła się jak ospała meduza przezroczysta plastikowa torebka, zawierająca małą ilość białego proszku, ale niczego innego nie zauważyłem. Opuściłem pokrywę i przeniosłem się do ciasnego pokoju, włączając przy wejściu sufitową lampę.

Tu też było tak, jak przedtem, choć zniknęła walizka Michaela, a na składanym stole kuchennym leżała zadrukowana żółta kartka, chyba formularz policyjny. Stanąłem na środku pokoju z dłońmi wspartymi na biodrach i oglądałem się na wszystkie strony, pytając siebie samego, od czego zacząć i ile czasu mi to zabierze. W pewnym sensie usiłowałem postawić się w sytuacji Michaela; myślałem, co sam bym zrobił, gdybym tak jak on musiał schować coś w tym mieszkaniu. Bo przecież podczas mojej pierwszej tu bytności nie wiedziałem jeszcze, że Michael też był włamywaczem. A jeżeli był choć trochę do mnie podobny, swoje najcenniejsze rzeczy ukrywał tam, gdzie nikt, a już na pewno nie złodzieje z przypadku, nawet nie próbowałby szukać. Ja swój sprzęt trzymałem za bocznym panelem wanny, małpie figurki - w pudełku z proszkiem do prania. Przyjąłem teorię, że Michael pewnie zrobił podobnie. Jeżeli był tak dobry, jak twierdzi Pierre, to trzecia małpa nadal jest w mieszkaniu, choćby szukało jej już nie wiadomo ilu opryszków, policjantów i ludzi z ekip kryminalistycznych.

To w teorii. A w praktyce stałem na środku jego kawalerki i miałem kłopoty z wyobrażeniem sobie, gdzie też mogłaby być ta kryjówka. Było tu tak ciasno i tak mało mebli, że możliwości były bardzo ograniczone. Zacząłem od najbardziej oczywistych pomysłów; wyciągnąłem komodę przed łóżko, z niej każdą szufladę po kolei i przeszukałem puste miejsca po nich. Potem odwróciłem komodę i sprawdziłem ją od spodu. Znalazłem tam tylko kłaki kurzu i różne domowe śmieci, więc włożyłem szuflady z powrotem i dla odmiany wysunąłem na środek łóżko. Miało metalową ramę, a zatem żadnych otworów, w których można by cokolwiek schować. Obmacałem koc i pościel, podniosłem materac i poszukałem pod nim. Kiedy nic nie znalazłem, zrzuciłem materac na podłogę i przez chwilę ugniatałem go, jak lekarz badający pacjenta z przepukliną, po czym poddałem się i zająłem kątem kuchennym.

Składany stół i krzesła były poza wszelkim podejrzeniem, za to potrząsnąłem butlą gazową, by sprawdzić, czy rzeczywiście jest w niej gaz, i poświeciłem sobie latarką kieszonkową za jednopalnikową kuchenkę, gdzie znalazłem cały miniaturowy świat spalonych okruszków i sczerniałych kawałków nie wiadomo czego, ale niczego ważnego. Wyprostowałem się, znów podparłem pod boki i spojrzałem na aluminiowy zlew. Możliwe, że schował coś w plastikowym syfonie pod nim, uznałem to jednak za mało prawdopodobne i postanowiłem na razie dać sobie z tym spokój. Wtedy popatrzyłem do góry i zauważyłem oprawkę lampy z imitacji marmuru. Była nieprzezroczysta, więc coś tam mogło być w środku. Podsunąłem sobie jedno z kuchennych krzeseł, wlazłem na nie i właśnie zacząłem odkręcać oprawkę, gdy usłyszałem odgłos otwieranych drzwi frontowych do budynku, potem trzaśnięcie, a jeszcze potem kroki na schodach.

Kroki były miarowe, jakby ten ktoś zanadto się nie śpieszył, by dojść tam, dokąd zmierzał. Rozejrzałem się po pokoju, zastanawiając się, czy zdążę poustawiać wszystko tak, jak było, ale wiedziałem, że okropnie bym przy tym nahałasował. Dlatego całkiem rozmontowałem oprawkę i wykręciłem parzącą żarówkę, by pokój znów pogrążył się w ciemności i by spod drzwi nie było widać światła. Mrugając, by pozbyć się stających mi w oczach świetlistych sześciokątów, i starając się nie zwracać uwagi na swąd przypalonych gumowych rękawiczek, zacząłem po omacku szukać w oprawce, dopóki nie przekonałem się, że i ona jest pusta.

A tymczasem kroki się zbliżały. Pomyślałem, że to mało prawdopodobne, by o tak późnej porze ktoś z policji przyszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale nie mogłem być tego całkiem pewny, a w dodatku mogłaby to być osoba zupełnie nieurzędowa. Zamarłem i przygotowałem się do ucieczki na pierwszy odgłos zamka. Palce u nóg same podwinęły się w tenisówkach, umysł już obliczał trajektorię skoku do łazienki. Kroki podeszły jeszcze bliżej, potem usłyszałem skrzypienie obluzowanej deski na podeście przed drzwiami. Zapadła ciągnąca się w nieskończoność cisza. Było tak cicho, że słyszałem trzeszczenie własnych kolan. Całe ciało zdrętwiało mi z zimna, po czym zaraz rozpaliło się, gdy sobie to uświadomiłem. Wstrzymywałem oddech, jak tylko mogłem, ale bałem się, że może wydać mnie głośne bicie serca. Już zaczynałem pękać, już miałem rzucić się do okna, gdy wreszcie, ku mojej ogromnej uldze, kroki ruszyły dalej i usłyszałem ich miarowy odgłos piętro wyżej. Ten ktoś był albo pijany i dlatego szedł tak powoli, albo stary i musiał odsapnąć, albo z ciekawości zatrzymał się przed drzwiami, za którymi niedawno popełniono morderstwo. Czekałem tak długo, aż nie słyszałem już tych kroków; wtedy z powrotem dokręciłem żarówkę i przymocowałem oprawkę, odwracając wzrok od światła.

Zszedłem z krzesła, wyciągnąłem z kieszeni mój mały śrubokręcik i natychmiast użyłem go do odkręcenia wyłącznika w ścianie.

Sprawdziłem otwór za nim, podobnie zrobiłem z dwoma kontaktami nad podłogą przy zlewie - też bez rezultatu. Dokręciłem je z powrotem i zacząłem zastanawiać się, czy nie podnieść wykładziny i nie poszukać pod podłogą, ale uznałem, że to zbyt mało prawdopodobny scenariusz. Jeżeli Michael chciał mieć szybki dostęp do małpy, chowanie jej pod podłogą nie miałoby sensu. Nie było to całkiem niemożliwe, ale postanowiłem zostawić sobie tę ewentualność na koniec. Bo choć bardzo chciałem tego uniknąć, więcej sensu miało jednak przeszukanie łazienki.

Najpierw sprawdziłem boczny panel wanny, tak na wypadek, gdybyśmy obaj rzeczywiście nadawali na dokładnie tych samych falach. Nie poszło mi łatwo, bo jedna ze śrubek była wyrobiona i w dodatku wciśnięta pod złym kątem, więc nieźle się namęczyłem, a w dodatku oczywiście na próżno. Panel zasłaniał tylko spód plastikowej wanny i metalowe rury. A ja nie zamierzałem bawić się w hydraulika.

W łazience nie było ani wieszaka na ręczniki, ani uchwytu na prysznic, zresztą nawet gdyby były, to małpa pewnie i tak by się za nimi nie zmieściła. Zajrzałem do plastikowej szczotki klozetowej, ale w pojemniku znalazłem tylko żółtobrązowy osad. Nie było tu lampy - łazienkę oświetlała goła żarówka - ani żadnej apteczki czy też szafki na pranie.

Jeszcze raz popatrzyłem na krwawe ślady na wannie, na pożółkły porcelit i kafelki, i nagle jakby kopnął mnie prąd. Niby nie było to jakieś wielkie odkrycie, ale metalowe sitko na odpływie jakby trochę zanadto wystawało. Znów sięgnąłem po śrubokręt i bardzo delikatnieje odchyliłem, trzymając przeguby i ramiona jak najdalej od zakrzepłej krwi i rozmazanej tkanki wokół mnie. Pod odpływem nie było uszczelki, więc łatwo wyciągnąłem sitko. A razem z sitkiem jeszcze coś: przyczepiony do niego taśmą klejącą czubek małej, plastikowej torebki. Chwyciłem go i wydobyłem z odpływu całą torebkę. Była sucha, choć nieźle śmierdziała. Otworzyłem ją i wyjąłem to, co było w środku. To nie była brakująca małpia figurka - to było coś o wiele bardziej interesującego.

24

Gdy już doprowadziłem całe mieszkanie do poprzedniego stanu i przez okno łazienki wymknąłem się na płaski daszek, prawie zaczynało świtać i rozpadał się drobny, rzadki deszcz. Zabrałem torbę z ukrycia, wyrzuciłem rękawiczki do śmieci, kontener odtoczyłem na miejsce i zacząłem szukać miejsca, gdzie mógłbym w spokoju pomyśleć.

Kilka przecznic dalej w stronę kanału Singel znalazłem kawiarnię, której właścicielowi wystarczył jeden rzut oka na moją bladą, niewyspaną twarz, by wpuścić mnie do środka na pierwszą tego dnia kawę. Wypiłem ją przy witrażowym oknie, grzejąc dłonie o kubek, rozmyślając o wydarzeniach, które przywiodły mnie tam, gdzie się teraz znajdowałem. Przede mną na stoliku leżała pojedyncza kartka papieru, którą znalazłem w odpływie wanny Michaela. Była to fotokopia dokumentu, nie najlepszej jakości, na tyle jednak dobra, bym dowiedział się tego, czego się z niej dowiedziałem. Popijałem kawę i czekałem, aż kofeina dotrze mi do szarych komórek i pozwoli mi przemyśleć tego konsekwencje - a czekając, słuchałem brzęku sztućców wyciąganych ze zmywarki przez właściciela kawiarni, który przygotowywał się do kolejnego dnia pracy.

Pół godziny później, gdy skończył te codzienne poranne czynności i znalazł czas, by samemu napić się kawy, zamówiłem coś do jedzenia. Skinął głową i zniknął na zapleczu, a ja poszedłem do toalety, by przez chwilę zająć się krwawą raną z tyłu czaszki. Po kilku minutach wyszedłem stamtąd, przyciskając do potylicy papier toaletowy. Na stoliku już czekał talerz chyba najlepszych wędlin i sera, jakie kiedykolwiek jadłem. Przeżuwałem i jedzenie, i własne myśli, prawie przez godzinę, po czym podszedłem do automatu telefonicznego w głębi kawiarni i wystukałem numer z wizytówki danej mi przez Rutherforda. Byłem przygotowany, że będę musiał zostawić mu wiadomość na sekretarce, ale ku mojemu zdumieniu Rutherford podniósł słuchawkę i odezwał się mocno zaspanym głosem.

- Co ty, sypiasz przy biurku? - zapytałem, gdy się przywitaliśmy.

- Mam przekazywanie połączeń - wyjaśnił i ziewnął. - Właśnie się zastanawiałem, czy się odezwiesz.

- To miło z twojej strony. Bo muszę cię prosić o jeszcze jedną przysługę.

- Chyba nie wylądowałeś znowu w ciupie, stary?

- Na razie nie. Tylko mam taki mały kłopot, Rutherford, i szczerze mówiąc, zastanawiam się, czy nie mógłbym się u ciebie zatrzymać przez parę dni. Mógłbym pójść do hotelu, tylko że...

- Nie ma sprawy - przerwał mi. - Serio. Wiesz, gdzie jest Oosterpark?

Powiedziałem, że wiem.

- Bardzo dobrze. Mieszkam na zachodnim końcu. Masz długopis?

- I serwetkę.

- Brawo. Podał mi adres i zapytał, czy myślę, że trafię.

- Na pewno. Czyli mogę teraz przyjść?

- Oczywiście. Zaparzę herbatę.

Jeszcze raz mu podziękowałem, odłożyłem słuchawkę, zapłaciłem właścicielowi, zostawiając na tacy parę euro ekstra, po czym pożegnałem się i poszedłem w stronę, z której przyszedłem. Rozcięcie na głowie mocno mi zmarzło na zimnie, zaczynały chwytać mnie dreszcze. Szczelnie opatuliłem się skórzaną kurtką chudego, jedną rękę wsunąłem do kieszeni spodni, drugą, trzymającą torbę, do rękawa kurtki.

Idąc od St. Jacobsstraat, minąłem już pełny turystów Damrak; przeszedłem obok Oude Kerk i znalazłem się w samym sercu Dzielnicy Czerwonych Latarni. Było tu jak zwykle, czyli nudno. Z przybytków prostytutek i całodobowych seksklubów wytaczali się skacowani, oklapli klienci w wymiętych ubraniach. Równocześnie grupki trzymających się pod ręce panienek w plastikowych pelerynkach i butach po kolana oddalały się w kierunku dworca Centraal i brzydkich przedmieść, na których mieszkały. W ich miejsce przybywały inne, te, którym wypadła mniej zyskowna dzienna zmiana; całe pokłady makijażu nadawały ich twarzom wyraz wymuszonego optymizmu.

Spuściłem głowę i unikałem ich wzroku, wpatrując się we własne stopy na brudnym betonie, starając się też nie słuchać kibolskiej pieśni, śpiewanej bez specjalnego zapału przez kilku moich rodaków. Wkrótce znalazłem się niedaleko Nieuwmarkt, przechodząc z obrzeży Dzielnicy Czerwonych Latarni do bocznych uliczek dzielnicy chińskiej. Ze wszystkich stron otoczyły mnie pełne niezrozumiałych znaków żółte i czerwone szyldy dalekowschodnich sklepików i restauracji. Uszy miałem pełne szybko prowadzonych po chińsku rozmów, nozdrza - dziwnych, mięsnych aromatów.

Szedłem ulicą Zeedijk i właśnie mijałem sklepik z gazetami, gdy jego właściciel wytoczył na chodnik stojak z pocztówkami. Pocztówki zasłaniały mu widok, więc wpadł z nimi prosto na mnie. Stojak przewrócił się, pocztówki i kieszonkowe plany Amsterdamu rozsypały się wokół. Schyliłem się, by je popodnosić, nie wiedząc, czy właściciel przeklina siebie czy mnie, i gdy sięgałem po kolejną garść, zobaczyłem coś w oknie pierwszego piętra nad sklepikiem. Zawahałem się, gapiłem w okno i choć wiedziałem już, że właściciel przeklina jednak mnie, nie zwracałem na to uwagi. Bo na szybie widniał dobrze mi znany obrazek, a nad nim chińskie litery. Liter nie znałem, ale obrazek był dla mnie jasny: trzy małpy. Jedna zakrywała uszy, druga pysk, trzecia oczy.

Bez słowa wstałem i wcisnąłem pocztówki w ręce sklepikarza. I już mijałem go, kierując się ku szklano-aluminiowym drzwiom obok sklepiku. Na framudze było kilka przycisków domofonowych, ale nie traciłem na nie czasu. Otwarłem drzwi i wszedłem do nieogrzewanego korytarza, w którym mój oddech natychmiast stał się widoczny w nieruchomym powietrzu.

Przede mną znajdowały się ciemny magazyn i oświetlone schody, wyłożone wytartym, czerwonym chodnikiem. Wszedłem na nie, poruszając się jak w transie, jak ktoś, kto został zahipnotyzowany, a gdy już byłem na górze, stanąłem przed drugimi drzwiami, tym razem z luksferów, na których znów zobaczyłem obrazek trzech małp, choć ten był znacznie mniejszy. Nacisnąłem klamkę. Drzwi nie były zamknięte na klucz. Otwarłem je i wszedłem do środka.

Znalazłem się w ciasnym i umeblowanym tanimi sprzętami pokoju. Głównym elementem tego umeblowania była sięgająca mi do pasa lada ze sklejki; naprzeciw niej stały trzy plastikowe krzesła. Ściany były nagie i pomalowane na brudnobiało. Na ladzie leżały tylko bezprzewodowy telefon i mały dzwonek. Postałem przez chwilę, a gdy nikt się nie pojawił, zadzwoniłem dzwonkiem.

Zapragnąłem, by było więcej takich dzwonków, bo kobieta, która pojawiła się najego dźwięk, była chyba najpiękniejszą istotą, jaką w życiu widziałem. Miała może półtora metra wzrostu, była zwiewna jak powietrze, ubrana w błyszczące, błękitne kimono, doskonale pasujące do ciemnych, lśniących włosów upiętych na czubku głowy, umalowana niemal jak gejsza. Podchodząc do mnie, skłoniła się na sposób dalekowschodni.

Odkłoniłem się, ale gdy znów podniosłem wzrok, oczarowany uśmiech natychmiast znikł z mojej twarzy, bo po obu stronach pięknej Azjatki pojawili się dwaj gigantyczni mężczyźni, potężni w barach, za to niemal całkiem pozbawieni karków. Mieli na sobie garnitury i ciemne koszule, ale wyglądaliby znacznie bardziej na miejscu na ringu sumo. Natłuszczone włosy opadały im z tyłu głów. Poruszali się dziwnie, jakby powłóczyli nogami, przerzucając ciężar ciała z jednej nogi na drugą tak, jak gdyby ich przemieszczanie się polegało na utrzymywaniu tego cielska w ciągłym ruchu, jak ta zabawka, w której zawieszone obok siebie srebrne kulki, uderzając jedna o drugą, wciąż wprawiają się w kołysanie.

Azjatycka boginka zaczekała przy ladzie, słodko uśmiechnięta, aż dwaj olbrzymi znajdą się tuż za jej plecami i razem stworzą dziwne, wizualne echo grupy trzech małp. Skoncentrowałem wzrok na jej prześlicznych oczach, a ona skinęła głową, dyskretnie mnie ośmielając.

- Dzień dobry - odezwałem się niezwykle błyskotliwie. - Czy sprzedajecie tu małpy?

Lekko pokręciła głową, jakby szczerze zasmucona, że nie bardzo rozumie.

- Małpy. Takie jak te - powiedziałem, wskazując obrazek na drzwiach.

Znów pokręciła głową i zaraz spuściła oczy, wpatrując się w jakiś najwyraźniej niezmiernie interesujący punkt na pustej drewnianej ladzie. Jeden z goryli bardzo powoli zakręcił głową wokół swych masywnych ramion. Usłyszałem chrzęst i chrupot silnie obciążonych kręgów szyjnych, zupełnie jakbym jadł płatki kukurydziane. Jego brat bliźniak głęboko odetchnął przez nos, jak gdyby chciał wypompować z pomieszczenia tlen do ostatniej cząsteczki, tylko po to, by sobie popatrzeć, jak mdleję.

Miałem wrażenie, że obaj nie lubią tracić czasu, więc pogrzebałem w kieszeni skórzanej kurtki chudego, wyjąłem dwie małpie figurki i położyłem je przed sobą na ladzie. Leżały byle jak-jedna zasłaniała uszy, druga pysk, zupełnie jakby bały się spojrzenia pięknej dziewczyny. A piękna dziewczyna - ku mojej wielkiej uldze - uniosła głowę i uśmiechnęła się do mnie niewymuszenie. Stojący za nią mężczyźni minimalnie rozluźnili mięśnie w barach.

- Poznaje je pani? - zapytałem. - Czy one zostały tu zrobione?

Dziewczyna tylko zamrugała, jakby czekała, aż wreszcie pozbędę się z organizmu tych głupich pytań.

- Nie mam trzeciej. Czy można by ją u państwa dorobić? A może chciałaby je pani kupić? - Popchnąłem je lekko w jej stronę. - Ile by mi pani zapłaciła?

Tym razem dziewczyna skinęła głową, jakby chciała powiedzieć, że rozumie już, o co mi chodzi. Potem sięgnęła pod ladę. Myślałem, że po pieniądze albo księgę rachunkową. Myliłem się. Jej dłoń pojawiła się znowu, z małym, metalowym młotkiem. Odlany był z jakiegoś matowego, podobnego do ołowiu materiału, ale w odróżnieniu od zwykłego młotka oba końce obucha miał ostre, z boku wyglądały jak spłaszczony sześciokąt.

Sięgnęła jeszcze raz pod ladę, wyciągnęła spod niej irchową szmatkę i rozpostarła ją na powierzchni lady. Potem wzięła do ręki moje dwie małpie figurki i ustawiła je starannie na szmatce.

A potem, nim zdołałem ją powstrzymać, uniosła młotek w górę i uderzyła nim mocno w obie figurki po kolei, w jednej chwili zmieniając małpy w drobny pył gipsu i kurzu.

Sapnąłem, otworzyłem usta ze zdumienia i wyciągnąłem rękę, ale gdy tylko dobrze przyjrzałem się temu, co leżało na ladzie, moje przerażenie ustąpiło pierwszym przebłyskom zrozumienia. Bo wśród gipsowych resztek pierwszej figurki był mały, metalowy przedmiot. Podszedłem bliżej, odgarnąłem palcami gips i podniosłem to coś - kluczyk, nie większy od tych, którymi zamyka się walizkę. Wśród tego, co pozostało po drugiej małpie, leżał drugi, taki sam. Oba miały wygrawerowany chiński znak. Podniosłem je i zważyłem w dłoni. Czyli małpy rzeczywiście były bezwartościowe, za to ich zawartość mogła pchnąć kogoś nawet do morderstwa.

Gdy tak trzymałem oba kluczki i zachwycałem się ich czystością i połyskiem, choć tak długo były w gipsie, dziewczyna podniosła klapę w ladzie i wskazała mi gestem, bym przeszedł za ladę. Zrobiłem to, a ona jeszcze raz się ukłoniła i poprosiła jednego z ugarniturowanych sumoków, by odebrał mi i przeszukał torbę. Drugi zaraz zajął się obszukaniem mnie. Ten, który mnie obszukiwał, nie znalazł nic ciekawego, ale jego kolega wyciągnął z mojej torby pistolet. Przyjrzeli mi się uważnie, jakby pod nowym kątem, a ja niedbale wzruszyłem ramionami i patrzyłem, jak sprawnie opróżniają magazynek z naboi. Potem wsadzili pistolet z powrotem do torby i kopnęli ją w kąt. Dziewczyna kiwnęła na mnie, bym poszedł za nią ku zwykłym, białym drzwiom w głębi pokoju. Poszedłem, a dwaj ciężarowcy ruszyli za nami i w ten sposób do drzwi podążał już cały orszak, który musiał chyba przypominać delegację przybyszów z innej, odległej planety w jakimś serialu science-fiction.

Po drugiej stronie drzwi był mały przedsionek, za nim zaś sporych rozmiarów metalowe drzwi z wielkim pokrętłem. Były większe od zwykłych, a wykonane chyba z wysoce polerowanej stali. Takich drzwi można by raczej spodziewać się w Fort Knox albo przy wejściu do jakiegoś ważnego przeciwatomowego bunkra. Przy nich znajdował się płaski ekran komputerowy. Patrzyłem bez słowa, jak dziewczyna przyciska do niego swoją delikatną dłoń. Ekran rozświetlił się na chwilę oślepiająco, prawie jak fotokopiarka. Potem rozległ się głośny stuk i drzwi trochę odsunęły się od ściany na zawiasach. Dziewczyna kiwnęła głową sumoce po mojej prawej ręce - zrobił krok do przodu, obrócił pokrętło i otworzył szeroko drzwi.

Zajrzałem do środka i aż dech mi zaparło. Oto na pierwszym piętrze zwykłego na pozór domu w Amsterdamie znajdował się skarbiec, którego nie powstydziłby się największy bank świata. Wzdłuż długiej sali ciągnęły się rzędy skrytek, tworząc korytarz, oświetlony drgającym światłem kilku jarzeniówek. Skrytki, wykonane z podobnego metalu jak drzwi, błyszczały tak, jakby nikt ich nigdy nie dotykał. Było ich tu może z trzysta, jedna obok drugiej; poza skrytkami i świetlówkami nie było tu nic innego, nawet okna. Odwróciłem się, by spojrzeć na dziewczynę, a ona łagodnie wyjęła mi z dłoni kluczyki i poprowadziła w samo serce rozciągającego się przez nami metalowego korytarza.

Trochę za jego połową zatrzymała się, sprawdziła chiński znak na kluczykach i wsunęła je do zamków w skrytce, przy której stała. Wskazała mi ją i wtedy zobaczyłem, że skrytka ma tych zamków trzy. Dziewczyna czekała, bym podał jej trzeci klucz. Tego oczywiście nie mogłem zrobić, bo znajdował się w ostatniej z małp, gdziekolwiek teraz była.

- Nie mam. - Pokazałem puste dłonie i wzruszyłem ramionami, by się wytłumaczyć.

Wskazała na trzeci zamek i powiedziała coś po chińsku, a potem zrobiła gest naśladujący wkładanie ostatniego klucza do zamka i otwieranie skrytki.

- Wiem. Ale nie mam trzeciego klucza. Nie macie zapasowego? - zapytałem, z nadzieją wskazując najpierw na trzeci zamek, potem na nią.

Dziewczyna nerwowo spojrzała przez moje ramię na jednego z sumoków, a on pokazał na drzwi. Lekko skinęła głową i zaczęła wyciągać oba kluczyki z zamków.

- Zapasowy? - powtórzyłem. - Nie macie zapasowego?

Ale nic z tego. Dziewczyna umieściła oba kluczyki w mojej dłoni - według mnie dość obcesowo - skłoniła się niemal niedostrzegalnie i poszła w stronę wyjścia. Nie ruszyłem za nią natychmiast i to wystarczyło, by sumoka stojący bliżej położył mi wielką łapę na ramieniu i wskazał mi drogę porządnym popchnięciem. Gdy znaleźliśmy się z powrotem za ladą, dziewczyna poszła do pokoiku na tyłach budynku, w którym przez uchylone drzwi zauważyłem niski stolik, skórzaną kanapę i telewizor. Dwaj sumocy odprowadzili mnie aż do luksferowych drzwi, wręczyli mi torbę i patrzyli za mną, dopóki nie wyszedłem na ulicę.

Zwykle pocieszałbym się, że mogę kiedyś się tam włamać, ale tym razem nie warto było nawet się nad tym zastanawiać. Nie miałem pojęcia, jak sforsować czytnik linii papilarnych, strzegący wejścia do sali, a nie dysponowałem specjalistycznym sprzętem, żeby otworzyć drzwi bez czytnika. Nie mówiąc już o tym, że obaj sumocy podarliby mnie na strzępy jak origami, gdyby mnie przyłapali. A przyłapaliby mnie z dużą dozą prawdopodobieństwa, bo byłem dziwnie pewny, że pilnowali tego miejsca dwadzieścia cztery godziny na dobę. Fakt, że było czynne dwadzieścia cztery godziny na dobę, na pewno wpływał na jego atrakcyjność u klienteli, jakiej się po nim domyślałem - co więcej, Michael mówił mi, że zamierzał wyjechać z Amsterdamu natychmiast, gdy otrzyma ode mnie dwie małpy. Budynek, przed którym ciągle stałem, dzielił od dworca Centraal pięciominutowy spacerek, więc nie trzeba być geniuszem, żeby wydedukować, dokąd Amerykanin chciał się udać przed opuszczeniem miasta. Podobnie jak nie trzeba być geniuszem, by odgadnąć, co znajduje się w skrytce - tylko że wiedza o tym, gdzie są diamenty, nie znaczyła nic, kiedy nie posiadało się trzeciego kluczyka. Jęknąłem i pokręciłem głową. Byłem zmęczony, pobity i bardzo potrzebowałem odpoczynku. Nie miałem najmniejszej ochoty na wystawanie przed budynkiem, o którym na pewno wiedzieli też duży i chudy. Z każdą upływającą chwilą mieszkanie Rutherforda stawało się coraz bardziej kuszącą alternatywą.

25

Rutherford mieszkał na trzecim piętrze dużej, starej kamienicy o imponującej, kamiennej fasadzie. Z wysokich okien od podłogi do sufitu w salonie roztaczał się widok na Oosterpark i odległe przedmieścia; zaraz wyobraziłem sobie, że Rutherford spędza tu długie godziny, napawając się panoramą. Samo mieszkanie było urządzone w tradycyjnym angielskim stylu - czyli dużo kwietnych motywów, antyków i akwarel. Niektóre obrazy były oryginałami i pewnie kosztowały go spore pieniądze. Domyśliłem się, że rodzinna fortuna musiała być całkiem niezła, bo państwowa pensyjka na pewno by mu na te luksusy nie wystarczyła.

- Stary! Co się stało? - powiedział, gdy pojawiłem się u niego i zobaczył ranę na głowie.

- Zostałem napadnięty - wyjaśniłem. - Przez dwóch wspólników Amerykanina.

- Morderców?

- Chyba nie, ale na pewno umieją się posługiwać kijem baseballowym.

- Siadaj. - Poklepał stojący najbliżej fotel. - Przyniosę coś. Wrócił po chwili z butlą jodyny i watą i zaczął oczyszczać

mi ranę. Krzywiłem się za każdym razem, gdy aplikował mi jodynę albo gdy wata wczepiała się w zakrzepłą we włosach krew. Gdy mocniej chwytał mi głowę, przyciskając do mnie swój wielki brzuch, czułem stęchłą woń dobywającą mu się spod pach. Miał

na sobie spodnie od garnituru i roboczą koszulę z podwiniętymi rękawami. Co chwila dawał mi zakrwawiony wacik. Gdy skończył, trzymałem w rękach sporą ich kolekcję. Rutherford przyniósł kosz na śmieci, żebym je tam wyrzucił.

- Chyba jesteś padnięty - stwierdził.

- Jestem padnięty. W ogóle nie spałem i jeszcze miałem bardzo pracowitą noc. Nie wiem tylko, czy powinienem tak cię fatygować, Rutherford. W końcu mogłem zameldować się w hotelu pod fałszywym nazwiskiem.

- A kto by ci oczyścił ranę? Pokojówka? Poza tym nie wiem, czy nie trzeba ci założyć szwów.

- Super.

- Masz ubezpieczenie?

Skinąłem głową i ziewnąłem.

- No, w każdym razie pościeliłem ci w pokoju gościnnym. Oczywiście możesz u mnie zostać, ile chcesz, aleja niestety muszę zaraz lecieć do biura. Chyba że - podniósł palec do ust - zadzwonię tam i powiem, że się spóźnię. Może się uda. Nie masz czasem wstrząśnienia mózgu?

- Może mam. To by zresztą dużo tłumaczyło. Ale ty idź. Ja teraz muszę przede wszystkim się wyspać.

- No dobrze. Zaprowadzę cię do łóżka. I skombinuję ci jakąś piżamę.

Ale nie skorzystałem. Jego piżamy były na mnie o kilka numerów za duże, a gdy tylko zobaczyłem porządnie pościelone łóżko, zapragnąłem zwalić się na nie i zamknąć opuchnięte oczy. Gdy Rutherford wyszedł, zdjąłem buty, ale nie ubranie, i położyłem się na łóżku, nawet nie zdejmując narzuty. Natychmiast zapadłem w głęboki, choć niespokojny sen.

Gdy się obudziłem wiele godzin później, głowę miałem przyklejoną do poduszki. Musiałem nieźle rzucać się i wiercić we śnie, bo chyba rozjątrzyłem sobie ranę, która zaczęła znów krwawić. Potem krew zakrzepła i włosy przykleiły się do powłoczki. Prosta czynność uniesienia głowy z poduszki okazała się teraz bardzo skomplikowana. Gdy już pokonałem tę trudność, usiadłem i obejrzałem zaschniętą plamę na pościeli. Uznałem, że to nie jest jeszcze wielkie nadużycie gościnności. Obróciłem poduszkę na drugą stronę i postanowiłem na razie się nie przyznawać.

Sen opadł mnie tak szybko, że nie zdążyłem zaciągnąć grubych, aksamitnych zasłon w pokoju; gdy teraz spojrzałem w okno, z ulgą stwierdziłem, że jest jeszcze jasno. Przetarłem mocno klejące się oczy, popatrzyłem na zegar przy łóżku i zobaczyłem, że dochodzi trzecia po południu. Z mieszkania nie dobiegały żadne dźwięki, aha, więc Rutherford jest ciągle w pracy. Z trudem dźwignąłem się z łóżka, delikatnie obmacałem palcami skórę wokół rany na głowie i postanowiłem zaryzykować prysznic.

Jak na standardy holenderskie łazienka była wręcz pretensjonalna, z prysznicem umieszczonym nad środkiem wanny na nóżkach w kształcie lwich łap. Zrzuciłem ubranie, wszedłem do wanny i tak ustawiłem prysznic, by gorąca woda lała mi się na kark i ramiona, a nie na głowę. Ostrożnie namydliłem klatkę piersiową i poczekałem, aż parująca woda spłynie po ciemniejącym siniaku na żebrach i spłucze mydliny. Nabrałem wody w dłonie, przyłożyłem je do twarzy i ulżyłem nieco obolałym oczom. Potem pochyliłem się i umyłem resztę ciała, na tyle, na ile mogłem w moim obecnym stanie. Gdy skończyłem, wytarłem się jednym z miękkich, puszystych ręczników Rutherforda, po czym przeszedłem na palcach do swojego pokoju, by wyjąć z torby czyste ubranie. Gdy otwarłem torbę, wśród ciuchów, które zdążyłem pośpiesznie zapakować u siebie, wciąż leżał pistolet, ale nie podniosłem go i nie zacząłem mu się przyglądać. I tak spełnił już swoje zadanie, bo utorował mi drogę z mieszkania dużego - za to, i za to też, że nie musiałem z niego wystrzelić, byłem dozgonnie wdzięczny. To jednak nie zmieniło mojego poglądu na posiadanie broni i zacząłem się zastanawiać, ile muszę odczekać, bym mógł się go bezpiecznie pozbyć.

Obok pistoletu leżał paszport, a ponieważ nie jestem szpiegiem, był to mój prawdziwy paszport, z prawdziwym imieniem, nazwiskiem i prawdziwą datą urodzenia. Jego też nie wziąłem teraz do ręki, ale świadomość, że tam jest, bardzo mnie uspokoiła.

Ubrałem się, pościeliłem łóżko, a potem stałem przez chwilę nieruchomo, udając, że chcę postanowić, co robić dalej, podczas gdy tak naprawdę walczyłem z pokusą szybkiego przeszukania apartamentu Rutherforda. Tłumaczyłem sobie, że w końcu jestem na nieznanym terenie, więc niedbalstwem by było nie zapoznać się z rozkładem mieszkania - choćby na wypadek pożaru!

Wyszedłem z pokoju gościnnego i stanąłem przed zamkniętymi drzwiami pomieszczenia obok salonu, w którym już wcześniej byłem. Zamknięte drzwi zawsze są dla mnie wyzwaniem, więc przycisnąłem klamkę i znalazłem się w jadalni z owalnym stołem z drewna tekowego i sześcioma misternie rzeźbionymi krzesłami. Okna wychodziły na ten sam widok parku, co w salonie, a na ścianach wisiały kolejne dwie bardzo dobre akwarele; w chwilach, w których czułem się mniej praworządnie niż teraz, pewnie bym chciał je świsnąć.

Ciekawe.

Ruszyłem do drzwi po drugiej stronie jadalni. Prowadziły do bardzo funkcjonalnie urządzonej, przechodniej kuchni. Zatrzymałem się w niej tylko po to, by chwycić paczkę chrupek. Z kuchni trafiłem do głównego korytarza i łazienki, w której się kąpałem. Obok łazienki znajdowała się sypialnia Rutherforda, wsadziłem do niej głowę, by się rozejrzeć. W ogóle się nie zdziwiłem, że na honorowym miejscu stało wielkie łoże z baldachimem, choć w niczym nie uwłaczając Rutherfordowi, od razu widać było, że jest on kawalerem. Wybrany przezeń kolor narzuty - ciemnoszary - zupełnie nie pasował do pokoju, w którym na drzwiach wielkiej szafy wisiały garnitur w prążki i kilka wyprasowanych koszul. Zamknąłem drzwi sypialni i wszedłem do ostatniego pomieszczenia w mieszkaniu, znajdującego się między sypialnią a pokojem dla gości. Choć małe, od razu najbardziej przypadło mi do gustu, bo był to gabinet gospodarza.

Wzdłuż ścian ciągnął się regał pełen książek, w jednym rogu stał wygodny fotel nakryty jakąś ludową tkaniną, na podłodze leżał dobrze tym razem dobrany dywan, a po drugiej stronie pyszniło się wielkie, dębowe, antyczne biurko na wysoki połysk. Jego blat niemal w całości pokrywały luźne kartki papieru i korespondencja. W gabinecie były też zielona lampa i telefon. Usiadłem na skórzanym, obrotowym fotelu za biurkiem i sięgnąłem po słuchawkę. Czekając na połączenie, bezmyślnie przesuwałem papiery i bibeloty.

- Jesteś genialna - powiedziałem, gdy wreszcie usłyszałem głos Victorii.

- O, pan prezydent?

- Prawie. - Uśmiechnąłem się, otwierając małą książeczkę czekową i przerzucając kolejne strony. - Jak się masz?

- Cudownie. A ty?

- Jak włamywacz z obolałą głową.

- Nawet nie pytam. Powiedz tylko, dlaczego to jestem genialna?

- To nie wiesz?

- No cóż, jest wiele powodów - odparła nonszalancko.

- Prawdę mówiąc, chodzi o coś, o czym mówiliśmy ostatnim razem.

- Ze mogłeś coś złapać od blondynki?

- Nie - odpowiedziałem surowszym tonem, niż zamierzałem. - Nie będę zniżać się do tego poziomu. Nawet więcej, ja się unoszę, jak balon na hel, na ciepłe powietrze. Unoszę się jak ptak.

- Ty unosisz się jak pisarz, któremu nie starcza porównań. No, Charlie, co ja takiego powiedziałam?

Zamknąłem książeczkę czekową i zacząłem kartkować jakiś notatnik.

- Powiedziałaś, wybacz, jeżeli cię sparafrazuję, coś takiego: że te małpy są kluczem do wszystkiego.

- Ja tak powiedziałam?

- Owszem. A wiesz, dlaczego to było takie mądre?

- No, mówże wreszcie!

- Bo w małpach były klucze. I o to jest całe zamieszanie.

- Serio? O jakieś klucze?

Skończyłem przeglądać notatnik, włączyłem lampę i przerzuciłem parę kartek słownika holendersko-angielskiego, który leżał

otwarty na biurku Rutherforda. Podniosłem słownik za grzbiet i potrząsnąłem nim, licząc, że wypadnie % niego coś ciekawego, ale nic nie wypadło.

- Zwyczajne kluczyki do bankowej skrytki. A w skrytce są skradzione diamenty - wyjaśniłem.

- Oho!

- Masz rację, oho. Jest tylko jeden problem.

- Jaki?

- Żeby otworzyć skrytkę, potrzeba trzech kluczyków.

- A tobie nadal brakuje jednej małpy.

- No właśnie. Poza tym, jak już o tym mowa, miałem jeszcze drugi problem: wczoraj wieczorem zostałem porwany.

- Co takiego?

- Porwany i pobity kijem baseballowym. Wiesz, jak to jest.

- Nie, Charlie, nie wiem. Lepiej będzie, jak mi opowiesz.

Więc opowiedziałem. A zaznajamiając Victorię z najnowszymi wydarzeniami, zająłem się z kolei zawartością szuflad. Było ich łącznie siedem, po trzy z każdej strony biurka i jedna tuż nad moimi kolanami. Zamknięta na klucz była tylko ta środkowa, i to oczywiście ona najbardziej pobudziła moją ciekawość. Nie przerywając opowiadania, wetknąłem sobie słuchawkę między szyję a ucho, wyciągnąłem spinacz z jednego z dokumentów Rutherforda, rozprostowałem go i zacząłem grzebać nim w zamku.

- Charlie? - zapytała po chwili Victoria. - Co ty robisz?

- Nic.

- Bo jakoś tak sapiesz.

- Naprawdę? Przepraszam. Próbuję coś otworzyć.

- Coś długo to trwa.

- To znaczy? - zapytałem, zaprzestając na chwilę manipulacji.

- Mniejsza z tym. Jesteś pewny, że duży i chudy naprawdę nie mają trzeciego kluczyka?

- Ani nawet trzeciej małpy - odparłem, z powrotem zabierając się do pracy. - Gdyby mieli, nie siedzieliby ze mną w mieszkaniu. Poszliby i sami zabrali diamenty.

- Chyba że blefowali.

- Po co?

- A wiadomo, po co ludzie robią różne rzeczy? Nie wiem, może chcieli, żebyś myślał, że to nie oni zabili Amerykanina.

- No bo go nie zabili. I dlaczego niby mieliby się przejmować, co ja sobie myślę? Ja dla nich jestem po prostu włamywaczem, który znalazł się w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Nie jestem zagrożeniem, tylko niewygodnym świadkiem.

- Tyle że teraz znowu masz ich małpy.

- Właściwie to nie. Bo małp już nie ma. Został z nich tylko proszek. Teraz mam dwa kluczyki i marne szanse, że kiedykolwiek dostanę się do tych diamentów.

- Biedaczek.

- Biedaczek to będę, jak mnie złapią. Cholera.

- Co?

- Próbuję to coś otworzyć i właśnie złamałem spinacz.

- Spinacz? Dlaczego akurat spinaczem... Och, Charlie, czyja muszę o tym wiedzieć?

- To tylko szuflada biurka. Pewnie nic tam nie ma.

- Twojego biurka?

- Nie zadawaj głupich pytań, Victorio. Jesteś genialna, pamiętasz?

- Genialna. Tak, oczywiście. Tak genialna, że nie mam pojęcia, kto jest mordercą.

- Nie tylko ty tego nie wiesz.

- Ale ty się za bardzo tym nie przejmujesz, co? Bo ciebie interesują tylko diamenty.

- Tak, tak - odpowiedziałem z roztargnieniem.

- Charlie, co się dzieje?

- Szuflada się otwarła.

- No i co?

- No i nigdy nie zgadniesz, co właśnie znalazłem.

26

Nie, nie trzecią małpę. Ale prawie. Na stercie różnych rzeczy osobistych leżał czerwony holenderski paszport. Wyciągnąłem go z szuflady i otwarłem na ostatniej stronie. A to, co zobaczyłem, wywróciło wszystko do góry nogami. Dlaczego? Bo był to ten właśnie dokument, którego fotokopię znalazłem w odpływie wanny Michaela. Tylko co ten paszport robił w mieszkaniu Rutherforda?

- Zadzwonię później - powiedziałem Victorii, odłożyłem słuchawkę i długo wpatrywałem się w zdjęcie w paszporcie.

Nie myślałem o niczym szczególnym - przynajmniej nie świadomie. Zdjęcie zostało zrobione chyba jakieś pięć lat temu, ale podobieństwo pozostało. Zmieniła się fryzura, okulary zostały zastąpione przez soczewki kontaktowe, jednak na pewno była to jedna i ta sama osoba. Chyba po raz dwudziesty odczytałem nazwisko i adres, po czym odłożyłem paszport i podniosłem słuchawkę.

Rozmowa trwała nie dłużej niż parę minut i miała taki wynik, jakiego się spodziewałem. Teraz mogłem już tylko czekać. Było po wpół do piątej, pomyślałem więc, że Rutherford wróci w ciągu najbliższej półgodziny. Spędziłem ten czas, spacerując po salonie; od czasu do czasu wyglądałem przez okno, obserwowałem rowerzystów i biegaczy krążących po Oosterpark i zastanawiałem się, co mu powiem. Oczywiście gdy tylko usłyszałem w zamku dźwięk jego klucza i jego kroki w korytarzu, wszystkie postanowienia gdzieś uleciały i musiałem się zadowolić pierwszymi lepszymi słowami, które przyszły mi do głowy.

- Wstałeś, to świetnie - przywitał się Rutherford, przewieszając swój pluszowy płaszcz przez oparcie kanapy i uśmiechając się do mnie promiennie. - Lepiej się czujesz?

- Powoli przytomnieję - odparłem.

- Fantastyczna wiadomość. A apetyt?

- Z tym mogę jeszcze zaczekać. Bo chyba najpierw chciałbym z tobą pogadać.

- Pewnie. Wszystko w porządku, stary?

- Może ty mi powiesz... stary.

Wyciągnąłem z kieszeni znaleziony paszport i rzuciłem mu go, ale nie złapał i musiał schylić się po niego do podłogi. Otworzył go, po czym wybałuszył oczy i pokręcił głową, jak gdyby nie wiedział, o co chodzi.

- Możesz już nie udawać - powiedziałem. - Dzwoniłem do ambasady brytyjskiej. Żaden Henry Rutherford u nich nie pracuje.

Omal nie próbował jeszcze się wykręcać. Widziałem, że rozważa kolejne pomysły, sonduje różne możliwości. Ale potem popatrzył na mnie i to, co zobaczył, musiało go przekonać, że nic z tego.

- Kurde - odezwał się wreszcie, wzruszając ramionami. - Wiedziałem, że nie powinienem zostawiać cię samego. Tylko że nie spodziewałem się, że to znajdziesz.

- Głupi ma szczęście.

- Czyli nie powinienem narzekać, co?

Popatrzyłem na niego twardo.

- Taaa, i pewnie jeszcze powinienem ci być wdzięczny, że mnie nie okradłeś. A mam tu kupę wartościowych rzeczy.

- A któraś z nich jest twoja?

- W pewnym sensie tak. Wiesz, jak to jest - powiedział, bezradnie wymachując paszportem, jakby nie mógł zapanować nad wszystkim, co się zdarzyło.

- To opowiadaj.

- Co ci mam opowiadać? Obaj jesteśmy tacy sami.

Zmarszczyłem brwi.

- Ty też jesteś włamywacz?

- Nie - powiedział, obejmując mieszkanie trochę afektowanym gestem. - Oszust jestem. Czyli że obaj nie gramy całkiem fair, no nie?

Przytaknąłem, opadłem na fotel naprzeciw niego i wskazałem na paszport.

- Co zamierzasz z tym zrobić?

- Mikey prosił, żebym mu go załatwił - odparł, skonsternowany.

- Mój Amerykanin?

- Ten sam.

- To ty go znałeś?

Skinął głową.

- Siedzieliśmy razem.

- W Holandii?

- Całkiem niedaleko Hagi. Siedziałem za jeden numer, który tak nie do końca mi się udał. Założyłem spółkę z jedną Holenderką, która okazała się bardziej podejrzliwa, niż myślałem. No i sprawdziła firmę, i...

- Chyba wolę nie wiedzieć.

- I słusznie. A nie napiłbyś się czegoś? Ja mam ochotę na piwo.

Podziękowałem. Zostawił mnie na chwilę i zaraz wrócił z puszką w dłoni. Otworzył ją, poluźnił krawat i kołnierzyk koszuli i zaczął pić chciwie, mocno poruszając tłustym podgardlem.

- Przy okazji, to nie nazywam się Rutherford - wyznał i beknął.

- Tego już się domyśliłem.

- Tylko Stuart. Rutherford to taki mój pseudonim. Jak się ma dobre nazwisko, dobry akcent, dobre ubrania, dobre mieszkanie - wskazał na pokój - to zawsze łatwiej pracować.

- Chyba że się wpadnie.

- Ryzyko zawodowe. Dużo siedziałeś?

Pokręciłem głową.

- I nie zamierzam.

- Nikt nie zamierza, synu. Mikey na pewno nie zamierzał.

Stuart golnął sobie jeszcze trochę piwa i opadł na kanapę.

Brzuch wzdął mu się i zatrząsł jak galareta na talerzu.

- Mów, jak to było z tym paszportem - powiedziałem. - Kiedy cię poprosił, żebyś mu go załatwił?

Stuart wysunął dolną wargę i chwilę się zastanawiał.

- Jakiś miesiąc temu. Zadzwonił do mnie jeszcze z pudła. Mówił, że musi sprawdzić jedną dziewczynę.

- Marieke.

- Tak mu się przedstawiła. - Pokiwał głową. - Ale Mikey domyślał się, że coś jest nie tak.

- I dlatego poprosił cię, żebyś ukradł jej paszport?

- A skąd. - Przesunął dłonią po mokrym czole. - Prosił, żebym o nią popytał, więc dowiedziałem się, gdzie pracuje, i pogadałem z jednym facetem, co też tam pracuje.

- Taki młody barman? Co świetnie robi groźne miny?

- Rzeczywiście barman. Pewnie to ten sam. Tak czy inaczej, taki barman w Amsterdamie zarabia tyle, ile gdzie indziej, czyli nie za dobrze.

- Więc go przekupiłeś.

Wywrócił oczami i pokazał mi wilgotne dłonie.

- Tylko go poprosiłem, żeby szybko przejrzał jej rzeczy. I to on przyniósł mi paszport.

- A ty zrobiłeś ksero i posłałeś Michaelowi.

- Skąd wiesz? - zapytał i oczy mu się zwęziły

Pokręciłem głową.

- Mniejsza z tym. I jak zareagował, jak go dostał?

- Nie mam pojęcia - rzucił niedbale. - Wsadziłem paszport w kartkę urodzinową i wysłałem.

- A w więzieniu się nie skapnęli?

- Nie, bo się postarałem. Wkleiłem go między dwie strony okładki.

- Sprytne.

- Nie bardzo. Po prostu tam słabo pilnują. Nie trzeba się wysilać, żeby ich zmylić. To chyba nawet wcale nie były jego urodziny.

Pochyliłem się do przodu na fotelu z łokciami wspartymi na kolanach i palcami wycelowanymi w niego.

- I nie skojarzyłeś nazwiska?

- Jej? Dopiero wtedy w bibliotece. Jak tylko znalazłem ten artykuł, wszystko zaczęło pasować.

Spojrzałem na niego w napięciu.

- Kim Wolkers. Ma na nazwisko tak samo jak ochroniarz, którego zabił Michael.

Stuart skinął głową.

- Tylko że on nikogo nie zabił. Przynajmniej zawsze tak twierdził. A co do nazwiska, to masz rację. Uważasz, że to jego córka?

- W sumie tak.

- No właśnie. Mikey też tak myślał. Zresztą chyba wiedział od początku.

- Dlaczego tak sądzisz?

- To chyba przeczucie. Było coś takiego w jego głosie. Nie umiem wytłumaczyć.

- Ale kilku rzeczy jeszcze nie rozumiem.

- Tylko kilku?

Uśmiechnąłem się i oparłem głowę na rękach.

- Przede wszystkim jednego: po co tak się z nią zbliżył, jeżeli wiedział, kim ona jest? Przecież musiał mieć świadomość, że ona chce wyciąć mu jakiś numer.

Stuart wzruszył ramionami i jeszcze bardziej rozwalił się na kanapie, balansując puszką piwa na brzuchu.

- Mikey był dziwny. Przysięgał na wszystko, że nie zabił tego ochroniarza. I w ogóle był jakiś taki inny. - Urwał, spochmurniał, palcem stukał bezwiednie w bok puszki. - Chodzi o to, że jemu chyba nie przeszkadzało, że siedzi. Ja kląłem co chwila na czym świat stoi, a on jakby prawie się cieszył, że go zapuszkowali.

- Pokuta?

- Można tak powiedzieć.

- Tylko że to nie ma sensu, jeżeli nie zabił ochroniarza.

- No właśnie.

- I nie tłumaczy, dlaczego jej nie zdemaskował.

- A może zdemaskował, tylko w cztery oczy.

Pokiwałem głową z boku na bok, jakby naśladując ruch szalek wagi.

- Mam wrażenie, że nie.

- Ja też. Ale to tylko teoria.

Stuart podniósł dłoń bezradnym gestem, a potem napił się z puszki. Siedział teraz zupełnie nie jak ktoś, kto mógłby nosić nazwisko Rutherford - brzuch wylewał mu się znad paska spodni między rozkraczone nogi. Teraz dopiero zrozumiałem, jakim jest świetnym aktorem, jak świetnie grał, gdy był w roli, i zdwoiłem czujność. Bardzo wątpiłem, czy Stuart to jego prawdziwe nazwisko. Bo naprawdę prawdziwym nazwiskiem pewnie nie przedstawiał się już od lat.

- Nie jesteś prawnikiem - powiedziałem.

- Nie.

- To jak ci się to udało? No, że zostałeś moim adwokatem? Pytam z czystej ciekawości.

Uśmiechnął się, jakby wspominał niedawny seksualny podbój.

- Łatwiej, niż ci się zdaje. Po prostu posiedziałem sobie tego dnia na komendzie. Podsłuchałem, jak dwóch mundurowych mówiło, że nie chcesz gadać, póki nie znajdą ci adwokata. Odczekałem, aż sobie pójdą, i zgłosiłem się do dyżurnego, czy jak ich tutaj nazywają.

- I nie chcieli sprawdzić twoich papierów?

- O, papiery mam w porządku. To akurat nie problem.

- Rozumiem. Nie, czekaj, nie rozumiem. Skąd w ogóle wiedziałeś, że musisz przyjść na komendę?

- Bo było w gazetach, że cię przyskrzynili - odparł, zdziwiony, że sam na to nie wpadłem. - Przyszedłem, jak tylko to zobaczyłem. Pomyślałem sobie, że może coś na tym skorzystam.

- A co?

Wzruszył ramionami.

- Diamenty? - podsunąłem.

Powoli skinął głową. A potem popatrzył na mnie smętnym wzrokiem.

- I poszło mi lepiej, niż się spodziewałem.

- Poszło ci świetnie.

- No wiesz. - Uniósł w górę podbródek. - Jak się coś robi zawodowo, to trzeba to robić dobrze. Coś mi się zdaje, że ty też nie kradniesz tylko tak, dla jaj.

- Można tak powiedzieć.

- Tylko czekasz, aż trafi się coś, co jest warte zachodu, nie?

- I ryzyka.

- Ryzyko to połowa przyjemności.

- Nie dla mnie. - Pokręciłem głową.

- Daj spokój. Nie kręci cię, że się do kogoś włamujesz? Nie wierzę.

- Może to takie twoje skrzywienie zawodowe.

- Pewnie.

- Coś takiego. Boja przede wszystkim jestem pisarzem. Tylko że od czasu do czasu muszę sobie dorobić.

- A właśnie, przypomniałeś mi - powiedział, mierząc grubym paluchem w moje czoło. - Ostatnio czytałem jakąś twoją książkę. Wiedziałem, kto zabił, już w trzecim rozdziale.

- Może po prostu zgadłeś.

- Nie, nie, wiedziałem. Co nie znaczy, że książka mi się nie podobała.

- Schodzimy z tematu. - Wstałem, rozprostowałem nogi i stanąłem za fotelem, chwytając za materiałowe oparcie. - Mówisz, że od początku wiedziałeś o diamentach?

Stuart znów skinął głową, tak przyciskając podbródek do piersi, że gruba skóra na szyi zwinęła się jak kołnierz golfu.

- Jeszcze w pudle. Wiesz, za wielu tematów do rozmów to tam nie ma. A wokół takiego faceta jak Mikey od razu buduje się cała legenda.

- Jak to?

- Pewnie dlatego, że mało mówił. - Zajrzał do puszki i lekko nią zakołysał. - Większość ludzi, których spotkałem w pudle, aż się pali, żeby opowiadać, za co siedzą, co źle poszło, jak zrobią to samo następnym razem. Ale nie Mikey. On był inny, i wszyscy od

razu to wyczuwali. I tym bardziej chcieli wiedzieć o nim wszystko. I roztrząsali każdy szczegół.

- Na przykład jaki?

- Na przykład ta mała małpia figurka, którą miał ze sobą w celi. Dziwna rzecz, nie? Ciągle na nią patrzył. I ludzie zaczynali o tym gadać.

- Co mówili?

- Różne rzeczy. Bo ktoś taki jak Mikey - powiedział, z mądrą miną drapiąc się po głowie - od razu zaczyna być ulubionym tematem rozmów

- Na przykład o tym, że ukrył fortunę w diamentach.

- Między innymi.

- A ty kiedyś go o to pytałeś?

- Pewnie.

- I co powiedział?

- Nic. - Znów potrząsnął puszką, pociągnął łyk. - Ale potem to się zmieniło.

Odczekałem, nie chcąc go popędzać.

- Tak? - mruknąłem jakby od niechcenia.

Stuart uśmiechnął się półgębkiem, bo doskonale mnie wyczuł.

- Słuchaj. Ja tylko tego i owego się domyślam, nie? Ale zakładam, że to ty jesteś tym Anglikiem, którego wynajął, żeby ukradł dla niego te dwie małpy. No bo kto inny? Tak czy nie?

- Mów dalej.

- Ale ty mu odmówiłeś. Przynajmniej na początku.

Urwał i czekał, bym potwierdził, aleja nie byłem taki uprzejmy. Nie miało to zresztą wielkiego znaczenia. Każdy oszust uwielbia opowiadać. Stuart nie był pod tym względem żadnym wyjątkiem.

- I to go zdołowało - ciągnął. - A z jakiegoś powodu strasznie mu na tych małpach zależało. Był już czwartek, robiło się późno i zaczął myśleć, że jednak się nie zdecydujesz. I wtedy zadzwonił do mnie.

- Jako do dublera.

- Tylko że nie wiedział na pewno, że będę dublerem.

- Racja. A ty zgodziłeś się włamać na barkę i do mieszkania.

Z jego gardła wydobył się świst, niemal jęk.

- Z początku nie. Jak już mówiłem, ja jestem spec od kantów, a nie włamań. No ale... - Wzniósł oczy ku sufitowi i pokiwał głową, jakby przyznawał się do swoich wad. - Robiło się późno, a on koniecznie musiał zdobyć te małpy właśnie wtedy, no nie? A ja wiedziałem, że jedną taką już ma, bo miał ją ze sobą w więzieniu, i jakie to dla niego ważne. Pozwoliłem mu się prosić przez chwilę, właściwie to mnie aż błagał, ale ostrożnie, tak żeby się z niczym nie zdradzić. W sumie chyba nieźle to rozegrałem, bo jednak przyznał mi się do tych diamentów.

- Ile ci obiecał?

- Połowę - odparł i znowu łyknął piwa.

- Łżesz.

Na twarz Stuarta wypłynął chytry uśmieszek.

- A skąd wiesz?

- Nos ci się rusza.

- Jezu - powiedział, wyrzucając w górę rękę, a potem opuszczając ją bezwładnie na brzuch. - Ten kawał był stary jeszcze za życia mojej babci, a ona nie żyje już od dwudziestu lat.

- Ale się nie mylę, co? Myślę, że najwyżej dziesięć procent.

- Myśl sobie, co tam chcesz, koleś. W każdym razie wystarczyło, żebym się zgodził.

- Czyli to ty byłeś tym drugim.

- Co?

- Tym, który włamał się po mnie.

- Skoro tak mówisz... To ma sens, aleja nie wiedziałem, czy ty tam byłeś, czy nie.

- Byłem - oświadczyłem, zakładając ręce. - Byłem w mieszkaniu w Jordaanie, jak je przeszukiwałeś. Porżnąłeś materac nożem.

- No niech mnie. Gdzie się schowałeś?

- Na stryszku. - Popatrzyłem w górę, jakbym spodziewał się, że taki sam właz pojawi się na suficie u Stuarta. - Można się było wczołgać. Ale ciebie nie widziałem.

- Bo inaczej zaraz byś mnie poznał, gdybyś tylko zobaczył mnie na komendzie - powiedział niemal smutno.

- Miałeś więcej szczęścia niż rozumu.

- Tylko ciekawe, co byś im powiedział?

- No. Ciekawe.

- Prawda?

- Wiesz co? - Podrapałem obolałe miejsce na piersi. - Tak się składa, że ci wierzę. Bo wiem, że ten, kto się włamał do tamtego mieszkania, był kompletnym amatorem. A swoją drogą, czym rozwaliłeś drzwi?

- Gaśnicą. Znalazłem na ulicy.

- Myślałem, że młotkiem. Ale pewnie, gaśnicą też można.

- Wiem z autopsji. - Znowu się uśmiechnął.

- Ale po co w ogóle tam poszedłeś? Musiałeś wiedzieć, że mam już pierwszą figurkę, tę z barki.

Stuart pokręcił głową

- A niby jak miałem się dostać do sejfu? Mówiłem Mikeyowi, że nie dam rady, ale on był zdesperowany. Chciał, żebym spróbował.

- Ale kiedy przeszedłeś do drugiego mieszkania i zobaczyłeś, że małpy nie ma, to chyba musiałeś uznać, że byłem tam przed tobą?

- Nie było śladu, żeby ktoś się włamał.

- Bo się nie włamałem, tylko użyłem wytrychów.

Zrobił obrażoną minę.

- Tylko skąd ja miałem o tym wiedzieć? Pewnie, to możliwe, ale równie dobrze ktoś mógł przenieść małpę w inne miejsce.

- To co zrobiłeś, jak wyszedłeś?

- Poszedłem do kawiarni, gdzie pracuje dziewczyna. Bo Mikey właśnie tam chciał się ze mną spotkać. Ale jak już przyszedłem, to właśnie wychodził, więc poszedłem do domu i czekałem, aż zadzwoni.

- Był z dużym i chudym?

- No było z nim jakichś dwóch.

- Myślisz, że to oni go zabili?

- Może. A może dziewczyna. Albo ty. - Popatrzył na mnie, marszcząc brwi.

- Albo ty - podsunąłem.

- Tak, tak. - Stuart wyprostował się na kanapie, rozlewając sobie trochę piwa na koszulę. - Tylko że ja wiem, że to nie ja.

- A ja, że nie ja - odparłem, po czym sięgnąłem ręką i obmacałem ranę na głowie, zdrapując mały skrzep krwi - A duży i chudy, jak już przywalili mi kijem baseballowym, też powiedzieli, że to nie oni.

- Czyli to dziewczyna.

Przechyliłem głowę na bok.

- Niewykluczone. Tylko że ona musiałaby zaczekać, aż duży i chudy sobie pójdą, potem go pobić, wrócić do kawiarni i tam się ze mną spotkać. Jakoś tego nie widzę. Jesteś pewny, że nie poszła razem z Michaelem i tamtymi dwoma?

- Absolutnie - zapewnił i chyba od powrotu do domu nie miał tak poważnej miny. - Ale mogła być już u niego w mieszkaniu. Jak zobaczyłem, że Michael wychodzi z tamtymi, nie wchodziłem do kawiarni, ale jej też tam nie widziałem przez szybę.

- Możliwe.

- Albo ktoś tu kłamie.

- Albo zabił go jeszcze ktoś inny.

- To może to samobójstwo, cholera.

Rzuciłem Stuartowi spojrzenie mówiące, że to nie jest śmieszne. Osunął się na kanapę, potem dopił piwo.

- To ty włamałeś się do mnie? - zapytałem.

Zmarszczył czoło, wytarł usta do czysta wierzchem dłoni.

- Nic o tym nie wiem. Choć próbowałem dowiedzieć się, gdzie mieszkasz. Czyli miałeś u siebie włamanie?

- Pewnie nie wypada mi za bardzo narzekać.

- Zabrali ci małpy?

- Niestety.

Stuart zerknął na mnie, po czym pomachał w moim kierunku puszką po piwie.

- Wiesz co? Jak to mówiłeś, popatrzyłeś w bok. To pewny znak, że łżesz jak pies.

- Mówię prawdę - powiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.

- Bzdura. Zamrugałeś.

Westchnąłem, potarłem się po karku, a potem po nieogolonej brodzie.

- A ta twoja sekretarka? Ta, co do mnie dzwoniła?

- Taka jedna z baru. Dałem jej parę groszy.

- Była trochę mało uprzejma.

- Dziwisz się? Jaka płaca, taka praca.

- A ten numer z biblioteką - mówiłem dalej, podnosząc do góry ręce. - Ze ci się chciało tak udawać... Siedzieliśmy tam trzy godziny.

- Przecież nie mogłem znaleźć tego, czego szukałeś, tak od razu, no nie?

- Ale żeby aż trzy godziny...

- Taa. - Uśmiechnął się z wyższością. - Czułem, że zaczynasz się niecierpliwić. Ja wytrzymałbym chyba jeszcze z godzinę.

- Niepotrzebnie.

- Chciałem być dokładny. Poza tym nieźle mi zapłaciłeś.

- Te sześć tysięcy euro? Znalazłem je w sejfie na barce.

Pokręcił głową, rozbawiony.

- Łatwo przyszło, łatwo poszło, nie?

- Mniej więcej. A tak naprawdę to pomyślałem sobie, że numery mogły być spisane, więc lepiej je wyprać przez twoje konto służbowe.

Gwizdnął.

- Myślałeś, że po jakimś czasie przyjdziesz do mnie i poprosisz, żebym ci część oddał?

- Coś takiego przyszło mi do głowy.

- Ze prawnik zwróci ci kasę? Chłopie, optymista z ciebie.

Przechyliłem się do przodu przez fotel i znów oparłem się

o niego rękoma.

- Ostatnie pytanie. Marieke, Kim, czyjakjej tam... Myślisz, że to ona może mieć trzecią małpę?

Possał wargę, po czym powoli skinął głową.

- Powiedziałbym, że to całkiem możliwe. I mówię to jako ktoś, kto wie, że na pewno obszukałeś mu całe mieszkanie.

- Hej. - Uśmiechnąłem się. - Jak się coś robi zawodowo, to trzeba to robić dobrze.

27

W Cafe de Brug było więcej ludzi, niż kiedykolwiek tam dotąd widziałem. Zajęte były wszystkie stoliki, a nad nimi unosił się papierosowy smog. I dziewczyna, i młody człowiek zajęci byli przy barze i mieli tylu klientów, że w pierwszej chwili mnie nie zauważyła. Podsunąłem sobie stołek i zapaliłem papierosa zapałką z pudełka przy najbliższej popielniczce. Pomyślałem sobie, że może wyglądam trochę jak Clint Eastwood w którymś z jego westernów. Jedno było pewne: nie chciałem wiedzieć, jak wyglądam naprawdę.

Kiedy wreszcie mnie dostrzegła, widziałem, że nie ma ochoty mnie obsługiwać i że raczej pozostawi to swojemu zręcznemu koledze. W końcu jednak przemogła się i nalała mi piwa.

- Dzięki, Kim - powiedziałem, gdy postawiła je przede mną.

Nie cofnęła ręki od szklanki. Teraz liczyło się tylko to, że usłyszała, że użyłem jej prawdziwego imienia.

- Już możesz puścić. Bo inaczej będzie mi ciężko pić.

Gdy się nie ruszyła, odebrałem jej szklankę i podniosłem do ust, pociągając łyk lodowatego piwa. Potem znów zaciągnąłem się papierosem. Przy głębszych wdechach klatka piersiowa nadal mnie bolała, choć robiłem, co mogłem, by tego po sobie nie pokazać. Wypuściłem dym nosem, sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem jej paszport. Pchnąłem go w jej kierunku po blacie baru.

- Chodźmy się przejść - zaproponowałem. - Powiedz koledze, żeby choć raz zapracował na pensję.

Wypiłem kolejny łyk piwa, wstałem od baru i poczekałem na nią na zewnątrz. Wyszła pięć minut później, bo aż tyle czasu zabrało jej włożenie kurtki i rękawiczek. Poprowadziłem ją bez słowa na oświetlony most nad kanałem. Doczekałem, aż dojdziemy na środek mostu, ostatni raz zaciągnąłem się papierosem, wrzuciłem niedopałek w oleistą wodę i oparłem się o ceglaną balustradę.

- Michael wiedział - zacząłem, patrząc w ciemną, jakby zgęstniałą toń. - Znalazłem ksero w jego mieszkaniu.

Milczała. Albo nie wiedziała, co powiedzieć, ale czekała, co jeszcze jej powiem. A prawda była taka, że nie wiedziałem co. Wydawało mi się tylko, że muszę jeszcze coś powiedzieć.

- Było w odpływie wanny. Wiem, że zrobił kopię, zanim wyszedł z więzienia. Więc wiedział, kim jesteś. Wiedział, że człowiek, którego zabił, był twoim ojcem.

Wyciągnęła ręce z kieszeni kurtki i objęła się nimi. Zaczęła kopać pokryte sadzą cegły, kiwając głową, jakby już o wszystkim wiedziała.

- Nie powiedział ci? - zapytałem, a ona ponuro pokręciła głową. - Sypiałaś z człowiekiem, który zabił twojego własnego ojca - ciągnąłem. Zabrzmiało to znacznie ostrzej, niż chciałem.

Wreszcie się odezwała.

- Ja nie.

- No a kto? Chyba że masz sobowtóra, o którym nic nie wiem.

- Ja nie. Może Marieke. Ja nie.

- Nie bardzo rozumiem.

- Nie wiesz, jak to było - powiedziała, patrząc na mnie wrogo.

- Chyba nie. Chyba w ogóle nic z tego nie rozumiem.

Odwróciła się i oparła o balustradę tuż obok mnie; z łokciami

na kamiennej poręczy i patrzyła w górę na ciemne niebo. Jej twarz zasłaniał mi jej zmrożony oddech, ale widziałem, że skóra skurczyła się jej z zimna, przez co kości policzkowe rysowały się jeszcze wyraźniej. Z opadającymi na ramiona blond włosami i oczami, które jakby cofnęły się w oczodoły, wyglądała jak narkomanka-anorektyczka z wybiegów dla modelek z lat dziewięćdziesiątych.

- Nie chciałam go polubić - powiedziała cicho, jakby do siebie. - Najpierw byłam na siebie wściekła. Ale nic nie mogłam na to poradzić. Gdybym spotkała go przy innej okazji, nie wiedząc, kim jest, też by mi się spodobał.

- Ale ty wiedziałaś od początku, kim był. I co zrobił.

Zamknęła oczy, jakby chciała odgrodzić się od moich słów

i skupić na własnych.

- Kiedy pierwszy raz powiedział mi, że jest niewinny, byłam wstrząśnięta. Nie z gniewu. - Odwróciła się do mnie. - Dlatego że chciałam uwierzyć, że to prawda.

- Bo może to prawda.

Zagryzła wargę do krwi.

- Nie. - Z uporem pokręciła głową.

- Z tego, co słyszałem, wielu ludziom to mówił.

- Niewielu morderców przyznaje się, że są mordercami.

- Niektórzy muszą. Czasem dostają za to krótszy wyrok.

Odetchnęła głęboko i się uspokoiła.

- Miałam dziewięć lat, kiedy to się stało. Widziałam w gazecie jego zdjęcie. Widziałam jego oczy i wiedziałam, że to on, nawet jeszcze przed rozprawą. A potem nagle wszystko się skończyło. Poszedł do więzienia, a ja niczego o nim nie wiedziałam. Czy myślał o mnie? Czy w ogóle wiedział, że istnieję? Wiedział, czego mnie pozbawił?

- Raczej tego nie zapomniał.

- Ale mógł. Wtedy go jeszcze nie znałam. Wiedziałam tylko, co mówiła mama, kiedy z nienawiścią wymieniała jego nazwisko. Mówiła straszne rzeczy. Mówiła, że to potwór.

- Pewnie tak było łatwiej o nim myśleć?

- Oczywiście. To było takie proste. Ale potem, kiedy pierwszy raz z nim rozmawiałam... Nie wiem, był jakiś... jakiś inny.

- Aż bolało.

- Tak.

- Ale potem przestało.

Spięła się i przez chwilę myślałem, że sobie pójdzie. Miała wszelkie powody, by więcej nic nie mówić, bo nie byłem ani jej doradcą, ani z policji. Może i była mi winna choćby część prawdy, ale jaką? Chyba jednak po prostu chciała, by ktoś ją wysłuchał, bo odezwała się znowu.

- Najpierw długo bolało - powiedziała z wahaniem. - Najpierw prawie nie mogłam oddychać, kiedy rozmawialiśmy. Ale nauczyłam się opanowywać, zamykać w sobie. A potem zorientowałam się, że chcę usłyszeć, co ma do powiedzenia.

- Freud byłby zachwycony.

Kim zaczęła przytupywać z zimna i mocniej wcisnęła dłonie pod pachy. Chyba drżała.

- Możemy wejść do środka - zaproponowałem. - Tam mi opowiesz resztę.

- Nie, tu jest dobrze.

- Lubisz, jak ci jest źle?

Wzruszyła ramionami.

- To kiedy postanowiłaś położyć łapkę na diamentach? Bo taki miałaś plan, tak?

Popatrzyła na mnie przerażona.

- No, z początku pewnie chciałaś mu coś zrobić, może nawet go zabić, ale wydaje mi się, że zmieniłaś zdanie, jak go trochę polubiłaś. Myślę, że uznałaś, że najbardziej go zaboli, jeżeli zabierzesz to, na co czekał przez całe dwanaście lat. I przy tym nie szkodzi, że diamenty są warte małą fortunkę.

- Wcale nie - zaprotestowała i popatrzyła na czubki butów.

- A ja myślę, że tak. Myślę, że dokładnie tak było. Tylko że zaczęłaś za bardzo go wypytywać i Michael zrobił się podejrzliwy. A potem poprosił kumpla, żeby trochę powęszył, i kumpel wywęszył niezły numer. Ze dziewczyna, która tak się do niego przywiązała, to ta sama, której zamordował tatusia.

Kim powoli pokręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć logice tego, co mówiłem.

- Jednego tylko nie rozumiem: dlaczego w ogóle się otworzył? Dlaczego tego nie przerwał?

- Kochał mnie - powiedziała bezbarwnym głosem.

- No, na pewno tak ci mówił. Pytanie, dlaczego udawałaś, że mu wierzysz?

Zaczęła płakać, ale tak bardziej ukradkiem. Wstrząsały nią dreszcze. Stała obok mnie i trzęsła się ze spuszczoną głową, kapało jej z nosa. Znowu zagryzła wargę, tym razem jeszcze mocniej, ale robiłem, co mogłem, żeby nie udało się jej mnie zmiękczyć.

- Nie zabiłaś go - powiedziałem, bo nagle byłem już tego pewny.

- Nie - szepnęła.

- Bo nie mogłaś. Nawet jeżeli jakaś cząstka ciebie się ku temu skłaniała. I właśnie dlatego tak ci odwaliło, jak zobaczyłaś, że to, czego tak pragnęłaś, właśnie się stało. I to dobrze, naprawdę. Tyle że jeśli o mnie chodzi, to mam to gdzieś. Mnie w tej chwili zależy tylko na tych trzech małpach. I wydaje mi się, że ty masz trzecią.

Popatrzyła na mnie zdumiona.

- Nie.

- Chcesz mi wmówić, że nie ma jej w twoim mieszkaniu? Ze jeżeli teraz tam pójdziemy, nie znajdę jej w twoich rzeczach?

- Nie mam jej. A zresztą czy to ważne? Mówiłeś, że nie masz tych dwóch pozostałych.

Patrzyła na mnie z zaciśniętymi zębami i dostrzegłem w jej oczach jakby wyzwanie. Byłem pewny, że mnie podejrzewa, i właściwie nie mogłem mieć o to do niej pretensji. Ale potem już nie miałem czasu o tym myśleć, bo usłyszałem pisk hamulców i gdy się odwróciłem, zobaczyłem tuż obok siebie znajomą białą furgonetkę.

- Zadzwoniłaś po nich?! - krzyknąłem. - Zanim wyszłaś?

Coś w jej wzroku powiedziało mi, że się nie mylę. Spojrzałem na nią z gniewem, po czym chwyciłem ją za rękę i pchnąłem nią w dużego, który właśnie wyskakiwał zza kierownicy z kijem baseballowym w dłoni. Potknął się, ale odepchnął ją na bok i zaatakował mnie, wznosząc kij nad ramię i wykonując potężny zamach. Tym razem wiedziałem już, czego się spodziewać, więc uskoczyłem w tył, wciągając brzuch, by uniknąć uderzenia, po czym rzuciłem się na niego, pchnąłem go na przód furgonetki i przywarłem do niego, nim zdążył znów się zamachnąć. Raz dałem mu kolanem w brzuch, drugi raz w krocze. Z jękiem puścił kij i już osuwał się na ziemię, ale udało mu się jeszcze wyciągnąć ręce i chwycić mnie za szyję. Ściskał mi gardło dłońmi w rękawiczkach. Usiłowałem mu je rozewrzeć, a równocześnie odepchnąć jego głowę i wsadzić mu palce do oczu, ale odchylił się, więc nie mogłem go dosięgnąć, i zaraz pojawił się chudy, i wykręcił mi rękę pod jakimś dziwnym kątem, chciał chyba wyrwać mi ją ze stawu barkowego. Zabulgotałem z bólu, bezsilnie wymachując nogami, i zatoczyłem się w tył tak, że omal nie wypadłem przez balustradę mostu. I już miałem się poddać, gdy w wieczornym powietrzu rozległ się głośny huk i wytężając wzrok, zobaczyłem kątem oka Stuarta z dymiącym pistoletem w dłoni. Tym samym, który zabrałem ze stryszku w mieszkaniu dużego.

- Puśćcie go! - wrzasnął i zabrzmiało to całkiem przekonująco. - Puśćcie go, ale już, do cholery.

Duży i chudy zamarli, choć nadal trzymali mnie za szyję i rękę.

- Puśćcie go - powtórzył Stuart, tym razem kierując lufę w stronę chudego.

Powoli uścisk na mojej szyi i ręce zelżał i zaraz mnie puścili. Odsunąłem się od nich. Ostrożnie przełknąłem ślinę i jeszcze ostrożniej zakręciłem ręką w stawie.

- Spadajmy stąd - wycharczałem, drugą ręką machając na Stuarta.

Ale Stuart miał inne plany. Mogłem tylko patrzeć, jak robi kilka kroków do przodu i chwyta Kim za włosy, odchylając jej głowę w tył i przyciskając wylot lufy do jej czoła tak, że skóra się napięła. Spojrzała na mnie szeroko otwartymi, przerażonymi oczami, a ja wlepiłem wzrok w Stuarta, który syczał:

- Gdzie ona jest? Gdzie jest trzecia małpa?

Pokręciła głową, nie mogąc wykrztusić ani słowa.

- Ona jej nie ma - powiedziałem najspokojniej, jak mogłem.

- Gdzie ta małpa, suko? Gadaj, bo jak nie, to przycisnę ten zasrany spust.

Jęknęła, ale dalej nie mogła mówić. Na ulicy zaczynali gromadzić się gapie z kawiarni, więc zaraz ktoś mógł wezwać policję albo

zacząć odgrywać bohatera. Nie miałem pojęcia, jak bym się z tego wszystkiego wytłumaczył Burggravemu.

- Ona jej nie ma - powtórzyłem, tym razem głośniej. - Puść ją. Wiem, gdzie jest figurka. Uwierz mi, może być tylko w jednym miejscu.

Rozejrzał się, moje słowa powoli zaczęły do niego docierać i wreszcie rozluźnił chwyt na włosach dziewczyny.

- Chodź - powiedziałem. - Musimy już iść.

Opuścił pistolet i zabezpieczył go, jakby tą mechaniczną czynnością chciał odwrócić swoją uwagę od tego, czego omal nie zrobił dziewczynie, która teraz osunęła się na ziemię. Stał nad nią bez ruchu. Podszedłem do niego i wyjąłem broń z jego bezwładnej dłoni. Ścisnąłem go za przegub i pokazałem gestem, żeby szedł ze mną. A że się nie ruszył, pociągnąłem go za rękę i powlokłem w kierunku najbliższej ruchliwej ulicy.

28

Następnego dnia w południe wszedłem za dwiema nastolatkami przez główne wejście do nowoczesnego apartamentowca w południowej części miasta. Zatrzymałem się przed skrzynkami na listy na tyle długo, by wsiadły do windy i by drzwi windy zamknęły się za nimi, po czym ruszyłem klatką schodową na drugie piętro, przeszedłem przez drzwi przeciwpożarowe, minąłem troje identycznych, drewnianych drzwi, nim znalazłem te, których szukałem.

W środku, na wysokości wzroku, znajdował się otwór judasza, a na poziomie biodra - mosiężny, wpuszczany zamek. Dwukrotnie zastukałem do drzwi, a gdy nikt mi nie otworzył, rozejrzałem się po korytarzu. Czysty. Włożyłem więc kolejną parę jednorazowych rękawiczek, wyciągnąłem sprzęt z kieszeni i zabrałem się do pracy. Już dawno nie trafił mi się naprawdę nowoczesny zamek, ale ten nie był trudniejszy od innych, z którymi miałem ostatnio do czynienia. A że poza cichym szumem klimatyzatora umieszczonego gdzieś na górze w korytarzu panowała całkowita cisza, nie musiałem nawet schylać głowy, by słyszeć zapadanie bolców. Wreszcie, gdy udało mi się pokonać ostatni z nich, przekręciłem krzywkę i zamek grzecznie się otworzył. Nacisnąłem klamkę, wszedłem przez próg i zamknąłem drzwi za sobą.

Apartament, w którym się znalazłem, pogrążony był w niemal całkowitym mroku, więc prawie nic nie widziałem. Wymacałem ręką przycisk i gdy zapaliło się górne światło, okazało się, że jestem w pomalowanym na różowo przedpokoju. Pod nogami miałem kilka par butów, a z boku, na ściennym wieszaku, wisiała bluza z kapturem. Przede mną, po lewej stronie, były drzwi, prowadziły do małej, ślepej kuchni. Włączyłem tam światło i obejrzałem kuchenne meble z jesionu i chromowaną kuchenkę elektryczną z piekarnikiem. Blaty pełne były brudnych talerzy i kubków po kawie, a na ściankach robota pozostały resztki śniadaniowego koktajlu mlecznego.

Wróciłem do przedpokoju, minąłem łazienkę, skręciłem w lewo i wszedłem do stosunkowo dużego salonu w kształcie litery L, z pluszowym, beżowym dywanem, najnowszej generacji telewizorem płaskoekranowym, szklanym stolikiem i czarną kanapą ze skóry. Okna zasłonięte były szczelnie od sufitu do podłogi - to dlatego było tu tak ciemno. Nie ruszałem ich, by nie zwracać niepotrzebnie niczyjej uwagi, po czym cofnąłem się, by zbadać, co kryje się za pozostałymi drzwiami. Otóż za pierwszymi krył się schowek pełen różnych domowych sprzętów: odkurzacz, deska do prasowania, drabinka. Były tam też buty, płaszcze, czapki i szaliki. Za drugimi znajdowała się sypialnia akurat na tyle duża, by zmieściły się w niej dwuosobowe łóżko, garderoba i komoda. Łóżka nie pościelono, a na podłodze leżała sterta brudnej odzieży. Przy łóżku stały budzik i książka w miękkiej oprawie.

Uznałem, że mogę zacząć od sypialni, więc zacząłem. Opadłem na kolana, odsunąłem kołdrę i poświeciłem latarką kieszonkową pod łóżko. Znalazłem tam pojedynczą białą skarpetkę, mnóstwo kurzu i paprochów z dywanu, i nic poza tym. Potem obmacałem całą ramę łóżka, czy tam nie ma jakiegoś schowka, ale na próżno. Obmacałem więc też poduszki i kołdrę, i bardzo się ucieszyłem, że mam na rękach rękawiczki, gdy zaleciał mnie od niej odór starego potu. Gdy i tam nic nie znalazłem, zająłem się garderobą i komodą, z której powyciągałem wszystkie szuflady, by ją dobrze przeszukać. Potem odsunąłem i szafę, i komodę od ściany, znowu poświeciłem sobie latarką, wróciłem do schowka po drabinkę i zajrzałem na górę szafy. Na koniec przeszukałem jeszcze brudy na podłodze, łącznie z kieszeniami, dopóki nie upewniłem się, że sypialnia była ślepym zaułkiem, i odniosłem drabinkę na miejsce.

Z sypialni przeniosłem się do salonu. W salonie, przynajmniej na pierwszy rzut oka, było znacznie mniej miejsc do przeszukania, więc zaraz zacząłem myśleć o czym innym. Jak zwykle znów o książce. Miałem wrażenie, że mocno ją ostatnio zaniedbałem. Przypomniałem sobie jej zasadniczy wątek, od którego zaczęły się moje problemy. Zastanawiałem się, czy nie istnieje jakiś prosty sposób wybrnięcia z kłopotów. Będzie trochę roboty, ale mógłbym ją sobie ułatwić, pisząc początek od nowa. Tylko że wcale nie miałem ochoty ułatwiać odgadnięcia, kto zabił, ani Faulksowi, ani czytelnikowi. Musiałem znaleźć jakiś złoty środek, by nie urągać logice, a równocześnie nie położyć książki. Może w ogóle pozbyć się teczki? Można by ją zastąpić torbą plastikową z jakiegoś znanego sklepu i w ten sposób Faulks bez trudu znajdzie drugą taką samą. Albo zostawić dłoń lokaja na miejscu zbrodni. Tylko że to chyba nie byłoby takie ciekawe, bo największą tajemnicą miało być przecież właśnie to, w jaki sposób morderca dostał się do sejfu chronionego czytnikiem linii papilarnych, którego nie potrafił sforsować nawet Faulks. Czy Victoria to zaakceptuje? I, co jeszcze ważniejsze, czyja sam to zaakceptuję?

Uczciwie? Nie. Tak naprawdę przecież powinienem wysilić się i całą intrygę jeszcze bardziej zagmatwać, a nie iść na łatwiznę. Ale łatwizna kusiła, bo miałem już serdecznie dość tego niby gotowego, a jednak niegotowego rękopisu. Tylko że wydawca może się ze mną nie zgodzić, i co wtedy? Cztery miesiące dodatkowej pracy, i to za te same pieniądze.

Pewnie dobrze zrobiłaby mi zmiana klimatu. Wciąż miałem ochotę na Włochy. Gdybym tam pojechał, może znalazłbym natchnienie, którego teraz tak bardzo mi brakowało. A nawet jeżeli nie, to pogoda na pewno byłaby lepsza, a zimowe noce trochę mniej zimowe. No i jeszcze te Włoszki, ciemnowłose, o oliwkowej skórze i najczęściej wspaniałych nogach. Poza tym od dawna chciałem poduczyć się włoskiego - chyba od czasu, kiedy pierwszy raz oglądałem Rzymskie wakacje. Mógłbym sam zrobić sobie takie rzymskie wakacje. W końcu nie jestem znowu wiele gorszy od Gregory'ego Pecka. I z tego co wiem, w najbliższym czasie żaden duży Włoch nie zamierza walić mnie kijem baseballowym.

Ciekawe, ile razy Gregory Peck pojawił się na ekranie telewizora, który zaćmiewał każdy inny sprzęt w tym tutaj salonie. Pewnie nie dość często, a szkoda, bo maszyna była piękna, chyba czterdziestodwucalowa, więc Gregory wyglądałby na niej jak żywy. Cóż, telewizor może i był świetny, ale to w żaden sposób nie pomagało mi w szukaniu tego, czego szukałem. Równie mało pomocne okazały się kanapa, szklany stolik czy ukryta za drzwiami sterta gazet i czasopism.

Minąłem łazienkę, uznając, że to niemożliwe, żeby dwa razy \ z rzędu poszczęściło mi się właśnie w łazience, i podobnie potraktowałem schowek, po prostu dlatego, że zmaganie się z tymi wszystkimi rupieciami byłoby zbyt pracochłonne. Zrobię to w ostateczności. Pozostawała kuchnia, gdzie woń zaschniętego jedzenia na brudnych talerzach mocno drażniła mnie w nos. W tej kuchni za wiele chyba nie gotowano, ale to nie znaczyło, że nie było tu kryjówek, które należało przeszukać.

Zauważyłem, że kosz na śmieci pęka w szwach od opakowań po gotowych posiłkach i że kuchenka mikrofalowa jest cała w tłustych rozpryskach. Szafki wiszące zawierały szeroki asortyment płatków śniadaniowych i kawałki chleba na różnych etapach rozkładu oraz kilka torebek czekoladowych smarowideł, którymi Holendrzy uwielbiają okraszać sobie grzanki. To taki śniadaniowy smakołyk. W szafkach na dole było trochę środków czystości, parę blach do pieczenia, garnków i kilka konserw. Zajrzałem do piekarnika i za wywiew, po czym nieźle namocowałem się z cokolikami przy podłodze, by sprawdzić, czy któregoś nie da się wyciągnąć. Gdy otwarłem drzwi lodówki, o mało nie zakrztusiłem się siarkowodorem, którym z niej wionęło. W środku były karton mleka, serki topione i pół tabliczki czekolady. Górną półkę lodówki stanowił zamrażalnik. Opuściłem plastikową klapkę i odsunąłem na bok torbę jarzynowej mrożonki. Dalej nic. Wyprostowałem się i zupełnie przypadkowo zajrzałem w jeden z dwóch otworów elektrycznego tostera. No i mnie zatkało, bo ona siedziała tam, zakrywając łapami oczy, i jakby czekała, bym zawołał: „A kuku!"

Nie potrafię wyrazić, jak ucieszyłem się na jej widok. Powiem tylko, że wydałem triumfalny okrzyk i odtańczyłem głupawą gigę, a po niej moonwalk. Bo niech diabli wezmą książkę - tu miałem do czynienia z prawdziwą zagadką kryminalną, którą w dodatku potrafiłem rozwiązać bez niczyjej pomocy.

29

Po wyjściu z apartamentu pozostało mi jeszcze parę spraw do załatwienia. Między innymi musiałem spotkać się ze Stuartem na jakąś godzinkę. Kiedy już zrobiliśmy, co mieliśmy do zrobienia, zostawiłem go samego i wróciłem do jego mieszkania, skąd wykonałem kilka telefonów.

Najpierw wystukałem numer komendy miejskiej policji i poprosiłem o połączenie z nadkomisarz Riemer. Czekałem około minuty, słuchając w słuchawce różnych holenderskich melodyjek. Wreszcie się zgłosiła.

- Czy ma pan dla nas jakieś informacje? - zapytała.

- Czyli mnie pani pamięta - powiedziałem.

- Oczywiście. Właśnie przeglądałam notatki z pana przesłuchania.

- No, to musi być pasjonująca lektura.

- Prawdę mówiąc, protokół jest dość krótki. Widzę, że nie odpowiedział pan na wiele pytań.

- Uwierzy mi pani, jeżeli powiem, że jestem nieśmiały?

Riemer milczała akurat tak długo, by dać mi do zrozumienia,

co sądzi o moim poczuciu humoru.

- A jeżeli powiem, że miałem wrażenie, że komisarz Burggrave się do mnie uprzedził?

Westchnęła.

- Nie mam czasu na żarty, panie Howard. Czego pan chce?

- O, niewiele. Chcę tylko powiedzieć, że chyba wiem, kto zabił Michaela Parka.

Zawahała się. Wyobraziłem sobie, jak nieruchomieje i koncentruje się na słuchawce.

- Zgodzi się pan na przesłuchanie w tej sprawie?

- W pewnym sensie tak. Jeżeli się pani ze mną spotka.

- Kiedy?

- Dziś po południu, o czwartej. Tylko proszę przyprowadzić swojego uprzedzonego kolegę, dobrze?

Podałem jej konieczne szczegóły, rozłączyłem się i wystukałem kolejny numer na liście. Następne rozmowy przebiegały według podobnego szablonu; wszyscy bez wyjątku rozmówcy nie mieli szczególnej ochoty się ze mną spotkać. Gdybym był bardziej wrażliwy, pewnie wpadłbym w kompleksy, ale prawdę mówiąc, nigdy nie brałem sobie takich rzeczy do serca i jestem na szczęście dość uparty, gdy wymaga tego sytuacja. W efekcie na spotkaniu pojawili się wszyscy co do jednego. Jestem realistą, więc wiedziałem, że tę stuprocentową frekwencję zawdzięczałem diamentom, a nie własnym talentom organizacyjnym.

Wybór miejsca to genialny pomysł Stuarta. Spotkaliśmy się w dawnym głównym magazynie kompleksu firmy Van Zandt. Ze wszystkich stron otaczały nas połamane kontenery, zakurzone drewniane palety, pogięte metalowe wózki i puste beczki po ropie. Podłogę pokrywała po kostki warstwa śmieci, kurzu i opadłego tynku. Panowała tu taka sama temperatura jak na zewnątrz, bo nie było tu ogrzewania, a większość okien miała powybijane szyby - w efekcie smagały nas te same podmuchy mroźnego, zimowego wiatru, które młóciły wody Oosterdok.

By zachować jakiś porządek, zadałem sobie trochę trudu - ustawiłem kilka skrzyń i palet w półkole, w którego środkują sam zająłem miejsce. Gościom oczywiście nie było szczególnie przyjemnie. Kim, na przykład, przydałaby się czapka i szalik, bo widać było, że marznie. Kryła podbródek w kołnierz kurtki, zakładała jedną na drugą swoje piękne nogi i chuchała w złączone dłonie. Nie mogłem zapytać jej, jak się czuje, bo najwyraźniej postanowiła mieć jak

najmniej do czynienia i ze mną, i z resztą tu obecnych. Patrzenie daleko przed siebie dobrze jej wychodziło, i nic dziwnego, bo ćwiczyła to od chwili przybycia.

Naprzeciwko niej siedzieli na jednej skrzyni duży z chudym. Zauważyłem, że chudy zdążył już kupić sobie nową skórzaną kurtkę. Przekonałem się, że nie był to zbyt ciepły strój, ale chyba nie o ciepło chodziło. Być może kurtka należała po prostu do umundurowania, które narzucili sobie z kolegą, zapewne nieświadomie, już wiele lat temu. Mogłem sobie wyobrazić, jak wybierają się na kolejną bandycką wyprawę i sprawdzają po kolei: Kluczyki do furgonetki? Są. Glany? Są. Kij baseballowy? Jest. Czy włożyć skórzaną kurtkę? Co za pytanie!

Skoro mowa o strojach, najstosowniej ubrani byli nadkomisarz Riemer i komisarz Burggrave, bo oboje mieli na sobie ciepłe policyjne kurtki. Za to byli też najbardziej niezadowoleni z całej sytuacji i w ogóle sprawiali wrażenie, jakbym oderwał ich od znacznie pilniejszych spraw. Co za bzdura, ale pewnie uważali jako policjanci, że byłoby grubym nietaktem z ich strony nie okazywać niezadowolenia, że ktoś zmusza ich do spotkania na jego, a nie ich własnych warunkach. Dlatego też chodzili w kółko, spoglądali na zegarki i na komórki, i tylko dlatego opóźniłem rozpoczęcie spotkania o co najmniej dwie minuty.

Obok mnie siedział Stuart, ubrany tak jak ja w gruby golf, tylko że jego sweter był większy o kilka numerów i wielokrotnie bardziej opięty na brzuchu. Na swetrze miał jeszcze wełnianą, sportową marynarkę ze skórzanymi łatami na łokciach i wzorzystą chustką do nosa w kieszonce na piersi, co nadawało mu bardzo rutherfordzki wygląd. Na ziemi, między nogami, trzymał skórzaną aktówkę. Gdyby ktoś do niej zajrzał, przekonałby się, że jest pusta - pewnie jak głowa dużego. Stuart sprawiał wrażenie całkowicie zrelaksowanego i jak najbardziej miał do tego prawo, bo poza mną tylko on ze wszystkich zebranych wiedział, co się będzie działo.

Obok Stuarta siedział mój ostami gość, Niels van Zandt. Poza domem wyglądał na drobniejszego, jasne oczy miał czujne i bystre, widać też było, jak bardzo jest podekscytowany faktem, że znalazł się w dawnych pomieszczeniach rodzinnej firmy. Na chłód zwracał chyba akurat tyle samo uwagi, co na to, że oddycha, choć miał na sobie tylko kaszmirowy sweter i sztruksowe spodnie; ściskając pomarszczonymi dłońmi rączkę laski, siedział na pustej beczce po ropie z taką miną, jakby w ogóle nie ruszał się z wygodnego fotela przed płonącym kominkiem. Ja też trochę zatęskniłem za czymś takim, bo bardzo przydałby mi się w tej chwili łyczek bourbona na nerwy.

- Dziękuję wszystkim za przybycie - zacząłem, patrząc na siedzącą przede mną grupkę ludzi i pokazując im dłonie w geście powitania. - Niektórzy z państwa już się chyba znają, ale mam nadzieję, że nikt nie będzie miał mi za złe, jeżeli kogoś przedstawię. Chodzi o tego pana, który siedzi po mojej prawej ręce - powiedziałem, wskazując na Stuarta. - Nazywa się Henry Rutherford i jest moim adwokatem. Pan Rutherford jest tu po to, żeby dopilnować, by cokolwiek tu dziś powiem, nie zostało użyte przeciwko mnie.

Spojrzałem na Burggravego i nadkomisarz Riemer. Zaczekałem, by to potwierdzili. Co też uczynili, choć niechętnie.

- Stwierdzam - włączył się Stuart, wczuwając się w swoją rolę

- że przedstawiciele policji zgodzili się na te warunki.

Myślałem, że może każe i to im potwierdzić, ale Stuart, jak każdy profesjonalny oszust, wiedział, że nie wolno mu przeholować. Burggrave i Riemer patrzyli na niego z wyraźnym niesmakiem, ale jemu to zupełnie nie przeszkadzało, bo jako Rutherford był ponad takie sprawy. Prawdę mówiąc, grał swoją rolę tak przekonująco, że Kim chyba nie mogła uwierzyć, że pompatyczny typ, którego miała teraz przed sobą, i oszalały bandyta, który trzymał pistolet przy jej skroni, to jedna i ta sama osoba.

- Jak większości z państwa wiadomo - ciągnąłem - budynek, w którym się teraz znajdujemy, był kiedyś głównym magazynem i szlifiernią diamentów firmy Van Zandt. Pan Niels van Zandt

- wykonałem gest w kierunku starego, lecz krzepkiego jegomościa - jest bratankiem Larsa van Zandta, założyciela rodzinnej firmy jubilerskiej. Pan van Zandt zgodził się spotkać dziś z nami, by potwierdzić pewne fakty, których bez niego moglibyśmy się jedynie domyślać. Jeszcze raz dziękuję panu za przybycie.

Van Zandt skłonił głowę i trochę po królewsku kiwnął do mnie dłonią, jakby pozwalał mi mówić dalej. Gdybym był wojskowym, zaraz bym mu zasalutował; że jednak nie umiem salutować, pochyliłem głowę, jakbym zdejmował przed nim czapkę. Takie oznaki szacunku najwyraźniej sprawiały mu przyjemność, więc dalej odgrywałem farsę.

- Ponieważ miałem wcześniej przyjemność porozmawiać z panem van Zandtem, mogę państwa poinformować, że jego rodzina zajmowała się diamentami już od początku XIX wieku. Przede wszystkim sprowadzała surowe kamienie z dawnych kolonii holenderskich i dokonywała ich obróbki tu, na miejscu, w Amsterdamie. Potem sprzedawano je najlepszym jubilerom i detalistom na całym świecie. Firma szybko zdystansowała konkurencję i stała się jedną z najważniejszych w swojej branży.

- Zwołał nas pan tu na lekcję historii? - zapytała ostro Riemer.

- Wcale nie - zapewniłem ją. - Ale te informacje mogą okazać się przydatne. Przyznam też, że opowiadanie pana van Zandta bardzo mnie zafascynowało. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem - nadal kadziłem van Zandtowi - że firma Van Zandt była jednym z największych przedsiębiorstw w swoim kraju.

Van Zandt pokiwał głową z usatysfakcjonowaną miną.

- Wszyscy tu obecni wiedzą też, że Michael Park, Amerykanin, poszedł do więzienia za zabójstwo ochroniarza, dokonane podczas kradzieży nieoszlifowanych diamentów ze skarbca firmy. Nieszczęsny ochroniarz nazywał się Robert Wolkers. A to - powiedziałem, wskazując na Kim - jest jego córka, Kim Wolkers.

Wszyscy spojrzeli na nią równocześnie, choć najszybciej przekręciły się głowy Burggravego i Riemer. Kim zachowała spokój, ani nie zaprzeczyła, ani nie potwierdziła. Tylko jej oczy przeniosły się z nieokreślonego punktu w przestrzeni, w który się wpatrywała, na ziemię pod jej nogami.

- Czy to prawda? - zapytał van Zandt, patrząc to na Kim, to na mnie.

Kim nie zareagowała, więc to ja musiałem potwierdzić.

- W takim razie chciałbym wyrazić pani moje współczucie - ciągnął van Zandt z powagą. - Cała rodzina głęboko pani współczuła. Wiem, że wszyscy członkowie rady nadzorczej byli bardzo zasmuceni tym wydarzeniem, choć, o ile pamiętam, matka pani otrzymała bardzo hojną zapomogę.

Kim podniosła oczy i spojrzała na niego ponuro. Starszy pan odwrócił wzrok.

- Przez jakiś czas używała przybranego imienia i nazwiska Marieke van Kleef- powiedziałem, zwracając się do Burggravego i Riemer, by uprzedzić ich niepotrzebne pytania. - Mógłbym od razu wyjaśnić dlaczego, ale w ten sposób zaburzyłbym kolejność wydarzeń. Bo jeżeli państwo pozwolą, chciałbym teraz przejść do tej części całej historii, w której sam zostałem w nią zamieszany.

Rozejrzałem się po otaczających mnie twarzach, choć nie spodziewałem się, by ktoś pragnął mi przerwać. Wszyscy chcieli się czegoś dowiedzieć, choćby z czystej ciekawości, jak van Zandt. Duży i chudy na razie nie odezwali się ani słowem, ale za bardzo się nie zdziwili, gdy wyjawiłem prawdziwą tożsamość Kim. Mimo to widziałem, że czują się nieswojo, bo co chwila zerkali na drzwi, którymi tu weszli, a chudy na dodatek ściskał dłonie między kolanami i stopami wystukiwał nerwowy rytm na betonowej posadzce. Obaj siedzieli odwróceni bokiem do Burggravego i Riemer, jakby podświadomie chcieli ukryć twarze przed parą, która mogła rozpoznać ich z dawno zapomnianych zdjęć policyjnych.

- Na czas trwania naszego spotkania proszę, by państwo założyli - powiedziałem i odwróciłem się od nich, by popatrzeć na Stuarta, chcąc w ten sposób zaakcentować hipotetyczność takiego założenia - że oprócz talentów pisarskich mam też inne, nie całkiem legalne umiejętności.

- Jesteś złodziejem - oświadczył duży.

- Zgodzę się z panem - odparłem - ale tylko teoretycznie.

Burggrave popatrzył znacząco na Riemer. Zignorowała go, co jednak nie przeszkodziło jej obdarzyć mnie lodowatym spojrzeniem. Wzruszyłem ramionami, dając do zrozumienia, że moje kryminalne skłonności to przykra choroba, którą zaraziłem się wiele lat temu i której do tej pory nie udało mi się zwalczyć.

- Uczyniwszy to założenie - ciągnąłem - przypuśćmy, że Michael Park skontaktował się ze mną przez prowadzoną przeze mnie stronę internetową i zaprosił mnie na spotkanie w Cafe de Brug, gdzie, jak się potem okazało, pracuje też piękna i tragicznie osierocona panna Wolkers. Przypuśćmy dalej, że pojawiłem się tam i po paru piwach Michael poprosił mnie, bym zdobył dla niego pewne przedmioty, a konkretnie dwie małpie figurki, znajdujące się w domach tych oto dwóch panów.

Wyciągnąłem rękę w kierunku dużego i chudego. Wyszło to trochę głupio, bo wciąż nie wiedząc, jak się nazywają, nie mogłem ich porządnie przedstawić.

- Niestety wciąż nie wiem, jak panowie się nazywają - powiedziałem, na co chudy piychnął szyderczo.

- Ale my wiemy - przerwała Riemer, tak ku mojemu, jak i ich zdumieniu. - Właśnie wczoraj przeglądałam ich kartoteki.

Tamci dwaj spojrzeli po sobie. Duży niemal niepostrzeżenie pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć koledze, że nie ma się czego bać. Ja nie byłbym tego taki pewny.

- Czy może nam pani powiedzieć coś więcej? - zapytałem.

- To tajemnica służbowa.

- Tak, tak - wtrącił się van Zandt. - Mówi się, że wy, w policji, macie za dużo tajemnic służbowych, a za mało służby.

- Jeżeli chciałby pan złożyć zażalenie - zaczęła Riemer - to istnieją odpowiednie procedury...

- Na pewno - przerwałem - ale wszystko w swoim czasie. - Uśmiechnąłem się łagodnie do van Zandta, który po chwili zaszczycił mnie jednym z tych swoich dobrze przemyślanych skinięć głową. - Zresztą szczerze mówiąc, nazwiska tych panów nie są dla nas szczególnie ważne. W ciągu ostatniego tygodnia zdążyłem się przekonać, że nazwiska mogą mylić. W tej chwili liczy się tylko to, że ci panowie mieli małpie figurki, na których zależało Michaelowi.

- Może je pan opisać? - zapytała Riemer.

- To też nie takie ważne.

- To już my osądzimy - powiedział Burggrave.

- Z całym szacunkiem - zwrócił mu uwagę Stuart. - Niczego pan tu nie będzie osądzał. Przynajmniej na razie.

- Rutherford ma rację. Ale dla jasności, były tej wielkości. - Lekko rozstawiłem dłonie. - I z gipsu. Ta, którą miał Michael, zakrywała sobie oczy. Należały do kompletu, który my Anglicy nazywamy „trzy mądre małpy".

Burggrave obrócił się do swojej przełożonej i zaczął mówić po holendersku, równocześnie zakrywając sobie najpierw usta, potem oczy.

- Tak, tak - odezwała się Riemer, znów po angielsku, jakby rozmawiała z idiotą. - Wszyscy o nich słyszeli. To one są coś warte?

- Raczej nie - odparłem. - A mimo to za zdobycie ich Michael obiecał mi całkiem pokaźną sumkę. Muszę dodać, że wtedy nie miałem pojęcia, kim był, a tym bardziej że sam był złodziejem. Ale to nie miało większego znaczenia, bo odmówiłem. Chciał, bym wykonał tę robotę następnego wieczoru, a to było dla mnie za szybko. Niestety jednak podał mi adresy, pod którymi miały znajdować się małpy.

- A to dlaczego? - zapytał Burggrave, usiłując chyba odzyskać autorytet po poprzednim ofuknięciu go przez panią nadkomisarz.

- Powiedział, że ma nadzieję, że zmienię zdanie. Na moje nieszczęście tak właśnie się stało. Następnego wieczoru, podczas gdy Michael jadł z tymi dwoma panami kolację w Cafe de Brug, dostałem się do ich mieszkań i przywłaszczyłem sobie posiadane przez nich dwie małpie figurki. Problem w tym, że gdy wróciłem, Michaela już nie było. Wtedy pojawiła się Kim i powiedziała mi, że nasi dwaj obecni tu przyjaciele siłą zabrali go do jego mieszkania.

- To nieprawda - odezwał się duży. - Poszliśmy z Michaelem do niego, ale on sam nas zaprosił.

- Tak właśnie myślałem. Pewnie zaczynała się zbliżać godzina mojego z nim spotkania, może wasza wspólna kolacja zakończyła się później, niż planował. Proszę mi powiedzieć, czy gdy dotarliście na miejsce, on nie zaczął się wymawiać, udawać, że się źle czuje?

Duży wzruszył ramionami, jakby na znak, że mniej więcej tak było.

- To wszystko musiało dziać się tuż przed przyjściem moim i Kim. Chciała, żebym z nią poszedł, bo Mięhael odstąpił od płanu, który jej przedstawił, więc się niepokoiła. Trochę o Michaela, ale najbardziej o małpy. - Zerknąłem na nią, ale ona wciąż ostentacyjnie na mnie nie patrzyła. - Kiedy przyszliśmy do niego, znaleźliśmy go brutalnie pobitego w łazience.

- Czyli zabili go ci dwaj - stwierdził van Zandt, całkowicie o tym przekonany.

- Ja też tak uznałem - potaknąłem. - Prawdę mówiąc, byłem tego pewny. I wydawało mi się też, że wiem, dlaczego go zabili. Oni nie wiedzieli, że ukradłem im małpy, więc wyglądało na to, że chodziło im o małpę Michaela. Z jakiegoś powodu figurka była warta morderstwa i właśnie dlatego zależało mu, bym ukradł je akurat wtedy.

Burggrave wyciągnął ręce z kieszeni płaszcza i sięgnął do paska po kajdanki. Riemer położyła mu rękę na ramieniu i pokręciła głową.

- A już pan tak nie myśli? - zapytała.

- Nie. Z kilku powodów. Po pierwsze, parę dni po tym, jak aresztowano mnie pod zarzutem pobicia Michaela, oczywiście całkowicie bezpodstawnie, ci dwaj panowie porwali mnie i uwięzili w swoim mieszkaniu. I tam powiedzieli mi, że to nie oni.

Burggrave zrobił pogardliwą minę i uniósł ręce do góry.

- I to panu wystarczyło?

- Oczywiście, że nie. Ale potem zaraz okazało się, że myśleli, że to ja mam trzecią małpę, tę, która należała do Michaela. A to bardzo mnie zaciekawiło. No bo skoro myśleli, że ja ją mam, to znaczy, że oni jej nie mieli.

- Co jeszcze nie oznacza, że go nie zabili - stwierdziła sucho Riemer. - Może zabili go, bo nie chciał im powiedzieć, gdzie jest ta jego małpa.

- Też się nad tym zastanawiałem. Tylko że widzi pani, jeżeli tak im zależało na małpie, że aż mnie porwali, to nie rozumiem, po co mieliby pobić Michaela, skoro on nie umiał im powiedzieć, gdzie jest figurka.

Riemer powoli pokiwała głową, jakby chwilowo uznając moje wyjaśnienia za wystarczające.

- A kiedy powiedziałem im prawdę o tym, że Michael wynajął mnie, żebym im ukradł ich figurki, to w ogóle mi nie uwierzyli. Zupełnie jakby było to dla nich niewyobrażalne. Jakby bezgranicznie ufali Michaelowi.

Tym razem udało mi się przyłapać dużego i chudego na tym, że mi potakują.

- Więc zacząłem się zastanawiać, skąd ta ufność. I bardzo szybko zrozumiałem. Szczerze mówiąc, to wstyd, że szybciej tego nie wymyśliłem. Ci panowie to nie tylko przyjaciele Michaela, to jego wspólnicy.

Przez chwilę wydawało mi się, że znowu mnie nie lubią. W każdym razie zaniepokoili się nie na żarty i zaczęli się wiercić. A wtedy Riemer powiedziała coś, co sprawiło, że wszyscy popatrzyli na nią równocześnie.

- My już to wiemy. Z ich kartotek.

- To dlaczego nie aresztowaliście ich za zabicie Michaela?

- Tajemnica służbowa.

- Sami państwo widzicie! - odezwał się van Zandt. - Zawsze tak mówią, jak czegoś nie wiedzą. Albo jak się pomylą. Tajemnica służbowa. Akurat.

- Mówią tak też - zauważyłem - z poczucia solidarności zawodowej. Przecież tę sprawę prowadził komisarz Burggrave, prawda, pani nadkomisarz?

Riemer nie odpowiedziała. Tylko tak na mnie popatrzyła, jakby chciała zmusić mnie do milczenia samą siłą woli.

- Mniejsza z tym. Ja zresztą dopiero teraz docieram do sedna sprawy. Ale by to uczynić, znowu muszę cofnąć się w czasie. Aż do usiłowania kradzieży, podczas której zabito Roberta Wolker-sa. - Zwróciłem się do van Zandta. - Rozumiem, proszę pana, że główny magazyn diamentów znajdował się właśnie mniej więcej tu, gdzie jesteśmy?

Van Zandt się zawahał.

- Mam powtórzyć pytanie?

Zwęziły się mu i oczy, i wargi. Chyba patrzył na mnie teraz pod zupełnie innym kątem

- W firmie nie mamy w zwyczaju...

- Niech pan nie gada bzdur - przerwałem mu. - Już o tym rozmawialiśmy. I już mi pan raz to powiedział. Dlatego powtarzam pytanie. Główny skład diamentów był mniej więcej tu, prawda?

Van Zandt wciąż nie odpowiadał. Nie mogłem go do tego zmusić nawet najsurowszym spojrzeniem. Ja nie, ale Riemer - owszem.

- Proszę odpowiedzieć - zażądała, jedną ręką klepiąc się po udzie i wyraźnie dając do zrozumienia, że jej cierpliwość się kończy.

Van Zandt spojrzał na nią zdumiony, ona jednak nie zamierzała ustąpić. Obrócił się do mnie z miną skarconego dziecka.

- Tak-wydusił.

- Doskonale. Czy mógłby pan nam go opisać?

Van Zandt westchnął i przewrócił oczami, ale było w tym coś z gry. Podobnie jak wtedy w jego gabinecie, teraz też odnosiłem silne wrażenie, że ma wielką ochotę powiedzieć wszystko tylko dlatego, że znalazł się w centrum uwagi.

- Jako szef ochrony sam opracowałem cały system - zaczął urażonym tonem, jakbym zmuszał go do opowiadania tego już po raz setny. - To było wielkie pomieszczenie ze stali, jak ogromny sejf.

- Czyli po prostu skarbiec.

- Tak, można tak powiedzieć. Ściany były ze stali wielocenty-metrowej grubości, podłoga z betonu. Wokół stali warstwa cementu, a wokół cementu stalowa klatka.

- Ajak tego używano?

Van Zandt cmoknął ze zniecierpliwieniem, że niby powinienem wiedzieć, bo przecież zaraz do tego dojdzie.

- Pod koniec każdego dnia pracy - mówił dalej - zamykano w pomieszczeniu wszystkie diamenty, a wokół pomieszczenia zamykano klatkę. Potem pilnowali tego ochroniarze.

- No właśnie. System całkiem prosty, ale pewny.

- Proste rozwiązania są najlepsze - stwierdził. - Co proste, to silne.

- No właśnie. - Popatrzyłem znacząco na dużego. - A zamek do skarbca pewnie też był niezły.

- Jak już panu mówiłem, zamków było kilka. I to najwyższej jakości.

- Nie wątpię. Czy można by przeciąć pręty klatki?

- Już o tym rozmawialiśmy.

- Rzeczywiście. Zdaje się, że uznaliśmy, że nie dałoby się ich przeciąć normalnie, tylko palnikiem.

- A i to mogłoby nie wystarczyć.

- No i, jak już pan mówił, wszystkiego na dodatek pilnowali ochroniarze. Tacy jak Robert Wolkers.

Van Zandt skinął głową.

- Ilu?

Zawahał się, może dlatego, że wyczuł w moim głosie nowy ton.

- Nocą było ich dwóch.

- A ilu tej nocy, której zginął Robert Wolkers?

- Dwóch, oczywiście.

- Na pewno?

Wydął policzki.

- Było ich dwóch.

- A wie pan, to ciekawe. Bo tak się składa, że ja wiem, że był tylko jeden.

Van Zandt uderzył laską w ziemię, jakby chciał zakazać mi dalszych pytań.

- Dwóch - powiedział po prostu.

- To znaczy miało ich być dwóch - sprecyzowałem. - Nie wątpię. I jestem pewny, że w dokumentach znajdziemy to samo. Poza tym czytałem doniesienia prasowe o zabójstwie Roberta Wolker-sa, bo parę dni temu razem z panem Rutherfordem znaleźliśmy je w bibliotece miejskiej. Drugi strażnik nazywał się Louis Rijker. Pan Rijker niestety zmarł trochę ponad dwa lata temu. Zawał. Na szczęście dla nas Rutherfordowi udało się skontaktować z jego matką.

Kiwnąłem na Rutherforda. Wstał ze skrzyni, na której siedział, i odszedł od naszej grupki w kierunku prostokąta światła w drzwiach od wschodniej strony budynku. Za drzwiami było podwórze, a na nim stała taksówka z silnikiem na jałowym biegu, w której siedziała niespokojna wdowa.

Czekając na powrót Rutherforda, najpierw wpatrywałem się w otaczające mnie twarze, potem sprawdzałem na zegarku, która godzina, i wreszcie oglądałem własne stopy. Przez chwilę nie miałem nic więcej do powiedzenia i milczenie powoli stawało się dziwnie męczące. Wypełniało wnętrze magazynu, aż prawie nie dało się oddychać, jakby ktoś zostawił odkręcony kurek gazu, i już zacząłem się martwić, że jeżeli Rutherford zaraz nie pojawi się w drzwiach z Karinę Rijker, ktoś powie coś zapalnego i wszystko wyleci w powietrze.

W końcu usłyszałem dźwięk zamykanych drzwi samochodu, brzmiący z daleka jak stłumiony wystrzał, i po chwili pojawili się oboje. Płaskie obcasy Karinę Rijker szurały po betonowej posadzce jak papier ścierny; nim dotarła do nas, upłynęła chyba cała wieczność. Jedną ręką wspierając się na ramieniu Rutherforda, w drugiej ściskając pękatą torebkę, przerzucała ciężar swojego ciała z jednej nogi na drugą jak kucharz, który oddziela żółtko od białka między dwiema połówkami skorupki jajka. Ubrana była niemal dokładnie jak wtedy, gdy widziałem ją w jej mieszkaniu. Pod wyblakłym, wywatowanym płaszczem miała na sobie niebieską podomkę w kwiatki, a na jej opuchniętych nogach i kostkach opinały się grube pończochy, zwijające się na kolanach. Peruka na głowie nie była pierwszej jakości, matowa i wytarta; choć starsza pani zadała sobie trud, by nałożyć makijaż, zrobiła to tak, jakby uczyła się tej sztuki na kursie dla clownów.

- Pani Rijker - powiedziałem, wyciągając dłoń, by ją wesprzeć, gdy już znalazła się blisko naszego małego, przyjacielskiego kręgu.

Mocno chwyciła się mojego przegubu, potem łokcia. Torebka zakołysała się jej na przedramieniu. Kiedy stanęła pewniej, wraz ze Stuartem posadziliśmy ją na palecie ustawionej na dwóch drewnianych skrzyniach, przygotowanych właśnie z myślą o starszej pani. Usiadła całkiem godnie, z torebką na kolanach. Tylko palce, mocno zaciśnięte na skórzanych paskach torebki, zdradzały, że się denerwuje.

Kucnąłem przed nią i spojrzałem jej prosto w oczy, po czym uśmiechnąłem się uspokajająco i poklepałem ją po kolanie. Starsza pani wykrzywiła wymalowaną twarz w pozbawionej wdzięku parodii mojego wyrazu twarzy, z miną winowajcy osłabłymi mięśniami usiłując podnieść obwisłe policzki. Nie chcąc przedłużać tej męki, wstałem i znów zwróciłem się do zebranych.

- Przez kilka następnych minut - powiedziałem - będą państwo musieli wybaczyć mi moją fatalną znajomość języka holenderskiego, ponieważ pani Rijker nie mówi po angielsku. Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeżeli to, co ma państwu do powiedzenia, usłyszycie z jej ust. Dlatego ja teraz przestaję mówić i oddaję głos pani Rijker.

Skinąłem w stronę miłej staruszki. Ponieważ lekko się zawahała, Stuart powiedział do niej coś łagodnym tonem, co sprawiło, że odchrząknęła flegmisto i zaczęła mówić. Nie trwało to długo, ale ponieważ nie bardzo mogłem ocenić, co konkretnie i w jaki sposób mówiła, jej urywana opowieść wydała mi się dłuższa, niż była w rzeczywistości. Starsza pani była zdenerwowana, niepewna, od czasu do czasu głos jej się załamywał i wtedy patrzyła na zaciśnięte na torebce palce. Stuart kładł jej dłoń na ramieniu, dodawał jej odwagi i przemawiał do niej, jakby była dzieckiem, które powierzono jego opiece, a on chciał, by powiedziała, czym się martwi, żebyśmy mogli jej pomóc.

A to, czym się martwiła, było dość proste, choć przez to ani trochę mniej traumatyczne. Mówiła nam rzeczy, których z wypowiedzeniem wstrzymywała się od lat - rzeczy głęboko skryte w jej psychice. Mówiła, że jej syn, Louis Rijker, był ochroniarzem w firmie Van Zandt. Nie był szczególnie zdolnym człowiekiem, ale cenił sobie pracę, dzięki której mógł utrzymywać starzejącą się matkę. Właśnie od tej pracy zależał byt ich obojga, więc zrobiłby wszystko, byle nie stracić tej posady. Gdy pewnego dnia ktoś zaproponował mu dodatkowy zarobek, Rijker dał się skusić. Miał tylko zniknąć na godzinę podczas nocnej zmiany. Jeżeli będzie trzymał gębę na kłódkę, to mu się to opłaci. Ale jeżeli komuś o tym powie, poniesie poważne konsekwencje. Groźba była niezbyt konkretna, ale za to bardzo wiarygodna.

Stanąwszy przed takim wyborem, biedny Louis zgodził się ulotnić z pracy na godzinę. Gdy wrócił, znalazł zwłoki Roberta Wolkersa, zastrzelonego u wejścia do skarbca firmy. Na potrzeby policyjnego przesłuchania zmyślił historyjkę o sprawdzaniu innego magazynu w czasie, gdy zabito kolegę. Skłamał odruchowo, a potem musiał już się tego trzymać. Bo oto rankiem następnego dnia po morderstwie ktoś włamał się do domku, w którym mieszkał z matką, wyciągnął ich oboje z łóżek i dał aż nazbyt jasno do zrozumienia, co się stanie, jeżeli Louis powie komuś prawdę. Dlatego właśnie nigdy nikomu jej nie wyjawił. Jego matka jest przeświadczona, że wyrzuty sumienia i strach, w którym żył od prawie dziesięciu lat, spowodowały u niego nadciśnienie, bezsenność, stres i w końcu rozległy zawał serca.

Gdy starsza pani kończyła, mówiła już bardzo nieskładnie. Zaczęła szlochać, więc sięgnęła do rękawa podomki po starą szmatkę, by otrzeć oczy. Riemer spojrzała na mnie.

- Więcej już nic nam nie powie. Zrozumiał pan wszystko?

- Tak. I wierzę, że mówi prawdę.

- Nie ma powodu jej nie wierzyć.

- No właśnie - zgodziłem się. - Nie ma.

- Ale co z tego? - odezwała się Kim i wreszcie na mnie spojrzała. Jej głos był lekko ochrypły. - Co to zmienia?

- To kolejny fragment łamigłówki - odparłem, jak mogłem najłagodniej. - Kolejna wskazówka, co naprawdę wydarzyło się tamtej nocy.

- Przecież wiemy, co się wydarzyło - powiedział van Zandt.

- Czy na pewno? Wydaje mi się, że wiemy bardzo niewiele. Nie wiemy na przykład jednej niezwykle ważnej rzeczy: co w końcu zabrał stąd Michael Park w nocy, gdy zabito Roberta Wolkersa.

Spojrzałem van Zandtowi prosto w oczy i wytrzymałem jego spojrzenie. Myślałem, że może on odwróci wzrok, ale to był uparty stary lis, na tyle pewny siebie, by ciągle wierzyć, że nie będę drążył tematu. Tylko że ja też byłem znany z pewności siebie i nie zamierzałem odpuścić.

- Bo mówiło się, proszę pana, że pańska rodzina straciła wtedy straszny majątek. Ze Michael uciekł z kupą diamentów, zabijając jedynego ochroniarza, który był na tyle dzielny, że usiłował mu przeszkodzić. A fakt, że firma Van Zandt nigdy publicznie tego nie potwierdziła, dla wielu ludzi stanowił właśnie najlepszy dowód.

Van Zandt się najeżył.

- O sprawach bezpieczeństwa firmy się nie mówi. Dobrze pan to wie. To podstawowa zasada.

- Podstawowa, bo okazało się, że wcale tak bezpiecznie nie było. Bo prawda jest taka, że mogliście mieć i dziesięć stalowych skarbców jeden w drugim, ale cały system i tak zależał od ludzi, którzy go pilnowali. A jeżeli w dodatku był to tylko jeden człowiek, i to przekupiony, to wszystko razem robi się trochę śmieszne, czyż nie?

- Proszę tak nie mówić - van Zandt ściszył głos i zerknął na Kim. - I to przy niej.

Ja też spojrzałem na Kim i to, co zobaczyłem, sprawiło, że na chwilę zamilkłem. Wargi miała wąskie, oczy mokre - patrzyła gdzieś przed siebie, jakby nie widziała tego, co działo się teraz, tylko scenę sprzed dwunastu lat, gdy zginął jej ojciec. Ojciec, którego przysięgła sobie pomścić. I który okazał się przestępcą.

- Bardzo przepraszam - powiedziałem do niej - ale to prawda. Nie mogło być inaczej. Dobry złodziej zawsze stara się ukraść jak najłatwiej. A Michaelowi najłatwiej było ukraść z pomocą twojego ojca. Może Michael obiecał mu część łupu? Twój ojciec zrobił to dla ciebie i dla twojej matki. Może uznał, że to tylko ten jeden, jedyny raz? Tylko że nie zdawał sobie sprawy, w co tak naprawdę się miesza. Bo tacy ludzie jak twój ojciec nie wiedzą, że w takich sytuacjach łup dzieli się między najmniejszą liczbę ludzi. I ci dwaj z tego skorzystali.

Wskazałem na dużego i chudego. Chudy szybko obrócił się, by popatrzeć, jaka będzie reakcja Riemer. Duży tylko odchylił się

do tyłu, skrzyżował wielkie łapska na piersi i wyciągnął do przodu nogi.

- Są złodzieje, którzy pracują w pojedynkę - ciągnąłem. - Michael do nich nie należał. On wolał mieć wsparcie. Kogoś, kto pomoże mu nieść łup. Kto pomoże ukryć i sprzedać diamenty. Albo postraszy, jak będzie trzeba. W Amsterdamie rolę tę odgrywali ci dwaj.

Duży uśmiechnął się krzywo, jakby to wszystko bardzo go bawiło.

- Bo widzą państwo, jedna rzecz od początku nie dawała mi spokoju. Michael był w więzieniu przez całe dwanaście lat, a ze mną skontaktował się już w kilka dni po wyjściu na wolność. A mimo to dokładnie wiedział, czego ode mnie chce. Wiedział, gdzie obaj mieszkacie. Wiedział, że jeden z was trzyma swoją figurkę w sejfie na barce, a drugi pod poduszką i ma w drzwiach trzy porządne zamki. I że żaden z was nie ma alarmu. Skąd to wszystko wiedział? Sam mi mówił, że was zna, ale tych szczegółów nie mógł znać, nawet jeżeli odwiedził was zaraz po wyjściu. No bo przecież na pewno sami mu tego nie powiedzieliście.

Nadal nie zwracałem uwagi na uśmiech dużego, bo bardzo mi zależało, żeby zachować spokój. Trochę dla Kim, a trochę dla Michaela. Nie było się z czego śmiać. W końcu on zginął, na miłość boską.

- Mógł się tego dowiedzieć tylko w jeden sposób - powiedziałem. - A stało się to dla mnie oczywiste, kiedy ja dowiedziałem się, że był złodziejem. Michael wiedział to wszystko, bo był u was przede mną. Bo wcześniej sam się do was włamał i znalazł małpy. Więc można powiedzieć, że on nie tylko nadał mi robotę, ale jeszcze wykonał próbę generalną.

Urwałem i śmiało spojrzałem na dużego. I zauważyłem, że ma już trochę mniej wesołą minę. Teraz trzeba było iść za ciosem. Bardzo chciałem, żeby do niego dotarło to, co czułem. Bo Victoria w pewien sposób miała rację - z Michaelem wiele mnie łączyło. Nawet nie to, że wykonywaliśmy ten sam zawód, tylko że należeliśmy do tego samego świata. I że było całkiem prawdopodobne, że któregoś pięknego dnia ktoś zapragnie zatłuc mnie na śmierć z powodu czegoś, co ukradnę.

- Pozostawało pytanie - ciągnąłem dalej, choć moje słowa brzmiały dla mnie samego trochę sztucznie - dlaczego sam nie zabrał obu małp? Przecież były na wyciągnięcie ręki. Mógł je wziąć i uciec, i tyle byście go widzieli. Ale tego nie zrobił. - Znów urwałem i tym razem popatrzyłem na dużego trochę dłużej, bo chciałem, żeby w pełni zrozumiał, jakie to ważne. -1 wtedy przypomniałem sobie coś innego, co mi powiedział. Ze nie będziecie go podejrzewali, nawet jeżeli od razu odkryjecie kradzież figurek. Z prostego powodu: bo mu ufacie. Więc zadałem sobie pytanie, skąd bierze się takie zaufanie. Oczywiście stąd, że pracowaliście razem. Ze byliście jednym zespołem. Ze należeliście do tej samej bandy, co teraz potwierdziła nam nadkomisarz Riemer. Kto wie, ile razem nakradliście? Myślę, że sporo. Ale wasz największy skok odbył się tutaj. W nocy, gdy zamordowano Roberta Wolkersa.

Zatoczyłem ręką łuk i odetchnąłem głęboko, jak gdyby coś tu jeszcze zostało z tamtych czasów. Popatrzyłem na Karinę Rijker, potem na stalowe belki sufitu i mówiłem dalej.

- Przyznam, że wiele myślałem o tamtej nocy. Nawet przyszedłem tutaj, chodziłem po magazynach i usiłowałem wyobrazić sobie, co się tu wydarzyło. I wiecie, co wymyśliłem?

Znów napotkałem wzrok dużego. Tym razem patrzył już na mnie inaczej. Był zaintrygowany i jakby trochę niespokojny.

- Wymyśliłem, że postanowiliście zaczekać na noc, kiedy Robert Wolkers będzie tu sam, choćby tylko przez chwilę. Może to on miał wam powiedzieć, kiedy to się stanie, może to wy określiliście dzień i godzinę, ale tak czy inaczej Robert Wolkers był sam, gdy pojawiliście się tu we trójkę. Stał i patrzył, jak Michael forsował zamki skarbca. Kiedy dostaliście się do środka, wzięliście, ile się dało, może nawet wszystko. A potem go zabiliście.

Kątem oka zobaczyłem, że chudy opętańczo kręci głową. Duży tylko spojrzał na mnie zezem i powiedział spokojnie:

- To nieprawda.

- Nieprawda?

- Nie zabiliśmy go.

- Hm. No cóż - nagle zmieniłem ton na swobodniejszy i wzruszyłem ramionami. - To była tylko taka pierwsza hipoteza. Powinienem wiedzieć, że może okazać się nieprawdziwa. To tak jak z tą moją książką, to znaczy z moją ostatnią powieścią. Od jakiegoś czasu nie mogę sobie z nią poradzić. Wymyśliłem już chyba z sześć różnych zakończeń, kto zabił i jak, i żadne z nich nie pasuje. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Dlaczego teraz miałoby mi się udać za pierwszym razem? - Wycelowałem palec w dużego, a potem pogroziłem mu, że niby obaj powinniśmy to wiedzieć od początku. - Bo szczerze mówiąc, tak naprawdę was nie podejrzewałem. Po co mielibyście zabijać Wolkersa? Z jakiego powodu? Przecież nie mógł was wydać, bo sam też miał sporo do stracenia. I nie zapominajmy, że Michael zawsze twierdził, że go nie zabił. Poza tym jeszcze nie zajęliśmy się tajemnicą zniknięcia narzędzia przestępstwa, czyli przysłowiowego dymiącego pistoletu.

Dlatego musiałem stworzyć drugą hipotezę. W pierwszej chwili wydała mi się zbyt mało prawdopodobna, zbyt książkowa, można powiedzieć, tylko że ja sam nigdy bym jej do książki nie wsadził, taka była dziwaczna. Ale im więcej wiedziałem, tym bardziej zaczynałem się do niej przekonywać. Potem dopracowałem ją, skreśliłem tu i tam parę ślepych tropów, i wiecie co? Nagle okazało się, że tylko tak można to wszystko wytłumaczyć.

30

Wydaje mi się - mówiłem dalej - że to Robert Wolkers skontaktował się z Michaelem, a nie na odwrót. Powiedział mu, kim jest, gdzie pracuje i że mogą zrobić wspólny interes. Domyślam się, że Michael nie był z początku do tego przekonany. Większość zawodowych złodziei woli samodzielnie wyszukiwać sobie robotę. W ten sposób nie muszą polegać na innych, no i nie trzeba z nikim dzielić się łupem. Ale cóż, wszyscy jesteśmy ludźmi. Propozycja Roberta Wolkersa była bez wątpienia bardzo kusząca. Wolkers mógł wpuścić Michaela do skarbca van Zandtów, a Michael miał słabość do diamentów Pewnie chwilę się zastanawiał, czy w to wejść, i kiedy już się zdecydował, nie chciał brać całego ryzyka na siebie. Jeżeli to, co słyszał, było prawdą, diamentów wystarczyłoby na kilka osób, a paru pomocników zawsze mogło się przydać. Dlatego wyszukał sobie dwóch miejscowych rzezimieszków i założył własną bandę.

Urwałem i sprawdziłem, patrząc na otaczające mnie twarze, czy nikogo nie zanudzam. Było to mało prawdopodobne. Takiej publiczności nie miałem od czasu pierwszego wieczoru autorskiego, na który przyszło dwoje zagorzałych wielbicieli moich książek i bardzo zmieszany właściciel księgarni na Charing Cross Road. Jak się nie będę pilnował, takie powodzenie przewróci mi w głowie.

- Wolkers - zacząłem znowu - na pewno znał się trochę na systemach alarmowych założonych w firmie i łatwo mógł się dowiedzieć o datach dostaw diamentów i zawartości każdej partii.

Przypuszczam, że poczekał na szczególnie duży transport i załatwił, żeby ochroniarz, który miał pełnić służbę razem z nim, zniknął we właściwym momencie na godzinę. A potem musiał już tylko stanąć na czatach, gdy Michael i jego dwaj holenderscy koledzy dobierali się do stalowej klatki i do skarbca. Jeżeli czasu jest dość, dobry złodziej poradzi sobie z każdym sejfem i z każdym skarbcem na świecie. W końcu wartość każdego sejfu równa się wartości zamka. A zamek niestety zawsze można otworzyć, albo na siłę, albo sposobem. Michael zrobił, co do niego należało, banda opróżniła sejf, a ponieważ już nie potrzebowali Roberta Wolkersa, zabili go i uciekli z łupem swojego życia.

Usłyszałem czyjś gwałtowny wdech i zobaczyłem, że Kim krzywi się, mruży oczy i zaciska pięści, wbijając paznokcie w skórę. Trudno było w takiej chwili nie powiedzieć czegoś, żeby jej ulżyć. Aleja brnąłem dalej.

- Tylko że klejnotów było za dużo, by od razu je upłynnić, a w dodatku po śmierci Roberta Wolkersa zrobiło się im bardzo gorąco. Śledztwo prowadził młody, ambitny oficer, niejaki Burg-grave, i gdziekolwiek go posłano, zaraz odkrywał coś nowego.

Burggrave nadstawił uszu. Wyprostował się, oczy za prostokątnymi okularami zwęziły mu się w szparki, jakby ktoś drapał go po plecach. Starałem się ze wszystkich sił nie zwracać na niego uwagi i mówić do nadkomisarz Riemer.

- Dlatego banda musiała się przyczaić. Uzgodnili, że ukryją diamenty w bezpiecznym miejscu. Słyszeli o jednym takim, nie było co prawda idealne (bo żadna kryjówka nie jest tak do końca idealna, gdy ma się w bandzie zdolnego złodzieja), ale i tak najlepsze z możliwych. Banki odpadały, bo w każdym banku zaczęto by zadawać za dużo pytań i trzeba by się wylegitymować, ale też kryjówka w chińskiej dzielnicy była równie bezpieczna jak bank, a bez tych wszystkich kłopotów.

Zwróciłem się do dużego i chudego i dalsze wyjaśnienia kontynuowałem właśnie pod ich adresem, by ich przekonać, że wiem wszystko. Teraz już słuchali mnie uważnie, gotowi w każdej chwili czemuś zaprzeczyć.

- Tak się pięknie złożyło, że sejfy używane w lokalu w chińskiej dzielnicy otwierały się na trzy kluczyki. To było dla nich idealne: każdy członek bandy dostanie po kluczyku i będzie mógł spać spokojnie, że pozostali dwaj nie podwędzą mu diamentów. Te kluczyki wyglądają tak - powiedziałem, wyciągając dwa klucze z kieszeni i kładąc je na dłoni, by pokazać zebranym. - Ale zanim je im wydano, zostały umieszczone w figurkach trzech małp z szybko schnącego gipsu. Tych, co to nic nie widzą, nic nie słyszą, nic nie mówią. Można powiedzieć, że właśnie w ten sposób właściciel tego użytecznego przedsiębiorstwa zapewnia swoich klientów, że go nie obchodzi, co u niego trzymają. I że nie będzie zadawać żadnych niewygodnych pytań. Te oto dwa klucze znajdowały się w dwóch figurkach, które ukradłem dla Michaela. Właśnie dlatego ta trzecia małpa była taka ważna. Bo kto ją znajdzie, dostanie się do diamentowego skarbu van Zandtów z początku lat dziewięćdziesiątych. Wygląda na to, że by ją zdobyć, warto było pobić Michaela na śmierć.

Wręczyłem kluczyki Riemer i patrzyłem, jak waży je w dłoni. Do miedzi wciąż przywierało kilka okruchów gipsu, co chyba jeszcze bardziej uwiarygodniało moje opowiadanie. Po chwili pani nadkomisarz oderwała wzrok od kluczyków i spojrzała na mnie surowo.

- Ale przedtem mówił pan, że nie zabili ochroniarza - powiedziała, wskazując na dużego i chudego.

- Owszem - przyznałem, odwracając się, by sprawdzić, jak się ma Karinę Rijker. W jej oczach dostrzegłem niepokój, ale chyba tylko dlatego, że po raz pierwszy od dłuższego czasu na nią spojrzałem. Na pewno nie zrozumiała tego, co mówiliśmy po angielsku, więc znów skupiłem się na Riemer. - Bo niestety tu wszystko zaczyna się trochę komplikować. Szczerze mówiąc, to, co teraz państwu przedstawiłem, to jakby pierwsza przeróbka zakończenia. Ale kiedy to sobie przeanalizowałem, zauważyłem, że logikajednak trochę szwankuje. Więc zacząłem od nowa. Pomyślałem o czymś, nad czym jeszcze się nie zastanawiałem, i nad rodzącym się z tego czegoś pytaniem. Wiedzą państwo, co to było za pytanie?

- Dlaczego zabili mojego ojca? - zapytała nagle Kim.

- Nie - powiedziałem łagodniejszym tonem, kręcąc głową. - To by nic nie zmieniało. Mogli go zabić, żeby pozbyć się świadka, żeby się z nim nie dzielić albo tylko dlatego, że jednemu z nich puściły nerwy. Za dużo możliwości. Nie. Zadałem sobie inne pytanie: skąd wzięła się tam broń?

- Mogli ją ze sobą przynieść - podsunął Burggrave.

- Mogli, oczywiście. I potem mogli się jej pozbyć. Tylko po co? Jeszcze nie słyszałem o włamywaczu, który przychodzi na robotę z bronią. Poza tym wiem z doświadczenia, że ci dwaj dżentelmeni wolą kije baseballowe niż broń palną. No i pomyślałem, że może ochroniarze w firmie Van Zandt są uzbrojeni.

- Ej! - Van Zandt wyrzucił w górę ręce, na znak, że chyba zupełnie zwariowałem.

- To by było nielegalne - powiedziała do mnie Riemer, przerywając ten występ. - Mamy w Plolandii w tym względzie bardzo surowe prawa.

- Wiem. Ale przypuśćmy, że szef ochrony firmy Van Zandt bardziej przejmował się zabezpieczeniem diamentów niż literą prawa. Przypuśćmy, że dostarczył swoim ochroniarzom środki ochrony osobistej.

- Wcale tak nie było - oświadczył autorytatywnie van Zandt.

- A może jednak było - odparłem. - Zawsze bardzo mało pan mówił o ochronie. I niechętnie dzielił się jakimikolwiek informacjami. Na przykład wtedy, gdy zginął Wolkers. Dochodzi do największej kradzieży w historii firmy, a pan odmawia współpracy z policją i w ogóle zamyka usta na temat przestępstwa.

- Taka była decyzja zarządu. Chodziło nam o zapewnienie spokoju rodzinie pana Wolkersa. To były trudne chwile.

- Pewnie, że trudne. Ale dzięki temu można było ukryć fakt, że firma Van Zandt uzbroiła jednego ze swych ochroniarzy w broń, z której został potem zastrzelony.

Popatrzyłem na Stuarta, po czym wskazałem gestem głowy torebkę, którą tak kurczowo ściskała Karinę Rijker.

- Rutherford, mógłby pan być tak dobry? - zapytałem.

- Oczywiście - odparł. Pochylił się i powiedział coś po holendersku do starszej pani.

Słuchała go przez chwilę, po czym ukradkiem skinęła głową i otwarła klamerki torebki, bardzo ostrożnie rozchyliła ją i powoli sięgnęła do środka, jakby chowała tam coś bardzo kruchego. Jej ręce wynurzyły się z torebki w bardzo podobny sposób, trzymając coś, co owinięte było w starą serwetkę. Wręczyła zawiniątko Rutherfordowi, a on podał je mnie. Jak najostrożniej rozwinąłem materiał, tak, by po rozwinięciu nadal dotykać owiniętego weń przedmiotu przez rąbek tkaniny.

- Oto broń, którą Louis Rijker otrzymał od firmy Van Zandt. Trzymał ją w szafie, nawet gdy już przestał tam pracować. Na wypadek, gdyby znów pojawili się ci sami ludzie, którzy już raz grozili jego matce. I tam znalazła ją pani Rijker, gdy przeglądała rzeczy syna po jego śmierci. Jestem absolutnie pewny, że Robert Wolkers został zabity z identycznej broni. I że była to broń, w którą wyposażył go jego pracodawca.

- Gadanie - odezwał się Burggrave, spoglądając na Riemer. - Broń, z której go zabito, nie została odnaleziona. Ta dyskusja nie ma sensu.

- Rzeczywiście by nie miała - powiedziałem, odkładając pistolet na bok i naciągając na dłonie jednorazowe rękawiczki chirurgiczne - gdyby nie to.

Tym czymś, o czym mówiłem, był drugi pistolet. Wyciągnąłem go z tylnej kieszeni i trzymałem przez rękawiczkę za kabłąk spustu, dyndając nim w powietrzu przed oczami publiczności. A ona wpatrywała się weń w takim napięciu, jakbym był magikiem, który zaraz wykona swój popisowy numer.

- Założę się o każde pieniądze, że to z tej broni zastrzelono Roberta Wolkersa - mówiłem dalej. - I że uzbroiła go w nią firma Van Zandt. Jak państwo widzą, jest dokładnie taka sama jak ta, którą przyniosła nam pani Rijker. A wiecie państwo, gdzie ją znalazłem? W pana mieszkaniu - zwróciłem się do dużego.

Duży wreszcie się wyprostował.

- Ale nie jest moja - powiedział. Sprawiał wrażenie autentycznie zdumionego.

Odczekałem chwilę, nim odpowiedziałem, z ciekawości czy nie uda mi się go bardziej zbić z tropu.

- Na oczy jej nie widziałem - dodał.

- Owszem, widziałeś - odparłem. - Choć byłeś chyba tak samo zdziwiony jak teraz. Bo to właśnie z niej mierzyłem do ciebie, kiedy uciekałem z twojego mieszkania po tym, jak mnie porwaliście. Widać było od razu, że nie miałeś pojęcia, skąd się wzięła. Przecież nie miałem jej przy sobie, kiedy obszukiwaliście mnie, zanim przywiązaliście do tego krzesła w twojej sypialni. A ona była tam cały czas. Na stryszku.

Znowu odczekałem chwilę, ale on się nie odzywał. Miałem wrażenie, że to dlatego, że był naprawdę zdziwiony.

- Natknąłem się na ten pistolet po raz pierwszy tej nocy, gdy przeszukiwałem twój pokój, żeby ukraść figurkę. Był w kufrze, ale ukryłem go na stryszku, bo taki już mam zwyczaj, że jak znajdę gnata, to go chowam. Broń palna to paskudna rzecz. I niebezpieczna. Ale ty rzeczywiście wyglądałeś na bardzo zdziwionego, kiedy wyszedłem z nią z twojego pokoju. I nie dlatego się dziwiłeś, że szukałeś jej w kufrze i nie wiedziałeś, gdzie się podziała. Dlatego że nie miałeś pojęcia, że u ciebie w ogóle jest jakaś broń. A dlatego nie miałeś o tym pojęcia, bo to Michael ci ją tam podłożył. Tak sądzę.

Duży zmarszczył czoło i spojrzał na mnie z ukosa.

- Dalej nie rozumiesz? Michael włamał się do was nie tylko po to, by sprawdzić, czy coś znajdę, ale też by podrzucić ten pistolet.

Zapadła cisza. Duży jeszcze bardziej się zmarszczył.

- Zeby go wrobić - powiedział Stuart ze współczuciem.

- Nie. - Obróciłem się do niego. - Po co miałby go wrabiać? Odsiedział dwanaście lat w więzieniu i nie wydał reszty bandy, a miałby ich wrabiać po wyjściu? Bez sensu.

- Więc co? - zapytał Stuart.

- No właśnie - odparłem. - Tu wszystko zaczyna się komplikować jeszcze bardziej. Musimy znowu trochę cofnąć się w czasie. Michael wynajął mnie, żebym ukradł dla niego dwie małpie figurki, tak czy nie?

Stuart skinął głową. Znów rozejrzałem się dookoła i zauważyłem, że duży i chudy też kiwają głowami.

- Pytanie tylko, po co? Pewnie dawało mu to jakieś tam alibi względem kolegów, ale czy coś poza tym? No więc najprościej rzecz biorąc, to nie on by je ukradł. Przynajmniej nie on bezpośrednio. A zdaje się, że miało to dla niego ogromne znaczenie. No bo przecież siedział przez całe dwanaście lat, a wy wykazaliście się wielką cierpliwością. Nie usiłowaliście dobrać się do diamentów. O nie. Czekaliście, by wyszedł i dokonał podziału łupu.

Swobodnie zatoczyłem krąg wolną ręką, jak wykładowca, który chce na chwilę odejść od treści wykładu.

- Oczywiście mogło być i tak, że nie udałoby się wam bez Michaela upłynnić łupu, ale chyba było coś jeszcze. Należeliście do jednej bandy, więc wykształciła się między wami pewna grupowa solidarność. Michael chciał ukraść wam diamenty, ale nie chciał tego zrobić osobiście. I przy okazji chciał wam zostawić pistolet. Jako coś w rodzaju zadośćuczynienia.

- Jakiego zadośćuczynienia? - zapytała Kim. W jej oczach wreszcie pojawiły się iskierki.

- Bo to było narzędzie zbrodni. Bo mogliby wsadzić za kratki prawdziwego mordercę twojego ojca, gdyby ten morderca zaczął im sprawiać kłopoty.

- Nie rozumiem - powiedziała. - Niby jak?

- Dzięki odciskom palców - odparłem. - Bo na pistolecie ciągle są odciski palców mordercy, chociaż minęło już dwanaście lat. Prawda, panie komisarzu?

- Możliwe - przyznał Burggrave.

- Tylko tyle?

Wzruszył ramionami.

- Morderca mógł włożyć rękawiczki.

- No pewnie - powiedziałem, dłonią uderzając się w czoło. - O tym nie pomyślałem. A pan?

- Co ja?

- Czy włożył pan rękawiczki? Kiedy zabijał pan Roberta Wolkersa?

31

Burggrave zamarł na chwilę, jakby nie wierzył własnym uszom. Stał bez ruchu z szeroko otwartymi oczami i głową opuszczoną na ramię. Potem nagle spiął się i skoczył do przodu, jakby chciał uderzyć mnie w twarz. Nie zdążył, bo duży i chudy zerwali się równocześnie i stanęli mu na drodze. Burggrave obrócił się na pięcie i spojrzał na Riemer, która patrzyła na niego spokojnie, choć tak jakoś inaczej niż zwykle. Odwrócił wzrok od niej i popatrzył na mnie gniewnie, twarz mu poczerwieniała.

- To kłamstwo - powiedział. - Jest pan głupi, jeśli się panu wydaje, że wolno panu mówić takie rzeczy.

- Komisarz Burggrave bardzo dokładnie prowadził śledztwo w sprawie morderstwa - dodał van Zandt.

- Chciał pan powiedzieć, że chętnie stosował się do pana życzeń w tym względzie - poprawiłem go zza żywego muru przestępców, za którym teraz stałem. - Chce pan, żebym uwierzył, że tak zdolny i wielokrotnie odznaczany oficer jak Burggrave nie odgadł w dwie minutki, że Robert Wolkers należał do spisku, że Louis Rijker został przekupiony, że krótko mówiąc, miał pan w systemie ochrony podstawową lukę? Proszę pana! Powinien to był wiedzieć od razu. I wiedział. Bo on też brał w tym udział. I on, i pan.

- Co za bzdura! - wyrzucił z siebie van Zandt i zwrócił się do Riemer. - Pani nadkomisarz, niech pani natychmiast przerwie to przedstawienie, bo jak nie, to każę mojemu prawnikowi wytoczyć proces pani komendzie.

- Niech pan siedzi cicho - poleciła. - Wysłuchajmy, co ma do powiedzenia.

- Ale to oszczerstwa!

- Dość - warknęła. Po czym dodała, ale już do mnie: - Proszę mówić dalej.

- Diamenty są warte mnóstwo pieniędzy. Wiadomo. A nawet najlepszy system może zawieść. Co na taki wypadek robią takie firmy jak Van Zandt?

- Ubezpieczają się - odparł Stuart, nagle wszystkiego się domyślając.

- No właśnie. Wykupują specjalną polisę ubezpieczeniową na wypadek kradzieży.

W tej samej chwili uświadomiłem sobie, jak bardzo mam już dość mówienia przez ramiona moich dwóch obrońców, więc poklepałem dużego i chudego na znak, że mogą wrócić na swoje miejsca. Burggrave wciąż mierzył mnie wzrokiem, zaciskał i rozluźniał palce, stojąc na rozstawionych na szerokość ramion nogach, ale niewiele mógł zrobić w obecności swojej przełożonej. A gdyby i do tego doszło, miałem w końcu pod ręką pistolet. Odczekałem, aż duży i chudy usiądą i aż van Zandt zacznie wić się pod moim spojrzeniem.

- O czym to ja mówiłem? - zapytałem.

- O ubezpieczeniu - podsunął Stuart.

- Ano właśnie. O ubezpieczeniu. Więc jak się państwo domyślają, taka polisa dla firmy zajmującej się diamentami musi być bardzo droga. Pan van Zandt jako szef ochrony musiał jakoś uzasadnić te wydatki. A czyjest na to lepszy sposób niż zaaranżowanie kradzieży? A przy odrobinie zabiegów papierkowych mógł zgłosić ubezpieczycielowi jedną kwotę, a zarząd powiadomić, że odzyskano mniejszą.

- Tego już za wiele - powiedział van Zandt i z trudem dźwignął się na nogi. Przez chwilę patrzył w oczy Burggravego. Porozumieli się bez słowa. Potem odwrócił się i pokuśtykał do wyjścia.

- A różnica powędrowała do jego kieszeni - ciągnąłem, podnosząc głos, by van Zandt mnie słyszał. - Więc wybrał pan, panie van Zandt, odpowiedniego ochroniarza i zaproponował mu premię za skontaktowanie się z jakimś miejscowym złodziejem i zaaranżowanie tego całego włamania. Prawda?

Van Zandt zignorował mnie i wciąż szedł ku wyjściu.

- Prawda, że tak było, proszę pana?

Machnął ręką i pokręcił głową, ale się nie zatrzymał. Zresztą nie miało to większego znaczenia, bo duży pokazał na niego kciukiem i wraz z chudym bez słowa ruszyli za nim; przebyli dzielący ich dystans w parę sekund i podnieśli go do góry za łokcie. Van Zandt wyrywał się, kopał i sapał, kręcąc nogami młynka w powietrzu, ale nie miał żadnych szans, by się uwolnić. Już po chwili został przemocą usadzony na swoim dawnym miejscu, tylko że teraz zasiedli przy nim obaj dżentelmeni, którzy najwyraźniej nie mieli najmniejszego zamiaru jeszcze raz pozwolić mu się oddalić. Na szczęście nadkomisarz Riemer nie uznała za stosowne interweniować. Za to poprosiła mnie gestem, bym mówił dalej.

- Jedno mnie tylko zastanawiało: skąd wiedział pan, z kim się skontaktować? I wtedy zrozumiałem, że tu zaczynało się zadanie komisarza Burggravego. Był młodym, ambitnym policjantem, ale tak dobrze mu szło, że zaczęły się plotki. Czy już wtedy brał? Pan w każdym razie był tego pewny. Myślę, że odszukał go pan i dogadał się z nim, no i plan całej afery był gotowy Załatwiło się, że Louis Rijker zniknie na godzinę. Tym albo zajął się pan komisarz osobiście, albo znał jakiegoś zbira, który odpowiednio potraktował Rijkera. Tak czy inaczej tamtej nocy Louis Rijker zrobił, co mu kazano, Robert Wolkers wpuścił do magazynu niczego niespodzie-wających się złodziei i stał na czatach, gdy oni zabrali się do roboty. A potem wszystko potoczyło się mniej więcej tak, jak już to przedstawiłem. Z wyjątkiem samego zakończenia.

Urwałem i przeszedłem z jednego końca małego półkola słuchaczy na drugi. Moje gumowe podeszwy stukały lekko o beton. Podniosłem pistolet nad głowę i pomachałem nim, jakbym w ten sposób zawsze pomagał sobie w myśleniu. Ale nie zbliżałem się do Burggravego, bo wciąż nie wiedziałem, jak się zachowa. Na razie wyglądało, że chciał posłuchać, co jeszcze mam do powiedzenia, może w nadziei, że uda mu się na tyle podważyć moje rozumowanie, że załatwi sprawę raz na zawsze.

- Skarbiec został opróżniony i banda się wyniosła - zacząłem znowu. - Wolkers miał dość czasu przed powrotem Rijkera, by zgłosić kradzież. Najpierw zadzwonił do szefa ochrony, potem na miejscowy komisariat policji. Odebrał oczywiście Burggrave. Zresztą wcale by mnie nie zdziwiło, gdyby się okazało, że czekał gdzieś niedaleko wraz z panem van Zandtem. Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami przyszli do Wolkersa, ale ochroniarz nie wiedział, że stał się bardzo niewygodnym świadkiem. Może Burggrave powiedział mu, że musi go związać albo uderzyć w głowę, żeby wszystko wyglądało bardziej wiarygodnie. I że musi oddać broń. Bo przecież nie mogło wyjść na jaw, że pan van Zandt uzbraja ochronę, to prawie na pewno unieważniałoby polisę ubezpieczeniową.

Oderwałem się od odmalowywanego obrazka i patrzyłem to na van Zandta, to na Burggravego. Próbowałem nie patrzeć na siedzącą między nimi Kim, bladą jak trup, zaciskającą oczy i zęby.

- Nie jestem pewny, który z was go zastrzelił - powiedziałem - ale przypuszczam, że pan komisarz. Pan van Zandt jako biznesmen pewnie uważał, że Roberta Wolkersa wystarczy przekupić, by trzymał język za zębami. Może nawet myślał już o tym, by ten sam numer wykręcić jeszcze raz w przyszłości. Ale to dla pana, komisarzu, było zbyt ryzykowne, bo nie miałby pan jak utrącić śledztwa w sprawie tak spektakularnej kradzieży. Dlatego zabił pan Roberta Wolkersa, a potem zrobił swój pierwszy poważny błąd.

- A to, że zabił mi ojca? - spytała Kim głucho.

- Przepraszam - odparłem. - Masz rację. Źle się wyraziłem. Powinienem był powiedzieć: pierwszy błąd taktyczny. Widzisz, bo zgodził się zatuszować fakt, czyjej broni użyto.

Napotkałem wzrok Burggravego i wytrzymałem jego spojrzenie. Wiedziałem, że mam rację, ale on się nie poddawał. Van Zandta mógł złamać dobry oficer śledczy, co do tego nie miałem najmniejszych wątpliwości, prawdziwe wyzwanie stanowił jednak Burggrave. Na wymyślonym przeze mnie ringu to on był czempionem, starym wygą. Mógłbym go bić i bić, a on dalej trzymałby się na nogach.

- Jestem przekonany, że komisarz najpierw zamierzał pozbyć się broni, na przykład wrzucić ją do jednego z waszych licznych kanałów, ale z jakiegoś powodu, pewnie za kolejną okrągłą sumkę, zgodził się powierzyć ją panu van Zandtowi, żeby ją zniszczył. Więc oddał mu pistolet i miał dzięki temu dość czasu, by odpowiednio zaaranżować scenę tragedii przed przybyciem kolegów. Potem, w ciągu następnej doby, zajął się wrabianiem Michaela w morderstwo. Nawet podrzucił mu parę drobnych diamentów, które van Zandt wziął w tym celu z ostatniej dostawy. No i młody komisarz znów zadziwił wszystkich, że tak szybko wpadł na trop złodzieja. Pisało o tym mnóstwo gazet. Oczywiście byłoby to trochę mniej zdumiewające, gdyby wiedziano, skąd wiedział o Michaelu.

Burggrave wreszcie przemówił.

- Mam nadzieję, że pana książki są znacznie lepsze - zwrócił się do mnie. Potem zwrócił się do Riemer i machnął ręką. - To wszystko kłamstwa. Kłamstwa i oszczerstwa.

- Nie sądzę. Ale to chyba najlepiej ocenimy dzięki temu pistoletowi. -Jeszcze raz skierowałem uwagę zebranych na pistolet, który trzymałem w dłoni. Dłoni w rękawiczce.

- Taki pistolet można kupić wszędzie - stwierdził Burggrave.

- To się zaraz okaże - odciąłem się i nawet pozwoliłem sobie na uśmiech. I cieszyłem się, że tak go denerwuję, gdy nagle przerwała nam Kim.

- Opowiadaj do końca - poprosiła. - Chcę to usłyszeć. Bo wiesz jeszcze więcej, tak?

- Trochę - przyznałem. - Na przykład o Michaelu. On wiedział przecież, że nikogo nie zabił. Wiedział, że twój ojciec żył, gdy się z nim rozstawał. Więc musiał się czegoś domyślić, szczególnie kiedy Burggrave znalazł u niego w domu tych kilka tanich kamyków. Tylko co mógł zrobić? A poza tym mam wrażenie, że w pewien sposób czuł się winny, bo był w gruncie rzeczy uczciwym człowiekiem.

Van Zandt prychnął, jakbym w tej chwili do końca utracił wszelką wiarygodność.

- Pan tu piycha - powiedziałem - aleja uważam, że to prawda. Nie on pociągnął za spust, nie przyznawał się do winy, ale poczuwał się do jakiejś odpowiedzialności za to, co się stało. Chyba dlatego, że ta robota od początku brzydko mu pachniała. I może właśnie dlatego odsiedział cały wyrok. Co nie znaczy, że nie wiedział, jak to się odbyło. Michael był inteligentny, proszę pana. Profesjonalni złodzieje zwykle są inteligentni. W więzieniu miał czas to wszystko przemyśleć, pozbierać fakty, wpleść je w większą całość. A kiedy wyszedł, jestem pewien, że od razu włamał się do pana wspaniałego domu niedaleko Museum Plein. I wie pan, co tam znalazł? Myślę, że odkrył, że pan wcale nie pozbył się broni. Ze pan po prostu schował ją u siebie w domu, w dodatku niezbyt starannie. Właściwie to nie wiem, czemu ją pan sobie zatrzymał. Chyba po to, by mieć jeszcze jakiś haczyk na naszego pana komisarza. Tylko że chytry dwa razy traci. Bo gdy tylko Michael ją znalazł, zorientował się, że mając ją w ręku, może oskarżyć pana lub Burggravego o morderstwo, za które sam poszedł siedzieć. No i wziął ją, i kilka dni później zostawił ją w mieszkaniu jednego z członków swojej bandy.

- Przecież to nie ma sensu - wtrąciła się Riemer. - Dlaczego nie przyniósł pistoletu na policję?

- Na policję? Przecież to policja wrobiła go w morderstwo.

- Jeżeli tak uważał, mógł przecież znaleźć innego oficera, kogoś, komu mógł zaufać.

- No cóż - odparłem. - Nie jestem pewny, czy wszyscy pani koledzy są równie porządni i szlachetni jak pani nadkomisarz.

Spojrzała na mnie obojętnie.

- Da mi pan ten pistolet? - zapytała.

Zagryzłem wargę i popatrzyłem na trzymaną w ręce spluwę. Powoli zaczynałem się do niej przyzwyczajać; rękojeść była starannie wyprofilowana, dobrze leżała mi w dłoni. Ale doskonale rozumiałem, że Riemer woli, bym nie wymachiwał przy niej pistoletem, zwłaszcza jeżeli rzeczywiście stanowiła dowód moich twierdzeń. Odwróciłem się do Burggravego i pokiwałem na niego lufą.

- Pan przecież nie ma nic przeciwko temu? - zapytałem.

- Oczywiście, że nie - powiedział dość sztywno.

- No, to w takim razie nie ma powodu, żebym nie przekazał pistoletu pani nadkomisarz. Widzę, że ma pani rękawiczki.

Wyciągnąłem broń ku niej. Wyrwała mi ją z ręki, zwolniła magazynek i wysypała z niego kule. Potem wprawnym ruchem wsunęła magazynek z powrotem na miejsce, a cały pistolet - do kieszeni.

- Drugi też - powiedziała.

- Pewnie, czemu nie? - odparłem i pokazałem gestem, że może sobie wziąć ten, który Karinę Rijker wyjęła z torebki.

Riemer postąpiła krok do przodu i zabrała broń, tak jak poprzednio opróżniając ją z nabojów i wkładając ją do drugiej kieszeni.

- Rozumiem, że będzie pani pamiętała, który jest który.

- Już pan skończył swoją historyjkę? - zapytała.

- Nie sądzi pani, że to trochę pejoratywne sformułowanie? Poza tym niestety musimy sobie jeszcze wyjaśnić kilka najnowszych wydarzeń, jeżeli zechce pani okazać cierpliwość.

- Słucham.

- Doskonale. No więc pani kolega, komisarz Burggrave - zacząłem, wyczuwając od razu napięcie w stojącej na prawo ode mnie postaci - podczas owych dwunastu lat, które Michael spędził w więzieniu, na pewno poświęcił wiele czasu rozmyślaniom o tych diamentach. Gdzieś musiały być. Gdyby tylko udało mu się je zdobyć, dostałby za nie nieskończenie więcej pieniędzy niż łapówka od van Zandta. Oczywiście - powiedziałem, wskazując moich nowo kreowanych aniołów stróżów, którzy wciąż stali po obu stronach starszego pana - nie za bardzo mógł prowadzić śledztwo przeciwko tym dwóm dżentelmenom, bo mogłoby mu się nie udać tak dobrze jak z Michaelem. Ale mógł działać, użyć kontaktów w więziennictwie, żeby dowiedzieć się, czy Michael przypadkiem czegoś komuś nie powiedział. Nie powiedział, był ostrożny, ale zaczęto gadać o małej figurce małpy, którą trzymał w celi. Może Burggrave od razu domyślił się, co to znaczy; w końcu w ciągu tych wszystkich lat zarobił sporo pieniędzy, których nie mógł trzymać na koncie osobistym. Tylko że i tak nie mógł nic zrobić bez tych trzech kluczy. A przedsiębiorstwo z dzielnicy chińskiej raczej nie zrobi wyjątku dla policjanta, tym bardziej takiego, który chciałby zajrzeć do jego sejfów, i to tak, żeby inni koledzy policjanci się o tym nie dowiedzieli. Burggrave nie mógł się też dostać do więzienia Michaela, by zabrać mu małpę. Jak na ironię Michael znalazł dla swojego kluczyka najbezpieczniejszą w świecie kryjówkę.

Uśmiechnąłem się do Burggravego i ostentacyjnie wzruszyłem ramionami, żeby jeszcze bardziej go rozdrażnić. Widziałem po wyrazie jego twarzy i po tym, że trząsł się lekko, że gdybyśmy byli sami, mógłbym znaleźć się w poważnym niebezpieczeństwie.

- Co więc panu zostało? Musiał pan przez dwanaście lat wieść żywot skorumpowanego policjanta. A potem Michael wyszedł na wolność i od tej pory śledził go pan, łaził za nim po mieście i w ten sposób znalazł pan kawalerkę, w której Michael mieszkał, i dowiedział się o dziewczynie, z którą się spotykał. I tak to trwało, ta nieustanna czy nawet obsesyjna obserwacja, aż pewnego wieczoru zobaczył pan, że Michael je kolację w Cafe de Burg w towarzystwie tych samych ludzi, z którymi ukradł diamenty. Przyznaję, nie wiem dokładnie, co stało się potem, ale najprawdopodobniej widział pan, że kiedy już zjedli, wrócili z Michaelem do jego mieszkania. Poszedł pan za nimi, zobaczył, że po chwili ci dwaj panowie wyszli, i chyba wtedy uznał pan, że to właściwy moment. Ze jeżeli teraz pan nie zadziała, to taka okazjajuż się nie powtórzy.

Urwałem, w nadziei, że coś powie, ale nic nie powiedział. Pewnie nieźle się rozzłościł, bo spurpurowiał i miał pianę na ustach. Co chwila podnosił się na palcach, jakby chciał się na mnie rzucić. Usiłował utrzymać ręce przy bokach, tak mu się trzęsły. Żyły i ścięgna nabrzmiały mu na szyi.

- Więc dostał się pan do środka, do mieszkania Michaela. Chyba się pana nie spodziewał. W każdym razie rozmowa nie potoczyła się najlepiej. Michael oczywiście nie chciał panu powiedzieć, gdzie są diamenty, i pewnie zaczął pana drażnić dowodami, które wiązały pana ze śmiercią Roberta Wolkersa. Musiał pan stracić panowanie nad sobą, bo za wszelką cenę chciał się pan dowiedzieć, gdzie są klejnoty, gdzie są małpy. W pewnym momencie użył pan siły, ale Michael nadal nie chciał panu nic powiedzieć. Myślę, że on też wiedział już wtedy wszystko. O tym, że w tej sprawie nie zachował się pan tak, jak można by się spodziewać po wielokrotnie odznaczanym oficerze policji okręgu Amsterdam-Amstelland.

- Pożałujesz - przerwał mi rozdygotanym z wściekłości głosem. - Poniesiesz poważne konsekwencje.

- W końcu - mówiłem dalej, nie zwracając na niego uwagi - posunął się pan nawet do tego, że połamał pan Michaelowi palce jak byle oprawca, ale na próżno. Michael spędził w więzieniu dwanaście długich lat, czekając, by dobrać się do diamentów, więc nie zamierzał oddać ich komuś, kto wrobił go w morderstwo. Może nawet powiedział to panu, wcale by mnie to nie zdziwiło. A pan wiedział, że to prawda. Jakie miał pan wyjście? Nie mógł go pan zaciągnąć na komisariat w takim stanie i nie mógł pan mu pozwolić uciec z diamentami. Więc - wzruszyłem ramionami - go pan zabił.

Burggrave kręcił głową, jego oczy zza okularów wbijały się we mnie jak sztylety, pot wystąpił mu na czoło.

- Albo raczej myślał pan, że go pan zabił - ciągnąłem. - Tłukł pan jego głową o krawędź wanny, dopóki nie stracił przytomności, a potem szybko przeszukał pan mieszkanie. Na pańskie szczęście znalazł pan małpę Michaela, tę z zakrytymi oczami, i domyślam się, że zobaczył pan też fotokopię strony z paszportu, którą ja sam znalazłem tam chwilę później - powiedziałem i ostrzegłem wzrokiem Kim, by nie zaprzeczała tej wersji. - Stronę, z której wynikało, że Marieke van Kleef naprawdę nazywa się Kim Wolkers.

Burggrave z pogardą wykrzywił twarz, ale mnie nie dało się już powstrzymać.

- Nie jestem całkiem pewny, co stało się potem. Albo w ostatniej chwili pobiegł pan piętro wyżej, gdy usłyszał pan, że wraz z Kim wchodzimy do budynku, albo już był pan na zewnątrz i zastanawiał się, co dalej, gdy nadeszliśmy. Tak czy inaczej wiedział pan już, że Kim jest córką zabitego przez pana ochroniarza i pewnie też orientował się, kim ja jestem, skoro widział mnie pan z Michaelem poprzedniego wieczoru, może nawet poszedł pan za mną pod mój dom. Wiedział pan również, że zaraz znajdziemy ciało Michaela. Dlatego odczekał pan, aż znajdziemy się w mieszkaniu, i wtedy zatelefonował pan anonimowo na policję, zapewne z automatu,

tego niedaleko domu Michaela. A potem, tak jak wiele razy w ciągu ostatnich lat, zrobił pan wszystko, by być pierwszym policjantem, który zjawi się na miejscu zbrodni.

Odetchnął głęboko, jakby miał zaraz zacząć szydzić sobie z tego, co powiedziałem. Nie dałem mu tej szansy.

- Oczywiście wiedział pan, że coś jest nie tak, kiedy okazało się, że w mieszkaniu była już tylko Kim. Przyznaję ze wstydem - popatrzyłem na panią Rijker jako na jedyną osobę niewładającą językiem angielskim - że na dźwięk syren policyjnych wyskoczyłem przez okno od tyłu.

Pani Rijker uśmiechnęła się do mnie promiennie, jakbym opowiedział jej ulubioną anegdotkę. Pokiwałem głową, jakbym dziękował jej za to milczące rozgrzeszenie, po czym znów skupiłem uwagę na Burggravem.

- Z powodu mojej reakcji zaczął pan mnie szukać i gdy tylko dowiedział się pan w ambasadzie brytyjskiej, że byłem karany za kradzież, zaczął pan kombinować, jak każdy dobry policjant, i domyślił się pan, że Michael oszukał tych dwóch dżentelmenów. A ponieważ on już nie żył, uznał pan, że to pewnie ja mam te dwie brakujące panu do kompletu figurki. I dlatego aresztował mnie pan pod zarzutem udziału w zabójstwie Michaela i przetrzymał mnie pan przez noc w areszcie mimo zeznań Kim - popatrzyłem znacząco na Riemer - według których byłem z nią w chwili morderstwa. Bo przecież wiedział pan po pierwsze, że złożyła zeznania pod fałszywym nazwiskiem, a po drugie, że kłamała. Tylko że ja nie chciałem nic powiedzieć, a niestety nie mógł pan na komisariacie tak po prostu połamać mi palców ani rozbić mi głowy o ścianę. Mógł pan jedynie zamknąć mnie na noc, żeby spokojnie włamać się do mnie do mieszkania, a dosłownie: wyważyć drzwi.

- Czyli teraz jestem też włamywaczem.

- Niepotrzebnie się pan obraża. Według mnie to lepiej niż być mordercą. Oczywiście był pan u mnie już wcześniej, kiedy przyszedł pan wypytywać mnie o napaść na Michaela, ale wtedy nie mógł pan szukać. Za to teraz czasu było aż nadto, choć z przyjemnością stwierdzam, że bardzo dobrze schowałem te dwie figurki.

Znów spojrzałem na Kim, tym razem przepraszająco.

- Tylko że znowu nerwy panu puściły - ciągnąłem - i strasznie pan u mnie narozrabiał. A że zawsze mógł pan zostawić jakieś odciski palców, miałem na rękach rękawiczki, kiedy po panu sprzątałem.

- Jeżeli znajdą się jakieś odciski, to zostawiłem je podczas mojej pierwszej wizyty u pana. Bo dotykałem tam różnych rzeczy.

- Pewnie, tak też może się pan tłumaczyć. Ale jak pan wyjaśni fakt, że trzecia małpa jest u pana w mieszkaniu? Bo pana koledzy już tam są, prawda, pani nadkomisarz?

Riemer popatrzyła mi w oczy, ignorując zdumione spojrzenie Burggravego. Powoli kiwnęła głową.

- Co jest? - zapytał Burggrave, odwracając się do niej i nachylając ku jej twarzy. - Przeszukujecie mi mieszkanie! Przecież to wszystko kłamstwa. Nie ma pani prawa. Na czyje polecenie?

- Nadinspektora - odpowiedziała spokojnie Riemer.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Żadne nie odwróciło oczu. Ich obopólna nienawiść była teraz widoczna jak na dłoni. Trzeba przyznać, że pewność siebie Burggravego była imponująca. Gdybym ja nie był tak pewny swego, chyba sam zacząłbym się zastanawiać, czy jednak się nie mylę.

- Jeszcze zobaczymy - powiedział i ruszył w kierunku podwójnych drzwi na drugim końcu budynku, a poły policyjnego płaszcza powiewały za nim.

Popatrzyłem badawczo na Riemer, czekając, jak zareaguje. Teraz wytrzymała z kolei moje spojrzenie. I wreszcie, gdy już z niedowierzaniem podniosłem ręce w górę i odrzuciłem głowę do tyłu, sięgnęła do wewnętrznej kieszeni i wyciągnęła z niej małą krótkofalówkę.

32

Hej - odezwałem się, gdy Victoria podniosła słuchawkę. - Mam z balkonu widok na wieżę Eiffla.

- Żartujesz.

- No więc tak naprawdę, to trzeba trochę się wychylić, wyciągnąć szyję i popatrzeć przez salon mieszkania naprzeciw, ale widać ją stąd jak na dłoni. Jeżeli ma się lunetę.

- Och, Charlie.

- Ale za to czuję woń croissantów z cukierni na dole. A z sypialni mam piękny widok na ruchliwą ulicę.

- Będziesz mógł pisać?

- Oczywiście. Jak tylko przyzwyczaję się do hałasu.

- To nie żałujesz, że nie pojechałeś do Włoch?

- Ani trochę. Wiesz, długo ignorowałem Paryż. No, bo to takie banalne, nie? Ale tu jednak jest pięknie.

- A kobiety?

- Podobno są. Ostatnio wszędzie ich pełno. Jakiś śmiałek naprawdę powinien wreszcie wykryć, skąd się ich tyle bierze.

- Wszystko przez tę blondynkę, co?

- Nie jest tak źle - odparłem. - Już tylko trochę boli.

- Jakie to tragiczne.

- Ryzyko zawodowe.

- Charlie, ja wciąż mam parę pytań.

- Jeszcze?

- Tylko parę. Wiesz, że zawsze się czepiam fabuły. Nie popuszczę, póki wszystko nie będzie do siebie idealnie pasowało.

- Ale ostatnim razem byłaś zadowolona.

- Byłam. Ale potem poszłam do domu, skończyłam czytać, wskoczyłam do łóżka i wtedy mnie rąbnęło. Dlaczego ten Amerykanin to zrobił? Dlaczego nagle postanowił wykiwać dużego i chudego, i samemu dobrać się do diamentów? Bardzo mi to do niego nie pasuje.

- Był złodziejem, Vicky.

- To wiem.

- A złodziej jak może, to bierze.

- W porządku. Ale przecież trochę się zmienił, no nie? Tylko że jeżeli wynajął ciebie, bo nie mógł znieść, że okrada kolegów z małpich figurek, to dlaczego równocześnie nie miał nic przeciwko przywłaszczeniu sobie wszystkich diamentów?

- Niech cię diabli - powiedziałem. - Dobra jesteś.

- Jestem?

- Aha. W tym magazynie było ze mną osiem osób, z czego dwie to profesjonaliści, i nikt nie zadał mi takiego pytania.

- Czy to rozwala twoją teorię?

- Tak naprawdę to nie. To znaczy teorię, którą przedstawiłem wszystkim, owszem. Ale nie o to chodzi. Chodzi o to, że dokładnie to samo pytanie zadałem sobie, gdy się nad tym zastanawiałem. I trochę mi zajęło, zanim w końcu wpadłem na coś, co chyba ma jakiś sens.

- Na co?

- Wydaje mi się, że Michael chciał oddać diamenty.

- Słucham?

- Chciał je oddać Kim.

- Charlie, chyba nie mówisz poważnie. Dlaczego?

- Po pierwsze, chyba czuł się winny tego, co stało się z jej ojcem. A po drugie, i to ważniejsze, ta dziewczyna straciła ojca z powodu afery, w którą on sam, Michael, był zaplątany, i miało to na nią taki wpływ, że podjęła pracę w więzieniu, w którym siedział domniemany zabójca. Wyobrażam sobie, jaki musiał być wstrząśnięty, kiedy się dowiedział, kim ona jest naprawdę. No a poza tym może rzeczywiście się w niej zakochał.

- Daj spokój.

- Ty jej nie widziałaś. Pewnie, jest atrakcyjna jak diabli, ale jest w niej też coś takiego, co sprawia, że wydaje się wyjątkowa. No, a poza tym, po dwunastu latach więzienia każdy mężczyzna...

- Ale żeby zaraz podarować jej diamenty warte fortunę?

- W przypadku Michaela, tak. Myślę, że chciał jej zrekompensować to, co utraciła. Duży i chudy by przecież tego nie zrozumieli. Już mówiłem, że Michael musiał być w sumie dobrym człowiekiem.

- Mimo to jakoś nie mogę w to uwierzyć.

- Wiem, że to trochę mało prawdopodobne. Sama jednak wiesz, jak to jest, jak się człowiek zakocha. Logika idzie w kąt.

- Hm. Powiedzmy, że zgodzę się z tobą, ale tak do połowy. Powiedzmy, że zamierzał zabrać diamenty, a potem z nią gdzieś uciec.

- Możliwe. A może po prostu było jednak tak, jak powiedziałem na początku: może po dwunastu latach w więzieniu uznał, że cały łup należy się tylko jemu.

- I chyba to wyjaśnienie najbardziej mi się podoba.

- I tu się różnimy. Jak romantyk i materialista.

- Tak czy inaczej nie ma to już większego znaczenia. Michael nie żyje, a wszystkie diamenty zabrała policja.

- No.

- Co za „no", Charlie?

- No, powiedzmy, że nie wszystkie.

- Jak to? Mówiłeś, że oddałeś im oba kluczyki i powiedziałeś, gdzie znajdą trzecią małpę. To jakieś diamenty były schowane gdzie indziej?

- Z początku nie.

- Z początku... Charlie, coś ty zrobił?

- Nic, co mogłoby cię zdziwić.

- Wziąłeś sobie trochę?

- Nawet więcej niż trochę.

- Ale jak?

- To bardzo proste. Kiedy już się zorientowałem, że ostatniej małpy nie mieli ani duży, ani chudy, ani Kim, byłem całkiem pewny, że to Burggrave gdzieś ją ukrył. Zanim poszedłem do jego mieszkania, wróciłem od chińskiej dzielnicy i wynająłem drugi sejf, płacąc z góry. Niestety sporo, ale chyba warto było. Oczywiście do sejfu dostałem trzy nowe figurki z nowymi kluczykami w środku. Rozbiłem dwie, tę zakrywającą uszy i tę zakrywającą pysk, i schowałem kluczyki. Kiedy w mieszkaniu Burggravego znalazłem trzecią małpę, zamieniłem ją na tę z zakrytymi oczami, którą dostałem przed południem.

- Więc policja otwarła pusty sejf?

- No nie. Trochę diamentów musiałem tam przełożyć. Ale tylko trochę. Bo inaczej moja wersja by się nie zgadzała.

- A resztę zabrałeś?

- Zgadza się.

- Charlie, oszalałeś. Teraz będą cię ścigać.

- Nie sądzę. Dostali ode mnie mordercę i sporą część łupu. Van Zandtom na pewno nie będzie zależało na rozgłosie. Pamiętaj, że przez lata zaprzeczali, że w ogóle doszło do kradzieży.

- No, obyś miał rację, bo jak nie, to marny twój widok. Te diamenty są dużo warte?

- Na parę lat wystarczy

- Ale ze mnie idiotka! To dlatego jesteś w Paryżu? Bo tam jest ten twój... ten twój paser? Ten, który cię w to wszystko wciągnął?

- Pierre. Tak się składa, że jestem z nim dziś umówiony I po raz pierwszy będę mógł przypisać jakąś twarz do jego pewnie i tak zmyślonego imienia.

- Jestem wściekła na siebie. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślałam?

- Nie wiedziałaś, że mam diamenty.

- No właśnie.

- I zapomniałaś, jaki naprawdę jestem. Myślałaś, że bezinteresownie rozwiążę tę zagadkę i potem odejdę w siną dal z miłym ciepełkiem na sercu.

- A czemu nie?

- Bo ja to ja, Victorio.

- Naprawdę? No dobra, twardzielu, to teraz powiedz mi, że nie dałeś choćby paru diamentów blondynce.

- Mogę ci tak powiedzieć, jeśli chcesz.

- Tylko że to by była nieprawda, co? Niech zgadnę: i ona wtedy podziękowała ci w najbardziej naturalny sposób, po czym uciekła i złamała ci serce.

- Ależ skąd. Sam kazałem jej uciekać. I jeżeli ma choć trochę rozumu, to mnie posłuchała i przy okazji zdobyła nowy fałszywy paszport na nowe fałszywe nazwisko. Nie wiadomo na pewno, że holenderska policja o coś jej jednak nie oskarży. No i, przede wszystkim, chudy i duży to nie najmilsze towarzystwo.

- O tak. Co się z nimi stało?

- Nie mam pojęcia, choć jeżeli ich kiedyś zamkną, mur bank będzie o tym w gazetach. Ale może ich nie zamkną. W końcu miałem tylko to opowiadanie. Nawet trzyma się kupy, ale nie jest to jeszcze dowód, jakiego Riemer mogłaby użyć w akcie oskarżenia.

- Nie tylko opowiadanie, Charlie. Jeszcze odciski palców.

- Tak myślisz? No, nie wiem, minęło dwanaście lat. Parę razy trzymałem ten pistolet bez rękawiczek. A Stuart nawet strzelił z tego paskudztwa.

- A świadkowie? Na przykład matka Louisa Rijkera? Wiesz, miałeś szczęście, że to wszystko powiedziała.

Wciągnąłem powietrze przez zęby, jakbym właśnie się zaciął.

- O co chodzi?

- Szczerze? Myślałem, że to zauważysz.

- Co zauważę? Nie rozumiem.

- No, to powiem tak: pamiętasz, że jestem uczulony na koty?

- Oczywiście.

- A pamiętasz, jak ci opowiadałem, co się ze mną działo w domu Karinę Rijker?

- Tak. Kichałeś.

- Więc przypomnij sobie, co ci opowiadałem o spotkaniu w magazynie.

- Dobra. Teraz, kiedy o tym mówisz, przypominam sobie, że w magazynie nie kichałeś. No to co? Nic dziwnego, że alergia była słabsza poza jej domem.

- Aleja naprawdę jestem strasznie uczulony na koty, Vic.

- No i?

- No i chyba muszę ci to wypisać dużymi literami. Ta Karinę Rijker, która przyszła do magazynu, to inna Karinę Rijker niż ta, którą poznałem w bungalowie.

- To są dwie?

- Jedna.

- To jak...

- Podstawiliśmy ją. To znajoma Stuarta.

- Ale... ale przecież ona miała pistolet. Ten, który van Zandt dał biednemu Louisowi.

- Bo sam go jej dałem.

- Czekaj, Charlie, znowu nic nie rozumiem, a ty celowo mącisz mi w głowie. Skąd wziąłeś pistolet?

- Czy naprawdę muszę ci jeszcze raz tłumaczyć, czym się zajmuję, kiedy nie piszę?

- Aha!

- Ale jeśli ma cię to pocieszyć, to znalazłem go w domu prawdziwej Karinę Rijker. Pamiętasz, jak ci mówiłem, że rano w dniu spotkania w magazynie obaj ze Stuartem mieliśmy do załatwienia różne rzeczy? Najpierw poszliśmy jeszcze raz do Karinę Rijker. Stuart dotrzymywał jej towarzystwa, aja szybko rozejrzałem się po sypialni. Pistolet leżał w szafie, tak jak powiedziałem.

- Czyli to była mistyfikacja?

- Tylko częściowo, bo pistolet był prawdziwy. I dokładnie taki sam jak ten pierwszy. Poza tym mogę się założyć o każde pieniądze, że van Zandt rzeczywiście uzbrajał ochroniarzy.

- Mimo wszystko...

- Mimo wszystko jesteś zawiedziona.

- Trochę. Bo to takie...

- Wstrętne.

- Chciałam powiedzieć: nie fair.

- I masz rację. Pewnie, że nie fair. Ale ja jestem głęboko przekonany, że cel czasem uświęca środki.

- A Rutherford nie miał skrupułów?

- To znaczy Stuart? Nie sądzę, żeby spędzało mu to sen z powiek.

- Chciał, żebyś mu dał parę diamentów?

- On nie chciał, ja nie dawałem. Pamiętaj, i tak zarobił na mnie sześć tysięcy. Pewnie zainwestuje je w jakieś nowe oszustwo.

- Też tak uważam.

- No więc słuchaj. Może ci się to podobać lub nie, ale większość diamentów mam teraz ja.

- Cóż. Nie powiem, że mi to jakoś bardzo przeszkadza, Charlie, bo jeżeli nie miałeś czasu w tym szaleństwie rozwiązać problemu z aktówką, to chyba nie dostaniesz ode mnie ani grosza za książkę.

- No właśnie, książka. Dobrze, że się zgadało. Bo wiesz, postanowiłem dać sobie z nią spokój.

- Coś ty, Charlie, nie mówiłam poważnie! Po prostu trochę się wkurzyłam, że dopiero teraz mi o tym wszystkim mówisz. Znajdziemy jakieś rozwiązanie. Jak zawsze. Możemy razem się do tego wziąć, skoro masz trochę więcej czasu.

- Kiedy mi się nie chce. Szczerze mówiąc, mam już pomysł na coś innego. Bo przecież wszystko już prawie sobie ułożyłem na ten występ w magazynie w Amsterdamie. Pozmienia się parę nazwisk, dołoży parę odpowiednich scenek i będzie. No, jak myślisz?

- Taki pamiętnik na niby? Czyja wiem, Charlie. Mogłoby coś z tego być. Trzeba tylko wymyślić dobry tytuł.

- Zabawne. Bo ja też już się nad tym zastanawiałem.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Ewan Chris Charlie Howard 01 Dobrego złodzieja przewodnik po Amsterdamie
Ewan Chris Charlie Howard 03 Dobrego złodzieja przewodnik po Las Vegas
Chris Ewan Charlie Howard 02 Dobrego zlodzieja przewodnik po Paryżu
Chris Ewan Charlie Howard 03 Dobrego złodzieja przewodnik po Las Vegas
przewodnik po zmianach VAT 01,07,2015
przewodnik po programie 2012 polski 01 10 12
Bunch Chris Ostatni Legion 01 Ostatni Legion
Bunch Chris Cykl Legion 01 Cykl Legion
Bunch, Chris Shadow Warrior 01 The Wind After Time
Stewart Paul, Riddell Chris Kroniki kresu 01 Za kresoborem
Linda Howard 01 Lake of Dreams
Przewodnik po sztuce uczenia literatury Bortnowski
Przewodnik po Wloclawku
plik,382,465,przewodnik po funduszach strukturalnych dla msp na lata 2007 2013
Przewodnik po malowaniu
23965 Przewodnik po prawie int Nieznany

więcej podobnych podstron