Łopuszański Piotr Sławni ludzie życie myśli anegdoty 2


Łopuszański Piotr - Sławni ludzie życie myśli anegdoty

Wydawnictwo „Książka i Wiedza”

Warszawa 1996, 1997

ISBN 83-05-12921-7

Przepisała Marianna Żydek

Przedmowa

Sławni ludzie. „Życie - myśli - anegdoty” to zbiór kilkudziesięciu szkiców poświęconych wielkim artystom, uczonym, mężom stanu, myślicielom, bohaterom oręża, pióra i alkowy. Większość należy do pierwszoplanowych przedstawicieli europejskiej kultury, inni mają znaczenie dla polskiej tradycji, wreszcie znajdują się tu także indywidualności o mniejszym znaczeniu, lecz równej sławie.

Autor, przypominając życie (często fascynujące, dramatyczne lub zabawne) i dorobek, starał się ukazać sławnych ludzi w sposób barwny, zajmujący dla współczesnego czytelnika i daleki od wyobrażeń pomnikowych. Bohaterowie, zanim trafili na karty podręczników, byli żywymi ludźmi, mieli swoje problemy, zainteresowania, rozterki. Niektórzy z nich od wczesnej młodości wiedzieli, ku czemu chcą zmierzać, inni do swego powołania dochodzili długą drogą. Większość przedstawionych postaci odznaczała się błyskotliwym poczuciem humoru. O wielu opowiadano barwne anegdoty. Autor starał się je zamieszczać, weryfikując przedtem źródło. Odrzucał informacje fałszywe, zmyślenia, prostował fakty.

Obraz, jaki wyłania się z niniejszej pracy, jest prawdziwy. Inna sprawa, że autor ma osobisty stosunek do prezentowanych tu osób, wyraża więc indywidualną i często kontrowersyjną opinię na temat swych bohaterów.

Pamiętajmy, że historia nie jest zbiorem faktów do nauczenia się na pamięć, raczej żywą tradycją, którą trzeba znać i czerpać z niej dla własnej korzyści. Celem tej książki jest zachęcanie czytelników do poznawania historii Europy przez żywoty sławnych ludzi i ich czyny, bo to ludzie tworzą historię i kulturę.

Zamierzeniem autora było takie ukazanie wielkich postaci, aby starożytni stali się Czytelnikom równie bliscy jak współcześni.

Kultura stanowi ciągłość, nawet jeśli między pokoleniami toczy się spór. Cicero był w opozycji do Cezara. Einstein zanegował teorię Newtona, tworząc własną. Picasso odrzucił kanon artystyczny Rafaela. Zmieniają się poglądy, mody, lecz kultura obejmuje je wszystkie.

Autorowi przyświecała następująca idea: należy przywołać wielkie osobowości naszej tradycji, przypomnieć ich dorobek, aby powstrzymać szerzącą się ignorancję oraz wykazać, że zdobywanie wiedzy może łączyć się z rozrywką. Autor propaguje rozkosze intelektualne, które zalecał człowiekowi słynny starożytny filozof - hedonista Epikur (niesłusznie oskarżony przez ojców Kościoła o propagowanie wyłącznie rozkoszy cielesnych). Być może po przeczytaniu książki Czytelnicy z przyjemnością obejrzą dzieła Botticellego i Rafaela we Florencji, sięgną po utwory Prousta, Byrona i Staffa, wysłuchają muzyki Mozarta, Beethovena, Brahmsa.

Najciekawsze były dla autora postaci wszechstronne, pełne, twórcze. Nie ma więc tu zasuszonych moli uniwersyteckich, twórców jednego odkrycia, maniaków jednej doktryny, na przykład dogmatycznego racjonalizmu. Życie jest zbyt złożone, aby dało się sprowadzić do jednej idei.

Oczywiście nie wszyscy wielcy zostali przywołani. Zamiarem autora jest kontynuowanie pracy i wydanie drugiego tomu poświęconego sławnym ludziom. Będzie wdzięczny Czytelnikom za wskazanie interesujących materiałów.

Autor ma nadzieję, że Czytelnicy sięgną po „Sławnych ludzi”, będą kontynuowali refleksję nad „obecnością spraw minionych” - parafrazując św. Augustyna - i z przyjemnością powrócą do tej książki jak do serdecznego przyjaciela.

Piotr Łopuszański

Ojciec nauki greckiej

Tales z Miletu

624-546 p.n.e.

Ten na pół legendarny Grek żył na przełomie VII i VI wieku przed naszą erą, a więc w czasach prawodawcy Solona i równie legendarnego króla Lidii Krezusa. Ów Krezus wyruszył na Persów, czym spowodował upadek swego bogatego państwa. Graniczną rzekę Halys przekroczył właśnie dzięki Talesowi z Miletu. Tales umożliwił wojsku Krezusa przebycie rzeki bez budowy mostu. Po prostu zmienił kierunek biegu rzeki. Działo się to w 546 roku przed naszą erą. Wyprawa na Persję zakończyła się klęską. Lidia, a także rodzinne miasto Talesa znalazły się pod obcym panowaniem.

Milet przed wojną był jońskim miastem handlowym. Wyrabiano tu piękne wazy oraz tkaniny sławne w całym basenie Morza Śródziemnego. Miasto nad Meandrem utrzymywało kontakty z koloniami nad Morzem Czarnym, z Kretą i Italią, zwłaszcza z Sybaris.

Tales również zajmował się handlem. Był kupcem i podróżnikiem. Wzbogacił się na dzierżawie tłoczni oliwek. Herodot i Demokryt powiadają, że był synem Greka Egzaniasza i Fenicjanki Kleobuliny, pochodzącej ze szlachetnego rodu. Ród Talesa wywodzono od słynnego Kadmosa i Agenora. Prawdopodobne jest, że przyszły uczony nie urodził się w Milecie, ale w Fenicji. Po przodkach odziedziczył talent do handlu i zamiłowanie do liczenia.

Handlował z Egiptem, Fenicją i Babilonią. W Egipcie poznał wiedzę kapłanów. Przypuszczalnie tam nauczył się podstaw geometrii. Wielkie zdolności sprawiły, że samodzielnie odkrył własności figur geometrycznych. Jest też twórcą twierdzenia nazwanego od jego imienia. Udało mu się również zmierzyć wysokość piramid. Jak tego dokonał? Zamiast wspinać się w upale, zmierzył cień piramidy w chwili, gdy jego własny cień był równy jego wzrostowi. Tales obliczył także odległość okrętów od brzegu. Słynny Pitagoras i Euklides wiele nauczyli się od pierwszego geometry.

Talesa uważa się za ojca nauki greckiej. Słusznie. Przed nim Grecy zjawiska tłumaczyli ingerencją bogów. Tales starał się wyjaśniać wszystko racjonalnie. Położył podwaliny pod matematykę, fizykę, astronomię. Starożytni nazywali go pierwszym filozofem. Jednakże nie od razu został wielkim uczonym. Najpierw był kupcem, później zajmował się polityką. Ta właśnie działalność zyskała mu sławę mędrca. Wymieniano go (Platon) wśród siedmiu mędrców greckich. Wycofawszy się po ujarzmieniu Miletu przez Persów z życia publicznego, zajął się nauką.

W dziedzinie astronomii miał równie wielkie zasługi jak w geometrii, a może i większe. Kallimach twierdzi, że Tales był odkrywcą Małej Niedźwiedzicy. Wiadomo też, że podzielił rok na trzysta sześćdziesiąt pięć dni. Zaobserwował również „bieg Słońca” od zwrotnika Raka do zwrotnika Koziorożca (Diogenes Laertios).

Badał własności elektronu (bursztynu) i magnesu. Uważał, że „wszystko jest ożywione, jak to widać w bursztynie i magnesie” (Tatarkiewicz). Głosił, że świat posiada duszę i że jest pełen demonów. Tales stworzył jońską szkołę filozofów przyrody, mędrców zajmujących się kwestią głównej zasady świata (arche). Po doświadczeniach z bursztynem Tales doszedł do wniosku, że woda rodząca bursztyn, dająca życie roślinom i zwierzętom, jest zasadą świata. Jego uczniowie Anaksymander i Anaksymenes również poszukiwali pierwszej zasady. Ich odpowiedzi były inne niż Talesa.

Tales głosił, że wszystko pochodzi z wody. W odróżnieniu od dawnych Greków nie mówił o bóstwach wody, Okeanosie i Tetydzie, ale o samej wodzie. Zamknął okres mitologii, rozpoczął okres filozofii.

Podobno był żonaty i miał syna, chociaż niektórzy twierdzą, że się nie ożenił. Diogenes Laertios podaje, że matce, która chciała go nakłonić do małżeństwa, odpowiedział:

- Jeszcze nie pora - ponieważ był za młody.

A gdy się postarzał, powiedział:

- Już nie pora.

Pewnego razu spytano Talesa:

- Jak żyć najlepiej i najsprawiedliwiej?

Mędrzec odpowiedział:

- Nie czyniąc tego, co ganimy u innych.

To on jest prawdopodobnie twórcą maksymy: „Gnothi seauton” (poznaj samego siebie), oraz innej, mniej pięknej: „Nie ręcz za nikogo”.

Kiedyś rybacy znaleźli w morzu piękny trójnóg. Przekazali go ludowi Miletu. Nikt nie wiedział, komu powinien trójnóg przypaść, więc wysłano delegację do Delf, aby spytać wyroczni. Odpowiedź brzmiała: „Temu daję trójnóg, kto w mądrości jest pierwszy”. Mieszkańcy Miletu obdarowali więc Talesa. Ten odesłał trójnóg Solonowi, on Biasowi, ów następnemu spośród siedmiu mędrców. Wreszcie Tales otrzymał trójnóg z powrotem. Ubawiony wędrówką cennego daru, złożył go w Delfach mówiąc, że najmądrzejszy jest bóg, Apollon Delficki.

Innym razem zapytano Talesa, co było najpierw - noc czy dzień. Na to filozof:

- Noc, o jeden dzień wcześniej.

Tales głosił, że nie ma różnicy między życiem a śmiercią. Pytano go więc, czemu nie umrze. Odpowiedział:

- Bo nie ma różnicy.

A jednak umarł, w roku 58 olimpiady. Stało się to w czasie zawodów atletycznych. Wiekowy już Tales zasłabł z powodu upału i wkrótce zmarł. Na jego grobie wyryto napis:

Grób jest wprawdzie mały, lecz sława sięga niebios:

Tu leży Tales, ze wszystkich najmądrzejszy.

Wielki mag

Pitagoras z Samos

ok. 575-495 p.n.e.

Twórca słynnego twierdzenia geometrycznego był postacią legendarną już dla starożytnych. Opowiadano o nim niezwykłe historie. (Żywot Pitagorasa opisał m.in Jamblich). Pochodził z Samos, ojczyzny Ezopa. Ten inteligentny i żądny wiedzy młodzieniec odbył podróż do obcych krajów, zwiedził też wiele krain greckich, by poznać wszystkie misteria greckie i niehelleńskie. Poznał między innymi misteria apollińskie, orfickie i prawdopodobnie eluzyjskie. Był w Egipcie, gdzie czerpał nauki od kapłanów. To z Egiptu wyniósł znajomość owego „twierdzenia Pitagorasa”. Egipcjanie znali je, ale nie potrafili udowodnić. Uczynił to właśnie Pitagoras. Z radości ofiarował Apollonowi sto wołów (hekatombę). Od magów chaldejskich nauczył się matematyki i astronomii. Powrócił do Jonii jako człowiek niezwykle wykształcony. Mieszkańcy Samos uważali go za postać tajemniczą i potężną. Nie zaprzeczał, że posiada magiczną moc. Utrzymywał, że jest synem Hermesa. (W rzeczywistości był zaledwie synem kupca. Jako ojca Pitagorasa wymienia się także Mnesarchosa, rzeźbiarza gemm.) Bóg pozwolił mu żądać wszystkiego oprócz nieśmiertelności. Pitagoras poprosił, aby Hermes obdarzył go pamięcią niezniszczalną. Dzięki niej mędrzec zachował pamięć swoich poprzednich wcieleń. Był więc Aitalidesem, następnie Frygijczykiem Euforbosem, walczącym pod Troją. Jako Hermotimos rozpoznał tarczę Euforbosa w świątyni Hery w Argos. Potem był rybakiem z Delos, wreszcie Pitagorasem (Diogenes Laertios „Żywoty i poglądy słynnych filozofów”).

Około 550 roku p.n.e. uciekł z Samos przed tyranią Polikratesa i osiadł w kolonii greckiej na południu Italii, w Krotonie. Tam założył związek religijno-filozoficzny, dla którego wprowadził regułę. Herodot zauważył podobieństwo zasad związku pitagorejskiego z orfickim ideałem życia. Mistrz, który jako pierwszy człowiek nazwał się filozofem, głosił ascetyzm. Zakazywał spożywania mięsa, nakłaniał do wstrzemięźliwości w postępowaniu, przestrzegał przed obżarstwem i opilstwem. Uważał, że każdy nadmiar jest szkodliwy. On i jego wyznawcy twierdzili, że bób jest rośliną, w której żyją dusze zmarłych. Dlatego pitagorejczycy powstrzymywali się przed jedzeniem bobu. Powyższy pogląd skłonił C. Levi-Straussa do wysunięcia hipotezy o związkach między wyznawcami Pitagorasa a Indianami amerykańskimi, którzy wierzą podobnie.

Nie wiemy, czego nauczał Pitagoras, a czego jego następcy. Związek przetrwał dziesięć pokoleń i rozwijał się. Następcy z reguły powoływali się na autorytet mistrza, mówiąc:

- On sam tak powiedział.

Współcześni uczeni uważają, że Pitagoras nie zostawił po sobie żadnych pism. Diogenes Laertios przytacza jednak tytuły dzieł napisanych przez filozofa z Krotony, np. „O wychowaniu”, „O wszechświecie” czy „O duszy”. Pitagoras twierdził, że dusza istnieje niezależnie od ciała, w którym przebywa niczym w więzieniu pokutując za winy. Tę myśl przejął później Platon. Pitagoras wierzył w wędrówkę dusz. Dusza musi przejść cykl wcieleń, zanim się wyzwoli.

- Każda dusza może wejść w każde ciało - głosił.

Nic dziwnego, że otaczał zwierzęta troskliwością, a nawet miał podobno nad nimi dziwną władzę.

Ksenofanes opowiada, jak pewnego razu Pitagoras ujrzał człowieka, który znęcał się nad psem. Filozof zażądał:

- Przestań go bić, gdyż w tym psie jest dusza mojego przyjaciela, poznaję go po głosie.

Wyzwolenie duszy z ciała następuje przez dobre życie, a także przez ćwiczenia duchowe i cielesne (przypominające jogę). Ważnym elementem w doskonaleniu się jest nauka. To różniło pitagorejczyków od innych zgromadzeń religijno-mistycznych, które kładły nacisk na ekstatyczne tańce, wpadanie w trans, aby się zjednoczyć z bóstwem. Pitagoras uważał, że obcować z bogiem można przez poznanie zasad panujących we wszechświecie. Odkrycia geometryczne, prace nad teorią liczb były częścią zabiegów pitagorejczyków, by uzyskać doskonałość.

Znakiem rozpoznawczym zwolenników Pitagorasa był pentagram, pięciokąt gwiaździsty, symbol tajemnicy i tajnych stowarzyszeń. Był talizmanem chroniącym przed złymi siłami i zapewniającym powodzenie.

Do związku pitagorejskiego należały także kobiety, między innymi żona mistrza Teano i jego córka Damo. Przed przyjęciem do zrzeszenia kandydat przez pięć lat był poddawany próbie polegającej na ćwiczeniach w milczeniu, wstrzemięźliwości i bezwzględnym posłuszeństwie Pitagorasowi.

Ulubioną liczbą Pitagorasa była siódemka, liczba Apollona, symbolizująca moc ducha. Dla pitagorejczyków pierwsze cztery liczby były święte. Z nich powstał wszechświat. Szóstka symbolizowała życie, ósemka - miłość, dziewiątka - sprawiedliwość. Liczba dziesięć oznaczała doskonałość. Istniała też litera pitagorejska, ypsilon, która symbolizowała drogę cnoty. Rozwidlenie Y pokazuje, że gdy ktoś zejdzie z tej drogi, to posuwając się naprzód, coraz bardziej się oddala.

Pitagoras i jego następcy dokonali wielu odkryć naukowych. Stwierdzili, że Ziemia jest kulą. Ostatecznym argumentem - oprócz obliczeń astronomicznych - było przekonanie, że kula jest najdoskonalszym kształtem. Odkryli również, że Ziemia nie leży w centrum wszechświata. Pitagoras nazwał go kosmosem, po grecku ładem. Ziemia krąży - zdaniem Pitagorasa - wokół Słońca. Tę myśl przejął potem Arystarch, poprzednik Kopernika. Pitagoras uważał również, że ruchy planet wytwarzają dźwięk, swoistą muzykę, która z pewnością jest piękna. Nazwał ją muzyką sfer.

Według legendy był potężnym magiem, który czynił rzeczy zadziwiające. Pisał litery krwią na zwierciadle, ustawiał zwierciadło naprzeciw księżyca w nowiu. Wówczas napis odbijał się na tarczy księżyca.

Kiedyś hiperborejski kapłan Abaris w rewanżu za lekcje filozofii dał Pitagorasowi czarodziejską złotą strzałę, którą otrzymał od Apollona. Dzięki strzale Pitagoras mógł latać w powietrzu, uśmierzać zarazę, uciszać burzę. Stawał się też niewidzialny, nie odczuwał głodu, znał przyszłość.

Stobajos pisze, że Pitagoras powiedział:

- Trzeba milczeć albo mówić rzeczy lepsze od milczenia.

Pitagorejczycy niechętnie dzielili się z profanami swoją wiedzą. Spośród nauk przypisywanych Pitagorasowi J. Legowicz („Historia filozofii starożytnej Grecji i Rzymu”) wymienia następujące: „Tak współżyć z ludźmi, by z przyjaciół nie czynić nieprzyjaciół, lecz przeciwnie, z nieprzyjaciół - przyjaciół”; „Prawu należy pomagać, a z bezprawiem walczyć”; „Przyjaciela uważać za drugiego siebie”; „Zbyt chętnie nie podawać prawicy”. Jeśli pitagorejczycy uznali człowieka za godnego ich nauk, przyjmowali go i zobowiązywali do zachowania milczenia o wszystkim, czego się dowie. Kiedyś Pitagoras odmówił uczestnictwa w zgromadzeniu pewnemu człowiekowi, a ten ze złości podpalił jego dom.

W 509 roku p.n.e. Pitagoras schronił się w Metaponcie i tam zmarł w wieku dziewięćdziesięciu lat. Diogenes Laertios pisze, że zagłodził się na śmierć, choć były pogłoski, że został zamordowany przez przeciwników. Być może mieszkańcy Italii obawiali się ogromnego autorytetu uczonego i jego magicznej mocy. Może myśleli, że ten wyznawca idei arystokratycznych wystąpi przeciwko ich demokracji i zagarnie władzę? Nie każdemu miły jest arystokratyzm ducha.

W 440 roku p.n.e. stowarzyszenie pitagorejczyków zostało rozwiązane. Ruch neopitagorejski odrodził się w I wieku p.n.e. i istniał przez dwa stulecia.

Charyzmatyczny przywódca pozostał żywy w legendach, inspirował filozofów i naukowców. Byli tacy, co sądzili, że Pitagoras po śmierci wcielał się w kolejne postacie mędrców, magów, by na koniec wyzwolić się z więzienia ciała.

Zdobywca wschodu

Aleksander Wielki

356-323 p.n.e.

Wychowany na króla i żołnierza, był godnym następcą ojca, Filipa II Macedońskiego, który uczynił ze swej ojczyzny potęgę militarną. Aleksander od dziecka wykazywał wielką ambicję, marzył, by dorównać sławą ojcu, a nawet przewyższyć go w waleczności. Ulubioną lekturą chłopca była „Iliada”, a ukochanym bohaterem - Achilles, niezwyciężony heros. Aleksander obserwując zwycięstwa ojca zżymał się i mówił, że król we wszystkim go uprzedzi i nie zostawi dlań niczego do zdobycia. Czuł dla ojca podziw zmieszany z zazdrością, którą podsycała w chłopcu ambitna matka Olimpias. Marzyła podobno o rządzeniu wspólnie z Aleksandrem. Niektórzy historycy przypuszczają, że Olimpias i Aleksander uknuli spisek przeciwko Filipowi. Ten dowiedział się o tym i odsunął od siebie żonę. Zaczął rozgłaszać, że Aleksander nie jest jego synem. Niebawem poślubił księżniczkę Kleopatrę. Szanse na sukcesję, dotąd oczywiste (Aleksander był pod nieobecność ojca regentem), oddalały się. Wtedy właśnie Filip został zamordowany. Nic nie stało na przeszkodzie, aby dwudziestoletni Aleksander objął tron macedoński. Czy maczał palce w usunięciu ojca? Morderstwa polityczne należały w Pelli do tradycji, sam Filip wymordował przyrodnich braci.

Aleksander - nawet jeśli nie brał udziału w spisku - skorzystał z sytuacji. Od razu też zapewnił sobie poparcie w kraju i odnowił hegemonię Macedonii nad państwami greckimi. Był bardzo wykształcony, miał niewątpliwy talent dyplomatyczny. Był wybitnym strategiem. W młodości uczył się między innymi u Arystotelesa. Znał dobrze literaturę i historię, interesował się medycyną. Podobno potrafił przygotowywać lekarstwa.

Początkowo z racji młodego wieku i dziecinnego wyglądu lekceważony przez przeciwników, udowodnił, że jest dojrzałym dowódcą. Gdy mógł, nie stosował przemocy, czasem jednak bywał okrutny. Aby zapewnić sobie uległość państw greckich i ukarać opornych, zrównał z ziemią starożytne Teby. Wobec przerażenia, jakie wywołał wśród przeciwników, nie musiał więcej używać siły. Wystarczała groźba. Po klęsce Teb zewsząd przybywano do Pelli, aby złożyć hołd Aleksandrowi, nadać mu honorowe obywatelstwo, obwołać go hegemonem helleńskim i naczelnym wodzem w planowanej wyprawie antyperskiej.

Tylko jeden człowiek bardzo znany w ówczesnym świecie, filozof Diogenes, nie pojawił się na sławnym zjeździe w Koryncie. Urażony Aleksander udał się więc do niego. Filozof wygrzewał się na słońcu. Rozmowy dworzan przerwały medytacje Diogenesowi. Podniósł powoli wzrok. Ujrzał Aleksandra ze świtą. Nic nie rzekł. Zapadła cisza. Po raz pierwszy w życiu Aleksander poczuł zakłopotanie. Pozdrowił cynika uprzejmie. Rozmowa nie kleiła się. Wytrącony z równowagi hegemon spytał wreszcie, co może uczynić dla Diogenesa. Ten zaś odparł:

- Odsuń się, bo zasłaniasz mi słońce.

W drodze powrotnej do miasta dworacy próbowali żartować z cynika. Na to młody król rzekł:

- Gdybym nie był Aleksandrem, chciałbym być Diogenesem.

Odwaga i dzielność zawsze imponowały Aleksandrowi. Sam był bardzo odważny. Jako kilkunastoletni chłopak zobaczył pięknego i nie okiełznanego konia, którego chciał kupić jego ojciec. Gdy jednak Filip stwierdził, że ogier jest dziki, zrezygnował z zakupu. Aleksander oburzył się. Postanowił zwierzę ujarzmić. Dosiadł konia w ten sposób, aby Bucefał - bo tak nazwano ogiera - nie widział swego cienia. Początkowo koń pognał jak szalony. Wkrótce Aleksander przycwałował z powrotem na spokojnym zwierzęciu. Bucefał (Bykogłowy) nosił Aleksandra aż do swej śmierci. Brali udział w największych bitwach. Koń zakończył życie w wieku trzydziestu lat, wkrótce po zwycięstwie Aleksandra nad Porosem. Rozpacz króla była ogromna. Na pamiątkę postanowił założyć miasto, które nazwał Bucefalią.

Aleksander był człowiekiem energicznym. Przed wyprawą na Persję udał się do wyroczni w Delfach, aby poznać losy wojny. W tym okresie (od listopada do lutego) w sanktuarium nie przyjmowano pielgrzymów. Kapłani nie zamierzali zrobić dla niego wyjątku. Aleksander ignorując protesty kazał sprowadzić Pytię. Gdy nie chciała przyjść, wtargnął do wnętrza, chwycił wieszczkę i zaciągnął ją do świętego przybytku. Zaskoczona kapłanka westchnęła:

- Młodzieńcze, jesteś niezwyciężony.

Na to Aleksander zawołał:

- Dość! To mi zupełnie wystarcza.

I zrezygnował z wróżb (Peter Green „Aleksander Wielki”).

Oficjalnym celem wyprawy do Azji było uwolnienie miast greckich spod dominacji perskiej. Niebawem Aleksander zasmakował zwycięstw i ruszył na podbój imperium Dariusza III. Wojska grecko-macedońskie liczyły trzydzieści pięć tysięcy żołnierzy. Dariusz dysponował ponad czterystoma tysiącami. Plutarch twierdzi, że wojsk perskich było sześćset tysięcy. Przewaga liczebna przeciwnika budziła strach Macedończyków. Wiedząc o tym, Aleksander powiedział:

- Rzeźnik nie boi się nawet tłumu owiec.

Przed bitwą Macedończycy składali ofiarę Fobosowi, bogu strachu. Kiedy po złożeniu ofiary dowódcy zaproponowali Aleksandrowi, aby zaatakować nieprzyjaciela od razu, w nocy - żeby żołnierze nie widzieli nieprzeliczonych rzesz Persów - Aleksander odrzucił propozycję:

- Nie chcę zwycięstwa kradzionego.

Na wojnie wykorzystywał nie tylko siłę oręża i umiejętności taktyczne, ale także przepowiednie i wróżby. Oto w Gordion w świątyni Dzeusa znajdował się stary wóz Midasa, z jarzmem połączonym z dyszlem skomplikowanym węzłem. Wyrocznia głosiła, że ten, kto zdoła rozwiązać węzeł, zostanie panem Wszechazji. Oczywiście Aleksander zapragnął rozplątać ów węzeł. Towarzyszący mu ludzie obawiali się kompromitacji wodza. Aleksander zauważył, że węzeł jest nad wyraz trudny do rozplątania. Próbuje i... nic. Nie potrafił nawet znaleźć końców pasów tworzących supeł. Wreszcie zniecierpliwiony wyciągnął miecz i w absolutnej ciszy rozciął plątaninę.

Okazało się, że wróżba była prawdziwa. Aleksander zdobył Azję, i to mieczem, opowieść zaś o węźle gordyjskim przekazywana jest do dziś. Dziesięcioletnie panowanie Aleksandra było ciągłą wojaczką. Nie poprzestał na zdobyczach, jakie oferował mu Dariusz. Nie chciał zadowolić się obszarem (na zachód od Eufratu), który trzymał w ręku. Doradca Parmenion powiedział:

- Gdybym był Aleksandrem, przyjąłbym tę propozycję.

Na to Aleksander:

- I ja bym przyjął, gdybym był Parmenionem.

Chciał być jedynym panem Azji. Dotarł aż za Indus. Państwo Aleksandra rozciągało się od Macedonii na zachodzie do Indii na wschodzie, od Morza Arabskiego i Egiptu na południu, po Morze Kaspijskie i Samarkandę na północy. Założył siedemdziesiąt miast, między innymi słynną Aleksandrię w delcie Nilu, zaprojektowaną na kształt płaszcza wojskowego.

W Azji przyjął tamtejsze obyczaje. Stał się władcą absolutnym. W Memfis w Egipcie obwołano go bogiem, synem Re i Ozyrysa, wcieleniem Horusa. Tych, którzy ośmielili się krytykować go lub drwić z jego boskości, karał śmiercią. Zachowanie Aleksandra pod koniec krótkiego życia zdradzało objawy paranoi. Chciał być bogiem nieśmiertelnym. Zmarł w wieku trzydziestu trzech lat. Po śmierci - przypuszczano, że został otruty, a truciznę przygotował podobno sam Arystoteles - nikt po nim nie płakał. Państwo rozpadło się na kilka mniejszych, rządzonych przez dawnych dowódców Aleksandra.

Zdobycze terytorialne Aleksandra przyniosły zmiany w sztuce i obyczajach. Zanikła sztuka helleńska, klasyczna. Powstała sztuka hellenistyczna, w której znalazło się wiele elementów wschodnich. Upadła świetna sztuka perska, jej miejsce zajęła cywilizacja zdobywców.

Aleksander pragnął być władcą świata. Planował podbój basenu Morza Śródziemnego, zdobycie Kartaginy. Zmarł w Babilonie. Wielu wielkich wodzów starało się go naśladować (Cezar, Trajan, Napoleon). Alesander przeszedł do legendy. Czy uszczęśliwił siebie i innych, czy tylko zadowolił chorobliwą ambicję, tę straszliwą hybris?

W styczniu 1995 roku pojawiła się w prasie sensacyjna wiadomość o odkryciu w oazie Siwa, czterysta pięćdziesiąt kilometrów od Aleksandrii, miejsca pochówku Aleksandra Macedońskiego. Dotychczas uczeni sądzili, że zmarły w Babilonie władca został pochowany w Aleksandrii w delcie Nilu. Jednakże grobowca dotąd nie znaleziono. Tymczasem pani Liana Souvaltzi ogłosiła, że znalazła kompleks grobowy wielkiego wodza w oazie Siwa. Znajdowała się tutaj wyrocznia boga Amona, którego Grecy utożsamiali z Dzeusem. Bóg przez swoich kapłanów uznał Aleksandra za syna i obiecał mu panowanie nad światem. I tu spocząć miały prochy zdobywcy Wschodu. Od stu pięćdziesięciu lat grobu szukali archeolodzy i... szarlatani. Sto kilkadziesiąt razy ogłaszano, iż znaleziono grobowiec. Teraz wydawało się, że istotnie znaleziono. Greccy poszukiwacze od czterech lat prowadzili wykopaliska w oazie. W końcu stycznia znaleźli trzy wapienne płyty pokryte greckimi inskrypcjami oraz „typowo macedońskie” miejsce pochówku. Inskrypcja mówi o mężczyźnie uważanym za syna Dzeusa i zmarłym od trucizny.

Inna głosi, że złożono zmumifikowane ciało w grobowcu w Siwa.

Do rewelacji sceptycznie odniósł się profesor Nicholas Hammond z uniwersytetu w Bristolu. W wypowiedzi dla „Timesa” powiedział, że być może ciało Aleksandra złożono w świątyni w Siwa tymczasowo - do chwili ukończenia grobowca w Aleksandrii (król spoczywać miał w złotej trumnie i marmurowym sarkofagu, a tego nie znaleziono). Tymczasem, gdy na miejsce przybyli greccy archeolodzy, okazało się, że Liana Souvaltzi błędnie odczytała inskrypcje, biorąc słowo „autokratos” (samowładca) za imię Aleksander. Napis odnosi się do cesarza rzymskiego Trajana, panującego czterysta lat po Aleksandrze.

Jak podaje niemiecki magazyn „Der Spiegel”, niefortunna odkrywczyni popełniła błąd, którego nie robią studenci archeologii śródziemnomorskiej. Wzięła za grób Aleksandra świątynię z epoki Trajana.

O życiu Aleksandra napisano wiele prac, m.in.: „Żywoty” Plutarcha, P. Cloche “Histoire de la Macedonie jusqu'a L'Avenement d'Alexandre le Grand”, C. A. Robinson “Alexander the Great”, P. Green “Aleksander Wielki”, W. W. Tarn „Alexander the Great” i W. Dzięcioł „Aleksander Wielki Macedoński”.

O Aleksandrze wspomina Koran pod przydomkiem „Dhul Karnain” (Dwurogi - Jak wiadomo, o Mojżeszu również mówiono, że ma rogi. Michał Anioł nawet wyrzeźbił go z rogami. Mniemanie, jakoby Mojżesz miał na czole rogi, wzięło się z omyłkowego odczytania biblijnego wersetu, gdzie hebrajskie słowo „promienieć” przetłumaczono na „wystawiać rogi”. Możliwe, że w przypadku Aleksandra również nastąpiła pomyłka w tłumaczeniu z przekazów), co może znaczyć władcę świata Wschodu i Zachodu. Sztukę o Aleksandrze napisał w 1665 roku Racine. Haendel poświęcił mu oratorium.

Obrońca republiki

Marek Tulliusz Cicero

106-43 p.n.e.

Jest wciąż postacią kontrowersyjną. Uczeni toczą spory o jego charakter i postępowanie. Powiedzonka Cicerona bawią nas do dziś. Był mistrzem świętego Augustyna. W XIV wieku Petrarka pisał do Cicerona listy jak do żyjącego przyjaciela.

Cicero uważał się za filozofa i poetę, potem dopiero za mówcę. Dla nas jest przede wszystkim retorem, obrońcą tradycji rzymskiej, twórcą eleganckiej łaciny. To on stworzył nazewnictwo łacińskie dotyczące filozofii, fizyki, retoryki. Miał znakomity styl i posługiwał się nim z wielką zręcznością. Zdawał sobie sprawę z wpływu, jaki wywiera na słuchaczy.

Gdy wygłosił pochwałę Marka Krassusa, którego niespecjalnie lubił, zebrał owację. Po kilku dniach jednak wyrażał się o nim nieprzychylnie. Krassus zapytał:

- Jak to? Czyś sam przed paru dniami nie wygłosił tu na moją cześć mowy pochwalnej?

- Owszem - odparł mówca. - Chciałem na tak marnym przedmiocie wypróbować swą sprawność w wymowie.

Jaki był Marek Tulliusz? Czy egoistą bez skrupułów, złym ojcem i mężem, tchórzliwym i przesadnie dumnym ze swych zdolności człowiekiem małego formatu -jak chce J. Carcopino, czy sprawiedliwym zarządcą prowincji, świetnym mówcą i adwokatem, obrońcą państwa, dobrym człowiekiem, mężem i ojcem? Taki wizerunek otrzymujemy z „Żywotów” Plutarcha. Był jednym i drugim, pełen sprzeczności i wahań.

Świetnie wykształcony, rozpoczął jako homo novus - pierwszy z rodu - karierę urzędniczą. Pochodził ze stanu rycerskiego. Rodzina uzyskała przydomek Cicero, czyli Grochal, od przodka, który na końcu nosa miał ciemną brodawkę podobną do ziarna grochu. Gdy Marek był kwestorem na Sycylii i składał dar wotywny ze srebra, kazał wyryć na nim swe dwa imiona, a zamiast trzeciego - wyrzeźbić ziarno grochu.

W Grecji studiował u stoików i epikurejczyków. Był uczniem akademika Filona. W Metaponcie odwiedził miejsce, gdzie żył i nauczał Pitagoras. Cicero chciał być filozofem i poetą jak Lukrecjusz. Zwrócił się do wyroczni pytyjskiej w Delfach z pytaniem, jak może zdobyć największą sławę. Pytia - pisze Plutarch - „poleciła mu iść w życiu za głosem własnej natury, a nie kierować się opinią ludzką”. Wbrew opinii wyroczni Marek został kwestorem, potem pretorem, czyli sędzią i konsulem - najwyższym urzędnikiem cywilnym i wojskowym w państwie. Zajął się sprawami publicznymi. Stłumił spisek Katyliny, który chciał przejąć władzę. Cicero był przede wszystkim mówcą i obrońcą na procesach. Działalność publiczna zyskała mu wielkie poważanie, ale też przez nią zmuszony został do opuszczenia na rok Rzymu. W swoich wystąpieniach zawsze bronił zasad republikańskich i sprzeciwiał się próbom ich obalania. Nic dziwnego, że narażał się osobom mającym apetyt na dyktaturę, np. Katylinie, Kladiuszowi czy na koniec Markowi Antoniuszowi. Był konserwatystą. Zamierzał napisać dzieje Rzymu, aby pokazać obywatelom chwałę państwa, które w jego czasach było stale niepokojone walkami wewnętrznymi.

Mimo dużego doświadczenia w retoryce na mównicę wchodził zawsze niepewnie, z trudem opanowywał drżenie głosu i niespokojne bicie serca. Gdy jednak zaczynał przemowę, trema go opuszczała i mówił wspaniale, często żartobliwie, czasem brutalnie lub uszczypliwie. Zarzucano mu złośliwość.

Na przykład Marek Appiusz w sądzie powiedział, że przyjaciel prosił go, aby dołożył wszelkich starań i użył całej swej wymowy i powagi w sprawie owego przyjaciela. Na to Cicero:

- Cóż za nieugięty z ciebie człowiek, że ze wszystkich rzeczy, o które cię prosił przyjaciel, nie dałeś mu ani jednej.

Gdy Cicero ujrzał swego zięcia Lentulusa, człowieka bardzo małego wzrostu, z długim mieczem u boku, zawołał:

- Kto przypasał mego zięcia do miecza?!

Brat Marka, Kwintus, także usłyszał złośliwą uwagę. Gdy retor zobaczył ogromny portret brata przedstawiający go do pasa, powiedział:

- Pół mego brata jest większe niż cały.

Makrobiusz podaje, że kiedyś na obiedzie u Damasippa podano podłe wino, gospodarz zaś usiłował wmówić zebranym, że jest doskonałe.

- Pijcie tego falerna, ma czterdzieści lat! - wołał.

Na to Cicero ironicznie:

- Nieźle się trzyma jak na swój wiek.

Wiadomo, że Cicero potrafił zadbać o swoje dochody. Na swych rządach w prowincjach zarobił dwa miliony dwieście tysięcy sesterców. Dla korzyści finansowych zgodził się na małżeństwo ukochanej córki Tulli z Dolabellą, znanym rozpustnikiem. Kazimierz Kumaniecki pisze, że Cicero rozwiódł się z Terencją, gdy odmówiła dalszego finansowania małżonka, i ożenił się z młodą i bogatą dziewczyną. A więc filozof okazał się zwykłym dorobkiewiczem? Nic dziwnego, że Petrarka przeżył szok, gdy w 1345 roku odkrył w bibliotece w Weronie zbiór listów Cicerona, którego szczere słowa zmieniły ukształtowany w średniowieczu wizerunek mówcy. Petrarka chwycił za pióro i napisał do sławnego Rzymianina: „Współczuję ci, przyjacielu, i wstyd czuję z powodu twych błędów. Niech nie usiłuje być mistrzem innych i nie rozprawia o (...) cnocie ten, co sam zamyka oczy na własne nauki”. Po półrocznej przerwie poeta pisze drugi list, w którym przeprasza Cicerona za „zbyt gwałtowny i niesprawiedliwy sąd”, podziwia jego rozum i kunszt słowa.

Rzeczywiście, słowem Cicero władał doskonale. „De republica”, owa mowa pogrzebowa dla walącej się rzeczypospolitej - jak określił dzieło Parandowski - stała się bestsellerem. Wszyscy czytali pochwałę zasad republikańskich. Zwłaszcza jeden człowiek dokładnie przestudiował dzieło:

Cezar, przyszły “princeps civitatis”. Zabawne, że to Cicero chciał być pierwszym obywatelem republiki. Mówca był zbyt chwiejny, nie nadawał się do wzięcia steru państwa w swoje ręce.

W czasie wojny domowej początkowo opowiedział się za Cezarem, ale wkrótce znalazł się w obozie Pompejusza. Doradzał wodzom zgodę, lecz nic nie osiągnął. Cezar rozbił wojska rywala.

W obozie Pompejusza jeden z żołnierzy, chcąc wszystkich podnieść na duchu, powiedział, że nie trzeba tracić nadziei, bo pozostało jeszcze siedem chorągwi z orłami. Na to Cicero:

- Dobra by to była pociecha, gdybyśmy prowadzili wojnę z wronami.

Po śmierci Cezara opowiedział się za młodym Oktawianem i wygłaszał ostre mowy przeciwko Markowi Antoniuszowi. Oktawian zaś porozumiał się z Antoniuszem. Zdradził swego patrona. Nazwisko Cicerona znalazło się na liście proskrypcyjnej.

Siódmego grudnia Cicero został zamordowany w swej willi w Formianum przez siepaczy Antoniusza: Herenniusza i Popiliusza z obstawą. Popiliusza przed laty bronił. Teraz, opuszczony przez wszystkich, ginął „śmiercią niegodną filozofa” - jak napisał Petrarka. Miał sześćdziesiąt cztery lata. Odciętą głowę mówcy zaniesiono do Rzymu. Marek Antoniusz kazał położyć ją na mównicy. Był bardzo zadowolony. Republika i jej obrońca przestały istnieć.

Kwintylian uważał Cicerona za największego pisarza rzymskiego. Styl retora miał wpływ na świętego Augustyna i Petrarkę. Cicero był idolem ludzi renesansu. Jan Kochanowski nazwał jego prozę anielską.

Istnieją dwie formy jego nazwiska - używana przez profesora Kumanieckiego „Cyceron” oraz „Cicero”, którą stosowali w swoich pracach K. Morawski, J. Parandowski, W. Kopaliński. Moim zdaniem ta druga forma brzmi lepiej.

O Ciceronie można przeczytać w „Historii literatury rzymskiej”, t. II.

„Proza w epoce cycerońskiej” „M. Tuliusz Cicero. Życie i dzieła” K. Morawskiego, pracach K. Kumanieckiego „Cyceron i jego współcześni” i „Literatura rzymska. Okres cyceroński”. T. Petersson “Cicero, a Biography”.

Droga do dyktatury

Gaius Julius Caesar

100-44 p.n.e.

Imię Cezara przetrwało w różnych językach blisko dwa tysiące lat i oznacza tytuł władcy: cesarza. Gajusz Juliusz Cezar należał do najwybitniejszych ludzi swej epoki. Z nieznanego skromnego kwestora, ale świetnego mówcy, stał się namiestnikiem Hiszpanii, zdobywcą Galii, by zakończyć życie jako jedyny władca państwa rzymskiego, imperator i wieczysty dyktator.

W młodości opowiadał, że ród Juliuszów, z którego pochodził, wywodzi się od bogini Wenus, po mieczu zaś od króla Ankusa Marcjusza. Mimo tak świetnego pochodzenia Cezar był stronnikiem partii ludowej, popularów. Gdy władzę w państwie przejął Sulla i kazał zamordować wszystkich zwolenników Mariusza, „trzeciego założyciela Rzymu”, jak go nazywano, Cezar, spowinowacony z Mariuszem, cudem uniknął śmierci.

W tym czasie Gajusz zajmował się raczej sztuką wymowy niż polityką, pisał poezje, napisał tragedię „Edyp” i „Pochwałę Herkulesa”. Zbierał też dowcipne wypowiedzi znanych ludzi, o czym informuje Swetoniusz w „Żywotach cezarów”.

Karierę polityczną rozpoczął od przywrócenia dobrej pamięci Mariuszowi i Cynnie, idolom swojej młodości. O popularność wśród ludu zabiegał kosztownymi igrzyskami oraz usługami świadczonymi znajomym. Był utalentowany i szybko piął się w górę. Gdy został edylem, urządził igrzyska, w których walczyło trzysta dwadzieścia par gladiatorów. Nic dziwnego, że popadł w długi i tylko dzięki pomocy bankiera Krassusa, z którym przezornie się zaprzyjaźnił, uniknął kłopotów. Pomoc Krassusa okazała się znacząca, gdyż Cezar winny był wierzycielom dwadzieścia milionów sestercji. Dzięki poręczeniu mógł wyjechać z Rzymu. Pojechał do Hiszpanii, gdzie jako namiestnik wzbogacił się tak, że mógł kontynuować działalność polityczną. Gdy w Hiszpanii czytał dzieje Aleksandra Wielkiego, przyjaciele zauważyli łzy w oczach Juliusza. Spytali o przyczynę. Wyjaśnił, że ma powody do płaczu, bo w jego wieku Aleksander panował nad wieloma ludami, a on - Cezar - nie dokonał jeszcze ani jednego sławnego czynu.

Po powrocie postanowił zrobić coś, aby uzyskać władzę. Doprowadził do porozumienia między wspomnianym Krassusem a wodzem rzymskim Pompejuszem, zwierzchnikiem nadmorskich prowincji, dowódcą floty i armii, zdobywcą Bitynii, Pontu i Judei. Ci trzej ludzie zawarli triumwirat, umowę o podziale władzy i współpracy w przyszłości. Mieli pieniądze Krassusa, wojska Pompejusza i Cezara oraz talent organizatorski tego ostatniego. Warro nazwał triumwirat „potworem trójgłowym”. Umowa tych trzech obalała porządek prawny Rzymu.

Zgodnie z umową, Cezar został konsulem. Drugim był Marek Kalpurniusz Bibulus, ale faktycznie rządził Cezar. Dowcipni Rzymianie mówili, że różne wydarzenia miały miejsce za konsulatu Cezara i Juliusza, za Bibulusa zaś nic się nie wydarzyło.

Po złożeniu urzędu Cezar otrzymał namiestnictwo Galii i ruszył na podbój tego kraju. Zdobył osiemset miast, zwyciężył trzysta plemion. Zabito milion Galów i tyle samo wzięto do niewoli. Gdy Cezar przekraczał Alpy, mijał bardzo biedną osadę. Któryś z przyjaciół spytał, czy i wśród takiej nędzy dochodzi do walki o stanowiska i władzę. Na to Cezar z całą powagą odrzekł, że woli być pierwszy nawet tutaj niż w samym Rzymie być drugi.

Odznaczał się niezwykłą wytrzymałością na trudy wojaczki, chociaż był słabej budowy fizycznej i chorował na epilepsję. Miał zwyczaj dyktować z konia listy do przyjaciół. Tak też, w drodze, powstała jego książka „O wojnie galijskiej”, w której Cezar beznamiętnie opisał historię podboju Galii, mówiąc o sobie w trzeciej osobie.

W 53 roku zginął Krassus. Odtąd Pompejusz ignorował umowę z Cezarem.

Każdy z nich widział siebie na fotelu władcy. Zaczęli walkę o wpływy.

Pompejusz uzyskał poparcie senatu, Cezar miał swoich wiernych żołnierzy. Gdy w 49 roku senat odwołał Juliusza Cezara z Galii i nakazał bez wojska wrócić do Rzymu, ten przekroczył razem z wojskiem graniczną rzekę Rubikon rzucając niczym kostki do gry pamiętne słowa:

- Alea iacta est.

Oznaczało to początek gry wojennej, gry o władzę. Rozpoczęła się wojna domowa. Trwała pięć lat i zakończyła się klęską Pompejusza i jego stronników. Wojska Cezara ścigały przeciwników w Tesalii, w Afryce i w Hiszpanii.

Gdy jego wojska wylądowały w Afryce, Cezar wyskakakując na brzeg przewrócił się. Wypadek ten z pewnością byłby przyjęty przez żołnierzy jako zły znak. Wódz, nie podnosząc się z ziemi, zawołał:

- Afryko, biorę cię w posiadanie!

Zawołaniem tym wzbudził entuzjazm legionów.

W Afryce doszło do bitwy, w której nieprzyjaciel wziął górę. Wojsko rzuciło się do ucieczki. Cezar, widząc, jak jeden z żołnierzy ucieka, chwycił go za kark, odwrócił w przeciwną stronę i zawołał:

- Tutaj jest nieprzyjaciel! (Plutarch „Żywoty sławnych mężów”).

W Egipcie rozstrzygnął spór między królem Ptolemeuszem a jego siostrą i żoną Kleopatrą. Uczynił z niej królową, zakochał się i miał z nią syna Cezariona. W Aleksandrii zakosztował przepychu monarchii hellenistycznej. Zapragnął zostać królem. Rzymianom się ten pomysł nie spodobał. Podczas uroczystości ku czci Fauna Marek Antoniusz trzykrotnie próbował włożyć królewski diadem na głowę Cezara. Publiczność wyrażała sprzeciw. Wreszcie Antoniusz zrezygnował. Cezar był wściekły.

Od senatu, który obsadził swymi zwolennikami, uzyskał tytuł triumfatora, dzięki czemu mógł chodzić w purpurze. Dostał wieniec laurowy, którym zasłaniał łysinę. Do tytułów dołożył Ojca ojczyzny, imperatora, a na kilka miesięcy przed śmiercią - wieczystego dyktatora.

Nie wszystkim się to podobało. Przeciwnicy zarzucali Cezarowi, że przed wojną z Pompejuszem zagrabił skarb republiki. Oskarżono go o rozpustę. Kurion Starszy nazwał go „mężem wszystkich kobiet i żoną wszystkich mężczyzn”.

Cezar ignorował krytykę. Syt zaszczytów, zajął się reformą państwa i zmianą kalendarza. Dotychczas w kalendarzu rzymskim panował bałagan. Święta nie odpowiadały astronomicznym porom roku. Rok liczył dwanaście miesięcy (trzysta pięćdziesiąt pięć dni), a co dwa lata trzynaście (trzysta siedemdziesiąt siedem dni). Reformą zajął się astronom aleksandryjski Sosigenes, który po żmudnych obliczeniach zastosował... po prostu kalendarz egipski, znany od pięciu tysięcy lat. Z drobnymi zmianami (reforma gregoriańska) obowiązuje on w świecie do dziś. Na cześć władcy lipiec nazwano zamiast Quinctilis - Iulius. Aby wyrównać niezgodności, przedłużono 46 rok p.n.e. aż o sześćdziesiąt siedem dni. Był to najdłuższy rok w historii. Cezar zdążył w nim napisać traktat astronomiczny „O gwiazdach”.

Niedługo cieszył się wieczystą dyktaturą. Opozycja zawiązała spisek. Przyjaciele doradzali Cezarowi, aby otoczył się strażą przyboczną. Nie zgodził się.

- Lepiej raz umrzeć niż żyć w ciągłej obawie o życie - odrzekł.

Stało się to w Idy marcowe, przed którymi ostrzegał go pewien wieszczyk. W noc poprzedzającą morderstwo żona Cezara miała zły sen. Poprosiła męża, aby nie szedł do senatu. Cezar sprawdził, czy i inne znaki są nieprzychylne, i zdecydował się zostać w domu. Wtedy jeden ze spiskowców, Decymus Brutus, wyśmiał obawy Kalpurnii i wyprowadził Cezara z domu. W senacie spiskowcy otoczyli go i sztyletami zadali dwadzieścia trzy uderzenia. Cezar zginął w wieku pięćdziesięciu sześciu lat. Po zamęcie powstałym wskutek zamachu władzę przejął Gajusz Oktawian (August). Rzym z republiki przekształcił się w cesarstwo i takim pozostał do końca swych dni.

O życiu Cezara można się dowiedzieć z pamiętników dyktatora poświęconych wojnie galijskiej („Commentarii de bello Gallico”) i wojnie domowej („Commentarii de bello civili”), a także z „Żywotów równoległych” Plutarcha i z „Żywotów cezarów” Swetoniusza.

Ponadto interesująca jest praca M. Popławskiego „Polityczna publicystyka w dobie Cezara i Augusta”.

Literacki opis spotkania wielkich antagonistów, obrońcy republiki i pierwszego władcy autokratycznego, czyli Cicerona i Cezara, dał Jan Parandowski w opowiadaniu „Spotkanie wśród gwiazd” („Godzina śródziemnomorska”). Spotkanie to miało miejsce w przestrzeni międzygwiezdnej wiele stuleci po śmierci obu bohaterów.

Cezar, jedna z największych postaci historycznych, przeszedł do historii literatury i muzyki jako bohater sztuki Szekspira i Woltera oraz opery Haendla.

Twórca imperium

Gajusz Oktawiusz

63 p.n.e - 14 n.e.

Przez swą matkę Atię był spokrewniony z Juliuszem Cezarem, który w testamencie adoptował Oktawiusza i uczynił swoim spadkobiercą. Dziewiętnastoletni wówczas chłopak przyjmuje imiona swego wuja (Gajusz Juliusz Cezar), zmienia rodowe nazwisko na Oktawian i udaje się do Rzymu. Tu trwa walka o władzę między zabójcami Cezara a stronnikami zamordowanego władcy. Marek Antoniusz, oficer „boskiego Juliusza”, zręczny polityk, opanował sytuację i zapewnił mordercom bezpieczeństwo. Oktawianowi nie spodobała się polityka „grubej kreski”, lecz sam nie mógł wiele zdziałać. Widział, że Antoniusz chce przejąć władzę, podczas gdy uważał się za następcę Cezara (mimo iż w Rzymie nie było dziedzicznych urzędów). Popierany przez senat, wypowiedział wojnę Antoniuszowi. Przy pomocy weteranów Cezara zajął stolicę. Zmusił senat, aby przyznał mu tytuł konsula. Podprowadził pod miasto swoje legiony „zgoła jak nieprzyjaciel - pisze Swetoniusz - i wysłał poselstwo, aby w imieniu wojska zażądało dla niego tej godności”. Gdy senat się wahał, centurion Korneliusz wskazał na swój miecz i powiedział:

- Ten to zrobi, jeśli wy tego nie zrobicie.

Wkrótce Oktawian zawarł z Markiem Antoniuszem i Lepidusem tzw. drugi triumwirat, nawiązujący do umowy między Cezarem, Pompejuszem i Krassusem. Triumwirowie podzielili się władzą w państwie. Antoniuszowi przypadła Galia, Lepidusowi Hiszpania, Oktawianowi Italia. Pierwszym posunięciem sprzysiężonych było ułożenie list proskrypcyjnych. Każdego winnego śmierci Cezara (a także każdego przeciwnika politycznego triumwirów} czekała śmierć. Za głowę proskrybowanego płacono sto tysięcy sestercji. Niewolnikom dodatkowo obiecywano wolność. Nic dziwnego, że zaczęły się rzezie. Skazano trzystu senatorów. Zamordowano dwa tysiące ekwitów. Zginął wówczas Cicero. Ocalali senatorowie postanowili przyznać triumwirom wieniec, jaki przyznawano tym, którzy ocalili komuś życie. Dlaczego? Ponieważ - ironizowali senatorowie - zwycięzcy mogli proskrybować większą liczbę obywateli.

Między władcami państwa trwała cicha wojna o pierwszeństwo. Wkrótce doszło do otwartego konfliktu. Oktawianowi udało się przeciągnąć wojska Lepidusa na swoją stronę. Pozostał mu już tylko Marek Antoniusz. Jego doświadczeniu Oktawian przeciwstawił ambicję i bystrość umysłu.

Do decydującej bitwy doszło pod Akcjum. Po zwycięstwie nad wojskami Antoniusza i Kleopatry Oktawian został jedynym władcą państwa rzymskiego. Stale „wybierano” go na konsula. Został też cenzorem, to znaczy układał listę senatorów. Swoje imię umieszczał na pierwszym miejscu. Stąd pochodzi nazwa princeps senatus. Oktawian był więc twórcą nowej formy rządów - pryncypatu. Później postanowił złożyć swoje urzędy, ale tylko po to, żeby proszono go, aby je zachował. Twierdził, że przywrócił świetność i spokój republice (pax romana). W istocie zlikwidował republikę. Przez pięćdziesiąt lat rządził państwem. Stworzył z Rzymu imperium, a siebie nazywał imperatorem.

Tytuł Augusta otrzymał na wniosek Munancjusza Planka, który początkowo sprzyjał Antoniuszowi, ale przed bitwą pod Akcjum przeszedł na stronę późniejszego triumfatora. Senatorowie uważali, że należy Oktawianowi przyznać imię Romulusa, ponieważ był jakoby ponownym założycielem Rzymu.

Swą władzę August oparł na wojsku i pochlebcach, do których należeli też najwybitniejsi pisarze epoki, np. Wergiliusz. Ludzi niewygodnych skazywał na śmierć albo wygnanie, jak choćby wielkiego poetę Owidiusza, którego zesłał do Tomi (w dzisiejszej Rumunii) i mimo próśb nie pozwolił wrócić.

Oktawian był okrutny dla pokonanych. Po jednej z bitew jeniec prosił o pogrzebanie jego ciała po wykonaniu wyroku śmierci. August odrzekł:

- To sprawa sępów.

Obrońcom obleganej i zdobytej Peruzji proszących o darowanie im życia odparł:

- Trzeba umrzeć.

Także do własnej rodziny odnosił się surowo. Córkę Julię i jej imienniczkę, swoją wnuczkę, wygnał, ponieważ źle się prowadziły. Miał rygorystyczne zasady, które propagował wśród Rzymian, chociaż sam chętnie zdradzał żonę.

Za niemoralny tryb życia wypędził ze swego obozu Hereniusza. Chcąc go przebłagać, Hereniusz spytał:

- Jakże ja się pokażę w rodzinnym domu? Co powiem ojcu?

- Powiedz, że ci się nie spodobałem - odparł cezar.

Oktawian miał poczucie humoru. To on wymyślił powiedzenie: „Na greckie kalendy” - czyli nigdy.

Po zwycięstwie Oktawiana pod Akcjum powitał go człowiek z krukiem. Ptak wyraźnie powiedział:

- Witaj, cezarze, zwycięski wodzu.

Oktawian kupił ptakaza dwadzieścia tysięcysestercji. Towarzysz owego człowieka wyznał, że ma jeszcze innego ptaka.

Drugi kruk powiedział:

- Witaj, zwycięski wodzu... Antoniuszu.

Oktawian skrzywił się, ale kupił i tego ptaka.

Świadkiem tej transakcji był ubogi szewc. Postanowił, że i on nauczy swego kruka pozdrawiać cezara. Nauka nie szła jednak dobrze. Szewc w chwilach zniechęcenia złorzeczył:

- Robota, wydatek, wszystko na nic!

Wreszcie nauczył ptaka pozdrawiać cezara. Przyszedł więc do Oktawiana i zademonstrował umiejętności kruka. Władca oznajmił:

- Wystarczy mi w domu takich gratulantów.

I odprawił szewca. Na to kruk, któremu coś się przypomniało, wyskrzeczał:

- Robota, wydatek, wszystko na nic.

Oktawian wybuchnął śmiechem i zapłacił za ptaka więcej niż za tamte.

Jak podaje Makrobiusz, po śmierci pewnego człowieka, który zostawił dług w wysokości dwudziestu milionów, na aukcji przedmiotów po zmarłym August kazał kupić dla siebie piernat z łóżka tamtego człeka. Zdziwionym dworakom wyjaśnił:

- Musi mieć właściwości nasenne piernat, na którym człowiek ten mógł spać mimo takich długów.

August miał ambicje literackie. Pisywał poematy, pamiętniki, a nawet „Zachętę do filozofii”. Napisał też tragedię „Ajaks”.

Jak wiemy, papirus i pergamin były kosztowne, więc nie wyrzucano ich, lecz wycierano gąbką i używano ponownie.

Tragedia Augusta opowiadała o Ajaksie, który popełnił samobójstwo rzucając się na ostrze miecza, gdy nie przyznano mu zbroi Achillesa. August nie był ze swej sztuki zadowolony.

Kiedy Lucjusz Wariusz zapytał princepsa, jak się miewa jego „Ajaks”, August odpowiedział dowcipnie:

- Rzucił się na gąbkę.

Cezar przyczynił się do długotrwałego pokoju w imperium i rozkwitu miast.

August mawiał o sobie: „Zastałem Rzym ceglany, zostawiam marmurowy”.

Nazwano go Ojcem ojczyzny. Od niego zaczyna się w Rzymie epoka cezarów.

Rządy Augusta były okresem pokoju, ale także długotrwałej dyktatury. Pod opieką cesarza i Mecenasa rozwijały się talenty Horacego, Wergiliusza i Tibullusa.

Przed śmiercią August pozostawił oprócz testamentu przegląd stanu państwa oraz spisał swoje czyny. Kopię marmurową w języku łacińskim i greckim znaleziono w XVI wieku w Ankarze (Monumentum Ancyranum).

Ostatnie słowa cesarza brzmiały:

- Czy sądzicie, że dobrze odegrałem swoją rolę?

Marzyciel na tronie

Publius Aelius Hadrianus

76-138

Piętnasty cesarz Rzymu został władcą w czterdziestym pierwszym roku życia. Należał do bliskiego otoczenia poprzedniego imperatora Trajana. Brał udział w jego wojnach z Dakami i w kampanii partyjskiej. Trajan adoptował go w 117 roku - roku swej śmierci.

Nowy cesarz zadecydował, że prochy Trajana, najlepszego władcy, spoczną nie w Mauzoleum Augusta, gdzie dotychczas wszyscy cesarze byli chowani, ale w bazie kolumny Trajana, umieszczone w złotej urnie.

Gdy Hadrian obejmował rządy, złożono mu życzenia:

- Bądź szczęśliwszy od Agusta, lepszy od Trajana.

Nie było to łatwe. Trajan przysporzył cesarstwu zdobyczy terytorialnych:

przyłączył Armenię, Mezopotamię, państwo Partów. Doszedł do Zatoki Perskiej. Hadrian zdawał sobie sprawę, że nadmierne rozciągnięcie granic osłabia zdolność obronną państwa, toteż dobrowolnie zrzekł się zdobyczy Trajana, zachowując jedynie Armenię jako państwo lenne. Decyzja cesarza bardzo nie spodobała się weteranom. Zawiązano spisek na życie Hadriana. Cesarz zdusił go brutalnie i rozgłosił potem, że o egzekucjach na spiskowcach nic nie wiedział. Zajął się wzmocnieniem wewnętrznym imperium i otoczeniem granic linią obwarowań.

Ludowi przypodobał się decyzją o darowaniu zaległych podatków wynoszących dziewięćset milionów sestercji. Jako zwolennik filozofii Platona głosił, że filozof - a za takiego się uważał - „stający na czele państwa piastuje władzę nieograniczoną” (L. Piotrowicz „Wielka historia powszechna”, t. III. „Dzieje rzymskie”). Odsunął więc od władzy senatorów i zajął się przebudową ustroju w duchu monarchistycznym.

Był dobrym władcą. Zmienił tradycyjne prawo właścicieli niewolników - odtąd nie mogli oni decydować o śmierci swego niewolnika, przeprowadził reformę podatkową ograniczając zdzierstwa w prowincjach.

Urodzony w Hiszpanii, dążył do zniesienia różnic między prowincjami cesarstwa. Zamierzał ujednolicić politycznie i kulturowo bardzo różne kraje. Rozmiłowany w kulturze greckiej (mieszkańcy Rzymu nazywali go ironicznie „Graculus”), hellenizował miasta imperium. W ukochanej Grecji dokończył budowy wspaniałej świątyni Dzeusa. Prace przy tej budowli rozpoczęto, bagatela - sześćset lat wcześniej. Zbudował w Atenach całą nową dzielnicę, Hadrianopolis. Przy bramie miejskiej wyryto napis: „Tu kończy się miasto Tezeusza, a zaczyna Hadriana”. Wszędzie, gdzie się pojawił, kazał budować drogi, akwedukty, świątynie, teatry, biblioteki. Mówiono o nim: „Odnowiciel świata”.

Pasja budowniczego wywołała raz negatywne skutki. W miejscu zburzonej w 70 roku Jerozolimy Hadrian kazał zbudować miasto dla weteranów, Aelia Capitolina. Wzburzeni Żydzi pod przewodem Bar Kochby wywołali powstanie. Miasto zrównano z ziemią, kraj zamienił się w pustynię.

Hadrian był człowiekiem wykształconym i utalentowanym. Pisał wiersze, rzeźbił, malował. Znał się na matematyce, medycynie, muzyce. Z powodzeniem zajmował się architekturą - sam zaprojektował swoją posiadłość w Tibur. Kiedyś - jeszcze za rządów Trajana - gdy nadworny architekt Apollodoros przedstawiał cesarzowi plany jakiejś budowli, Hadrian chciał wtrącić uwagę. Apollodoros, robiąc aluzję do obrazu malowanego przez Hadriana, przedstawiającego martwą naturę z owocami, rzekł:

- Odejdź i maluj lepiej swoje dynie, bo na tym (na architekturze) nie znasz się zupełnie.

Gdy Hadrian został cesarzem, zaproponował współpracę Apollodorosowi, jednakże odmienne upodobania estetyczne sprawiły, że szybko się rozstali. Później architekt został wygnany. Również Swetoniusz, historyk i przez pewien czas sekretarz cesarza, popadł w niełaskę. Imperator miał skomplikowaną osobowość. Był człowiekiem popędliwym, zmiennym. Mawiano o nim, że jest zarazem uprzejmy i surowy, poważny i wesoły, okrutny i łagodny. Cechowała go ironia, wyniosłość. Był sentymentalny i miał poczucie humoru.

Miał zwyczaj kąpać się w łaźniach publicznych jak zwykły obywatel. Pewnego razu zobaczył tam, że stary żołnierz, znany mu ze służby wojskowej, ociera się plecami o ścianę. Zapytał go, czemu każe drapać się marmurom. Staruszek odparł, że nie stać go na niewolnika, który by to robił. Hadrian obdarował weterana kilkoma niewolnikami i pokaźną sumą pieniędzy. Wieść o tym szybko się rozniosła. Gdy następnym razem cesarz był w termach, zastał tam kilku staruszków ocierających się plecami o ścianę. Zamierzali sprowokować cesarską hojność. Kazał ich sprowadzić. Tylko na to czekali. Gdy się zbliżyli, powiedział im, aby drapali się nawzajem.

Jak wiadomo, wszyscy cesarze oprócz Nerona golili się gładko. Hadrian wprowadził modę na noszenie brody: chciał po prostu ukryć bliznę po ranie odniesionej na polowaniu. Eleganci rzymscy również porzucili dawny obyczaj golenia bród (M. Cary, H. H. Scullard „Dzieje Rzymu”). Także następni cesarze je nosili (Marek Aureliusz, Karakalla).

Był wszechstronnie wykształcony, ale „z wszechstronnością dyletanta”. Lubił dyskutować z filozofami, na przykład z Epiktetem, autorem słynnych diatryb, z mędrcami Aten, Smyrny i Aleksandrii (Gregorovius). Pragnął, aby uważano go za najmądrzejszego człowieka jego czasów. Współczesny Hadrianowi słynny mówca Faworinus powiedział, że oczywiście należy uznać go za najbardziej wykształconego człowieka, który dowodził trzydziestoma legionami (N.A. Maszkin „Historia starożytnego Rzymu”). A jednak podziwiano w Hadrianie człowieka niepospolitej miary, o szerokich horyzontach. Historycy nazywają go „zjawiskiem nadzwyczajnym”. Gregorovius pisał, że Hadrian wyprzedzał swą epokę, wręcz całą starożytność, której był najwybitniejszym reprezentantem.

Jego zamiłowanie do poznania najciekawszych miejsc świata przypomina postawę romantyków i ich wojaże. W ciągu jedenastu lat odbył wiele podróży po imperium - dla lepszego poznania problemów kraju. Przy okazji urządzał piesze wycieczki do sławnych miejsc. Był więc pod Troją, gdzie brał udział w obrzędzie ku czci Ajaksa, oglądał grobowiec Aleksandra Wielkiego, został wtajemniczony w misteria eleuzyjskie (T. Dydyński „Cesarz Hadryan”), odwiedził grób Pompejusza w Egipcie, sanktuarium Serapisa w Kanopos, widział posągi Memnona. Wyrył na jednym swoje imię. Zupełnie jak dzisiejszy turysta, który na murach i rzeźbach pisze: „Tu byłem”...

Jak podaje Spartian, cesarz wspinał się na szczyt Etny, aby oglądać wschód słońca. Być może chciał też z bliska ujrzeć krater, do którego według legendy miał wskoczyć Empedokles. Czyż nie przypominał poety romantycznego Byrona albo Mickiewicza na Judahu?

Aby stale oglądać wspaniałości sztuki oraz miejsca, które mu się podobały, zbudował w swej rezydencji kopie miast i budowli, a nawet charakterystycznych pejzaży. Z podróży nie przywoził rzeźb jak jego poprzednicy, którzy zwyczajnie rabowali świątynie greckie i egipskie - zadowalał się doskonałymi kopiami. Dzięki niemu znamy (chociaż w kopiach) „Dyskobola” Myrona „Afrodytę z Knidos” Praksytelesa, dzieła Polikleta i Fidiasza (J. Ciechanowicz „Rzym. Ludzie i budowle”). Było w cesarzu niewątpliwie coś z sybaryty i romantyka. Jego willa w Tibur (obecnie Tivoli) jest pierwszym w historii parkiem sentymentalnym, jakie w Europie pojawią się piętnaście wieków po Hadrianie.

W czasie pewnej podróży, gdy cesarz ze swą świtą płynął Nilem, jego ulubieniec Antinous, młodzieniec z Bitynii, rzucił się do rzeki i utonął. Niektórzy twierdzili, że była to dobrowolna ofiara w celu zapewnienia cesarzowi pomyślności.

Jakie stosunki łączyły Hadriana z Antinousem i co na to żona cesarza Sabina (wnuczka Trajana), nie wnikajmy. Wiadomo, że na miejscu tragicznej śmierci Hadrian zbudował miasto Antinoupolis. Pięknego młodzieńca uznano za boga, wystawiano mu świątynie, bito monety z jego wizerunkiem. Cesarz urządził w Grecji i Bitynii igrzyska na jego cześć. Jednakże ofiara Antinousa nie przydała się Hadrianowi - zmarł osiem lat później, wyznaczywszy następców na dwa pokolenia. Przyczyną śmierci była nieznana choroba. Ból ogarnął wszystkie części ciała. Cesarz napisał swój ostatni wiersz: “Animula, vagula, bladula...” (Duszyczko ulotna, miła, gościu, druhu mego ciała, dokąd się wybierasz teraz blada, smutna, zagubiona, bez swej dawnej wesołości?...) (tłum. W. Kopaliński).

Pochowano go w mauzoleum Hadriana. Tutaj też spoczęli następni cesarze:

Antoninus Pius, który uzyskał dla Hadriana kult boski, Septymiusz Sewer, Karakalla. W Średniowieczu zamieniono mauzoleum na... zamek św. Anioła i więzienie. Obecnie znajduje się tu muzeum. Ziemska wędrówka Hadriana dobiegła końca. Życie miał przyjemne, pełne dekadenckiej nieco pasji gromadzenia wytworów dawnej świetności. Duch oryginalnego cesarza unosi się nad Tivoli, sentymentalną posiadłością władcy-marzyciela.

Między rozkoszą a udręką

Alessandro Filipepi (Sandro Botticelli)

1445-1510

FIorencja w drugiej połowie XV wieku była miastem kwitnącym. Rozwijał się handel. Transakcje bankowe przynosiły miastu ogromne dochody. W sztukach pięknych Florencja kolebka Renesansu - przewodziła wśród włoskich miast. Za czasów Wawrzyńca Wspaniałego osiągnęła apogeum świetności. Bogaci mieszczanie bawili się i biesiadowali. Tańce, korowody karnawałowe, śpiewy i turnieje na cześć miłości - oto obraz Florencji, w jakiej młodość i lata dojrzałe spędził Alessandro Filipepi, znany jako Botticelli.

Był synem garbarza, najmłodszym dzieckiem. Jego starszy o dwadzieścia cztery lata brat Giovanni nazywany był „Beczułką” z racji upodobania do wina i biesiady. Z czasem przydomek brata przeszedł na Sandra, niczym rodowe nazwisko.

Rozpieszczony przez matkę Smeraldę, chorowity, późno rozpoczął naukę. Uczył się początkowo na złotnika. Niebawem uświadomił sobie, że pragnie być malarzem. Został uczniem Filippa Lippiego, artysty, którego bujne życie mogłoby posłużyć za kanwę awanturniczego filmu. Eks-karmelita wsławił się uwiedzeniem mniszki, która wraz z siostrą była modelką malarza. Lippi uprowadził dziewczęta z klasztoru i chciał założyć harem. Syn malarza i owej modelki został również artystą. Był uczniem Botticellego.

Sandro, nauczywszy się rzemiosła, poznał dzieła sławnych mistrzów:

Mantegni, Verocchia, Polailuola. Największy wpływ wywarł na niego Chirlandaio. Dzieła Botticellego kontrastują z modnymi wówczas obrazami Signorellego czy Mantegni. Są subtelne, wyrafinowane. Sandro był mistrzem linii, łagodnych uczuć, delikatnych materii. Jego obrazy bardzo odpowiadały dekadenckim towarzyszom hulanek z pałacu Wawrzyńca Medyceusza, gdzie studiowano księgi starożytnych i rozprawiano o „złotym wieku”.

Słynna „Wiosna” nawiązywała do neoplatońskiej filozofii rozwijanej przez przyjaciół Wawrzyńca: Ficina i Pico della Mirandolę. „Narodziny Wenus” odnoszą się do poematu Owidiusza i sławią piękno kobiece. Obraz jest apoteozą wdzięku.

Botticelli subtelnie pokazywał rozkosze życia. Jednakże tworzone przez niego postacie są melancholijne, jakby smutek przerafinowania odbierał im radość. Są wyczerpane, zmęczone życiem. Sandro tworzył również dzieła religijne. Zarówno obrazy związane z tradycją chrześcijańską, jak i odnoszące się do antyku świadczą, że Botticelli był erudytą. Doskonale znał Biblię, pisma starożytnych, Dantego. Oburzał się, gdy jakiś profan zabierał się do ilustrowania „Boskiej komedii”, którą traktował jak świętość. Jego rysunki do dzieła Danta przewyższają znajomością literatury i filozofii ilustracje innych artystów.

Botticelli odważył się także zrekonstruować sławny obraz Apellesa, największego malarza starożytności, zatytułowany „Kalumnia”. Być może dzieło to związane jest z oskarżeniem Sandra o zboczenia seksualne (M. L. Rizzatti „Botticelli”).

Malarz był przeciwnikiem małżeństwa. Podobno gdy przyśniło mu się, że się ożenił, nie chciał wrócić do łóżka w obawie, iż koszmar się powtórzy.

W życiu codziennym twórca wiotkich i subtelnych panien (w ich rysach krytycy dopatrywali się oblicza sławnej piękności Simonetty Cattaneo, ukochanej Giuliana de Medici), zmęczonych młodzieńców i kwitnących kwiatów był birbantem, wesołym hulaką. Wawrzyniec Wspaniały mówił o nim jako o żarłoku. Beztroski, szybko przepuszczał zarobione pieniądze. Po pobycie na dworze papieża Sykstusa IV, gdzie robił freski w Kaplicy Sykstyńskiej, wrócił niemal bez grosza.

Lubił żartować z uczniów, docinać przyjaciołom, zwłaszcza jeśli zamęczali go dysputami. Gdy jakiś nudziarz zaplątawszy się w przemowę rzekł, iż dla lepszego wysłowienia się powinien mieć sto języków, Sandro powiedział:

- I tak masz ich o wiele za dużo. Przydałoby ci się, biedaku, raczej trochę rozumu.

Vasari podaje, że Botticelli miał kłopot z sąsiadem, właścicielem warsztatu sukienniczego. Pracujące krosna bardzo hałasowały. Stukot doprowadzał malarza do furii. Sandro nie mógł ani pracować, ani przebywać w domu. Zwrócił więc sąsiadowi uwagę. Ten grubiańsko odrzekł, że we własnym domu może robić, co chce.

Beczułka poszukał dużego kamienia. Ustawił go na granicznym murze w taki sposób, że głaz w każdej chwili mógł upaść na warsztat sąsiada. Przy każdym wstrząsie, jaki wywoływały krosna, kamień drżał i przesuwał się coraz bliżej krawędzi muru.

Przerażony właściciel warsztatu przybiegł do Botticellego, krzyczał, że głaz za chwilę zniszczy jego krosna. Na to Sandro:

- Jestem u siebie i mogę robić, co mi się podoba.

Sąsiad odszedł jak niepyszny. Nauka nie poszła w las. Warsztat przestał hałasować.

Ze śmiercią Wawrzyńca Wspaniałego skończyła się świetność Florencji. Najazdy wojsk francuskich, obalenie Medyceuszy przerwały czas nieustającego karnawału. Władzę przejął fanatyczny mnich Savonarola, wygłaszający kazania przeciwko rozpustnemu trybowi życia mieszkańców. W swoich utworach „De ruina mundi”, „De ruina Ecclesiae” kreślił apokaliptyczne wizje.

Niebawem „na ulicach Florencji, po których dotychczas krążyły rozbawione orszaki karnawałowe, pojawili się - jak w wiekach średnich - pokutnicy, biczownicy” (A. Bochnak „Historia sztuki nowożytnej”). Savonarola nakazywał niszczyć dzieła nie dość chrześcijańskie oraz przedmioty zbytku. Powołał dziecięcą milicję obyczajową, tropiącą grzeszników. W ostatni dzień karnawału 1497 i 1498 roku zapłonęły stosy, w których zginęły bogate stroje, maski karnawałowe, przybory toaletowe, zwierciadła, instrumenty muzyczne, karty do gry, szachy, obrazy, księgi starożytnych oraz Petrarki i Boccaccia.

Botticelli pod wpływem kazań odrzucił dotychczasowy tryb życia. Pogrążył się w medytacjach o marności świata. Stał się gorącym zwolennikiem Savonaroli. Obrazy z tego okresu, na przykład „Mistyczne narodziny”, „Opłakiwanie Chrystusa” czy „Modlitwa w Ogrójcu”, sprawiają wrażenie, jakby były malowane przez innego człowieka. Są gorsze technicznie (błędy w perspektywie), chociaż zgodne z doktryną. Klientom nie podobały się. Mistrz popadł w nędzę. Po śmierci Savonaroli, który został powieszony, a jego ciało spalone na stosie, Botticelli przestał malować. Potrzebował czasu, aby ochłonąć. Śmierć mnicha była dla niego rozpętaniem mocy diabelskich na ziemi. Ostatni obraz Sandra „Opuszczona” jest wyrazem rezygnacji, może też symbolizuje ziemię opuszczoną przez Boga.

Botticelli zmarł w 1510 roku. Szybko zapomniany, został odkryty dopiero w połowie XIX wieku przez prerafaelitów i Ruskina. Wówczas stał się modnym artystą. Wszyscy o nim mówili, chociaż mało kto widział jego dzieła. Pismo satyryczne „Punch” zamieściło dowcip: pewien „znawca” wykrzykuje:

- Ależ nie, ignoranci, Botticelli to nie wino, to ser!

Można tu przytoczyć ciekawostkę, że fresk namalowany przez Botticellego w Kaplicy Sykstyńskiej „Czyny Mojżesza” zainspirował pośrednio - przez reprodukcję w książce Ruskina - Marcela Prousta, któremu spodobała się postać Zefory, córki Jethra. Jej rysy ma jego bohaterka (Odeta de Crecy, żona Swanna).

Z rodu Tytanów

Michał Anioł Buonarroti

1475-1564

Gdy żonie Ludwika Buonarrotiego Simoniego, pochodzącego z rodu hrabiów Canossy, urodził się syn, „Merkury i Wenus w koniunkcji stali pospołu z łaskawymi aspektami. Był to znak, że chłopiec dzięki kunsztom ręki i ducha stworzy świetne i podziwu godne dzieła” (G. Vasari „Żywoty najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów”). Dziecku nadano imię Michelangelo (pełne brzmienie imion i nazwiska twórcy „Sądu Ostatecznego”: Michelangelo di Lodovico di Lionardo di Buonarroti Simoni). Przyszły „olbrzym Odrodzenia” (określenie H. Macfalla) wychowywał się w Settignanie u mamki, która była żoną kamieniarza. Być może to lata spędzone wśród marmurów uczyniły z Michała Anioła wielkiego rzeźbiarza. W rodzinie Buonarrotich tylko on jeden miał duszę artysty.

Już jako dziecko potrafił posługiwać się dłutem i młotem jak prawdziwy rzeźbiarz. Kilka lat później trafił do Domenica Ghirlandaio, który uczył go malarstwa. Wkrótce mistrz oznajmił:

- Ten chłopiec więcej umie ode mnie.

Prawdziwym powołaniem przyszłego twórcy Mojżesza była praca w marmurze. Jako rzeźbiarz Michał Anioł stał się sławny z powodu fałszerstwa. Wykonał mianowicie posąg śpiącego kupidyna. Wawrzyniec Medyceusz namówił młodego artystę, aby postarzył rzeźbę tak, żeby wyglądała na znalezisko antyczne. Buonarroti podniszczył i spatynował kupidyna i sprzedał jako starożytną rzeźbę. Sprawa się wydała, ale dzięki temu został uznany za bardzo zdolnego rzeźbiarza i wezwany do prac w Rzymie. Po latach Michał Anioł powiedział o naśladowaniu starożytnych:

- Kto za innymi postępuje, nikogo nie wyprzedzi.

Gdy miał dwadzieścia cztery lata, wykonał najwspanialszą rzeźbę swego życia, Pietę watykańską. Matka Boska ma młodzieńcze rysy prawdopodobnie Luigii de Medici, pierwszej miłości artysty. Młody Buonarroti poznał swą ukochaną w pałacu przyjaciela, Wawrzyńca Wspaniałego. Niestety Luigia zmarła w 1494 roku. Odtąd Michelangelo pozostawał samotny przez wiele lat aż do czasu, gdy poznał Wiktorię Colonnę.

Po śmierci Wawrzyńca we Florencji nastąpiła zmiana rządów. Medyceusze zostali wygnani, a rząd dusz objął fanatyczny mnich Savonarola. Michał Anioł z entuzjazmem słuchał jego kazań, ale przezornie opuścił Florencję. Po powrocie da miasta wyrzeźbił posąg Dawida.

Ustawiono go na placu Signorii w centrum miasta. Florentyńczycy nazwali posąg Il Gigante, jako że mierzył pięć metrów. Od dnia ustawienia rzeźby liczono we Florencji czas.

W przeddzień odsłonięcia posągu przybył obejrzeć Dawida naczelnik Republiki Soderini. Rzeźba spodobała mu się, jednak zauważył, że nos Dawida jest za gruby. Michał Anioł wdrapał się na posąg. Po chwili zaczęły się sypać kawałki marmuru.

- Proszę teraz spojrzeć! - zawołał artysta.

Soderini popatrzył i stwierdził:

- O, teraz jest lepiej, teraz dałeś mu więcej życia.

Tymczasem Michał Anioł wcale nie poprawił swojej rzeźby. Udał, że dokonuje poprawek, ale naprawdę tylko posypał okruchy marmuru na głowę Dawida. Wiedział bowiem, że posąg jest dobry i nie trzeba go poprawiać według gustu ignorantów.

Sławnego artystę wezwał do Rzymu papież Juliusz II i nakazał zaprojektować dla siebie grobowiec. Następnie papież zażądał, by Michał Anioł wykonał freski w Kaplicy Sykstyńskiej. Artysta wzbraniał się, ale wojowniczy zwierzchnik Kościoła był uparty. Twórca Dawida w ciągu zaledwie czterech lat namalował niezwykłe freski na sklepieniu o powierzchni dziewięciuset czterdziestu metrów kwadratowych. Pracował mimo zmęczenia, popędzany przez Juliusza.

- Kiedy będzie gotowe? - pytał papież.

- Jak skończę - odpowiadał Michał Anioł.

- A więc kiedy? - niecierpliwił się Juliusz II.

- Jak siebie zadowolę.

Rozzłoszczony papież zagroził, że zrzuci artystę z rusztowania, jeśli się nie pospieszy.

Gdy dzieło było gotowe, papież powiedział, że obrazy bez jaskrawych „kolorów chwały” i złoceń wydają się ubogie.

Buonarroti odparł:

- Ojcze Święty, w owych czasach ludzie nie stroili się w złoto, a ci, których maluję, nie byli ludźmi bogatymi, zostali świętymi, gdyż gardzili bogactwem.

Po zwycięstwie Juliusza II nad Perugią i zdobyciu Bolonii papież kazał zrobić swój pomnik, gdy siedzi z uniesioną ręką. Michał Anioł dzieło wykonał, ale papież spytał, czy na posągu błogosławi czy przeklina Bolończyków.

Michał Anioł odpowiedział:

- Ojcze Święty, tylko pozbawiony rozumu mógłbyś grozić temu ludowi.

O, czasy, w których spokojnie można było mówić władcy takie słowa!

Niebawem Bolończycy wypędzili namiestnika papieża z miasta i obalili posąg Juliusza II. Rzeźbę z brązu przetopili na armatę, którą nazwali La Giulia.

Gdy Michał Anioł namalował „Sąd Ostateczny”, papież Paweł III padł na kolana powalony siłą fresku. Jego następca natomiast uznał, że nagie postacie są nieprzyzwoite.

Artysta na to:

- Powiedzcie papieżowi, że to drobiazg, który z łatwością może być poprawiony. Niech tylko zmieni świat, a tym samym i obrazy zmienią swe znaczenie (G. Vasari).

Po śmierci Michała Anioła figury „Sądu” ubrano. Zajął się tym - choć niechętnie - Daniel da Volterra. Zyskał swym dziełem przydomek „majtkarza”.

Michał Anioł żył w ubóstwie, chociaż był bogaczem. Zostawił ponad osiem tysięcy dukatów. Umarł w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. Pochowano go dwukrotnie: w Rzymie i we Florencji. Nad jego grobem nie stoi Pieta, lecz popiersie artysty dłuta owego „majtkarza”, który był uczniem Michała Anioła.

O życiu i twórczości Michała Anioła pisali m.in.: Ch. de Tolnay „Michelangelo“, L. Staff „Michał Anioł“, H. von Einem „Michelangelo“, V. Mariani „Michelangelo the Painter”, B. Nardini „Spotkanie z Michałem Aniołem“, M.G. Bernardini „Michelangelo. I clasici della pittura”, M. Rzepińska „Leonardo, Rafael, Michał Anioł”, tejże „Malarstwo Cinquecenta”, M.L. Rizzatti „Michał Anioł”, B. Fabiani „Michał Anioł Buonarroti”. Wiersze Michała Anioła tłumaczył Leopold Staff.

Pod szczęśliwą gwiazdą

Raffaello Santi (Rafael)

1483-1520

Rafaela zwykle wyobrażamy sobie jako subtelnego młodzieńca; podobnie Byrona zawsze widzimy z romantycznie zwichrzoną burzą włosów, a nie łysiejącego, podtyłego pana pod czterdziestkę; Sokratesa zaś nigdy inaczej jak starca. Rafael żył tylko trzydzieści siedem lat. Pod koniec życia nosił bujną brodę, która dodawała mu powagi. Mylące są więc stereotypowe wyobrażenia. Badacze, którzy dokonali oględzin szkieletu malarza w Panteonie, stwierdzili wydatną grdykę, co świadczy, że mówił bardzo niskim głosem.

Rafael, Bellini i Giorgione to artyści, których dzieła osiągnęły najwyższą doskonałość i harmonię. Stanowią ukoronowanie Renesansu. Następcy albo naśladowali ich dzieła, albo sprzeciwiając się konwencji mistrzów, rozpoczęli nowy styl, manieryzm. Rafaello urodził się w Urbino. Był synem złotnika Giovanniego Santi. Matka przyszłego malarza nosiła niezwykłe imię:

Magia. We wspaniałym życiu Rafaela było coś magicznego. Oto jego matka umarła w 1491 roku, trzy lata później zmarł ojciec. Wydawałoby się, że chłopiec będzie wiódł typowy żywot sieroty. Tymczasem trafia - dzięki zasługom ojca - na dwór księżnej Elżbiety, żony Guidobalda da Montefeltro. Nabiera ogłady towarzyskiej, wytwornych manier. Tutaj poznaje wielkich ludzi owych czasów: Giuliana de Medici, Pietra Bembo czy Baltasara Castiglione.

Wcześnie ujawnił się talent Rafaela. Podstaw malarstwa uczył się podobno jeszcze u swego ojca. Teraz wyjedzie do Perugii, aby w pracowni Pietra Vannucciego (Perugina) poznać tajemnice jego pędzla. W pracowni mistrza Rafael wyróżnia się wśród anonimowych uczniów,wkrótce zostanie pomocnikiem Perugina. Szybko prześcignie mistrza, czego dowodem „Zaślubiny Marii Panny”. Rafael przeanalizował dzieło Perugina, zauważył błędy i namalował własną wersję, o wiele lepszą. I tak będzie postępował zawsze. Przyswoi sobie technikę Leonarda, Masaccia, Michała Anioła. Co zaś uczynił Perugino? Zaczął naśladować swego ucznia.

We Florencji Rafael poznał Leonarda da Vinci i Fra Bartolomea. Niebawem stał się tak sławny jak oni. Wieść o genialnym artyście dotarła do papieża Juliusza II, który wezwał Rafaela do Rzymu. Malarz miał ozdobić komnaty w Watykanie (słynne stanze) swymi freskami. Ceniono go nie tylko jako artystę, ale i człowieka. Vasari pisze, że „cechowała go skromność i dobroć, dla wszystkich był jednakowo miły”. A jednak w Watykanie zręczną intrygą pozbył się swego dawnego mistrza Perugina, wykazując jego anachroniczny styl (J. A. Chróścicki „Rafael”). Został doradcą artystycznym papieża.

Oczywiście zetknął się z zawiścią. Do tych, którzy zazdrościli mu sławy i pieniędzy, należeli Andrea da Salerno, Sebastiano del Piombo i Michał Anioł, którego Rafael cenił. Dzięki poparciu Bramantego Rafael uzyskał w młodym wieku to, co nie udało się innym: zamówienia i zaszczyty papieskie. Oczywiście ogromną rolę odegrał jego geniusz i miłe usposobienie. Nazywano Rafaela księciem malarzy. Ubierał się z przepychem, w jedwabie i aksamity, otaczał luksusowymi przedmiotami. Był arbitrem elegancji. Znał się na pięknie w każdej postaci. Lubił reżyserować wszystkie momenty swego życia. Gdy szedł do Watykanu, brał ze sobą orszak przyjaciół, uczniów i wielbicieli. Zdarzało się, że towarzyszyło mu pięćdziesięciu artystów, malarzy, którzy czuli się zaszczyceni, że mogą być w jego otoczeniu.

Na uszczypliwości umiał celnie odpowiedzieć. Kiedyś dwaj kardynałowie skrytykowali postacie Piotra i Pawła na jednym z obrazów Rafaela. Ich zdaniem święci mieli zbyt czerwone twarze.

- Zrobiłem to celowo - odrzekł malarz - ponieważ święci Piotr i Paweł czerwienią się ze wstydu widząc, że ich kościołem rządzą ludzie tacy jak wy (M. L. Rizzatti „Rafael“).

Opływał we wszystko, był dzieckiem szczęścia. Jego majątek wynosił szesnaście tysięcy dukatów. Mógł przebierać w zamówieniach. Kupił sobie pałac na Sorgo Nuovo, miał dom w innej części Rzymu. Obracał się w towarzystwie książąt, artystów. Był wesołym kompanem w czasie suto zakrapianych imprez. Miał przyjaciół i przelotne romanse. „Był to człowiek wielkiego umysłu, szlachetnej aparycji i cudownego intelektu” - wspominał J. Calcagnini. Gdy ktoś wyraził się obraźliwie o Rafaelu, przyjaciele ujmowali się za nim. Niejaki Rosse Fiorenti został za obelgę pobity przez ucznia malarza (K. Karpowicz).

Oprócz licznych romansów, o których plotkowano w Rzymie, Rafael przeżył też prawdziwą miłość. Pewnego razu ujrzał Margheritę Luti, córkę piekarza, gdy moczyła nogi w rzece. Malarz zachwycił się wdziękiem dzieweczki. Została jego modelką. Namalował ją jako „Fornarinę” (Piekareczkę). Zakochany artysta przerywał często pracę nad malowidłami i spieszył do ukochanej. Tak zdarzało się, gdy malował „Galateę” w willi Farnesina. Raz bankier Agostino Chigi, który zamówił dzieło, zobaczył ucieczkę Rafaela stęsknionego za pieszczotami Margherity. Pozwolił dziewczynie zamieszkać w willi, aby malarz na miejscu mógł cieszyć się wdziękami swej Piekareczki. Sposób okazał się skuteczny. „Galatea” została wkrótce ukończona.

Sławny i bogaty Rafael był świetną partią, toteż często otrzymywał propozycje małżeństwa. Kardynał da Bibienna pragnął ożenić malarza ze swą bratanicą, ale twórca „Szkoły ateńskiej” nie kwapił się do mariażu. Mówił, że kandydatka jest za młoda (miała dwanaście lat). Gdy osiągnęła odpowiedni wiek, malarz nadal się ociągał. Wkrótce biedaczka zachorowała i zmarła. Jedyną jej pociechą może być to, że spoczywa w Panteonie koło „narzeczonego”, który zmarł kilka miesięcy po niej.

Na zlecenie papieża Rafael zajął się badaniem starożytności. Można powiedzieć, że był jednym z pierwszych teoretyków archeologii. Podjął się „idealnej odbudowy całego starego Rzymu”. Było to ambitne zadanie. W jednym z listów napisał: „Pragnąłbym osiągnąć piękno formy budynków starożytnych, nie wiem jednak, czy nie będzie to lot Ikara”. I rzeczywiście. Nie wytrzymał nadmiaru pracy (a jeszcze pracował nad budową bazyliki św. Piotra) i zmarł. Kronikarze pisali: „Rafael zmarł w kwiecie wieku, kiedy mierzył ślady budynków starożytnego miasta(...) i planował odbudować miasto w całości tak, jak je obmyślili twórcy” (P. Giovio).

Jednakże Vasari w swoich „Żywotach” pisze, iż śmierć przyspieszyły erotyczne wyczyny z Fornariną. „Rafael zawsze wiele czasu w tajemnicy swym amorom poświęcając, w dalszym ciągu ponad miarę oddawał się miłosnym uciechom, aż zdarzyło się, że gdy bardziej niż zwykle się zabawił, powrócił do domu z silną gorączką. Gdy zaś lekarze sądzili, że się przeziębił(...) nieostrożnie krew mu puścili i - gdy on wzmocnienia potrzebował - osłabili go znacznie, aż prawie do utraty świadomości”. Zmarł 6 kwietnia 1520 roku, w dniu swych trzydziestych siódmych urodzin.

Ukochanej zapisał sporą sumę, aby „mogła wieść godne życie”. W dniu pogrzebu Fornarina rzuciła się z płaczem na trumnę. Uspokoiła się dopiero wtedy, gdy oznajmiono jej, iż papież chce kanonizować Rafaela.

Świętym nie został, ale przetrwał w świadomości pokoleń jako jeden z największych artystów. Naśladowano go aż do XIX wieku - od Giulia Romano, przez Possina, Berniniego, Ingresa do Nazareńczyków. Stworzony przez niego kanon piękna obowiązywał we wszystkich akademiach świata aż do okresu secesji, czyli trzysta pięćdziesiąt lat.

Oprócz wymienionych w tekście prac dotyczących życia i dzieł Rafaela należy wspomnieć o „Żywotach najsławniejszych malarzy, rzeźbiarzy i architektów” G. Vasariego, oraz następujących pozycjach współczesnych autorów: L. Berti “Raffaello (1483-1520)”, D. Redig de Campos “Raffaello nelle Stanze“, W. Kelber „Raphael von Urbino. Leben und Werk“, M. Rzepińska „Leonardo, Rafael, Michał Anioł, tejże „Malarstwo Cinquecenta”.

Książę aforyzmu

Francois VI książę de Marcillac de la Rochefoucauld

1613-1680

Pochodził ze znakomitego rodu arystokratycznego, którego korzenie sięgają XI wieku. Rodzina miała swe gniazdo w okolicach Angouleme i tam przetrwała wojnę stuletnią oraz walki religijne w XVI stuleciu; wreszcie wydała wielkiego pisarza, Franciszka VI.

Jego życie przypomina powieść Dumasa, pełną bitew, porwań, miłostek i mądrej starości. Edukację zakończył w trzynastym roku życia. Odtąd zmienne koleje losu stały się jego alma mater. Jako piętnastolatek poślubił (w tak młodym wieku zawierano wówczas małżeństwa wśród arystokratów) córkę Wielkiego Sokolnika Francji, z którą miał ośmioro dzieci. Rok później rozpoczął karierę wojskową - główny tytuł chwały warstw najwyższych. Walczył jako ochotnik we Włoszech. Zyskał sławę odważnego żołnierza.

W życiu osobistym był raczej nieśmiały i avant la lettre - romantyczny. Gdy miał dwadzieścia dwa lata, poznał piękną Marię de Hautefort, wybrankę króla Ludwika XIII, tego posępnego zazdrośnika i dręczyciela. La Rochefoucauld zakochał się w pannie. W przeddzień bitwy z wojskami koalicji niemiecko-hiszpańskiej bratu dziewczyny wręczył list. Osobiście wstydził się wyznać jej miłość, uczynił to więc listownie i za pośrednictwem brata, a właściwie to nawet teraz nie zdobył się na odwagę. Prosił kawalera, aby przekazał ten list tylko, jeśliby on, młody Marcillac (takiego tytułu używał do śmierci ojca) zginął w bitwie. Czy szukał śmierci w walce? Jeżeli nawet, to los chciał, aby przeżył i cieszył się uczuciem pięknej damy.

W swoim życiu zdobył miłość i przyjaźń wielu wybitnych pań: Anny de Longueville, siostry Wielkiego Kondeusza, pani de La Fayette, słynnej pisarki. Królowa szwedzka Krystyna zachwycała się autorem „Maksym” i nawet próbowała sił w sztuce aforyzmu, wzorując się na wytwornym stylu księcia.

Królowa Anna Austriaczka uważała go za swego rycerza i powiernika. Był nim - romantyczny, wspaniały idealista, który dla honoru i wolności będzie się bił aż do utraty zdrowia i majątku. Księżna de Chevreuse, wykorzystując szlachetność księcia, wprowadziła go do spisku, mającego na celu połączenie królowej z lordem Buckinghamem (znamy te postacie z Dumasa). Zadaniem La Rochefoucaulda było porwać królową i zawieźć ją do Brukseli. Sprawa się wydała i Franciszek zamiast do Brukseli trafił do Bastylii. Wyszedł po tygodniu, ale zniechęcił się do władcy i jego ministra, kardynała Richelieu. Kardynał, który wyrósł na prawdziwego dyktatora, postanowił zniszczyć potęgę arystokracji i ustanowić władzę absolutną. Książęta wywołali bunt (frondę) usiłując obalić dyktaturę. La Rochefoucauld walczył w pierwszym szeregu razem z Wielkim Kondeuszem. Uważa się go nawet za mózg. stronnictwa, mimo jego dystansu wobec frondy. Był z nią związany raczej przez miłość do Anny de Longeville, z którą „dorobił się” syna, Karola de Saint-Pol. Teraz dopiero przyszły pisarz przeżył wielką miłość. Wcześniejsze uczucia to były miłostki. Gotów był poświęcić majątek, zdrowie, aby tylko żyć razem z Anną, dzielić dobre i złe chwile. I rzeczywiście - po dobrych nastały złe czasy. Oboje musieli uciekać z Paryża. Ścigały ich wojska królewskie, bo Anna należała do najzacieklejszych przeciwniczek nowego uzurpatora - Mazariniego.

Królowa zapomniała o zasługach La Rochefoucaulda i razem z Mazarinim ścigała księcia i jego towarzyszy. Rychło fronda została stłumiona. Książę Franciszek, rozgromiony, stracił wszystko: Annę, która go zdradziła z księciem de Nemours, zwanym „delicjami dworu królewskiego” (A. Bocheński „Nienawiść i miłość. La Rochefoucauld”), posiadłości, fortunę, którą przeznaczył na walkę, wreszcie zdrowie - podczas jednej z bitew został ranny i stracił oko.

Po upadku frondy nasz bohater został wygnany z Paryża. W samotności miał czas, by przemyśleć swoje życie. Zaczął pisać pamiętniki. Wzorem Cezara pisał o sobie w trzeciej osobie. Odmalował epokę Mazariniego, odsłonił ukryte sprężyny działania wielu osobistości. Książę de Conde poczuł się urażony, jego siostra również. La Rochefoucald wyparł się wtedy autorstwa „Pamiętnika”. Zrobił to tym chętniej, że wydawca-pirat włączył do tekstu partie obcego pochodzenia.

Do stolicy Franciszek wrócił w 1656 roku. Miał czterdzieści trzy lata. Na dwór - mimo zaproszenia króla - nie chciał przybyć, gdyż Ludwik XIV uczynił z niego teatr, a z arystokratów marionetki. La Rochefoucauld pańskim gestem odtrącił króla, jak wcześniej odrzucił stanowisko marszałka, by nie mieć długu wdzięczności wobec kardynała Richelieu. Odmówił też zasiadania w utworzonej przez króla Akademii. Kardynał Retz uważa, że uczynił tak z wrodzonej nieśmiałości: nie umiał przemawiać publicznie.

Zadowolił się towarzystwem sawantek - dam prowadzących salony - pani de Sable, pani de Scudery. Tutaj zetknął się z La Bruyerem i panią de Sevigne.

Istotą salonu była inteligentna, błyskotliwa i wytworna konwersacja.

Jeszcze Proust - po wiekach - miał okazję uczestniczyć w takich rozmowach.

W swym dziele opisał salony i wyszydził niemiłosiernie ich bywalców.

Jak piszą historycy literatury, wygłaszanie sentencji było początkowo grą towarzyską wymyśloną przez La Rochefoucaulda. Pisarz posyłał niekiedy swe maksymy pani de Sable, aby w zamian uzyskać przepis kulinarny (oboje byli smakoszami). Później na zamku Verteuil sporządził pierwszą wersję zbioru „Rozważań moralnych”.

Stale je poprawiał, zmieniał, pokazywał znajomym prosząc o radę. Był świadom swego talentu pisarskiego. Na sławie literackiej mu nie zależało, wydał więc swe dziełko bezimiennie. Oto próbka talentu aforystycznego księcia Franciszka:

„Powaga jest obrządkiem ciała wymyślonym dla pokrycia braków ducha”;

„Nikomu los nie wydaje się tak ślepym, jak tym, którym nie sprzyja”.

Czyżby czerpał ze swego doświadczenia? Sam bowiem uważał, że „los i kaprys rządzą światem”.

Inna myśl: „Nie ma dokuczliwszych głupców niż inteligentni głupcy”;

„Hipokryzja jest hołdem, który występek składa cnocie” albo: „Mało jest kobiet, których wartość trwałaby dłużej niż ich uroda” czy wreszcie:

„Zawsze mamy dość siły, aby znieść cudze nieszczęście”.

Nic dziwnego, że pani de La Fayette, gdy przeczytała słowa księcia tak napisała do pani de Sable: „Ach, jak muszą być skażone umysł i serce, które są w stanie wyroić to wszystko”. La Rochefoucauld bowiem nie schlebiał czytelnikom, lecz rąbał prawdę (tak jak ją rozumiał po swym niezbyt szczęśliwym życiu) w oczy. W przedmowie do pierwszego wydania zastrzegł, że jego „Maksymy” zwane „Rozważaniami, czyli zdaniami moralnymi” są po prostu streszczeniem nauki moralnej Ojców Kościoła. Takie zastrzeżenie było konieczne, gdyż wymowa sentencji odbiegała od przyjętych stereotypów. Dowcipny autor, wiedząc, iż czytelnik obruszy się po kilku stronach, poradził mu, aby wytłumaczył sobie, że „żadna z tych maksym nie tyczy go osobiście i mimo iż na pozór są tak powszechne, on jest jedynym wyjątkiem”.

Rada poskutkowała. Wspomniana pani de La Fayette zapragnęła poznać autora osobiście. Wkrótce się z nim zaprzyjaźniła. Po pewnym czasie przyszła autorka „Księżnej de Cleves” zakochała się z wzajemnością w tym „skażonym umyśle i sercu”. La Rochefoucauld i pani de La Fayette byli ze sobą piętnaście lat, aż do śmierci pisarza.

Powodzenie „Maksym” zaskoczyło autora. Za jego życia miały pięć wydań. Naśladowcy rzucili się do biurek, aby tworzyć nowe sentencje. Książę skomentował to tak: „Pasja robienia sentencji udziela się jak katar”.

Wszyscy aforyści od Pascala, La Bruyera aż po dzień dzisiejszy czerpali z dowcipu, ironii i stylu księcia de La Rochefoucaulda. Bez niego nie byłoby Woltera, a więc Oświecenia. Umarł świadom, że „filozofia triumfuje łatwo nad złem minionym i złem przyszłym, lecz zło obecne nad nią triumfuje”.

Istnieją dwa polskie przekłady „Maksym” La Rochefoucaulda: jako V tom serii wydawniczej „Sympozjon”, podjętej w Księgarni Polskiej Bernarda Połonieckiego, ukazały się „Zdania i uwagi moralne” w przekładzie Leopolda Staffa, Lwów 1910, oraz „Maksymy i rozważania moralne” w tłumaczeniu T. Boya-Żeleńskiego (1923).

Aby dobrze zrozumieć myśl księcia, należałoby posługiwać się obydwoma przekładami w celu porównania. Tłumaczenie Staffa jest wierniejsze, lecz brzmi bardziej archaicznie, w spolszczeniu Boya znaleźć można wyrażenia prowincjonalne, gwarowe, lecz w całości ten przekład ma dużo wdzięku.

Uczony pod jabłonią

Isaac Newton

1642-1727

Ojciec odkrywcy prawa ciążenia utrzymywał, że pochodzi ze starej szlacheckiej rodziny szkockiej Newton of Newton. Jak było naprawdę z tym szlachectwem, trudno powiedzieć. Prawdą jest, że tytuł szlachecki Izaak Newton uzyskał od królowej Anny dopiero w 1705 roku za zasługi naukowe. Urodził się po śmierci swego ojca. Matka wyszła wkrótce za Barnabę Smitha, pastora. Ojczym zmarł, gdy chłopiec miał piętnaście lat.

Izaak nie przejawiał w dzieciństwie szczególnych zdolności. W szkole uczył się słabo. Lekcje uważał za torturę. Po zajęciach natomiast z przyjemnością zajmował się majsterkowaniem. Budował tamę w strumieniu, młyn wodny, konstruował i puszczał latawce. Jako dwunastolatek zbudował zegar słoneczny, który wskazywał czas tak precyzyjnie, że matka mogła przy nim gotować jajka na miękko. Obecnie ów zegar przechowywany jest w Królewskim Towarzystwie Naukowym w Londynie.

Gdy miał szesnaście lat, usiłował zmierzyć siłę wiatru podczas burzy, mierząc długość swego skoku w dal z wiatrem i pod wiatr. Interesował się więc światem, przyrodą, ale nie lubił uczyć się nudnych formułek. Stosunek chłopca do nauki zmienił się pod wpływem bójki z prymusem szkolnym. Pokonany Izaak postanowił się zemścić i wygrać rywalizację o pierwsze miejsce w nauce. Dokonał tego. Przy okazji stwierdził, że zdobywanie wiedzy jest zajęciem interesującym i przyjemnym. Był wytrwały i sumienny.

W osiemnastym roku życia wstąpił do Trinity College w Cambridge. Jako dwudziestosiedmiolatek otrzymał katedrę matematyki i fizyki na uniwersytecie. Dwa lata później został członkiem Królewskiego Towarzystwa Naukowego.

Wykłady na uniwersytecie przerwała epidemia dżumy. Newton schronił się w rodzinnej wiosce Woolsthorpe i zajął pracą badawczą. Dokonał wówczas odkryć z dziedziny optyki (przy użyciu pryzmatu rozszczepił światło białe uzyskując spektrum), skonstruował teleskop, stworzył podstawę rachunku różniczkowego i całkowego, sformułował prawo grawitacji, na podstawie którego opracował teorię ruchu planet i wyjaśnił zjawisko przypływu i odpływu mórz. Jak widać, był to pracowity pobyt na wsi.

Znana jest wszystkim historia o tym, jak siedząc pod jabłonią Newton zauważył spadające jabłko. Zainteresował się, dlaczego jabłko spada, jaka siła je przyciąga i czy ta sama siła działa również na Księżyc i planety. Wyjaśnienie tego problemu ujął w prawo powszechnego ciążenia. Do 1820 roku pokazywano jabłoń, pod którą Newton doznał olśnienia. Potem drzewo ścięto, gdyż było spróchniałe.

Wiele lat po Newtonie pewien fizyk kanadyjski, Beson Pardue, ogłosił inną, żartobliwą wersję prawa grawitacji. Brzmi ona: „Ciała zawsze spadają w ten sposób, że powstaje największa szkoda, na przykład osiemdziesiąt dziewięć procent kromek chleba spada masłem do dołu i liczba ta wzrasta proporcjonalnie do wartości dywanu, na który spadają”.

Newton nie obraziłby się chyba za taką interpretację swego odkrycia, chociaż charakter miał trudny. Był kłótliwy i apodyktyczny. Lata całe toczył boje z Leibnizem o pierwszeństwo w stworzeniu rachunku różniczkowego.

Wierzył w suchy rachunek. Mawiał:

- Liczba nie kłamie. Liczba to argument, którego nie można obalić.

Przebywał bardziej w świecie swych naukowych konstrukcji niż w rzeczywistym. Nigdy się nie zakochał. Do końca życia pozostał kawalerem. Może brakowało mu serca? A przecież podobno pisał wiersze i rysował, był zatem człowiekiem wrażliwym. Jednakże matematyczna, scjentystyczna strona jego osobowości powściągała dążenia artystyczne i wzruszenia. Newton uważał, że „prawdziwy badacz przyrody nie powinien nigdy dać się porwać wyobraźni”. On sam nie dał się porwać. Jego wizja świata była precyzyjna, sterylna, bezduszna. Stworzył pojęcie absolutnej przestrzeni i absolutnego czasu, ciała miały się poruszać ruchem jednostajnym. Wszystko we wszechświecie działało jak w zegarku. Zarazem działanie grawitacji i jej powstanie przypisywał Bogu. Ta wiara wywołała drwiący uśmiech Woltera, gdy zapoznał się z doktryną Newtona. Uczony angielski także czas i przestrzeń identyfikował z Bogiem (Ks. F. Hortyński „I. Newton”).

Aleksander Pope tak uczcił wierszem odkrycia Newtona:

Ciemność nocy kryła naturę i jej prawa. Aż Bóg rzekł:

Niech będzie Newton. I wszystko stało się jasne.

(tłum. G. L. Seidler)

Uczony zajmował się nie tylko matematyką, fizyką i astronomią, ale również alchemią. W swej bibliotece miał książki Paracelsusa i „Filozofię okultystyczną” Agrippy z Nettesheim. Przez trzydzieści lat prowadził badania alchemiczne: szukał metalu, który by się topił na słońcu, próbował uzyskiwać złoto z metali nieszlachetnych za pomocą rtęci. Mówił, że o tych poszukiwaniach należy zachować milczenie, ponieważ rozgłaszanie ich wyników może światu przynieść szkody. Wyznał kiedyś, że widział kamień filozoficzny...

W swoim życiu stykał się z różnymi tajnymi bractwami, podobno należał do różokrzyżowców. Zajmował się teologią, napisał rozprawę o Księdze Daniela i o Apokalipsie świętego Jana.

Uważano go za najwybitniejszy umysł jego czasów. Wspomnienia bliskich pokazują Newtona jako człowieka niepraktycznego i roztargnionego. Gdy nawiedzała go ważna myśl, przerywał w połowie rozmowę czy posiłek i biegł do pracowni. Podobno kiedyś w roztargnieniu ugotował swój zegarek patrząc na trzymane w ręku jajko.

Pewnego razu, gdy wyszedł na spacer, w jego domu wybuchł pożar. Ukochany pies Diament wywrócił świecę. Ogień doszczętnie strawił papiery. Uczony, który właśnie przygotowywał książkę o optyce, „dostał pomieszania zmysłów, częściowo w wyniku nadmiernej pracy, częściowo zaś z rozpaczy z powodu pożaru” (Ch. Huygens). Przyjaciele zamknęli go w domu. Newton zerwał stosunki ze znajomymi, między innymi z Samuelem Pepysem, znanym pisarzem.

Gdy powrócił do zdrowia, zabrał się do odtwarzania zniszczonego dzieła, po czym pracował jeszcze przez trzydzieści lat. Kiedyś powiedział:

- Nauka jest jak kłótliwa i piękna kobieta. Jeśli chcesz mieć z nią do czynienia, musisz prowadzić wiecznie proces sądowy.

W uznaniu zasług wybrano uczonego do parlamentu. Tutaj jednak nie zabłysnął. Raz tylko się odezwał. Gdy wstał, wszyscy w napięciu czekali na jego słowa. Newton powiedział:

- Czy można zamknąć okno, ponieważ jest przeciąg.

W 1703 roku został przewodniczącym Royal Society, a także członkiem Akademii Francuskiej. Gdy jednak król Francji Ludwik XIV chciał dać mu dożywotnią rentę, uczony odpisał, że „nie może przyjąć pieniędzy, nawet gdyby na nie zasługiwał, tym bardziej nie może ich przyjąć od króla Francji, który niezbyt nas kocha”.

W tym czasie rząd nie mógł sobie dać rady z fałszerzami pieniędzy, którzy dla cennego kruszcu obcinali brzegi monet tak, że stawały się coraz lżejsze. Wypuszczanie dobrych monet nie dawało rezultatu, gdyż gorsze je wypierały (zgodnie z prawem sformułowanym przez Mikołaja Kopernika). Newton, zatrudniony na stanowisku dyrektora mennicy, przeprowadził reformę walutową. Wycofał z obiegu korony (zarówno prawdziwe, jak i podrobione) i wprowadził nowy system, w którym dwadzieścia jeden funtów dało gwineę. Anglicy jeszcze do niedawna posługiwali się tym systemem finansowym - ku utrapieniu przybyszów z kontynentu. Newton wymyślił także, aby brzegi monet żłobić oraz pokrywać napisami. Utrudniło to praktyki fałszerzy. Sam uczony wsadził za kratki około stu amatorów nieuczciwego zarobku. Jako dyrektor mennicy zarabiał rocznie sześćset funtów. Po śmierci zostawił wielki majątek - czterdzieści tysięcy funtów. Spoczął w angielskim panteonie, w Opactwie Westminster. Uniwersytet w Cambridge wystawił Newtonowi pomnik dłuta Roubiliaca z napisem: „Ingenio genus humanum superavit (Umysłem przewyższał rodzaj ludzki) (M. Grotowski „Newton”).

Langrange powiedział o Newtonie:

- Był on najszczęśliwszym z ludzi, gdyż system świata można ustalić tylko raz.

Dopiero na początku XX wieku pojawił się ktoś, kto ustalił to po raz drugi: zanegował istnienie absolutnej przestrzeni i czasu, prawo powszechnego ciążenia, zasady optyki Newtona. Człowiekiem tym był Einstein. Co ciekawe: i Newtonowi, i Einsteinowi rachunki się zgadzały.

Apostoł Oświecenia

Francois Marie Arouet (Voltaire)

1694-1778

Wiek XVIII nazwano stuleciem Woltera. Ten rewolucjonista intelektualny był historiografem królewskim i szambelanem; krytyk religii wierzył w Boga i nie znosił ateistów. Jego pisma wywoływały skandale i poruszały umysły, pośrednio zaś umożliwiły Rewolucję. A przecież Wolter był monarchistą - mimo uwięzienia w Bastylii i niełaski króla. Przestrzegał przed upodmiotowieniem ludu, „dzikiego i ślepego potwora”. Masy są niewykształcone i nie powinny decydować o sobie. Należy je wpierw oświecić. Wolter pragnął wyzwolić ludzi z tyranii przesądów, dogmatów i nauczyć ich myśleć. Jego książki palono - i w uznaniu zasług ich autora wybrano do Akademii. Encyklopedysta d'Alembert uznał, że niepodobna określić Woltera jednym słowem. Nazwał go Panem Wielokształtnym.

Od urodzenia Franciszek był słabowity. Nie dawano mu nawet godziny życia. Żył osiemdziesiąt cztery lata. Pochodził z rodziny mieszczańskiej, lecz jego środowiskiem stała się libertyńska arystokracja. Wyparł się rodziny. Z ojcem notariuszem i bratem, zagorzałymi jansenistami, nie chciał mieć nic wspólnego. Podawał, że jego ojcem jest szlachcic z Owernii albo ksiądz-hulaka. Utworzył nazwisko Voltaire, będące anagramem od Arouet le jeune, młodszy (litery U i J były wówczas wymienne na V i I). Chciał rozpoczynać swój ród.

Ogłady towarzyskiej i elegancji w stroju i wymowie nabrał dzięki swej inteligencji i bywaniu w salonach arystokracji. Wkrótce zyska sławę błyskotliwego młodzieńca. Chce być bogaty i sławny jako poeta. Na razie pisuje pamflety. Za jeden z nich, acz nie jego autorstwa, trafił do Bastylii. Po wyjściu oznajmił regentowi:

- Byłbym szczęśliwy, gdyby Wasza Królewska Mość raczył się zająć moim wyżywieniem. Swoim mieszkaniem zajmę się sam.

Nade wszystko walczył o wolność - osobistą, religijną, polityczną. Początkowo nie chciał zmieniać instytucji w państwie, ustroju, ale pragnął zająć w hierarchii społecznej jak najlepsze miejsce. Dzięki spekulacjom stał się bardzo bogaty.

Pewnego razu starł się z arystokratą de Rohanem, którego młody buńczuczny literat mocno drażnił. Rohan zapytał:

- Arouet? Wolter? Czy ma pan właściwie jakieś nazwisko?

- Wolter. Ja zaczynam swoje nazwisko, a pan już kończysz swoje - odparł pisarz.

Następnego dnia kilku pachołków Rohana obiło Woltera. Ten poszedł na skargę do regenta. Tymczasem rodzina de Rohana załatwiła dla poety mieszkanie w Bastylii. Regent z przyjemnością umieścił tam Woltera - za „Edypa”, w którym pisarz go ośmieszył. Wychodząc z Bastylii Wolter powiedział:

- Czuję śmiertelny wstręt do więzienia.

Pojechał na wygnanie do Anglii. Gdy wyjeżdżał, rozpętała się burza.

Wolter spoglądając w niebo rzekł:

- Widocznie królestwo niebieskie dostało się pod rządy regencji (A.

Maurois „Wolter”).

Sprawa z Rohanem i wygnanie uczyniły z pisarza zdecydowanego opozycjonistę.

W Anglii poznał Swifta i Pope'a, studiował literaturę angielską zachwycając się nie znanym we Francji Szekspirem. Zgłębiał filozofię Locke'a i traktaty naukowe Newtona. Powróciwszy do kraju, popularyzował Newtona i Szekspira. Wzywał do odrzucenia nauki Kartezjusza i przyjęcia fizyki newtonowskiej. Uczeni nie mogli się z tym pogodzić. Potrzebowali pół wieku na przyswojenie sobie Kartezjusza, a teraz jakiś Wolter chce go im odebrać. Będą potrzebowali następnego półwiecza, aby się Kartezjusza oduczyć.

Książki Woltera uznawano za wywrotowe i często palono na stosie. Pisarz bał się, aby jego samego to nie spotkało, opuścił więc Paryż i udał się do Cirey-sur-Blaise w Szampanii, do posiadłości markizy du Chatelet, swojej kochanki. Ich związek trwał wiele lat, aż do jej śmierci. Była kobietą uczoną, zwolenniczką Newtona.

Zamek w Cirey był wielką ruiną. Tylko apartamenty Woltera i markizy zostały odnowione i urządzone luksusowo. Goście musieli mieszkać w ciemnych i zimnych pokojach. Gdy ktoś ze znajomych wyjeżdżał z Paryża, zawsze musiał wstąpić do Cirey. Wolter pisał, że będzie mu po drodze, choćby człowiek jechał do Lizbony czy Brukseli.

Miał sporo przyjaciół i wielu wrogów. Często zrażał do siebie ludzi brakiem opanowania, atakami wściekłości. Nie znosił krytyki, uwielbiał kadzidła pochlebstw. Pieczeniarzom żyło się u pisarza jak w raju.

Przez całe życie Wolter toczył żałosne boje ze znienawidzonymi literatami i krytykami. Nie znosił konkurencji. Ale mimo porywczego charakteru był dobrym człowiekiem, wiernym w przyjaźni, szlachetnym. Aktorom zawsze oddawał tantiemy za sztuki, w których występowali. Potrafił być czarujący - jeśli rozmówca go nie nudził.

- Można uprawiać wszystkie gatunki literackie z wyjątkiem nudnego - mawiał.

Sam nie nudził nikogo. Otoczony był gronem ludzi, którzy przyjeżdżali, aby zobaczyć wielkiego Woltera i jego markizę. Miłość do pani du Chatelet miała smutny epilog. Czterdziestoczteroletnia sawantka za sprawą młodego Saint-Lamberta została matką i zmarła po urodzeniu dziecka. Wolter był zrozpaczony.

Do swego rywala mówił:

- To ty mi ją zabiłeś.

Prędko pocieszył się w ramionach swej siostrzenicy, pani Denis, do której pisał czułe słowa: „Całuję Twój przemiły tyłeczek i całą rozkoszną osobę”.

Gdy już był sławny i dzięki pani Pompadour dostał się do Akademii, zaczęto zasypywać go korespondencją. Otrzymywał także listy od pewnego nudziarza. Po kilku latach zawiadomił natręta, że już umarł i nie może dłużej z nim korespondować.

Innym razem pewien erudyta z Loudun, chcąc się przypodobać pisarzowi, napisał do Woltera, że odkrył Aroueta, poetę z 1429 roku. Wolter odpisał niedbale, że „gwiżdże na poetów z XV wieku ogólnie biorąc, na Arouetów zaś w szczególności”. Nawiasem mówiąc erudyta się pomylił. Nazwisko XV-wiecznego poety brzmiało Adouet (J.Oriex „Wolter”).

Wśród listów znalazł raz pełen uwielbienia pean, którego autorem był następca tronu pruskiego Fryderyk. Po kilkunastu latach zabiegów po śmierci markizy Wolter przyjął zaproszenie Fryderyka II. W zamian za dwadzieścia tysięcy liwrów i tytuł szambelana miał poprawiać francuskie wiersze króla. Wolter dał się skusić.

Kiedy Fryderyk przyniósł swoje utwory, Wolter przeczytał je i z ukłonem rzekł:

- Waszej Królewskiej Mości wszystko się udaje. Postanowiłeś napisać złe wiersze i osiągnąłeś ten cel.

Wolter zajmował się edukacją pary królewskiej. Dawał do lektury „Słownik” Bayle'a. Królowi pokazywał hasła nieprawomyślne, królowej zaś „dobre”. W sumie więc król i królowa znali całe dzieło.

Niebawem przyjaźń z królem przerodziła się we wzajemną niechęć. Po trzech latach Wolter wyjechał z Prus. Osiedlił się na pograniczu szwajcarsko-francuskim. Miał posiadłość Les Delices, Ferney, dom w Lozannie oraz Tourney na terytorium Francji. Dzięki temu czuł się bezpieczny. Zawsze mógł się schronić przed gniewem Szwajcarów czy wyrokiem króla. Tu napisał swoje najlepsze dzieła: „Kandyda”, „Prostaczka”, „Micromegasa” oraz „Słownik filozoficzny”. Wyrażał w nich swe poglądy na religię. Mawiał:

- Dwunastu ludzi rozpowszechniło chrześcijaństwo. Mam chęć dowieść, że jeden człowiek może je zwalczyć.

Uważał, że nie istnieje jedna prawda. Gdyby tak było, odkryto by ją z pewnością. Pisał, iż wierzy w Boga, stwórcę świata. Porównywał ziemię i cały wszechświat do mechanizmu zegarowego. „Nie mogę pojąć, by ten zegar mógł istnieć, a nie było zegarmistrza” - napisał.

Pewnego razu jeden z gości w Ferney oglądał bibliotekę Woltera i zdziwił się, widząc w niej mnóstwo dzieł teologicznych.

- Czy to możliwe, że pan przeczytał to wszystko?

- Owszem, przeczytałem - odparł Wolter. - Ale drogo mi za to zapłacą!

Pisał: „Wszelki przymus wyznawania dogmatu jest wstrętny. Rozkaz, by wierzyć, to absurd”. Absurdem były też wyroki na jego dzieła. Nie znosił tyranii, a ona jego. Gdy uwięziono pisarza-libertyna Crebillona, Wolter powiedział:

- Państwo nigdy nie żałuje pieniędzy na trzymanie autorów w więzieniu, natomiast gdy chodzi o małą pensyjkę dla autora, to nigdy władz na to nie stać.

Gdy zmarł, kler Paryża nie zgodził się na kościelny pogrzeb. Filozofa pochowano w Seilleres. Dopiero za Rewolucji przeniesiono ciało pisarza do Panteonu. Pogrzeb był wielką manifestacją. C. Desmoulins pisał, iż „żaden święty starego kalendarza nie miał okazalszego wejścia do nieba niż święty Wolter”.

Jednakże za Restauracji nad zwłokami twórcy „Kandyda” zawisło niebezpieczeństwo: zrodził się pomysł, aby ciało wielkiego bezbożnika wyrzucić z Panteonu, który zamieniono na kościół. Król Ludwik XVIII nie zgodził się. Powiedział swoim ministrom:

- Zostawcie go tutaj. Aż nadto będzie ukarany, gdy co dzień będzie musiał słuchać mszy.

Największy kochanek świata

Giovanni Giacomo Casanova

(di Seingalt)

1725-1798

Spośród słynnych kochanków w historii - a było ich wielu: Alkibiades, Katullus, Mirabeau - Casanova jest rekordzistą. Jego nazwisko stało się symbolem zdobywcy niewieścich serc. O swych podbojach z iście włoską fantazją pisał w „Memoirach”. Uczeni biografowie naliczyli co najmniej trzydzieści dziewięć kochanek sławnego Włocha. „Lista jego erotycznych podbojów była imponująca nawet dla renomowanych rozpustników, w których tak obfitował rozwiązły libertyński wiek XVIII” (M. Ruszczyc).

Był synem aktora i tancerki, chociaż podawał się oczywiście za arystokratę. Niepospolita uroda, wdzięk, obycie towarzyskie i obyczajowość epoki pozwoliły mu zostać najsłynniejszym awanturnikiem wieku Oświecenia. Ulubieniec królów i więzień Piombi, kleryk, doktor prawa i największy rozpustnik, okultysta, mason i żołnierz w Konstantynopolu, agent policji i dyrektor loterii państwowej, ubogi skrzypek i pisarz powieści fantastycznej: był tym wszystkim.

Żywot awanturnika zaczął dzięki przypadkowi. Gdy jako skrzypek teatru weneckiego brał udział w balu, stał się świadkiem ataku apopleksji senatora Bragadina. Casanova w pośpiechu zawiózł go gondolą do jego pałacu i kazał służbie puścić mu krew. Uratowany senator obdarza młodego Casanovę bogactwem i przyjaźnią. Ten zaś naciąga przyjaciół senatora, wróżąc im z kart. Senator ma słabość do swego pupila i ufa mu. Nie zniesie jednak, gdy ten uwiedzie mu kochankę. Casanova nie przepuszcza bowiem żadnej okazji. Nawet pobyt w forcie Sant Andrea, gdzie ściągnięto go podstępem, umilał sobie w ramionach żony chorążego pułku, ognistej Greczynki.

W Ankonie poznał pięknego kastrata o imieniu Bellino; przebywał tam z matką, bratem i dwiema siostrami, które Casanova uwiódł. Jednak najbardziej interesował go Bellino. Giovanni podejrzewał, że kastrat jest dziewczyną, i zaproponował mu pieniądze, by pozwolił Casanowie ustalić prawdę. Bellino odmówił. Zniecierpliwiony Giovanni, wówczas dwudziestoletni, musiał użyć siły, aby stwierdzić, że kastrat jest wspaniałą dziewczyną. Co było dalej, Czytelnik się domyśla.

Nie wszystkie kobiety ulegały Casanovie. Sławna Marie-Luison O'Murphy, wtedy trzynastoletnia, odrzuciła jego względy. Jej siostra proponowała mu ją za dwadzieścia pięć ludwików. Po odmowie panny O'Murphy Giovanni zaproponował dziewczynie, aby pozowała nago pewnemu malarzowi. Zgodziła się. Wkrótce portret znalazł się w rękach Ludwika XV, który wezwał dziewczynę do swych apartamentów. Sprawdził, czy jest dziewicą. Sprawdzał to jeszcze przez trzy lata. Namalował ją wtedy słynny malarz F. Boucher. Casanova za swą inicjatywę zarobił dwadzieścia pięć ludwików.

Nasz bohater utrzymywał, że potrafi przepowiadać przyszłość i zna się na magii. Te pogłoski dotarły do sędziwej markizy d'Urfe. Casanova chce uzyskać od niej pieniądze, lecz ma rywala. Jest nim hrabia de Saint-Germain, o którym wspomina Eco w „Wahadle Foucaulta”. Hrabia utrzymuje, że żyje trzy tysiące lat, że był przy śmierci Jezusa. Staruszka pragnie nieśmiertelności. Casanova nie wie, co zrobić, tym bardziej że Saint-Germain wygląda poważnie i w niczym nie przypomina awanturnika. Jego lokaj wyglądał równie nobliwie. Kardynał de Rohan spytał go, czy tak jak jego pan widział Poncjusza Piłata.

Na to lokaj:

- O nie, ja jestem na służbie u pana hrabiego dopiero od czterystu lat.

Casanova zwycięża rywala mówiąc markizie, że wkrótce dojdzie do jej śmierci - pozornej. Odrodzi się jako młoda i piękna dziewczyna. Przedtem musi wziąć udział w pewnej ceremonii, którą on poprowadzi. Tak też się dzieje. Markiza z wdzięczności obdarza Casanovę bogactwem. Wyłudził od niej milion liwrów.

Casanova, który udaje czarownika, zostaje oskarżony o bluźnierstwo i czary. Osadzony w więzieniu Piombi w pałacu dożów, ucieka dzięki wróżbom. Sięga do „Orlanda szalonego”, w którym znajduje wskazówkę: „Między końcem października a początkiem listopada”. Casanova ucieka więc w nocy 31 października. Wyłamuje kraty i wydostaje się na wolność. Ucieczka czyni go postacią legendarną. Wszystkie kobiety chcą mu pomóc i... oddać się. Korzysta z tego.

Kiedyś poznał niejaką Giustinianę. Była w ciąży. Zaloty Casanovy nie odnosiły skutku. Zaproponował więc usunięcie ciąży. Powiedział, że zastosuje „aroph Paracelsusa” i dokona odpowiedniego masażu. Potrzebne będzie jeszcze ciepłe nasienie „najlepiej zaufanego przyjaciela”, którym oczywiście będzie on sam. Gorliwie leczył dziewczynę do czasu, gdy ciąża stała się widoczna i Giustiniana schroniła się do klasztoru. Czego to nie można było wmówić ludziom wieku Rozumu!

Gdy dla wieśniaka Francji miał wykopać z pola skarb, zażyczył sobie dziewicy do magicznych obrzędów. Najlepiej nadawała się do tego córka owego wieśniaka. Przez trzy dni przebywał z nią w odosobnieniu, aby poddać ją „rytualnemu oczyszczeniu”. Dziewczyna oddawała mu się z zapałem, ubawiona jego pomysłowością. Tatuś był mniej ubawiony, gdy dowiedział się, że został wystrychnięty na dudka.

Ostatnie lata swego życia Casanova spędził w zamku w Duchowie w Czechach. Z braku innych rozrywek zaczął pisać. Stworzył tu „Pamiętniki” oraz niezwykłe dzieło: „Icosameron, czyli dzieje Edwarda i Elżbiety, którzy spędzili osiemdziesiąt jeden lat u Megamikrów, mieszkańców Protokosmosu we wnętrzu naszego globu”. Książka ta zainspirowała podobno Verne'a do napisania „Podróży do wnętrza ziemi”.

Casanova, stary cynik, umierając wypowiedział słowa:

- Żyłem jak filozof, umieram jak chrześcijanin.

Było to ostatnie kłamstwo w życiu rozpustnika i naciągacza.

O życiu awanturnika napisał powieść Hugo von Hoff mann-Stahl (1899), Federico Fellini zaś nakręcił współczesną wersję przygód Wenecjanina („Casanova 70”). Biografię Giovanniego di Seingalt napisał Roberto Gervaso („Casanova”). Niedawno w postać uwodziciela wcielił się Alain Delon w filmie „Powrót Casanovy”.

Architekt muzyki klasycznej

Joseph Haydn

1732-1809

Był pierwszym z trójcy tzw. klasyków wiedeńskich, do których oprócz Haydna zaliczamy Mozarta i Beethovena. Nota bene żaden z nich nie pochodził z Wiednia. Haydn urodził się w Rohrau, czterdzieści kilometrów na wschód od stolicy Austrii. Pochodził z rodziny chłopskiej. W jego żyłach płynęła krew chorwacka, przeto Chorwaci uważają go za swego narodowego kompozytora, chociaż on sam uważał się za Austriaka. Ojciec twórcy stylu klasycznego w muzyce był kołodziejem rozmiłowanym w pięknych melodiach. Szybko poznał się na zdolnościach syna. Oddał go więc na nauki do Heinburga. Haydn po latach wspominał, że pobyt w tym mieście był „znacznie bardziej obfity w rózgi niż jedzenie” (B. Śmiechowski „Z muzyką przez wieki i kraje”). Jego młodszy brat Michael również odznaczał się talentem muzycznym. Został organistą w katedrze salzburskiej.

Gdy Józef miał osiem lat, zaczął śpiewać w chórze Katedry św. Szczepana w Wiedniu. Po przejściu mutacji stracił tę posadę. Nie miał z czego żyć. Postanowił więc udzielać lekcji fortepianu. W wieku dwudziestu siedmiu lat objął stanowisko kapelmistrza u hrabiego Morzina, szambelana królowej Marii Teresy. Wtedy też napisał swą pierwszą symfonię. W ciągu długiego życia (siedemdziesiąt siedem lat) napisał sto cztery symfonie, siedemdziesiąt siedem kwartetów, oratoria i opery.

Podobno gdy przystępował do komponowania, przez godzinę modlił się. Prosił Boga, aby zesłał mu natchnienie. Jeśli próbował pracować bez modlitwy, natchnienie się nie zjawiało. Nie wiadomo, czy to prawda, bo kiedy ktoś spytał Haydna, czemu wśród setek skomponowanych przez niego utworów nie ma ani jednego kwintetu fortepianowego, mistrz nie wspominał nic o braku natchnienia, lecz odrzekł zdziwiony:

- Chyba po prostu nikt go nie zamówił...

Przez trzydzieści lat służył na dworze księcia Esterhazyego. Służył - to dobre określenie. Miał bowiem stanowisko kapelmistrza, a w owych czasach muzyka traktowano jak służącego. Książę Mikołaj Józef zwany Wspaniałym w 1768 roku został feldmarszałkiem. Wprowadził rygor niemal wojskowy. Był wymagający. Kazał Haydnowi chodzić w liberii, jak lokajowi. Książę rządził apodyktycznie, ale miał jedną zaletę: namiętnie kochał muzykę. Na każdą uroczystość rodzinną czy święto zamawiał u Haydna nową kompozycję. W 1767 roku Haydn stworzył „Stabat Mater”. W Eisenstadt, gdzie kompozytor miał świetne warunki, powstały znakomite dzieła. Tutaj mistrz mógł swobodnie ustalać skład orkiestry, dostosowując go do swych kompozycji. To właśnie Haydn stworzył klasyczną orkiestrę symfoniczną. On też opracował ostatecznie formę sonaty, symfonii i kwartetu.

Jego kompozycje dzięki ich radosnemu nastrojowi zyskały ogromną popularność. Nawet z odległego Kadyksu przyszło zamówienie od przeora klasztoru, który prosił mistrza o skomponowanie oratorium „Siedem słów Chrystusa na krzyżu”.

Powszechnie uważano Haydna za genialnego kompozytora. Nazywano go „architektem dźwięku”. Wkrótce zaoferowano mu członkostwo Akademii Filharmonicznej w Modenie, później doktorat honoris causa w Oxfordzie.

W okresie „burzy i naporu” (1768-1790) wzorował się na utworach Glcka i komponował dzieła o wielkiej sile dramatycznej i głębi uczuć. Napisał wówczas Mszę św. Cecylii, symfonię „Żałobną” i symfonię „Pożegnalną”. Z tą ostatnią wiąże się anegdota:

Książę Esterhazy zbudował właśnie rezydencję w Esterhaz i sprowadził tam muzyków, zakazując im zabierania ze sobą rodzin. Haydnowi to nie przeszkadzało, gdyż oderwał się od kłótliwej żony Marii Anny i mógł cieszyć się wdziękami Ludwiki Polzelli. Jednakże członkowie orkiestry narzekali na samotność i przemęczenie. Poprosili Haydna, by nakłonił księcia do udzielenia im urlopu, o którym książę Mikołaj zdawał się zapominać.

Haydn skomponował wtedy symfonię „Pożegnalną”, w której tak ułożył partie instrumentów, że przed finałem każdy muzyk kończył grę. Na koncercie muzycy, którzy skończyli swą partię wychodzili, wyraźnie pokazując, jak bardzo są umęczeni. Książę zdziwił się niecodziennym zachowaniem orkiestry, ale zrozumiał aluzję i dał muzykom upragnione urlopy (J. Cegiełła „Przeboje mistrzów”).

Haydn po latach spędzonych w Eisenstadt i Esterhaz osiedlił się w Wiedniu, gdzie przebywał do śmierci. Tu uczył Beethovena. Wcześniej był mistrzem Mozarta. W Wiedniu, otaczany życzliwością i szacunkiem, nazywany był papą Haydnem. Ceniono zalety jego charakteru, talent, poczucie humoru i umiejętność korzystania z uroków życia.

W 1791 roku wyjechał do Anglii, gdzie został entuzjastycznie przyjęty. Dyrygował w Londynie swoimi symfoniami. Tu też napisał ostatnie, najdojrzalsze symfonie (tzw. londyńskie). Na jednym z koncertów w Londynie słuchacze, urzeczeni grą, skupili się wokół kompozytora. Widownia niemal opustoszała. Wszyscy stali przy scenie. Wtedy niespodziewanie - być może na skutek wibracji - wielki kryształowy żyrandol runął i rozbił się na kawałki. Ponieważ nikt nie siedział na widowni, nie doszło do tragedii.

Oszołomiony kompozytor powiedział:

- Moja muzyka jest coś warta. W tej chwili uratowała życie kilkudziesięciu ludzi.

Do Londynu przyjechał jeszcze raz w 1794 roku. Wówczas pod wrażeniem muzyki Haendla stworzył oratorium „Stworzenie świata” do słów Miltona z „Raju utraconego” a później „Pory roku” do wiersza Thompsona. Utwory te zamówił nowy mecenas Haydna - książę Mikołaj Drugi Esterhazy. On też prosił artystę o napisanie sześciu mszy. Kompozytor wykonał zadanie z wielkim rozmachem. Msze owe są bardzo nowoczesne, mają ogromną siłę, nazywano je wręcz „zuchwałymi”.

Gdy mistrz był już w podeszłym wieku, rozeszła się pogłoska o jego śmierci. Wtedy dyrekcja paryskiego konserwatorium zorganizowała nabożeństwo żałobne. Wykonano „Requiem” Mozarta. Haydn, gdy się o tym dowiedział, rzekł:

- Szkoda, że mnie o tym nie powiadomiono wcześniej.

Chętnie bym dyrygował mszą Mozarta odprawioną na moją intencję.

Wydarzenia polityczne sprawiły, że Haydn w ostatnich latach życia był przytłoczony klęskami. To on skomponował hymn Austrii i teraz cierpiał widząc, jak jego kraj ponosi klęskę w wojnie z Francją. Rozgoryczony i przygnębiony, podupadł na zdrowiu. Mimo to pracował do śmierci. Jak podaje Champfleury, Haydn pisał właśnie kwartet, gdy nagle przerwał i rzekł:

- Nie mogę już więcej, siły mnie opuszczają - i te słowa napisał pod ostatnimi nutami partytury.

Zmarł w 1809 roku, trzy tygodnie po wejściu Napoleona do Wiednia. W 1820 roku trumnę z ciałem kompozytora przeniesiono ze stolicy do posiadłości książąt Esterhazych w Eisenstadt i tu ponownie pochowano.

Boski Amadeusz

Jan Chryzostom Wolfgang Teofil Amadeusz Mozart

1756-1791

Życie tego geniusza nie było usłane różami. Krótkie okresy triumfu nie mogły zadowolić wielkiego kompozytora, któremu należały się hołdy i uznanie, a który często spotykał się z zawiścią. „Mozart stanowi w dziejach muzyki zjawisko wyjątkowe. Jest synonimem doskonałości stylu klasycznego. (...) Jest przede wszystkim twórcą niezwykle naturalnym, jego rozwiązania nie są wyuczone, nie są oparte na jakichś przyjętych zasadach, są pomysłami, najczęściej - natchnionymi” (B. Schaeffer „Dzieje muzyki”).

W ciągu trzydziestu pięciu lat życia stworzył ogromną liczbę dzieł:

opery, koncerty fortepianowe, pięćdziesiąt jeden symfonii, serenady. Jest autorem wielu przebojów muzyki klasycznej: sonaty A-dur z „Marszem tureckim”, menuetów czy przepięknej „Eine kleine Nachtmusik”.

Zadebiutował w wieku pięciu lat jako cudowne dziecko. Od wczesnego dzieciństwa podróżował po Europie z ojcem i siostrą i popisywał się swoimi kompozycjami. Na dworze w Wiedniu zachwycił cesarzową Marię Teresę. Ucieszony jej przychylnością, skoczył cesarzowej na kolana, objął ją za szyję i ucałował. Był wesoły i bezpośredni. Lubił żarty. Nawet w czasie pracy żartował. Traktował życie niezbyt poważnie. Ważna była tylko muzyka. Jej poświęcił się bez reszty.

Nie miał normalnego dzieciństwa. Nieustannie w podróży, stale w wysiłku twórczym, prędko wyczerpał swoje siły. Nie potrafił spać w dyliżansie, więc po ośmiu dniach podróży bywał wycieńczony. Po koncertach siadał do stołu i pisał nową kompozycję. Gdy miał osiem lat, ukazały się drukiem jego sonaty skrzypcowe i fortepianowe. W wieku dziewięciu lat napisał pierwszą symfonię, gdy miał lat jedenaście - pierwszą operę.

Jako dziecko wymyślił sobie własne królestwo. Nazywało się Rukken. Jego mieszkańcy byli dziećmi - dobrymi i wesołymi, a on był ich królem. Służący Mozartów sporządził dla malca mapę tego państwa.

Wolfgang ubierał się zawsze elegancko. We Włoszech uważano go za niemieckiego księcia, zwłaszcza gdy przypiął do ubrania order Złotej Ostrogi nadany mu przez papieża Klemensa XIV. W Schnbrunnie sześcioletni Mozart cały w koronkach wzbudził zainteresowanie siedmioletniej arcyksiężniczki Marii Antoniny, późniejszej królowej Francji. Gdy pośliznął się i upadł na posadzkę, arcyksiężniczka pomogła mu wstać. Amadeusz na to z całą powagą:

- Jest pani bardzo miła, ożenię się z panią.

Miał rewelacyjną pamięć. Słynnego „Miserere” Allegriego, którego nut nie wolno było nikomu udostępniać, wysłuchał w Kaplicy Sykstyńskiej tylko raz i od razu zapisał partyturę tego utworu.

Młodość spędził na służbie u księcia arcybiskupa Salzburga Colloredo, z którym stosunki układały się źle. Wolfgang nie był typem dworaka jak jego ojciec. Gdy miał dwadzieścia pięć lat, zerwał z arcybiskupem i został muzykiem niezależnym.

Nie zawsze zdobywał należne uznanie. O „Uprowadzeniu z seraju” cesarz Józef II powiedział:

- Zbyt piękne dla naszych uszu i, kochany Mozarcie, ma za dużo nut.

Kompozytor na to:

- Ma właśnie tyle, ile trzeba, Najjaśniejszy Panie.

Mistrzem Mozarta był Haydn, który o Amadeuszu powiedział:

- Mozart jest największym kompozytorem, jakiego świat obecnie posiada.

Kiedyś Wolfgang zażartował sobie z mistrza. Skomponował niezwykle trudny technicznie utwór i pokazał go Haydnowi.

- W tym miejscu obie ręce powinny wykonać pasaże w przeciwne strony klawiatury - Haydn czytał partyturę - i na dodatek trzeba wziąć kilka nut pośrodku. Jest to niewykonalne - stwierdził mistrz.

Mozart siadł do fortepianu i zagrał, a owe nuty środkowe wziął uderzając w klawisze nosem.

K. Stromenger w biografii Mozarta pisze, że kompozytor pasjonował się bilardem i jazdą konną. Lubił czasem wyrażać się dosadnie. W listach do kuzynki używał na przykład wyrażenia „pierdnąć z łoskotem”.

W 1782 roku poślubił Konstancję Weber. Początkowo chciał ożenić się z jej siostrą, ale ta okazała się niewierną kokietką. Co do Konstancji też nie miał złudzeń. Wiedział, że nie jest inteligentna ani piękna. Podobały mu się jej oczy i kibić. Poprosił swego ojca, by wyraził zgodę na ślub. Ten jej nie udzielił mimo wstawiennictwa baronowej Waldstadten. Rezolutny młodzieniec nie czekając na pozwolenie uprowadził dziewczynę i ulokował w domu baronowej, która złożyła tysiąc pięćset guldenów posagu. Młodzi wzięli ślub. Nazajutrz przyszło spóźnione pozwolenie od ojca.

Konstancja okazała się kobietą niegospodarną. Zarobki Mozarta były nieregularne. Wkrótce państwo młodzi znaleźli się w długach. Żyli jednak z fantazją. Gdy pojawiały się pieniądze, na stół wjeżdżał szampan i tokaj. Przyjaciołom Mozart opowiadał, że gdy nie mieli pieniędzy na opał, to leżeli cały dzień w łóżku albo tańczyli, żeby się rozgrzać.

Pieniędzy nie było, gdyż intrygi Salieriego pozbawiały Mozarta korzystnych kontraktów. Wskutek intryg pierwsze przedstawienie „Wesela Figara” nie miało powodzenia. Włoscy śpiewacy namówieni przez Salieriego umyślnie źle śpiewali.

Premiera „Don Juana” była zaś sukcesem. Już po próbie generalnej Mozart zasiadł do pisania uwertury. Poprosił żonę o poncz. Całą noc zamierzał pisać. Jak podaje Nissen, Konstancja opowiadała Wolfgangowi bajki o lampie Aladyna i Kopciuszku, aby kompozytor nie zasnął. Mozart śmiał się i pisał. Poncz zmorzył go jednak. Obudził się o piątej rano. Kopista miał przyjść po nuty o siódmej. Uwertura była gotowa na siódmą. Muzycy grali z nut, które jeszcze dobrze nie wyschły.

W 1787 roku Mozarta odwiedził Beethoven. Zagrał jakiś utwór. Sądząc, że jest to popisowy kawałek, Mozart ocenił go chłodno. Wtedy Beethoven z pasją rzucił się do fortepianu i zagrał improwizację tak wspaniale, że Amadeusz po występie powiedział przyjaciołom:

- Zwróćcie na niego uwagę, o nim będzie kiedyś mówił świat.

Mozarta odwiedził raz młody człowiek, który chciał zostać kompozytorem.

Spytał:

- Mistrzu, proszę powiedzieć, jak mam napisać symfonię?

- Pan jest jeszcze młody - odparł kompozytor. - Powinien pan zacząć od mniejszych form.

- Ale przecież pan pisał symfonie w wieku dziesięciu lat.

- To prawda, ale ja nikogo nie pytałem, jak to zrobić.

Innym razem uczeń prosił o wskazanie podręcznika kompozycji. Autor „Czarodziejskiego fletu” odrzekł:

- To na nic. Patrz, twoja szkoła jest tu - wskazał na ucho - tu - na głowę - i tu - dotknął serca.

Latem 1791 roku zjawił się u Mozarta człowiek w żałobnym stroju z listem i spytał mistrza, czy zgodzi się napisać dla nie znanego człowieka „Requiem”. Kompozytor zgodził się i niezwłocznie przystąpił do pracy. Niebawem źle się poczuł. Przeczuwał nadciągający koniec. Żonie powiedział, że „Requiem” pisze dla siebie samego. Człowieka, który mu zlecił napisanie dzieła, uznał za wysłannika śmierci. Konstancja chciała go rozweselić, lecz Mozart poważnie rzekł:

- Zbyt dobrze to czuję. Nie będzie to długo trwało. Jestem przekonany, że ludzie mnie otruli.

Śmiertelnie bladego kompozytora widziano jeszcze w piwiarni „Pod Srebrnym Wężem”. Kelnerowi powiedział:

- Czuję, że niezadługo skończy się muzykowanie. Ogarnia mnie chłód, którego nie umiem sobie wytłumaczyć (A. Kolb „Mozart”).

Jeszcze w łóżku pracował nad „Requiem”. Gdy siły go opuściły, zlecił pracę uczniowi Sussmayerowi. Zmarł w nocy piątego grudnia. W akcie zgonu jako przyczynę śmierci podano febrę gorączkową. Współcześni lekarze uważają, że mogło nią być zapalenie nerek, inni, że gruźlicze zapalenie opon mózgowych. Dr D. Kerner twierdzi, że „symptomy śmiertelnej choroby Mozarta przerażająco ściśle pokrywają się z obrazem chronicznego zatrucia rtęciowego”.

Nie odnajdziemy ciała Mozarta. Nie znamy jego grobu. Największy kompozytor świata rozpłynął się w nicości.

Postać genialnego kompozytora fascynowała artystów. W 1832 roku A. Puszkin napisał tragedię „Mozart i Salieri”. W 1898 roku N. Rimski-Korsakow skomponował operę do libretta Puszkina. Także filmowców inspirowało życie Mozarta. Najsłynniejszym filmem o Mozarcie jest „Amadeusz” Milosa Formana.

Dandys i rycerz

Józef Antoni książę Poniatowski

1763-1813

Syn generała austriackiego Andrzeja Poniatowskiego, po matce, pochodzącej ze starej czeskiej rodziny Kinskych, spokrewniony był z arystokracją czeską, austriacką i włoską, po ojcu z możnowładcami Rzeczypospolitej. Gdy liczył rok, jego stryja Stanisława wybrano na króla Polski.

Józef odziedziczył po przodkach sarmacki „animusz rycerski” i skłonność do zabawy. Już jako chłopiec mistrzowsko opanował jazdę konną. Do książek zbytnio się nie garnął. Wdał się w stryja Kazimierza, sybarytę, próżniaka i kobieciarza.

Stanisław August wziął bratanka pod opiekę i przysyłał do Wiednia pieniądze, mimo to Pepi wciąż tonął w długach. Kiedyś u kasztelanica wyszogrodzkiego Grzegorza Wykowskiego przegrał osiemnaście tysięcy dukatów. Bagatela! Młody książę, wymuskany, prawdziwy dandys, zawiązał w Wiedniu kółko „Nierozłącznych”, które oprócz niego tworzyli Karol de Ligne, księżna Jabłonowska, księżna Lichtenstein, pani Lichnowska i Karolina Thun, pierwsza, nieszczęśliwa miłość księcia Józefa. W kręgu „Nierozłącznych” czytano Szekspira, bajronizowano przed Byronem, romansowano, bawiono się. Książę uwielbiał teatr, tańce i polowania.

Od młodości przeznaczony do życia żołnierskiego, wstąpił do wojska austriackiego. W 1784 roku podczas manewrów książę Pepi (jak go nazywano) przepłynął konno w pełnym rynsztunku Łabę. Napotkana po tym wyczynie Cyganka przepowiedziała mu podobno:

- Zwyciężyłeś Łabę, ale zginiesz od sroki (eine Elster).

Wróżba ułożona była po niemiecku i do rymu. Stanisław Szenic komentując to wydarzenie napisał: „Możemy się tylko dziwić, że czeska Cyganka mówiła tak pięknie po niemiecku i myśli swoje ujęła w całkiem zgrabne rymy” („Bratanek ostatniego króla”).

Niebawem król wezwał księcia. Pepi przybył do Warszawy w gorącym czasie obrad Sejmu Czteroletniego. Od razu rzucił się w wir zabaw. Nazywano go „prince charmant”. Uwodził piękne panie, miał romans z aktorką Sitańską, jeździł luksusowymi kabrioletami zaprzężonymi w cztery pary koni.

Towarzyszył królowi w jego podróży do siostrzenicy, Urszuli Zamoyskiej. W Wiśniowcu pani domu przygotowała się starannie na przyjęcie gości. Specjalnie dla króla sprowadziła w marcu z zagranicy śliwki węgierki, ulubione owoce Stanisława Augusta. Ułożono je na półmisku. Miały być podane królowi pod koniec uczty. Książę Józef, czekając na pojawienie się stryja, machinalnie sięgnął ręką do salaterki. Zjadł jedną śliwkę, potem drugą, w końcu wszystkie. Gdy wykryto, kto jest sprawcą tajemniczego zniknięcia owoców dla króla, wszyscy wybuchnęli śmiechem. Książę się sumitował, a król był niepocieszony.

Wkrótce potem książę Józef przesłał swej kuzynce do Wiśniowca dwie salaterki z miśnieńskiej porcelany ozdobione wspaniałymi - również porcelanowymi - śliwkami, łudząco podobnymi do prawdziwych. Książę umiał się zrehabilitować.

W czasie sejmu konstytucyjnego (który uchwalił ustawę 3 maja) Pepi założył się, że „na koniu całą Warszawę w dzień biały nago przejedzie”. Zrobił to. O zakładzie dowiedziało się wiele osób, toteż nic dziwnego, że wynajmowano okna wzdłuż trasy niecodziennego przejazdu. Wszyscy chcieli zobaczyć księcia w stroju adamowym (K. Koźmian „Pamiętniki”).

Gdy się o tym król dowiedział, zakazał bratankowi wstępu na swe pokoje. Przez dwa dni Pepi nie mógł się dostać do stryja. Z pomocą przyszedł biskup Naruszewicz, zaufany króla. Zapytał Stanisława Augusta, czy może mu przedstawić rodaka z Litwy, który chce wstąpić do zakonu, lecz przedtem pragnie otrzymać od króla błogosławieństwo. Król się zgodził. W komnacie biskupa ujrzał młodego mnicha w habicie, zgłębiającego stare pergaminy. Stanisław August nagle parsknął śmiechem, gdyż rozpoznał w pokornym mnichu swego skruszonego bratanka.

Wiele kobiet chciało dostąpić zaszczytu dzielenia z Pepim sypialni. Pewnego razu trzy najpiękniejsze panie: Kosowska, księżna Rozalia Lubomirska i Julia Potocka, wdarły się do jego apartamentów. Jedna stanęła za kotarą łóżka, dwie pozostałe przebrane za nimfy - obok. Gdy książę wszedł - wybiegły do niego przymilając się. Pepi zobaczywszy, co się dzieje, opuścił komnatę. Chciał dochować wierności aktorce Sitańskiej. Wzgardzone arystokratki potłukły ze złości wszystkie fajanse w sypialni.

Po uchwaleniu Konstytucji 3 maja, której książę Poniatowski był zwolennikiem, wojska rosyjskie wkroczyły do Polski. Książę Józef odniósł zwycięstwo pod Zieleńcami. Dla upamiętnienia bitwy król ustanowił medal (później krzyż) Virtuti Militari. Pierwszym na liście odznaczonych był książę Józef.

Gdy król zdradził ojczyznę i przystąpił do Targowicy, wzburzony bratanek napisał mu, że powinien „wybrać raczej chwalebny zgon”. Sam podał się do dymisji i wyjechał do Wiednia. Przedtem jego żołnierze postanowili ufundować księciu medal z napisem: „Miles imperatori” (Żołnierze wodzowi) (R. Bielecki „Książę Józef Poniatowski”).

Wrócił, gdy wybuchło powstanie kościuszkowskie. Książę służył jako wolontariusz pod generałem Mokronowskim. Kościuszko nie dał mu dowództwa. Za udział w insurekcji Rosjanie skonfiskowali większość majątków Poniatowskiego. Po stryju prymasie odziedziczył Jabłonnę i Wieliszew, po królu pałac Pod Blachą. Tutaj otoczył się gromadą próżniaków i żył hulaszczo. Wydawał rocznie siedemset tysięcy złotych, czyli dwa razy więcej, niż wynosił jego dochód (Sz. Askenazy „Książę Józef Poniatowski”). Urządzał bale, przyjęcia, wystawiał francuskie sztuki. Preferował - przez hrabinę Vauban, która rządziła w pałacu - modę francuską. Ludwik Osiński komentował to ironicznie: „Jeszcze Polska po polsku i pisze, i czyta, bo nie cała Warszawa jest blachą okryta”.

Gdy Napoleon utworzył Księstwo Warszawskie, Poniatowski został najpierw dowódcą milicji w Warszawie, potem objął ministerstwo wojny. Chciał z naszego wojska uczynić najlepszą armię świata. Apelował do poczucia honoru żołnierzy. Służba w polskim wojsku stawała się zaszczytem. Sam zrezygnował z pensji ministra i generała. Pieniądze przeznaczał na potrzeby wojska. Zdrajcy na służbie zaborców proponowali mu przejście na stronę cara lub cesarza Austrii. Książę zawsze odmawiał. Niestety nie wykorzystał sytuacji. Miał możliwość utworzenia niepodległego państwa polskiego. Gdyby ogłosił się królem, naród poszedłby za nim. Wielu widziało w nim przyszłego władcę. Linde zadedykował mu kolejny tom „Słownika języka polskiego” - jak dedykuje się monarchom.

W czasie kampanii wojennych - od Raszyna po Smoleńsk - umilał sobie życie obozowe. W bitwach palił beztrosko fajkę, w czasie odpoczynku grał na klawikordzie, woził bowiem ze sobą „szpinecik obozowy” (J. Skowronek „Książę Józef Poniatowski”).

Poniatowski był wierny Napoleonowi - niepotrzebnie. Dla Polski większa korzyść wyniknęłaby z powstania na Wołyniu, które książę planował (Bonaparte sprzeciwił się), niż z marszu na Moskwę.

Późniejszy los żołnierzy polskich i samego księcia Józefa: przeprawa przez Berezynę, głód, zdziesiątkowanie, bitwa pod Lipskiem, w której ranny książę rzucił się do rzeki Elstery i zginął w jej nurtach - świadczy o tym doskonale.

Książę Józef walczył za cudzą sprawę grzebiąc własną. O śmierci wodza polskiej armii lud Warszawy mówił:

Książę Józef Poniatowski tęgo Niemców kropił,

ale to nieszczęście, że się nam utopił.

Podobno ostatnie słowa księcia brzmiały:

- Bóg mi powierzył honor Polaków, Jemu samemu go oddam.

Oczywiście w zimnej topieli, ciężko ranny, krzyczał coś tylko, a nie wygłaszał sentencje.

Nauczył swych rodaków patriotyzmu. Po rozbiorach mało kto w Polsce rozpaczał. Dopiero książę Józef rozbudził w Polakach tę miłość do kraju, z której byli znani na świecie. „Kochany jest od swoich i za cnoty, i za wady, kochany za to, iż w jednych, a nawet w drugich był świetnym ucieleśnieniem charakteru narodowego, kochany za wysileń swych i zgonu piękno tragiczne” - pisał pięknie o Poniatowskim Szymon Askenazy.

Korsykański bóg wojny

Napoleon B(u)onaparte

1769-1821

O tym najpopularniejszym polityku, żołnierzu i władcy napisano setki książek, wśród nich także takich, w których udowadniano, że Bonaparte nigdy nie istniał, że jest tylko mitem. Istotnie, jego życie: czternastoletniego podporucznika i dwudziestotrzyletniego generała, potem pierwszego konsula i cesarza Francuzów, faktycznego władcy Europy, po klęskę w Rosji, Waterloo i Świętą Helenę - przypomina dzieje bohaterów mitycznych. Bonaparte żył w przełomowym czasie. Rewolucja i upadek ułatwiły szybki awans ambitnemu Korsykaninowi. Napoleon zakończył Rewolucję i zniósł republikę powołując Cesarstwo (W 1793 roku Bonaparte zdobył Tulon, dzięki czemu rok później otrzymał stopień generała. W 1795 został dowódcą armii we Włoszech. W 1799 roku dokonał zamachu stanu, obalając Dyrektoriat i ustanawiając Konsulat. Mianował się pierwszym konsulem. Usprawnił prawo i system finansowy. W 1804 roku koronował się na cesarza Francuzów). Dwadzieścia lat jego rządów zmieniło nie tylko Francję, ale i Europę (Uzależnił od siebie Włochy i państwa niemieckie. W 1805 roku zwyciężył pod Austerlitz koalicję austriacko-rosyjską. Po pokonaniu Prus utworzył w 1807 roku Księstwo Warszawskie. W 1812 wyprawił się z Wielką Armią na Moskwę, gdzie zaskoczony barbarzyńską taktyką Rosjan nakazał swym wojskom (wśród których najliczniejszą formacją sojuszniczą była armia polska) odwrót. Surowa zima dokonała większych spustoszeń niż działania Suworowa. Po klęsce pod Lipskiem w 1813 roku (zginął wówczas najwierniejszy żołnierz cesarza książę Józef Poniatowski) Napoleon został zmuszony do abdykacji. Zesłany na Elbę wrócił i na sto dni opanował całą Francję. Zwyciężony pod Waterloo przez Anglików, dostał się do niewoli.). Jego upadek, gwałtowny jak cała kariera, zatrzymał bieg dziejów na prawie sto lat. Kongres Wiedeński przywrócił rządy despotyczne i wytyczył granice państw na blisko stulecie.

Napoleon został władcą narodu, którego w młodości nienawidził. Marzył bowiem o wolności Korsyki, a Francuzi okupowali jego rodzinną wyspę.

Jako człowiek był despotyczny, gwałtowny, czasem nawet wulgarny. Talleyranda nazwał kiedyś g... w pończosze. Jednakże umiał też czarować uśmiechem, być uprzejmy i wesoły. Jego celne i dowcipne odezwania przeszły do historii, jak choćby to z Egiptu (Kampania egipska z 1798-1799 miała na celu otwarcie drogi do Indii), gdy podczas okrążenia wołał:

- Uczeni i osły do środka!

Jako młody oficer Bonaparte w 1789 roku został wysłany z artylerią, aby przywrócić porządek w Seurre, gdzie wybuchły zamieszki. Napoleon rozpędził tłum bez użycia siły. Po prostu krzyknął:

- Niech porządni ludzie wracają do domów, strzelam tylko do hołoty!

Ulice natychmiast opustoszały.

Aleksander Dumas-ojciec, wielki admirator Napoleona, wspominał jego gwałtowność. Gdy Bonaparte zwyciężył pod Tagliamento i zagrażał Wiedniowi, Austriacy poprosili o pokój. Rokowania przedłużały się. Wreszcie wściekły Napoleon „wpada do sali obrad, chwyta wspaniały serwis porcelanowy, rozbija go w drobne kawałki i rozdeptuje stopami. Następnie woła do delegatów:

- Tak też was wszystkich pogruchotam, bo na nic innego nie zasługujecie!”

Józefina, żona Napoleona, miała pieska odznaczającego się wielką złośliwością. Brytan kucharza zagryzł go. Generał Bonaparte współczuł rozpaczającej Józefinie. Ta na pocieszenie sprawia sobie nowego pieska, równie złośliwego. Pewnego dnia Napoleon widzi, jak kucharz kryje się przed nim w krzakach. Generał pyta:

- Dlaczego tak przede mną uciekasz?

Okazało się, że kucharz po tym, co zrobił jego pies, bał się Bonapartego; ponieważ pani ma nowego psa, nie wypuszczał nawet swego brytana do ogrodu.

- Pozwól mu biegać do woli - powiedział wesoło Bonaparte - może uwolni mnie także od tego.

Trzeba bowiem wiedzieć, że postrach Europy dawał się wodzić za nos Józefinie. Wybaczał jej rozrzutność i fanaberie. Był naiwny i łatwo dał się omamić małżonce, która go zdradzała. Ufał także ludziom, którym nie powinien: Bernadotte'owi, Talleyrandowi, Fouchemu, Neyowi. Uważał się za człowieka bardziej przenikliwego od innych. Nie był też tak stanowczy, jak by chciał.

W czasie wyprawy do Egiptu Napoleon kazał bibliotekarzowi wypożyczać oficerom tylko romanse, bo sam chciał czytać książki historyczne. Wkrótce jednak zaczęło drażnić go, że wszyscy czytają błahe powieści.

- Co ty tu masz, Bessieres? Romans. A ty, Bourienne? Też romans. To lektura dla pokojówek!

Wezwał bibliotekarza.

- Od tej pory masz im dawać tylko książki historyczne.

Jak wiadomo, Napoleon martwił się, że nie ma dzieci. Pyta więc medyka Corrisarta, czy mężczyzna sześćdziesięcioletni, który poślubia młodą kobietę, może jeszcze mieć dzieci.

- Zdarza się - odparł lekarz.

- A siedemdziesięcioletni?

- Zawsze, sire - odpowiedział kpiąco Corrisart (O. Aubry „Prywatne życie Napoleona”).

Z racji małego wzrostu i butów o wysokich cholewach, jakie nosił, Napoleon nazywany był kotem w butach. I potrafił być przymilny jak kot, na przykład wobec drugiej żony, Marii Ludwiki, którą podbił czułością i uśmiechem.

Bonaparte znany był z punktualności. Kiedyś zaprosił swoich marszałków na obiad. Ponieważ się spóźniali, zjadł obiad samotnie. Gdy marszałkowie się zjawili, cesarz wstawał właśnie od stołu. Oświadczył wesoło:

- Jedzenie skończone, teraz weźmy się do pracy.

I z głodnymi marszałkami odbył kilkugodzinną konferencję.

Podczas odwrotu spod Moskwy w 1812 roku, gdy opuścił swoje wojska i w saniach przybył nad Niemen, zapytał przewoźnika:

- Czy wielu dezerterów francuskich przeprawiło się przez rzekę?

Na to przewoźnik:

- Jeszcze nikt, jesteście pierwsi.

Kiedy Napoleon uciekł z Elby, rozpoczynając sławne sto dni, francuskie dzienniki pisały: „Potwór z Elby uciekł z wyspy”. Kilkanaście dni potem:

„Tyran przybył do Lyonu”. Później: „Uzurpator jest o sześćdziesiąt mil od stolicy”. Kilka dni potem: „Napoleon będzie jutro w Paryżu”. Na koniec:

„Wczoraj wieczorem ukochany nasz cesarz wjechał do stolicy wśród nieopisanego entuzjazmu tłumów”.

Entuzjazm nie na wiele się przydał, gdyż zdradzony i pokonany Bonaparte został zesłany przez Anglików na tropikalną Wyspę Świętej Heleny, gdzie sześć lat walczył z ciężkimi warunkami i chorobą. Zmarł prawdopodobnie otruty.

Napoleon niewątpliwie należy do najpopularniejszych postaci opisywanych przez historyków i pisarzy. Życie polityczne i wojskowe jest tak znane, że nie było sensu szczegółowo go omawiać. Zainteresowanych karierą Napoleona odsyłam do następujących prac: A. M. Chuquet „La jeunesse de Napoleon”, J. Tulard „Napoleon ou le mythe de sauveur”, A. Castelot „Bonaparte”, R.

Chateaubriand „Napoleon” oraz po polsku „O Buonapartem i o Burbonach”, A. Thiery „Un amour inconnu de Bonaparte”, Sz. Askenazy „Napoleon a Polska”, E. Tarle „Napoleon”, H. Camon „Napoleoński system wojny”, A. Manfred „Napoleon Bonaparte”, A. Zahorski „Napoleon”.

Legendę napoleońską stworzyli i umocnili wielcy pisarze i poeci: V. Hugo, Stendhal, Heine, Byron napisał „Odę do Napoleona”, Słowacki - słynny wiersz „Na sprowadzenie prochów Napoleona”. Romantyczny dramaturg niemiecki Ch. Grabbe stworzył dramat „Napoleon, czyli Sto Dni”.

Wielu Polaków było zafascynowanych jego życiem - przecież nawet w polskim hymnie Wybicki napisał: „Dał nam przykład Bonaparte, jak zwyciężać mamy”.»Wielu pisarzy nie lubiło jednak Napoleona - przede wszystkim Anglicy, ale nie tylko. Lew Tołstoj zwiedzając grobowiec cesarza powiedział:

- Okropność, ubóstwienie zbrodniarza.

Wizerunki Bonapartego stworzyli wielcy artyści epoki: J. L. David, A. J.

Gros. Canova wyrzeźbił „Napoleona jako Apolla”.

Heroizm giganta

Ludwik van Beethoven

1770-1827

Życie tego geniusza mogłoby posłużyć za kanwę powiastki umoralniającej. Dzieciństwo Ludwika, syna Johanna Beethovena, tenora na służbie elektora w Bonn, trwało krótko. Wcześnie ujawniony talent muzyczny sprawił, że ojciec zabrał się za naukę syna. Johann nie miał niestety zdolności pedagogicznych. Siłą zmuszał syna do nauki. To, że Ludwik nie zniechęcił się do muzyki, należy przypisywać potędze jego talentu. Ojciec pragnął pokazać „cudowne dziecko” i zarabiać na jego zdolnościach. Ludwik zaś zamiast rozwijać talent wirtuoza, zaczął układać melodie. Ojciec pytał go, czemu nie gra tego, co mu nakazał. Ludwik odpowiadał z uśmiechem:

- A powiedz, czy to nie ładne?

Miał pięcioro rodzeństwa, które biegało nędznie ubrane i głodne, bo Johann Beethoven, alkoholik i hazardzista, zaciągał długi. Matka chorowała na gruźlicę. Po jej śmierci Ludwik wziął odpowiedzialność za rodzinę, bo ojciec całkiem pogrążył się w pijaństwie. Trudności życiowe i złe doświadczenia wyrobiły w młodym Ludwiku żelazną wolę.

Romain Rolland pisze, że Beethoven był mały, krępy, o atletycznej postawie i szerokiej, czerwonej twarzy. Nie był więc piękny. Jedynie oczy przykuwały uwagę: płonęły z niezwykłą siłą. W chwilach uniesienia wydawały się czarne. Tak naprawdę miały barwę szaroniebieską. W wyrazie twarzy Ludwika było coś melancholijnego, jakby młody człowiek przeniknięty był nieuleczalnym smutkiem - a przecież miał wesołe usposobienie.

W 1792 roku Beethoven opuścił Bonn i osiadł w Wiedniu. Był to jego drugi pobyt w stolicy Austrii. Za pierwszym razem przyjechał, aby brać lekcje u Mozarta. Teraz kształcił się u Haydna i Salieriego. Gdy miał dwadzieścia cztery lata, został uznany za największego pianistę swoich czasów. Arystokracja hołubiła Beethovena mimo jego przekornej natury. Zdarzało się, że w czasie przyjęcia pan domu prosił „drogiego mistrza”, aby coś zagrał, ten jednak często dumnie odmawiał. Kiedy raz dość natarczywie próbowano skłonić go do popisu, odpowiedział:

- Książąt było i będzie tysiące. Beethoven jest jeden.

Miał rewolucyjne poglądy. Wierzył w idee postępu i wolności. Widział, że sytuacja polityczna dojrzała do zmiany. Na razie pozostawał na łaskawym (i często biednym) chlebie panujących. Dzięki możnym protektorom odbył w 1796 roku tournee. Odwiedził Pragę, Norymbergę, Lipsk, Drezno, Berlin. Po jednym z występów pewna dama spytała pianistę, co sądzi o operach Mozarta.

Odpowiedział:

- Nie znam ich. Nie lubię słuchać obcej muzyki, mogłoby to ujemnie wpłynąć na oryginalność mojej własnej (S. Łobaczewska „Beethoven”).

Jego życie osobiste nie było udane. Miał wiele romansów, ale żaden nie zakończył się małżeństwem. Pragnął miłości głębokiej, szukał ideału. Ilekroć prosił o rękę, tylekroć spotykał się z odmową. A to rodzice nie chcieli, aby ich córka popełniła mezalians, a to panna nie chciała go, bo „był brzydki i na wpół zwariowany” (opinia Magdaleny Willman, śpiewaczki, której się oświadczył). Ciągle miał nadzieję, że spotka swą wyśnioną, „nieśmiertelną ukochaną”.

U szczytu powodzenia jako pianisty Beethoven z przerażeniem stwierdził, że traci słuch. Nikomu się do tego nie przyznał. Zasięgał rady lekarzy, ale bez skutku. Przez długi czas nikt nie zauważył choroby. Z latami głuchota postępowała. Wszystkie ważne dzieła od sonaty Patetycznej aż po ostatnie skomponował człowiek prawie lub całkowicie niesłyszący.

- W moich uszach szumi i dudni bez przerwy, dniem i nocą.

Wyjeżdżał na wieś, pracował w samotności. Dziwaczał. „Uciekałem od ludzi - musiałem im się wydawać jakimś odludkiem, mizantropem, którym przecież bynajmniej nie jestem” - pisał w liście.

W tym czasie poznał Teresę Brunsvik i jej kuzynkę, hrabiankę Julię Guicciardi. Zakochał się w Julii. Wprawdzie była kokietką, ale odwzajemniała jego uczucia. Ludwik był wówczas najszczęśliwszym z ludzi. Dla swej ukochanej napisał wspaniałą sonatę Księżycową, utwór, który zapewnił mu nieśmiertelność. Rodzice hrabianki nie chcieli jednak „nieśmiertelnego” i w 1803 roku wydali córkę za mąż. Do rozstania musiało dojść już wcześniej, ponieważ w 1802 roku kompozytor popadł w depresję. Załamany, myślał o samobójstwie. Siłą woli wydobył się z załamania. Postanowił całkowicie poświęcić się sztuce. Czuł, że musi stworzyć jeszcze wiele dzieł i że powinien wytrwać.

Wkrótce zmienił swój stosunek do muzyki, stworzył własny, bardzo romantyczny styl. Napisał wtedy Sonatę Waldsteinowską, Kreutzerowską i III Symfonię, nazwaną „Eroica”. Jej pierwotny tytuł brzmiał „Buonaparte”. Była hołdem złożonym bohaterstwu i wolności. Gdy Napoleon koronował się, Beethoven z wściekłością zawołał:

- Więc to tylko pospolity człowiek! - i podarł dedykację.

Zastąpił ją słowami: „Pamięci wielkiego człowieka”.

Kolejną symfonię napisał w ciągu jednego dnia. Jest ona wyrazem szczęścia. Beethoven zaręczył się wówczas z Teresą Brunsvik. I ta miłość nie zakończyła się małżeństwem, ale oboje kochali się do końca swych dni.

Beethoven w 1816 roku powiedział:

- Gdy myślę o niej, serce bije mi tak mocno jak w dniu, kiedy ją ujrzałem po raz pierwszy.

W tym czasie napisał cykl pieśni „Do dalekiej ukochanej”. Na kilka tygodni przed śmiercią Beethovena jego przyjaciel zobaczył, jak kompozytor całuje portret Teresy i mówi:

- Byłaś taka piękna, taka wielka, równa aniołom (R. Rolland „Życie Beethovena”).

Pozostał samotny. W Wiedniu źle znosił trywialną atmosferę miasta. O jego mieszkańcach mówił:

- Wiedeńczycy nic niewarci, począwszy od cesarza, a skończywszy na pucybucie.

Za jedynego wielkiego człowieka swoich czasów uważał Napoleona, chociaż nie znosił jego cesarstwa. Po bitwie pod Jeną zawołał:

- Co za szczęście, że nie znam się na wojnie tak jak na muzyce. Pobiłbym go!

Miał nadzieję, że Goethe, którego poezje wielbił, okaże się wybitnym człowiekiem. Rozczarował się, gdyż poeta miał duszę dworaka. Gdy spacerowali razem w Cieplicach i natknęli się na dwór cesarski, Goethe giął się w ukłonach. Beethoven zaś nałożył kapelusz na głowę i wszedł między świtę cesarską. Cesarzowa pozdrowiła go pierwsza. Uważał, że uczyniła właściwie oddając hołd geniuszowi.

Po śmierci kompozytora zapanował kult twórcy Dziewiątej symfonii. Chopin w liście do rodziny pisał, że w Bonn sprzedają cygara a la Beethoven, który palił fajki wiedeńskie, „i tyle już sprzedali mebli, starych biur, starych półek po Beethovenie, że biedny kompozytor „de la symphonie pastorale” miałby chyba ogromny handel mebli”.

Gdy odsłaniano w Bonn pomnik Beethovena, na uroczystości zebrali się dostojni goście dworu austriackiego i angielskiego. Przypadkiem trybunę dla gości ustawiono tak niefortunnie, że po odsłonięciu okazało się, iż Beethoven stoi tyłem do publiczności.

Mistrz ceremonii powiedział wtedy:

- Ekscelencje wybaczą. Był gburem za życia i takim pozostał po śmierci.

Umarł w wieku pięćdziesięciu siedmiu lat na puchlinę wodną. Długo chorował na żołądek i wątrobę. Do końca swych dni zachował życzliwość dla ludzi. Majątek zapisał bratankowi. Nie pozwalał tknąć tych pieniędzy nawet na lekarstwa dla siebie. Gdy umarł, rozszalała się burza z zamiecią śnieżną. W tak romantycznych okolicznościach odszedł wielki, heroiczny twórca nowoczesnej muzyki symfonicznej, prekursor romantyzmu w muzyce.

Roztargniony naukowiec

Andre Marie Ampere

1775-1836

Każdy, kto choć raz wkręcał korki, czyli bezpieczniki, zna nazwisko Ampere'a, wielkiego fizyka francuskiego, matematyka, twórcy elektrodynamiki. Potomni uczcili uczonego nadaniem jego imienia jednostce natężenia prądu.

Ampere był właściwie samoukiem. Urodził się w Poleymieux-au-Mont-d'Or koło Lyonu. Miejscowy proboszcz nauczył go wyższej matematyki. Samodzielnie poznał zawiłości gramatyki łacińskiej. Od dzieciństwa traktowany był jak geniusz. Niewątpliwie bardzo wcześnie dojrzał intelektualnie. Z zapałem czytał „Wielką Encyklopedię” Diderota, jakby to była powieść. Interesował się botaniką i chemią. Pod wpływem J. J. Rousseau zajął się stworzeniem języka uniwersalnego, aby wszyscy ludzie mogli się porozumieć. Na blisko sto lat przed Zamenhofem wymyślił własne esperanto. Dodajmy, że również na cześć Rousseau nadał swemu synowi imiona Jan Jakub. Syn wielkiego Ampere'a został historykiem i należał do towarzystwa pani Recamier, która prowadziła najsłynniejszy salon epoki Restauracji.

Gdy wybuchła Rewolucja i nastał terror jakobinów, sytuacja Andrzeja Ampere'a znacznie się pogorszyła. Stracił ojca. Sam musiał borykać się z ciężką rewolucyjną rzeczywistością.

Został nauczycielem matematyki w Lyonie. Wykładał też fizykę i chemię w Bourg-en-Bresse. W 1802 roku opublikował pracę: „Teoria matematyczna gier hazardowych”, w której zajął się zagadnieniami z dziedziny teorii prawdopodobieństwa. Praca ta wzbudziła zainteresowanie. Dzięki niej otrzymał stanowisko wykładowcy na politechnice w Paryżu.

Był pracowity. Rozległość jego zainteresowań jest zdumiewająca. Poza naukami ścisłymi zajmował się badaniami z zakresu chemii, botaniki, krystalografii. Nurtowały go także problemy filozoficzne. W 1819 roku został profesorem filozofii na paryskim uniwersytecie.

W życiu prywatnym zachowywał się osobliwie. Nie zwracał uwagi na to, co się dzieje, cały czas zaprzątnięty ważnymi kwestiami. Nic dziwnego, że spoconą twarz zamiast chusteczką wycierał szmatką do tablicy. Problemy życiowe też rozwiązywał niekonwencjonalnie. Miał dwa koty - dużego i małego. Bardzo je lubił. Niestety czasem przeszkadzały mu w rozmyślaniach drapaniem do drzwi, gdy chciały wyjść. Uczony wpadł na genialny pomysł: kazał wywiercić w drzwiach dwa otwory - większy dla dużego kota i mniejszy dla małego.

O roztargnieniu Ampere'a opowiadano, że przewyższyło nawet Newtonowskie.

Otóż kiedyś Ampere przyszedł do Instytutu Francuskiego na odczyt i zobaczył, że ktoś zajął jego stałe miejsce. Niezbyt grzecznie zmusił nieznajomego, by przeniósł się gdzie indziej. Intruz zdziwił się, ale potulnie się przesiadł. Ampere był chyba jedynym Francuzem żyjącym na początku XIX wieku, który nie poznał Bonapartego. Napoleon, zaskoczony nie tylko tym, że ktoś go nie poznaje, ale też tym, że mu wydaje polecenia, grzecznie je wykonał.

Z czasem uczony stawał się coraz bardziej roztargniony. Potrafił narzekać na jedzenie myśląc, że jest u siebie w domu, a w rzeczywistości będąc z żoną na przyjęciu. Nawał zajęć - obowiązki w Instytucie, wykłady w Colege de France, wizytacje i praca badawcza - sprawiły, że myśli Ampere'a zdawały się szybować coraz wyżej. Ziemskie sprawy wcale go nie obchodziły.

Idąc kiedyś na wykład, zauważył osobliwy kamień. Podniósł go i z zainteresowaniem mu się przyglądał. Nagle przypomniał sobie o wykładzie. Wyjął zegarek i stwierdził, że jest już bardzo późno. Był dopiero na Pont des Arts i miał jeszcze przed sobą długą drogę. Zamyślony, wyrzucił więc do Sekwany... swój zegarek, kamień zaś schował do kieszeni i popędził na wykład.

Na jednym z odczytów przyjaciel Ampere'a D. F. Arago zademonstrował odkrycie fizyka duńskiego Cersteda dotyczące oddziaływania prądu elektrycznego na igłę magnetyczną. Ampere wróciwszy do domu eksperyment powtórzył. Zauważył, że jeśli prąd płynie równolegle do igły w kierunku północnym, igła zawsze wychyla się w lewo. Jeśli prąd płynął na południe, igła wychyla się w prawo. Dalsze badania doprowadziły go do wniosku, że przewód elektryczny z płynącym prądem zachowuje się jak magnes. Po wielu doświadczeniach zbudował pierwszy elektromagnes. Do dziś używa się elektromagnesów w urządzeniach elektronicznych. Dzięki odkryciom Ampere'a Niemiec Schweigger skonstruował galwanometr.

Niebawem Ampere stwierdził, że zjawiska magnetyczne są fundamentem zjawisk elektrycznych. Dwa działy fizyki połączył w jeden - elektrodynamikę. Wyniki badań ogłosił w „Teorii analitycznej zjawisk elektrodynamicznych”. Ta praca ułatwiła Faradayowi odkrycie indukcji elektromagnetycznej, a to spowodowało gwałtowny rozwój techniki (umożliwienie skonstruowania silników elektrycznych i wszelkich urządzeń z tymi silnikami). Sam Ampere bliski był wynalezienia telegrafu elektrycznego.

Poza tym niezależnie od Avogadra odkrył, że dwa gazy o tym samym ciśnieniu zajmujące taką samą objętość mają tę samą liczbę cząsteczek.

Życie Ampere'a przypadło na bardzo ciekawy okres w historii Francji. Dzieciństwo spędził w monarchii Ludwika XVI, w młodości oglądał okropności Rewolucji, wojny domowej i terroru. Później nastał czas Napoleona - pierwszego konsula, a następnie cesarza. Po jego upadku na tronie zasiedli ponownie Bourbonowie. Ampere jakby tego nie widział. Stale zamyślony, z kawałkiem kredy w kieszeni, mruczał formuły matematyczne. Kiedyś przeprowadzał w myśli bardzo skomplikowany rachunek. Nagle ujrzał przed sobą czarną tablicę. Ucieszył się, podszedł do niej i zaczął pisać swoje znaki. Raptem tablica ruszyła z miejsca! Ampere nie zdając sobie sprawy, co się dzieje, przyspiesza kroku i dalej prowadzi obliczenia. Tablica jednak coraz prędzej umyka. Uczony musi już biec, aby ją dogonić. Dopiero śmiech przechodniów zatrzymał Ampere'a. Zorientował się, że nie jest w sali wykładowej, lecz na ulicy, umykającą tablicą zaś był czarny tył karety, która odjechała unosząc skomplikowane obliczenia matematyczne. Być może genialne odkrycie zostało zaprzepaszczone, ponieważ jakiś cymbał odjechał karetą.

Pod koniec życia Ampere postanowił zebrać całą wiedzę ludzką. Zaczął pisać „Esej o filozofii nauki”. Dzieła niestety nie dokończył. Zmarł w wieku sześćdziesięciu jeden lat koło Marsylii. Wiadomość o jego śmierci przesłano telegraficznie do Paryża. Arago powiedział wtedy:

- Śmierć Ampere'a jest narodowym nieszczęściem.

Bohater romantyczny

George Noel Byron

1788-1824

Gdy nauczyciele zadają uczniom temat: „Bohater romantyczny w twórczości Słowackiego” (czy Mickiewicza), mają na myśli człowieka zbuntowanego, ukrywającego jakąś tajemnicę, uchodzącego z kraju, walczącego o wolność własną i całych narodów. W literaturze nazywa się go „osobowością bajroniczną”, ponieważ pierwszym twórcą, który z wielką siłą geniusza opisał taką postać, był lord Byron. Wzór stworzony przez Byrona inspirował wszystkich poetów Romantyzmu: Musseta, Heinego, Puszkina, Mickiewicza, Słowackiego. Autor „Beniowskiego” wyznał w swoim pamiętniku: „Utworzyłem sobie charakter podobny do ciemnego charakteru bohaterów powieści Byrona”. Legendę angielskiego poety roznieśli po Europie zarówno jego zwolennicy, jak i zaciekli wrogowie. Mówiono o nim „Napoleon poetów” i „Apostoł sceptycyzmu”. Schlegel nazwał Byrona „Emisariuszem szatana”. Oskarżano go o bezbożność. „Zarzucano mu, że występnych ludzi wybierając na bohaterów swoich pieśni, robił niejako apoteozę zbrodni” - notował Adam Mickiewicz, który żywił dla Byrona ogromną cześć, kult niemal. Dla Mickiewicza Byron był uosobieniem romantycznego poety, człowieka wyzwolonego spod władzy konwenansu. Walter Scott pisał o poecie jako o wielkiej indywidualności. „Był wielkim panem z pełną swobodą, przenikliwością, niezależnością myślenia” (J. Żuławski „Byron nieupozowany”).

Podobno ze strony ojca pochodził od zdobywców normandzkich, po matce zaś od królów szkockich. Być może tak świetne pochodzenie lorda jest częścią legendy tworzonej przez niego samego. Zawsze zależało mu na uznaniu i poklasku. Wszystko, co robił, czynił dla wywołania odpowiedniego wrażenia. Drapował się w smutek, poetyczną zadumę, uwielbiał dokonywać niezwykłych wyczynów sportowych (np. przepłynął w Grecji cieśninę Dardanele). Miał kompleks na punkcie swego kalectwa (urodził się ze skrzywioną prawą stopą i utykał). Demonstrował sprawność fizyczną: boksował się, jeździł konno, nauczył się fechtunku, strzelania z pistoletu. Świetnie pływał. Do tego był wielkim poetą. Nic dziwnego, że fascynował kobiety.

Aby zrobić wrażenie, do Pizy wjechał w orszaku złożonym z pięciu powozów z lokajami, psami, małpami, pawiami i ibisami. Całe miasto wyszło na ulicę, aby obejrzeć przyjazd wielkiego poety.

Dla efektu opowiadał o sobie straszliwe historie, w które wielu - nawet Stendhal - uwierzyło. Nikt, także żona poety, nie zauważył ironicznego uśmieszku na wargach Byrona. Tylko przyjaciele wiedzieli, że te opowieści stanowią element zabawy. Byron sam pisał: „Zwykłem brać rzeczy z ich absurdalnej strony, i to tak, że demaskują się one same...”

Miał niestereotypowe poglądy, które śmiało formułował ku zgorszeniu słuchaczy. Wielbił Napoleona, gardził Wellingtonem. Po upadku boga wojny idolem Byrona zostali Waszyngton oraz Kościuszko, bohaterowie walk o wolność.

Nie znosił obłudy. Zwalczał ją przez epatowanie publiczności i ironiczne demonizowanie swojej osoby. Kochał wolność, więc żył jak Don Juan, hulaka, podróżnik i wyzwoliciel ujarzmionych ludów. Już w „Giaurze” pisał o wolnej Grecji. Pod koniec życia pojedzie walczyć o jej wolność.

Stworzył postać bohatera, który nie godząc się na zastany świat cierpi, walczy albo ucieka, a nawet popełnia zbrodnię. Czytelniczki z wypiekami śledziły losy Giaura, Korsarza, Don Juana. Były przekonane, że czytają... spowiedź autora. „Poeta spostrzegłszy, jaką rolę każe mu grać publiczność, przyjął tę rolę i zaczął złorzeczyć światu” (F. R. Chateaubriand „Pamiętniki zza grobu”). Życie Byrona stało się natchnieniem dla młodych poetów. „Celem życia jest doznanie - aby czuć, że się istnieje, choćby nawet cierpiąc” - powtarzali za Byronem.

Rozczarowany w miłości, kobiety traktował jak zabawkę. Jedynym głębokim uczuciem była zakazana miłość do przyrodniej siostry Augusty. Pozostał jej bliski do śmierci - mimo wielu romansów, a nawet małżeństwa.

Dzieciństwo miał smutne, za to młodość - wręcz rozrywkową. W swoim zamku Newstead urządzał z przyjaciółmi huczne popijawy. Przebrani w mnisie habity młodzi ludzie pili wino z czarek zrobionych z trupich czaszek. Po pijanemu urządzali zabawę z niedźwiedziem. Dla fantazji strzelali z pistoletów. Ot, rozrywka niczym z czasów Wilhelma Zdobywcy. Niespodziewanych gości poeta straszył wilkami albo misiem. Lubił też strzelać do drzwi jak do tarczy.

Takie zabawy wkrótce go znudziły. Udał się w podróż po Hiszpanii i do Grecji. W Atenach natknął się na straż turecką, która wlokła młodą Greczynkę skazaną za zdradę męża zgodnie z mahometańskim zwyczajem na utopienie w zaszytym worku. Byron wyciągnął pistolet i grożąc nim nakazał strażnikom zawrócić. U Alego-paszy wyjednał cofnięcie wyroku. Dziewczynę natomiast ukrył w klasztorze.

Swoją podróż opisał w „Wędrówkach Childe Harolda”. Dziełko to stało się bestsellerem. Poeta w jednej chwili stanął w rzędzie najwybitniejszych osobistości Anglii. Zapisał w pamiętniku: „Pewnego poranka obudziłem się i spostrzegłem, że jestem sławny”. Najbardziej ekskluzywne salony ubiegały się o jego wizytę. Na jednym z przyjęć spotkał Annabellę Milbanke i pod wpływem impulsu oświadczył się. Dostał rekuzę, co przyjął z ulgą. Przeżył sporo romansów. Jedna pani przychodziła do poety w stroju pazia, inna czatowała na niego, aż wyjdzie z przyjęcia. Byron postanowił się ożenić. Ponownie oświadczył się Annabelli. Został przyjęty.

To małżeństwo okazało się pomyłką. Panna została wychowana w surowych zasadach. Poeta zaś był hulaką i lowelasem. Wkrótce małżonka opuściła Byrona. Opinia publiczna uznała go za potwora, który znęcał się nad niewinną istotą. Kiedy odwiedził salon pani de Stael, jakaś dama na jego widok zemdlała. Inne panie, choć przerażone, ulegały potworowi. Zawsze było wiele takich, które chciały pocieszyć samotnego i nieszczęśliwego Szatana. Jednak wkrótce atmosfera Anglii mu zbrzydła, mimo przyjaźni z Walterem Scottem i rozlicznych znajomości (np. z Humphrym Davym). Opuścił więc kraj definitywnie. W podróżnym powozie, ogromnym koczu, w którym mieściła się biblioteka i kredens, udał się przez Belgię, Niemcy do Szwajcarii. Tam spędził najbardziej pracowite chwile życia. Był to niewątpliwie wpływ Shelleya, poety, z którym Byron się zaprzyjaźnił. Przedtem, gdy ktoś mu zaproponował, aby napisał o Shelleyu, powiedział:

- Jeżeli napiszę pochwałę autora popularnego, odpłaci mi z procentem w tej samej monecie. Ale Shelley? Nędzna lokata... Kto czyta Shelleya?

Wobec przyjaciół potrafił być bezinteresowny, przez lata oddawał im swoje niemałe honoraria. Gdy zaprzyjaźnił się z Shelleyem, byli nierozłączną parą. Razem pływali łódką po Jeziorze Genewskim. Raz nawet uratował życie Percy'emu. Gdy kilka lat potem Shelley umrze, Byron będzie rozpaczał nad zwłokami przyjaciela. Prochy jego serca zabrał i pieczołowicie przechowywał.

W Szwajcarii dopadła go Clare Clairmont i tak długo zabiegała o jego względy, że w końcu skapitulował. Gdy zaszła w ciążę, odesłał ją do Anglii. We Włoszech miał wiele romansów. W Wenecji założył sobie harem. Gondolierzy zwozili mu dziewczęta (J. Flack „Byron, życie i dzieła”). Gdy jednak przygody Byrona zaczęły wzbudzać drwiny - rozpędził swe panie. Nigdy nie traktował ich poważnie. Wolał przejażdżki konne. Gdy ktoś mu zarzucał, iż prowadzi gorszący tryb życia, odparł:

- Mówią, że jestem okrutny dla kobiet, chociaż to ja przez całe życie byłem ich ofiarą. Od czasów wojny trojańskiej nikt nie był tak zdobywany jak ja.

Nawet ostatnia miłość życia do Teresy Guiccioli nie była pozbawiona dystansu i ironii. Tak ją opisał: „Dość inteligentna, bez żadnych zasad moralnych, za to ma sporo wyobraźni i trochę namiętności” („Listy i pamiętniki”).

Mimo iż zdobył wielką sławę jako poeta, chciał jeszcze czegoś dokonać. „Człowiek powinien zrobić dla ludzkości coś więcej niż pisać wiersze”. We Włoszech działał w ruchu karbonariuszy. Policja wytropiła tę działalność. Byron postanowił udać się do Grecji i walczyć o wyzwolenie tego kraju.

Tknięty niepokojem, przed wyjazdem spytał przyjaciela:

- Gdzie będziemy za rok o tej porze?

Dokładnie rok później ciało poety zostało pochowane w rodzinnym grobowcu.

W 1824 roku przybył do Missolunghi. Własnym kosztem wystawił oddział żołnierzy. Nie zdołał jednak wyzwolić kraju Sokratesa spod jarzma Turków. Zmarł nagle na febrę.

Nie miał nawet trzydziestu siedmiu lat. W Missolunghi trzydzieści siedem wystrzałów armatnich oznajmiło śmierć bohatera. Miasto okryło się kirem. Zawieszono nawet uroczystości świąt wielkanocnych. Zamknięto sklepy i urzędy. Ogłoszono trzytygodniową żałobę.

Legenda Byrona jest bardziej znana niż jego twórczość. Kto dziś czyta Byrona?

Śpiewak miłości i cierpienia

Heinrich (Harry) Heine

1797-1856

Utrzymywał, że urodził się 1 stycznia 1800 roku, i mówił o sobie, że jest „pierwszym człowiekiem XIX stulecia”. Naprawdę był starszy: należał do tego samego pokolenia co Mickiewicz. Pochodził z rodziny żydowskiej. Matka, Betty van Geldern, chciała z Harry'ego zrobić żołnierza, później - handlowca. Tępiła w chłopcu skłonności do marzycielstwa. Surowe wychowanie sprawiło, że wyrósł na nerwowego młodzieńca.

Bardzo inteligentny, już w wieku trzynastu lat poznał w liceum katolickim dzieła filozofów - lekturę przeznaczoną dla starszych od niego. Nie kończy szkoły średniej, gdyż na polecenie rodziny ma odbyć praktykę w sklepie. Harry zawodzi pokładane w nim nadzieje matki i bogatego wuja: nie wykazuje żadnych zdolności do handlu. Wcześnie natomiast ujawnił się jego wielki talent poetycki. Opowiadał przyjaciołom, że swe zdolności wyssał z mlekiem matki.

- Moja matka przed moim urodzeniem czytała dużo wierszy, a ja zostałem poetą. Matka mego wuja Salomona czytała o przygodach rozbójnika Cartouche'a, więc mój wuj został bankierem.

Salomon Heine finansował studia prawnicze Harry'ego. Ten zaś zamiast poznawać prawo, woli chodzić na wykłady filozofów: Schlegla, Fichtego, Hegla. Wieczory zaś poświęca miłostkom. Nabawia się przy tym choroby, która sprawi, że drugą połowę życia spędzi przykuty do łóżka, sparaliżowany i na wpół ślepy.

Nieszczęśliwa miłość do kuzynki Amelii Heine wyzwala w Harrym ogromny talent poetycki. Jego wiersze „Pieśni trubadura” i „Cierpienia młodzieńcze” są lirycznym zapisem wzgardzonego uczucia. Gdy ukazały się drukiem, wywołały - podobnie jak Mickiewiczowskie ballady - ogromne poruszenie.

Tak jak Byron Heine pewnego dnia obudził się sławny. Jego nazwisko jest na ustach wszystkich. Piękne kobiety padają mu do stóp. Wuj Salomon usłyszawszy pochwały poezji Heinego, rzekł z przekąsem:

- Gdyby ten chłopak nauczył się czegoś w młodości, nie musiałby teraz pisać książek.

To właśnie Heine wymyślił piękną legendę o nimfie Renu Lorelei, on pierwszy opiewał uroki morza. Był jednak przede wszystkim piewcą miłości. Niestety znowu nieszczęśliwie się zakochał, tym razem w siostrze Amelii, Teresie. Niepowodzenia osobiste, ataki zawistnych wytykające jego pochodzenie i filisterska atmosfera Niemiec spowodowały, że w utworach Heinego coraz częściej zaczęły się pojawiać akcenty ironiczne, szydercze, obrazoburcze. Gryzące złośliwości, jakich nie szczędził swoim współczesnym, przydały mu opinię najdowcipniejszego, ale i najbardziej złośliwego pisarza, niemal drugiego Woltera. Gregorovius napisał, że Heine „bezczelnie i dziecinnie szydzi z siebie i z ludzkości...” Nie było dla poety nic świętego. Zdumienie musiało więc wzbudzić przyjęcie przez niego chrztu. Poeta wyjaśnił znajomym, że wyznanie protestanckie jest „biletem wstępu do cywilizacji europejskiej”. I tak w 1825 roku narodził się Heinrich Heine. Wkrótce wydaje zbiór młodzieńczych wierszy „Księga pieśni”. Tom ma powodzenie oszałamiające. Za życia poety ukazało się trzynaście wydań „Księgi”. Cały świat chce znać życie codzienne swego idola. Interesują się wszyscy, co robi, jak się czuje (znane są jego cierpienia z powodu migreny). Raz zapytano go, co robił przed południem.

- Przeczytałem wiersz i w pewnym miejscu postawiłem przecinek.

- A po południu?

- Przeczytałem ten sam wiersz i skreśliłem przecinek, gdyż okazało się, że był niepotrzebny (M. Wańkowicz „Karafka La Fontaine'a”).

Brat poety pedantycznie wyławia w heksametrach Henryka brakującą sylabę i z triumfem wypomina bratu błąd. Heine zniechęca się do owej miary wierszowej.

Sukcesy Heinego ogromnie wzbogaciły jego wydawcę. Poeta również otrzymywał spore honoraria, ale pieniądze szybko znikały. Gdy leżał już na łożu śmierci, brat mówił mu o ogromnej sławie i o tym, że w przyszłości postawią mu pomnik. Na to poeta:

- Mam już pomnik.

- Gdzie?

- W Hamburgu: idąc od placu Giełdy w lewo, zobaczysz wielki dom Juliusza Campe, wydawcy moich „Obrazów z podróży”. To wspaniały pomnik z kamienia wystawiony dzięki wydaniom mojej „Księgi pieśni” (A. Valentin „Henryk Heine”).

Poeta mimo sukcesów chciał uciekać z Niemiec, których ciasnota przytłaczała go. Osiadł w Paryżu. Poznał Teofila Gautiera, George Sand, Balzaka, Wiktora Hugo. Żyje życiem dandysa - do czasu, gdy spotyka Krescencję Eugenię Mirat, która siedem lat później zostanie jego żoną. Poeta nazywa ją Matyldą. Miała być jego muzą, lecz - jak w przypadku Mickiewicza - przyjemności domowego ogniska zabijają w Heinem poetę. W tym czasie jest opętany przez politykę. Pisze masę artykułów propagujących idee socjalistyczne. Styka się z Marksem i wierzy w zwycięstwo rewolucji. Wtedy parlament niemiecki zakazuje publikacji jego książek. Sto lat później w Niemczech będą palić dzieła Heinego. Wiersze z lat trzydziestych i czterdziestych są niestrawne, przesiąknięte ideologią. Poeta mawia:

- Po co śpiewać o róży zamiast o kartoflu, który jest przyszłością ludu.

Jednocześnie przychodzi choroba. Traci wzrok, cierpi na paraliż. Choroba rdzenia kręgowego i atrofia mięśni przykuwa go do łóżka. Heine wie, że choroba jest nieuleczalna. Z ironią mówi:

- Mam w tej chwili wielkie powodzenie jako konający.

Szuka pociechy w judaizmie, a także w filozofii. Pyta Fichtego o dowody nieśmiertelności duszy. Filozof próbuje odpowiedzieć, ale poeta żąda niemożliwego - pewności.

Cierpienie odradza w nim poetę. Pisze wspaniałe, przeniknięte mądrością i bólem wiersze. Złożą się na tom „Romancero”, który odnosi olbrzymi sukces. Zapomniany poeta, uznany za umarłego, nagle powraca jako największy liryk od czasów Goethego. Oczywiście znaleźli się tacy, którzy mówili otych poezjach, że są zrodzone z „samotności, morfiny i nudy”.

Ten kapryśny i nerwowy człowiek doświadczał w życiu wielu objawów życzliwości, uznania i pomocy, ale dostrzegał tylko napaści, egoizm, brak serca. Wspierany przez wuja Salomona, następnie przez rząd francuski (sześć tysięcy franków rocznie), mawiał:

- Mimo protekcji różnych osób byłbym był z głodu umarł, gdyby się mną nie zajął pewien dzielny człowiek. Jestem mu wdzięczny i szkoda, że go ucałować nie mogę, bo tym człowiekiem - jestem ja sam.

Na rok przed śmiercią poeta przeżył ostatnią miłość swego życia, platoniczną, ale głęboką - do tajemniczej kobiety, Elizy de Krinitz vel von Belgern. Poeta nazywał ją Muszką. Była jego powiernicą i pocieszycielką.

Mimo cierpienia zachowywał dobry humor. Gdy przewożono go do szpitala, a pielęgniarki przenosiły go na nosze, Heine zawołał do przyjaciół:

- Jak widzicie, w moim życiu właściwie nic się nie zmieniło: kobiety nadal noszą mnie na rękach.

Gdyumarł, opłakiwali go serdecznie dwaj prawdziwi przyjaciele:

Aleksander Dumas i Teofil Gautier, poczciwy „Theo”. Żona Matylda w dniu pogrzebu uciekła z kochankiem. A jeszcze kilka dni wcześniej modliła się do Boga, aby przebaczył mężowi jego niedowiarstwo. Poeta wiedząc, że religijność żony nie jest zbyt głęboka, odparł niefrasobliwie:

- Nie martw się, moja droga. Przebaczy mi, przebaczy, przecież to jego fach...

Dziś wielki poeta czczony jest na równi z Goethem. Uniwersytet w Dusseldorfie gromadzi pamiątki po twórcy „Lorelei”. Niedawno zakupiono na aukcji rękopisy artykułów Heinego. Biblioteka uniwersytecka w rodzinnym mieście poety wzbogaciła się o nie znane dotąd jego manuskrypty.

O Heinem można przyczytać artykuł Antoniego Langego „Henryk Heine” zamieszczony w „Tygodniku Ilustrowanym”, 1906 r. nr 50.

Galernik pióra

Honore (de) Balzac

1799-1850

Od początku wiedział, że chce być pisarzem. Rodzina jednak wolała, aby został notariuszem. Studiował więc prawo, praktykował u adwokata. Miał zapewnioną posadę rejenta w Paryżu - a co za tym idzie, świetną przyszłość. Honoriusz odmówił. Jego marzeniem było pisać wzniosłe tragedie. Ojcu niezbyt podobał się ten pomysł. Pochodzący z rodziny chłopskiej (dziadek pisarza nazywał się Balssa, ojciec zmienił nazwisko na Balzac, Honoriusz dodał snobistyczne „de”) pragnął, żeby jego syn zrobił karierę prawniczą. Widząc upór Honoriusza, pozwolił mu spróbować sił w zawodzie pisarza. I tak oto dwudziestoletni Balzak na zimnym poddaszu wiedzie żywot ubogiego literata. Tragedia „Cromwell” i inne nie wzbudziły zainteresowania. Honoriusz postanawia pisać romantyczno-przygodowe powieści historyczne a la Walter Scott. Bez skutku. Będzie więc wydawcą i drukarzem poczytnych romansów. Rodzina, która wcześniej zostawiła go na pastwę losu, teraz służy pomocą finansową na rozkręcenie „świetnego interesu”. Balzak zatrudnił człowieka, który miał dostarczać pomysłów do powieści w zamian za utrzymanie. Niebawem pracownik ucieka. Balzak nie mając talentu handlowego zbankrutował. Cały rodzinny majątek poszedł w błoto.

Młody pisarz wpadł w długi. Ma jednak nadzieję, że szybko je spłaci. Właśnie ukazała się jego powieść „Szuani”. Jest kupowana. Następna, „Fizjologia małżeństwa” przynosi Balzakowi sławę. Pisarz jest przyjmowany w salonach. Kobiety piszą do niego pełne uwielbienia listy. Niestety sukces przyszedł za późno. Nawet olbrzymie honoraria nie mogą zlikwidować długów Balzaka, tym bardziej że dla zapewnienia sobie stabilizacji finansowej angażuje się w śmiałe przedsięwzięcia, na przykład szuka srebra na Sardynii i... wpada w jeszcze większe kłopoty pieniężne. Kolekcja starożytności także kosztuje. W owych latach za długi szło się do więzienia.

Balzak ukrywa się zatem przed wierzycielami. Śpi w dzień, wychodzi na miasto nocą. Każde z jego kolejnych mieszkań musi mieć drugie wyjście. Aby dotrzeć do pisarza, trzeba znać potrójne hasło. Tym, którzy go nie znają, mówi się, że „pana nie ma w domu”. Czasem krewki, a zniecierpliwiony natręctwem Balzak głośno krzyczy:

- Przecież słyszał pan, że mnie nie ma!

Teofil Gautier wspominał, że gdy przyszedł do Balzaka, musiał odźwiernemu powiedzieć:

- Nadszedł sezon śliwek;

służącemu: - Przywiozłem koronki z Belgii;

lokajowi zaś: - Pani Bertrand jest zdrowa.

Gdy Balzak był jeszcze początkującym pisarzem, wysłał rękopis swej książki do kilku wydawców. Jeden z nich przeczytawszy powieść postanowił ją wydrukować. Zamierzał zapłacić młodemu autorowi trzy tysiące franków. Gdy dowiedział się, w jakiej dzielnicy mieszka Balzak, doszedł do wniosku, że dwa tysiące wystarczą. Kiedy przybył pod wskazany adres i zorientował się, że pisarz mieszka na szóstym piętrze, postanowił dać mu tylko tysiąc franków. Wdrapawszy się na górę wszedł do maleńkiej klitki. Rozejrzał się po ubogim pokoiku i rzucił:

- Proponuję panu trzysta franków za ten rękopis.

Balzak zgodził się bez wahania.

Pisarz często nachodził swoich wydawców żądając zaliczek na poczet honorariów. Służba utrudniała pisarzowi dostęp do wydawcy. Raz lokaj zatrzymał go.

- Bardzo przepraszam, ale pan dziś nie przyjmuje.

Na to Balzak:

- Nic nie szkodzi. Najważniejsze, żeby dawał.

I wszedł do biura.

Kiedyś Balzak zaprosił do siebie czterech przyjaciół. Oznajmił im:

- Jutro mam przeczytać dyrektorowi teatru dramat w pięciu aktach. Ale nie został on napisany. Napiszemy go w ciągu nocy. Jest was czterech, każdy z was napisze po akcie. Ja biorę na siebie piąty.

Teofil Gautier spytał:

- Czy masz przynajmniej plan, figury, temat?

- Och! - wykrzyknął zniecierpliwiony pisarz. - Jeśli wdamy się w drobiazgi, nigdy nie dojdziemy do końca (T. Boy-Żeleński „Balzak w anegdocie”).

Pewnego razu Balzak wpadł na pomysł, który uczynił go sławnym pisarzem, twórcą nowoczesnej literatury. Postanowił stworzyć wielki cykl powieściowy przedstawiający obraz współczesnej Francji. Chciał ukazać wszystkie warstwy społeczne, wszystkie możliwe sytuacje. Gdy pisarz zrozumiał swoje powołanie, wpadł rozradowany do siostry i zawołał:

- Pokłońcie mi się! Ni mniej, ni więcej, zostaję geniuszem!

Odtąd chciał być, jak sam pisał, „malarzem typów ludzkich, kronikarzem dramatów życia osobistego, archeologiem urządzeń społecznych, klasyfikatorem zawodów, rejestratorem zła i dobra”. Zamierzał napisać sto trzydzieści powieści gigantycznego fresku pod tytułem „Komedia ludzka”. W ciągu siedemnastu lat napisał dziewięćdziesiąt siedem książek. Ponieważ ograniczył się do terytorium Francji, cykl powinien się raczej nazywać „Komedia francuska”. W dziele swym pokazał narodziny kapitalizmu i związane z tym przemiany we wszystkich sferach. Wprowadził pięć tysięcy postaci. Nigdy nie gubił się w gąszczu fikcyjnej społeczności, jaką stworzył. Traktował świat swojej wyobraźni jak rzeczywisty, a nawet bardziej rzeczywisty od realnego. Kiedyś odwiedził Balzaka przyjaciel Juliusz Sandeau, kochanek George Sand, i mówił pisarzowi o chorobie swej siostry.

Balzak słuchał go jakiś czas, po czym przerwał:

- No dobrze, drogi przyjacielu, ale wróćmy do rzeczywistości. Pomówmy o Eugenii Grandet.

Eugenia Grandet była bohaterką powieści Balzaka.

Pisarz, aby zrealizować swoje zamierzenie, musiał dokonać wielkiego wysiłku i nie marnować czasu. Nie chciał tracić go na głupstwa. Gdy pisał, potrafił tygodniami nie wychodzić z domu. Wstawał o pierwszej po północy. W białym habicie opasanym złotym łańcuchem zasiadał do pisania. Pokrzepiał się ogromną ilością czarnej kawy. W połowie pracy brał kąpiel i wracał do dzieła. Nic nie jadł do obiadu, po którym szedł spać. Swój gabinet obił materacem, aby nie słyszeć żadnych dźwięków. Pisał trzymając bose nogi na zimnej kamiennej podłodze.

Rękopis powieści był z reguły tylko szkicem. Reszty pracy dokonywał w korektach. Dopisywał akapity, całe sceny, wprowadzał nowych bohaterów. Jedna z nowel miała dwadzieścia siedem korekt. Czasem poprawiał powieść już w drukarni. Wyznał kiedyś:

- Jestem galernikiem pióra i kałamarza (A. Maurois „Prometeusz, czyli żywot Balzaka”).

Był wnikliwym obserwatorem. Potrafił iść pół miasta za dwojgiem przypadkowo spotkanych ludzi, by podsłuchać ich rozmowę. Miał dobrą pamięć. Trzy lata praktyki adwokackiej przyniosły mu wiele materiału do książek.

Wreszcie dysponował ogromną wyobraźnią.

Borykanie się z kłopotami finansowymi uczuliły go na kwestie pieniężne. Parandowski twierdził, że Balzak miał obsesję pieniądza. To prawda. Kiedyś przyszedł do siostry i oznajmił:

- Czy wiesz, z kim się żeni Feliks de Vandenesse? Z panną de Grandville.

Żeni się bardzo dobrze, bo Grandvillowie są bardzo bogaci...

Osoby, o których mówił, istniały w jego wyobraźni i na kartach powieści.

Wydawać by się mogło, że Balzak nie miał czasu na życie osobiste. Tymczasem przeżył kilka romansów. Rozkład dnia pisarza wyglądał następująco: rano pisał, wieczorem służył swej damie, noc przeznaczał na epistolograficzne flirty. Z jakąś panią miał dziecko, mimo iż głosił teorię czystości. Dumasowi-synowi powiedział kiedyś:

- Obliczyłem dokładnie, ile nasz umysł traci przez jedną noc miłości.

Słuchaj uważnie, młodzieńcze: pół tomu. Nie ma kobiety, której warto oddać dwa tomy rocznie (J. Parandowski „Alchemia słowa”).

Pewnego dnia pisarz otrzymał list od nieznajomej damy. Oprócz entuzjastycznych ocen powieści znalazły się w nim wnikliwe uwagi krytyczne. Pisarz odpowiedział w gazecie, że przesyłkę otrzymał. Korespondencja, rozpoczęta dla żartu, stała się wymianą szczerych, najskrytszych uczuć i myśli. W lutym 1833 roku Balzak wyznał: „Kocham cię, choć nieznajomą”. Wreszcie dama ujawnia się. To hrabina Ewelina Hańska. Spotykają się w Szwajcarii pod okiem... męża Eweliny, starszego od niej o dwadzieścia pięć lat. Balzak jest zachwycony kochanką. Nie dość że młoda, piękna, inteligentna, to jeszcze arystokratka, a pisarz jest snobem. On sam nie był Adonisem. Gruby, prostoduszny, o fizjonomii rzeźnika, niski, o prostych manierach. Ewelina ceniła go za dobroć i umysł. Pisała, że „błyszczał swoim talentem, geniuszem, głębokim wykształceniem, nieporównanym rozumem”.

Spotkali się po dwóch latach w Wiedniu i potem, po śmierci Hańskiego. Jeszcze za jego życia przysięgli sobie, że się pobiorą. Wzięli ślub w Berdyczowie, po osiemnastu latach znajomości. Balzak gościł w majątku żony, w Wierzchowni. Po półtora roku oboje przyjechali do Paryża. Pisarz wówczas zachorował. Jeszcze w Wierzchowni cierpiał na dolegliwości serca. Teraz poważnie zaniemógł. Przepracowany organizm, nadwątlony zabójczymi dawkami kawy, nie mógł się bronić. Pisarz umarł w sierpniu 1850 roku. Przyjaciele skonstatowali:

- Żył pięćdziesięcioma tysiącami filiżanek kawy i zmarł na pięćdziesiąt tysięcy filiżanek kawy.

Odszedł w pełni sił twórczych, nie kończąc gigantycznego dzieła. Jego śladem jako badacza społeczeństwa poszli pisarze: Hugo, Zola, Proust. Udręczony przez wierzycieli, spalił się przedwcześnie.

Uśmiechnięty Portos

Aleksander Dumas Davy de la Pailletere

1803-1870

Któż nie słyszał o Aleksandrze Dumasie, autorze „Trzech muszkieterów” i „Hrabiego Monte Christo”? Niewielu zaś słyszało o markizie Dumasie Davy de la Pailletere. Ów arystokrata francuski wyjechał w poszukiwaniu fortuny i przygód na San Domingo, gdzie z czarną niewolnicą doczekał się syna Tomasza Aleksandra. Ten za Rewolucji 1789 roku został oficerem. Należał do bliskich ludzi Bonapartego. Napoleon miał być nawet chrzestnym jego syna. Gdy generał Dumas poprosił w Egipcie o dymisję, utracił względy boga wojny. I tak Bonaparte nie został chrzestnym małego Aleksandra, przyszłego pisarza. Chłopiec nie mógł liczyć na darmową szkołę, ponieważ cesarz odmówił. Owdowiałej matki nie stać było na opłacanie szkół, przeto Aleksander musiał się uczyć sam. O stopniu jego wykształcenia świadczy historia pierwszych dni pobytu w Paryżu, gdy z dwoma luidorami szukał pracy. Wielu generałów znających jego ojca po prostu wyrzuciło dwudziestoletniego Aleksandra za drzwi. Dopiero Foy, dowiedziawszy się, że młodzieniec jest synem dowódcy armii alpejskiej, obiecał pomoc.

- Masz jakie takie pojęcie o algebrze i fizyce? - spytał.

- Nie, panie generale.

- Studiowałeś prawo?

- Nie, panie generale.

- O, do licha... Zaczekaj, a znasz rachunkowość?

- Ani w ząb.

Mimo dobrej woli protektora trudno było znaleźć dla Dumasa zajęcie. Foy spytał Aleksandra, gdzie się zatrzymał. Młody człowiek zapisał adres. Generał klasnął w dłonie.

- Jesteśmy uratowani! - zawołał. - Masz piękny charakter pisma.

Dumas został więc sekretarzem nie byle kogo, bo księcia orleańskiego. Praca biurowa nie była porywająca. Dumas interesował się literaturą i teatrem. W wolnych chwilach pisał sztuki teatralne, początkowo dość marne. Niebawem uzupełnił swą edukację lekturą „Wertera” Goethego, dzieł Szekspira, Byrona i Waltera Scotta. Napisał dramat historyczny „Henryk III i jego dwór”. Wystawiony w 1829 roku w teatrze pod patronatem księcia, dramat okazał się wielkim sukcesem. Młodego autora zaliczono do czołówki pisarzy romantycznych. Dumas otrzymał wysokie wynagrodzenie. Mógł żyć po pańsku. Wkrótce tak przywykł do wystawnego trybu życia, do luksusowych biesiad, podróży po Europie, że gdy nastały lata chude, popadł w długi.

Miał ogromne powodzenie u kobiet. Skrupulatni biografowie naliczyli co najmniej dwadzieścia dwie kochanki w życiu pisarza. Prawdopodobnie było ich więcej. Miał czworo dzieci, każde z inną panią. Najstarszy był Aleksander junior, późniejszy autor „Damy kameliowej”.

Dumas odnosił się do swych kochanek z entuzjazmem pierwszej miłości. Do Melanii Waldor, żony kapitana piechoty, pisał: „Składam tysiąc pocałunków na twoich wargach, pocałunków, co parzą, udzielają się całemu ciału, wprawiają w dreszcz i zawierają tyle błogości”. Obiecywał niebiańską rozkosz i wieczną namiętność. Kapitanowa opierała się trzy miesiące, wreszcie uległa. „Została od razu i olśniona, i zdumiona” (A. Maurois „Trzej panowie Dumas”). Gdy kapitan Waldor postanowił przyjechać na urlop do Paryża, co utrudniłoby Dumasowi dostarczanie owych rozkoszy, pisarz udał się do ministerstwa wojny i wystarał się o cofnięcie Waldorowi urlopu.

Wierność nie była największą cnotą Dumasa. Jeszcze się spotykał z Melanią, a już miał inne kochanki, głównie aktorki. Lawirował między jedną a drugą i trzecią, wreszcie rzucał się w objęcia czwartej. I tak trwało do sześćdziesiątego siódmego roku życia.

W 1830 roku zamierzał pojechać do Afryki. Wybuchła rewolucja. - To, co tutaj zobaczymy, będzie jeszcze ciekawsze - oznajmił. Służącemu polecił: - Józefie, przynieś dwururkę i dwieście kul, kaliber dwadzieścia.

Z brawurą uczestniczył w walkach na ulicach Paryża.

Gdy tron objął Ludwik Filip, Dumas znalazł się blisko władcy, liczył nawet na stanowisko ministra. Ale prawdziwe powodzenie osiągnąć mógł tylko w literaturze. Był uważany za równego Wiktorowi Hugo, zarabiał dwieście tysięcy franków rocznie, które oczywiście trwonił. Jego szczodrość wykorzystywało wielu pieczeniarzy i naciągaczy spod ciemnej gwiazdy. Dobroduszny Portos nie przejmował się tym, żył chwilą, nie dbając o jutro.

Jego przyjaciółmi byli Delacroix, Hugo, Alfred de Vigny, Musset. Początkowo podziwiali go, potem zarzucali, że pisze melodramaty. Ówczesny krytyk Sainte-Beuve napisał: „To raczej werwa niż sztuka”. Dramatami Dumasa, między innymi „Keanem”, zachwycił się Heinrich Heine. Po latach tę sztukę Dumasa przerobił Sartre. Syn generała zajmował się i wielką literaturą: przełożył na francuski „Boską komedię” Dantego i wystawił w teatrze „Hamleta”, ale... ze szczęśliwym zakończeniem.

Kiedyś pisarz wybrał się na komedię swego przyjaciela Augiera. Zobaczył na sali śpiącego widza i pokazał go Augierowi.

- Oto działanie twoich sztuk.

Dwa dni później obaj panowie oglądali dramat Dumasa. Augier także zauważył śpiącego widza. Zwrócił na niego uwagę autora sztuki. Dumas na to:

- Poznaję go, to ten widz z twojej premiery. Jeszcze się nie obudził.

Wiele dzieł, dramatów i powieści, w tym „Trzech muszkieterów”, Dumas pisał przy pomocy współpracowników. Krytycy zarzucali mu, że stworzył fabrykę literatury (T. Gautier).

Inni mieli za złe Dumasowi, że lekceważy prawdę historyczną. Ktoś nawet powiedział, że pisarz zgwałcił historię. Na to Dumas:

- Być może, ale przyznacie, że udane spłodziłem potomstwo (L. Rosner „Notki, plotki, anegdotki”).

W ciągu swego życia Dumas napisał ponad sześćdziesiąt dramatów i dwieście tomów powieści, pamiętników i opisów podróży. Wydanie zbiorowe jego dzieł liczy trzysta tomów. Za najlepsze swoje dzieło Dumas uważał... własnego syna, również pisarza. Gdy na premierze „Ojca marnotrawnego” publiczność wywoływała autora, Dumas-ojciec kłaniał się i z dumą mówił:

- To mój mały napisał tę sztukę.

Syn nie wybaczył mu, że porzucił jego i matkę. Aleksander junior żył w ciężkich warunkach, wychowywany w internacie. Zainteresowanie ojca wzbudził dopiero wtedy, gdy sam zaczął pisać i odnosić sukcesy. Kiedy senior chwalił się, że jest ojcem wielkiego pisarza, Dumas młodszy mówił przekornie:

- A czy to takie pewne, że wszystkie twoje dzieła pochodzą od ciebie?

W 1840 roku, kiedy już był znudzony związkiem z Idą Ferrier, nieoczekiwanie ożenił się z nią. Podobno Ida wymusiła na pisarzu małżeństwo. W przeciwnym razie miał trafić do więzienia za długi. Poczciwy Dumas skwitował to następująco:

- Żenię się, żeby się jej pozbyć.

Cztery lata później rozstali się, bo Ida poznała bogatego księcia, z którym wyjechała do Włoch.

Dumas szybko się pocieszyŁ Miał kochanki, był sławny. W czasie wojaży po Europie traktowano go jak księcia. Zmonopolizował rynek powieści w odcinkach, które ukazywały się w gazetach. Inni autorzy mieli pretensje do wydawców, że drukują tylko Dumasa. Cóż, tego chcieli czytelnicy.

Pisarz do perfekcji opanował technikę dozowania napięcia, rozciągał dialog, aby wyrobić większą liczbę wierszówek, wprowadził nawet w tym celu jąkałę. Gdy wydawca zmienił umowę, według której płacił ze rzeczywisty tekst, Dumas gwałtownie jąkałę uśmiercił. I pomyśleć, że powieść Dumasa była pierwowzorem Sienkiewiczowskiej Trylogii.

Publiczność była zafascynowana przygodami muszkieterów i hrabiego Monte Christo. W latach czterdziestych Francuzi bardziej przejmowali się losami fikcyjnych postaci i czasami Ludwika XIII niż rzeczywistymi problemami i rządami Ludwika Filipa.

Rozochocony pisarz zamierzał stworzyć gigantyczne dzieło historyczne obejmujące czasy od Jezusa do przybycia Mesjasza w przyszłości. Nie zdążył.

Pod koniec życia popadł w długi. Rój znajomych i pieczeniarzy zniknął.

Gdy umierał, miał przy sobie dwa luidory.

- A więc mam tyle samo co w chwili przybycia do Paryża - powiedział wtedy. Uśmiechnął się. - Nie roztrwoniłem ich.

Nawet choroba nie mogła zmusić autora „Królowej Margot”, by zapomniał o kobietach. Cierpiącemu lekarz poradził zaangażowanie doświadczonej pielęgniarki, najlepiej w wieku około pięćdziesięciu lat, która potrafiłaby fachowo i skutecznie walczyć z chorobą. Dumas przymrużył oko i spytał lekarza:

- A czy nie można by zaangażować dwóch pielęgniarek po dwadzieścia pięć lat?

Umierał z uśmiechem na ustach. George Sand po jego śmierci napisała: „Był geniuszem życia, nie czuł śmierci”.

Niewolnica wolności

Amantyna Aurora Lucylla Dupin

(George Sand)

1804-1876

Dziś bardziej jest znana jako bohaterka skandali obyczajowych niż pisarka, bardziej jako towarzyszka sławnych ludzi. Była kobietą o silnej indywidualności, wrażliwą, marzycielską, opiekuńczą, szczerą. Żądała od społeczeństwa wolności absolutnej. Chciała postępować według własnych zasad. Szukała idealnej miłości, lecz nie umiała żyć z ukochanym człowiekiem. „Gdybym mogła podporządkować się mężczyźnie, byłabym ocalona, bo wolność mnie zadręcza i zabija” - wyznała.

Była córką oficera napoleońskiego Maurycego Dupina (potomka marszałka Francji Maurycego Saskiego - Maurycy Saski był synem Augusta Mocnego, króla Polski, i księżnej Aurory Koenigsmark). Jej matka Zofia Delaborde była statystką w teatrzyku bulwarowym i córką ptasznika. Tak więc Aurora łączyła w sobie świat arystokracji i salonów oraz ludu i jego nędzy. W swoim życiu będzie się ocierać o oba - gorsząc hrabiny i przewodząc ludowi, ale jako baronowa Dudevant. Dzieciństwo spędziła w posiadłości babki Nohant. Babka nie znosiła swej synowej - zresztą z wzajemnością. Kiedyś opowiedziała wnuczce okropności o życiu Zofii. Dziewczynka przeżyła szok i nagle przestała być grzecznym dzieckiem. Stała się krnąbrna. Niebawem trafiła do klasztoru, gdzie przeżyła uniesienia mistyczne. Po wyjściu z celi klasztornej wróciła do Nohant jako dziedziczka fortuny. Dużo czytała:

Chateaubrianda, Rousseau, Montaigne'a, Leibniza. Leibniz wydał jej się największym pisarzem, bo nic z niego nie zrozumiała. Aurora szokowała otoczenie zachowaniem, męskim strojem, paleniem cygar. Codziennie piękna amazonka galopowała na wspaniałej kasztance po ogrodach Nohant. Chciała być wolna. Czuła niechęć do małżeństwa. Na razie wystarczała jej lektura Stendhala. W 1822 roku poznała barona Dudevant. Wnet myśl o małżeństwie przestała być niemiła. Wyszła za niego, mimo że matka rozpowiadała o ukochanym złośliwe plotki. Po pierwszym okresie harmonii Aurora zrozumiała, że poślubiła człowieka zainteresowanego polowaniami, szlagona bez głębi intelektu i uczuć. Rozczarowana, zaczęła kokietować przyjaciół. Miasteczko huczało, że baronowa ma tuzin kochanków. Wierna wówczas (jeszcze) Aurora skomentowała plotki lapidarnie:

- Bydlątka zaryczały!

Wkrótce jednak przeżyła platoniczną miłość do Aureliana de Seze, a następnie została kochanką młodego Juliusza Sandeau. Gdy dowiedziała się, że mąż ją zdradza, zdecydowała się na separację. Żądała dla siebie takich samych praw. Zamieszkała z Juliuszem w Paryżu. Postanowiła zarabiać na życie pisaniem. Zwróciła się o protekcję do pisarza de Keratry. Ten przeczytał jej próby literackie i rzekł:

- Kobieta nie powinna pisać. Proszę, niech pani zamiast płodzić książki, płodzi dzieci.

- Proszę zachować tę receptę dla siebie - odparła parskając śmiechem, bo pan de Keratry pisywał czytadła erotyczne w złym guście.

Razem z Juliuszem utworzyła spółkę autorską. Oboje pisali opowiadania pod pseudonimem Juliusz Sand. Aurorze udało się dostać na łamy „Le Figaro”, a to dzięki Henriemu de Latouche, odkrywcy talentów, kreatorowi życia kulturalnego. Mówiono:

- Na szczęście to Bóg stworzył świat, inaczej stworzyłby go pan de Latouche.

W „Le Figaro” baronowa napisała szyderczy artykuł wyśmiewający środki zastosowane przez rząd do zwalczania zamieszek. Pismo skonfiskowano.

W 1832 roku Aurora samodzielnie napisała powieść „Indiana”. Juliusz nie chciał podpisać się pod tym dziełem. Pisarka pozostała przy pseudonimie, zmieniła tylko imię i tak narodził się George Sand, wybitny autor romantyczny, dziś niesłusznie odesłany do lamusa, pisarz, o którym Flaubert mawiał „mój mistrz”. Sukces „Indiany” przyniósł pani Sand pieniądze, sławę i rzeszę utalentowanych przyjaciół. Poznała Balzaka, Dumasa, Delacroix, krytyka Sainte-Beuve'a, Liszta, Heinego.

Po zerwaniu z Sandeau (Po trzydziestu latach od rozstania George Sand i Juliusz Sandeau spotkali się przypadkiem w poczekalni ministra. Nie poznali się wzajemnie i spędzili pół godziny na przyjemnej rozmowie.) przeżyła krótki romans z Prosperem Merimee, a następnie spotkała zblazowanego młodzieńca, Alfreda de Musseta. Początkowo George odnosiła się do niego z rezerwą, gdyż słyszała o nim jako rozpustniku, opiumiście i pijaku. Wkrótce jednak zaprzyjaźnili się. Po miesiącu znajomości Alfred listownie wyznał jej miłość. Rozpoczął się burzliwy romans opisany przez Sand („Ona i on”) i Musseta („Spowiedź dziecięcia wieku”). Dwie silne indywidualności - niezrównoważony Musset i emancypantka Sand - to zbliżały się, to oddalały od siebie. Musseta drażniło, że Aurora codziennie siada przy biurku i pedantycznie zapisuje dziesiątki stron kolejnej powieści, podczas gdy on przeżywa niemoc twórczą. „Do wieczora napisałem dziesięć wersów i wypiłem butelkę wina, ona wypiła pół litra mleka i napisała pół tomu” (M. Straszewska, wstęp do „Dziejów mego życia” George Sand). Nie wiedział, co ze sobą robić, zaczął więc uganiać się za Włoszkami. Ona odpłaciła mu pięknym za nadobne. Gdy zachorował, wezwała lekarza (Pietra Pagello) i została jego kochanką.

Miała potem wiele przygód. Zwykle po pierwszych upojeniach była rozczarowana. Chciała się opiekować swymi ukochanymi, ale żądała wolności twórczej i duchowej. „Źródłem moich błędów i cierpień jest nienasycona duma”. Była niewolnicą swych przekonań, potrzeby równości z mężczyznami, niezależności, wolności. Nie mogła zaznać szczęścia. „Opieranie się w myślach wszelkiemu przymusowi moralnemu stało się jej drugą naturą, zasadą postępowania” - napisała o swojej bohaterce w „Indianie”. George Sand w powieściach pisała o sobie i swych ukochanych. Sainte-Beuve mówił:

- Ona jest jak wieża więzienna; pochłania kochanków. Ale zamiast ich wrzucić do rzeki, wsadza ich do swoich powieści (A. Maurois „Lelia, czyli życie George Sand”).

Wybierała młodzieńców młodszych od siebie o parę lat, słabowitych, którymi mogła się zajmować. Na ogół też to ona ich porzucała. Wyjątkiem był Ludwik Michel: starszy od Aurory adwokat, płomienny mówca, radykał polityczny. Ona zapałała do niego namiętnością, on ją nazywał „matołem” z powodu jej nie dość radykalnych poglądów. Pomógł jej rozwieść się z mężem. Uległa mu, a on, gdy nasycił się wdziękami pięknej pisarki, odesłał ją poprzedniemu kochankowi. Szalała za Michelem. Nocami jeździła do niego. Pod jego wpływem zajęła się kwestią społeczną. W tym czasie, dzięki niejakiemu Pierre'owi Lerroux przeżyła uniesienia religijne. Przeczytała bowiem jego dzieło o filozofii religii. Prosiła wydawcę Buloza, aby zamieścił artykuły Leroux o Bogu. Buloz odpowiedział:

- Nie, nie, Bóg to nie jest temat aktualny.

W 1837 roku pojawił się w życiu George Sand Fryderyk Chopin.

Początkowo wydała mu się antypatyczna. W liście do rodziców napisał:

„Poznałem wielką znakomitość, panią Sand, ale twarz jej niesympatyczna, nie podobała mi się, jest w niej coś odpychającego”. Przyjaciołom zwierzał się także:

- Cóż za antypatyczna kobieta ta pani Sand. Czy to naprawdę kobieta?

Pozwalam sobie wątpić.

Gdy jednak Aurora włożyła do dziennika Fryderyka kartkę ze słowami:

„Uwielbiam Pana”, przekonał się do niej. Zapisał w dzienniku: „Opierała się o fortepian, a jej palące spojrzenia zagarniały mnie... Kwiaty wokół. Serce moje zostało zdobyte (...) Kocha mnie... Aurora, cóż za urocze imię”.

Byli ze sobą dziewięć lat. To były najlepsze lata w życiu pisarki. Po trzech miesiącach współżycia z Chopinem znajdowała się u szczytu upojenia:

„Nic nie daje takiej omdlałości w kostkach jak rozkoszne zmęczenie płynące ze szczęśliwej miłości... Zaczynam wierzyć, że bywają anioły przebrane za mężczyzn”.

Po rozstaniu zajęła się rewolucją 1848 roku i nowym kochankiem.

Napisała dwadzieścia książek i artykułów, m. in. o Mickiewiczu. Miała wielką łatwość formułowania myśli. Pisała o stałych porach. Mówiono, że gdy skończyła książkę, brała papier i rozpoczynała następną. Miała wiernych przyjaciół i przyjaciół dwulicowych (Sainte-Beuve, Heine). Heine, wobec niej przymilny, za plecami nazywał ją „emancymacicą”. Baudelaire z dziwną zajadłością pisał: „Nigdy nie była artystką. Ma osławiony potoczysty styl, drogi mieszczuchom. Jest głupia, ciężka, rozgadana. (...) To, że kilku mężczyzn mogło zadurzyć się w tej latrynie, świadczy najlepiej, jak dalece ludzie w tym stuleciu upadli”.

Umarła w wieku siedemdziesięciu dwóch lat. Nad grobem odczytano list Wiktora Hugo, w którym pisarz nazwał Sand „nieśmiertelną”.

Chluba niemieckiej chemii

Robert Wilhelm Bunsen

1811-1899

Ten słynny chemik niemiecki, eksperymentator, profesor uniwersytetów w Kassel, Marburgu, Heidelbergu i Wrocławiu urodził się w Getyndze. Jako dwudziestopięciolatek rozpoczął pracę badawczą. Osiągnął sukcesy w zakresie fotochemii. Po latach doświadczeń odkrył nowe pierwiastki - bar (wraz z Davym), w 1860 roku cez, a rok później razem z Kirchhoffem - rubid. Bunsen był geniuszem eksperymentu. Potrafił godzinami przesiadywać w laboratorium. Udało mu się otrzymać w stanie wolnym magnez i aluminium. Skonstruował pompę wodną, przyrząd do wykrywania metanu - jakże potrzebny w kopalniach. Jest twórcą nowego rodzaju palnika (palnik Bunsena), który automatycznie miesza gaz z powietrzem w różnych stężeniach i daje niewidoczny płomień. Palnik ten - niezwykle skuteczny - znajduje się w każdym laboratorium chemicznym.

Od ciągłego stykania się z kwasami i innymi substancjami żrącymi Bunsen miał zrogowaciałą skórę na dłoniach. Kiedyś pokazując studentom swój palnik, wsadził palec w ogień i spokojnie powiedział:

- W tym miejscu, gdzie trzymam palec, temperatura płomienia wynosi trzysta stopni Celsjusza.

Razem z Kirchhoffem zajmował się analizą widmową. Obu uczonych uważa się za jej twórców, chociaż nad problemem widma pracował już w XVIII wieku I. Newton. Bunsen postanowił opracować metodę oznaczania składu ciał, w zależności od barwy płomienia przez nie tworzonego. Nie uzyskał zadowalających rezultatów. Jego przyjaciel Kirchhoff poradził mu, aby zajął się nie barwą płomienia, ale widmem danej substancji. Razem zbudowali spektroskop, dzięki któremu mogli oglądać widmo danych ciał. Analiza widmowa umożliwia określanie na przykład składu chemicznego gwiazd.

Bunsen odznaczał się wielkim poczuciem humoru. Uwielbiał robić znajomym kawały. Kiedyś zasiedział się na przyjęciu. Ponieważ na dworze lał rzęsisty deszcz, gospodarze namawiali, aby zanocował u nich. Uczony zgodził się. Gdy przyjęcie się skończyło, okazało się, że Bunsena nie ma. Wszyscy sądzili, że wrócił do domu. Po godzinie rozległ się dzwonek u drzwi.

Na progu stał przemoczony Bunsen z jakimś pakunkiem w ręku.

- Co się z panem stało? - pyta gospodarz. - Już myśleliśmy, że zrezygnował pan z gościny.

- Skoro obiecałem, że zanocuję u państwa, to jestem. Ale musiałem przecież przynieść sobie z domu nocną koszulę.

Był bardzo roztargniony. Nie poznawał znajomych, mylił nazwiska. Myślał, że zepsuł mu się zegarek, więc oddał go do naprawy. Okazało się, że po prostu zapomniał go nakręcić. Czasem - dla żartu czy z innych powodów - udawał roztargnienie albo głuchotę. Kiedyś zapomniał, że jest zaproszony do znajomych. Przypomniał sobie dopiero nazajutrz. Ubrał się więc galowo i o tej samej porze udał się z wizytą. Gospodarze myśleli, że to oni źle wypisali zaproszenie. Naprędce sprosili kilku gości i zorganizowali drugie przyjęcie. Uczony, ucieszony z obrotu sprawy, opowiada o zdarzeniu, które mu się przytrafiło kilka tygodni wcześniej.

- Zaproszono mnie na przyjęcie, a ja na śmierć o tym zapomniałem. Aby się nie tłumaczyć, następnego dnia ubrałem się w strój wieczorowy i poszedłem do tych państwa...

Czasem udawał głuchego jak Beethoven. Kiedyś duchowny ewangelicki mieszkający w sąsiedztwie przyszedł do Bunsena z kurtuazyjną wizytą. Bunsen go nie lubił, więc gdy gość się przedstawił w progu, uczony udając głuchego odparł:

- Taki tu nie mieszka.

- Ależ to ja jestem pastor X. - wyjaśnia przybyły.

- Ach, trzeba było od razu tak mówić. Mieszka na sąsiedniej ulicy.

Pastor nic nie wskórał.

Był bardzo lubiany przez studentów. Nie czerpał ze swych badań korzyści materialnych, pracował z umiłowania wiedzy. Studenci często po wykładzie urządzali profesorowi owacje. Wtedy Bunsen - człowiek skromny - szybko opuszczał salę, żeby nie słuchać oklasków. W laboratorium Bunsena pracowało wielu sławnych chemików, m.in. Auer i Karol Olszewski, który jako pierwszy (razem z Zygmuntem Wróblewskim) skroplił tlen, azot i wodór.

Bunsen nigdy się nie ożenił, pozostał starym kawalerem. Na pytanie przyjaciela, dlaczego się nie ożeni, uczony odparł:

- Żenić się? Po co? Żeby przyjść do domu i na każdym schodku zobaczyć jedno ze swoich nie umytych dzieci?

Starokawalerskie nawyki sprawiły, że nie pozwalał w swoim laboratorium wyrzucać nawet zużytych zapałek (bo się jeszcze mogą przydać). Był oszczędny aż do przesady. Drobne wady nie zmienią jednak tego, że był człowiekiem wielkiego formatu. Należał do tych wybitnych uczonych, którzy przekształcili chemię w nowoczesną naukę.

Zmarł w wieku osiemdziesięciu ośmiu lat pod koniec wieku XIX, stulecia wiary w Postęp, Naukę, Przyszłość. Pięć lat po śmierci Bunsena w Heidelbergu wydano zbiór anegdot o twórcy spektroskopu „Bunseniana”. Jeśli miarą popularności człowieka są anegdoty o nim, jego powiedzonka, które zapamiętano - to Bunsen był bardzo popularny w środowisku akademickim. Wyrazem szacunku dla sławnego człowieka jest nadanie mu orderów. Uczony otrzymał kilka orderów, ale ich nie nosił. Nawet nie wiedział, za co mu je przyznano. Oddał je matce, która się z nich bardzo cieszyła. Jemu radości dostarczały pasja do nauki i sukcesy w tej dziedzinie. Nic innego zastąpić ich nie mogło.

Urodzony za późno

Johannes Brahms

1833-1897

Słynny niemiecki kompozytor, pianista i dyrygent, urodzony w Hamburgu, większość życia spędził w Wiedniu, gdzie żywa była tradycja klasyków wiedeńskich: Mozarta i Beethovena.

Jako piętnastolatek rozpoczął karierę pianisty wirtuoza. Zajął się też komponowaniem i wkrótce na koncertach wykonywał już swoje utwory. Pewnego dnia złożył wizytę Robertowi Schumannowi, który bardzo wysoko ocenił próby młodego Brahmsa. W październiku 1853 roku opublikował entuzjastyczny artykuł „Nowe drogi” obwieszczający pojawienie się geniusza muzyki, „zwiastuna nowych dróg” w muzyce. Tak zaczęła się kariera Brahmsa. W ciągu kilku miesięcy jego nazwisko stało się sławne w całych Niemczech. Wkrótce wydano drukiem utwory młodego artysty, również dzięki staraniom Schumanna. Brahms zaprzyjaźnił się ze swoim mistrzem i protektorem. Zajmował się nim w czasie choroby, a po jego śmierci został opiekunem i przyjacielem Clary Schumann. Ta zażyłość trwała trzydzieści lat.

Mimo że z upodobania samotnik, w przyjaźni był wierny, a dla kolegów po fachu bardzo życzliwy. Poparł m.in. Dworaka, Mahlera.

Wprawdzie przeżył kilka romansów, ale jego życie nie było burzliwe. Miał łagodny charakter, nie umiał walczyć o stanowiska.

Rozczarowany Hamburgiem, w którym nie znalazł należnego uznania, wyjechał do Wiednia. Tu zdobył wielką popularność. Brahms zachwycił się muzyką ludową, którą słyszał w miasteczkach Austro-Węgier, spróbował skomponować utwór oparty na motywach węgierskich. Tak powstały słynne „Tańce węgierskie”.

Jako kompozytor nawiązywał do dawnych mistrzów: Bacha, Haendla, Beethovena. W jego muzyce czuje się wpływ Chopina i Schuberta. Mimo że uważany za trudnego kompozytora, stał się bardzo popularny, chociaż atakowali go Wagner i Liszt.

Gdy Brahms skomponował „Triumphlied” z tekstem zaczerpniętym z Apokalipsy, Wagner, robiąc aluzję do podobieństwa muzyki ze słynną kompozycją Haendla, powiedział:

- Brahms przywdział perukę Haendla piszącego „Alleluja”.

Główną domeną Brahmsa była muzyka podniosła i nastrojowa - na przykład „Pieśń przeznaczenia”, ułożona do mistycznych wierszy Hlderlina. Pytano kiedyś Brahmsa, jak to się dzieje, że udaje mu się tworzyć tak liryczną i wzruszającą muzykę.

Pytanie było idiotyczne, ale Brahms zastanowił się chwilę i odparł:

- To proste. Wydawcy zamawiają u mnie właśnie muzykę wzruszającą.

Przyjaciele zaliczali kompozytora do trzech B. Wymieniali jednym tchem Bacha, Beethovena i Brahmsa. Entuzjazm, z jakim odnosili się do swego przyjaciela (u Niemców okazywany jest na ogół krzykliwie), przyczynił się do ironicznego określenia wyznawców Brahmsa „braminami”. Kompozytor był zapraszany, fetowany, składano mu hołdy. Tymczasem ten skromny człowiek z pewnością nie pragnął takiego zamieszania wokół swojej osoby.

Na jednym z przyjęć na jego cześć gospodarz wskazując wino powiedział zebranym:

- A to jest Brahms pośród moich win.

Kompozytor, wytrawny koneser, spróbował i skrzywił się.

- Może lepiej każe pan przynieść Jana Sebastiana Bacha ze swej piwnicy.

Jak widać Brahms miał poczucie humoru także wobec siebie, co jest rzadkością wśród artystów.

Innym razem przyjaciel zaczepił go na ulicy.

- Dokąd biegniesz?

- Na kolację. Będzie gęś pieczona. - (Brahms lubił dobrze zjeść.)

- Mam nadzieję, że towarzystwo nie będzie zbyt liczne - zauważył przyjaciel.

- Nie ma obawy - odparł z satysfakcją Brahms. - Będzie nas tylko dwoje: gęś i ja.

W 1865 roku umarła matka kompozytora. Brahms wpadł w depresję. Utwory, które w tym okresie skomponował, były bardzo melancholijne. Stworzył wówczas jedno z największych swoich dzieł, „Requiem niemieckie”.

Wydawcy sugerowali, aby skomponował coś wesołego.

- Dobrze - obiecał artysta i wkrótce przyniósł kantatę... „Z radości wstępuję do grobu”.

Brahms miał łatwość komponowania. Zbiór jego utworów obejmuje dwadzieścia sześć opasłych tomów.

Powiedział kiedyś o sobie, że urodził się za późno. Rzeczywiście - w stuleciu Mozarta byłby uznany za geniusza. Teraz uważano go za wybitnego kompozytora, choć stawiano w drugim rzędzie, za Wagnerem i Lisztem. Przez „wagnerystów” był atakowany. Najsurowszym krytykiem był Hugo Wolff. A jednak pewnego dnia napisał pochlebną recenzję o utworze Brahmsa.

Kompozytor stwierdził wówczas:

- Już na nikim nie można polegać. I ten zaczyna mnie chwalić.

W miarę upływu czasu coraz więcej słuchaczy doceniało wartość utworów Brahmsa. Akademie muzyczne na wyścigi zaliczały kompozytora w poczet swych członków, panujący zaś - przyozdabiali orderami pierś wielkiego artysty. Uniwersytet w Cambridge przyznał mu honorowy doktorat. Brahms nie przyjął.

Również Uniwersytet Wrocławski obdarzył mistrza doktoratem honoris causa.

Z chwilą zjednoczenia Niemiec Brahms stał się fanatycznym wielbicielem Bismarcka. Wychwalał żelaznego kanclerza i jego politykę. Sam jednak postanowił osiedlić się na stałe w źle rządzonej Austrii. Potwierdziła się teza głosząca, że najlepsze rządy są za granicą. Brahms pozostał w Wiedniu do końca życia. Zmarł na raka wątroby rok po śmierci swej przyjaciółki Clary. Spoczywa niedaleko grobów Beethovena i Schuberta, ukochanych mistrzów.

Malarz tancerek

Edgar Hilaire De Gas (Degas)

1834-1917

Rodzina artysty pochodziła z Neapolu. Edgar był synem bogatego bankiera. Ojciec zapewnił przyszłemu malarzowi świetne wykształcenie. Chłopiec uczęszczał do Liceum Ludwika Wielkiego w Paryżu, po czym rozpoczął studia prawnicze. Wnet zorientował się, że prawo go nie pociąga, że prawdziwym jego powołaniem jest malarstwo. Rodzina - niech żyje w naszej wdzięcznej pamięci - uznała, że skoro tak się sprawy mają, Edgar powinien zająć się sztuką. Rzadki to przykład zrozumienia i pomocy dla twórcy ze strony najbliższych. Młody De Gas studiuje więc dzieła mistrzów w Luwrze, poznaje technikę Botticellego, Giorgiona, Poussina. Ukochanym jego malarzem jest Ingres. Uczy się u jego następców. Edukację artystyczną dopełnił w Italii, gdzie w pałacach i muzeach Florencji, Rzymu i Neapolu przestudiował dzieła malarzy quattrocenta. Nie interesował się Rafaelem. Wolał surowość XV wieku.

Po powrocie do Paryża maluje obrazy historyczne, wyraźnie pod wpływem Ingresa i Davida. Niektóre płótna, na przykład „Dziewczęta spartańskie”, przywodzą na myśl prace Puvis de Chavannesa. Prawdopodobnie malowałby nadal w duchu akademizmu, gdyby nie spotkanie z Eduardem Manetem, który wprowadził go w środowisko impresjonistów. Przesiadywali oni w cafe „Guerbois”, przy ulicy des Battignolles. Tutaj przyszły malarz baletniczek spotkał Zolę, fotografa Nadara (który zainteresował Edgara możliwościami fotografii), Moneta, Pissarra. Impresjoniści dyskutowali o sztuce, narzekali na brak gotówki i pragnęli sukcesu. Wielki musiał być dar przekonywania malarza, skoro zgodzili się z jego propozycją, aby zrezygnowali z prezentacji swoich dzieł w oficjalnym Salonie.

De Gas był antykonformistą, buntownikiem. Żądał wolności dla siebie i dla sztuki. Nie znosił tzw. opinii publicznej, zwłaszcza opinii krytyków. W rozmowie błyskotliwy, sarkastyczny, zaraził swym maksymalizmem towarzyszy po pędzlu. Przekonał ich, aby odsunęli się od sztuki oficjalnej. Odtąd artyści uważali za punkt honoru klepać biedę, ale tworzyć według swego uznania. Impresjoniści wystawiali albo w Salonie Odrzuconych, albo na prywatnych zbiorowych wystawach swego ugrupowania. De Gas brał udział w prawie wszystkich - już pod zmienionym nazwiskiem. Od 1870 roku używał formy Degas. W tym właśnie czasie odnalazł swój własny styl. Zainspirowała go sztuka japońska, w której nie obowiązywała klasyczna harmonia i kompozycja. Degasa zafascynowały skróty, ciekawe ujęcia postaci, obcinanie kadru, tak jakby malarz chwytał wydarzenia na gorąco, bez upozowania modela. Degas nic nie wziął z orientalnej dekoracji, nie japonizował. Stworzył własną sztukę.

Był samotnikiem, mizantropem. W notatniku zapisał kiedyś: „Wydaje mi się, że trzeba dziś samotności, jeśli chce się uprawiać sztukę i znaleźć w niej dla siebie własny kąt albo przynajmniej zachować jaką taką osobowość”. To był czuły punkt malarza. Nie pozwalał, aby ktokolwiek ingerował w jego świat. Nie znosił poufałości. Gardził zaszczytami. Nawet gdy Paul Valery chciał mu zadedykować swój „Wieczór z panem Teste”, napisany pod wpływem wyobrażeń o Degasie (którego jeszcze wtedy nie znał), malarz chcąc zachować niezależność - odmówił (J. Guze „Dialogi ze sztuką”).

Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że Degas całkiem stronił od ludzi. W kawiarni czy na piątkowych obiadach u Rouarta sypał dowcipami, ironicznym komentarzem bieżących zdarzeń, ciął ostrą filipiką wymierzoną w przeciwników politycznych (był radykałem), obracał w proch sławy Akademii Francuskiej. Był oczytany. Znał Saint-Simona, Racine'a. Sam także pisał wiersze. Jego sonety chwalił wymagający Valery. W dyskusji zapalał się prędko, podnosił głos i prawie krzyczał. Nie lubił, gdy ktoś wygłaszał sądy o sztuce.

- Muzy nie dyskutują - mawiał.

O pewnym malarzu, który w połowie lat osiemdziesiątych zdobył uznanie Salonu za umiarkowany modernizm trzeciej wody, powiedział:

- Fruwa na naszych skrzydłach (P. Valery „Degas, taniec, rysunek”).

Gdy inny malarz ubolewał nad losem artysty, który widzi, że traci talent, Degas odrzekł:

- O wiele jest gorzej, kiedy tego nie zauważy.

Kiedyś rozmowa zeszła na kobiety. Degas autorytatywnie stwierdził:

- Młoda dziewczyna bezwzględnie powinna czekać, aż spotka właściwego mężczyznę. Oczywiście - może w tym czasie wyjść za mąż.

Degas często malował kobiety - tancerki baletu, małe dziewczynki, prasowaczki, kobiety w buduarze, w kąpieli... Analizował ich figury, ruch, rozkład światła na ciele. Krytycy ocenili, że malarz nienawidzi kobiet, gdyż przedstawia je w upokarzających pozach. Huysmans pisał: „Pan Degas (...) ukazał już w nieubłagany sposób upadek najemnicy ogłupionej przez mechaniczne ćwiczenia i monotonne skoki - tym razem w swoich aktach wnosi okrutną wnikliwość, cierpliwą nienawiść (...), obala bożyszcze nieustannie chronione - kobietę, którą poniża...” Zwiedzający, oburzeni tym, że malarz nie idealizuje modelki, że bardziej interesuje go kompozycja niż fikcja, wychodząc z wystawy mówili:

- To plugawe.

A Degas po prostu malował precyzyjnie, z niebywałą wirtuozerią. Jego najlepsze pastele w Muzeum d'Orsy w Paryżu przemawiają do widza, hipnotyzują go. O nienawiści do kobiet nie ma mowy. Malarz przedstawiał swoje postacie z umiłowaniem. Nie dziwmy się więc, że nie znosił krytyków i gustów mieszczańskiej publiczności. Trzeba było lat, aby widzowie przyzwyczaili się do obrazów Degasa. Stało się to wtedy, gdy malarz - cierpiący na chorobę oczu - zamknął się w domu i tam pracował w ukryciu. „Malarz ten, najbardziej niezależny, najbardziej wnikliwy ze wszystkich, których nieszczęsny kraj ten posiada, nawet tego nie przeczuwając, usunął się dobrowolnie z wystaw prywatnych i publicznych i w czasie, kiedy wszyscy malarze tarzają się u koryta tłumów, on z dala od niego dokonał dzieł niezrównanych” - napisał Huysmans.

Raz sławnego malarza zaczepił młody człowiek, mówiąc:

- Zdaje mi się, że już widziałem pańską twarz w innym miejscu.

Na to Degas:

- To niemożliwe. Moją twarz noszę od urodzenia zawsze na tym samym miejscu.

Malarz doczekał się ogromnej popularności swoich obrazów. Jeden z nich został sprzedany za sto tysięcy franków. Spytano Degasa, co czuł na wiadomość o takim sukcesie. Mistrz odparł:

- Czułem się jak koń, który wygrał derby, a biegł tylko za owies.

Kupcy nabywali od niego dzieła za grosze. Podobno pytano go, czemu w pracowni nie ma swoich obrazów, na co Degas miał odpowiedzieć:

- Mój panie, nie stać mnie na kupowanie Degasów. Są zbyt drogie.

To bajka, Degas miał u siebie własne dzieła, założył nawet swoje muzeum w domu na Montmartrze.

Od 1900 roku był niemal niewidomy. Można by powiedzieć, że nie chciał oglądać nowego stulecia. Nie mogąc malować, zaczął rzeźbić w wosku i glinie. Niestety, po śmierci Degasa wiele z jego prac zniszczono.

Artysta zmarł w wieku osiemdziesięciu trzech lat opromieniony blaskiem sławy; ten blask zastąpić musiał mu światło dnia, którego oczy malarza dostrzec nie mogły.

Życie pod znakiem komety

Samuel Langhorne Clemens

(Mark Twain)

1835-1910

Samuel Clemens urodził się, gdy w 1835 roku nad Stanami Zjednoczonymi pojawiła się kometa Halleya. Obecność tajemnicznego i budzącego grozę ciała niebieskiego zapowiadała nowo narodzonemu życie niezwykłe. I rzeczywiście. Czego nie robił w swym życiu przyszły autor humoresek i książek przygodowych! Pracował na Missisipi jako pilot parowców rzecznych. Później okrzyk ludzi pilotujących statki, „mark twain” - miara dwa (sążnie głębokości), oznaczający bezpieczną żeglugę, przyjął jako swój pseudonim literacki.

Był także drukarzem, pracował w kopalni srebra w Nevadzie. W czasie wojny secesyjnej powędrował na Zachód i szukał złota w Kalifornii. Fortuny nie zdobył, natomiast swoje wrażenia opisał w książkach „Życie na Missisipi” i „Pod gołym niebem”.

Wreszcie został felietonistą. Kontynuował nomadny tryb życia. Jako dziennikarz pojechał z turystami amerykańskimi do Europy i Palestyny. Napisał kilka satyrycznych felietonów, w których wyśmiewał snobizm turystów podziwiających zgodnie z nakazem przewodników zabytki Europy. Wyszydzał nieszczery zachwyt filistrów, którzy nie widzieli prawdziwego piękna budowli czy krajobrazu, jeśli bedeker o tym nie wspominał. Zbiór tych felietonów „Niewiniątka za granicą” zdobył uznanie publiczności. Krytycy jednak lekceważyli Twaina, uważając go za wesołka, a nie prawdziwego pisarza. Tymczasem w jego książkach znaleźć można pierwszorzędny opis realiów, godny najlepszego pióra. Twain mawiał:

- Tylko ten humor ma nieprzemijającą wartość, który wyrasta z prawdy życia.

Autor tych słów nie był zwykłym wesołkiem, ale rasowym pisarzem.

W jego wędrówkach po kraju zdarzały mu się osobliwe przygody. Kiedyś w gospodzie w Jackson-City zamówił whisky. Barman powiedział:

- W całym Jackson-City nie sposób dostać whisky. Alkohol jest u nas zakazany jako trucizna. Tylko w wypadku ukąszenia przez węża jest dozwolony jako odtrutka.

Mark Twain spytał:

- Jakim cudem może mnie wąż ukąsić?

- Na przedmieściu taki jeden ma węża. Z pewnością zgodzi się, żeby pana ugryzł. Potem otrzyma pan zaświadczenie, że został pan ukąszony, i z nim uda się pan do apteki po whisky.

Uradowany pisarz poszedł pod wskazany adres. Na przedmieściu kłębił się tłum. Przed domem właściciela węża było około pięciu tysięcy mężczyzn, którzy z niepokojem oczekiwali swojej kolejki. Każdy z nich chciał zostać ukąszony przez węża.

W 1870 roku pisarz ożenił się z Olivią Langdon. Poznali się dwa lata wcześniej i zakochali od pierwszego spojrzenia. Olivia była dla Twaina wcieleniem ideału kobiety. Ona pierwsza czytała jego utwory i poprawiała je, jeśli znalazła w nich „coś niestosownego”. Jak pisze biograf Twaina, Olivia początkowo nie odznaczała się poczuciem humoru. Wszystko brała serio. Dopiero z czasem nauczyła się rozumieć przewrotny dowcip męża (J. Stawiński „Mark Twain”).

Przeżyli ze sobą trzydzieści cztery lata. Swój stosunek do kobiety przedstawił pisarz w „Pamiętnikach Adama i Ewy (przełożonych z oryginału)”, żartobliwych opowiadaniach o perypetiach pierwszych ludzi. Adam jest tu typem uczonego, odkrywcy, który nie może pojąć, jak Ewie udało się „upolować” zwierzę bardzo podobne do nich obojga. Przypuszcza, że nieznane stworzenie jest rybą, może niedźwiedziem albo jeszcze nie skatalogowanym okazem kangura. Nazwał go „Kangaroorum Adamiensis”. O Ewie zaś ma tylko tyle do powiedzenia, że „mówi bez przerwy”. To Ewa namawia Adama do zjedzenia jabłka. Wąż bowiem zapewnił ją, że zakazanym owocem są nie jabłka, lecz kasztany.

Dopiero po latach Adam odkrywa swe prawdziwe uczucia do Ewy. Na grobie żony napisał: „Gdziekolwiek była ona, tam był Raj”.

Twain zyskał sławę, gdy ukazały się „Przygody Tomka Sawyera”, „Książę i żebrak” i „Przygody Hucka”. Mało dotąd cenionego pisarza odkrył Anglik Andrew Lang, który „Hucka” uznał za najświetniejszą powieść amerykańską. Blisko sto lat później Hemingway stwierdził: „Cała nowoczesna literatura amerykańska wywodzi się z tej jednej książki”.

W tym czasie Twaina odwiedził początkujący literat, nie grzeszący skromnością. Oznajmił pisarzowi:

- Moje powieści będą czytane, kiedy już wszyscy zapomną o istnieniu Woltera, Stendhala, Dostojewskiego.

- Z pewnością - zgodził się Mark Twain. - Ale nigdy przedtem.

Kiedy był już znanym pisarzem, Twain przeglądał nowości w księgarni.

Sięgnął po książkę i spytał sprzedawcy:

- Czy należy mi się rabat jako pisarzowi?

- Oczywiście - odparł księgarz.

- Jestem członkiem towarzystwa wydawców książek. Czy mam prawo do niższej ceny?

- Tak jest.

- Ile płacę? - zapytał Twain. Sprzedawca obliczył i... wydał pisarzowi jednego dolara.

- Po zsumowaniu ulg okazuje się, że płacę panu dolara.

Słysząc to Twain roześmiał się i zapłacił za książkę całą należną sumę (W. Rogatko „Z lamusa historii”).

Sławę pisarską ugruntowała książka „Jankes na dworze króla Artura”. Twain był u szczytu powodzenia. Czytelnicy zasypywali go listami. Raz dostał kartkę pocztową od dawno nie widzianego przyjaciela ze szkolnych lat. Kartka była bez znaczka. Po opłaceniu przesyłki pisarz przeczytał: „Stary przyjacielu, przesyłam ci serdeczne pozdrowienia. Powodzi mi się doskonale” itd.

W odpowiedzi Twain wysłał przyjacielowi paczkę. Adresat musiał za nią zapłacić, gdyż sławny pisarz „zapomniał” nakleić znaczka. W ciężkiej paczce przyjaciel znalazł kamień i list: „Stary druhu, śpieszę ci donieść, że załączony kamień spadł mi z serca, gdy dowiedziałem się, że powodzi ci się dobrze. Twój przyjaciel Mark Twain”.

Niestety w latach dziewięćdziesiątych pisarz przestał odnosić sukcesy. Kłopoty rodzinne, choroby, śmierć córki doprowadziły autora „Księcia i żebraka” do depresji. W tym czasie napisał romancę prozą „Joanna d'Arc”, dzieło całkowicie pozbawione zalet dawnych książek Twaina. Teraz wyrażał w swych utworach pesymistyczną ocenę świata, piętnował stosunki społeczne w Ameryce. Uważał, że zło jest istotną cechą natury ludzkiej (Z. Najder). Temu poglądowi dał wyraz w „Szkicach z Ziemi” i w „Tajemniczym nieznajomym”.

Pod koniec życia, zwłaszcza po śmierci żony, rzadko pokazywał się publicznie - chyba żeby odebrać doktorat honoris causa. Kiedyś rozeszła się plotka, że Mark Twain nie żyje. Redakcja pewnego pisma wysłała do pisarza telegram, aby sprawdzić, ile prawdy jest w tej pogłosce. Mark Twain odpowiedział telegraficznie: „Pogłoska mocno przesadzona”.

Przeżył siedemdziesiąt pięć lat. Gdy ponownie zjawiła się kometa Halleya w 1910 roku, zabrała ze sobą w ostatnią podróż pisarza podróżnika, autora „Szkiców z Ziemi”. Tak dziwnie potoczyło się życie Samuela Clemensa - od jednej wizyty komety do drugiej.

Niedoceniony geniusz

Paul Cezanne

1839-1906

Prekursor malarstwa nowoczesnego, jeden z trzech najwybitniejszych postimpresjonistów (Gauguin, Van Gogh i Cezanne), których wpływ na sztukę XX wieku zaznaczył się najbardziej, pochodził z rodziny zaledwie od stulecia mieszkającej we Francji. Przodkowie malarza w XVIII wieku opuścili Cesanę, miasteczko w Piemoncie. Tak więc wielki artysta francuski był... Włochem.

Po przybyciu do Francji Cesanowie zmienili nazwisko na Cezanne; dało to złośliwym powód do nazywania malarza: „Szesnaście osłów”, co w języku fransukim wymawia się tak samo jak Cezanne.

Młody Paul po ukończeniu klasycznego gimnazjum College Bourbon, w którym zaprzyjaźnił się z Zolą, za namową ojca udał się na studia prawnicze, chociaż nie miał serca do prawa. Chciał malować. Zapisał się więc równolegle na wydział sztuk pięknych. Wreszcie porzucił prawo i pojechał do Paryża, aby tam zrealizować swoje marzenia.

Rodzina niechętnie patrzyła na jego artystyczne ambicje. Cezanne opowiadał przyjaciołom, że przez bliskich uważany był za cudowne dziecko: wszyscy w rodzinie wciąż powtarzali, że będzie prawdziwy cud, jeśli z tego dziecka coś wyrośnie. Nikt nie jest prorokiem we własnej rodzinie (Zajmowanie się prywatnym życiem Cezanne'a może budzić wątpliwości z powodu zastrzeżenia malarza, który żądał, by respektowano jego intymność. „Przez całe życie - napisał w jednym z listów - pracowałem po to, bym mógł się utrzymać z mojej pracy, wierzyłem jednak, że można malować rzetelnie, nie ściągając uwagi na swoje życie prywatne. Oczywiście, artysta pragnie wznieść się intelektualnie możliwie najwyżej, ale człowiek powinien pozostać nieznany”).

W Paryżu Cezanne poznał Moneta, Renoira, Sisleya i Pissarra. I chociaż początkowo malował wzorując się na romantycznych dziełach Delacroix, Courbeta i starych mistrzach (Veronese, Tinteretto, Rubens, Caravaggio), towarzysko związany był z impresjonistami. W owym czasie nie była to zaszczytna znajomość. Wszak to po wystawie tego ugrupowania artystów recenzent „Le Figaro” donosił: „Wczoraj przy ulicy Le Peletier zatrzymano biedaka, który wyszedłszy z wystawy pogryzł przechodniów”.

Pewnego razu Cezanne rozmawiał z Renoirem na temat grzechu pierworodnego Adama i Ewy oraz ciężkiego losu, jaki wskutek tego spadł na rodzaj ludzki.

- A dlaczego - pytał Renoir - również zwierzęta, które przecież w niczym nie zawiniły, mają ciężki los? Czy może być gorsze życie od tego, jakie mają dorożkarskie konie?

- Tak, życie koni jest ciężkie - przyznał Cezanne. - Ale kto wie, może ich pierwsi rodzice zjedli zakazanego siana?

W Paryżu Cezanne znosił niedogodności życia przyjezdnego. Raz nocował w hoteliku, w którym łóżka miały bardzo twarde sienniki.

- Jak się panu spało? - spytał gospodarz.

- Leżało mi się nieszczególnie - odparł naiwnie Cezanne. - Ale wstawałem kilka razy i odpoczywałem.

Obrazy Cezanne'a nie cieszyły się powodzeniem. Przez dwadzieścia lat nie sprzedał żadnego. Artysta z uporem wysyłał swoje dzieła na doroczne salony i nie zrażał się klęskami. Uznawał, że skoro nikt ich nie chce, to może zechce kupić nowy obraz i wysyłał następny. Cały czas był zresztą niezadowolony z efektów i poprawiał swoje prace. Malował bardzo długo. Portret Vollarda powstał po stu seansach! Porównywano artystę do murarza, który w mozole wznosi swój gmach. Na razie tylko doktor Gachet kupił kilka obrazów Cezanne'a.

W 1870 roku zamieszkał w Estaque z Hortensją Fiquet. Podobno poznali się w ten oto sposób: Pewnego deszczowego dnia Cezanne spotkał na ulicy panienkę, która bardzo mu się podobała i którą widział już kilka razy. Postanowił poznać ją osobiście (w tamtych czasach zawarcie znajomości między kobietą a mężczyzną było bardzo sformalizowane). Niewiele myśląc podszedł i zapytał:

- Czy mogę panią osłonić swoim parasolem?

- Bardzo dziękuję, ale mam przecież swój - rezolutnie odpowiedziała panienka.

- O, to nic nie szkodzi - malarz nie dał się zbić z tropu.

- Tamten możemy zamknąć.

Wszystko skończyło się szczęśliwie, chociaż Cezanne poślubił Hortensję dopiero czternaście lat później (Malarz ukrywał przed ojcem istnienie kochanki, a potem żony i syna, ponieważ obawiał się, że ten „lekkomyślny związek” pozbawiłby go nędznej pensji, którą stary bankier wypłacał mu, choć niechętnie).

W 1886 roku zmarł ojciec artysty pozostawiając znaczny spadek. Malarz mógł teraz spokojnie malować widoki (górę Sainte-Victoire, Estaque, pejzaże Prowansji). Wtedy też zerwał wszelkie stosunki z Zolą. Powodem była powieść „Dzieło” („L'Oeuvre”), w której pisarz przedstawił Cezanne'a pod postacią nieudanego malarza Lantiera.

O Cezannie inny pisarz wyraził się następująco: „Rewelacyjny kolorysta (...) artysta o chorej siatkówce, który (...) odkrył objawy nowej sztuki”. Nie wiem, czy należy traktować tę wypowiedź jako komplement...

Dopiero w 1895 roku odbyła się pierwsza duża wystawa Cezanne'a w Paryżu, w galerii A. Vollarda przy ulicy Laffitte. Wybuchł skandal. Vollard został zmuszony do usunięcia dzieł Cezanne'a z okna wystawowego. Forma obrazów zanadto szokowała mieszczan paryskich. A mówią, że filistrów sztuka nie obchodziła!

Za namową Pissarra Vollard kupił dwieście prac Cezanne'a. Później został marszandem Gauguina, Picassa, Matisse'a. Cezanne odwdzięczył się malując jego portret. Od tego czasu Vollard będzie od wszystkich podopiecznych domagać się portretu.

Wylansowany przez M. Denisa i E. Bernarda, na początku nowego wieku Cezanne stawał się coraz bardziej popularny. Jego geometryzujące pejzaże i martwe natury wpłynęły na powstanie kubizmu i sztuki okresu międzywojennego.

Teraz artysta, tak skromny całe życie, w przypływie szczerości powiedział, że malarz tej miary co on zjawia się raz na dwieście lat.

W mieście, które leży nad rzeką wysychającą latem do cna (według niektórych chodzi o Madryt), malarz podziwiał wspaniały most rozpostarty nad tą rzeką. Mieszkańcom miasta poradził:

- Sprzedajcie ten most i kupcie za to wody do rzeki.

Cezanne na dwa miesiące przed śmiercią stwierdził:

- Zdaje mi się, że czynię powolne postępy.

W dalszym ciągu uważał, że to, co robi, jest tylko szkicem.

- Mój wiek i zdrowie nie pozwolą mi nigdy urzeczywistnić marzenia, które ścigałem przez całe życie.

Wreszcie kilka dni przed zgonem w liście do syna niedoceniony geniusz napisał: „Wszyscy moi współcześni w porównaniu ze mną to d...”. Poglądy Cezanne'a były zawsze niebanalne. Ale - w zasadzie... miał rację!

Epikurejczyk bez wiary

Francois Thibault

(Anatol France)

1844-1924

Był synem księgarza, bukinisty. Od dzieciństwa obcował z książkami. Dość wcześnie stał się ich pożeraczem, istnym „molem książkowym”. Ulubionym zajęciem małego Francois było szperanie w stosach starodruków, rękopisów, foliałów z zapomnianą mądrością. Jako młodzieniec znalazł pracę bibliotekarza. Niebawem zaczął pisać. Debiutował parnasistowskimi wierszami i drobnymi opowiadaniami, które jednak nie przyniosły mu rozgłosu.

Wkrótce wybuchła wojna francusko-pruska i Komuna Paryska. Przyszły pisarz w mundurze Gwardii Narodowej unikał walki, wolał czytać Wergiliusza.

Gdy zbliżał się do czterdziestki, napisał „Zbrodnię Sylwestra Bonnard”. Dostał za nią nagrodę Akademii. W 1883 poznał panią de Caillavet. Przyjęła go do swego salonu, w którym królował Lemaitre. Ten protegował gospodyni pisarza Anatola France'a. Autor „Zbrodni Sylwestra Bonnard” zrobił na pani de Caillavet nieszczególne wrażenie. Był nieobyty, nieśmiały. Ale bystry wzrok właścicielki salonu dostrzegł inteligencję pisarza i jego poczucie humoru. Te cechy bardzo liczyły się w salonach.

Dodajmy, że France odznaczał się świetnym stylem literackim. Niebawem Lemaitre przekonał się, że France zajął w salonie jego miejsce, że jest gwiazdą, której patronuje pani de Caillavet. To ona zmuszała pisarza do pracy. France bowiem wolał czytać niż pisać. Za jej „panowania” powstały najwybitniejsze dzieła pisarza: „Tais”,”Gospoda pod Królową Gęsią Nóżką”, „Ogród Epikura”. To pani de Caillavet narzuciła France'owi temat „Czerwonej lilii”. Często mu pomagała, zapisywała rzucane przy stole błyskotliwe myśli France'a, które potem pisarz wykorzystywał w swoich utworach. Gospodyni salonu czasem wyręczała twórcę „Wyspy pingwinów” w pisaniu felietonów do „Le Temps”, a nawet fragmentów powieści.

France miał zwyczaj pisać gęsim piórem na wszelkiego rodzaju kartkach, znalezionych arkusikach. Nigdy wcześniej nie przygotowywał sobie papieru, więc kiedy miał zasiąść do pisania, rozpaczliwie szukał po mieszkaniu, brał stare listy, kwity i pisał na odwrocie. Kiedyś firma meblowa upomniała się o zapłacenie należności. Pisarz tłumaczył, że zapłacił, ale nie mógł tego udowodnić, bo rachunek gdzieś się zawieruszył. Dopiero pani de Caillavet przejrzała rękopisy France'a i znalazła. Na odwrocie kwitu pisarz nakreślił już słowa najnowszej powieści.

Od 1886 roku współpracował z konserwatywnym pismem „Le Temps”. Pisał felietony, w których atakował program laicyzacji szkół, sławił wyczyny generała Boulangera, nacjonalisty w rodzaju dzisiejszego Le Pena, surowo oceniał twórczość symbolistów i naturalistów.

W czasie pisania felietonów pokrzepiał się kieliszkiem wina z karafki.

Pewnego razu pomylił się i wyciągnął z kredensu karafkę z koniakiem. Wypił. Wtedy zorientował się w swej pomyłce. Z rozpaczą pomyślał, co się stanie z felietonem, gdy mocny trunek zacznie działać. Nic to - postanowił pisać. Pracował godzinę. Gdy skończył, wręczył tekst chłopcu z drukarni, po czym poszedł spać.

Nazajutrz wezwał France'a redaktor naczelny gazety. Pisarz wszedł do gabinetu pełen złych przeczuć, przekonany, że czeka go dymisja. Okazało się, że dostał podwyżkę. „Była to nagroda za werwę, której się po nim nie spodziewano” (J. Parandowski „Alchemia słowa”).

W 1889 roku w „Revue des Deux Mondes” ukazała się powieść „Tais”. W środowisku, z którym pisarz był związany, książka wywołała zgorszenie. Nazwano ją „lubieżną bajką”. Niektórzy ultrakatoliccy recenzenci uznali France'a za „niebezpiecznego spadkobiercę libertynów XVII i XVIII wieku”. Pisarz zyskał sławę. Utwierdził ją „Gospodą pod Królową Gęsią Nóżką”. W tej powieści i w innych smagał biczem świat mieszczański, który bił mu brawo, zachwycając się stylem, dowcipem. Gdy z ironią odnosił się do religii, mówiono:

- Cóż to za rozkoszny pisarz!

Uważano France'a za jednego z najlepszych stylistów epoki. Jego mistrzami byli Sainte-Beuve, Renan, Montaigne, Wolter, Diderot.

W 1893 roku pisarz odszedł z „Le Temps”. Jeszcze nie ujawnił zmiany orientacji. W ciągu najbliższych paru lat napisał kilka najlepszych książek przesyconych epikurejską filozofią życia. Jako pisarz był ironistą. Podawał w wątpliwość wszelkie doktryny. Systemy filozoficzne porównywał z pasjansami „które kładą kobiety, aby zabić nudę”.

Krytycy z prawa i z lewa zarzucali więc France'owi ów epikureizm, który jest umiłowaniem piękna i rozkoszy duchowych. Inni dostrzegali w jego powieściach nihilizm i wzgardę dla ludzi. Dostrzegano akcenty antyklerykalne, gloryfikację zmysłowości i kult dla ideałów świata antycznego. Kolejne dzieła nazywano brewiarzami najskrajniejszego sceptycyzmu”. Słowem - był popularny. Czytano go. Ceniony przez zwolenników, gromiony przez wrogów (dawnych kolegów z „Le Temps”), był ozdobą każdego przyjęcia. Nabrał ogłady towarzyskiej. Pani de Caillavet żądała od swych gości zachwytów nad France'em. Dawała do zrozumienia, że to ona go odkryła. France od 1891 roku mieszkał u niej. Przez dwadzieścia lat byli nierozłączną parą. Gdy zaczęła zbyt natarczywie domagać się wdzięczności - odszedł. Biedaczka wkrótce zmarła. Pisarz zaś związał się z jej pokojówką (T. Boy-Żeleński „Anatol France”).

Na razie jednak wszystko układa się znakomicie. Goście podziwiają pisarza, ten pozwala sobie na coraz śmielsze zachowanie. Na jakimś przyjęciu France rozmawiał z pewną panią. Raptem ona pyta go, ile lat jej daje.

Pisarz uśmiechnął się.

- Sądząc po ząbkach ma pani osiemnaście, po włosach - dziewiętnaście, a po figurze - czternaście.

Dama była zachwycona. Niepotrzebnie pytała dalej:

- A wie pan, ile naprawdę mam lat?

Wielki ironista odparł:

- Przecież powiedziałem - osiemnaście plus dziewiętnaście plus czternaście to razem pięćdziesiąt jeden.

Od szóstego roku życia France marzył o tym, aby zasiąść w Akademii Francuskiej. Kiedy usłyszał pogłoskę o wyborze, pisarz wstrzymał druk zbyt rewolucyjnej powieści „W cieniu wiązów”. Gdy został akademikiem, mógł sobie pozwolić na radykalizm. Od tej pory często zabierał głos na tematy współczesne. Był jednym z obrońców Dreyfusa. Wówczas nazwano go „papieżem wolnej myśli”. Początek nowego stulecia zastał France'a na wiecach socjalistów, manifestacjach przeciwko despotyzmowi cara, w obronie robotników. Pisarz uważał, że „moralność jest kwestią smaku”. Dlatego opowiadał się po stronie skrzywdzonych.

W tym czasie napisał alegoryczną historię Francji („Wyspa pingwinów” i „Życie Joanny d'Arc”), później antyrewolucyjną powieść „Bogowie łakną krwi”. Gdy pracował nad utworami historycznymi, otaczał się przedmiotami z epoki, o której pisał. W okresie „Tais”- antycznymi, w czasie „Joanny d'Arc” - średniowiecznymi. Po ukończeniu dzieła przedmioty te były już niepotrzebne. Niektóre wręcz mu zbrzydły, więc błagał znajomych, aby uwolnili go od tych rupieci.

Mieszkał blisko Lasku Bulońskiego, w willi Said. W sypialni miał wielkie renesansowe łoże z baldachimem z zielonego jedwabiu. W pokojach stały meble z czasów Ludwika XVI i rewolucji. Biblioteka mistrza sprawiała wrażenie kaplicy. W oknach znajdowały się witraże. Drzwi wejściowe pochodziły z jakiejś zakrystii. Były pokryte miedzianą blachą. Na półkach stały tylko dzieła dawnych pisarzy.

- Nie mam książek nowych - mówił France. - Nie trzymam nawet tych, które dostaję. Wysyłam je przyjacielowi z prowincji. Co mówią współcześni, wiem bardzo dobrze. Wolę czytać Petroniusza.

W czasie I wojny pisarz miał chwilę euforii nacjonalistycznej, chociaż z przekonania był pacyfistą.

Wojnę spędził nad Loarą. Pewnego razu zachorował. Lekarz zbadał pisarza i pocieszył go:

- To nic strasznego. Sam przebyłem tę chorobę i nie umarłem.

- No cóż - odrzekł France sceptycznie - widocznie miał pan innego lekarza.

Poczucie humoru nie opuszczało pisarza nawet w chorobie.

Kiedy stan zdrowia poprawił się, pisarza odwiedziło paru przyjaciół.

Jeden z nich zapytał:

- Można zatem sądzić, mistrzu, że niebezpieczeństwo już minęło?

- Jeszcze nie całkiem - odpowiedział France. - Lekarz zapowiedział kilka dalszych wizyt.

Po wojnie utworzono we Francji partię komunistyczną. France zapisał się do niej. Nie wiadomo, co go do tego skłoniło, bo przecież nie poglądy polityczne. Przed śmiercią wszak mówił:

- Nie wierzę w nic, w nic zupełnie.

Zmarł w 1924 roku w wieku osiemdziesięciu lat. W dniu pogrzebu jego imię zostało sponiewierane przez grupę surrealistów, młodych wówczas i pewnych siebie ludzi, którzy wydali broszurę „Cadavre” (Trup). Było to żenujące, ale pisarzowi niewiele zaszkodziło. Był i jest czytany do dziś mimo trucizny sceptycyzmu sączącej się z jego utworów. Największą trucizną zawartą w utworach pisarza była ironia, ironia, która sto lat po nim stała się głównym narzędziem stylistycznym egzystencjalistów i postmodernistów.

- Bez ironii świat by był jak las bez ptaków - mawiał.

- Ironia to wesele i radość mądrości.

Mylił się, tak jak za młodu, gdy wierzył w postęp.

W naszych czasach książki France'a nabierają nowego znaczenia: są zapowiedzią przemiany w kulturze, która przeżyła własny nihilizm. France był jednym z tych, który go zapoczątkowali. W utworach pisarza znaleźć też można receptę na świat pozbawiony wartości. Twórczość autora „Ogrodu Epikura” możemy bowiem odczytać jako próbę odbudowy wartości przez jednostkę, nie narzucanych jej dogmatycznie przez społeczeństwo, nie skodyfikowanych, ale żywych, autentycznych. Tymi wartościami dla pisarza są Piękno, Tolerancja, Harmonia, Mądrość. Występując przeciwko dogmatyzmowi XIX-wiecznej nauki, której konsekwencją były XX-wieczne totalitaryzmy, France głosi pochwałę spokojnej egzystencji w świecie szacunku dla drugiego człowieka. Odrzucał chrześcijańskiego Boga na krzyżu. Ideą pisarza był powrót do źródeł antycznych, do zapomnianej harmonii człowieka i natury, do wolności ducha, pełni rozwoju, akceptacji przyjemności życia jako wartości. Anatol France przed Nietzschem stał się piewcą „wiedzy radosnej”.

Twórca fabryki wynalazków

Thomas Alva Edison

1847-1931

Jeden z największych wynalazców, twórca mikrofonu, fonografu, kolei elektrycznej, megafonu, kamery filmowej, właściciel dwu tysięcy pięciuset patentów na wynalazki i ulepszenia urządzeń (telefonu, żarówki, maszyny do pisania) już jako dziecko odznaczał się wielką ciekawością świata i spostrzegawczością. Przeprowadzał niezliczone eksperymenty chemiczne, które często kończyły się głośnymi eksplozjami. Bystra inteligencja oraz pragnienie ułatwienia życia sobie i innym sprawiły, że młody Al wybrał niecodzienny zawód wynalazcy.

Najpierw jednak był gazeciarzem, później pracował jako telegrafista na nocnej zmianie. Dnie przeznaczał na dokształcanie się (był samoukiem) i eksperymenty. Nie potrzebował wiele snu. Zresztą... mógł się wyspać w czasie służby. Szkopuł w tym, że co godzina musiał nadawać sygnał czuwania. Którejś nocy zwierzchnicy zauważyli, że mimo regularnego odbioru sygnału kontrolnego od Edisona nie otrzymują od niego odpowiedzi na wysłaną depeszę. Okazało się, że chłopak śpi w najlepsze, a sygnały wysyła przyrząd zbudowany z budzika, kilku kółek i przewodów telegraficznych. Tak więc lenistwo bywa pierwszą przyczyną wynalazku.

Edison dokonał ich całą masę. W większości były to ulepszenia - na przykład telefonu. Dostrzegał wady urządzeń i starał się je usunąć. Gdy wynalazca telefonu przez dwanaście lat procesował się o prawo do swego urządzenia, Edison udoskonalił telefon i opatentował swoje ulepszenia.

Wszystkie dzieła młodego Edisona chciało kupić Towarzystwo Telegraficzne. Dyrektor wezwał do siebie telegrafistę-wynalazcę i zaproponował, by Edison podał sumę, za którą sprzedałby swe pomysły. Wynalazca miał nadzieję, że uzyska pięć tysięcy dolarów. Nie ośmielił się jednak wymienić tej kwoty.

Dyrektor sam podał cenę:

- Co by pan powiedział o czterdziestu tysiącach dolarów?

Podobno Edison, gdy to usłyszał, bliski był zemdlenia.

Za zarobione pieniądze zbudował fabrykę w Newark, w której produkowano ulepszone urządzenia i zajmowano się pracą badawczą. Edison zakochał się w jednej pracownicy. Nazywała się Mary Stilwell. Była piękna, nieśmiała i uwielbiała swego pracodawcę. Wzięli ślub w grudniu 1871 roku. Zaraz po ceremonii ślubnej Edison powrócił do fabryki i pracował aż do północy (Anna Sproule „Thomas Alva Edison”).

Kilka lat później Edison postanowił zbudować „fabrykę wynalazków”. Kupił posiadłość w Menlo Park, zatrudnił czterdziestu świetnych pracowników, którzy odznaczali się wszechstronną wiedzą. Najbardziej cenił tych, którzy nie potrzebowali wiele czasu na odpoczynek. On sam spał tylko cztery godziny. Był tytanem pracy. W czasie pracy nad żarówką on i jego ludzie przetestowali tysiąc sześćset substancji. Gdy żarówka zaświeciła, nie zaprzestał badań. Sprawdził dalszych sześć tysięcy materiałów. Chciał, aby światło było jasne, a żarówka świeciła długo.

Edison mawiał:

- W moich sukcesach jest dziewięćdziesiąt dziewięć procent pracy w pocie czoła, reszta przypada na talent, natchnienie, powodzenie i inne przypadki.

Proszę zwrócić uwagę, że nie wymienił... wiedzy. Nicola Tesla, inżynier i przez pewien czas współpracownik Edisona, tak skomentował wypowiedź szefa:

- Przecież niewielkie nawet wiadomości teoretyczne zaoszczędziłyby mu przynajmniej trzydziestu procent pracy. Niestety - Edison polegał tylko na swej pracowitości, na instynkcie wynalazcy i zdrowym rozsądku.

Nie wszystkie spośród dwu tysięcy pięciuset wynalazków fabryki Edisona były jego autorstwa. Często dokonywali ich bezimienni pracownicy. Zawsze jednak to Edison firmował wynalazek i pobierał honoraria. Z tego względu Tesla opuścił Menlo Park - czuł się wykorzystywany.

Edison był spostrzegawczy. Przypadkowo zauważył reakcję igły telegrafu na głos ludzki. Zbudował fonograf - pierwsze urządzenie rejestrujące dźwięk. Początkowo fonograf Edisona potrafił mówić tylko: „U...u...u...”, ale wkrótce z powodzeniem odtwarzał mowę ludzką.

W grudniu 1878 roku Edison zademonstrował urządzenie w redakcji magazynu „Scientific American”. Maszyna zapytała zebranych o zdrowie, zadała pytanie: „Jak wam się podobam?” - i wreszcie życzyła wszystkim dobrej nocy (M. Kominek „Zaczęło się od fonografu”).

Nie brakowało niedowiarków, którzy uważali fonograf za oszustwo, bo „przecież nie można zmagazynować dźwięków”. Niektórzy sądzili, że Edison jest sprytnym brzuchomówcą. Pewien biskup metodystów, aby się o tym przekonać, podszedł do fonografu i głośno, z wielką szybkością wypowiadał nie kończącą się listę imion biblijnych. Aparat powtórzył wszystko bezbłędnie. Wówczas metodysta oświadczył, że wynalazek nie jest oszustwem, gdyż w całym kraju nie ma poza nim człowieka, który mógłby powtórzyć wszystkie imiona równie szybko. (J. J. Herlinger „Niezwykłe perypetie odkryć i wynalazków”).

Wynalazek fonografu sprawił, że Edisona zaczęto nazywać „czarodziejem z Menlo Park”. Na razie stosowano fonograf w biurach jako dyktafon. Był też zabawką dla dzieci. Córka Edisona dostała od ojca mówiącą lalkę - wewnątrz wbudowany był miniaturowy fonograf.

Edison był wynalazcą wszechstronnym. Zbudował kolejkę elektryczną, megafon, mikrofon, a nawet helikopter. Niestety maszyna była zbyt ciężka.

Satyryczne pismo „Punch” pokpiwając z Edisona pokazało jego nowy wynalazek:

„antygrawitacyjną bieliznę”. Oto para małżeńska jedzie na bicyklu. Mąż pedałuje, a żona trzyma na sznurku jak baloniki dwoje dzieci, które fruwają sobie beztrosko.

Gdy prace nad jakimś wynalazkiem stawały w miejscu, Edison zabierał się do następnego. Nie liczył się z możliwością przegranej, a przecież miał też niepowodzenia - choćby z wydobyciem żelaza z ubogich rud. Stracił na tym dwa miliony dolarów. Skomentował to tak:

- Wszystko przepadło, ale ubawiłem się jak diabli.

Często jego wynalazki były po prostu zabawą albo prezentem dla dziecka. Edison zbudował na przykład dla córki Marion lalkę, która piłowała drewno, gdy się jej to polecało przez specjalną tubę-mikrofon.

Miał też ciekawą furtkę od ogrodu.

Pewnego razu znajomy zwrócił mu uwagę, że furtka jest chyba zepsuta, ponieważ otwiera się bardzo ciężko.

- Tak genialny wynalazca jak ty mógłby coś z tym zrobić - zakończył znajomy.

Edison odparł:

- Mnie się wydaje, że ona jest skonstruowana bardzo dobrze. Każdy, kto ją otwiera, pompuje do zbiornika na dachu mojego domu trzydzieści litrów wody ze studni.

Ponieważ wynalazca przepracowywał się, żona doradziła mu krótki wypoczynek.

- Wszystko jedno dokąd pojedziesz, bylebyś porządnie wypoczął.

- Dobrze - zgodził się. - Już wybrałem. Udam się tam z samego rana.

Nazajutrz żona znalazła go w... laboratorium.

W roku 1884 żona wynalazcy zmarła. Rok później Edison poznał piękną dziewczynę o imieniu Mina. W przeciwieństwie do Mary, miała silną osobowość. Potrafiła postawić na swoim i udawało się jej nakłonić męża do posłuszeństwa. Kiedyś namówiła go, aby zjadł obiad. Uważała to za swój wielki sukces.

W latach dziewięćdziesiątych Edison wpadł na pomysł budowy domów z betonu. To jemu możemy podziękować za to, że dziś żyjemy w betonowych bunkrach. W XX stuleciu pod wpływem Henry'ego Forda Edison pracował nad stworzeniem samochodu elektrycznego. Zbudował też projektor do filmów połączony z fonografem. Tak więc można go uznać za wynalazcę filmu dźwiękowego.

Edison był ostatnim wynalazcą starego typu - wszechstronnym, zajmującym się wieloma problemami. Jak pisze E. Larsen, z Edisonem skończyła się epoka takich wynalazców, a zaczęła era specjalistów. Edison stwórzył pierwsze laboratorium techniczne, „fabrykę wynalazków”, w której badania prowadzono zespołowo.

„Czarodziej z Menlo Park” zmarł w osiemdziesiątym czwartym roku życia. W hołdzie dla wielkiego wynalazcy na znak żałoby zgaszono światła we wszystkich domach w Ameryce. Śmierć człowieka, który dał ludziom żarówkę, pogrążyła jego kraj w ciemnościach.

Odkrywca raju

Paul Gauguin

1848-1903

Słowniki i encyklopedie podają, że Gauguin był malarzem francuskim. To złudzenie, pozór. Był barbarzyńcą, zawsze obcym kulturze europejskiej, która, wyczerpana, powielała wzory akademickie. Gauguin szukał miejsc, gdzie duchowość nie została zagubiona, gdzie lud wierzy i przeżywa uczucia metafizyczne, gdzie malując można dotrzeć do tajemnicy istnienia.

Gauguin - samotnik, postać na poły legendarna (sam kreował swoją legendę), przywódca symbolistów, niedoceniany artysta, uciekinier na wyspy mórz południowych - wykonywał wiele zawodów: marynarza, pośrednika giełdowego, robotnika budującego Kanał Panamski. Jego żona Dunka (W pewnym czasopiśmie przeczytałem, że żoną malarza była „zwykła Francuzka”. Napisała to znana publicystka zajmująca się historią sztuki. Zgroza!) Mette Sophie Gad po kilku latach małżeństwa ze zdumieniem stwierdziła, że wychodziła za spokojnego, bogatego maklera, a mężem jej jest marzyciel, którego celem życia jest poświęcić się sztuce.

Rodzice Gauguina uciekając przed rewolucją 1848 roku wyruszyli do Peru, gdzie matka Paula miała daleką rodzinę. W drodze na atak serca zmarł ojciec. Matka z dwojgiem dzieci kontynuowała podróż.

W Ameryce Paul znalazł się po raz pierwszy w raju. Mieszkał z krewnymi w rezydencji. Stryjeczny dziadek Don Tristan Moscoso był ważną figurą w Peru, jego zięć zaś został prezydentem. Paul spędził sześć wspaniałych lat w egzotycznym świecie.

Rewolucja kończy szczęśliwy okres. Gauguinowie wracają do Francji. Tutaj Paul uświadamia sobie, że jest obcy. Nie zna francuskiego, mówi tylko po hiszpańsku. Czuje niechęć Francuzów. Zamyka się w sobie i oddaje marzeniom. Ujawnia się jego talent plastyczny. Rzeźbi w drewnie. Jest inteligentny, ale źle się uczy. Jeden z nauczycieli stwierdza:

- Ten chłopak będzie albo kretynem, albo geniuszem.

Paul marzy o egzotycznych krajach. Gdy osiąga pełnoletność, zostaje marynarzem. Pierwszy rejs prowadzi go do Rio de Janeiro. Poznana tam pani Aimee sprawia, że staje się „wielkim ladaco”. W drodze powrotnej słucha opowieści porucznika, który mówi o trzech latach spędzonych na małej wyspie wśród dzikich.

Niebawem odbywa podróż dookoła świata i odkrywa urok wysp Pacyfiku. Tymczasem w Europie kończy się czas pokoju. Wojna francusko-pruska zastaje Gauguina w marynarce wojennej. Po klęsce Francji Paul dzięki protekcji swego opiekuna pana Arosy zostaje pośrednikiem giełdowym. Gauguin ma wyczucie, wie, na co stawiać, i wygrywa. Uzyskuje duże dochody. Jego młoda żona jest zadowolona z męża, który zdobywa czterdzieści tysięcy franków rocznie. Mette szybko zapomina, że była guwernantką, stroi się w futra, drogie suknie, bawi się. Jej mąż tymczasem przechodzi ewolucję. Z urzędnika staje się miłośnikiem sztuki. Ceni Courbeta i Delacroix, o którym mówi, że miał „temperament dzikiej bestii”. Kupuje dzieła impresjonistów i sam zaczyna malować. Podpatruje technikę Maneta. Styka się z Pissarrem i Cezanne'em. Wreszcie decyduje się zerwać z giełdą. Robi to w odpowiedniej. chwili (grudzień 1881), gdyż miesiąc później następuje wielki krach. Gospodarka upada. Gauguin myśli, że utrzyma siebie i rodzinę ze sprzedaży obrazów. Przekonuje się szybko, że to mrzonka. Żona opuszcza go i udaje się z dziećmi do Danii. Paul jeszcze usiłuje pracować jako handlowiec, jedzie w tym celu do Kopenhagi, ale trafia na barierę nieufności. Zresztą i jego samego handel brezentem nie interesuje. Wraca do kraju i żyje w nędzy. Od kiedy Paul popadł w biedę, żona zrywa z nim kontakty. Nie ma pieniędzy, nie ma uczuć. Henri Perruchot pisze, że dla Mette „pieniądze są jedyną więzią, jaka ją łączy z Gauguinem”.

Gdy malarzowi zaczyna się lepiej powodzić, żona pisze do niego listy, gdy on żyje w nędzy - początkowo z synem Clovisem - milczy. Gauguin długi czas łudzi się, że kobieta, którą kocha, wróci do niego i będzie go kochać. O swej naiwności przekona się dopiero w 1895 roku. Wówczas ostatecznie zerwie z Europą.

Na razie ucieka przed drożyzną Paryża do Bretanii. W Pont-Aven uważany jest za malarza rewolucjonistę. Staje się przywódcą artystów. Do jego uczniów należy Emil Bernard. Tymczasem w Arles Vincent van Gogh chce utworzyć falanster malarzy. Zaprasza Gauguina. Ten po półrocznym wahaniu jedzie do Prowansji, która jednak nie zachwyciła go. Wprawdzie razem mieszkają i malują, ale te dwie osobowości nie potrafią się do siebie dostosować. Vincent jest nerwowy, stale podniecony, Gauguin spokojny i ironiczny. Obaj szukają wrażeń nie tylko w plenerze, ale i w podejrzanych spelunkach. Niebawem Vincent zacznie przejawiać wyraźne oznaki choroby psychicznej. Paul trochę się boi i myśli o wyjeździe. To jeszcze bardziej zakłóca kruchą psychikę Vincenta. Pewnego wieczoru rzuca w Gauguina brzytwą. Tej nocy Paul nocuje w hotelu. Gdy wraca do domu, dowiaduje się, że nocą zamordował Vincenta. Przy bliższych oględzinach „ciała” okazuje się, że van Gogh śpi. Krew w całym domu budzi w gapiach grozę. Policja stwierdza, że Vincent w napadzie szału obciął sobie ucho, po czym zasnął. Gauguin potajemnie odjeżdża.

Atmosfera Paryża przytłacza malarza. Mówi:

- To, co państwo aprobuje - marnieje, to, co bierze w opiekę - zamiera.

Może więc dobrze, iż państwo nie roztoczyło opieki nad Gauguinem. Jego talent rozwija się, ale publiczność go nie rozumie. Nic dziwnego, skoro malarz wyznaje zasadę: „Brzydkie może być piękne, ładne - nigdy”. Paryżanie szukali na wystawach obrazów ładnych.

Gauguin ma dość Europy.

- Potrzebuję barbarzyństwa - oznajmił.

Wyjeżdża do Panamy i na Martynikę („To, czego pragnę najbardziej, to wydostać się z Paryża, który jest dżunglą dla biedaka - pisał. - Zabieram farby i pędzle i zatopię się w przyrodzie z dala od ludzi”. Z Martyniki pisał w liście do żony: „Nie brak tu żon Putyfara. Niemal wszystkie są ciemnoskóre, od barwy najczarniejszego hebanu do matowej bieli Maorysek”... Oto jak według malarza postępują kobiety z Martyniki: „... posuną się nawet do rzucenia uroku na owoc, który ci podają, byle cię tylko złapać w pułapkę...”), ale wyprawa okazuje się pomyłką marzyciela. Myśli więc o osiedleniu się na Madagaskarze albo na Tahiti.

Pobyt na wyspie był ważny z punktu widzenia artystycznego. M. Howard pisze, iż zmysł handlowy Gauguina „podpowiadał mu, że sceny egzotyczne z Martyniki będą atrakcyjne dla znudzonych paryskich kolekcjonerów sztuki”. I rzeczywiście - znany krytyk O. Mirbeau w 1891 roku stwierdził: „Odtąd Gauguin jest swoim własnym mistrzem”.

Malarz złożył w Ministerstwie Kolonii podanie o posadę na Polinezji:

„Sądzę, że służyłem rządowi wiernie i inteligentnie, jako dobry republikanin”. Po odmowie powiedział:

- Przeważnie do kolonii wysyła się takich, co robią głupstwa, na przykład okradają kasę.

Coraz gorzej znosi biedę. Zrzędzi:

- Dzień w dzień zbiera się składki na powodzian. Ale nie na malarzy.

Wreszcie zawiera umowę, że za własne pieniądze pojedzie na Tahiti, a po powrocie Muzeum Luksemburskie kupi jego prace z Oceanii. Impresjoniści uważają, że podróż Gauguina jest tylko reklamą. Renoir oznajmił, że nie ma potrzeby jechać na Tahiti:

- W Batignolles maluje się równie dobrze.

Wyspa na Pacyfiku okazała się piękna jak z bajki. Gubernatorowi malarz mówi, że przyjechał z misją artystyczną. Od razu wszyscy biorą go oczywiście za szpiega i nadskakują mu. Gauguin jest zachwycony pejzażem i pierwotnym wdziękiem ludzi. Bierze za żonę trzynastoletnią Tahitankę. Poznaje wierzenia tubylców. Z braku pieniędzy wraca po dwóch latach. Pokazuje swoje prace. Krytycy piszą, że na obrazach pana Gauguina „samice małp spoczywają na suknie bilardowym”. Dawny mistrz Pissarro twierdzi, że Gauguin okradł dzikusów z Oceanii, że to nie on malował obrazy z Tahiti.

Malarz zaszywa się w Bretanii i tu kształci swego ucznia Armanda Seguina. Gdy ten chce kłaść obok siebie barwy dopełniające się (czerwony z zielonym, pomarańczowy z niebieskim), co mistrz potępia, bo wywołują one „zderzenia, a nie harmonię”, Gauguin nic nie mówiąc wyciąga rewolwer, nabija go i kładzie obok siebie. Seguin natychmiast przestaje stosować barwy dopełniające.

W 1895 roku ponownie wyrusza w tropiki, gdzie żyje jak basza. Pozostanie tu do końca życia. Jego dewizą było „pędzić do utraty tchu i skonać w szaleństwie. Rozsądku, jakże mnie nudzi twoje ziewanie”. Zerwał ze starą rutyną Europy. Odrzucił „lękliwość ekspresji zwyrodniałych ras”. (P. Gauguin „Noa, Noa”). Umarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat.

Porzucił swą epokę jak awanturnik, jak inny buntownik, Artur Rimbaud.

Położył razem z Cezanne'em podwaliny pod sztukę XX wieku.

Degas powiedział słusznie:

- Czym dla pokolenia tysiąc osiemset siedemdziesiątego stał się się Manet, tym dla pokolenia tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego był Gauguin.

A może Gauguin jest ważny także dla następnych pokoleń? Przecież nigdy nie przestaną być aktualne pytania, które stawiał w swoich dziełach: Skąd przebywamy? Kim jesteśmy? Dokąd idziemy?

Twórca psychoanalizy

Sigismundus (Sigmund)

Salomon Freud

1856-1939

Wielki pisarz J. Borges nazwał go wariatem, „człowiekiem w kółko przetrawiającym obsesje seksualne”. Wyznał: „Próbowałem go czytać i uznałem, że to albo szarlatan, albo w pewnym sensie szaleniec”. Obrzucano Freuda gorszymi epitetami: zboczeniec, demoralizator, antychryst. W kuriozalnej książeczce „O Freudzie i Einsteinie jako oszustach w nauce” Z. J. Daszewski oskarża twórcę psychoanalizy o głoszenie haseł komunistycznych. Autor stwierdzał, że teoria Freuda przyczyniła się do rozpowszechnienia komunizmu w Europie (rzecz pisana w 1954 roku w Nowym Jorku). Byli tacy (G. Miller), co uważali, że „psychoanaliza jest chorobą, z której należałoby wyleczyć naszą kulturę”.

Z drugiej strony określano autora „Wstępu do psychoanalizy” mianem geniusza (kandydował do Nagrody Nobla), akuszera duszy, lekarza ludzkości. Zestawiano go z Darwinem i Kopernikiem. Einstein twierdził, że Freud jest umysłowością tej miary co Kant czy Goethe. Wielkość wiedeńskiego lekarza i znaczenie jego pracy doceniali R. Rolland, T. Mann, M. Proust.

Zygmunt Freud urodził się na Morawach, we Freibergu. Jego ojciec pochodził z Tyśmienicy w Małopolsce. Ten syn rabina był kupcem bławatnym, handlarzem wełny. Zygmunt - choć nie praktykował - nigdy nie zerwał z tradycją żydowską. Przed narodzinami przyszłego twórcy psychoanalizy wiejska kobieta przepowiedziała matce Zygmunta, że jej syn będzie wielkim człowiekiem (Z. Rosińska „Freud”). Gdy chłopiec miał cztery lata, rodzina Freudów przeniosła się do Wiednia. Zygmunt był inteligentnym dzieckiem. Jako ośmiolatek czytał Szekspira. Wcześnie też poznał dzieła Goethego, Heinego i Sofoklesa.

W gimnazjum - jak sam wspominał (Z. Freud „Moje życie i psychoanaliza”) - był prymusem. Zamierzał studiować prawo, ale lektura Darwina i odczyt na temat eseju Goethego o naturze skłoniły go do wyboru zawodu lekarza. Nie tyle chciał leczyć, ile poznać człowieka. Po studiach medycznych pracował w szpitalu ogólnym. O poziomie ówczesnej medycyny świadczy teoria dotycząca przyczyny kataru oskrzeli, jaką stworzył kolega ze szpitala, von Pfungen:

- To jest związane z myciem pleców. Prawa strona oskrzeli rzadziej ulega zakażeniom, ponieważ lewa ręka, czyli słabsza i leniwsza, nie myje tak silnie prawej strony jak prawa ręka lewej (I. Stone „Pasje utajone, czyli życie Zygmunta Freuda”).

Wkrótce Freud został asystentem słynnego psychiatry profesora Meynerta. Profesor zaproponował, żeby Zygmunt przejął jego wykłady na temat anatomii mózgu. Freud odmówił. Przestraszył się odpowiedzialności. Był człowiekiem przewrażliwionym, kapryśnym, a jednocześnie wierzył w swą przyszłą wielkość. Przesadnie zwracał uwagę na pieniądze. W Paryżu wściekał się na widok cen.

W 1882 roku poznał Martę Bernays, z którą ożenił się cztery lata później. Przeżyli razem całe życie. Zygmunt rozpoczął praktykę lekarską. Dzięki niej mógł utrzymać rodzinę. Miał sześcioro dzieci.

Ze względów finansowych stosował metody leczenia wymagające czasu (np. elektroterapię).

- Przepisywanie wizyt w zakładzie hydropatycznym po jednorazowej konsultacji było niewystarczającym źródłem dochodów - wyjaśnił bez zażenowania.

Dobro pacjenta jakby go nie interesowało.

Dla poszerzenia horyzontów udał się do Paryża, do francuskiego neurologa J.M. Charcota, który stosował hipnozę. Zajmował się między innymi histerią. Po powrocie do Wiednia Freud przedstawił doświadczenia Charcota z przypadkami męskiej histerii. Spotkało go lodowate przyjęcie. Przewodniczący Towarzystwa Lekarskiego stwierdził, że słowa Zygmunta brzmią jak naukowa bajka.

- Jak pan może mówić takie nonsensy. Hysteron (sic!) to znaczy macica.

(powinno być „hystera”). Jak zatem może mężczyzna być histerykiem? - pytał Freuda ordynator wiedeńskiego szpitala.

W 1886 roku Freuda powołano do wojska austriackiego. Służył jako lekarz w Ołomuńcu. Kiedyś wybrał się do kawiarni. Przy sąsiednim stoliku siedziało dwóch generałów. Kelnerzy na nikogo innego nie zwracali uwagi. Porucznik Freud złapał jednego z kelnerów za połę fraka i zawołał:

- Proszę pana! Być może ja też będę kiedyś generałem, więc proszę mi podać szklankę wody! (M. Freud „Freud - mój ojciec”).

Wiele lat praktyki lekarskiej dało Freudowi materiał, który stał się podstawą psychoanalizy. Przypadki Berty Pappenheim i Emmy von Neustadt doprowadziły go do epokowego odkrycia. Odkrył zjawisko stłumienia przeżyć z dzieciństwa i przede wszystkim odkrył nieświadomość - nieznany obszar duszy człowieka. Po jakimś czasie uznał element seksualny za najważniejszy w życiu człowieka i w zaburzeniach w tej sferze doszukiwał się źródeł chorób nerwowych.

Przełom wieków stał się też przełomem w życiu Freuda. Opublikował

„Interpretację marzeń sennych”, „Psychopatologię życia codziennego”,

studium o dowcipie. Niebawem zgromadził wokół siebie grupę uczniów i

współpracowników. Do najwybitniejszych psychoanalityków należeli C.G. Jung,

A. Adler, O. Rank. Założyli Towarzystwo Psychoanalityczne, zaczęli wydawać własne pismo. Teoria Freuda zyskała uznanie. Na przewodniczącego Towarzystwa Freud wkrótce zaproponował nie siebie, lecz Junga. Zamiarem twórcy psychoanalizy było obalenie ewentualnych zarzutów, że nowa metoda leczenia (a zarazem koncepcja człowieka) jest wymysłem i „awanturą żydowską”.

Prędko okazało się, że najwybitniejsi współpracownicy Freuda tworzą własne koncepcje i negują odkrycia mistrza. Pierwszy odszedł Adler, potem Jung, który stworzył błyskotliwą psychologię analityczną.

Adler i Jung zarzucali Freudowi jednostronność teorii psychoanalitycznej. Adler akcentował znaczenie kompleksu niższości i wyższości, pragnienia dominacji, wynikających ze złego wychowania (zaniedbania lub rozpieszczenia).

Jung nie mógł uznać dominującej roli instynktu seksualnego. Uważał, że w człowieku (w nieświadomości) działają inne siły: zwłaszcza tzw. archetypy - formy nieświadomości zbiorowej związane z dziedziczonym sposobem reagowania. Jung stwierdził, że w psychice człowieka działa wiele czynników, toteż rozszerzył pojęcie libido na całą energię psychiczną.

Z kolei przedstawicielka młodszej generacji psychoanalityków, Karen Horney. zarzuciła Freudowi, że obserwował jedynie neurotyczne tendencje ludzi z warstw mieszczańskich cywilizacji zachodniej (Dodajmy: Austrii przełomu XIX i XX w. Obserwacje poczynione na Papuasach czy Francuzach wieku Oświecenia dałyby rezultaty całkowicie inne od rezultatów osiągniętych przez Freuda.) i traktował je jako właściwe naturze ludzkiej.

Przed wybuchem I wojny światowej Freud napisał pracę „Totem i tabu”, gdzie dość dowolnie opisał początki cywilizacji. Teoria o zjedzeniu ojca i ubóstwieniu go po śmierci nie znalazła potwierdzenia.

W czasie wojny Freud przeżył chwile upojenia militaryzmem. Otrzeźwiał, gdy zobaczył pustki w sklepach i swojej kieszeni. Niedostatki finansowe nadrobił „furią aktywności nie spotykaną w dziejach nauki” (E. Jones). Napisał dziewięć esejów lansujących swe teorie.

Po wojnie zainteresował się problemami kultury i jej rolą w genezie nerwic. Napisał między innymi: „Przyszłość pewnego złudzenia” i „Cierpienie w kulturze” (błędnie tłumaczone „Kultura jako źródło cierpień”). Zajął się także problemem popędu śmierci. Nie zaniedbywał też praktyki lekarskiej. Bywało, że miał dziesięciu pacjentów dziennie. Podczas seansu psychoanalitycznego nie patrzył na zegarek. Miał bowiem suczkę rasy chow-chow, Jofi, która kładła się przy drzwiach gabinetu i leżała tam spokojnie. Freud wiedział, że kiedy Jofi podnosi się z podłogi, powinien kończyć seans. Suczka nie pomyliła się nigdy nawet o minutę.

W 1932 roku we Freibergu na domu, w którym urodził się Freud, wmurowano tablicę pamiątkową.

- Powoli zaczynam czuć się jak pomnik - skomentował to bohater dnia.

Wkrótce też w uznaniu piękna stylu, jakim pisał swe dzieła, otrzymał nagrodę literacką imienia Goethego. Dostrzeżono w nim pisarza, siewcę nowych idei. Tymczasem w 1933 roku w wielu miastach Niemiec naziści spalili jego książki. Uznali je za wywrotowe.

Niedługo przed śmiercią Freud napisał książkę o Mojżeszu, w której twierdził, że prawodawca Żydów był Egipcjaninem. Ostatnie słowa kreślił w czasie, gdy Niemcy zajęli już Austrię. Dzięki pomocy przyjaciół udało mu się wyjechać z kraju. Zamieszkał z rodziną w Londynie.

Od lat dwudziestych, od śmierci córki i wnuczka, chorował. Miał raka szczęki. Po operacji musiał nosić protezę, którą nazywał „monstrum” (P. Babin „Zygmunt Freud - lekarz snów”). Od tej pory nie mógł już rozkoszować się ulubionymi potrawami. Dawniej uwielbiał karczochy, szparagi, grzyby i poziomki. Nie znosił natomiast drobiu i kalafiorów.

Przez całe życie zbierał statuetki, posążki, wazy antyczne, greckie i rzymskie, a także wschodnie. Bardzo interesował się archeologią. Cały gabinet był niemal zasypany antycznymi rzeźbami.

Gdy zmarł we wrześniu 1939 roku, jego ciało spalono. Prochy twórcy psychoanalizy złożono w jego ulubionej greckiej wazie.

Sokrates w kawiarni

Franciszek Fiszer

1860-1937

Franciszek Fiszer, zwany przez przyjaciół Fransem (przed I wojną światową) lub Francem (po I wojnie), był największym oryginałem pierwszych dziesięcioleci XX wieku w Polsce - nie tylko z powodu gargantuicznej sylwetki i ogromnej brody, ale przede wszystkim ze względu na niepowtarzalną osobowość, malowniczą, bujną i pełną fantazji.

Uważał się za filozofa, ściślej - za metafizyka. Do legendy i historii polskiej inteligencji przeszedł jako facecjonista, kpiarz, twórca bon motów i anegdot, spiritus movens intelektualnych dysput.

Urodził się w 1860 roku. Odziedziczył majątek Wielkie Ławy w Łomżyńskiem i pokaźną sumę w gotówce. Miał więc kapitał, który mógł... przehulać. Żył po pańsku, z fantazją, uwielbiał wesołe zabawy w towarzystwie takich samych jak on birbantów. Wielokrotnie urządzał imprezy w warszawskim Hotelu Europejskim, gdzie miał stały pokój. Gdy znudziła mu się Warszawa, zabierał przyjaciół w podróż po Europie. Był fundatorem tych zagranicznych wojaży. Należał do złotej młodzieży, „której wprost z „Sielanki” zdarzało się jechać na dalszy ciąg hulanki do Wiednia, załadowawszy warszawską dorożkę na platformę pociągu wiedeńskiego” (T. Boy-Żeleński).

Zarazem od wczesnych lat wykazywał zainteresowania filozoficzne. Studiował w Lipsku. Był zwolennikiem skrajnego idealizmu. Kanta i pozytywistów z ich koncepcją bytu uważał za blagierów. Głosił pochwałę wolności i nieustannej twórczości w świecie, którego nie można opisać w stałych kategoriach, gdyż jest on tym, co postrzegamy, w czym żyjemy, co tworzymy, a zatem stale się zmienia.

Podobno Fiszer zapisał kilka zeszytów swymi rozważaniami metafizycznymi. Niestety zapisków tych nie odnaleziono. Gdyby dziś, po latach, ujrzały światło dzienne, byłaby to sensacja na skalę światową.

Franciszek Fiszer rzadko rozmawiał z przyjaciółmi o swych poglądach filozoficznych. Brakowało mu - zwłaszcza w późniejszym okresie, w Polsce międzywojennej - inteligentnych partnerów do dyskusji. Okres Polski Odrodzonej mimo rozwoju nauki, a nawet mimo stworzenia oryginalnych szkół filozoficznych (na przykład szkoły lwowsko-warszawskiej) nie sprzyjał głoszeniu poglądów irracjonalnych, subiektywistycznych. Dominował neopozytywistyczny, logiczny nurt filozofii.

W życiu zaś kawiarnianym królowała blaga, kult powierzchownego stosunku do świata głoszony przez Tuwima i Słonimskiego. Publicystyka owego okresu bliższa była poziomem kabaretowi niż eseistyce. Przed I wojną, w czasie zaborów, intelektualiści, sumienie narodu, mieli więcej możliwości głoszenia poglądów o charakterze teoretycznym. Porównując ogólnie dwa nurty kultury: modernizm i okres dwudziestolecia międzywojennego, trzeba przyznać wyższość intelektualną temu pierwszemu. Młodzi twórcy, odrzucając stylistykę Młodej Polski z jej mgłami, snami, tęsknotami, odrzucili także jej głębię: symboliczne rozumienie rzeczywistości, potrzeby metafizyczne.

To były przyczyny dramatów życiowych artystów tej miary co S.I. Witkiewicz,

B. Leśmian czy Franc Fiszer.

W okresie pomyślniejszym dla Fiszera, przed I wojną, Frans miał przyjaciół wśród elity intelektualnej. Zaliczali się do nich: Żeromski, Reymont, Miriam-Przesmycki, Leśmian, Lorentowicz, Brzozowski. Później dołączyli młodsi, na przykład Tatarkiewicz.

Fiszer był wybredny w doborze znajomych. Nie każdego dopuszczał do siebie, chociaż wielu o to zabiegało. Nagabywania ucinał krótko paradoksem. Epatował filistra sprowadzając rozmowę do absurdu. Celował w dowcipie absurdalnym. Kiedyś wiózł znad morza na pamiątkę butelkę z wodą morską. W pociągu zobaczył, że butelka jest pusta, mimo że była zamknięta i nie została rozbita.

- Spojrzałem na zegarek - oznajmił Fiszer zdumionemu rozmówcy - i wszystko zrozumiałem. Zgadzało się co do minuty. Przed chwilą właśnie nastąpił odpływ morza.

Porównywano go z Zagłobą, Sokratesem, Falstaffem, Diogenesem. Jak oni władał doskonale celną ripostą i manifestował pogardę dla spraw świata zewnętrznego. Fiszera zajmowała metafizyka i... dobra kuchnia. W młodości - także dobre zabawy.

Życie ponad stan, pański gest i sarmacka fantazja sprawiły, że majątek rodzinny szybko diabli wzięli. Już w 1898 roku Frans nie miał ani grosza. Od tej pory żył na cudzy koszt. Nie pożyczał nigdy, natomiast z przyjemnością korzystał z dowodów przyjaźni. Chadzał na proszone obiady i kolacje. Mieszkał kątem u znajomych. To zdumiewające: przez czterdzieści lat - niczym Diogenes - Fiszer żył nie mając środków do życia.

Czasami zmuszał się do korzystania z zasobów finansowych nieznajomego przyjezdnego, który pragnął zamienić kilka słów z „mistrzem”, a przy okazji - „jeśli mistrz nie odmówi” (jeszcze czego) - zafundować obiad u Wróbla.

Mistrz godzinami przesiadywał w kawiarniach: Miki (U Mucka), w „Udziałowej”, u Starorypa (Starorypińskiego), w okresie międzywojennym w „Ziemiańskiej” i w IPS-ie. Był duszą towarzystwa. Co chwila ktoś się przysiadał, aby posłuchać jego dowcipu. Często docinał przyjaciołom. O Reymoncie powiedział, że jako pisarz, owszem, jest wcale niezły, ale w metafizyce to „zupełny Boryna”, czym zdyskwalifikował Reymonta na zawsze. O Janie Lorentowiczu, poecie i krytyku, wyraził się następująco:

- Czyta! Sądzi, że w ten sposób staje się inteligentniejszy! Wolę Miriama. Ten od dawna sprawdził na sobie, że inteligencji się nie nabywa.

Żarty Fiszera były dobroduszne, toteż nikt się nie obrażał. W swoich opiniach bywał niekonsekwentny. Zdarzało mu się, że zapominał, co mówił o kimś wcześniej, i raz chwalił, drugi raz uznawał za durnia. Tak właśnie powiedział o Bergsonie. Na zarzut, że jest niekonsekwentny, wyjaśnił:

- Nigdy nie mówiłem, że geniusz nie może być kretynem.

Kiedyś pewien napuszony ichtiolog chciał przy kolacji wykazać ignorancję Franca, zapytał go więc, czy wie, do jakiej rodziny należą śledzie. Fiszer bez zająknięcia odparł:

- Wiem, a jakże: śledzie należą do rodziny zakąsek!

Nie jest znany udział Franciszka Fiszera w ruchu niepodległościowym. Jak wiadomo, miał w rodzinie generała kościuszkowskiego, sam zaś w 1905 roku zetknął się z konspiracją. Wielu jego znajomych należało do organizacji niepodległościowych.

Kiedyś Fiszer wybrał się do przyjaciół na kolację. Gdy się zjawił - nikogo nie zastał. Okazało się, że przed chwilą policja zabrała wszystkich gości do cyrkułu.

- Musiałem zjeść dwadzieścia cztery zrazy - powiedział Fiszer.

Poglądy polityczne miał dość radykalne. Uważał, że nie będzie w Polsce porządku, jeśli nie rozstrzela się siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy szubrawców. Na wątpliwości rozmówcy, czy w Polsce jest aż siedemset pięćdziesiąt tysięcy szubrawców, Fiszer odrzekł:

- Nic nie szkodzi. W razie czego dobierzemy z uczciwych. (J. Lechoń „Dziennik”).

Gdy ktoś niedelikatnie spytał Fiszera, z czego „mistrz” się utrzymuje, Franc odparł, że z różnicy ceny szampana, który w „Adrii” kosztuje dwanaście złotych, a w „Ziemiańskiej” tylko dziesięć.

Niezwykła osobowość, poczucie humoru, inteligencja i radość życia sprawiły, że Fiszer stał się postacią godną literatury. Opisali go Wańkowicz i Słonimski. Wystawiano o nim komedie. Wspomnienia poświęcali mu znani pisarze, bywalcy przedwojennych lokali. K. Błeszyński we wspomnieniach („O mnie i nie o mnie”) napisał:

„Kiedyś przyjaciółeczka pewnego literata, zobaczywszy Fiszera po raz pierwszy w życiu, zdumiona spytała:

- A ten pan to kto taki?

Fiszer sam z surowością wielką jej odpowiedział:

- Jak to, pani mnie nie zna? Pani się nie uczyła nigdy katechizmu? Ja jestem Bóg Ojciec!”

Gdy blisko osiemdziesięcioletniego leżącego w szpitalu lekarz zapytał, ile ma lat, usłyszał:

- Dwadzieścia osiem skończone.

Anegdoty o wielkim Francu, wspomnienia ludzi z nim związanych obejmują całą książkę („Na rogu świata i nieskończoności”).

Życiorys Fiszera w „Polskim słowniku biograficznym” napisał profesor Władysław Tatarkiewicz. Fiszer był bowiem wybitnym człowiekiem, głęboko myślącym, czego przelotne spotkanie w kawiarni nie zawsze dowodziło. Jak Sokrates nie zostawił po sobie dzieła. Jego dziełem był sam Franciszek Fiszer.

Zmarł w kwietniu 1937 roku. Na grobie, w miejscu, w którym wypisuje się zawód zmarłego, widnieje słowo „Myśliciel”.

Mistrz fortepianu

Ignacy Jan Paderewski

1860-1941

Urodził się w Kuryłówce na Podolu, którą wspominał jako najpiękniejsze miejsce na świecie. Był dzieckiem wątłym i stale myślał o śmierci. Żył we własnym świecie. Wcześnie objawił talent muzyczny. Jego ojciec był zesłańcem za udział w powstaniu listopadowym. Miał on pewne zdolności muzyczne i malarskie, grał na skrzypcach. Młody Ignacy Jan wybrał fortepian. Swą grą często popisywał się przed gośćmi. Bywało, że po występie ktoś poddawał Ignacego próbie: zakrywał ręcznikiem klawiaturę. Paderewski bez trudu grał z pamięci to samo.

- Wywoływało to wielkie wrażenie - wspominał po latach.

Po studiach w Warszawie, z których został usunięty za krnąbrność (trzeba przyznać, że przyszły lew salonów paryskich miał trudny charakter), odbył jeszcze studia w Wiedniu i Berlinie. Miał ogromny talent. Uważano go za największego pianistę owego czasu. W Warszawie lansował Paderewskiego odkrywca Tatr Tytus Chałubiński. W kontaktach osobistych Paderewski zniewalał wszystkich. Kobiety były zafascynowane jego rudymi, o niezwykłym odcieniu bujnymi włosami. Kiedyś w Lipsku dwie Amerykanki chciały nożyczkami uciąć pukiel jego włosów. Artysta uciekał przez amfiladę pokoi, aż w ostatnim zamknął się na klucz.

Po pierwszych sukcesach w Wiedniu i Paryżu stał się idolem publiczności.

Zapraszano go do domów prywatnych na występy, proszono o autografy. Rozdawał je bardzo niechętnie. Był kapryśny. Nie znosił najmniejszego szmeru podczas koncertu. Kiedyś przerwał występ, ponieważ kilka osób rozmawiało. W Rosji publiczność urządziła przeciwko niemu wrogą manifestację. Paderewski wezwał policję i w asyście stójkowych skończył koncert. Występ okazał się sukcesem. Wroga początkowo widownia biła artyście gromkie brawo.

Specjalnie dla niego zmieniono konstrukcję fortepianu, aby nie musiał zanadto męczyć palców.

W Paryżu nie od razu go doceniono. Prasa kpiła z określenia „lew Paryża”, jakim obdarzyli Paderewskiego wielbiciele. „Wkrótce usłyszymy jego ryki” - pisały gazety. Po kilku występach pianista miał Paryż u swych stóp. Poznał Czajkowskiego, Gounoda, Saint-Saensa i ostatnią uczennicę Chopina, panią Dubois. Po tournee we Francji przyszła kolej na Anglię. W Oxfordzie występował w bardzo dusznej sali. Kilka pań poprosiło o otwarcie okien. Powstał przeciąg. Paderewski czuł zimny wiatr wiejący prosto na rozgrzane plecy. Wstał więc i powiedział:

- Muszę prosić o zamknięcie okna. Nie mogą panie mieć naraz aż dwóch przyjemności: słuchać dobrej muzyki i zabijać pianistę.

Niebawem Paderewski podbił całą Europę. Tylko George Bernard Shaw krytycznie ocenił grę pianisty. Nazwał go „muzycznym kowalem”. Później jednak zmienił zdanie i stwierdził, że Paderewski to „największy pianista owego czasu, a prawdopodobnie wszystkich czasów”.

Paderewski był nie tylko wykonawcą, ale i kompozytorem. Skomponował operę „Manru”, symfonię h-moll, pieśni, „Tańce polskie”. Z jednym jego utworem, menuetem, wiąże się zabawna historia. Chętnie odwiedzał w Warszawie Tytusa Chałubińskiego. Poznał tam pisarza Aleksandra Świętochowskiego. Obaj panowie uwielbiali Mozarta. Stale prosili Paderewskiego, aby grał jego utwory. Za każdym razem z zachwytem wołali:

- Mozart to geniusz! Co za styl!

Pewnego razu Paderewski zagrał menueta. Oczywiście Chałubiński w uniesieniu zawołał:

- Mozart! Co za cudny utwór! Niech pan powie, czy znalazłby się dziś kompozytor zdolny do napisania czegoś równie pięknego?

Paderewski parsknął śmiechem i powiedział:

- Jest taki. To ja.

- Co? Pan żartuje...

- To ja napisałem ten utwór - powtórzył Paderewski.

Tego wieczoru Chałubiński i Świętochowski nie prosili o swego ulubionego kompozytora (I.J. Paderewski „Pamiętniki”).

Przyszedł czas na podbój Ameryki. Pianista przybył, zobaczył i zwyciężył. Podczas tournee w 1891/92 roku publiczność amerykańska oszalała. Kolejne występy w USA potwierdziły wielkość wirtuoza. Powstała - jak to w Ameryce - moda na Paderewskiego. Sprzedawano cukierki z Paderewskim, mydło Paderewskiego. „Dzieciom pod choinkę dawano zabawkę przedstawiającą małego człowieczka w czarnym surducie, białym krawacie, z ogromną ognistą czupryną, siedzącego przy fortepianie” (R. Landau .”Paderewski”). Eskimosi pewien gatunek kartofli nazwali „Paderewski” (zapewne wymawiali „padereki”)

- nie dlatego, że znali tę postać, ale dlatego, że tak nazywa się coś bardzo dobrego (W. Rodziński).

W dwudziestym roku życia ożenił się z Antoniną z Korsaków. Był szczęśliwym mężem i ojcem. Szczęście niestety nie trwało długo. Po roku żona umarła, syn zaś cierpiał na paraliż nóg i przebywał pod opieką dziadków. Później opiekowała się nim pani Górska, z domu baronówna Rosen, żona przyjaciela pianisty. Znajomość z opiekunką przerodziła się w przywiązanie, potem w miłość. Górski, z którym Paderewski studiował i występował w Paryżu, zażądał unieważnienia swego małżeństwa. Paderewski ożenił się z Heleną Górską w 1899 roku, po czym wyjechał z nią do Riond-Bosson koło Morges nad Jeziorem Genewskim, gdzie miał pałacyk. W Warszawie natomiast zbudował hotel „Bristol”.

Mistrz dość długo zachowywał młodzieńczy wygląd. Kiedy pewnego razu spotkały go córki d'Alberta, ucznia Liszta, stanęły jak wryte.

- Wyobrażałyśmy sobie, że jest pan o parę lat starszy od naszego ojca.

- Bo rzeczywiście jestem.

- Jak to możliwe? Ojciec nasz wygląda na znacznie starszego.

Paderewski roześmiał się.

- To dlatego, że nie żeniłem się tyle razy.

Dopiero po chwili zorientował się, że popełnił gafę. Młode panny były córkami czwartej żony d'Alberta.

Po pewnym koncercie za kulisy przyszła wielbicielka i wyznała zdumionemu pianiście:

- Mistrzu, teraz, kiedy pana usłyszałam, może pan już umrzeć.

W 1910 roku, w pięćsetną rocznicę zwycięstwa pod Grunwaldem, Paderewski ufundował pomnik króla Jagiełły. Monument, zwany pomnikiem Grunwaldzkim, projektu Antoniego Wiwulskiego, stanął w Krakowie. Dzień odsłonięcia stał się okazją do wielkiej manifestacji patriotycznej.

W czasie swych zagranicznych podróży pianista podkreślał zawsze, że jest Polakiem, że pochodzi z kraju, który nie istnieje na mapie, a przecież ma prawo do niepodległości.

Paderewski powiedział, że nie wie, czy umie grać na fortepianie, ale na pewno umie przemawiać. Miał niezwykły wpływ na słuchaczy. Wyznał kiedyś, że oddałby tę umiejętność oddziaływania na publiczność w zamian za władzę, jaką posiadał wówczas premier Stołypin - po to, aby uczynić coś pożytecznego dla kraju. Kilka lat później został premierem w odrodzonej Polsce.

W czasie I wojny światowej założył z Henrykiem Sienkiewiczem w Vevey w Szwajcarii Komitet Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce. W Ameryce działał na rzecz niepodległości Polski. To pod jego wpływem prezydent Wilson umieścił w swej deklaracji z 1917 roku punkt, w którym stwierdził konieczność powstania niepodległej Polski. Paderewski ufunduje mu pomnik w Poznaniu.

Przyjazd Paderewskiego do Poznania w grudniu 1918 roku dał mieszkańcom miasta okazję do zamanifestowania uczuć patriotycznych. Dwudziestego siódmego grudnia wywołali oni powstanie wielkopolskie - jedyne udane w naszej historii - i przyłączyli Wielkopolskę do kraju.

Za zasługi Naczelnik Państwa Józef Piłsudski mianował Paderewskiego premierem. Kompozytor pełnił w swym rządzie funkcję ministra spraw zagranicznych. To jego podpis (i Romana Dmowskiego) figuruje pod traktatem wersalskim.

Gdy Paderewski był premierem, mówiło się, że wszyscy muszą tańczyć, jak im zagra - jest przecież muzykiem. Jednakże rządy pianisty nie trwały długo. W związku ze sprawą Małopolski Wschodniej, którą państwa zachodnie raczyły dać nam tylko na dwadzieścia pięć lat, premier musiał podać się do dymisji. Powrócił do Szwajcarii, do działalności koncertowej i pedagogicznej. Jego uczniem był między innymi Witold Małcużyński.

W 1921 roku otrzymał najwyższe polskie odznaczenie, Order Orła Białego.

Był też kawalerem Legii Honorowej i Polonia Restituta.

W 1936 roku założył z Władysławem Sikorskim tzw. Front Morges. Zamiarem organizatorów było zjednoczenie stronnictw centrowych w walce z „rządami pułkowników”. Gdy wybuchła II wojna światowa, sędziwy Paderewski został przewodniczącym Rady Narodowej przy rządzie emigracyjnym. Zmarł w 1941 roku. Pochowano go w Arlinton, w ten sposób, aby ciało wielkiego Polaka mogło wrócić do kraju, gdy tylko ojczyzna będzie wolna. Trumnę ułożono mianowicie na specjalnym wózku, aby nie było problemów z wyjęciem jej z grobowca. Prochy Ignacego Paderewskiego powróciły do Polski po przeszło pięćdziesięciu latach od śmierci muzyka. Pochowano go w archikatedrze warszawskiej.

Wódz

Józef Piłsudski

1867-1935

Gdy 12 maja umierał Pierwszy Marszałek Polski, niewiele osób wiedziało o chorobie, z którą walczył. Pozostawił kraj pogrążony w żałobie po „Dziadku”, obrońcy i faktycznym twórcy niepodległego państwa. Nie było godnego następcy, który potrafiłby kontynuować program Marszałka.

Józef Piłsudski jeszcze za życia był legendą. Bruno Schulz napisał, że Marszałek był jednostką głębszą od narodu, że mimo iż był synem narodu, stał się jego ojcem i twórcą (B. Schulz „Powstają legendy”).

Piłsudski postępował tak, że wywoływał zamierzone wrażenie, sam kreował swą legendę, na przykład w czasie I wojny uchodził za nieustraszonego komendanta, ponieważ nie lękał się kul, jakby jego nie mogły zranić. Po zamachu na jego życie na Targach Wschodnich we Lwowie, kiedy to Ukrainiec Stefan Fedak oddał w stronę Marszałka trzy strzały, Piłsudski -jak gdyby nigdy nic - zgodnie z programem udał się do teatru, gdzie został powitany burzliwą owacją.

Był postacią malowniczą. Do 1925 roku ukazało się o nim sto siedemdziesiąt sześć druków (książek i broszur), nie licząc artykułów w prasie. W chwili śmierci liczba prac poświęconych Marszałkowi przekroczyła kilkaset. Nazywano go polskim Napoleonem i Cromwellem. Miał zagorzałych wielbicieli i przysięgłych wrogów. Nikt nie był obojętny. Mówiono o nim jako o zbawcy ojczyzny (po 1920 roku) i dyktatorze, faszyście (po zamachu majowym i Brześciu). Nie żałowano błota. Oskarżano go o szpiegostwo na rzecz Austrii. W 1920 roku, gdy Naczelnik Państwa pojechał do Puław przygotować słynne kontruderzenie, zwane później „cudem nad Wisłą”, zarzucono Piłsudskiemu zdradę. Byli tacy, którzy „wiedzieli”, że za swą zdradę wziął od Rosjan dwa miliony rubli.

Pochodził z Zułowa na Litwie. Urodził się w rodzinie szlacheckiej o patriotycznych tradycjach. Już na studiach zetknął się z organizacjami konspiracyjnymi. Za powiązania ze spiskowcami, którzy dokonali zamachu na cara Aleksandra III (sam nie brał udziału w spisku), został zesłany na pięć lat na Syberię. Tam nastąpiło zdarzenie, którego nie zapomniał do końca życia. Spotkał wróżkę - Cygankę, która uparła się, że mu powróży. Spojrzała na rękę młodego człowieka i ze zdumieniem, nieco przestraszona, krzyknęła:

- Cariom budiesz! - i uciekła (W. Jędrzejewicz „Józef Piłsudski, życiorys”).

Po powrocie do Wilna związał się z polskimi socjalistami. Był jednym z przywódców PPS. Nosił pseudonim „Towarzysz Wiktor”. Redagował „Robotnika”. W związku z tą działalnością został aresztowany i osadzony w X pawilonie Cytadeli Warszawskiej. W więzieniu udawał obłąkanego. Symulował manię prześladowczą. Pił tylko wodę i jadał tylko jaja na twardo (ze skorupką). Mówił, że chcą go otruć.

- Była to niezmiernie przykra gra - wspominał potem.

- Udawanie obłędu, ciągła baczność na swe ruchy, na wyraz twarzy.

Zmęczony napięciem, oznajmił, że jest normalny. Na to czekali obserwujący go lekarze. Po oświadczeniu więźnia, że jest normalny, przekonali się ostatecznie, że mają do czynienia z psychicznie chorym.

Koledzy z PPS postanowili odbić „Wiktora”. Mieli swego lekarza w więzieniu. Ów lekarz, doktor Mazurkiewicz, stwierdził, że Piłsudski to „bardzo ciekawy przypadek, i oświadczył, że chce więźnia dokładnie zbadać. Zamknął na klucz pokój dyżurny i wręczył Piłsudskiemu eleganckie ubranie. Ten przebrał się. Obaj panowie, spokojnie rozmawiając, wyszli z budynku i przeszli do bramy. Mazurkiewicz powiedział:

- Wasza ekscelencja pozwoli...

Piłsudski, wytwornie ubrany, z cylindrem w ręku, minął salutującego strażnika. Lekarz i więzień odjechali podstawioną dorożką. Według planu mieli odjechać galopem. Dorożka tymczasem wlokła się, ciągnięta przez chudą szkapinę. Wściekły Mazurkiewicz zaklął do dorożkarza:

- Tobie trupy wozić, a nie żywych ludzi!

Teraz Piłsudski zorganizował bojówki (Organizacja Bojowa), które miały zdobyć pieniądze na działalność konspiracyjną, na zakup broni dla związków strzeleckich (przyszłej kadry polskiej armii). Jak to zrobić? Na przykład napadając na urząd skarbowy, bank. Akcja w Opatowie przyniosła dwanaście tysięcy rubli, w Wysokiem Mazowieckiem aż pięćset tysięcy. Do najbardziej brawurowej akcji doszło pod Bezdanami. Czterech premierów in spe napadło na pociąg pancerny wiozący pieniądze z Królestwa do banku w Rosji. Piłsudski osobiście dowodził akcją. Podzielił towarzyszy na trzy grupy: jedna miała opanować stację i odciąć łączność, druga była w pociągu i neutralizowała opór, trzecia zaatakowała wagon pocztowy. „Mścisław” (Piłsudski) po rosyjsku zażądał otwarcia drzwi wagonu. W razie odmowy rzuci bombę (miał tylko rewolwer). Bluff udał się. Bojowcy zdobyli ponad dwieście tysięcy rubli.

W owym czasie Piłsudski nie był już socjalistą. Pytał: „Czy jest taki człowiek, który zgodzi się umierać za podwyższenie płacy zarobkowej o dziesięć groszy? Trzeba ludziom dać cel godny ofiar”. Tym celem będzie wolna Polska.

Utworzył związki strzeleckie, które z chwilą wybuchu I wojny przekształciły się w Legiony Polskie. Komendant wybrał na swego tymczasowego sojusznika najsłabszego z zaborców, Austrię. Tylko na terenie zaboru austriackiego można było szkolić przyszłe polskie wojsko. Szóstego sierpnia 1914 roku najsłynniejsza Pierwsza Kompania Kadrowa liczyła stu czterdziestu piechurów i dwunastu ułanów Beliny-Prażmowskiego (B. Urbankowski „Filozofia czynu”).

Garstkę zapaleńców wspierała elita intelektualna: Żeromski, Witkiewicz (ojciec), Sieroszewski, Leon Chwistek, Andrzej Strug, Juliusz Kaden-Bandrowski. Wielu z nich walczyło u boku Komendanta. Prędko jednak okazało się, że zaborcy nie liczą się z Polakami. Legiony wobec wojsk państw centralnych to mucha wobec słonia. Piłsudski przeżywa załamanie. Cała praca na nic. Mówił wtedy do siebie: „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało” (z Moliera). Czas płynie, walki są krwawe. Piłsudski nie chce, aby Polacy byli „mięsem armatnim”. Żąda zgody państw centralnych na polską państwowość. Wobec odmowy wywołuje kryzys przysięgowy w Legionach. Zostaje internowany na terenie twierdzy w Magdeburgu. Spędzi tu ponad rok, do końca wojny. Pozostawieni w kraju podkomendni utworzą Polską Organizację Wojskową - zalążek państwa podziemnego.

Po wojnie i rząd lubelski, i Rada Regencyjna przekazują Piłsudskiemu władzę. Zostaje tymczasowym Naczelnikiem Państwa. Wówczas jego celem jest doprowadzenie do wyborów parlamentarnych i wytyczenie granic.

W kraju zastał naród skłócony. „Każdy chciał swojego rządu, każdy groził, że innego nie usłucha”. Naczelnik usiłował zjednoczyć wszystkich obywateli w pracy dla kraju. Tymczasem sejm, zamiast pracować, tracił czas na walki partyjne. Początkowo błyskawicznie uchwalił konstytucję, lecz potem spory uniemożliwiły normalną pracę. Doszło do tego, że Piłsudski bez zgody sejmu kazał kierować nadwyżki budżetowe na zakup floty handlowej, na rozbudowę Gdyni i Katowic.

Był pierwszym władcą odrodzonej Polski.

Ówczesny adiutant Naczelnika Józefa Piłsudskiego Bolesław

Wieniawa-Długoszowski cytując Krasińskiego powiedział o Komendancie:

Mieczem swym wsparty na ojczyzny grobie,

Całun jej w sztandar zmienił zwycięski.

W Bibliotece Jagiellońskiej przechowywano Księgę Królewską, w której wpisywali się polscy królowie (od Henryka Walezego do Stanisława Augusta). W czasach rozbiorów pozostawiono wolne miejsce dla następnych władców, wybitnym osobistościom zaś przedkładano do podpisu strony na końcu księgi. Naczelnik Piłsudski wpisać się mógł tuż po podpisie ostatniego króla Rzeczypospolitej Obojga Narodów.

Kiedyś w rozmowie ze współpracownikami Piłsudski powiedział:

- Jest pewien rodzaj człowieka, który, gdy mu powiedzieć: „Panie, zastanów się pan. To, co pan robi, jest szkodliwe dla Polski, jest niemoralne czy nieetyczne” - on ruszy lekceważąco ramionami i będzie pana uważał za moralizującego deklamatora.

Dopiero kiedy dostanie w pysk, to się drapie za ucho i dochodzi do przekonania, że musiał zrobić coś złego. W tej sytuacji jasna staje się motywacja zamachu dokonanego przez Marszałka w maju 1926 roku.

Pod koniec lat dwudziestych Piłsudski został premierem. Udał się wtedy do Genewy, gdzie Rada Ligi Narodów miała rozpatrywać skargę Litwy, która utrzymywała, że jest w stanie wojny z Polską. Po czterdziestu minutach debaty nad zarzutami Litwinów Marszałek wstał, podszedł do premiera Litwy Voldemarasa i spytał:

- Panie Voldemaras, ja chcę wiedzieć, czy między nami pokój czy wojna. Bo jeśli wojna, sprawę załatwiam ja, a jeżeli pokój, sprawę załatwi mój minister spraw zagranicznych.

Voldemaras, zaskoczony, wykrztusił:

- Pokój.

Gdy Marszałek pojechał do Rumunii na zaproszenie króla Ferdynanda, został powitany na stacji. Król zamierzał powitać Piłsudskiego nonszalancko, bo marszałek to nie król. Jednakże gdy ujrzał Marszałka wychodzącego z wagonu i napotkał spojrzenie siwych oczu spod nastroszonych brwi, mimowolnie odrzucił papierosa i stanął na baczność.

W 1934 roku w Krakowie zaczęto sypać Piłsudskiemu kopiec za życia. Adiutant Marszałka wspomina, że czuł się wówczas nieswojo i miał przeczucie, że wódz nie pożyje długo. Nie pomylił się. Właśnie w tym roku choroba dała znać o sobie. W ciągu kilku miesięcy dokonała ogromnych spustoszeń. Piłsudski bardzo schudł. Na kilka tygodni przed śmiercią lekarze stwierdzili raka wątroby. Marszałek zmarł wieczorem 12 maja 1935 roku. Pochowano go na Wawelu z królewskimi honorami. Mózg Marszałka znalazł się na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, serce wraz z prochami matki Komendanta złożono na Rossie.

Cały kraj pogrążył się w żałobie. Pogrzeb twórcy odrodzonego państwa polskiego stał się wielką manifestacją patriotyczną. „Wiadomości Literackie” specjalnym numerem (1935 nr 23) uczciły pamięć Józefa Piłsudskiego.

Pomnika w stolicy Polski Marszałek doczekał się dopiero w 1995 roku. Niestety kontrowersję wzbudza lokalizacja monumentu: pod Hotelem Europejskim, a nie na placu jego imienia (dawniej placu Saskim).

Człowiek, który zwyciężył czas

Marcel Proust

1871-1922

Ten zniewieściały esteta, dandys marzył, by dostać się do salonów arystokracji. Zachwycał nobliwe matrony zachowaniem, które jego rówieśników doprowadzało do pasji. Rozpieszczony przez matkę, był nadwrażliwy; bał się przeciągów i nawet wiosną chodził w grubym futrze.

Już w dzieciństwie zdumiewał niezwykłą inteligencją, wspaniałym darem obserwacji, znakomitą pamięcią. Miał fenomenalny słuch: potrafił naśladować sposób zachowania, mówienia innych. Przenikliwie patrzył na ludzi i nieustannie analizował to, co mówią.

Alfons Daudet, mając na myśli niezwykły talent obserwacyjny młodego dandysa, powiedział:

- Marcel Proust to istny szatan.

Nie było w nim nic szatańskiego. Proust chorobliwie pragnął akceptacji i ta wnikliwa obserwacja pozwalała mu poznać charakter ludzi oraz ich zamiary. Tak naprawdę nimi gardził, ale był uprzejmy, przymilny, nadskakujący.

W wieku dziewięciu lat miał pierwszy atak astmy, choroby, która zmieniła całkowicie tryb jego życia. Była to choroba psychosomatyczna i wiązała się z potrzebą miłości. Gdy nie było przy nim matki, odczuwał lęk. Jego egzaltowane przywiązanie do niej świadczy o neurotyzmie. Kiedyś napisał do niej list, gdy spała obok w pokoju:

„Wolę, mimo wszystko, mieć ataki i być Tobie miłym niż nie być miłym i nie mieć ataków”.

Z powodu choroby musiał ograniczyć kontakt ze światem zewnętrznym. Przesiadywał w domu albo na przyjęciach. Rodzicom nie podobało się światowe życie ich syna, ale Marcel na to nie zważał. Żeby czegoś dokonać, wstąpił na ochotnika do wojska i na sprawdzianie zajął... przedostatnie miejsce.

W tym też okresie rozpoczął życie uczuciowe. Adorował kobiety, obsypywał je kwiatami, ale nic ponadto. W rozmowie z A. Gide'em powiedział, że „kobiety kochał tylko duchowo, a miłości zaznał z mężczyznami”. Nic więc dziwnego, że w swojej powieści stwierdził: „Miłość zostaje sprowokowana przez kłamstwo i polega na pragnieniu, aby nasze cierpienia ukoiła osoba, która je wywołała”.

Dość dobrze poznał wyższe sfery i przekonał się o ich ubóstwie duchowym.

Ze złośliwą satysfakcją notował w pamięci każde słowo, każde wyrażenie. Bawił się w światowca i z niedbałą miną dawał o wiele za duże napiwki, aby wszyscy sądzili, że ta hojność wynika z roztargnienia, a nie z wyrachowania. W salonach poznał wielu znanych ludzi, m.in. Anatola France'a.

Kiedyś spytał autora „Thais”:

- Jak pan to robi, że pan tyle wie?

- To bardzo proste, drogi Marcelu - odparł France. - Kiedy byłem w twoim wieku, nie byłem piękny jak ty i nie miałem wcale powodzenia, nie bywałem nigdzie, tylko siedziałem w domu i czytałem, czytałem bez wytchnienia.

Marcel także był oczytany. Znał doskonale literaturę francuską, znał Ibsena i Dostojewskiego. Potrafił naśladować wielu pisarzy, na przykład Goncourtów.

Dzięki znajomościom towarzyskim udało mu się uzyskać przedmowę France'a do swego debiutu literackiego „Plaisirs et jours”. Ta dekadencka proza (i wiersze) została wydana z nutami i sentymentalnymi ilustracjami. Książka wzbudziła kpiny. Pytał Proust przyjaciela:

- Czytałeś moją książkę?

- Niestety, jest za droga (kosztowała trzynaście franków pięćdziesiąt centimów, gdy książki przeciętnie osiągały cenę trzech franków).

- Jak to za droga? Przedmowa France'a cztery franki, rysunki pani Lemaire cztery franki, muzyka Hahna cztery franki, moja proza jeden frank, wiersze pięćdziesiąt centimów. Razem trzynaście pięćdziesiąt. To przecież nie jest wygórowana cena?

Luksusowe cacko Prousta zostało wyśmiane. Uważano go za bogatego amatora. Nawet po latach, gdy przyniósł wydawcy pierwszy tom „W poszukiwaniu straconego czasu”, redaktorzy nawet nie przeczytali rękopisu.

Proust doraźnie zajmował się krytyką literacką i tłumaczeniem Ruskina, mimo iż nie znał angielskiego. To właśnie Ruskin, a nie sławna magdalenka uświadomił Proustowi jego powołanie: opisanie swojego życia, odnalezienie utraconego czasu dzieciństwa i młodości.

Swoje dzieło zaczął pisać dopiero po śmierci rodziców. Wtedy też przeniósł się do mniejszego mieszkania. Nie mieściły się w nim wszystkie książki. Świeżo kupiony tom Sainte-Beuve'a czy Merimeego dawał od razu przyjacielowi mówiąc:

- Zatrzymaj go. Jak mi będzie potrzebny, zwrócę się do ciebie. U mnie się zgubi.

Nowe mieszkanie miało jeszcze jedną wadę - było akustyczne. Proust namówił sąsiada, żeby hałaśliwych napraw dokonywał w nocy, ponieważ wtedy nie śpi. Proust bowiem sypiał w dzień. Inni lokatorzy buntowali się i hałasowali w porze zupełnie niestosownej, na przykład w południe. Zrozpaczony pisarz zdecydował się na radykalny i kosztowny krok. Obił ściany mieszkania korkiem.

Gdy mieszkał w hotelu, wynajmował też sąsiednie pokoje, aby zapewnić sobie ciszę.

Zniknął z salonów. Leżał w łóżku w grubym futrze i pisał w kłębach dymu z trociczek. Pracował bez wytchnienia. Tworzył gigantyczny fresk epoki, a zarazem przywoływał wspomnienia.

Proust nie był takim erudytą, jak mogłoby się wydawać z lektury jego książki. Gdy czegoś nie wiedział lub dobrze nie pamiętał, zwracał się o pomoc do przyjaciół. Doskonałą pamięć wspomagał fotografiami osób, o których pisał. Już w młodości kolekcjonował zdjęcia znajomych. Teraz Marcel zmuszał damy z towarzystwa, aby mu opisywały swoje dawne suknie i kapelusze.

Kiedyś późnym wieczorem przyszedł do państwa Yeatman służący Prousta. Jak gdyby nigdy nic powiedział:

- Mój pan przysyła mnie do państwa z zapytaniem, co się stało z sercem Shelleya.

Po wojnie zaczęto wreszcie wydawać Prousta. Od razu stał się sławny. Mimo że sparodiował „Dziennik” Goncourtów, otrzymał w 1919 roku nagrodę ich imienia. Boy ujął to tak: „Najpierw facetów wyśmiał, potem złapał ich forsę, całe pięć drągów (pięć tysięcy), a potem wykończył ich do reszty”.

Gdy sława Prousta zaczęła rosnąć, hrabia Montesquieu, pierwowzór barona Charlesa, powiedział:

- Ja też bym pragnął trochę sławy. Powinienem się teraz przezwać Montesproust.

Proust był umierający, gdy jeszcze dopisywał strony swego dzieła.

- Teraz, kiedy sam jestem w takim stanie, chcę dodać kilka zdań do śmierci Bergotte'a.

Ostatnie słowo pisarza brzmiało:

- Matko.

Zmarł 18 listopada 1922 roku w wieku pięćdziesięciu jeden lat. Był największym pisarzem XX wieku.

Rodzinne miasteczko Illiers koło Chartres, nazwane w powieści Combray, obecnie nazywa się Illiers-Combray. Oto potęga słowa!

Życie olimpijczyka

Leopold Staff

1878-1957

Wielki poeta, najbardziej chyba znany z uroczystych akademii, szkolnych podręczników; wychowawca kilku pokoleń literackich, miał życie barwne i pełne pięknych chwil.

Pochodził ze spolonizowanej rodziny. Ojciec poety był Czechem, matka Ślązaczką. Pobrali się bez zgody rodziców i wyjechali z Bielska na Śląsku Cieszyńskim. Osiedlili się we Lwowie. Tu założyli znaną cukiernię. Leopold miał liczne rodzeństwo - starszą siostrę Miladę i młodszą Adelę, braci Franciszka, Ludwika i Alfreda. Ludwik, młodszy od Leopolda o dwanaście lat, także odznaczał się talentem literackim. Niestety zmarł w 1914 roku w wieku dwudziestu czterech lat.

Leopold uczył się w gimnazjum klasycznym, skąd wyniósł znajomość kultury helleńskiej i rzymskiej, ugruntowaną później corocznymi podróżami do Włoch.

Ojciec doradzał synowi studia prawnicze. Zainteresowania młodego Staffa były jednak inne. Chodził na seminaria filozoficzne Kazimierza Twardowskiego, twórcy słynnej szkoły filozoficznej. Słuchał wykładów Edwarda Porębowicza, romanisty, tłumacza Dantego. Wieczorami Leopold działał w Czytelni Akademickiej, gdzie na zebraniach razem z Oskarem Katzenellenbogenem (Ostapem Ortwinem), Władysławem Witwickim (późniejszym tłumaczem Platona), braćmi Brzozowskimi (za kilka lat poetami Młodej Polski), poznawał wielką literaturę europejską. Tu także uczestniczył w spotkaniu z Kazimierzem Przerwą-Tetmajerem i Władysławem Orkanem.

Po dwóch latach studiów prawniczych i praktyki adwokackiej, w czasie której stworzył wiersze do pierwszego tomu poezji „Sny o potędze”, Staff przeniósł się na filozofię. Zafascynowany Nietzschem, opublikował artykuł „Rekonwalescencja końca wieku”, w którym przeciwstawiał się dominującym wówczas w polskiej literaturze tendencjom pesymistycznym. Staff był pierwszym pisarzem, który zerwał z dekadencją i głosił kult życia (witalizm).

W owym czasie przyjaźnił się z Antonim Mllerem. Razem działali w Czytelni, razem studiowali i uczestniczyli w biesiadach alkoholowych. Byli nierozłączni. Koledzy i przyjaciele, nawiązując do nazwiska właściciela lwowskiej winiarni Stadtmullera, nazwali ich Staffmuller.

Niebawem nie znany nikomu młody poeta zyskał sławę. Staff dostał się pod patronat artystyczny Maryli Wolskiej, poetki modernistycznej. Dzięki niej uzyskał trzysta koron na druk debiutanckiego tomiku. „Sny o potędze” ukazały się w 1901 roku „nakładem autora”. Za pośrednictwem Wolskiej Staff poznał rodzinę Pawlikowskich i panią Padlewską, u której przebywał na wakacjach w Perepelnikach. Tutaj spotkał piękną złotowłosą Halszkę Hubicką, kuzynkę pani domu. Poeta przeżył pierwszą miłość. Niestety - mimo wzajemności panny - nie trwała długo. „Rozsądek” zwyciężył. Staff opuścił Perepelniki z poczuciem winy. Nigdy o tym nie mówił, ale często w wierszach napomykał o swej tajemnicy (Następny romans przeżył poeta ze znaną malarką Melą Muter, przyjaciółką Rilkego. Na prawdziwe uczucie Staff musiał poczekać do 1908 roku.).

Aby zatrzeć przykre wspomnienia, wyjechał z Kasprowiczem i księgarzem Bernardem Połonieckim do Włoch. Odtąd co roku na wiosnę będzie odwiedzać kraj Petrarki, Franciszka z Asyżu, Leonarda.

W czasie jednej z tych podróży, gdy mieszkał na Capri, stał się obiektem westchnień właścicielki gospody, która z rozrzewnieniem patrzyła na jego bródkę. Oddałaby mu chętnie całą piwnicę zasobną w wino.

Wtedy razem z Kornelem Makuszyńskim Staff doprowadził niemal do wojny między Włochami a małą wysepką. Rozochoceni słońcem i winem Staff i Makuszyński postanowili oderwać Capri od posiadłości domu sabaudzkiego. Poeci wybrali nawet króla, jakiegoś mieszkańca wyspy. Wyspiarzy doprowadziło to do szału radości, policję zaś zmusiło do interwencji. Włoski prokurator z Neapolu zamierzał oskarżyć Staffa i Makuszyńskiego o podburzanie ludności i dążenia separatystyczne, ale gdy zorientował się, iż ma do czynienia z poetami - i to nie całkiem trzeźwymi - puścił ich wolno, zakazując jednakże dalszych wystąpień przeciwko państwu włoskiemu. Po latach obaj panowie z rozrzewnieniem wspominali ową proklamację niepodległości wyspy Capri.

Staff był już znanym poetą. „Sny o potędze” rozsławiły jego imię. Miriam-Przesmycki pisał w „Chimerze”: „Rzeźwiące, krzepkie wrażenie robią „Sny o potędze” L. Staffa i, jako pierwsza książka młodego poety, wiele o jego przyszłości wnioskować każą. Śmiałek to i bogacz nie lada, a przy tym dziwnie władający sobą, świadomy i wytrwały”. Natomiast pozytywista Piotr Chmielowski stwierdzał: „Są to „Sny” tylko, westchnienia do siły i czysto fantazyjne złudzenia, że się ją posiada. (...) Do mnie te napuszone, wyśrubowane, z logiką niezgodne majaczenia nie przemawiają...”

Aż do wybuchu I wojny niemal co roku ukazywał się nowy tom Staffa. Oprócz wierszy pisał dramaty, tłumaczył pisarzy obcych: Nietzschego, Diderota, d'Annunzia, La Rochefoucaulda, Stendhala, Jakuba de Voragine, Michała Anioła, Leonarda da Vinci. W sumie przetłumaczył osiemdziesiąt książek.

Jako poeta nieustannie zmieniał swe oblicze. Przywdziewał maski „nadczłowieka”, św. Franciszka, piewcy antyku i patosu wsi. Do jego najlepszych tomów należą „Gałąź kwitnąca”, „Uśmiechy godzin”, „Łabędź i lira”, „Sowim piórem”. W Dwudziestoleciu przeobraził się ponownie i przyswoił sobie poetykę skamandrytów, których był mistrzem („Wysokie drzewa”, „Barwa miodu”).

W życiu prywatnym „życzliwy i miły dla ludzi w ogóle, w towarzystwie czarujący - świetny gawędziarz, w lwowskich czasach także doskonały wykonawca piosenek”, był pożądanym uczestnikiem spotkań zakrapianych winem. Życzliwość zjednywała mu przyjaciół, do których zaliczał się przede wszystkim Ostap Ortwin. Staff był dowcipny i nieśmiały. Nazywano go Poldziem; poeta listy do przyjaciół czasem podpisywał: Paul d'Eck.

Wymagający od siebie i innych, pracował nad sobą. Kiedyś powiedział:

- Stałem się poetą pomalutku, nie bardzo w to wierząc.

Wiemy także, iż przyszłej żonie, poznanej w 1908 roku w Zakopanem Helenie Lindenbaum, kazał na siebie jako męża czekać dwanaście lat (I. Maciejewska „Leopold Staff. Lwowski okres twórczości”).

W czasie I wojny poeta został wygnany ze Lwowa i przewieziony do Charkowa. Jego biblioteka spłonęła. Wrócił do kraju w 1918. Zamieszkał w Warszawie. Polskę Odrodzoną powitał pięknym wierszem „Polsko, nie jesteś ty już niewolnicą”.

W Warszawie ożenił się i adoptował córkę zmarłego brata Ludwika, Wisię. Później państwo Staffowie wzięli na wychowanie Jadwigę Bandrowską. Poeta pomagał Jadzi w lekcjach łaciny, raz napisał za nią wypracowanie z polskiego o Wyspiańskim. Otrzymał trójkę z minusem i uzasadnienie: „Zbyt powierzchowne, za krótkie, nie dopracowane”.

- Następnym razem douczę się - obiecał Staff.

W okresie międzywojennym został patronem poetów „Skamandra”. Wierzyński i Tuwim zawsze podkreślali, że wiele zawdzięczają Staffowi. Gałczyński nazwał go „Apollinem polskiej poezji”. Tuwim często klękał przed swym mistrzem i całował w rękę. Raz przyszedł do Staffa i czekał przed drzwiami na czworakach. Jadzia otworzyła drzwi i ujrzała Tuwima w tej osobliwej pozycji. Młody poeta zawołał:

- Wierny pies czeka na swego pana!

Innym razem obaj poeci poszli na przedstawienie „Balladyny”. Tuwim skorzystał z okazji, by przy ludziach ucałować dłoń Staffa, co mistrza bardzo krępowało. Powtarzał Tuwimowi:

- Nie całuj mnie w rękę, nie jestem przecież papieżem.

Przedstawienie okazało się beznadziejne. Staff w antrakcie rzekł:

- Czy widzisz, Julku, nad moją głową żółte kółko? To aureola męczeństwa.

Tuwim chwycił poetę za obie ręce i zawołał:

- Świętych należy całować w dłonie! - po czym znowu pocałował Staffa w rękę.

W latach międzywojennych poeta cieszył się zasłużoną sławą. Otrzymywał nagrody państwowe, dostał order Polonia Restituta, doktorat honorowy Uniwersystetu Warszawskiego. „Wiadomości Literackie” wydały jubileuszowy numer specjalny poświęcony jego twórczości (1929 nr 28), później został wybrany do Polskiej Akademii Literatury (był jej wiceprezesem).

W czasie wojny wykładał na tajnym uniwersytecie. Po upadku Powstania Warszawskiego znalazł się w Krakowie. Mieszkanie w Warszawie uległo zniszczeniu.

Tuwim, który wówczas ściśle współpracował z władzą, załatwił mieszkanie sędziwemu poecie. Meble zostały „wypożyczone” od państwa. Staffowie bardzo się więc krępowali i nie chcieli normalnie ich używać, żeby niczego nie zniszczyć. Gdy Tuwim doglądał, czy wszystko w mieszkaniu jest jak należy, Staff nazwał go „Najwyższą Izbą Kontroli”.

Z okazji jubileuszu twórczości przyznano Staffowi dziesięć tysięcy złotych emerytury i tyle samo z listy zasłużonych. Potem przyszło pismo, żeby wybrać jedną pozycję, bo dwóch nie można. Wybrał emeryturę.

- Emerytem jest się do końca życia, a kto wie, jak długo można być zasłużonym - wyjaśnił swój wybór (J. Parandowski „Wspomnienia i sylwety”).

Poeta, już ciężko chory, szybko się męczył. Na spacerze często przystawał. Kiedyś powiedział znajomemu:

- Tu, przed sklepem z biustonoszami, naczęściej nachodzi mnie atak. Wstyd mi tutaj stać, ale nie mogę iść dalej. Co sobie ludzie o mnie pomyślą?

W marcu 1957 roku zmarła żona autora „Wikliny”. Poeta ciężko to zniósł. W maju spalił papiery osobiste i wyjechał do zaprzyjaźnionego księdza Boratyńskiego do Skarżyska Kamiennej.

Tutaj zmarł 31 maja. Pochowany na Powązkach, spoczywa w Alei Zasłużonych.

Rewolucjonista fizyki

Albert Einstein

1879-1955

Największy fizyk XX wieku, twórca przewrotu w nauce porównywalnego z przewrotem kopernikańskim, właściwie nigdy nie studiował fizyki. Swą wiedzę wyniósł ze szkoły. Od szesnastego roku życia pasjonował się naukami ścisłymi. Mniej interesowały go doświadczenia, a bardziej teoretyczne rozważania, rozwiązywanie problemów, z którymi naukowcy nie mogli dać sobie rady. Za pomocą równań obalił teorię eteru, która nie zgadzała się z jego obliczeniami.

Pracował w urzędzie patentowym w Bernie. Miał dużo czasu, widocznie Szwajcarzy niezbyt często wpadali na rewelacyjne pomysły, które chcieliby opatentować. Przy biurku urzędnika powstała więc szczególna teoria względności. Po opublikowaniu pracy w 1905 roku w świecie naukowym zapadła krępująca cisza. Myśli Einsteina były zanadto rewolucyjne, aby od razu zostały zaakceptowane. Nie ma eteru? Nie ma absolutnego czasu?

Rok później francuski naukowiec Henri Poincare sformułował własną teorię względności, która odnosiła się do wszystkich zjawisk fizyki. Einstein teorię ogólną przedstawił dopiero w 1916 roku. Udowodnił, że największą możliwą prędkością materii jest prędkość światła w próżni, stwierdził równoważność masy i energii, uznał, że światło jest zbiorem cząstek (kwantów) i jego emisja odbywa się porcjami, udowodnił, że masa ciała w ruchu jest inna niż masa tego samego przedmiotu w spoczynku. Udało się też Einsteinowi przewidzieć zjawiska, które zostały zaobserwowane znacznie później, na przykład zakrzywienie promienia świetlnego w pobliżu masywnego ciała niebieskiego. Uczony wykazał też, że pod wpływem grawitacji czas będzie biegł wolniej.

Myśli Einsteina były oryginalne i nader obrazowe. Przyciąganie się ciał uczony tłumaczył w ten sposób, że każde ciało zakrzywia wokół siebie przestrzeń, tworząc w niej coś w rodzaju dołka, do którego wpada inne ciało. Brzmi to dość dziwnie, przypomina fantazje starożytnych, choćby te o istocie gwiazd (zdaniem Heraklita były to zagłębienia w sklepieniu niebieskim).

Gdy Einstein otrzymał wreszcie tytuł profesora, najpierw w Pradze, potem w Zurychu, a także zasiadł w fotelu berlińskiej Pruskiej Akademii Nauk, stał się sławny. Często podróżował po Europie z odczytami. Odwiedził m.in. Paryż. Podczas tej wizyty mieszkał w ambasadzie niemieckiej. Ambasador zwierzał się potem, że Einstein przywiózł ze sobą tylko jedną parę butów. Kamerdyner musiał je czyścić kilka razy dziennie. Uczony natomiast skarżył się, że jego buty ciągle znikają:

- Wciąż tłumaczę kamerdynerowi, że nie potrzebuje ich czyścić, bo deszcz pada bez przerwy. Ale to nie pomaga.

Wielki naukowiec był człowiekiem sympatycznym, życzliwym, dowcipnym. Nie lubił tylko głupich pytań, a tych nie szczędzili mu dziennikarze. Raz spytano Einsteina, jak zapisuje swoje genialne myśli, czy ma notes czy wręcz całą kartotekę.

- Drogi panie - odparł uczony - prawdziwe myśli przychodzą człowiekowi do głowy tak rzadko, że z łatwością można je zapamiętać.

- A jak powstaje takie przełomowe odkrycie?

- Bardzo prosto. Wszyscy wiedzą, że to jest niemożliwe do zrobienia.

Przypadkowo znajduje się pewien ignorant, który tego nie wie. To on właśnie staje się odkrywcą (J. J. Herlinger „Niezwykłe perypetie odkryć i wynalazków”).

W czasie I wojny Einstein nie podpisał manifestu uczonych niemieckich, który uznał za rewizjonistyczny. Z tego powodu bojkotowano go na posiedzeniach Akademii Nauk. Żaden „porządny” uczony niemiecki nie chciał siedzieć koło twórcy teorii względności. Po latach, odwiedziwszy Marię Skłodowską-Curie, zobaczył obok siebie dwa puste fotele, bo nikt z szacunku dla uczonego nie ośmielił się przysiąść do Einsteina. Wielki fizyk poprosił Fryderyka Joliot-Curie, aby usiadł koło niego, bo czuje się jak w Pruskiej Akademii Nauk.

W latach dwudziestych nazwisko Einsteina stało się tak sławne jak chyba żadnego naukowca. W 1921 roku otrzymał Nagrodę Nobla. Ponadto piastował urząd kierownika Instytutu Fizyki. W tym okresie dwaj studenci amerykańscy założyli się, czy list zaadresowany tylko: „Profesor Einstein, Europa”, dotrze do rąk adresata. Okazało się, że list doszedł. Fizyk skomentował to po prostu:

- Poczta funkcjonuje u nas doskonale.

W posłowiu do popularnego wykładu teorii względności Einstein napisał:

„Dziś w Niemczech uchodzę za uczonego niemieckiego, w Anglii za szwajcarskiego Żyda. Gdybym okazał się osobą niepożądaną, to dla Niemców stałbym się szwajcarskim Żydem, a dla Anglików niemieckim uczonym”. Jak widać wszystko jest względne. Nawet postać twórcy teorii względności.

Te żartobliwe słowa okazały się prorocze. W 1933 roku Hitler doszedł do władzy i Einstein, jak wielu uczonych, pisarzy i artystów, musiał emigrować. Wyjechał do USA.

W Ameryce brał udział w nudnych przyjęciach, na których wszyscy popisywali się swą wiedzą. Kiedyś pani domu zwróciła się do uczonego:

- Niech pan spojrzy na Wenus, jak ładnie lśni, zupełnie jak piękna kobieta.

- Przykro mi - powiedział fizyk. - To Jowisz.

- Jest pan naprawdę niezwykły: z tak wielkiej odległości potrafi pan odróżnić płeć gwiazdy.

Odkrycia Einsteina przyczyniły się do rozwoju badań nad energią atomową, a pośrednio do skonstruowania bomby jądrowej. Twórca teorii względności nie pragnął takiego zastosowania wyników prac naukowych. Był bowiem pacyfistą. Po wojnie pracował nad stworzeniem teorii, która by obejmowała wszystkie pozostałe, tworząc z nimi spójną całość. Pracy tej nie udało mu się zrealizować.

Żona często pytała Alberta, nad czym teraz pracuje, ponieważ dziennikarze nagabywali ją o to, a ona nic nie wiedząc, robiła z siebie idiotkę.

Uczony zamyślił się, po czym uradowany zawołał:

- Wiesz co? Gdy cię będą pytać, powiedz, że wiesz, ale nie możesz tego zdradzić, bo to wielka tajemnica.

Wiadomo, że grał na skrzypcach, i to dobrze. Do zmyśleń należy opowieść o tym, że fałszował i że zniecierpliwiony przyjaciel powiedział:

- To się gra na trzy, czy ty, Albercie, nie potrafisz liczyć?

Natomiast prawdziwa jest historia z ostatnich lat życia, gdy lekarz zabronił Einsteinowi palenia, a on nie mógł się rozstać ze swoją fajką. Na pytanie żony, która to fajka dzisiaj, niezmiennie odpowiadał:

- Pierwsza.

Czasem żona wpadała w polemiczny nastrój i mawiała:

- Jak to pierwsza?! Przed chwilą widziałam...

- No to druga.

- Wykluczone, co najmniej czwarta.

- Ależ moja droga, nie wmówisz mi, że jesteś mocniejsza ode mnie w matematyce (W. Gołembowicz „Uczeni w anegdocie”).

Einstein dożył siedemdziesięciu sześciu lat. Umarł w 1955 roku. Pochowano go w tajemnicy. Nikt nie wie, gdzie znajduje się grób wielkiego uczonego, rewolucjonisty fizyki. To paradoks - tworząc swą teorię, obalił gmach nauki. Wywołał wstrząs w umysłach współczesnych ludzi. Okazało się bowiem, że nauka nie jest ostoją pewności, prawdą absolutną, lecz jedynie modelem teoretycznym - jednym z wielu. Człowiek XX wieku żyje osamotniony, pozbawiony wiary w naukę. Wszystko stało się względne. Panie Albercie, co pan narobił?

Ulubieniec komendanta

Bolesław Ignacy Florentyn Wieniawa-Długoszowski

1881-1942

Urodzony w dobrej rodzinie szlacheckiej o tradycjach patriotycznych, wychowany na Sienkiewiczu, od dziecka marzył o tym, aby być polskim żołnierzem. Niestety, Polska wówczas nie istniała, wojsko należało do zaborcy, więc młody Bolesław musiał znaleźć inne zajęcie. Poszedł do kolegium jezuickiego. Rodzice chcieli, aby księża utemperowali wybujały charakter syna. Ten, zetknąwszy się z panującym tam reżimem, uciekł ze szkoły. Jezuitą nie został. Zdecydował się na studia medyczne, które ukończył we Lwowie z wyróżnieniem. Był błyskotliwym, oczytanym, pełnym wdzięku człowiekiem. W kawiarni u Schnaidra jak równy z równym dyskutował z Tadeuszem Micińskim - poetą metafizycznym, z Kasprowiczem, Staffem. Poznał Wyspiańskiego, Irzykowskiego, „smutnego szatana” Przybyszewskiego, Solską. W dekadenckiej atmosferze Lwowa popadł w chroniczną melancholię, z której wyleczył go dopiero Paryż. W 1906 roku wyjechał ze świeżo poślubioną żoną do Wiednia i Berlina, by na kilka lat osiąść w Paryżu i tam... zgłębiać tajemnice malarstwa. Bo w duszy Wieniawy walczyły różne pasje - lekarza, malarza, poety, tłumacza Baudelaire'a, Rimbauda i Conrada, krytyka literackiego. Temperament zaś miał ułana. Brylował w towarzystwie. Panie za nim przepadały, panowie lubili z nim popić i śmiać się z jego dowcipów. W Paryżu Długoszowski stykał się z poetką Bronisławą Ostrowską i jej mężem, z Pruszkowskim, któremu poderwał żonę, z Leśmianem, Strugiem. Przyjaźnił się z Ravelem.

Gdy sytuacja polityczna się zaostrzyła i wojna wisiała na włosku, Wieniawa zajął się organizacją paryskiego oddziału „Strzelca”. W Paryżu tuż przed wybuchem I wojny poznał Piłsudskiego. Ten mówił swoim podkomendnym (Sieroszewskiemu, Strugowi, Gottliebowi, Wieniawie i innym), że jak się nauczą rzemiosła wojennego, to „Polska wiele na tym wygrać może”. Wieniawa po tym spotkaniu powiedział:

- Od dziś uważam się naprawdę za żołnierza, bo nareszcie mam Wodza.

Wkrótce wrócił do kraju i trafił do Pierwszej Kadrowej. Niebawem zdradził szarą piechotę dla kawalerii Beliny-Prażmowskiego. Był bardzo odważny.

Schwytał jeńca rosyjskiego, który butnie oświadczył:

- Zdrajcy, idziecie razem z Germanami na swoich, na Słowian! O co wy się właściwie bijecie?

- O naszą wolność oczywiście - odparł Wieniawa. - A wy?

- O honor.

- No to każdy walczy o to, czego mu brak.

Polacy walczyli przeciwko Rosjanom z Austriakami, których traktowali równie wrogo - i nie ukrywali tego. Kiedyś ułani spłazowali szablami austriacką orkiestrę. Długoszowski pojechał udobruchać dowódcę korpusu.

Argumentował:

- Jeżeli zaszarżowali nawet orkiestrę sojuszniczą, to można sobie wyobrazić, jak będą walczyć, gdy spotkają się oko w oko z nieprzyjacielem (M. Urbanek „Wieniawa, szwoleżer na Pegazie”).

W tym czasie był już bliskim człowiekiem Komendanta, który darzył go przyjaźnią. Wykorzystywał Wieniawę do zadań trudnych, wymagających odwagi, inteligencji, dowcipu. Postępował w myśl zasady: „Gdzie diabeł nie może, tam Wieniawę pośle”. Miał do swego pupila nieograniczone zaufanie. Nigdy się nie zawiódł.

Po kryzysie przysięgowym Wieniawa trafił do armii austriackiej. Miał tam być lekarzem wojskowym. Długoszowski ratował siłą wcielonych Polaków przed wysłaniem ich na front. Pouczał, „jak mają kuleć, kiedy i czego nie słyszeć, na jakie narzekać dolegliwości” (B. Wieniawa-Długoszowski „11 listopada w moich wspomnieniach wojennych”). Był okulistą, a nie internistą, wpadł więc na osobliwy pomysł leczenia żołnierzy. Leczył zawsze skutecznie, bo stosował „od pępka w górę - aspirynę, od pępka w dół - rycynę”.

Wreszcie zdezerterował i jako emisariusz POW wyjechał w głąb Rosji szukać kontaktu z Hallerem. Aresztowany przez bolszewików, trafił do więzienia na Łubiance. Cudem uniknął śmierci. Wydostał się z więzienia dzięki swojej przyjaciółce, która po powrocie do kraju została jego drugą żoną. Wkrótce po ślubie wyruszył na wojnę polsko-radziecką. Warto wiedzieć, że operację ukraińską zakończoną zdobyciem Kijowa Piłsudski konsultował z Długoszowskim.

W wolnej Polsce Wieniawa był najpopularniejszym pułkownikiem. Przyjaźnił się ze skamandrytami (oprócz Iwaszkiewicza), z którymi przesiadywał na pięterku w „Ziemiańskiej”. Opowiadano o jego wyczynach i hulankach.

Nazywano go pierwszym ułanem Drugiej Rzeczypospolitej. Lechoń pisał:

„Zdawał się być życiem samym, samym urokiem życia...” Gdy jakiś porzucony mąż zgłaszał pretensje, że pułkownik rozkochał w sobie jego żonę, Słonimski zdziwiony spytał:

- O co mu chodzi? Przecież Wieniawa to siła wyższa (A. Słonimski „Alfabet wspomnień”).

Długoszowski został dowódcą elitarnego l. Pułku Szwoleżerów. Jego zastępcą był taki sam hulaka i birbant. Wieniawa wezwawszy go do siebie powiedział, że nie mogą prowadzić obaj takiego życia jak dotąd, bo jak to by wyglądało.

- Umawiamy się - rzekł. - Jeden tydzień ty, drugi ja... I tak na zmianę.

Kilka miesięcy później tenże zastępca Wieniawy składa dymisję. W uzasadnieniu napisał, że od pół roku nie może doczekać się na swój tydzień (J. Szostak, pułkownik i od 1939 roku dowódca 13. Pułku Ułanów, we wspomnieniach zanotował: „Wieniawa, który miał wielkie poczucie humoru (...) opowiedział kiedyś w kawiarni „Europejskiej” kawał, który parę lat później opowiadano mi w Wilnie. „Kiedy zaproponowałem Dudusiowi (mówi Wieniawa o J. Szostaku), aby został adiutantem pułku, zastrzegłem, że nigdy nie możemy być jednocześnie zalani. Po paru tygodniach przychodzi do mnie adiutant, ubrany służbowo, z szablą i orderami, i melduje, że staje do raportu z zażaleniem. Pytam, o co chodzi.

- Zapytuję posłusznie, kiedy będzie moja kolejka, abym mógł się zalać””.

(J. Szostak „Moja służba Niepodległej. Wspomnienia 1897-1939”). J. Szostak wspomina Wieniawę jako uczciwego, pracowitego i dbałego o poziom wyszkolenia dowódcę. Za zwrócenie uwagi na powyższe źródło dziękuję panu Łukaszowi Heymanowi).

Opowiadano, jak pułkownik na balu u marszałkowej Piłsudskiej dolał koniaku do lemoniady dla młodych panien. Wszyscy się dziwili, że dziewczęta są takie wesołe i ochocze.

Nie jest natomiast prawdą, że po pijanemu wjechał konno do „Adrii”.

Uczynił to Francuz Henri Gautier.

W „Adrii” Wieniawa skarcił pewnego jegomościa, który nachalnie przypatrywał się damie, z którą siedział Długoszowski. Pułkownik podszedł do natręta, obrócił go razem z krzesłem i wycedził:

- A teraz może pan patrzeć na mnie. Ja też jestem ładny.

Śmierć Piłsudskiego wstrząsnęła Długoszowskim. Był przecież najbliższym współpracownikiem Marszałka. To Wieniawa pojechał z tajną misją do Paryża, aby nakłonić Francuzów do wspólnego uderzenia na Niemcy w 1933 roku, zaraz po dojściu Hitlera do władzy (W. Dworzyński „Wieniawa, poeta-żołnierz-dyplomata”) (Śmierć Marszałka stała się cezurą w życiu Wieniawy. Od tej chwili kończą się kawiarniane dowcipy i ułańskie popisy alkoholowe. Bolesław Wieniawa-Długoszowski staje się innym człowiekiem: odpowiedzialnym, spokojnym, być może przeczuwającym zagrożenie państwa.

Znane są słowa z „Kwiatów polskich” Tuwima:

Obrzękła z płaczu twarz Wieniawy,

Gdy na tańczącym koniu wiedzie

Pogrzeb marszałka.)

Po śmierci „Dziadka” państwo zostało bez wodza. Wieniawa zdawał sobie sprawę z trudnego położenia Polski. Wkrótce został wysłany na placówkę do Rzymu. Tam dotarły do niego wieści o napaści Niemiec i Związku Radzieckiego na Polskę. Prezydent Mościcki wyznaczył go wówczas swoim następcą. Jednak wobec oporu Sikorskiego (którego Wieniawa kiedyś wybronił przed fałszywym oskarżeniem), Długoszowski zrezygnował z proponowanego mu urzędu. Sikorski przejął władzę i odsunął Wieniawę od spraw państwowych. Najbliższy przyjaciel Piłsudskiego został ukarany za swą zażyłość z Wodzem. Nie zależało mu na karierze w rządach emigracyjnych. Chciał pracować dla kraju, chciał być przydatny. Pierwszego lipca 1942 roku wyskoczył z okna, domu w Nowym Jorku. Miał sześćdziesiąt jeden lat. Tak odszedł ulubieniec Marszałka, bożyszcze kobiet, sławny ułan II Rzeczypospolitej.

Prekursor nowej wrażliwości

Pablo Ruiz Blasco y Picasso

1881-1973

Jego nazwisko kojarzy się z kubizmem. Twórczość Picassa jest jednak o wiele bogatsza, bardziej różnorodna. Malował to, co chciał, i tak, jak chciał - bez względu na to, jak krytyka nazywała kierunek, któremu właśnie hołdował. Na jego twórczość bardzo wpływały kobiety, z którymi żył. Każdy okres (błękitny, różowy, kubistyczny czy klasyczny) związany jest z imieniem innej wybranki serca artysty. O jednej z nich powiedział:

- Kocham Ewę i będę o tym pisał na swoich obrazach.

Pochodził z Andaluzji, studiował w Barcelonie. Szkołę Sztuk Pięknych La Lonja ukończyli oprócz Picassa dwaj inni sławni malarze XX wieku: Salvadore Dali i Juan Miro. Po studiach Pablo przybył po raz pierwszy do Paryża. Wkrótce osiadł tu na stałe. W Paryżu zetknął się z artystami, którzy zrywali ze starą estetyką i szukali nowych tematów i nowych sposobów wyrazu. Wśród ludzi, między którymi się obracał, byli Chirico, Modigliani, Kisling, Jacob, Apollinaire, Celnik Rousseau. Ale to właśnie młody Hiszpan był tym, który wrażliwość człowieka współczesnego wyraził najbardziej odkrywczo.

Początkowo Picasso zamieszkał w dzielnicy Montmartre w dziwnym domu z niecodziennym układem pomieszczeń i masą przybudówek. Max Jacob nazwał ten budynek „bateau-lavoir” (statek-pralnia), bo skojarzył mu się z barkami na Sekwanie, w których działały pralnie. W tym domu mieli swe pracownie Juan Gris i Kees van Dongen. Malarze chcieli stworzyć falanster artystów, ale nic z tego nie wyszło, gdyż każdy z nich był zbyt silną i niezależną indywidualnością.

Przyjaciółka z pierwszego okresu, Fernanda Olivier, tak opisała Picassa:

„Mały, czarny, krępy, niespokojny i niepokojący, o oczach ciemnych, głębokich, przenikliwych, dziwnych, prawie nieruchomych”. Nosił robociarską bluzę, uważał się za pracownika sztuki. Na portret Gertrudy Stein poświęcił dziewięćdziesiąt seansów i nadal nie był zadowolony z rezultatu. Latem zrobił przerwę i wyjechał do Hiszpanii. Po powrocie, natchniony rzeźbami wczesnoiberyjskimi i sztuką starokatalońską, namalował od razu, z pamięci, twarz pisarki, stylizując i upraszczając formę. Pół roku później odkryje, że można malować jeszcze śmielej. Owocem tego odkrycia były sławne „Panny z Avignon” (chodzi o ulicę w Barcelonie). Obraz zbulwersował nawet nowczesnych artystów. A. Derain, fowista, powiedział:

- Nie zdziwiłbym się, gdyby Pablo powiesił się któregoś dnia za tym obrazem (A. Osęka „Siedem dróg sztuki współczesnej „).

Rzeźbiarz Gargallo wskazując na „Panny” spytał Picassa:

- Co byś powiedział, gdyby twoja rodzina, kiedy zjawisz się w Barcelonie, wyszła cię witać na dworzec z takimi gębami?

A jednak Picasso nie zrezygnował ze swojej koncepcji. Artyści wkrótce zaczęli go naśladować. Tak powstał kierunek nazwany kubizmem. Picasso odżegnywał się od związków z kubistami. O twórczości własnej i swego przyjaciela Braque'a, z którym malował wspólnie przez siedem lat, powiedział:

- Nie robiliśmy żadnego kubizmu, wyrażaliśmy jedynie siebie samych.

Naśladowców Picassa krytyk Louis Vauxcelles nazwał „patagonami, dla których sztuka zatrzymała się w epoce kamienia”. Nic dziwnego, że po wystawie w Salonie Niezależnych, na której prezentowali swe dzieła tzw. kubiści, malarz oznajmił stanowczo zdumionemu dziennikarzowi „Paris-Journal”:

- Nie ma żadnego kubizmu.

- Ale przecież bez pana...

- Co beze mnie? Nigdy o niczym podobnym z tymi panami nie mówiłem. - I zmienił temat rozmowy.

W okresie, kiedy Picasso malował obrazy „kubistyczne”, znany lekarz oświadczył malarzowi:

- Jako znawca anatomii człowieka twierdzę, że z medycznego punktu widzenia ludzie malowani przez pana wywołują wiele wątpliwości.

Na to Picasso dumnie:

- Możliwe, ale będą żyli dłużej niż pańscy pacjenci.

Kiedy indziej młody malarz spytał Picassa, czy powinien malować stopy okrągłe czy kwadratowe. Picasso odpowiedział autorytatywnie:

- W naturze nie ma stóp.

Podobno młodzieniec czym prędzej uciekł, zresztą ku wielkiej uciesze artysty (M. Porębski „Kubizm”).

W czasie I wojny światowej Picasso namalował portret Igora Strawińskiego. Dzieło było bardzo awangardowe. Na granicy celnik zatrzymał rosyjskiego kompozytora. Gdy Strawiński wyjaśnił, że jest to jego portret namalowany przez Picassa, włoski celnik powiedział zdecydowanie:

- To nie jest portret, to plan twierdzy wojskowej.

Jak widać, artysta często spotykał się z niezrozumieniem.

Kiedyś zamożna Amerykanka kupiła od malarza obraz za trzydzieści tysięcy franków.

- Niech mi pan powie, co właściwie przedstawia ten obraz - poprosiła.

Malarz odpowiedział:

- Dla pani... wartość trzydziestu tysięcy franków.

Po powrocie z Włoch, gdzie zetknął się ze sztuką klasyczną i poznał rosyjską tancerkę Olgę Kokłową, z którą zresztą wkrótce się ożenił, Picasso zaczął malować obrazy nawiązując do tradycji śródziemnomorskiej. Lata dwudzieste były okresem powrotu do klasycyzmu w sztuce europejskiej. Wtedy właśnie Picasso oznajmił, że kubizm się skończył. Teraz uprawiał malarstwo figuratywne, stylizowane na dzieła antyczne. Dawno już opuścił Montmartre, przeniósł się do zamożniejszych dzielnic, gdzie żył jak bogacz. Cenił się jeszcze bardziej niż w młodości.

Wezwał kiedyś laryngologa. Okazało się, że chory jest pies malarza.

- Widzi pan - wyjaśnił Picasso - postanowiłem zwrócić się do znakomitości. Mój pies na to zasługuje.

Niebawem ten sam lekarz dzwoni do Picassa:

- Mistrzu, chciałbym, aby wymalował mi pan kuchnię.

Picasso oniemiał.

- Widzi pan - tłumaczył lekarz - chciałem zwrócić się do znakomitości.

Moja kuchnia na to zasługuje.

„Takie były zabawy w one lata”.

Na początku lat trzydziestych u boku malarza pojawiła się siedemnastoletnia dziewczyna Maria Teresa Walter. W 1935 roku urodziła mu córkę Maję. Dla Teresy rozwiódł się z Olgą, z którą miał syna Paula. W ciągu swego długiego życia oczarował wiele kobiet. Szczególnie oddziaływały na nie jego oczy. Każdą swą kochankę portretował. Zdarzało się, że w tym samym czasie miał dwie kobiety. Gdy doczekał się dziecka z Marią Teresą, poznał przez Eluarda poważną kobietę o ciemnych ognistych oczach, Dorę Maar, również malarkę. Dora zajmowała się też fotografią. Wychowała się w Argentynie, pochodziła zaś z Jugosławii. Miała trzydzieści lat, Picasso pięćdziesiąt pięć. Znakomicie się rozumieli, dyskutowali o sztuce. W związku z dwiema kochankami: z dziewczyną i dojrzałą kobietą - upłynęły artyście ostatnie lata pokoju. W 1936 roku po wybuchu wojny domowej w Hiszpanii Picasso został dyrektorem Muzeum Prado.

W Hiszpanii przed prawdziwą wojną „trenowały” dwa obozy: faszystowski i komunistyczny. W kwietniu zbombardowano wioskę o nazwie Guernica y Luna w kraju Basków. Kilka dni po tym wydarzeniu artysta zaczął malować dzieło o wymowie antywojennej. Tematyką „Guernica” nawiązywała do „Okropności wojny” Goi, formą do „Corridy” Picassa. W czasie II wojny światowej do pracowni artysty wszedł agent gestapo. Gdy zobaczył na ścianie szkic do „Guerniki”, spytał:

- Czy to pańskie dzieło?

- Nie. Wasze - odparł Picasso.

Podczas wojny pojawiła się w życiu Picassa kolejna muza. Ona również zajmowała się malarstwem. Nazywała się Franciszka Gilot. W 1947 roku urodził im się syn Klaudiusz, dwa lata później przyszła na świat córka Paloma. Wkrótce cała rodzina przeniosła się do małego miasteczka Vallauris. Zamieszkali w willi „La Galloise”. Niestety idylla nie trwała długo. Franciszka po dziesięcioletnim współżyciu zabrała dzieci i odeszła od Picassa oświadczając, że nie chce spędzić reszty życia z „zabytkiem historycznym”. Nie było to eleganckie. Picasso poczuł się zdruzgotany. Wkrótce jednak samopoczucie poprawiło mu się. „Zabytek” poznał ostatnią panią swego życia - Jacqueline Roque. Malarzowi spodobało się, że była podobna do jednej z „Kobiet z Algieru” E. Delacroix. Była prawdziwą muzą Picassa. Malował ją w stroju tureckim, z kotem, w fotelu, w kucki, siedzącą z rękoma założonymi na kolanach.

Byli ze sobą do śmierci Picassa. Żyli w miejscowości Notre Dame de la Paix, ukryci przed światem.

W 1961 roku Jacqueline została żoną artysty. Ślub odbył się w sekrecie - inaczej niż ten pierwszy, z Olgą, na którym zjawiła się artystyczna bohema Paryża, a świadkami byli G. Apollinaire, J. Cocteau i M. Jacob.

W 1969 roku osiemdziesięcioośmioletni malarz stworzył dzieło poświęcone miłości do żony. Obraz nosi tytuł „Pocałunek” i pokazuje brodatego mężczyznę całującego się ze zmysłową kobietą. „Całująca się para jest młodzieńcza i pełna życia, a oczy malarza wyrażają miłość, która towarzyszyła jego sztuce przez całe życie” ( J. Kossakowski „Artysta i kochanek”).

Prócz oficjalnych kochanek Picasso miał też dyskretne przygody, na przykład z żoną Eluarda Nusch. Nagabywany w tej sprawie odparł:

- Z mojej strony był to przecież dowód przyjaźni. Zrobiłem to jedynie po to, aby uszczęśliwić Paula. Nie chciałem, aby myślał, że jego żona mi się nie podoba.

Był rewolucjonistą w sztuce, wprowadził nowe techniki artystyczne, zmienił sposób rozumienia sztuki. Po długim życiu zmarł w 1973 roku. W naszej pamięci pozostał twórcą nowoczesnej wrażliwości.

Wesoły rektor

Tadeusz Pruszkowski

1888-1942

Ten popularny w dwudziestoleciu międzywojennym malarz, profesor Szkoły Sztuk Pięknych, rektor ASP w Warszawie, należał do pokolenia, które walczyło o wolną Polskę, doskonale się w niej bawiło i wraz z nią zginęło. Jego ojciec miał majątek pod Łęczycą, który swą nazwę zawdzięczał słynnemu diabłu Borucie, gdyż zwał się Borucice. Matka Tadeusza pochodziła z rodziny, która wydała malarza rosyjskiego Wrubla. Po niej młody Pruszkowski odziedziczył talent malarski i muzyczny. Pięknie śpiewał, chciał zostać solistą operowym. Karierę udaremniła gruźlica. Tadeusz wybrał inną dziedzinę sztuki: malarstwo.

Był uczniem Konrada Krzyżanowskiego. Wykształcenie uzupełnił - ówczesną modą - w Paryżu, gdzie spędził cztery lata. Mniej interesowały go nowinki artystyczne. W Luwrze zgłębiał technikę dawnych mistrzów, zwłaszcza Holendrów. Za postawnym Pruszkowskim pojechała do Francji piękna Zuzanna Katarzyńska, chociaż początkowo romansowała w Paryżu i z Wieniawą-Długoszowskim. Ostatecznie wybrała pyknicznego, wesołego Prusza.

Pruszkowski, zapytany kiedyś, czy wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia, odparł:

- Oczywiście. Zaoszczędza to wiele czasu.

Miłość do żony była uczuciem od pierwszego wejrzenia. Pani Zuzia obdarzona została przez naturę wspaniałą urodą. Malarz często portretował żonę, na przykład jako „Melancholię” czy „Niesłychaną damę”.

Pobrali się w 1914 roku. Pruszkowski był wówczas dobrze zapowiadającym się malarzem, prezesem ugrupowania „Młoda Sztuka”. W czasie I wojny stowarzyszenie podjęło jednogłośnie dwie ważne uchwały, mianowicie że wszyscy członkowie Towarzystwa wstępują ochotniczo do Legionów i że fundusze Towarzystwa przeznaczone zostaną na zakup ekwipunku wojskowego.

Pruszkowski jako człowiek obdarzony wielką, ułańską niemal fantazją, zaciągnął się do l. Pułku Ułanów W. Beliny-Prażmowskiego. Walczył do 1917 roku.

Irena Lorentowiczówna tak scharakteryzowała artystę: „Był niezwykły, do nikogo niepodobny... Mieszkała w nim dusza bardzo czuła, najbardziej artystyczna, pełna poezji, wrażliwa, marząca”.

W latach dwudziestych współtworzył ugrupowanie „Rytm”, najbardziej znane i reprezentatywne dla sztuki Dwudziestolecia polskie stowarzyszenie malarzy i grafików. Pruszkowski malował portery Narutowicza, Piłsudskiego, Beliny-Prażmowskiego, Mościckiego, Żeromskiego, Jaracza. Piękny jest portret córki prezydenta Wojciechowskiego.

Gdy został profesorem Szkoły Sztuk Pięknych, od razu zmienił panujące w niej zasady. Skończył z rygoryzmem, dał studentom większą swobodę, pomagał rozwijać ich talenty. Zawsze znajdował dla nich czas. Studenci kochali go. Nazywali Pruszkowskiego „kochanym grubasem”. Uczył swoich studentów rzetelnego rzemiosła. Na wykładach przywoływał ulubionych przez siebie malarzy: Halsa, Velazqueza, Rembrandta. Pragnął, aby jego wychowankowie nie tylko „wyrażali siebie”, ale przede wszystkim umieli malować. Powtarzał im, aby się nie wzorowali na sztuce francuskiej, lecz wnosili polski wkład do sztuki europejskiej.

Dotychczas studenci szkoły Krzyżanowskiego na plenery jeździli do Kartuz.

Pruszkowski i to zmienił.

- Co? Tutaj ma być plener? Klimat jest niezdrowy - oświadczył i zabrał swoich uczniów do Kazimierza nad Wisłą, gdzie klimat jest zdrowszy, a słońce operuje jak w południowej Francji. Z ubogiej mieściny uczynił sławne po dziś dzień miasto malarzy.

Prusz miał żyłkę społecznika. Został prezesem Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza. Reklamował to miasto z czystej miłości. Tu zdarzyła mu się przygoda z krawcem. Na imprezę studencką zamówił frak. Gdy krawiec zgłosił się z rachunkiem, Pruszkowski spojrzał i powiedział:

- Przykro mi, ale trzeba będzie poprawić.

- To drobiazg. Zrobimy to natychmiast.

- Obawiam się, że to może być trudne.

- Dlaczego?

- On jest za duży.

- Zmniejszymy, o ile pan sobie życzy.

- To świetnie.

- Na kiedy pan profesor życzy sobie mieć poprawiony frak?

- Frak? Miałem na myśli rachunek... (E. Lipiński „Wesoło o malarzach”).

Prusz miał bogatą osobowość i szerokie zainteresowania. Uwielbiał łowiectwo i rajdy samochodowe. Nie oglądał wyścigów automobilowych, ale sam brał w nich udział, chociaż ledwo mieścił się w samochodzie. Koło czterdziestki zapragnął latać. Kupił sobie awionetkę. Dokonywał na niej karkołomnych ewolucji, często niebezpiecznych, z których cudem tylko wychodził cało. Tak gnębił swego „Motha”, że samolot niebawem utracił oryginalne części. Latem profesor latał nad Kazimierzem, straszył konie na jarmarku. Lotnisko urządził sobie na wiślanej plaży. Jak pisze I. Kamiński, kiedyś zdarzyło się Pruszowi twarde lądowanie. Obserwujący akrobacje profesora mieszkańcy miasteczka i studenci rzucili się na pomoc. Gdy przybiegli na miejsce katastrofy, ujrzeli gramolącego się artystę, który na ich widok uśmiechnął się i zawołał:

- Byczo jest!

Innym razem zdarzyło się rektorowi Pruszkowskiemu przymusowe lądowanie. Awionetka zepsuła się i mocno zaryła w ziemię. Przez długą chwilę Prusz nie wiedział, gdzie się znajduje. Gdy zorientował się, że siedzi w awionetce i że miał wypadek, przestraszył się, mogła się bowiem zapalić, a wówczas wybuch paliwa zagrażałby życiu pilota. Oszołomiony wyszedł jak najszybciej z kabiny. Ujrzał nadbiegających chłopów, więc grzecznie ich zapytał, gdzie wylądował.

- Jest pan w Raju - odpowiedzieli.

- Jak to? - zaniepokoił się rektor.

- W Raju, u pana Pruszkowskiego - uprzejmie informowali chłopi.

„No tak - pomyślał Prusz. - Umarłem i trafiłem do nieba, gdzie urządzono mi posiadłość na wzór ziemski”.

Wkrótce nieporozumienie wyjaśniło się. Okazało się, że istotnie majątek, w którym znalazł się nasz bohater, nazywał się Raj, a dziedzicem majątku był pan Pruszkowski, co więcej - Tadeusz. Po tych wyjaśnieniach całe towarzystwo, w tym imiennicy: rektor i dziedzic, udali się na suto zakrapiany posiłek, aby wzmocnić nadwątlone przeżyciami siły.

Miał fantazję, kochał życie, był obdarzony wielkim temperamentem i umiejętnością zjednywania sobie ludzi. Miał dobre serce: często pomagał bliźnim. Każdy dobry uczynek sprawiał mu ogromną radość. Ubogim studentom pomagał znaleźć pracę. Razem z nimi tworzył jedną rodzinę.

Do wychowanków Prusza należeli B. Cybis, J. Wydra, J. Zamoyski, A.

Michalak, J. Gotard i inni. O swoim profesorze pisali takie wierszyki:

Bo w potężnym ciele Prusza

Wiecznie żywa siedzi dusza.

Razem ze studentami jeździł na plenery, bawił się, a nawet nakręcił film surrealistyczny, którego był scenarzystą, operatorem i reżyserem. Aktorami byli jego uczniowie. Film nosił tytuł: „Wesoły wisielec, czyli Kalifornia w Polsce”. Nawiązywał do dzieł Chaplina i Bunuela. Podobno widzowie ryczeli ze śmiechu przez cały film. Kto wie o losach „Wesołego wisielca”? Może taśma z tym dziełem odnajdzie się kiedyś...

Jak widać, Prusz był postacią iście renesansową. Bo nie tylko malarz,

żołnierz, pedagog, rajdowiec, prezes towarzystw (m.in. honorowy prezes

Aeroklubu Warszawskiego), lotnik, ale i filmowiec. Gdy się rozochocił,

śpiewał balladę o Mściwoju, który

... jak dziki zwierz

panował wśród zamkowych leż

i albo w cwał

na koniu gnał lub chlał, spał, ćpał.

(J. Zamoyski „Łukaszowcy”)

Prusz patronował nie tylko działalności artystycznej swych studentów (działał w Bractwie św. Łukasza i innych ugrupowaniach skupiających jego wychowanków), ale i ich zabawom, na przykład zabawie na wolnym powietrzu „garden party monstre”. Na loterię fantową ofiarował własne obrazy. Zresztą mieszkańcy Kazimierza także nie poskąpili fantów: przynieśli pugilaresy, puderniczki, całe kosze win i wódek, materiały na ubrania a nawet żywą kozę. Pruszkowski tak upodobał sobie malownicze miasteczko, że osiadł w nim: zbudował sobie dom i pracownię i tutaj spędzał każdą wolną chwilę aż do końca lat trzydziestych.

W 1935 roku został rektorem ASP. Spytano wówczas kochanego grubasa, czy chciał kiedyś wybrać spośród tylu profesji inny zawód.

Na to Prusz z właściwym sobie humorem:

- Chciałem zajmować się medycyną albo myciem szyb.

- Dlaczego?

- Po prostu chodziło mi o możliwość oglądania nagich kobiet. Wybrałem jednak malarstwo.

Szczęśliwe lata skończyły się wraz z wybuchem wojny. Irena Bal pisze, iż wtedy Pruszkowski zamknął się w sobie i na ostatnim piętrze kamienicy przy ulicy Lwowskiej w Warszawie malował niewielkie pejzaże.

W nocy z 30 czerwca na 1 lipca 1942 roku został aresztowany przez gestapo, wywieziony razem z inżynierem Leszkiem Raczyńskim, działającym w ZWZ i AK na teren getta, i tam zamordowany. Po wesołym profesorze pozostało około osiemdziesięciu obrazów i wspomnienia jego uczniów.

Polska safona

Maria Pawlikowska-Jasnorzewska

1893-1945

Od najmłodszych lat wykazywała talent muzyczny, malarski i poetycki. Lilka, jak ją nazywano w domu, była osobowością niezwykłą, pełną dobroci i fantazji, przejawiającej się choćby w codziennym zwyczaju całowania z siostrą róż w ogrodzie na dzień dobry. Bardzo wiele czytała: Staffa, Micińskiego, Miriama, Heinego, Nietzschego. Tomiki Staffa brała ze sobą w podróże.

Wojciech Kossak rozpieszczał swoje córki. „Zalotnica niebieska” żyła w luksusie marząc o miłości i wypełnionym poezją życiu.

Pierwszym adoratorem subtelnej Marii był Rumun o włoskim nazwisku Guido Della Scala. Obsypywał „narzeczoną” prezentami, na przykład dał jej pięknego ogiera ze stadniny swej ciotki. Kossakówna niefrasobliwie sprzedała konia za pięćset koron austriackich.

Gdy Lilka doszła do odpowiedniego wieku, zapragnęła jak najszybciej wyjść za mąż. Kandydat nie musi być księciem, „może być jakiś piękny młody bubek”. Pojawił się porucznik ułanów Bzowski (De Janota z Bzowa), który udawał rannego bohatera I wojny. Lilka wyszła za „Bzunia” w 1915 roku. Wówczas czar prysł. Okazało się, że Bzowski nie rozumie poetycznych nastrojów Lilki. Chce zwykłej żony, a nie „filozofki”. Wychowany w Austrii, nie znał nawet poezji naszych wieszczów. Gdy sięgnął raz po „Pana Tadeusza”, nie mógł się oderwać od lektury. Wreszcie przy kolacji powiedział:

- Całkiem niezłe rzeczy pisywał ten pan Mickiewicz.

Młoda żona poniewczasie zorientowała się, że popełniła pomyłkę. Niebawem poznała w Zakopanem Jana Pawlikowskiego. Zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia. Doszło nawet do kłótni z siostrą Madzią, która także upatrzyła sobie młodego Jasia. Magdalena prosiła swą piękną siostrę:

- Tego jednego mi zostaw!

(Lilka zawsze miała koło siebie adoratorów. Stałym wielbicielem był niejaki Konopka, esteta i mistyk.)

Przyszła poetka nie ustąpiła pola młodszej siostrze. Tupnęła nogą i zawołała:

- Nigdy! Rozumiesz? On będzie mój!

I rzeczywiście: między Marią a Janem Gwalbertem wybuchła namiętna miłość, której echa znajdziemy w wierszach poetki.

Lilka rozwiodła się z Bzowskim i poślubiła Pawlikowskiego.

Drugi mąż, „bóstwo górskie”, pomógł poetce ułożyć pierwszy tom wierszy, spóźniony debiut „Niebieskie migdały”.

Historyk literatury napisał, że bohaterką poezji Pawlikowskiej „była nowoczesna kobieta, jawnie i w sposób naturalny, pozbawiony potosu i afektacji, pełen natomiast niezrównanego wdzięku i pewnej kokieterii, manifestująca swoją miłość (...) w jej wierszach słychać niejednokrotnie głos młodej kobiety; autentyczność jej odezwań się i zachowań jest uderzająca”. I dalej: „Żartobliwość Pawlikowskiej była łagodnym, życzliwym ośmieszeniem świata (...) mającym na celu nie negację, lecz - by tak rzec - oswojenie. Wyrażała postawę kogoś słabego, lecz uprzywilejowanego, wobec kogoś silnego, lecz dającego się owym łagodnym żartem rozbroić czy unieszkodliwić. Na tym właśnie polegał - iście kobiecy wdzięk wierszy Pawlikowskiej...”

Już pierwszy tomik przyniósł utwory nie tylko dojrzałe, lecz zupełnie inne wiersze, jakie publikowali wówczas poeci. Pawlikowska unowocześniła język, odeszła od młodopolskiej maniery. To ona właśnie, a nie na przykład Tuwim czy Wierzyński, była twórcą nowoczesnej poezji polskiej.

O śmiałości wyrażeń Pawlikowskiej świadczy choćby wiersz „Zanurzcie mnie w Niego”:

Zanurzcie mnie w Niego

jakby różę w dzbanek

po oczy,

po czoło,

po snop włosa jasnego -

niech mnie opłynie wkoło,

niech się przeze mnie toczy

jak woda całująca

Oceanu Wielkiego.

Niech zginie noc, poranek,

blask księżyca czy słońca,

lecz niech on we mnie wnika

jak skrzypcowa muzyka -

gdy mi do serca dotrze.

będę tym, co najsłodsze,

Nim. -

Po pierwszych uniesieniach przyszła pora na unormowane życie małżonków, dopasowanie się ich charakterów, podporządkowanie silniejszych osobowości. Poetka ustępowała mężowi, gdy się upierał, znosiła także kaprysy teściowej, u której mieszkała. Wśród różnych żądań męża znalazło się wymaganie, by Lilka zrezygnowała z utrzymywania się ze sprzedaży obrazów. Pawlikowski nie mógł się zgodzić, by jego żona trudniła się handlem. Zakazał więc żonie sprzedawać akwarele, które malowała z dużym talentem. Zniechęcona artystka porzuciła malarstwo.

Tomik Pawlikowskiej został cierpko przyjęty przez znanego krytyka Ostapa Ortwina, który napisał, że „wierszyki te mogłyby służyć do zawijania karmelków...” Żeromski zaś ujął się za poetką. W obronie Lilki wystąpili także skamandryci. Lechoń napisał: „A chce od nas p. Ortwin dowodu, że wiersze Pawlikowskiej są prześliczne? Dajemy mu na to słowo honoru”.

Najlepiej jednak odpowiedziała sama autorka. Wysłała do krytyka telegram:

„Ortwin - ostap mnie w spokoju”.

Pożycie z ukochanym Jasiem nie było usłane różami. Czy można żyć samą miłością? Jeść także trzeba, a na Kozińcu było głodno. Mimo to poetka była szczęśliwa - do czasu, gdy Pawlikowski wyjechał do Wiednia. Tam poznał pewną baletniczkę, zakochał się (Baletniczka z zespołu Rity Sacchetto, żony rzeźbiarza Augusta Zamoyskiego, nazywała się Valerie Konchinsky i była Austriaczką. Oboje z Janem Gwalbertem występowali w balecie kilka lat). Okazało się, że miał z nią dziecko. Występował tam w varietes jako tancerz w masce. Przybrał dumny pseudonim „książę Orłow”. Poetka zaś czekała na listy od męża. Dawniej potrafił pisać cudowne, namiętne i ogniste listy. Teraz pisze, że w Wiedniu drogo i nudno, albo wcale nie pisze. Lilka czekała codziennie na listonosza. Ten widząc smutek Pawlikowskiej współczująco wyznawał:

- Ej, ja bym tam napisał do pani.

To zdarzenie znalazło swoje poetyckie odbicie w wierszu „Listy” .

Pawlikowska, dowiedziawszy się o zdradzie męża, rozwiodła się z nim. Jaka była przyczyna niezgodności charakterów i rozstania Lilki i Jana Gwalberta? Co spowodowało zdradę Pawlikowskiego? Prawdopodobnie poetka nie potrafła dać mężowi tego, czego oczekiwał. Nie umiała stworzyć domu. Nic dziwnego, że już drugie małżeństwo okazało się nieudane.

Jan Gwalbert miał powiedzieć o Marii, że to „wspaniała poetka, ale ułomna jako żona - trudno się było do niej dostać” (relacja Wally-Valerie Pawlikowskiej, drugiej żony Pawlikowskiego).

O nastroju Marii świadczy doskonale wiersz „Ofelia” (z tomu „Pocałunki”):

Ach, długo jeszcze poleżę

w szklanej wodzie, w sieci wodorostów,

zanim wreszcie uwierzę,

że mnie nie kochano, po prostu.

Poetka nie może jednak żyć bez miłości. Czeka na nią i wreszcie w gazecie znajduje zdjęcie. Oto lotnik i poeta w jednej osobie. Portugalczyk Jose Sarmento de Beiros. Napisała do niego nie bardzo wierząc, że nadejdzie odpowiedź. Odpisał jej pełnym namiętności listem i zaprosił do Paryża. Pawlikowska wyruszyła po szczęście. Trwało do czasu, gdy pojawiła się żona donżuana. Załamana poetka wróciła do Polski. Spragniona uczuć, często się rozczarowywała. Marzyła o miłości gorącej i wyłącznej. Pragnęła nawet, aby Mickiewicz był jej kochankiem („Złote myśli kobiety”):

Zalotność jest pachnąca i różowa,

a mądrość żółta i sucha.

Wolałabym, by mnie Mickiewicz chciał całować,

niż by mnie chciał słuchać.

Powodzenie tomików wierszy i rosnąca sława rekompensowała niepowodzenia w uczuciach. „Pocałunki” z 1926 roku stały się przebojem literackim. Oto zjawiła się polska Safona. Pisano, że Pawlikowska uzyskała „maksimum wyrazu przy minimum zużycia słowa”.

Po wielu burzach uczuciowych straciła już nadzieję, że spotka Tego.

Przypadkowo poznała go jako przyjaciela swego oficjalnego narzeczonego. Trzeci mąż, Stefan „Lotek” Jasnorzewski, okazał się tym, na którego czekała, kochającym, czułym, wesołym. „Kto chce, bym go kochała, nie może być nigdy ponury” - napisała w tomiku „Różowa magia”. Jasnorzewski okazał się dobrym mężem, mimo licznych romansów.

- Bo z mężami jest tak jak z bańkami mydlanymi - mawiała poetka. - Pierwsza jest zawsze nieudana, druga już lepsza, a dopiero ta trzecia jest naprawdę piękna i kolorowa.

Kiedyś siostra poetki Magdalena miała zły sen. Przyśniło jej się, że Lilka umarła. Przerażona, wysłała telegram do siostry przebywającej wówczas nad morzem: „Zły sen. Bardzo niespokojna. Odpowiedz natychmiast, co się stało. Madzia”. Odpowiedź była lakoniczna i nie pozbawiona słuszności:

„Byłoby w gazetach. Lilka”.

Poetka była przesądna. Wierzyła w spirytyzm i reinkarnację. Mówiła do siostry:

- Ty jesteś po raz pierwszy na ziemi, więc nie możesz tego pojąć. Ale ja już tu byłam nie wiem ile razy, więc niczemu się tak bardzo nie dziwię.

Czasami zamyślała się i pytała całkiem serio:

- Czy ja jeszcze kiedyś otrzymam od Przyrody taką genialną główkę?

Antoni Słonimski („Alfabet wspomnień”) zanotował jej dramatyczne pytanie, gdy rozmawiali o zwycięskim marnotrawstwie natury:

- Czy warto było mnie stworzyć tak precyzyjnie i teraz niszczyć tak bezmyślnie?

Umierała w Anglii. Wojenne przeżycia, emigracja, śmierć rodziców zdruzgotały wrażliwą poetkę. Zmarła na raka w lipcu 1945 roku. (Ostatni okres życia poetki opisuje w interesującym artykule Kazimierz Olszański na łamach krakowskiego „Czasu” (8-9 lipca 1995 roku). Miała przy sobie męża, ale ten w chwili jej zgonu został wezwany do RAF-u i nie odprowadził Safony do łodzi Charona.

Jedenaście lat później Tymon Terlecki zebrał i wydał „Ostatnie utwory” Marii Pawlikowskiej. Wiersze napisane na emigracji dowodzą, że poetka ogromnie tęskniła za krajem. Można więc uznać, że prawdziwą przyczyną śmierci autorki „Krystalizacji” nie była choroba ciała, lecz choroba duszy - nostalgia:

Duszo z miękkich pajęczyn utkana,

Nie mów do mnie. Nie miotaj nicości,

Nie rozdmuchuj kurzu. Odejdź, przebacz.

Jestem raną. A na taką ranę

Nie pajęczyn z chlebem, nie litości,

Ale słońca z rodzinnego nieba...

(„Obca duszo...”)

Redaktor stulecia

Mieczysław (Grycendler) Grydzewski

1894-1970

Amerykanie mają swego Pulitzera, a my mamy Grydzewskiego - twórcę najlepszego tygodnika literackiego w historii polskiej prasy: „Wiadomości Literackich”. Zasługi redaktora dla kultury są ogromne, toteż dziwić się można, że „Polski słownik biograficzny” milczy o Grydzewskim. Dopiero rok wydania - 1960 - uświadamia, że w tym czasie „Grydz” nie był mile widziany przez władze. Wielka Encyklopedia Powszechna (również z lat sześćdziesiątych) wyjaśnia, iż należał do „wrogów Polski Ludowej”. Dziś Grydzewski odzyskuje należną pozycję w dziejach kultury XX wieku.

Urodził się w Warszawie, studiował prawo w Moskwie i w Warszawie. Jego pasją była historia. Należał do uczniów i wielbicieli Szymona Askenazego. Pod jego wpływem napisał pracę o stosunkach polsko-francuskich za Stanisława Augusta.

W czasie studiów działał w Organizacji Młodzieży Narodowej związanej z POW. Wówczas zmienił nazwisko i wyznanie (z mozaizmu na protestantyzm). Przekonania polityczne sytuowały go w gronie piłsudczyków (do 1930 roku).

Sam o sobie mawiał, że jest liberałem.

Na studiach związał się z pisemkiem „Pro Arte et Studio”, w którym drukowali Lechoń, Tuwim, Słonimski. Po „rewolucji pałacowej”, kiedy zmieniła się nazwa i program pisma, został redaktorem „Pro Arte”. Od tej pory poświęcił się bez reszty pracy redakcyjnej. Dzięki niemu grupa pikadorczyków (oprócz trzech wymienionych jeszcze Iwaszkiewicz i Wierzyński), dotąd luźno ze sobą związana, stała się paczką przyjaciół, a wkrótce sławną grupą Skamandra. Stworzenie i utrzymanie grupy złożonej z tak różnych osobowości było zasługą Grydzewskiego (K. Wierzyński „Szkice i portrety literackie”).

„Skamander” początkowo redagowany był przez komitet redakcyjny (m.in. Kadena-Bandrowskiego, Horzycę, Lechonia, Tuwima). Od trzeciego numeru redagował go W. Zawistowski, Grydzewski zaś dopiero od 1922 roku. Pismo miało nobliwy charakter i nieokreślony program. Drukowali tu Pawlikowska, Witkacy, Schulz, Kaden, Gombrowicz, pojawiały się przekłady Homera, Owidiusza, Rimbauda, Apollinaire'a.

W 1924 roku Grydz i Antoni Borman założyli „Wiadomości Literackie”. Kapitał zakładowy wynosił... czterdzieści dolarów i powstał ze sprzedaży pierścionka matki Grydzewskiego oraz zagranicznych opon samochodowych Bormana. Pismo zrywało z poważnym stylem prasy literackiej („Chimery”, „Myśli Polskiej”, „Skamandra”). Nawiązywało do francuskiej koncepcji gazety literackiej. Już same tytuły artykułów sensacyjnym brzmieniem przyciągały uwagę czytelników. Grydzewskiemu udało się zwabić najlepsze pióra:

Boya-Żeleńskiego, Tuwima, Lechonia, Żeromskiego, Wańkowicza, Struga, Nowaczyńskiego. W „Wiadomościach” ukazywały się studia o Balzaku, Mickiewiczu, Marysieńce Sobieskiej. Tutaj po raz pierwszy w Polsce lansowano Prousta, Celine'a, Huxleya.

Początkowo skamandryci niechętnie odnieśli się do nowego pisma. Tuwim nawet wystąpił z „Wiadomości” (na krótko). Lechoń namawiał redaktora, aby poprzestał na pierwszym numerze. Wieniawa (zaprzyjaźniony z nimi) powiedział, że nowe pismo rzuca tak mroczny cień na ich dobre imię, że powinni ogłosić protest. Dopiero trzeci numer „Wiadomości” przekonał skamandrytów do nowego pisma.

Po latach Słonimski napisał, że „Wiadomości Literackie” był to „pomnik kultury Dwudziestolecia międzywojennego”. Pismo oddziaływało na znaczną część inteligencji, kształtowało gusty i postawy. Liczba czytelników dochodziła do ośmiu tysięcy. Grydz płacił swym autorom dobrze, toteż drukowali tu bez względu na przekonania polityczne i endecy, i socjaliści. Komunista Broniewski był nawet sekretarzem redakcji. O wysokości honorariów świadczy fakt, że za”Kroniki tygodniowe” Słonimski dostawał miesięcznie tysiąc pięćset złotych, co było sumą ogromną.

Grydzewski żył swoją pracą, sprawy osobiste schodziły na dalszy plan - ograniczały się do wizyt w wesołych dzielnicach Paryża i towarzyskich spotkań w „Ziemiańskiej”. Wierzyński wspomina, że gdy poznał Grydza, ten był jeszcze „niemowlęciem” i nie znał się nawet na jedzeniu. Dopiero „opieka” poety sprawiła, że przyszły redaktor rozwinął się w wielkiego gourmeta, a jego słynne obiady były szczytem kunsztu kulinarnego.

Grydzewski był dziwakiem. Wobec obcych uprzedzająco grzeczny, dla przyjaciół - pieniacz i furiat. Ze wszystkimi się kłócił o fakty, które można znaleźć w encyklopedii. Jako redaktor - apodyktyczny, zmieniał autorom teksty, przez co ich zrażał. Był purystą językowym. Nie znosił słów „szofer”, „auto”, „eksport”. Był odludkiem, unikał zgromadzeń. Nie przyszedł na przykład na jubileusz swego pisma. Mawiano, że będzie nieobecny na własnym pogrzebie.

Był najbardziej zapalonym i jednocześnie najgorszym narciarzem pod słońcem. Lubił tylko wspinaczkę z nartami, zjazdów natomiast nie uznawał. Nic dziwnego, że stanowił wdzięczny obiekt żartów swych przyjaciół.

Kiedyś, gdy Grydzewski pojechał do Paryża, Słonimski z Tuwimem postanowili wydać własnym sumptem tomik „jego” poezji. Miał się nazywać „Z chłopskiej piersi”. Jak wspomina Słonimski: Grydz nie wyłgałby się do końca życia, bo tomik nie był parodystyczny, ale ohydnie sentymentalny, w konwencji młodopolskiej. Były w nim cykle: „Sny i tęsknoty” i „Dzikie łabędzie”. Autorom po paru dniach odechciało się jednak pisania bzdur i tak oto redaktor „Wiadomości Literackich” nie został największym grafomanem Dwudziestolecia (A. Słonimski „Alfabet wspomnień”).

Innym razem Franc Fiszer odmówił wypicia bruderszaftu z Grydzewskim, ponieważ ten powiedział kiedyś, że ludzkość powstała z gazów - wobec tego przyjaźnić się z nim nie może. Wszyscy potwierdzali słowa Fiszera, chociaż Grydzewski nigdy czegoś takiego nie mówił. I mimo że się wściekał, z ubolewaniem kiwali głową:

- Powiedziałeś, Mieciu, powiedziałeś.

Z biegiem czasu wydawnictwa Grydzewskiego zdominowały rynek prasy kulturalnej i nie zagrażały im nowe pisma (W okresie międzywojennym Grydzewski wydawał „Skamandra”, „Wiadomości Literackie”, „Pologne Litteraire”, „Przyjaciela Psa”. Ponadto w redagowanej przez siebie „Bibliotece Arcydzieł Literatury” opublikował dzieła Wiktora Hugo, Mickiewicza, Słowackiego): „Kultura” Wierzyńskiego czy prorządowy „Pion”. Grydzewski osiągnął niepodważalną pozycję i nikt nie chciał z nim zadzierać. Mawiano:

- Kto z Mieciem wojuje, ten od Miecia ginie.

Jego konkurs wśród czytelników „Wiadomości”: „Kogo wybierzemy do Polskiej Akademii Literatury”, zaowocował utworzeniem tej instytucji (choć w innym składzie). Od 1934 Grydzewski przyznawał nagrody za najlepszą książkę roku.

W 1939 roku opuścił Polskę. W Paryżu, a później w Londynie reaktywował swoje pismo pod tytułem „Widomości Polskie Polityczne i Literackie”, potem „Wiadomości” (bez przymiotników). Były bardziej polityczne niż przed wojną, wrogo nastawione do rządu brytyjskiego zdradzającego Polskę.

Gombrowicz zarzucał Grydzewskiemu, że zrobił ze swego pisma kapliczkę, a z autorów towarzystwo wzajemnej adoracji. Stwierdzał, że „w tych łepetynach owieczek p. Grydzewskiego nic absolutnie nie poruszyło się od 1939 roku” („Dziennik” 1957-1961).

To prawda: nadal za szczyt poezji redaktor uważał twórczość skamandrytów. Nie dostrzegał nowych zjawisk. Przed wojną nie zauważył Leśmiana, potem Baczyńskiego, Herlinga-Grudzińskiego, Herberta.

Mówił, że „Wiadomości” redagują się same, bez jego pomocy. Teczka redakcyjna jest zawsze pełna, a on wybiera z niej odpowiednie materiały (M. Danilewicz-Zielińska „Szkice o literaturze emigracyjnej”).

Był człowiekiem roztargnionym. Zdarzały mu się gafy z tego powodu - a to zamienił starszym paniom walizki, a to pomylił nazwisko autora „Pana Tadeusza”. O jego pasji teatralnej wiedzieli wszyscy. Raz redaktor pojechał z Londynu do Paryża na sztukę Marcela Ayme. Grydzewski po trzecim akcie wychodzi, idzie do szatni, bierze palto. Trochę dziwi się, że szatnia jest pusta, że publiczność nie wychodzi. W księgarni kupił egzemplarz sztuki, na której był, i dopiero w domu stwierdził, że sztuka ma cztery akty, a on jeden opuścił, przekonany, że to już koniec przedstawienia.

Temperament Grydzewskiego nie wyczerpywał się na redagowaniu pisma. Sam także pisał. Wydał pracę o generale Henryku Dąbrowskim i o rzezi Pragi przez wojska Suworowa. Wreszcie zaczął prowadzić rubrykę „Silva rerum”: zbiór archiwaliów, ciekawostek historycznych, anegdot, obyczajów. Dla „Silvy” wyszperał na przykład rewelację o skłonności Sienkiewicza do pań o owłosionych rękach. Znalazł też „Międzynarodowy savoir-vivre” pisany przez Francuzów. Rodacy autorów mieli pamiętać, że Polacy w najdrobniejszym stopniu nie są ani Rosjanami, ani Żydami, ani Słowianami. Polak jest katolikiem i Polakiem od góry do dołu. Nie wolno mówić Polakom, że polskie nazwy owoców i warzyw są na ogół pochodzenia włoskiego. Nie wolno się dziwić księżom święcącym na Wielkanoc jadło. A poza tym Chopin: zawsze i wszędzie („Silva rerum” nr 889).

Tuż po śmierci Grydzewskiego w 1970 roku ułożono epitafium:

Tu leży Grydzewski, nie bójcie się o niego,

on już jest redaktorem „Pisma świętego „,

(K. Grochalski „Książka o Grydzewskim”)

Podobne ułożył Hemar. Przypuszczam, że Grydz nie obraziłby się za to satyryczne epitafium. Mawiał, że „nic tak nie ożywia pisma jak wspomnienie pośmiertne”. Jego ukochane „Wiadomości” przeżyły go o jedenaście lat. Zostały zamknięte w 1981 roku.

Meandry skamandryty

Julian Tuwim

1894-1953

Z pojawieniem się poezji Juliana Tuwima rozpoczął się nowy rozdział w literaturze polskiej: okres międzywojenny. Polska odzyskała niepodległość. Jednocześnie cała Europa dźwigała się po krwawej I wojnie światowej. Powszechnie uważano, że nigdy więcej świat nie pogrąży się w okrutnej rzezi milionów ludzi.

W roku 1918 wkraczała do literatury nowa generacja, pokolenie futurystów, awangardzistów i skamandrytów, którzy sprzeciwiali się nastrojom epoki poprzedniej, sławili postęp (także społeczny), technikę, miasto. Odrzucali modernistyczny dekadentyzm. Głosili „kult faktu, religię ciała, miłość życia” (A. Sandauer).

Tuwim należał do twórców, którzy tę nową poezję, nowe widzenie świata przynieśli. Jego utwory odznaczały się nową tematyką i nowym ujęciem znanych motywów. Nawiązywał do ostatniego okresu poezji Młodej Polski - etapu witalizmu. Tuwim ujął czytelników niezwykłą energią słów, „biologicznym dynamizmem” (J. Kwiatkowski).

„Pierwszy jego zbiorek poezyj „Czyhanie na Boga” z roku 1918 był istnym objawieniem, rzuceniem rękawicy wszelkiej pozie akademickiej” - pisał Aleksander Bruckner. Wiersze pozostawały pod wpływem Whitmana, Rimbauda, rosyjskich symbolistów i futurystów, Puszkina. W niektórych lirykach czuje się ducha twórczości Leopolda Staffa, mistrza poety. Różnica między Staffem a Tuwimem jest jednak ogromna: Staff to elegancja, spokój, kunszt słowa, ogromna kultura. Tuwim jest barbarzyńcą, którego przyjęto na pokoje, dzikim, egzaltowanym, często sentymentalnym, powierzchownym. Główną cechą poezji Tuwima jest jej aintelektualizm. W porównaniu na przykład z Leśmianem czuje się to wyraźnie. Poeta nie miał żadnego wykształcenia (semestr na prawie, semestr na wydziale filozofii).

Sam Tuwim tak opowiadał o swoich „osiągnięciach”, a raczej ich braku na ławie szkolnej: „W lutym 1911 miałem lat szesnaście i pół, byłem uczniem klasy szóstej (zostałem w niej potem na drugi rok) i uczyłem się straszliwie źle.

Dochodziło do wypadków niewiarygodnych: z piątej klasy do szóstej miałem na przykład tak zwaną „dryndę” (poprawkę) z geografii. Fakt nie notowany w dziejach żadnego gimnazjum. Tępota moja matematyczna była niemal upiorna.

Rozwiązanie klasówek algebraicznych dyktowano mi z tyłu metodą graficzną:

„Napisz a... postaw (...) trochę z prawej strony dwójkę, teraz napisz plus (Ja: Wyżej czy niżej?) Pośrodku! Koło plusa postaw duże N (Ja: N czy M?) En! En!... podkreśl to, a pod kreską napisz... x””. Ciekawe, w jaki sposób zdał maturę z matematyki...

Przyszły poeta odczuwał natomiast duży pociąg do historii oraz łaciny. Widać to w tytułach wierszy, do których Tuwim często wplatał łacińskie słowa (np: „Suum cuique”, „Commedia divina”, „...Et arceo”). Łacinie też poświęcił piękny wiersz „Nad Cezarem”. Pobrzmiewa tutaj echo szkolnych lat nad lekturą „Wojny galijskiej” Juliusza Cezara.

W późniejszym okresie poeta dzięki lekturom, pasji bibliofilskiej dogłębnie poznał literaturę pogardzaną przez historyków piśmiennictwa: jarmarczną, grafomańską, kuriozalną (wśród której „Nowe Ateny” Benedykta Chmielowskiego były szczytem intelektualizmu) etc., co wykorzystał redagując rubrykę „Cicer cum caule”.

Braki intelektualne nadrabiał żywiołowością wierszy. W utworze „Poezja” pada znana definicja: „Poezja - jest to, proszę panów, skok, skok barbarzyńcy, który poczuł Boga”. Zarazem jego wiersze są „jak taneczny krok” - lekkie, melodyjne. Pod wpływem Whitmana Tuwim wiąże poezję z religią. W artykule z 1917 roku pisał, że szczytem literatury „jest zawsze uczucie religijne, świadomość istnienia czegoś wielkiego, mistycznego, świadomość wszechobecności Bożej, uniwersalnej idei...” Tuwim akceptuje w poezji każdą tematykę. Nie odrzuca treści prozaicznych czy brutalnych:

„Wszystkie czyny, rzeczy i uczucia są jednakowo ważne, piękne i potrzebne... Wszystko jest boskie, piękne i święte”. Ta religijna niemal postawa dominuje w pierwszym okresie twórczości poety.

U Tuwima znajdziemy więc opis brzydoty miejskiej, rekwizyty cywilizacji technicznej, fascynację postępem, pędem, szybkością, wreszcie uczucia i przeżycia przeciętnych ludzi, często z nizin społecznych. W tego rodzaju twórczości Tuwim bywa naiwny i sentymentalny. Przesadą jest twierdzenie Sandauera, że Tuwim „zastał lirykę polską ziemiańską i staroświecką, a zostawił ją demokratyczną i nowoczesną”. Odnowicieli tematyki i środków poezji było wielu.

Jako poeta Tuwim najlepiej czuł się w erotykach i w utworach, w których mógł ujawnić zainteresowania językiem - jego rolą, jego źródłem. „Każde słowo ma korzeń w czarnej głębi ziemi” („Słowo i ciało”). Poszukiwania leksykalne i słowotwórcze Tuwim prowadził już od pierwszego tomu. Nie jest prawdą, że zainteresował się językiem dopiero w późniejszym okresie twórczości.

O stosunku poety do języka pisał krytyk ukrywający się pod pseudonimem IKS: „Tuwim mówi o słowach naprawdę jak o żywych ciałach. Znać, że człowiek ten kocha słowa seksualną wprost miłością. Dlatego też bada ich rozwój biologiczny. Z nabożeństwem przewraca karty słowników, opowiadające mu o dziejach słowa, które kocha kobieco i męsko zarazem, zdobi i rzeźbi, ustawia coraz to inaczej i z coraz to innej strony pokazuje..:” („Rozmowy z Tuwimem” oprac. T. Januszewski, Warszawa 1994).

Już proza poetycka „Brzoskwinia” z debiutanckiego tomu przynosi niemal naukową analizę słów: „Jest w tym słowie soczystość, jest cierpkawa słodycz rozgniecionej miazgi owocu: sok spływający i spijany chciwie spragnionymi usty”. Niewątpliwie w latach dwudziestych na tę stronę twórczości Tuwima miała wpływ lektura poezji Bolesława Leśmiana, zwłaszcza cyklu „Zielona godzina” i tomu „Łąka”.

Tuwim zyskał od razu sławę. Mieszczanie specjalnie przychodzili do „Ziemiańskiej”, aby zobaczyć poetę. Niektórych Tuwim gorszył, „tumanił, przestraszał”. Wiersz „Do generałów” - w gruncie rzeczy dość nijaki - wywoływał burzę z powodu... szargania imienia wojska polskiego. Poetę wybronił Wieniawa, przyjaciel od kieliszka.

Wielki skandal sprowokował dytyramb „Wiosna” opublikowany na łamach „Pro Arte et Studio” (nie jak się często podaje w tomie „Czyhanie na Boga”. Wiersz „Wiosna” z tego tomu kończy się słowami: „Chodź, Młoda, do Młodego; ojcostwa mi się zachciało”).

Dytyramb opiewający chucie wielkomiejskiego tłumu przyczynił się do rozłamu w redakcji. Ustąpił E. Boye, odszedł opiekun pisma subtelny J. Kleiner. Pismo zmieniło nazwę na „Pro Arte” i stało się zalążkiem „Skamandra”. O wierszu Tuwima napisano w „Myśli Niepodległej”: „Dytyramb ten przeszedł zaiste wszystko, co Henryk Sienkiewicz napiętnował w literaturze jako ruję i poróbstwo”.

Świadek debiutu pisał: „ ...wielki talent Tuwima objawił się od razu w burzy i błyskawicach - ze względu na czas i charakter owego objawienia - w dosłownym i przenośnym tych słów znaczeniu. (...) Wydane następnie tomy wierszy ustaliły opinię o Julianie Tuwimie jako odnowicielu poezji polskiej” (M. Piechal „Żywe źródła”).

W polemikach literackich oceniano autora nie ze względu na zalety stylu, oryginalność metafor i zwrotów językowych, głębię myśli, ale z powodów ideologicznych (tak było w przypadku wiersza „Do prostego człowieka”) - albo ze względu napochodzenie poety. O twórczościTuwima pisano, że „czuć ją czosnkiem”. Po śmierci Piłsudskiego cenzura skonfiskowała jeden z najoryginalniejszych utworów poety, wizyjny i nowoczesny formalnie „Bal w operze”.

Przez wiele lat Tuwim był związany z elitą władzy (przed i po wojnie). Skamandryci zbliżeni byli z kręgiem Piłsudskiego, chociaż pisali satyry polityczne. Tuwim i jego przyjaciele stali się grupą opiniotwórczą. Gusty literackie i artystyczne kształtowały pisma „Skamander” i „Wiadomości Literackie”.

Pod koniec lat dwudziestych kontakty z obozem sanacji - początkowo przyjacielskie - rozluźniły się. Po procesie brzeskim Tuwim znalazł się w opozycji. Przesuwał się coraz bardziej na lewo, co doprowadziło do ochłodzenia stosunków zLechoniem i Wierzyńskim. Pośmierci Marszałka poeta stwierdził, że z rządami piłsudczyków nic go nie łączy. Stał się przeciwnikiem „faszyzacji kraju”- jak to określał. Jego postawa wywołała nagonkę endeckich publicystów. Po napaściach „Prosto z mostu” poeta stopniowo tracił rozpęd twórczy. Dawniej pisał bardzo dużo i bardzo różnych utworów: wiersze, satyry, tłumaczenia poetów obcych, teksty do kabaretów (z tego się utrzymywał) i piosenki. Miał wyłączność na repertuar dla Hanki Ordonówny. W bogatej twórczości satyrycznej sporą część zajmowały pastisze i parodie, w których poeta genialnie naśladował i ośmieszał styl innych twórców. Niemogę powstrzymać sięprzed zaprezentowaniem kilku najlepszych parodii.

Oto wersje znanego wierszyka o Andzi, co ukłuła się różą mimo przestróg matki, stworzone przez wielkich poetów i pisarzy.

Leopold Staff:

Wiem... zbyt drogo okupię radość nikłej chwili,

Która mnie smutkiem szczęścia złudnego upoi,

Gdy się za różą bladą tęsknota wysili

I zakwitnie przedziwnie w wątłej dłoni mojej.

Lecz muszę dłoń wyciągnąć, co mi służy wiernie.

Bo nazbyt mi tęsknota w cichem sercu wzbiera.

I krwawi się dłoń jedna o kolące ciernie,

Gdy druga - łzy radości i szczęścia ociera.

Stanisław Przybyszewski:

Hanka stała z utkwionymi w jeden punkt oczyma. W mózgu jej płonęły wściekłe nawałnice szalonych paroksyzmów boleści. Te róże - te róże czerwone - Wirski zaśmiał się... „He, he... Pani patrzy na kwiaty... A róże kolą... Krew! Rozumie pani?” Z histerycznym łkaniem chwyciła róże z wazonu i zaczęła wbijać sobie w palce długie, ostre ciernie... „Ryszardzie, miłość moja! Ryszardzie - ten obłędny taniec, taniec śmierci! Ryszardzie, krew!”

Wirski wstał, kopnął ją, napił się koniaku, wypalił nerwowo kilka papierosów i wyszedł. A Hanka szlochała. Szlochał deszcz za oknem.

Tadeusz Miciński:

Ja - bardów król!

Ja - Wareg śród wulkanów!

Od Orizawy stóp do Kamczadałów pędzę,

To los, mój los...

W Sybirach mroźnych lucyferowe siwych matek jęki:

Córko moja!

Anno złotowłosa!

Żołdactwo cię hakami szarpie,

Złowieszcze pędzą harpie...

O, róży sarońskiej nie rwij dłońmi blademi!...

Ellenai ...Ellenai...

Rozpuszczasz zwoje złotych kos

I krwawisz sobie palce o ciernie,

I płaczesz.

Królewno anhelliczna, magów gwiazdo!

... To los twój, los...

I jeszcze parodia wiersza Bolesława Leśmiana. Oto jak - zdaniem Tuwima - Leśmian napisałby wierszyk „Wlazł kotek na płotek”:

Na płot, co własnym swoim płoctwem przerażony,

Wyziorne szczerzy dziury w sen o niedopłocie,

Kot, kocurzak miauczurny, wlazł w psocie-łaskocie

I podwójnym niekotem ściga cień zielony.

A ty płotem, kociugo, chwiej,

A ty kotem, płociugo, hej!

Bezślepia, których nie ma, mrużąc w nieistowie

Wikłające się w plątwie śpiewnego mruczywa,

dziewczynę-rozbiodrzynę pod pierzynę wzywa

Na bezdosyt całunków i mękę ustowia.

A ty płotem, kociugo, chwiej,

A ty kotem, płociugo, hej!

W czasie wojny Julian Tuwim stworzył cykl „Kwiaty polskie”. Fragmenty przemycono do kraju. Na czytelnikach zrobiły ogromne wrażenie. Oto głos poety z emigracji dotarł do okupowanej ojczyzny, aby pokrzepić rodaków w ciężkich chwilach. Mało kto wówczas wiedział, że Tuwim związał się właśnie z Międzynarodowym Związkiem Robotniczym. Od tego czasu datuje się blisko dziesięcioletnie milczenie Tuwima jako poety. Powojenne utwory są wymęczone i rzadko udane.

Jako jeden z pierwszych pisarzy emigrantów powrócił do kraju.

- Gdybym tu miał zostać - powiedział w Ameryce - popełniłbym raczej samobójstwo.

Tak skończył Jan Lechoń w 1956 roku.

Tuwim przyjechał do Polski rządzonej przez komunistów w czerwcu 1946 roku. „Władze państwowe witały go uroczyście za to, że dokonał właściwego wyboru, że swoim powrotem wzmacniał obóz Polski Ludowej, że swoim głosem miał służyć jej idei” (H. Mortkowicz-Olczakowa).

Otrzymał luksusowe mieszkanie przy ulicy Wiejskiej, samochód, a wkrótce willę w Aninie z basenem i ogrodem. W tym czasie Staff, zachowujący dystans wobec nowej władzy, mieszkał kątem u krewnych w Krakowie. Dzięki protekcji Tuwima nestor poezji otrzymał mieszkanie w Warszawie. Staff był właściwie jedynym znaczącym w literaturze polskiej człowiekiem z przeszłości, z którym Tuwim utrzymał dobre kontakty. Reszta przyjaciół wybrała emigrację.

Tuwim powiedział o nich:

- Ciepłe, poczciwe i fałszywe lisy „demokratyczne” niech na mnie nie liczą. Przechichotałem z tą sferą młodość - dziś widzę, jak lekkomyślną - niechże więc na starość puszczę istotną farbę. Czerwoną? Nie! Purpurową.

Nie stworzył po wojnie niczego wielkiego. Zajmował się tłumaczeniami, redagował rubrykę w „Problemach”, był kierownikiem Teatru Nowego. O teatrze socrealistycznym wyrażał się negatywnie:

- Nie chodzę do teatru. Teatr w Polsce jest bardzo ponurym urzędem.

Ponure też były to czasy. Poeta zdawał sobie sprawę z klęski, jaką poniósł. Ciągle miał nadzieję, że talent i moc twórcza powrócą. A jednak nie tworzył wierszy. Dał się wciągnąć do gry politycznej, posłużył władzy za klakiera. Na tydzień przed śmiercią pytał: „Wolność, wolność, gdzie szukać tej wolności?”

W ostatnim grudniu swego życia napisał wiersz, ułamek wiersza. Ostatni utwór poety, „Hołdy”, dotyczy - kogo? W 1953 roku zmarł Gałczyński, Makuszyński, ale też... Stalin.

A to co za makabryczna kolejka?

Kto do Cienia z hołdami się tłoczy?

Dobrze, cieniu, że masz martwe oczy (...)

A najlepiej, że już nie masz siły.

Wkrótce po świętach, 27 grudnia, poeta poczuł się źle. Z pewnością trzy kieliszki wódki nie poprawiły stanu zdrowia. Zmarł na atak serca. „Umarł On, który był samym życiem (...) Cały był pasją, w pełnym tego słowa znaczeniu: namiętnością i cierpieniem”. Tymi słowami pożegnał swego ucznia Leopold Staff.

Błazen surrealizmu

Salvador Dali

1904-1989

O tym najdziwniejszym z malarzy surrealistów mówiono: „kabotyn” i „geniusz”, „hochsztapler” i „odkrywca nowych światów”. Cokolwiek powiedziałoby się o ekstrawaganckim artyście, byłoby uproszczeniem. Jego zaś własne słowa są kreacją samego siebie, autoreklamą utrzymaną w stylu maniakalno-scjentystycznym. Sposobem bycia Dali przypominał Witkacego, chociaż intelektualnie mu nie dorównywał. Przemówienia i wywiady malarza były blagą, na którą dawali się nabrać pseudointelektualiści francuscy. Z pewnością miał niezłą zabawę, gdy tłumy słuchały z zapartym tchem tego, co mu ślina na język przyniosła. Kabotyński wąsik optymistycznie zadarty i wytrzeszczone „w natchnieniu” oczy dopełniały wizerunku geniusza sztuki.

Muzyki nie lubił. Uważał, że „nie jest w stanie wyrazić niczego równie rzeczywistego jak jajka sadzone”. Cenił Gaudiego i Lautreamonta. Jako malarz wiele zawdzięczał twórcom tej miary co Chirico, Tanguy, Ernst, a spoza surrealistów czerpał natchnienie z Vermeera, Velasqueza, Rafaela. Najmniej poważał Turnera i Mondriana. Ten w klasyfikacji Dalego na sto osiemdziesiąt możliwych punktów uzyskał... pięć i pół.

Doskonały technicznie, o ciekawej wyobraźni, Dali zestawiał realne przedmioty z nierzeczywistymi, tworząc oryginalne skojarzenia, często oparte na psychoanalizie Freuda. Wiele dzieł szokowało publiczność - na przykład obraz przedstawiający fortepian z główkami Lenina, Wenus z Milo z wystającymi z torsu szufladkami czy zwisające zegary („Trwałość pamięci”). Patrząc na ten obraz ktoś zapytał malarza, czemu te zegary są miękkie. Na to Dali odrzekł:

- Miękkie czy twarde, to bez różnicy. Ważne jest, aby pokazywały dokładny czas.

Pochodził z Katalonii. Imię odziedziczył po zmarłym przed jego narodzeniem bracie. Ojciec notariusz z niechęcią patrzył na artystyczne zamiłowania syna. Salvador studiował w madryckiej akademii, z której został wyrzucony za polityczną agitację i ekstrawagancję. W 1927 roku Dali przyjechał taksówką do Paryża. Tu zetknął się ze środowiskiem surrealistów, w które wprowadził go J. Miro. Młody malarz, dotąd inspirowany dziełami dawnych mistrzów, po spotkaniu z Ernstem, Eluardem, Bretonem zaczął tworzyć według wkazówek swych nowych przyjaciół. Niebawem razem z Bunuelem nakręcił film „Pies andaluzyjski”, który stał się klasycznym dziełem surrealizmu w kinie.

W 1929 roku poznał Galę (Helenę Diakonowną), żonę Eluarda. Początkowo zrobił na niej złe wrażenie, ale po kilku dniach przyjaciele zorientowali się, że Gala przeżywa kolejny romans. Porzuciła męża i córkę i zamieszkała z Dalim. Wieść o tym związku dotarła do rodziny malarza. Ojciec wydziedziczył go. Odtąd Salvador i Gala borykali się z trudnościami materialnymi, żyli z pożyczek udzielanych im przez Eluarda i czekali na dzień sukcesu Dalego. Gala była menażerem, organizowała wystawy, zamawiała wywiady w prasie. Lansowała Dalego i udało jej się zrobić z niego najpopularniejszego - obok Picassa - malarza XX wieku. Bez niej Dali nie zdobyłby takiej sławy, ale też nie rozmieniłby się na drobne w komercjalizmie. Breton, tworząc anagram z imienia i nazwiska autora „Kanibalizmu jesieni”, nazwał go „avida dollars” chciwy dolarów).

Dali nazywał Galę „jedyną mitologiczną niewiastą naszych czasów”, „nietzscheańską apoteozą woli najwyższej mocy kobiecej” oraz „ nadkobietą pchaną gwałtownością swoich antyprotonów”.

Poślubił ją w latach pięćdziesiątych, po śmierci Eluarda. Dewizą Dalego były słowa: „Niech się mówi o Dalim, nawet jeśli się mówi o nim dobrze”. Swoim zachowaniem bulwersował nie tylko Blistrów, ale i malarzy. Mówił, że jest paranoikiem (opracował nawet metodę krytyczno-paranoiczną oceny malarstwa), ale dodawał, iż „jedyną różnicą między mną a szaleńcem jest to, że nie jestem szalony”. Gdy słuchacze oddychali z ulgą, stwierdzał, że jest „prawdziwym szaleńcem, organicznym i metodycznym, o pitagorejskiej precyzji w najbardziej nietzscheańskim tego słowa znaczeniu”.

Reklamiarstwo i ogromne zarobki wzbudziły zawiść surrealistów. Na dodatek Dali z właściwą sobie bufonadą wychwalał Hitlera i lekceważył Lenina (pamiętajmy, że większość surrealistów należała do partii komunistycznej). A tu Dali postanowił namalować wodza rewolucji bolszewickiej z pośladkiem trzymetrowej wielkości podtrzymywanym przez szczudła. Lenin miał w ramionach trzymać małego Salvadora. Następnym dziełem Dalego była „Zagadka Hitlera”. W rezultacie Breton rzucił klątwę na Salvadora. Zagroził wykluczeniem z grupy. Malarz musiał podpisać dokument, w którym wypierał się związków z faszyzmem i oświadczał, że nie jest wrogiem proletariatu. Podpisał. „Nigdy nie żywiłem (w stosunku do proletariatu) szczególnych uczuć, ani pro, ani tym bardziej contra” (S. Dali „Dziennik geniusza”).

Mimo deklaracji Dali w dalszym ciągu publicznie wyrażał swoją fascynację Hitlerem. W 1934 roku został wykluczony z grupy surrealistycznej. Od tej pory uważał się za jedynego surrealistę.

Po przewrocie faszystowskim w Hiszpanii stał się oficjalnym malarzem dyktatury generała Franco. Malował akademickie dzieła, często o tematyce religijnej. Mieszkał pół roku we Francji, pół roku w Hiszpanii. W 1940 roku wyjechał z Galą do USA. W tym czasie surrealizm stał się w Ameryce modny. Dali projektował flakony do perfum, surrealistyczne stroje. Dużo malował. Gala zaś drogo sprzedawała jego dzieła. Przed pracą stawiała tarota. Gdy wróżba wypadła pomyślnie, Dali przystępował do malowania.

Tłumy wielbicieli pragnęły zobaczyć Mistrza. Pewnego razu Dali przyjął „podstarzałego raczej młodzieńca”, który błagał o radę, jak ma się zachowywać, aby odnieść sukces w Ameryce, obojętnie w jakiej dziedzinie.

Dali pyta:

- Ma pan jakieś upodobania? Lubi pan dobrą kuchnię?

Kandydat na geniusza odpowiada gorliwie:

- Mogę żyć jedząc byle co: fasolę i chleb przez całe lata.

- To niedobrze - Dali przybrał zatroskany wyraz twarzy.

- Codzienne jedzenie fasoli i chleba bardzo drogo kosztuje. Trzeba na to zarabiać, pracując bez przerwy. Jeśli zaś przyzwyczai się pan do kawioru i szampana, to nie będzie pana nic kosztowało. Niektóre dystyngowane damy uraczą pana kawiorem i szampanem za darmo. Ale żeby na to zasłużyć, trzeba być pańskim przeciwieństwem. Jest pan z gatunku przedwcześnie pomarszczonej fasoli, podstarzałych facetów i nieudaczników.

Po pewnym czasie ktoś zadał Dalemu podobne pytanie.

- Aby cieszyć się niezmiennie coraz to większym szacunkiem w towarzystwie, dobrze jest - jeśli ma pan ku temu odpowiednie predyspozycje - już w młodym wieku poczęstować towarzystwo, które pan lubi, solidnym kopniakiem. Następnie niech będzie pan snobem.

Po wojnie do domu w Port Lligat dostała się pewna wielbicielka.

Mówi:

- Uważam, że jest pan fascynujący.

Dali odpowiada:

- Ja również.

Dama krygując się:

- Niech pan nie będzie pochlebcą. Nawet mnie pan nie zauważył.

- Mówię o sobie, proszę pani.

Dama nie daje za wygraną:

- Jak pan to robi, że pańskie wąsy sterczą do góry?

- Daktyle - pada odpowiedź.

- Co takiego?

- Tak, daktyle, owoce palmy. Na deser zjadam je i zanim umyję palce po skończeniu jedzenia, przesuwam nimi lekko po wąsach. To wystarczy, aby sterczały do góry.

Całe swoje życie inscenizował, tworząc nieustanny spektakl. Dom w Port Lligat ozdobił gigantycznymi jajami, a w ogrodzie postawił czaszki słoni.

Naprawdę nie miał przyjaciół. Związany był tylko z Galą, która towarzyszyła mu przez pięćdziesiąt lat. W tym czasie przeżyła wiele romansów. W latach siedemdziesiątych zakochała się w Jeffie Fenholcie, odtwórcy roli Jezusa w musicalu „Jesus Christ Superstar”. Była gotowa porzucić Dalego. Nie zrobiła tego jednak, ponieważ Dali zapewniał jej życie w luksusie.

Gdy malarz zapadł na chorobę Parkinsona i nie mógł już malować, Gala zatrudniła kopistów, którzy tworzyli nowe „dzieła” mistrza (T. McGirk „Salvador Dali i jego szalona Muza”). Gala zmarła w 1982 roku. Miała osiemdziesiąt siedem lat. Salvador przeżył ją o siedem lat. Zamknął się w swym domu. Nie przyjmował nikogo. Długo czekał na śmierć. Zmarł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Przeżył lata ogromnej popularności, potrafił świetnie się bawić, żyjąc tak, jak - jego zdaniem - powinien żyć malarz surrealista. Gdy zmarł, pozostawił badaczy sztuki z zagadką: czy był geniuszem czy kuglarzem?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Wynalazcy, sławni ludzie związani z energetyką
Karta pracy sławni ludzie, pedagogika ogólna
Sławni ludzie o samotności
Jaką wartość ma ludzie życie
Sławni ludzie związani z energetyką
Co sławni ludzie mówili o Żydach
Sławni ludzie, uczeni, odkrywcy, wynalazcy
Adamczyk Piotr Mądre szczęśliwe życie
Pałagin Piotr Dlaczego ludzie chorują [fragmenty] 2
Wynalazcy, sławni ludzie związani z energetyką
Sławni ludzie
Adamczyk Piotr Mądre szcześliwe życie [fragmenty]
Sławni ludzie [RARE PHOTOS]
Adamczyk Piotr Mądre szczęśliwe życie [fragmenty]
Życie - nie znam autora, PREZENTY od Was, Sentencje cytaty wiersze aforyzmy - [złote myśli]
Przez całe moje życie ludzie mówili mi
LUDZIE ŻYJCIE Z PASJĄ, ŻYCIE, MOTYWACJA
Ludzie poza systemem Życie bez ZUS

więcej podobnych podstron