McClure Ken Biała śmierć 2


Powieści Kena M cClur e' a

JOKER

KAMELEON

OKO KRUKA

SIEĆ INTRYG

SPIRALA PANDORY

SPISEK

STRATEGIA SKORPIONA

SZCZEPIONKA ŚMIERCI

ZMOWA

ŻYCIE PRZED ŻYCIEM

KEN McCLURE:

Biała śmierć:

Przekład

TOMASZ WILUSZ

AMBER

Redakcja

Ewa Krasuska

Korekta

Halina Lisińska

Katarzyna Pietruszka

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Foniok

Zdjęcia na okładce

Wydawnictwo Amber

Skład

Wydawnictwo Amber

Jerzy Wolewicz

Druk

Wojskowa Drukarnia w Łodzi Sp. z o.o.

Gdyby dobrzy ludzie byli sprytni,

A sprytni ludzie dobrzy byli,

Nawet sobie nie wyobrażacie,

Na jak pięknym świecie byśmy żyli.

Dame Elizabeth Wordsworth

Dobrzy i sprytni

Tytuł oryginału

White Death

Copyright © Ken McClure, 2009.

This translation of White Death is published by arrangement with Birlinn,

an imprint of Birlinn Limited.

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3607-0

Warszawa 2010. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

00-060 Warszawa, ul. Królewska 27

tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

Prolog

Hotel Turnberry, Ayrshire, Szkocja

Listopad 2004

Nic nie rozumiem - poskarżył się sir Gerald Coates, kiedy

on i jego współpracownik Jeffrey Langley przebiegli z heli-

koptera do samochodu z napędem na cztery koła, który miał

ich zabrać do pobliskiego hotelu. - Po co, na litość boską,

ściągać nas po nocy z Londynu do Szkocji, w środku choler-

nej zimy, na spotkanie w sprawie zakupu leków?

- Widać ktoś lubi budować napięcie - odparł kwaśno

Langley, kiedy szofer jedną ręką zamknął za nimi drzwi,

a drugą przytrzymał czapkę, podczas gdy pilot śmigłowca

zwiększył obroty wirnika i wzbił się w ciemne niebo.

- Podobno zaangażował się w to sam premier.

- Podobno w Iraku była broń masowego rażenia.

Coates uśmiechnął się cierpko.

- Mój informator jest lepszy, ale nie widzę sensu w tym,

żeby jechać taki kawał drogi na dyskusję o cenie paraceta-

molu, a ty?

- Też nie, chyba że ma to jakiś showbiznesowy podtekst,

o którym nic nie wiemy.

- Showbiznesem to ja bym tego nie nazwał. - Coates

spojrzał na strugi deszczu, które waliły w dach samochodu. -

1 czemu powiedzieli nam o tym raptem trzy godziny temu?

7

- Wkrótce wszystko się wyjaśni - stwierdził Langley,

kiedy dotarli przed długi biały fronton hotelu. - A to co, do

licha?

Przednie światła rangę rovera wyłowiły z mroku dwóch

uzbrojonych żołnierzy w pelerynach przeciwdeszczowych.

Dawali znaki, by wóz się zatrzymał. Szofer przyhamował

i opuścił szybę.

- Sir Gerald Coates i pan Jeffrey Langley - powiedział.

- Poproszę panów o dokumenty. - Jeden z żołnierzy

oświetlił latarką mężczyzn na tylnym siedzeniu. Woda ka-

pała mu z hełmu.

Coates i Langley sięgnęli do wewnętrznych kieszeni

płaszczy, pokazali, co trzeba, i żołnierze ich przepuścili.

- Co na litość boską... - parsknął Coates, kiedy powoli

mijali rzędy limuzyn poprzedzielanych wozami policyjny-

mi i wojskowymi. - Rozumiem budowanie napięcia, ale to

już przesada.

Langley już miał odpowiedzieć, kiedy przejechali obok

czarnej limuzyny zaparkowanej przy wejściu do hotelu.

Z krótkiego masztu na masce smętnie zwisała mokra flaga

Stanów Zjednoczonych.

- Aha - mruknął.

- I wszystko jasne - przytaknął Coates. - Jesteśmy zale-

dwie pół godziny drogi od lotniska w Prestwick.

- I szerokiego, błękitnego Atlantyku...

- ...który oddziela nasze dwa wielkie narody. No, no...

- Zaczyna się robić ciekawie.

Wysiedli i po ponownej kontroli dokumentów weszli do

hotelu. Wymienili spojrzenia, kiedy zauważyli, że wejścia

pilnują dwaj marines.

- Dziękuję panom i proszę za mną - powiedział inny

żołnierz.

Coates i Langley oddali płaszcze i dostali kilka minut na

odświeżenie się w ciepłej łazience, przy ściszonej muzyce

Vivaldiego. Potem zaprowadzono ich do sali, w której miało

się odbyć spotkanie. Czekało tam już ze dwadzieścia osób -

głównie mężczyzn w ciemnych garniturach, choć byli też

trzy kobiety i dwaj wysocy rangą wojskowi w mundurach.

Ich miejsca znajdowały się tuż przy stole prezydialnym, na

którym stało przygotowanych sześć karafek wody i leżało

sześć notesów.

Coates i Langley, którym wyznaczono miejsca pośrodku

dłuższego boku stołu, rozejrzeli się za znajomymi twarza-

mi. Rozpoznali wysokich urzędników Ministerstwa Spraw

Wewnętrznych oraz Ministerstwa Obrony i skinęli im gło-

wami. Wizytówka na stole obok mężczyzny na lewo od

Langleya informowała, że jest on lekarzem z Londyńskiej

Akademii Higieny i Medycyny Tropikalnej.

- Wie pan, o co tu właściwie chodzi? - zagadnął Langley

przyjaznym i żartobliwie konspiracyjnym tonem.

- Właśnie miałem spytać pana o to samo - odparł męż-

czyzna. - Nie mam bladego pojęcia.

Coates uzyskał podobną odpowiedź od kobiety po swo-

jej prawej, doktor Lindy Meyer z Ośrodka Kontroli Chorób

w Atlancie w Georgii.

- W jednej chwili jadłam spaghetti z rodziną i zastana-

wiałam się nad wypadem na kręgle, a zaraz potem pakowa-

łam się na wyjazd za Atlantyk i trafiłam tutaj, czyli nie wia-

domo gdzie.

- Jesteśmy wAyrshire na południowo-zachodnim wy-

brzeżu Szkocji - poinformował ją Coates.

- Dzięki- - Ton Meyer wskazywał, że dane geograficzne

były jej znane, gorzej z całą resztą.

Rozmowa urwała się, kiedy do sali wszedł oficer mary-

narki i zbliżył się do jednego z mężczyzn siedzących na dru-

gim końcu stołu. Szepnął mu coś na ucho; mężczyzna wstał

i wyszli razem.

- Znam go - szepnęła Linda Meyer.

8

9

- Ja niestety nie - odparł Coates.

- Departament Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

- Ciekawe.

- A pan to...? - spytała Meyer, kiedy zauważyła, że wi-

zytówka na miejscu Coatesa podaje tylko jego nazwisko.

- Och, proszę wybaczyć. Można powiedzieć, że też zaj-

muję się „bezpieczeństwem wewnętrznym". Tylko że dużo

mniejszego kraju. Coates i Langley byli członkami specjal-

nej grupy doradców rządowych do spraw zagrożeń dla zdro-

wia publicznego.

- Panie i panowie, dziękuję za przybycie. Myślę, że mo-

żemy zaczynać - przywitał zebranych młody mężczyzna

z mikrofonem. Miejsca za stołem prezydialnym już się za-

pełniały. - Zwołaliśmy to spotkanie na wyraźną prośbę za-

równo naszego premiera, jak i prezydenta Stanów Zjedno-

czonych.

Zaczekał, aż szmer głosów ucichnie.

- A więc od razu oddaję głos panu Simonowi Malt-

by'emu, sekretarzowi stanu w Ministerstwie Spraw Wew-

nętrznych, który powie państwu więcej.

Maltby powitał zebranych i przedstawił swoich sąsia-

dów. Przeprosił za tak nagłe zwołanie spotkania, zwłaszcza

„naszych amerykańskich przyjaciół".

- Jak się państwo zapewne domyślają, sprawa, którą bę-

dziemy dziś omawiać, ma ogromne znaczenie dla nas wszyst-

kich. Dlatego też, zamiast rozpowszechnić informacje nor-

malnymi kanałami rządowymi, premier i prezydent postano-

wili zebrać najważniejszych zainteresowanych w jednej sali,

byście mogli wspólnie zapoznać się z nurtującym nas proble-

mem. Pan Malcolm Williams, specjalista od planowania stra-

tegicznego z MI5, wprowadzi państwa w szczegóły.

Wysoki chudzielec o wyglądzie naukowca wstał i od-

chrząknął.

10

- Panie i panowie, wielu upatruje największych zagro-

żeń dla współczesnej cywilizacji w niekontrolowanym roz-

przestrzenianiu broni jądrowej i terrorystycznych zama-

chach bombowych. I choć nie należy tych problemów lek-

ceważyć, pogląd ten jest mylny. Największym zagrożeniem

pozostają choroby. Od zarania dziejów ludzkość toczy nie-

ustanną walkę ze światem mikrobów. Kilka razy byliśmy

niebezpiecznie blisko klęski; tak było, ilekroć świat nawie-

dzały wielkie zarazy: ospa w starożytnym Egipcie, dżuma

w XIV-wiecznej Europie, pandemia grypy na początku

XX wieku. Jednak przetrwaliśmy i zwyciężyliśmy. Prze-

trwaliśmy, bo była to czysta walka, a my dysponowaliśmy

orężem nauki. Mogliśmy badać naszego wroga i w oparciu

o zdobytą wiedzę opracowywać strategie kontrataku. Mi-

kroby, oczywiście, nie miały intelektu.

Z przykrością muszę stwierdzić, że dziś sytuacja się

zmieniła. Ci, którzy pragną zniszczyć nasze społeczeństwo,

połączyli siły ze światem mikrobów, by postawić nas w ob-

liczu być może największego wyzwania, z jakim przyszło

się nam do tej pory zmierzyć: terroryzmu biologicznego.

Prawdopodobieństwo użycia przeciwko nam broni biolo-

gicznej stale rośnie, a taki atak przeprowadzony dziś mógł-

by być katastrofalny w skutkach. Wciąż borykamy się z pro-

blemem AIDS, grypą pandemiczną, gruźlicą, dżumą, wągli-

kiem, botulizmem, ospą i mnóstwem innych plag. Wiele mi-

krobów poddaje się genetycznym manipulacjom, by zwięk-

szyć ich siłę rażenia. Wzmocnione przez ludzką nikczem-

ność, stają się niebezpieczną bronią.

Drobnoustroje te są tanie i łatwe do zdobycia, a ich na-

mnożenie leży w zasięgu przeciętnego laboranta szpital-

nego. W byle garażu na przedmieściach można ukryć dość

materiału biologicznego, by zmieść z powierzchni ziemi ca-

łe miasto. Nadzorowanie obiektów jądrowych to dziecin-

na igraszka w porównaniu z monitorowaniem wszystkich

11

szop ogrodowych. Nie możemy liczyć na to, że wykryjemy

i zdołamy zapobiec każdemu zagrożeniu, cóż więc nam po-

zostaje?

Williams podniósł wzrok znad notatek i zawiesił głos.

- Musimy działać - kontynuował - zanim zagrożenie

stanie się rzeczywistością. Nabyta odporność jest klu-

czem do przetrwania. W praktyce oznacza to szczepienia.

Potrzebujemy szczepionek dla ochrony ludzi przed zarazka-

mi, i to szybko, ale fakty są takie, że albo owych szczepionek

nie mamy, albo nie dysponujemy odpowiednimi możliwo-

ściami produkcyjnymi, by wytwarzać je w niezbędnych ilo-

ściach. Dlatego właśnie spotkaliśmy się tu dzisiaj.

Williams rozejrzał się po sali.

- Zapewne myślicie państwo, że wystarczy przyspie-

szyć badania i zmodernizować fabryki, a wszystko będzie

dobrze. Niestety, nie jest to takie proste. Przygotowywanie

szczepionek i ich produkcja jest w świecie zachodnim do-

meną przemysłu farmaceutycznego, ten zaś, zamiast w obli-

czu zagrożenia intensyfikować prace badawcze i produkcję,

ogranicza je.

W sali wybuchła wrzawa i Williams musiał zaczekać, aż

zrobi się ciszej.

- Ubiegłotygodniowe rozmowy na najwyższym szcze-

blu pomiędzy rządami Zjednoczonego Królestwa i Stanów

Zjednoczonych a najważniejszymi koncernami farmaceu-

tycznymi po obu stronach Atlantyku zostały zerwane. Na-

wet osobiste apele premiera Wielkiej Brytanii i prezydenta

Stanów Zjednoczonych nie przekonały przedstawicieli bran-

ży, że powinni w trybie pilnym przyspieszyć i rozszerzyć

swoje programy prac nad szczepionkami. Krótko mówiąc,

nie wykazali chęci współpracy.

- Ale dlaczego?

- Odpowiedź na to pytanie pozostawię mojemu ame-

rykańskiemu koledze, doktorowi Miltonowi Seagate'owi

z amerykańskiego Departamentu Obrony. Doktor Seagate

jest głównym specjalistą do spraw ochrony zdrowia. Jest

również byłym wiceprezesem firmy farmaceutycznej Schaer

Sachs.

Seagate był krępym, o głowę niższym od Williamsa męż-

czyzną, który zdawał się pozbawiony szyi. Na próżno obcią-

gnął poły marynarki, usiłując ukryć wydatny brzuch. Jednak

kiedy zaczął mówić, jego klarowny, rzeczowy sposób wysła-

wiania się sprawił, że słuchacze natychmiast zapomnieli o

jego wyglądzie.

- Wy, Brytyjczycy, nazwalibyście mnie pewnie kłusow-

nikiem, który został gajowym.

Uprzejmy śmiech.

- Choć rozumiem racje obu stron sporu, uważam, już ja-

ko gajowy, że pretensje możemy mieć tylko do siebie. Pijemy

piwo, którego sami sobie nawarzyliśmy. Przed trzydziestu

laty produkcja szczepionek uchodziła w branży farmaceu-

tycznej za pożądaną i lukratywną. Między firmami trwała

zdrowa rywalizacja o kontrakty, na których można było do-

brze zarobić. Jednak w ostatnich dziesięciu latach sytuacja

diametralnie się zmieniła. Każdy kolejny rząd wprowadza

coraz to nowe przepisy. Mało tego, wśród polityków wszyst-

kich orientacji zapanowała moda na atakowanie koncernów

farmaceutycznych. Cynik mógłby zasugerować, że to gra

pod publiczkę, ale ja oczywiście jestem od tego daleki.

Rozległ się stłumiony śmiech.

- Niezależnie od motywów, nie ulega wątpliwości, że

ludzie ci wyrządzili wielkie szkody. Program senator Hillary

Clinton „Szczepionki dla dzieci", który przewidywał zamro-

żenie cen i zawieranie umów na dostawy hurtowe, być może

i przysporzył jej popularności wśród amerykańskiego elek-

toratu, ale poskutkował tym, że wielu producentów szcze-

pionek postanowiło po prostu zawiesić działalność. Postulat

senatora Charlesa Schumera, by rząd odebrał producentom

12

13

patenty na antybiotyki, też nie przyczynił się do wzrostu

wzajemnego zaufania... Obecnie senator nawołuje do prze-

jęcia patentów na tamiflu, by władze amerykańskie mogły

samodzielnie zwalczać grypę pandemiczną. Czy można się

dziwić firmom farmaceutycznym, że w tej sytuacji nie chcą

pójść politykom na rękę?

Firmy z tej branży odpowiadają przed organami nadzo-

rującymi, które stale podnoszą wymagania w zakresie kon-

troli bezpieczeństwa, niezbędne, by wprowadzić produkt na

rynek. Przepisy coraz bardziej się zaostrzają, a wszystko dla-

tego, że opinia publiczna domaga się, by leki były w stu pro-

centach bezpieczne.

- I słusznie - powiedział ktoś. Rozległ się szmer apro-

baty.

Seagate chwilę milczał.

- Pozwólcie państwo, że opowiem wam pewną historię.

Nie tak dawno temu opracowano szczepionkę przeciwko ro-

tawirusowi. Niestety, wskutek jej zastosowania u około stu

pięćdziesięciorga dzieci na całym świecie wystąpiły poważ-

ne skutki uboczne. Prasa skoncentrowała się oczywiście na

tych przypadkach, a nie na milionach dzieci, które szcze-

pionka uchroniła przed chorobą. Skutek był taki, że kie-

dy jakiś czas później wpłynął wniosek o dopuszczenie do

obrotu nowej szczepionki przeciw rotawirusowi, Urząd do

spraw Żywności i Leków zażądał, by najpierw przetestować

ją na minimum sześćdziesięciu tysiącach osób przez co naj-

mniej dziesięć lat. Szacuje się, że w tym czasie umierałoby

sześć milionów dzieci rocznie... po to, by sto pięćdziesiąt

innych nie doznało skutków ubocznych. Nadal uważacie,

że to słuszne?

W sali zapadła cisza.

- Panie i panowie, nie ma czegoś takiego jak stuprocen-

towo pewna szczepionka. Niestety, przeciętny zjadacz chle-

ba nie chce tego przyjąć do wiadomości, co w połączeniu

z nieustającymi oskarżeniami polityków, jakoby firmy far-

maceutyczne kierowały się tylko i wyłącznie chciwością

oraz własnym interesem, doprowadziło do sytuacji, w jakiej

się obecnie znajdujemy. Została już tylko garstka firm, które

mają wolę i drogi nowoczesny sprzęt niezbędny do tego, aby

funkcjonować w obecnych warunkach, ale i one zmuszone

są ograniczać działalność, by nie narażać się na pozwy są-

dowe ze strony coraz bardziej roszczeniowo nastawionego

społeczeństwa. Nikt z branży nie chce się już zajmować pro-

dukcją szczepionek, a co dopiero niezwykle kosztownym

tworzeniem nowych. I to właśnie wtedy, kiedy potrzebuje-

my ich najbardziej.

- Ale przecież rządy w ostateczności mogłyby przejąć

produkcję szczepionek, które już mamy? - zasugerowała

Linda Meyer. - Mam na myśli te przeciwko ospie i gruźlicy.

- Niestety, pani doktor, wytwarzanie szczepionek to wy-

soce złożone przedsięwzięcie wymagające specjalistycznej

bazy, wiedzy i kwalifikacji, jakie mają tylko firmy, które zaj-

mują się tym od lat. Produkcję szczepionki przeciwko ospie

ograniczono po tym, jak Światowa Organizacja Zdrowia

uznała tę chorobę za wytępioną. Wtedy jeszcze nie wiedzie-

liśmy, że w dawnym Związku Sowieckim wiele laborato-

riów gromadziło zapasy wirusa, które, jeśli potwierdzą się

najgorsze scenariusze, trafiają teraz do ugrupowań terrory-

stycznych. Bóg raczy wiedzieć, jak przez ten czas zmodyfi-

kowali wirusa genetycy. Na podobnej zasadzie od wielu lat

nie nawołuje się do masowych szczepień przeciwko gruźli-

cy, choć liczba zachorowań gwałtownie rośnie i coraz wię-

cej szczepów jest odpornych na antybiotyki. Potrzebujemy

szczepionek przeciwko AIDS i grypie pandemicznej, ale nie

podejmuje się skoordynowanych działań w celu ich opraco-

wania. Czas ucieka, panie i panowie. Potrzebujemy szcze-

pionek, i to już.

Seagate usiadł.

14

15

Maltby podziękował Williamsowi i Seagate'owi.

- Myślę, że teraz rozumiecie państwo istotę problemu.

Pilnie potrzebujemy nowych szczepionek, ale nikt nie chce

ich produkować. Musimy przełamać ten impas. Z informacji

wywiadu wynika, że jeśli szybko nie przygotujemy nowych

szczepionek przeciwko dżumie, wąglikowi, botulizmowi

i gruźlicy, zachodnia cywilizacja stanie w obliczu zagła-

dy. Przez ostatnich kilka tygodni premier i prezydent robili

wszystko, co w ich mocy, by skłonić decydentów przemysłu

farmaceutycznego do intensyfikacji prac badawczych, ale

bez skutku. Ci bowiem na pierwszym miejscu stawiają do-

bro swoich udziałowców i utrzymują, że nie ma sensu trwo-

nić wielkich sum na prace nad szczepionkami, by potem

tracić lata na badania i próby kliniczne. Nie wspominając

już o prawnikach, stale patrzących im na ręce. Dlatego właś-

nie zwołaliśmy to spotkanie. Musimy znaleźć wyjście z tej

paskudnej sytuacji.

- Nie można by dogadać się z nimi po dobroci? - Wi-

zytówka kobiety, która zadała pytanie, informowała, że jest

ona starszym doradcą w Departamencie Zdrowia.

- Próbowaliśmy - powiedział Amerykanin siedzący na

prawo od Maltby'ego. Był to George Zimmerman, podsekre-

tarz w amerykańskim Departamencie Spraw Wewnętrznych.

Sprawiał wrażenie poirytowanego. - Proponowaliśmy ulgi

podatkowe i granty motywacyjne, ale widać i bez tego już za

dużo zarabiają. Nie są zainteresowani.

- Myślałam o stworzeniu bardziej... swobodnego klima-

tu dla działalności firm - zasugerowała kobieta.

- Jeśli rozumie pani przez to złagodzenie przepisów

dotyczących badań i prób klinicznych, Urząd do spraw

Żywności i Leków nigdy się na to nie zgodzi. Opinia pu-

bliczna też nie. Bezpieczeństwo leków to już teraz drażli-

wy temat. Popełniając polityczne samobójstwo, nikomu się

nie pomoże. Dobry przykład to nasza szczepionka przeciw-

ko wąglikowi. Mamy ją, ale przez jakieś przeklęte spory są-

dowe, które ciągną się od lat, nie możemy jej podać naszym

żołnierzom.

- Istnieją uzasadnione obawy co do bezpieczeństwa tej

szczepionki, panie sekretarzu - powiedział siwowłosy męż-

czyzna w mundurze pułkownika armii brytyjskiej.

- Uzasadnione obawy nie uratują panu tyłka, kiedy

w powietrzu zaroi się od zarazków wąglika, panie pułkow-

niku.

- Musimy znaleźć złoty środek - pospiesznie wtrącił

Maltby, próbując rozładować napięcie. - Proszę państwa -

zwrócił się do zebranych, unosząc kciuki - wszyscy jeste-

śmy zwolennikami środków ostrożności, ale przychodzi ta-

ki moment, kiedy obsesyjne przestrzeganie zasad bezpie-

czeństwa prowadzi do tego, że człowiek przestaje wstawać

z łóżka. Opinia publiczna domaga się stuprocentowo bez-

piecznych szczepionek, a na to nie ma szans... To niewy-

konalne.

- Jaki poziom bezpieczeństwa byłby pana zdaniem do

przyjęcia, panie ministrze? - spytał pułkownik.

Maltby wzruszył ramionami i uśmiechnął się rozbrajają-

co, dając do zrozumienia, że nie może odpowiedzieć na to

pytanie.

Zimmerman był mniej powściągliwy.

- Panie pułkowniku, kiedy stoi się w obliczu pewnej

śmierci, warto spróbować wszystkiego, co daje pięćdziesiąt

procent szans na przeżycie.

Maltby nie zaoponował, ale po jego minie widać było, że

wolałby, aby Zimmerman ostrożniej dobierał słowa.

- Proszę wybaczyć, panowie - powiedziała Linda Meyer.

- Może coś mi umyka, ale nie bardzo rozumiem, czego wła-

ściwie od nas oczekujecie...

Maltby spojrzał na Zimmermana, który skinieniem gło-

wy oddał mu głos.

16

2 - Biała śmierć

17

- Jesteście najlepszymi specjalistami z zakresu bezpie-

czeństwa i ochrony zdrowia po obu stronach Atlantyku.

Liczymy, że dzięki swojej pomysłowości znajdziecie odpo-

wiedzi na nurtujące nas pytania. Potrzebujemy szczepionek

przeciwko bakteriom i wirusom, które zagrażają zbiorowe-

mu bezpieczeństwu, i to natychmiast. Najlepsze projekty

otrzymają pokaźne wsparcie finansowe, przekazane... dys-

kretnie... i przy minimum formalności.

- Czy liczycie, że skłonimy koncerny farmaceutyczne

do współpracy, choć wam się to nie udało? - spytała kobieta

z Departamentu Zdrowia.

- To jedno z rozwiązań - odparł Maltby. - Ale jesteśmy

otwarci na różne pomysły. Wzywamy nasze najtęższe umys-

ły do wykazania się inicjatywą.

- Boże, muszę się napić - powiedział Coates, kiedy szli

z Langleyem do baru. - Co sądzisz o tym wszystkim?

Przy ich stoliku pojawił się kelner i Coates zamówił dwa

duże dżiny z tonikiem.

- Jesteśmy między młotem a kowadłem - odparł Lan-

gley. - Ale nie oszukujmy się, to się musiało tak skończyć.

Ludzie mają taką obsesję na punkcie bezpieczeństwa, że

strach cokolwiek zrobić. Rady miejskie nie mogą postawić

cholernej choinki, żeby zaraz nie mieszał się do tego inspek-

torat zdrowia i bezpieczeństwa pracy, a prawnicy tylko za-

cierają ręce. Dzieciaki nie mogą wsiąść na rower bez kasku

i ochraniaczy.

- Żegnajcie otarte kolana.

- Jak więc przekonać naukowców, że warto poświęcić

czas i pieniądze na prace nad nowymi szczepionkami dla

niewdzięcznych ludzi, którzy zażądają publicznej debaty

w telewizji i skonsultują się ze swoim adwokatem, zanim

choćby pomyślą, czy je wziąć?

Langley powiódł palcem po krawędzi szklanki.

18

- Maltby mówił, że z pieniędzmi nie będzie kłopotu...

To duży plus - zauważył Coates.

- Ale, jak stwierdził ten Amerykanin, firmy farmaceu-

tyczne już mają forsy jak lodu.

- Te duże...

- Myślisz, że mniejsze miałyby wystarczające środki? -

spytał Langley, podchwytując myśl Coatesa.

- Może nie mają środków, ale mają potencjał - odparł

Coates w zamyśleniu. - Wielu wybitnych biologów pracu-

je w małych firmach badawczych. Moim zdaniem cały pro-

blem można podzielić na trzy mniejsze: tworzenie nowych

szczepionek, testowanie ich i produkcja na wystarczająco

dużą skalę, aby zapewnić do nich dostęp ogółowi ludności.

Zajmijmy się nimi po kolei. Jeśli nie ma szczepionki, nie ma

czego testować ani wytwarzać.

- Jeśli dobrze cię rozumiem, proponujesz przeznaczyć

rządowe pieniądze na pomoc dla małych firm badawczych,

aby podjęły prace nad nowymi szczepionkami?

- Niezupełnie. W żaden sposób nie moglibyśmy finan-

sować setek małych firm, wiedząc, że większości z nich

i tak się nie powiedzie.

- Same tego nie zrobią, a City nie zainwestuje w szcze-

pionki ani funta.

- Myślałem bardziej w kategoriach... nagrody, nagrody

za sukces.

Langley otworzył szeroko oczy.

- Wiesz, może coś w tym jest. Dziś wszyscy uwiel-

biają nagrody. Przyznają je za wszystko, jak leci. Czasem

myślę, że to kwestia czasu, kiedy zobaczymy w telewizji

uroczyste wręczenie nagród dla najlepszych śmieciarzy...

Nominacje w kategorii „usuwanie odpadów organicznych"

otrzymali...

- Musielibyśmy załatwić to dyskretnie, żeby dodatko-

wo nie drażnić wielkich koncernów. Myślę, że jeśli stawka

19

będzie wystarczająco wysoka, sporo mniejszych firm zary-

zykuje i poszerzy swoją bazę rozwojową. Co ty na to?

Langley był na tak.

- No i zgłosiliby się do nas tylko ci, którzy naprawdę

wierzą, że sobie poradzą, i którzy zdołają przekonać o tym

swoich szefów i sponsorów. Genialne! Przyciągniemy najlep-

szych i nie będziemy musieli im płacić, dopóki nie osiągną

sukcesu. Chyba postawię ci jeszcze jednego dużego drinka.

Posiedzenie Rządowego Komitetu Planowania Strategicznego

Downing Street, Londyn, luty 2006

Posiedzenie Komitetu przebiegało w luźnej atmosferze, jak

zawsze, kiedy przewodniczył Oliver Noones. Noones był

zwolennikiem swobodnej wymiany poglądów, podobnej do

pogawędki w klubie dla dżentelmenów, choć wśród sześciu

obecnych znajdowały się dwie kobiety. Komitet nie zajmo-

wał się kreowaniem polityki; te decyzje zapadały na póź-

niejszym etapie. Jego zadaniem była analiza wszystkich

aspektów życia w Zjednoczonym Królestwie i dyskusja nad

możliwymi sposobami postępowania bez odwoływania się

do politycznych dogmatów.

- Rządowi Jej Królewskiej Mości przydałyby się dobre

wiadomości, jakakolwiek dobra wiadomość... oto, w jak głę-

bokim dołku się znaleźliśmy. Trevor, Susan, nie wymyślili-

ście przypadkiem strategii wyjścia z Iraku, która pozwoliła-

by nam zachować twarz?

Profesorowie Trevor Godman i Susan Murray uśmiech-

nęli się, ale potraktowali to pytanie jako retoryczne.

- Tego się obawiałem. Co w związku z tym proponu-

jecie?

- Irak to kompletna katastrofa - zaczął Godman. - Opinia

publiczna jest przeciwna naszemu zaangażowaniu i zdania

nie zmieni, ale nie możemy się jednostronnie wycofać. Jeśli

21

to zrobimy, cały nasz wysiłek pójdzie na marne i będziemy

mogli zapomnieć o specjalnych stosunkach ze Stanami.

- Co byłoby bardzo na rękę amerykańskiej prawicy - do-

dała Susan Murray. - Mimo to musimy jasno powiedzieć

Amerykanom, że nie damy się wrobić w wysłanie dodatkowych

oddziałów. Już teraz brakuje nam pieniędzy, więc jeśli chcą pod-

nieść stawkę i przerzucić tam więcej żołnierzy, ich sprawa.

- Przydałoby się też - ciągnął Godman - wywrzeć na-

cisk na Busha, żeby dał sobie spokój z gadaniem o „wojnie

z terroryzmem". To już nikogo nie przekonuje, a przeszka-

dza nam podjąć rzeczowe rozmowy z Syrią i Iranem. Bez po-

prawy stosunków z tymi krajami nie zatrzymamy dopływu

broni dla sił wywrotowych w Iraku.

- Jakieś przemyślenia w sprawie Afganistanu? - zapytał

Noones

- Tylko takie, że żaden najeźdźca nie wyszedł stamtąd

z tarczą - odparła Susan Murray.

- Co rządowi Jej Królewskiej Mości mógł powiedzieć

Rudyard Kipling - dodał Godman.

- To zachowajmy dla siebie - rzekł Noones z cierp-

kim uśmiechem. - Dobrze, pora na sprawy wewnętrzne. -

Odwrócił się w stronę drugiej pary przy stole. - Charles,

Miriam, rząd coraz bardziej niepokoi fakt, że nasza młodzież

uważana jest za wulgarną, leniwą i niezaradną, a to, jak ten

problem rozwiązać, stało się przedmiotem politycznych gie-

rek. Jak to ujęła jedna z gazet: „Kto z nas nie czuje zniechę-

cenia, słysząc słowa »grupa miejscowych wyrostków«?"

Miriam Carlyle, kierowniczka katedry psychologii wy-

chowawczej na uniwersytecie w Birmingham, zrobiła zbo-

lałą minę.

- Rząd sam jest sobie winien. Pokolenie dzisiejszej mło-

dzieży dorastało w przekonaniu, że wszyscy mają nieprze-

brane zasoby talentu i potencjału, i tylko czekać, aż ktoś ich

odkryje... że nie ma przegranych, tylko zwycięzcy. Jeśli po-

22

stawią na swoim, będziemy mieli naród prezenterów tele-

wizyjnych... którzy nie będą mieli czego prezentować, bo

każdy z odrobiną prawdziwego talentu czy zdolności zosta-

nie uznany za snoba i będzie musiał udawać miernotę, by

dopasować się do otoczenia.

- Sądzę, że wszyscy wiemy, na czym polega problem.

Pytanie, co możemy z nim zrobić?

Charles Motram, odpowiednik Miriam na uczelni w Sus-

sex, powiedział:

- Jesteśmy zdania, że dla młodych ludzi w wieku od szes-

nastu lat wzwyż jest już za późno. Oni będą musieli sami do-

konać wielu nieprzyjemnych odkryć. Być może jednak da się

pomóc tym, którzy dopiero wchodzą w wiek dojrzewania.

Nie jest to nowy pomysł, ale uważamy, że obozy letnie za-

pewniłyby odpowiednie warunki do rozwijania samodyscy-

pliny i samodzielności.

- Obozy wojskowe?

- Broń Boże. To nie może być postrzegane jako kara.

Chodziło nam raczej o coś w rodzaju letnich szkół w takich

miejscach, jak góry Walii, Szkocja lub Kraina Jezior, gdzie

dzieci mogłyby się uczyć pracy zespołowej i zobaczyć na

własne oczy, że warto dobrze żyć z innymi, liczyć na kole-

gów w trudnych sytuacjach i zdobywać szacunek, zamiast

żądać go za nic.

- Wybacz, ale nie bardzo widzę, czym to się różni od

podobnych programów z ubiegłych lat - zauważył Noones.

- Tym, że zapłaci za to rząd Jej Królewskiej Mości.

- Dlaczego? - spytał zaskoczony Noones.

- Rodzice większości trzynastolatków chętnie skorzy-

stają z okazji, by pozbyć się swojej latorośli na parę tygo-

dni, zwłaszcza jeśli nie będą musieli za to zapłacić. Oni od-

poczną od nieustających próśb o pieniądze i gadżety, a dzie-

ciak w tym czasie nauczy się szacunku dla samego siebie

i pozna zasady interakcji społecznej. Kto wie, może rząd Jej

23

Królewskiej Mości odzyska stracone pokolenie. Uważamy,

że w tej sytuacji nie ma przegranych.

- Intrygujące. Dziękuję, Charles, i tobie też, Miriam.

Na pewno przekażę wasze przemyślenia dalej. A teraz,

Geraldzie - Noones zwrócił się do sir Geralda Coatesa-

mam nadzieję, że uszczęśliwisz mnie wiadomością, iż jed-

no z twoich małych laboratoriów opracowało szczepionkę

przeciwko ptasiej grypie?

- Niestety, nie - wyznał Coates. - Wciąż mamy ten sam

problem: dopóki nie powstanie postać wirusa mogąca prze-

chodzić z człowieka na człowieka, nie da się opracować

skutecznej szczepionki. Można stworzyć taką, która uodpar-

niałaby organizm na szczep H5N1, ale nie ma gwarancji, że

chroniłaby przed jego mutacjami. Poczyniliśmy jednak duże

postępy w pracach nad inną szczepionką.

Coates zawiesił głos, by nacieszyć się chwilą i miną

Noonesa.

- Jedna z firm, które skusiliśmy obietnicą złotych gór,

spisała się na medal. Jesteśmy o krok od przejścia do drugie-

go etapu prac, w związku z czym trzeba będzie przygotować

plan prób klinicznych. Chciałbym z tobą o tym później po-

gadać, jeśli można?

- Oczywiście. Miło dla odmiany usłyszeć coś optymi-

stycznego.

Spotkanie dobiegło końca. Jeffrey Langley spytał Coatesa,

czy ma zostać.

- Nie ma sensu, żebyśmy byli tu obaj - odparł Coates.

- Pamiętaj, żeby spytać o pieniądze - przypomniał mu

Langley.

- Jakie pieniądze? - zainteresował się Noones, który właś-

nie wrócił po tym, jak odprowadził pozostałych do drzwi.

- Firma badawcza, o której wspomniałem, chce wie-

dzieć, kiedy otrzyma obiecaną nagrodę finansową. To zro-

zumiałe, sporo już w to zainwestowali.

- Może przejdziemy do mojego gabinetu? Otworzę amon-

tillado i opowiesz mi o szczegółach.

Po dwudziestu minutach rozmowy Noones wstał, żeby

ponownie napełnić kieliszki.

- Muszę przyznać, że brzmi to doskonale - powiedział. -

Właśnie na coś takiego liczyliśmy. Przypomnij mi ten ostat-

ni argument, na który mam zwrócić uwagę gabinetu?

- To szczepionka zabita, co ma ogromne znaczenie dla

bezpieczeństwa pacjentów.

- Przepraszam, ale się pogubiłem. Co to znaczy „zabita"?

- Szczepionki to przeważnie żywe wirusy osłabione lub

unieszkodliwione na tyle, by nie wywołać choroby, a przy

tym zdolne pobudzić wytwarzanie przeciwciał chroniących

organizm przed danym wirusem. Na przykład Vaccinia to

żywy wirus, który zapewnia ochronę przed ospą. Kłopot

w tym, że choć u większości z nas nie wywołuje on niepo-

żądanych skutków ubocznych, mała grupka pechowców po

jego przyjęciu zapada na chorobę zwaną krowianką, prawie

tak groźną jak sama ospa.

- Rozumiem. Nie ma czegoś takiego jak całkowicie bez-

pieczna szczepionka...

- Właśnie. Dlatego, jeśli to tylko możliwe, lepiej używać

szczepionek zabitych.

- A ta taka jest - podsumował Noones. - Góra będzie za-

chwycona.

Coates zakręcił kieliszkiem.

- Teraz, kiedy mamy szczepionkę... - zaczął z ociąga-

niem - ...trzeba ją będzie przebadać.

- Jak to się odbywa?

- Najpierw przeprowadza się testy na zwierzętach,

w tym przypadku oficjalne regulacje nie są zbyt restrykcyj-

ne, a potem na ludziach. I tu sprawy mocno się komplikują.

- W normalnych okolicznościach... - Noones się za-

myślił. - Coś mi mówi, że jeśli przyjdzie wybierać między

24

25

bezpieczeństwem narodowym a publiczną paranoją, ktoś

z rządu będzie musiał, jak to lubią nazywać... dokonać trud-

nego wyboru, podjąć męską decyzję. Tylko że tym razem...

sprawa jest poważna. Zostaw to mnie.

- Nie zapomnij spytać o pieniądze.

- Odezwę się.

St Clair Genomics

Cambridge

- Alan, gotowy do prezentacji? - spytał Phillip St Clair.

- Gotowy. - Młody naukowiec dziś po raz pierwszy od

pogrzebu ciotki półtora roku wcześniej był pod krawatem,

nie w T-shircie. Za chwilę miał przedstawić wyniki swoich

badań sponsorom St Clair Genomics, którzy dali się przeko-

nać założycielowi spółki, Phillipowi St Clairowi, do zainwe-

stowania dużych pieniędzy w nową, obiecującą dziedzinę:

biologię molekularną.

Przez ostatnie pięć lat sponsorzy nie doczekali się zy-

sków, na jakie liczyli, ale nie zniechęcali się, wiedząc, że to

samo spotyka większość inwestujących w gałąź nauki, która

ma wspaniałe perspektywy, ale jak dotąd znikome osiągnię-

cia. Okazało się, że inżynieria genetyczna nie jest kurą zno-

szącą złote jaja, za jaką wielu ją uważało. Sytuacji nie po-

prawiał rząd, który co rusz wprowadzał nowe zakazy i naka-

zy, by uspokoić opinię publiczną nieufnie odnoszącą się do

wszystkiego, co miało związek z modyfikacją genów.

St Clair dokonał nie lada wyczynu, przekonując sponso-

rów, by utopili w spółce jeszcze więcej pieniędzy, niezbęd-

nych, by Alan, jeden z sześciu zatrudnianych przez niego

naukowców, mógł prowadzić badania nad nową szczepion-

ką, a tym samym dać firmie nadzieję na zdobycie przychyl-

ności rządu i pokaźnej nagrody finansowej. Nie miał jednak

złudzeń. To mogło być ostatnie ryzykowne przedsięwzięcie,

jakie sponsorzy zgodzą się wesprzeć.

- Już są. - Vicky Reid, sekretarka St Claira, pojawiła się

w drzwiach z podnieconą miną.

- Świetnie - rzekł St Clair. - Powodzenia, Alanie.

Alan został sam. Ostatni raz przejrzał prezentację

w PowerPoincie. To był przełomowy moment w jego karierze

i dobrze o tym wiedział. Nie mógł sobie pozwolić na błędy.

Czterech elegancko ubranych mężczyzn weszło do ma-

łej sali wykładowej, gdzie czekał na nich Alan. Kiedy prze-

chodzili obok, poczuł zapach drogiej skóry, z której wy-

konane były ich teczki, i subtelne nuty wód po goleniu.

Wprowadziła ich Vicky, uśmiechając się od ucha do ucha.

Orszak zamykał St Clair.

- Napijecie się panowie kawy? - spytała Vicky.

- Nie, dziękujemy - odparł Ruben Van Cleef, dyrektor

do spraw projektów inwestycyjnych banku Edelmańs.

Vicky uśmiechnęła się i wyszła. Ku przerażeniu Alana

St Clair powiedział:

- Ja też przeproszę panów na kilka minut. Zostawiam

was w dobrych rękach.

Alan odwrócił się do czterech ponurych mężczyzn i nag-

le poczuł się bardzo osamotniony.

- Chyba możemy zaczynać? - zaryzykował.

Uznał cztery puste spojrzenia za znak zgody.

- Zapewne mają panowie podstawową wiedzę o tym,

czym się zajmuję - zaczął, zerkając na wciąż pozbawione

wyrazu twarze sponsorów. - Zamiast szukać osłabionych

szczepów wirulentnych drobnoustrojów, postanowiłem

spróbować zmienić ich genom w taki sposób, by je uniesz-

kodliwić, a przy tym zachować ich zdolność do wywoływa-

nia reakcji ludzkiego układu odpornościowego.

- Ten ich „genom" to DNA, zgadza się? - spytał Van

Cleef.

26

27

- Tak, lub w niektórych przypadkach RN A. To właśnie

RNA stanowi materiał genetyczny niektórych wirusów, za-

miast...

- Wszystko jedno - powiedział Van Cleef, lekceważąco

machając ręką. - Krótko mówiąc, uszkadza pan zarazek tak,

żeby nie mógł zabijać, a potem wstrzykuje go ludziom, że-

by wytwarzali przeciwciała przeciwko temu prawdziwemu,

groźnemu?

- Do tego się to sprowadza - przytaknął Alan.

- I jak idą prace? - spytał inny inwestor.

Alan był zaskoczony. Przygotował cały wykład na te-

mat przebiegu swoich badań i problemów, jakie napotkał.

Spodziewał się go wygłosić, zanim zacznie odpowiadać na

pytania. Jego zakłopotanie nie trwało jednak długo.

- Pozwólcie, panowie, że odpowiem na to pytanie - rzu-

cił St Clair, wnosząc do sali wiaderko z lodem, w którym

chłodził się szampan.

Za nim dreptała Vicky, niosąc tacę z kieliszkami.

- Na początek chciałbym przeprosić za mój mały pod-

stęp, ale wiem więcej niż wy, panowie, z tobą, Alan, włącz-

nie. Odpowiadając na pańskie pytanie: prace idą świetnie...

Rząd postanowił, że przyznawaną po raz pierwszy nagrodę

dla twórców nowych szczepionek otrzyma nasza firma za

szczepionkę Alana.

Na twarzach zebranych pojawiły się uśmiechy i w sali

rozbrzmiały chóralne gratulacje. Alan osunął się na krzesło

i na chwilę zamknął oczy, dziękując Opatrzności.

- To dopiero początek drogi - ciągnął St Clair. - Ale nasz

człowiek w Whitehall zapewnia, że w najbliższych tygo-

dniach spółka otrzyma cztery miliony funtów, a po pomyśl-

nym zakończeniu prób klinicznych dalszych osiemnaście

milionów.

Alan zbierał pochwały i przyjmował gratulacje. St Clair

sięgnął po szampana.

28

- Nagroda finansowa to nie wszystko - powiedział, za-

nim wyciągnął korek. - Oprócz tego zachowamy prawa do

szczepionki i, gdy tylko przeprowadzimy wszystkie nie-

zbędne testy, zawrzemy bardzo korzystną umowę licencyj-

ną z rządem.

- Nie będzie problemów z próbami klinicznymi? - do-

ciekał jeden ze sponsorów.

- To bardziej czasochłonne niż kłopotliwe - odparł

St Clair. - Dlatego właśnie w przeszłości nie chcieliśmy mieć

nic wspólnego ze szczepionkami. Związana z tym robota pa-

pierkowa to koszmar. Trzeba lat, by produkt trafił na rynek.

- Co się więc zmieniło? - spytał Van Cleef.

- O ile wiem, to nic - przyznał St Clair, lekko zakłopo-

tany. - Ale wysoko postawieni znajomi zapewnili mnie, że

Zachód pilnie potrzebuje nowych szczepionek dla ochrony

ludności, więc możemy liczyć na, cytuję: „pewne udogod-

nienia".

- Miejmy nadzieję, że to nie tylko puste słowa - po-

wiedział inny inwestor, Leo Grossman z Lieberman Inter-

national. - Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby stawić czoło

Inspektoratowi Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy. Gdyby to

od nich zależało, nie otwieralibyśmy szampana bez kasków

i gogli.

Odpowiedział mu wybuch śmiechu.

- Z drugiej strony, szczepionkę trzeba przetestować -

przypomniał St Clair.

Wszyscy pokiwali zgodnie głowami.

- Szkoda tylko, że przy okazji musimy ścierać się z ban-

dą biurokratów, którzy rzucają nam kłody pod nogi tylko po

to, żeby chronić własne tyłki - odezwał sie inny sponsor,

Morton Lang z banku kupieckiego Field and Syme.

- To fakt - rzekł z uśmiechem St Clair.

- Domyślam się, że przeprowadziliście już jakieś wstęp-

ne testy? - spytał Grossman.

29

- Oczywiście - odparł Alan. - Choć w laboratorium ma-

my ograniczone możliwości, zrobiliśmy wstępne badania,

aby upewnić się, że szczepionka nie wywoła u zwierząt żad-

nych chorób i sprowokuje wytworzenie odpowiednio wyso-

kiej liczby przeciwciał. Naturalnie, czeka nas jeszcze dużo

pracy, zanim będziemy mogli przejść do testów na ludziach,

ale rokowania są dobre.

- Zgadzam się z panem, młodzieńcze - powiedział je-

dyny sponsor, który dotąd milczał. Był to Marcus Rose

z European Venture Capital, głównego inwestora spółki

St Claira, wysoki, dystyngowany mężczyzna w krawacie ab-

solwenta Eton, mówiący z akcentem potwierdzającym, że

tam właśnie odebrał wykształcenie. - Dobra robota.

- Tak, dobra robota - powtórzyli za nim pozostali.

Rose odwrócił się do Phillipa St Claira.

- Myślę, że powinieneś przekonać rząd, by dzieło Alana

zostało nazwane jego nazwiskiem - powiedział. - Ten mło-

dy człowiek zasługuje na to, by przejść do historii.

- Racja - mruknęli pozostali, wznosząc kieliszki.

Szpital w Carlisle

Marzec 2007

Dan? Keith się rozchorował. Źle z nim. Możesz przyjechać?

- Głos Marion Taylor załamał się i kobieta wybuchnęła pła-

czem.

- Będę za pół godziny, kochanie. Trzymaj się.

Dan Taylor jak w transie zszedł z rusztowania, na któ-

rym pracował. Pobiegł przez plac budowy do swojej furgo-

netki, po drodze wołając do brygadzisty: „Syn chory, muszę

lecieć!". Rzucił kask na tył wozu i zaklął, kiedy silnik zapa-

lił dopiero przy trzeciej próbie. Koła zabuksowały na nie-

ubitej nawierzchni, wzbijając chmurę piasku i żwiru. Prze-

chodzący robotnicy osłonili twarze dłońmi i łokciami.

„Wariat", bezgłośnie zawołał jeden.

- To Dan Taylor. Dzieciak mu zachorował.

- To nie powód, żeby wybijać mi oko.

Zgodnie z obietnicą Taylor dotarł do szpitala w pół go-

dziny; żeby tego dokonać, złamał większość przepisów ru-

chu drogowego i dał się uwiecznić co najmniej dwu fotora-

darom. Do listy swoich wykroczeń dorzucił parkowanie na

ciągłej linii przed izbą przyjęć, po czym wpadł do środka,

pytając, gdzie jego syn. Niecierpliwie bębnił palcami w blat

w oczekiwaniu na odpowiedź.

31

Znalazł żonę siedzącą na korytarzu tuż za drzwiami

oddziału. Przyciskała do twarzy zmięte chusteczki. Usiadł

obok niej i objął ją ramieniem.

- Co się stało, kochanie?

- Wrócił ze szkoły na lunch i powiedział, że źle się czu-

je. Najpierw myślałam, że mnie nabiera, spodziewałam się

nawet, że za pół godziny stwierdzi, że już mu lepiej, i będzie

chciał iść do centrum handlowego, ale nie. Parę razy zwy-

miotował i miał wysoką temperaturę, więc położyłam go do

łóżka. Potem było jeszcze gorzej. Znów wymiotował i zaczął

majaczyć. Byłam przerażona. Cały czas mówił od rzeczy, po-

tem poszedł do łazienki, a kiedy wyszedł, upadł. Pomogłam

mu wrócić do łóżka i zadzwoniłam po lekarza. Jakaś głupia

krowa z rejestracji powiedziała mi, żebym przywiozła dziec-

ko. Uwierzysz? Wygarnęłam jej, co o tym myślę, i zagrozi-

łam, że jeśli nie ruszy tyłka i nie powie lekarzowi, że to pil-

ne, napiszę do mojego posła. Kiedy lekarz przyjechał i go zo-

baczył, natychmiast wezwał karetkę. Zadzwoniłam do cie-

bie zaraz po przyjeździe do szpitala.

- Co z nim?

- Lekarz nie powiedział, mówił tylko, że muszą zrobić

badania.

- Nasz czy szpitalny?

- Nasz. Z tutejszych jeszcze żaden do mnie nie wyszedł.

Taylor pokręcił głową.

- To nie może być odrzucenie, nie po tak długim czasie.

Przez ostatni rok był zdrowy jak ryba.

Prawie rok wcześniej Keith Taylor zachorował na bia-

łaczkę i przeszedł operację przeszczepu szpiku kostnego.

Jego życie wisiało na włosku, ale wyzdrowiał i prowadził

życie normalnego trzynastolatka. Był może bardziej podatny

na drobne dolegliwości niż jego rówieśnicy - przez immu-

nosupresanty, które przyjmował, by jego organizm nie od-

rzucił przeszczepu - ale nie ustępował im energią i chętnie

rozrabiał razem z nimi.

- Lekarz też nie sądzi, żeby to było odrzucenie. Jego zda-

niem to jakaś infekcja.

Podszedł do nich młody lekarz w rozchełstanym kitlu,

ze stetoskopem na szyi. Odgarnął z czoła kosmyk jasnych

włosów.

- Państwo Taylorowie? Jestem doktor Tidyman. Oba-

wiam się, że państwa syn jest ciężko chory. Musieliśmy pod-

łączyć go do respiratora i przenieść na oddział intensywnej

terapii do czasu, aż ustalimy, co mu dolega.

Tego już było za wiele dla Marion Taylor. Kobieta zalała

się łzami.

- Dobry Boże.

- Nie domyślacie się, co mu jest? - spytał Dan.

- Niestety nie. Czekamy na wyniki badań z laborato-

rium.

- Wiecie, że rok temu przeszedł przeszczep szpiku?

- Jesteśmy tego świadomi, ale jeśli to państwa pocieszy,

to nie sądzimy, by miało to coś wspólnego z jego obecnym

stanem.

- To nie nawrót białaczki?

- Nie, nic z tych rzeczy. Pewnie złapał jakąś infekcję,

która teraz krąży po jego organizmie. Miejmy nadzieję, że

laboratorium ustali przyczynę i będziemy mogli rozpocząć

leczenie.

Taylorem targały sprzeczne uczucia - ulga, że to nie bia-

łaczka, i strach na myśl o infekcji.

- Ten respirator, o którym pan wspomniał...?

- To maszyna, która za niego oddycha. Będzie do niej

podłączony, aż nabierze dość sił, by znów móc robić to samo-

dzielnie.

- Możemy go zobaczyć?

32

3 - Biała śmierć

33

- Oczywiście, ale muszę państwa ostrzec, że ludziom

często trudno znieść widok bliskiej osoby podłączonej do

rurek i przewodów. Spróbujcie pamiętać, że to dla dobra

Keitha. Musimy wiedzieć, co dzieje się w jego organizmie.

Dlatego elektronicznie monitorujemy wszystko, co się da.

Dan Taylor skinął głową i pomógł żonie wstać. Objął

ją ramieniem i poszli za lekarzem do niewielkiego pokoju

z dużym oknem, przez które widać było oddział intensyw-

nej terapii. Uścisnął ją mocniej, kiedy patrzyli na swojego

nieprzytomnego syna podłączonego do syczącego respirato-

ra, otoczonego pikającymi monitorami. Po ekranie oscylo-

skopu w górę i w dół ścigały się zielone impulsy. To dodało

Danowi otuchy. Obejrzał dość seriali o lekarzach, by wie-

dzieć, że zygzakowata linia to dobra wiadomość, płaska -

zła.

- Chcę go potrzymać za rękę - szepnęła Marion.

Dan Taylor spojrzał na lekarza, który pokręcił głową.

- Dla dobra Keitha nie możemy nikogo do niego wpusz-

czać. Nie chcemy narażać go na kolejne infekcje.

- Kiedy dostanie pan wyniki badań, doktorze?

- Pierwsze powinny przyjść w ciągu godziny.

- Zaczekamy... możemy tu zostać?

- Oczywiście, przyniosę państwu krzesła.

Dan i Marion usiedli i, trzymając się za ręce, czuwali

w ciszy. Siedzieli na plastikowych krzesłach co najmniej pół

godziny, kiedy Marion powiedziała:

- Spójrz na skórę jego twarzy... Wygląda... dziwnie.

- To pewnie infekcja, kochanie - odparł Dan, choć on

też to zauważył. Skóra na widocznej pod maską i rurkami

części twarzy Keitha była niemal biała.

Wrócił lekarz, z podkładką do pisania w dłoni.

- Mam dobre i, niestety, złe wiadomości.

- Na litość boską, proszę nam podać te dobre - powie-

działa Marion, u kresu wytrzymałości.

34

- Nic nie wskazuje na to, by białaczka powróciła. Wyklu-

czyliśmy też zapalenie opon mózgowych, którego obawiali-

śmy się na początku.

- A te złe? - spytał Dan.

- Nadal nie znamy przyczyny infekcji. Jak dotąd labo-

ratorium nic nie znalazło, ale od razu dodam, że mamy do-

piero wyniki identyfikacji bezpośredniej. Jest szansa, że bę-

dziemy wiedzieć więcej rano, kiedy otrzymamy wyniki po-

siewu.

- Słucham?

- Czasem, kiedy oglądamy próbki pod mikroskopem,

okazuje się, że bakterii jest za mało - wytłumaczył Tidy-

man. - Wykonujemy wtedy posiew, to znaczy, umieszczamy

je na sztucznej pożywce i zostawiamy na noc w inkubato-

rze, żeby urosły i podzieliły się.

- Czyli trzeba czekać - stwierdził Dan z ciężkim wes-

tchnieniem.

- Niestety tak - przyznał współczująco Tidyman.

- Panie doktorze, widział pan jego skórę? - spytała

Marion.

Tidyman odetchnął głęboko, jakby obawiał się tego py-

tania.

- Tak - odrzekł. - Jest to powód do niepokoju i poprosi-

liśmy pielęgniarki, by miały na to oko. Prawdopodobnie to

tylko reakcja na infekcję, ale przez noc będą go regularnie

smarować kremem nawilżającym... Wiem, że to, co powiem,

niespecjalnie się państwu spodoba, ale naprawdę nic tu po

was. Idźcie do domu, spróbujcie odpocząć. Zadzwonimy,

gdyby coś się zmieniło. Bądźcie spokojni, nasze pielęgniarki

troskliwie zaopiekują się waszym synem.

- Dziękuję, panie doktorze - powiedział Dan. - Tak zro-

bimy. - Poprowadził Marion do drzwi. - Tylko proszę ko-

niecznie zadzwonić, gdyby coś się działo... Nie będziemy

spać.

35

Dan i Marion przez całą noc nie zmrużyli oka. Wrócili do

szpitala przed dziewiątą następnego ranka, pozostawiając

dom pełen niedojedzonych kanapek i niedopitych filiżanek

herbaty. Robienie sobie nawzajem herbaty i kanapek działa-

ło terapeutycznie, za to picie i jedzenie już nie. Na oddziale

intensywnej terapii, zamiast doktora Tidymana, czekała na

nich lekarka.

- Minęli się państwo z doktorem Tidymanem; właśnie

zszedł z dyżuru. Jestem doktor Jane Merry.

Dan spojrzał na stojącą przed nim szczupłą dziewczynę.

Miała ciemne włosy związane z tyłu fioletową wstążką, ob-

cisły sweter tego samego koloru, podkreślający jędrne piersi,

wąską, prostą spódniczkę i ciemne rajstopy, jedyny „doro-

sły" akcent całego stroju. Chryste, pomyślał Dan, wygląda

na czternaście lat. Jej spojrzenie i pewny głos przekonały go

jednak, że pozory mylą.

- Co z nim, pani doktor? - spytał.

- Niestety, bez większych zmian. Wyniki posiewu po-

winny być najdalej za pół godziny - odparła. - Może pój-

dziecie państwo do automatu po kawę. Znajdę was. Na pew-

no tej nocy nie spaliście najlepiej.

Jej troskliwe słowa ujęły Marion. Uśmiechnęła się.

- Dziękuję, pani doktor. Chodź, Dan. Napijemy się kawy.

Właśnie pili drugą, siedząc przy automacie, kiedy Dan zo-

baczył idącą w ich stronę doktor Merry. Sposób w jaki szła

oraz fakt, że nie była sama, wskazywały, że nie jest dobrze.

- Witam ponownie - odezwała sie lekarka. - To doktor

Trevor Sands, mój szef. - Próbowała przybrać beztroski ton,

ale nie wypadło to przekonująco. - Mamy wyniki badań la-

boratoryjnych. Doktor Sands uznał, że lepiej będzie, jeśli

porozmawiamy w jego gabinecie.

Dan i Marion skinęli głowami Sandsowi, wstali i ruszyli

za dwójką lekarzy. Milczeli, choć w ich głowach wyły syre-

ny alarmowe.

Przynajmniej ten wygląda jak lekarz, pomyślał Dan,

przyglądając się siedzącemu po drugiej stronie biurka, ele-

gancko ubranemu czterdziestolatkowi w uczelnianym kra-

wacie. Poczuł się jeszcze pewniej, kiedy zauważył jego ob-

rączkę, krótko przystrzyżone włosy i kalendarz klubu golfo-

wego na biurku.

- Jakieś postępy, panie doktorze?

Sands splótł dłonie na biurku przed sobą.

- Niestety, laboratorium nie znalazło przyczyny infek-

cji, która zaatakowała państwa syna. Badania na obecność

bakterii i wirusów dały wynik, jak na razie, negatywny.

- Ale jak to możliwe? - obruszył się Dan. - Skoro jeste-

ście pewni, że ma infekcję, jak laboratorium może twierdzić

co innego?

- Muszę przyznać, że dla nas też jest to pewnym za-

skoczeniem - stwierdził Sands. - Byliśmy pewni, że znajdą

przyczynę, choćby dlatego, że infekcja jest w zaawansowa-

nym stadium i objęła cały organizm Keitha. Z drugiej strony,

odpowiedź może przyjść później. Niektóre zarazki rozwijają

się w pożywce dłużej niż inne.

- A co zamierzacie robić do tego czasu? - spytał Dan

z nutą zniecierpliwienia w głosie.

Sands uniósł dłoń w pojednawczym geście.

- Zapewniam, że nie siedzimy z założonymi rękami,

czekając na wyniki badań. Państwa syn otrzymuje serię an-

tybiotyków o szerokim spektrum działania. - Widząc tępe

spojrzenia Dana i Marion, dodał: - Szerokie spektrum dzia-

łania oznacza, że antybiotyk może zabić wiele różnych bak-

terii. Są spore szanse, że jedna z nich wywołała infekcję

Keitha.

- Czyli mamy czekać.

- Obawiam się, że nie ma innego wyjścia. Obiecuję, że

zadzwonimy, jeśli stan państwa syna się zmieni.

Dan i Marion wstali.

36

37

- Czy mogę go jeszcze raz zobaczyć, zanim pójdzie-

my? - spytała Marion.

Taylorowie zajrzeli przez szybę na oddział. Między nimi

stała Jane Merry.

- Jego skóra - powiedziała cicho Marion. - Wygląda co-

raz gorzej.

- Przypomnę o tym pielęgniarkom - zapewniła ją doktor

Merry.

Evelyn Holmes, pielęgniarka z nocnej zmiany, zerknęła na

zegar. Czas umyć Keitha Taylora. Jego dane oraz wyniki badań

wyświetlały się na monitorach na biurku, które personel nazy-

wał „Enterprise", ze względu na podobieństwo do pulpitu ste-

rowniczego słynnego statku kosmicznego. Mycie chorego gąb-

ką i smarowanie lanoliną wymagało ludzkiej ręki.

- No to zaczynamy, skarbie - szepnęła, delikatnie

czyszcząc skórę nieprzytomnego chłopca. Pomyślała, że

Keith Taylor jest mniej więcej w wieku jej najstarszego syna,

który teraz, o trzeciej nad ranem, twardo śpi w swoim po-

koju, zupełnie nieświadomy tego, jak ciężki bój toczy pod-

opieczny jego matki. - Kiepsko z tobą... co? - Wytarła do

sucha szyję i twarz Keitha i zaczęła smarować je kremem. -

A przecież taki jesteś młody... możesz z tym walczyć...

za kilka miesięcy... nic z tego nie będziesz pamiętał...

O Jezu Chryste!

Pielęgniarka cofnęła się przerażona. Keithowi Taylorowi

odpadał policzek. W jednej chwili smarowała go delikatny-

mi, kolistymi ruchami palców, a w następnej pod lewym

okiem chłopaka otworzyła się głęboka bruzda, która wypeł-

niła się krwią. Oberwany płat skóry zwisł z policzka jak gi-

gantyczna, potworna łza.

Wyrwany z łóżka przez zdenerwowanego lekarza dyżur-

nego Trevor Sands nie miał czasu na toaletę. Z potem ście-

kającym po nosie, słuchał relacji Evelyn Holmes o tym, co

się stało, jednocześnie badając Keitha Taylora.

- Boże drogi, skóra jak bibuła. - Delikatnie macał ją dłoń-

mi w rękawiczkach. Chwycił grzbiet nosa chłopca kciukiem

oraz palcem wskazującym lewej ręki i próbował ułożyć obe-

rwany płat skóry z powrotem na miejscu. Nagle poczuł ruch

między opuszkami palców i coś ścisnęło go w żołądku.

- Coś się stało? - spytał lekarz dyżurny.

Sands spojrzał na niego z niedowierzaniem.

- Grzbiet nosa... zapadł się...

Evelyn Holmes podniosła dłoń do ust.

- Chłopak rozlatuje się na kawałki - wykrztusiła mimo-

wolnie.

Ku ich coraz większemu przerażeniu następny urwał się

kącik ust Keitha; rurka respiratora zwisła pod dziwacznym

kątem. Nikt nie chciał dotknąć chorego, więc to Sands, ja-

ko najstarszy stopniem naukowym, musiał poprawić rurkę.

Stało się jednak to, czego się obawiał. Wnętrzności Keitha

Taylora okazały się tak osłabione jak cała reszta organizmu

i jego tchawica się zapadła.

- Beznadziejna sprawa - stwierdził Sands.

Keith Taylor umarł tuż po czwartej nad ranem, zanim

zdołano wezwać jego rodziców. Kiedy przyjechali, Sands za-

prosił ich do swojego gabinetu.

- Tak mi przykro - powiedział. - Niestety, wszystko sta-

ło się nagle. Byliśmy kompletnie zaskoczeni.

Dan Taylor spojrzał na mężczyznę siedzącego za biur-

kiem. Uderzyło go, jak bardzo zmienił się od ich ostatniego

spotkania. Teraz był nieogolony i miał na sobie przepocony

T-shirt. Mówiąc, załamywał ręce.

- Zrobiliśmy co w naszej mocy - zapewnił Sands. Taylor

zamknął oczy. Domyślił się; że usłyszy te słowa, i przyjął je

obojętnie.

- Co się stało? - spytał głosem, który nie należał do niego.

38

39

- Będzie to można ustalić dopiero... - Sands już miał

wspomnieć o sekcji zwłok, ale ugryzł się w język. To nie był

dobry moment. - Nie mamy jeszcze wyników wszystkich

badań, ale na tę chwilę jesteśmy prawie pewni, że państwa

syn zmarł na coś, co nazywamy martwiczym zapaleniem

powięzi.

Marion Taylor skierowała na niego pusty wzrok znad

zmiętych chusteczek, które trzymała przy ustach. Dan lekko

pokręcił głową.

- W gazetach bardzo często nazywają to „zarazkiem po-

żerającym ciało" - dodał Sands niemal szeptem, wiedząc,

jakie obrazy przywoływało to określenie. Dan znów za-

mknął oczy.

- Skąd się to bierze? - spytał. Odkaszlnął, usiłując za-

chować pozory spokoju, choć w rzeczywistości pękało mu

serce.

- Jest to rzadka przypadłość, wywołana przez bakterię

o nazwie Streptococcus - wyjaśnił Sands. - To dziwny zara-

zek, bo powoduje najprzeróżniejsze choroby, od bólu gardła

po szkarlatynę i, niestety, w nielicznych przypadkach, mar-

twicze zapalenie powięzi. Naprawdę nie wiemy, dlaczego je-

go zachowanie zmienia się tak drastycznie. Ale chorobę tę

mogą wywołać też inne zarazki: Staphylococcus, Clostridium,

Vibno i wiele innych. Prawdziwej przyczyny nie znamy.

- A leki, które podawaliście Keithowi... ?

- Teoretycznie powinny uporać się ze Streptococcusem,

jak i większością pozostałych - odparł Sands. - Ale w tym

przypadku tak się nie stało. Miejmy nadzieję, że laborato-

rium uda się wyjaśnić dlaczego.

- Chcę zobaczyć mojego syna- powiedziała Marion

Taylor niespodziewanie stanowczym głosem.

Sands poruszył się niespokojnie.

- Pani Taylor... nie sądzę, żeby to był dobry pomysł...

- Chcę go zobaczyć.

Sands spojrzał na Dana Taylora w poszukiwaniu wspar-

cia, po czym powiedział:

- Keith doznał przed śmiercią ciężkich urazów, choć

mogę państwa zapewnić, że nie cierpiał. Nie odzyskał przy-

tomności. Naprawdę uważam, że lepiej, abyście zapamiętali

go takiego, jakim był za życia.

Dan Taylor wstał i objął żonę, nie spuszczając wzroku

z Sandsa.

- Pan doktor ma rację, kochanie. Zapamiętajmy go takie-

go, jaki był, a nie jako ofiarę jakiejś... - szukał właściwego

słowa - .. .drańskiej choroby.

W głowie wciąż kołatały mu się słowa „pożerający cia-

ło". Modlił się, by Marion nie upierała się przy swoim.

Podniosła na niego wzrok i w końcu słabo skinęła głową na

znak zgody.

- Dziwne jak cholera - mruknął patolog, Simon Mon-

kton. - Czemu w laboratorium nie mogą nic wyhodować,

skoro chłopak jest przeżarty na wylot?

- Im też jest głupio z tego powodu - odparł Sands, któ-

ry postanowił uczestniczyć w sekcji zwłok Keitha Taylora. -

Rozmawiałem z bakteriologiem. Bardzo się kajał.

Monkton posłał Sandsowi spojrzenie mówiące, że kaja-

nie na niewiele się zda.

- Jesteś pewien, że to martwicze zapalenie powięzi? -

spytał Sands.

- A co innego? - odparował Monkton. - Praktycznie ze-

żarło dzieciaka żywcem.

- I taką przyczynę śmierci podasz w akcie zgonu?

Monkton przerwał to, co robił, i spojrzał na Sandsa znad

okularów połówek.

- Oczywiście, a czemu pytasz?

- Lekarz pierwszego kontaktu chłopaka mówił, że Keith

Taylor uczestniczył w programie badawczym Ministerstwa

40

41

Zdrowia. Ma ich niezwłocznie informować o wszelkich jego

kłopotach zdrowotnych.

- Kłopotach zdrowotnych? - prychnął Monkton. - Cóż,

można powiedzieć, że śmierć od zapalenia powięzi to „kło-

pot zdrowotny"... biedny chłopak. Rozumiem, że jesteś cał-

kowicie pewien, że nie brał żadnych antybiotyków, kiedy

zachorował?

- Takie było moje pierwsze podejrzenie, kiedy laborato-

rium nic nie wyhodowało z jego próbek, ale jego lekarz i ro-

dzina zapewnili mnie, że nie brał nic oprócz tych samych

immunosupresantów co zwykle.

- Jak na ironię, pewnie dlatego infekcja wykończy-

ła go tak szybko - odparł Monkton. - Immunosupresanty

poważnie osłabiły jego naturalne mechanizmy obronne.

Rozumiem, że w szpitalu już ich nie dostawał?

- Oczywiście.

- No to nic więcej nie wymyślę - powiedział Monkton,

ściągając rękawiczki. Wrzucił je do kosza, który otworzył,

naciskając pedał nogą. - Jak Bóg rozda ci kiepskie karty... to

wypadasz z gry.

- Później mają przyjść jego rodzice, żeby poznać wyniki

sekcji.

- Żaden rodzic nie powinien przez to przechodzić -

stwierdził Monkton. - Nie zazdroszczę ci pracy z żywymi.

- Kwestia gustu. Ja też nie mogę powiedzieć, że za-

zdroszczę ci twojej roboty - odparował Sands, spoglądając

w dół, na rozpłatane zwłoki Keitha Taylora.

Edynburg

Marzec 2007

Nie chcę do szkoły.

Virginia Lyons zerknęła na zegar na ścianie kuchni.

- Trish, musisz. Nic ci nie jest. Czemu mi to robisz?

Przecież zawsze lubiłaś szkołę.

- Nie chcę - wymamrotała jej córka, ze wzrokiem wbi-

tym w podłogę.

- Nie mów głupstw, że nie chcesz. Musi być jakiś po-

wód. Powiedz mi.

- Nie chcę i już, jasne?

Virginia milczała przez chwilę, czekając, aż córka trochę

się uspokoi.

- Dokuczają ci? - spytała. - O to chodzi? Jeśli tak, po-

wiedz, bo ja na to nie pozwolę. Od razu pójdę do twojej wy-

chowawczyni.

Trish pokręciła głową w milczeniu. Wciąż twardo wpa-

trywała się w podłogę.

- No to o co chodzi?

Cisza.

Virginia jeszcze raz spojrzała na zegar i poczuła ucisk

w żołądku. Znowu się spóźni. Samotna, rozwiedziona mat-

ka potrzebuje pracy - nawet jeśli jest to posada archiwistki

43

w agencji handlu nieruchomościami. A w biurze zawsze był

duży ruch.

- Trish, proszę, powiedz mi. - Virginia wzięła córkę za

ręce i przyciągnęła do siebie, by spojrzeć jej w oczy.

- Na wuefie mówią na mnie Łaciata.

- Łaciata? O to chodzi? - wybuchnęła Virginia. - Że ja-

kieś głupki nadały ci jakieś głupie przezwisko?

- Nie podoba mi się. Chcę, żeby przestali.

Virginii odechciało się drwin, kiedy zobaczyła łzy płynące

po twarzy córki. Przed paroma miesiącami na prawym ramie-

niu Trish pojawiła się biała plama, która objęła prawie całą

rękę, jaskrawo odcinając się na tle ciemnych włosów i oliw-

kowej skóry dziewczynki. Lekarz stwierdził, że to prawdo-

podobnie skutek zmian hormonalnych w organizmie - Trish

niedawno skończyła trzynaście lat - i że nie ma powodów do

niepokoju. Zapewniał, że z czasem odbarwienie samo znik-

nie, ale minęły już trzy miesiące i nic się nie zmieniło.

- Jeśli chcesz, pójdziemy do lekarza i powiemy, że nie

ma poprawy. Zadowolona?

Trish skinęła głową.

- Tak, mamo.

- A teraz idź do szkoły i nie przejmuj się tymi ignoran-

tami. Przed wyjściem do pracy zadzwonię do lekarza i spró-

buję umówić się na wieczorną wizytę. Zgoda?

Trish skinęła głową i pocałowała matkę na pożegnanie.

- Nie wiem, czego ode mnie oczekujecie - odparł doktor

James Gault, kiedy Trish i jej matka wyjaśniły, że wysypka

nie wygląda ani trochę lepiej. Był wyraźnie poirytowany. -

To nawet nie jest wysypka - uściślił. - Tylko odbarwienie

skóry, prawdopodobnie o podłożu psychologicznym.

- Cokolwiek to jest, nie zanosi się na to, by miało znik-

nąć. Część kolegów z klasy zaczęła przezywać córkę. Trish

bardzo to przeżywa.

Gault wzruszył ramionami.

- To zupełnie niegroźne. Poza tym, kto by się przejmo-

wał jakimiś tam przezwiskami. Kamienie i kije ranią, słowa

nie, prawda, Trish?

Trish uparcie wpatrywała się w podłogę.

Virginia była coraz bardziej rozdrażniona obojętnością

Gaulta.

- Nie jest niegroźne, jeśli przez to jest nieszczęśliwa -

zauważyła. - Lada moment zacznie się to odbijać na jej oce-

nach. Dzieci potrafią być bardzo okrutne.

- Nie chcę wysyłać jej do kliniki dermatologicznej z nie-

groźną i prawie na pewno przejściową utratą pigmentu.

Szczerze mówiąc, to strata czasu i środków.

- W takim razie chcę zasięgnąć opinii innego specjali-

sty - powiedziała Virginia.

Gault przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby chciał zaopo-

nować. W końcu jednak ustąpił.

- Jak pani sobie życzy - westchnął. - Zapytam, czy któ-

ryś z moich kolegów zechce na nią spojrzeć, ale jestem pe-

wien, że powie pani to, co ja. Nie da się przewidzieć, po ja-

kim czasie takie przebarwienie zniknie. Im więcej się o tym

myśli, tym dłużej to trwa.

- Niech pan to powie jej kolegom z klasy - odparowała

Virginia.

Gault przeprosił i wyszedł, zostawiając Virginie i Trish

same. Choć nie było go raptem ze dwie minuty, każda se-

kunda wydawała się Virginii godziną, kiedy siedziały z Trish

w milczeniu. Obie były nieszczęśliwe: Virginia, bo nie cier-

piała podważać autorytetów, a Trish, bo wyglądało na to, że

nijak nie można jej pomóc.

Wrócił Gault.

- Doktor Haldane przyjmie was po swoim następnym

pacjencie... Zaczekajcie w poczekalni...

44

45

Virginia zauważyła, że Gault stał się jeszcze bardziej

szorstki i chłodny, ale tego można się było spodziewać.

Najwyraźniej odebrał jej prośbę o konsultację jako osobi-

stą zniewagę. Otworzył im drzwi i Virginia wyprowadziła

Trish. Nie spojrzały mu w oczy, nic nie powiedziały.

Scott Haldane uśmiechnął się szeroko, kiedy Virginia

i Trish weszły do jego gabinetu. Trish od razu go polubiła.

Był młody, barczysty, o przyjaznym uśmiechu.

- Serwus, jak się miewasz? - zagadnął dziewczynę.

- W porządku - wymamrotała.

- W porządku, oprócz tej łatki na twoim ramieniu? Może

na nią zerkniemy?

Trish zdobyła się na skinienie głowy i cień uśmiechu.

Zdjęła lekką kurtkę i rozpinany sweter, po czym zsunęła

prawy rękaw bluzki i wyciągnęła rękę do badania.

- Jak długo to masz, Trish? - spytał Haldane, uważnie

przyglądając się białej plamie na jej ręce.

- Trochę ponad trzy miesiące - odpowiedziała Virginia.

- Trzynaście tygodni - sprecyzowała Trish.

Haldane się uśmiechnął.

- To ty liczysz dni - powiedział do Trish, jakby to była ich

wspólna tajemnica. - Czy to cię boli? Jest wrażliwe na dotyk?

Trish pokręciła głową.

- To dobrze. Swędzi, łuszczy się?

Kolejny przeczący ruch głową.

- Świetnie. Czyli to tylko drobna dolegliwość, która ja-

koś nie chce zniknąć, co?

- Drobna? - zawołała Trish z oburzeniem.

Haldane i Virginia się uśmiechnęli.

- Trish, byłaś w zeszłym roku za granicą?

- Nigdy nie byłam za granicą.

- To niezupełnie prawda - uściśliła Virginia. - Choć by-

łaś za mała, żeby to pamiętać, kiedy miałaś dwa latka, zabra-

liśmy cię z tatą do Grecji.

- Zanim się rozeszliście - dodała Trish.

- A kiedy to było? - ostrożnie spytał Haldane.

- Rozstanie czy wakacje?

- Rozstanie.

- Trzy lata temu.

- I trzy miesiące - dodała Trish.

Haldane miał zamyśloną minę.

- Nadal regularnie widuje się z tatą - informowała Vir-

ginia, domyślając się, w jakim kierunku idą jego rozważa-

nia. - Jesteśmy w dobrych stosunkach.

Haldane skinął głową.

- Dlaczego pan pytał, czy Trish była za granicą?

- To rutynowe pytanie.

Virginii nie przekonała ta odpowiedź i nie kryła się

z tym. Wciąż patrzyła pytająco na lekarza. Haldane jednak

odwrócił wzrok i wstał z miejsca. Z małej szafki przy umy-

walce wyjął sterylny mandryn i go rozpakował.

- Trish, ukłuję cię w kilku miejscach. Mów, co czujesz.

- Doktor Gault tego nie robił - zauważyła Virginia.

Haldane zignorował ją i zaczął przesuwać ostry czubek po

obwodzie odbarwienia na ręce Trish.

- Nie boli - mówiła cicho Trish. - Nie boli... nie boli...

nie boli.

- Dobrze. Teraz daj drugą rękę.

Trish zdjęła bluzkę i położyła drugą rękę na stole.

Haldane wyjął drugi mandryn.

- Jeszcze raz to samo. Mów, co czujesz.

- Trochę boli... Au!... Au!

- Przepraszam - powiedział Haldane. - Niezdara ze

mnie. Wybacz. Dobrze, możesz się już ubrać. Myślę, że po-

winniśmy skierować cię do kliniki dermatologicznej, żeby

rzucili na to okiem.

- A pańskim zdaniem co to jest? - spytała Virginia z nie-

pokojem.

46

47

- Doktor Gault ma zapewne rację... wydaje się, że to

przykra reakcja na jakiś stres emocjonalny, to się zdarza...

ale nie zaszkodzi się upewnić. A skoro wyraźnie jest to dla

Trish sporym zmartwieniem, klinika być może zaproponuje

jakąś szybko działającą kurację, naświetlanie ultrafioletem

lub coś podobnego. Po dyżurze porozmawiam z doktorem

Gaultem i wypiszemy skierowanie.

- Bardzo panu dziękuję, doktorze - powiedziała Vir-

ginia. - Nie chciałam sprawiać kłopotu. Po prostu dobro

Trish jest dla mnie najważniejsze.

- Doskonale to rozumiem, pani Lyons.

- Jak ci poszło z nadopiekuńczą mamuśką? - spytał

James Gault, kiedy po wyjściu ostatniego z wieczornych pa-

cjentów wsadził głowę do gabinetu Haldane'a.

Haldane się uśmiechnął.

- Przesadzasz - powiedział. - Dziecko ma kłopoty

w szkole i kobieta czuje się bezradna. To zupełnie zrozu-

miałe.

- Niech ci będzie, ale pamiętaj, że nie jesteśmy opieką

społeczną - zauważył Gault. - A co sądzisz o skórnym pro-

blemie małej?

- Że pewnie masz rację. Mimo to zamierzam skierować

ją do kliniki dermatologicznej, tak na wszelki wypadek. Były

pewne nietypowe objawy, które powinni sprawdzić.

- Jakie?

- Pewnie mam zbyt bujną wyobraźnię. - Haldane się

uśmiechnął. Wstał i położył rękę na ramieniu kolegi w uspo-

kajającym geście.

- Skoro tak uważasz - powiedział Gault, lekko urażo-

ny. - Rozumiem, że zajmiesz się robotą papierkową?

- Oczywiście. Przypomnij mi, kto jest szefem kliniki?

- Ray McFarlane. Nie zdziw się, jeśli ci nie podziękuje

za zawracanie mu głowy.

48

Kwiecień 2007

- Trish, przykro mi, ale nie wiem, co jeszcze możemy

zrobić - powiedziała Virginia Lyons, kiedy razem z cór-

ką wyszły z kliniki dermatologicznej z wynikami badań. -

Ten specjalista zgadza się z innymi lekarzami. Mówi, że to

się nazywa „bielactwo". To nic poważnego i z czasem samo

przejdzie. Niestety, nie da się tego w żaden sposób przyspie-

szyć, więc po prostu musisz być cierpliwa. Wiem, że to ci się

nie podoba, ale wytrzymaj jeszcze trochę, dobrze? Cieszmy

się, że to nie coś poważniejszego.

- Nie wiesz, jak to jest - wymamrotała Trish.

Virginia spojrzała na nią ze ściśniętym gardłem. Nie mo-

gła znieść widoku córki tak nieszczęśliwej.

- Może napiszę do pani Neilson, żeby zwolniła cię z wu-

efu do czasu, aż to przejdzie?

Trish skinęła głową.

- Kiedy masz najbliższy wuef?

- Jutro.

- Zrobię to jeszcze dziś. Rano weźmiesz usprawiedli-

wienie ze sobą.

Następnego wieczoru po powrocie do domu Virginia za-

stała Trish przy stole w kuchni zalaną łzami. Ramiona jej

drżały, głowę położyła na skrzyżowanych rękach. Virginia

objęła ją. Z początku tylko pogorszyła sytuację, ale uściski

i kojące słowa w końcu poskutkowały i Trish zaczęła mówić

do rzeczy.

- Kazali mi ćwiczyć.

- Co takiego?! - krzyknęła Virginia. - Przecież dałam ci

usprawiedliwienie.

- Pani Neilson powiedziała, że fizycznie nic mi nie

jest i że bez zwolnienia lekarskiego nie ma o czym mówić.

Wszyscy się ze mnie śmiali.

4 - Biała śmierć

49

- To już szczyt - mruknęła Virginia. Miała ochotę zatłuc

panią Neilson kijem hokejowym. - No dobrze - powiedzia-

ła. - Chcą zwolnienie lekarskie, to je dostaną. Z samego rana

idę do przychodni. Kiedy masz następny wuef?

- W piątek.

- Więc mamy czas.

- Szczerze mówiąc, pani Lyons, jestem skłonny zgodzić

się ze szkołą. Nie ma fizycznego powodu, by pani córka nie

chodziła na gimnastykę - stwierdził James Gault w odpo-

wiedzi na prośbę Virginii. - W takich sytuacjach wolę nie

opowiadać się po żadnej ze stron.

Virginia odetchnęła głęboko.

- Nie mówimy tu o fizycznym powodzie, panie dokto-

rze - podkreśliła.

- Ach, widzę, że odwołujemy się do popularnej psychia-

trii. Głęboko ukryte problemy psychologiczne i tak dalej?

- Wcale nie, do cholery - odparła Virginia, która nagle

straciła cierpliwość. - Próbujemy odwołać się do zdrowego

rozsądku... jak widać, bez skutku. Dzieci postrzegają świat

inaczej niż dorośli.

Jej wybuch wyraźnie wstrząsnął Gaultem. Zbladł i prze-

łknął ślinę, ale ani myślał ustąpić.

- Nie zamierzam kierować pani córki do dziecięcego

psychiatry z powodu lekkiego odbarwienia skóry.

- Ale w tym cała rzecz. Dla Trish to nie jest tylko, jak

pan to ujął, lekkie odbarwienie skóry. To coś, co uprzykrza

jej życie. Nie proszę pana o żadne skierowanie. Proszę tylko,

żeby wypisał jej pan zwyczajne zwolnienie. Każdy z odro-

biną wyobraźni zrozumiałby, dlaczego jest potrzebne... ale

najwyraźniej nie pan.

Gault znowu przełknął.

- Myślę, że w tej sytuacji zmiana lekarza...

- Będzie wskazana - dokończyła Virginia.

50

- Pójdę po druki - powiedział Gault i wstał.

- To zajmie sporo czasu. Trish potrzebuje pomocy już te-

raz. Chciałabym zostać w tej przychodni i przejść pod opie-

kę doktora Haldane'a. Zdaje się, że Trish go polubiła.

Gault się skrzywił. Przez chwilę milczał i Virginia domy-

śliła się, że rozważa, co bardziej mu się opłaci: konfrontacja

czy ustępstwo. Postanowiła go przycisnąć.

- Wtedy moglibyśmy to nazwać niezgodnością charak-

terów i nie musiałabym wnieść do stosownych władz skargi

na pański kompletny brak wrażliwości wobec mojej córki.

- Musiałbym spytać doktora Haldane'a, co on na to.

- Proszę bardzo.

Virginia została sama w gabinecie. Czuła, że ręce drżą

jej z nerwów. Wyjrzała przez okno ponad pustym krzesłem

obrotowym lekarza i patrzyła na ptaki skaczące z gałęzi na

gałąź drzewa w ogrodzie, widocznego nad matową dolną

szybą. Chodnikiem przeszła grupa dzieci i w ciszy panują-

cej w gabinecie usłyszała ich śmiech. Chciała, by jej córka

była tak beztroska i szczęśliwa jak one, ale już nie pamięta-

ła, kiedy ostatnio słyszała ją roześmianą. Było zupełnie tak,

jak w traumatycznym dla Trish okresie tuż po rozwodzie.

Virginia i Andrew robili, co w ich mocy, by oszczędzić córce

bólu, ale dla dziecka rozstanie jest rozstaniem. Koniec koń-

ców musi nadejść moment, kiedy z jego ust pada uzasadnio-

ne pytanie: „Skoro nadal tak bardzo się lubicie, czemu nie

chcecie ze sobą być?"

Wrócił Gault i otworzył przed Virginią drzwi.

- Doktor Haldane przyjmie panią, kiedy będzie wolny.

Proszę zaczekać w poczekalni.

Virginia przewertowała trzy stare czasopisma, zanim

Haldane ją przyjął. Powitał ją tym samym szerokim uśmie-

chem, który zapamiętała z poprzedniej wizyty.

- Ogromnie pana przepraszam - zaczęła. - Wiem, że

to dla pana na pewno kłopot, ale tak bardzo martwię się

51

o Trish, a doktor Gault chyba nie traktuje mnie poważnie. Nie

wiem, co robić. - Powiedziała Haldane'owi o tym, że szkoła

zmusza Trish do udziału w lekcjach wuefu, nie bacząc na jej

wstyd wywołany chorobą. - Wołają na nią „Łaciata". Wiem,

że to może wydawać się błahe, ale dla niej takie nie jest.

A przecież najważniejsze jest, jak ona to odbiera.

Haldane się uśmiechnął.

- W porządku, nie musi mi się pani tłumaczyć. Ludzie

często wmawiają sobie, że dzieci to tacy minidorośli, ale to

nieprawda. Wśród naszych milusińskich obowiązuje pra-

wo dżungli, dopóki się ich nie nauczy, że nie tędy droga.

Rozumiem, że chciałaby pani ode mnie jakieś oficjalne pis-

mo do szkoły?

- Byłabym zobowiązana - odparła Virginia z wdzięcz-

nością.

- Myśli pani, że to wystarczy, czy też może należałoby

skierować Trish do psychologa albo...

- Nie, pismo powinno wystarczyć. Jeśli nie będzie zmu-

szona publicznie pokazywać swojej „inności", niedługo

pewnie znów wtopi się w tłum, a kiedy to się stanie, kto

wie, może to cholerstwo zacznie znikać i wszystko wróci do

normy.

- Czy od ostatniej wizyty u mnie Trish zauważyła jakieś

zmiany w wysypce?

- Doktor Gault mówił, że to nie wysypka - powiedziała

Virginia.

- I teoretycznie miał rację - odparł Haldane. Jego

uśmiech wskazywał, że częściowo podziela jej zdanie

o Jamesie Gaulcie.

- Nic o tym nie wspominała. Pyta pan o to, czy przybla-

kła?

- Nie... o jakiekolwiek zmiany.

Virginia pokręciła głową.

- Gdyby coś pani zauważyła, proszę dać mi znać.

Virginia znów musiała zaczekać w poczekalni, aż Haldane

napisze list. Wreszcie przyniósł go w zaklejonej kopercie z na-

pisem „Do wszystkich zainteresowanych". Wyszła z przy-

chodni lekkim krokiem. Znowu spóźni się do pracy, ale list

zdobyła, więc Trish będzie zadowolona. Wreszcie będą miały

wieczór wolny od nerwów i obaw. Może wyskoczą do kina?

A potem nawet pójdą na hamburgera - tak na złość lekarzom.

Maj 2007

- Co się dzieje? - spytała Virginia, zaniepokojona mil-

czeniem córki.

- Nie ma poprawy - powiedziała Trish.

- Lekarze mówili, że to może potrwać.

- Mamo, oni nie mają pojęcia, co to jest, a tym bardziej,

kiedy zniknie.

- Przecież mówili, że to bielactwo.

- Sprawdziłam to na necie. Dali temu nazwę, ale nie

wiedzą, co to jest ani skąd się bierze.

- Nie wierz wszystkiemu, co piszą w Internecie, skar-

bie. Pełno tam półprawd i wierutnych kłamstw.

Virginia widziała, że jej słowa nie przekonują Trish, któ-

ra w zastraszającym tempie popadała w coraz głębszą de-

presję.

- Myślę, że jest coraz gorzej...

Virginia się zaniepokoiła.

- To znaczy, że to się rozszerza?

- Rozszerza... i zmienia... moja skóra jest jakaś dziw-

na...

- Pokaż.

Virginia obejrzała ramię Trish, ale nie dostrzegła żad-

nych zmian. Nie chciała jej tego mówić, poprzestała więc na

stwierdzeniu:

- Doktor Haldane mówił, żeby się z nim skontaktować,

jeśli zauważysz jakieś zmiany. Umówię się z nim na jutro

rano.

Pierwszy wolny termin był wieczorem. Virginia miała

nadzieję, że skończy pracę punktualnie, ale Wyszła dopiero

dziesięć po piątej. Drogę z przystanku autobusowego do do-

mu pokonała biegiem. Zdyszana otworzyła drzwi.

- Trish, już jestem.

Nie było odpowiedzi.

- Trish? Jesteś?

Virginia była zdziwiona. Spodziewała się, że zastanie

Trish gotową do wyjścia do lekarza. Zajrzała do salonu, po-

tem do jej pokoju, aż w końcu usłyszała w kuchni szum pal-

nika gazowego.

- Trish? - Pchnęła drzwi.

Zobaczyła córkę na podłodze. Dziewczynka siedziała

przechylona pod dziwnym kątem, oparta plecami o kredens.

Z jej odkrytej ręki schodziła sina, mocno poparzona skóra.

Widok zapalonego na kuchence gazu i przewróconego garn-

ka na podłodze był przerażająco wymowny: Trish oblała się

wrzątkiem.

Virginia na moment zaniemówiła. Padła na kolana obok

córki, z głową pulsującą szokiem i przerażeniem.

- O mój Boże, Trish... o Boże... Trish, powiedz coś...

Trish była w szoku. Patrzyła przed siebie niewidzącym

wzrokiem, oczy miała szkliste. Wydawała się zatrważająco

spokojna. Virginia spodziewała się, że w takim stanie będzie

się wić z bólu.

- Nie czułam...

Virginia dokończyła za nią w myślach „...nie czułam się

na siłach dłużej tego znosić"... Jej córka próbowała wypa-

lić wysypkę wrzątkiem... Wstała i drżącym palcem wybrała

numer pogotowia w telefonie na ścianie, nie odrywając oczu

od Trish. Niemal wykrzyczała prośbę o karetkę. Dyspozytor

spokojnym głosem przekonał ją, by podała wszystkie nie-

zbędne informacje.

Kiedy schodziła za noszami do karetki, jak przez mgłę

docierały do niej zatroskane głosy sąsiadów wypytujących,

co się stało.

- Wypadek... - wymamrotała. - Trish miała wypadek...

Po godzinie czuwania przy łóżku Trish Virginia poczuła,

że ktoś nad nią stoi. Podniosła głowę. To był Scott Haldane.

- Jak się czuje? - spytał.

- Śpi. Podali jej środki uspokajające. Jeszcze nie są pew-

ni, co z jej ręką... skąd pan wiedział?

- Kiedy nie przyszłyście na wizytę, poszedłem do wa-

szego domu zobaczyć, co się stało. Sąsiedzi powiedzieli mi

o wypadku.

- Wypadku? - mruknęła Virginia z goryczą.

Haldane poczuł ciarki na plecach.

- Co pani ma na myśli? - szepnął ochryple.

Virginia nie odrywała oczu od śpiącej córki.

- Trish postanowiła wyleczyć wysypkę po swojemu...

Haldane pokręcił energicznie głową.

- Nie - zaprotestował. - Trish to bardzo rozsądna dziew-

czyna. Była przybita, ale na pewno nie posunęłaby się do

czegoś takiego...

- Sama tak powiedziała - przerwała mu Virginia.

Haldane pokręcił głową.

- Proszę dokładnie powtórzyć, co powiedziała.

- Że dłużej tak nie może.

Haldane znowu pokręcił głową, jakby nie mógł w to

uwierzyć. Nagle coś go tknęło.

- Proszę powtórzyć to jeszcze raz - powiedział. - Ale

tylko jej słowa, nic ponadto.

Virginia spojrzała na niego zniecierpliwiona, ale zamiast

dyskutować, wybrała najłatwiejsze rozwiązanie.

- Powiedziała: „Nie czułam..." Nie musiała nic więcej

dodawać. Wiedziałam, co ma na myśli. Jestem jej matką -

Podniosła oczy na Haldane'a i napotkała pytające spojrze-

nie. - O co chodzi?

Haldane jakby jej nie usłyszał. Spojrzał na nią w zamy-

śleniu i wymamrotał, że musi iść.

4

Marlborough Court, Londyn

Lipiec 2007

Na dźwięk budzika doktor Steven Dunbar otworzył oczy

i jęknął. Powylegiwałby się jeszcze z godzinkę, ale o dzie-

siątej musiał być w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych.

W normalnych okolicznościach, gdyby go wezwali w spra-

wie nowego dochodzenia, tryskałby entuzjazmem i rwał się

do roboty. Ale że poprzedniego wieczoru trochę przeholował

z dżinem z tonikiem, zamiast przypływu energii czuł tylko

paskudny ból głowy. Zaparzył mocną czarną kawę i popił

nią trzy aspiryny, po czym wziął prysznic, dłużej niż zwykle

stojąc w kojących strugach wody. Dopiero potem wrócił do

swojego problemu.

Problemem Stevena była Jenny, jego dziewięcioletnia

córka, i jej nowo odkryta umiejętność manipulowania do-

rosłymi.

Żona Stevena, Lisa, zmarła przed laty na raka mózgu i od

tej pory Jenny mieszkała z jego szwagierką, Sue, i jej mężem,

adwokatem, Richardem w wiosce Glenvane w szkockim

hrabstwie Dumfriesshire. Wychowywali ją jak rodzoną cór-

kę wraz z dwójką własnych dzieci, Robinem i Mary. Steven

starał się przyjeżdżać do nich jak najczęściej - zwykle co

57

drugi weekend, co najmniej na tydzień latem, a w urodziny

i Boże Narodzenie to już choćby się waliło i paliło.

Początkowo Steven uważał, że to tymczasowe rozwiąza-

nie - potrzebował czasu, żeby stanąć na nogi po koszmarze,

jakim była utrata Lisy - ale w końcu dotarło do niego, że nie

da rady pogodzić pracy z samodzielnym wychowywaniem

córki. Poza tym Jenny była szczęśliwa u Sue i Richarda,

a oni szybko pokochali ją jak własne dziecko.

Sue była bardzo zżyta z Lisą i często powtarzała, że

im Jenny jest starsza, tym bardziej przypomina jej siostrę.

Steven też to zauważył i czasem ściskało go w gardle, kiedy

na nią patrzył. Myśl, że Lisa nadal żyje w Jenny, pomagała

mu w trudnych chwilach, gdy rozpamiętywał swoją stratę -

co mimo upływu lat wciąż mu się czasem zdarzało.

Zwykle wspomnienia wywoływały drobiazgi - widok ro-

dziny spacerującej po bulwarze nad Tamizą w słoneczne po-

południe albo powrót w zimowy wieczór do ciemnego, pu-

stego mieszkania. Ostatnio takich epizodów było niewiele,

ale kiedy już się zdarzały, Steven musiał powtarzać sobie

w duchu, że jego styl życia nie sprzyja zabawie w szczęśli-

wą rodzinę, a przynajmniej nie na dłuższą metę. Miał pracę,

która była wymagająca, nieprzewidywalna, a czasem wręcz

niebezpieczna. Nigdy nie wiedział, gdzie będzie następnego

dnia, i kilka razy tylko cudem ocalił życie.

Lisę poznał podczas swojego pierwszego ważnego do-

chodzenia w Inspektoracie Naukowo-Medycznym, po tym,

jak wysłano go do szpitala w Glasgow, gdzie pracowała ja-

ko pielęgniarka. Oboje znaleźli się wtedy w poważnych opa-

łach, choć uznali to za wyjątek od reguły; nie podejrzewali,

że jego praca może być przeszkodą w małżeństwie. Teraz,

z perspektywy czasu, Steven musiał przyznać, że w następ-

nych latach „wyjątków od reguły" było jeszcze kilka, może

zbyt wiele, by nawet pomyśleć o dzieleniu życia z inną ko-

bietą bez konieczności odejścia z pracy.

Nie znaczy to, że przez lata wdowieństwa brakowało

mu kobiecego towarzystwa. Całkiem sporo kobiet przewi-

nęło się przez jego życie, na nowo rozniecając w nim uczu-

cia. Jednak z takiego czy innego powodu, związki te - wśród

nich parę naprawdę wyjątkowych - kończyły się, zanim po-

wstała potrzeba, by pokonać ostatnią przeszkodę. Czy mógł-

by rzucić swoją pracę? Wcale nie był tego pewien.

Najnowszy plan Jenny polegał na tym, by nastawić Sue

i Richarda przeciwko niemu. Ilekroć coś przeskrobała, oznaj-

miała Sue, że ta nie ma prawa jej karać, bo nie jest jej praw-

dziwą matką, i upierała się, że chce pojechać do Londynu

i zamieszkać z ojcem. Kiedy Steven powiedział jej, że to nie

wchodzi w grę, wytknęła mu, że tak naprawdę jej nie ko-

cha i że porzucił ją w Szkocji. Sue i Richard byli niezwy-

kle wyrozumiali dla jej wybryków i wiedzieli, podobnie jak

Steven, że to tylko dziecięce kaprysy. Jenny nie mogła sobie

wymarzyć bardziej kochających rodziców; sama też ich ko-

chała, chyba że akurat miała swoje humory.

Mimo to, Steven źle się z tym czuł. Może miał wyrzuty su-

mienia, że nigdy nie spróbował poszukać pracy, która pozwo-

liłaby mu wychowywać córkę, a może dotknęły go oskarżenia

Jenny, że jej nie kocha. W każdym razie był w dostatecznie

podłym nastroju, by poprzedniego wieczoru dać w gaz. Dziś

jednak był nowy dzień. Musiał wziąć się w garść, zanim pój-

dzie do ministerstwa na spotkanie z Johnem Macmillanem.

Steven urodził się i wychował w Krainie Jezior, w wiosce

Glenridding nad jeziorem Ullswater, gdzie spędził idyllicz-

ne dzieciństwo. Dorastanie w cieniu Gór Kumbryjskich za-

szczepiło w nim wielką miłość do natury. Jako że był dobrym

uczniem, rodzice i nauczyciele naciskali, by poszedł na medy-

cynę, co też posłusznie uczynił, choć nie miał do tego serca.

Kiedy zdobył dyplom i zaliczył roczny staż, przestał udawać

i wyznał najbliższym, że to nie kariera dla niego. Chwycił byka

za rogi i oznajmił rodzinie, że wstępuje do wojska.

58

59

Życie żołnierza bardzo mu odpowiadało. Z natury silny

i sprawny, w wojsku czuł się jak ryba w wodzie. Najpierw

służył w Pułku Spadochronowym, potem przeniesiono go

do sił specjalnych, gdzie jego wykształcenie medyczne bar-

dzo się przydało. Z biegiem lat stał się ekspertem od medycy-

ny polowej, szlifując umiejętności na pustyniach Bliskiego

Wschodu i w dżunglach Ameryki Południowej.

Niestety, żołnierz służb specjalnych zachowuje pełną

sprawność niewiele dłużej niż zawodowy piłkarz, i po trzy-

dziestce Steven zaczął się zastanawiać, co dalej. Czas na-

glił, na horyzoncie majaczyła ponura wizja powrotu do ży-

cia w cywilu. Miał niewiele możliwości, same nieciekawe.

Na karierę w zawodzie lekarza było już za późno, a na rynku

pracy zapotrzebowanie na specjalistów od opatrywania ran

i wydobywania kul w warunkach polowych było raczej nie-

wielkie. Wyobrażał sobie, że zostanie lekarzem zakładowym

w jakiejś dużej firmie ubezpieczeniowej albo pośrednikiem

w kontaktach z koncernami farmaceutycznymi, ale ani jed-

no, ani drugie nie pociągało kogoś, kto od zawsze znał i ko-

chał smak przygody.

Przed nudą ocalił go John Macmillan, szef Inspektoratu

Naukowo-Medycznego, małej elitarnej komórki Ministerstwa

Spraw Wewnętrznych. W jej skład wchodziła wąska grupa

śledczych, naukowców i lekarzy, którzy prowadzili docho-

dzenia w sprawach wymagających specjalistycznej wiedzy,

jakiej nie posiadała policja. Steven, zatrudniony jako śled-

czy do spraw medycznych, znalazł swoją niszę w organiza-

cji, która werbowała tylko najlepszych. Podstawowym wymo-

giem było, aby śledczy Inspektoratu mieli za sobą kariery na

innych polach, w których, oprócz fachowości, wykazali się

zaradnością i inicjatywą, a nade wszystko, by w ocenie Johna

Macmillana obdarzeni byli dużą dozą zdrowego rozsądku.

Macmillan wyznawał pogląd, że żaden człowiek nie mo-

że wiedzieć, jak zachowa się w sytuacji zagrożenia życia, do-

póki nie doświadczy tego na własnej skórze. Ludzie pracują-

cy w „normalnych" zawodach raczej nie mieli po temu oka-

zji. Paintball i budowanie mostów nad wymyślonymi rzeka-

mi na wyjazdach integracyjnych były dobre dla handlow-

ców, ale nie dla ludzi z Inspektoratu Naukowo-Medycznego.

Co innego brawurowe popisy na boisku do rugby, a co inne-

go kontynuowanie walki w sytuacji, kiedy człowieka obok

ciebie przecina seria z karabinu maszynowego. Steven miał

okazję sprawdzić się w warunkach bojowych i ze wszyst-

kich prób wyszedł zwycięsko. Został jednym z najlepszych

śledczych Inspektoratu.

Wciąż jeszcze nie czuł się rewelacyjnie, ale nie było tego

po nim widać. Ubrany w jasnoniebieską koszulę, ciemnonie-

bieski garnitur i krawat w barwach Pułku Spadochronowego

przejrzał się w lustrze, by przygładzić ciemne włosy. Mac-

millan nie lubił niechlujstwa. Steven spojrzał na zegarek

i wyszedł do ministerstwa.

Już na schodach wiedział, że pierwsze pytanie Jean Ro-

berts, sekretarki Macmillana, będzie dotyczyć Jenny. Nie po-

mylił się.

- Robi się z niej prawdziwa mała hrabina - odparł.

- Ach - powiedziała Jean. - To już ten wiek?

Steven skinął głową.

- Co słychać w chórze? - zmienił temat, wiedząc, że

członkostwo w Południowolondyńskim Chórze Bachowskim

jest jednym z filarów życia Jean.

- Praca, praca i jeszcze raz praca - odparła Jean. - Jeden

koncert tygodniowo przez ostatnie trzy tygodnie, a za dwa

miesiące ruszamy w dziesięciodniowe tournee.

- Nie będziesz się nudzić.

- Czemu miałaby się nudzić? - spytał John Macmillan,

wychodząc ze swojego gabinetu. Rzucił plik papierów na

tackę na biurku Jean. - Dobrze, że jesteś, Steven - powie-

dział, podając mu dłoń. - Dawno się nie widzieliśmy. -

Odwrócił się do Jean. - Byłbym wdzięczny, gdybyś jeszcze

dziś to wszystko wysłała.

- Dobrze, sir Johnie.

Macmillan szlachcicem. Steven myślał o tym, kiedy

wszedł za nim do gabinetu i zamknął drzwi. Tytuł szla-

checki, nadany jego szefowi w Nowy Rok, należał mu się

od dawna. Macmillan zawsze był sobie sterem i okrętem

i od lat strzegł autonomii Inspektoratu z gorliwością, która

irytowała wielu na górze. Sugestie wpływowych osób, by

Inspektorat odpuścił sobie pewne niewygodne dochodze-

nia, zawsze spotykały się z jego odmową i wyrazem popar-

cia dla podwładnych. Nigdy nie usprawiedliwiał ani nie lek-

ceważył występków ludzi z najwyższych sfer, przez co na-

robił sobie wrogów. Kiedyś zwierzył się Stevenowi, że pew-

ne osoby poruszyłyby niebo i ziemię, byle nie dopuścić do

nagrodzenia go za osiągnięcia Inspektoratu, dlatego Steven

bardzo się ucieszył, gdy zobaczył nazwisko Macmillana

na liście wyróżnionych. Miał nadzieję, że sam się do tego

po trosze przyczynił, udaremniając potencjalnie tragiczny

w skutkach zamach Al-Kaidy na amerykańską i brytyjską

infrastrukturę rządową. Ogromnie lubił i szanował swojego

szefa, i kilka razy w przeszłości znalazł w nim oparcie, kie-

dy sam naraził się establishmentowi.

Przez ostatnie dwa miesiące Steven był na urlopie.

Wykorzystał ten czas, by zaleczyć obrażenia odniesione

podczas poprzedniego śledztwa i, w porozumieniu ze swo-

im dawnym pułkiem, popracować nad kondycją w obozie

wojskowym w północnej Walii.

- Jak się czujesz? - zapytał Macmillan.

- Doskonale.

- Jean mówiła, że byłeś w Szkocji, kiedy się z tobą skon-

taktowała.

- Pojechałem do Jenny.

- Co u niej?

62

- Chyba zauważam pierwsze oznaki strasznego wieku

nastoletniego.

- O Boże! - westchnął Macmillan. - Z dziewczętami za-

wsze jest dużo więcej kłopotów niż z chłopcami. Wiem to

z własnego doświadczenia.

- Wszyscy mi to mówią.

Macmillan usadowił się wygodnie w fotelu. Wyglądał

stosownie do zajmowanej pozycji: opalony, o wyjątkowo

gładkiej jak na sześćdziesięcioparolatka skórze i zaczesa-

nych do tyłu siwych włosach, emanujący pewnością siebie.

Przez chwilę patrzył na Stevena.

- Nic zbyt poważnego, mam nadzieję? - powiedział

wreszcie.

- Raczej nie. Po prostu trochę zaszokowało mnie to, że

już nie jestem jej księciem z bajki, który co jakiś czas wynu-

rza się z mgły, żeby przynieść dary i snuć opowieści o walce

ze złem. Teraz widzi we mnie zwykłego, pełnego wad czło-

wieka, który porzucił ją w dalekim kraju.

Macmillan się uśmiechnął.

- Na pewno tak nie myśli. Chyba wszyscy ojcowie

w twojej sytuacji muszą przejść przez coś takiego. Jak na

ironię, gdybyś rzeczywiście ją porzucił i w ogóle by cię nie

widywała, uważałaby cię za świętego i usprawiedliwiała na

wszelkie możliwe sposoby.

- Pewnie tak.

- Nie gryź się tym. Zawsze miałeś na względzie przede

wszystkim dobro Jenny; zawsze była otoczona miłością.

Pamiętam, jak świętowaliśmy jej narodziny, tu, w tym gabi-

necie.

Steven skinął głową. Chciał zmienić temat.

Macmillan otworzył teczkę na biurku.

- Doktor Scott Haldane, lat trzydzieści pięć, lekarz pierw-

szego kontaktu z przychodni w Edynburgu... przynajmniej

63

do chwili, kiedy odebrał sobie życie, pozostawiając żonę

i dwójkę małych dzieci.

Steven się skrzywił.

- Trzydzieści pięć lat? Młody. Czemu ta sprawa nas in-

teresuje?

- Nie jestem pewien, czy nas interesuje... ale może po-

winna. Jego żona stanowczo zaprzecza, by było to samobój-

stwo.

- Dość częsta reakcja - odparł Steven. - Na pewno trud-

no pogodzić się z czymś takim.

- Cóż, ona nie zamierza. Twierdzi, że jej mąż został za-

mordowany, i nie przepuszcza żadnej okazji, by mówić o tym

publicznie. Zapewnia, że był oddanym mężem i ojcem, głę-

boko wierzącym człowiekiem, miał stabilną, satysfakcjonu-

jącą pracę, i w ogóle wszystko, czego potrzeba do szczęścia.

- Co mówi policja?

- Ciało znaleziono w lesie niedaleko jego domu. Podciął

sobie żyły. Jedyne, co może sugerować, że nie było to sa-

mobójstwo, to brak listu pożegnalnego i fakt, że policja nie

ustaliła, dlaczego Haldane miałby chcieć się zabić. Wydaje

się, że był taki, jak mówi jego żona. Może z tej samej przy-

czyny nie znaleźli powodu, dlaczego ktoś miałby chcieć go

zabić.

Steven się zamyślił.

- Bardzo smutna historia, ale nie wiem, co nam do tego.

- Żona Haldane'a to inteligentna kobieta; jest siostrą

przełożoną w nowym Szpitalu Królewskim w Edynburgu.

Upiera się, że jej mąż zginął w związku z czymś, co doty-

czyło jednego z jego pacjentów.

- Pacjent go zabił?! - wykrzyknął Steven.

- Nie, nic z tych rzeczy - odparł Macmillan. - W przy-

chodni leczyło się dziecko z chorobą skóry. Matka była nie-

zadowolona z opieki dotychczasowego lekarza i zwróciła się

do Haldane'a. On wypisał dziecku skierowanie do kliniki

dermatologicznej, która zdiagnozowała coś, co nazywa się

bielactwo. - Macmillan spojrzał pytająco na Stevena.

- Właściwie to nie moja działka, ale z tego, co pamię-

tam, to względnie niegroźny problem z pigmentem, który

powoduje powstawanie plam na skórze. Bardziej wstydliwy

niż niebezpieczny.

- To by się zgadzało z tym, co jest w aktach - powie-

dział Macmillan. - Dziewczynka jednak była przeczulona

na punkcie swojej choroby i, jak twierdzi matka, pewnego

dnia po powrocie do domu zastała ją przy próbie usunięcia

takiej plamy wrzątkiem.

- Boże.

- Żona Haldane'a twierdzi, że w tej sprawie doszło do

różnicy zdań. Haldane uważał, że poparzenie było przypad-

kowe.

- Paskudna sprawa - stwierdził Steven. - Co z dziec-

kiem?

- Leży w szpitalu, w dość ciężkim stanie.

- Wyjaśniła, co się stało?

- Od „wypadku" nie odezwała się ani słowem.

- Biedna mała. Ile ma lat?

- Trzynaście.

- W tym wieku przywiązuje się wagę do wyglądu - za-

uważył Steven.

- Jakieś przemyślenia?

- Z tego, co mi powiedziałeś, nie można wykluczyć, że

dziewczyna zrobiła to umyślnie, a jeśli tak, Haldane mógł

mieć do siebie pretensje, że wcześniej nie wysłał jej do psy-

chiatry. Ale czy to mogło go popchnąć do samobójstwa...

kto wie?

- Żona Haldane'a stanowczo twierdzi, że jej mąż ani

przez chwilę nie wierzył, że dziecko zrobiło to specjalnie.

Był przekonany, że to był wypadek.

- Może po prostu chce w to wierzyć - odparł Steven.

64

5 - Biała śmierć

65

I

- Z drugiej strony, mówi, że jej mąż wydawał się dużo

bardziej wzburzony inną możliwością, o której nie chciał

z nią rozmawiać.

- Że dziewczynkę poparzył ktoś inny? - spytał Steven

z niedowierzaniem.

Macmillan się wzdrygnął.

- Nie sądzę, żeby to miała na myśli. Mówiła, że jej mąż

dzwonił po ludziach, żądał rozmów o tym przypadku, ale

ciągle napotykał przeszkody, bo dziewczyna była na jakiejś

liście osób monitorowanych, nazywanej „zieloną listą".

Podobno przez to trudno było zdobyć jej kartę.

- O co chodzi z tą „zieloną listą"? - spytał Steven.

- To już zadanie dla ciebie - powiedział Macmillan. -

Chcę, żebyś to ustalił. Rozejrzyj się, spróbuj coś wyszpe-

rać, ale broń Boże nie wchodź nikomu w paradę, zwłaszcza

miejscowej policji. Na pewno nie zapomnieli ostatniego ra-

zu, kiedy zabłąkałeś się na ich teren. Poprosiłem Jean, żeby

znalazła ci tam jakieś dyskretne lokum. Szczegóły poda ci,

zanim wyjdziesz, razem z aktami.

Jean Roberts uśmiechnęła się do Stevena, kiedy wyszedł

z gabinetu Macmillana, i wręczyła mu teczkę wyjętą z gór-

nej szuflady biurka.

- Wszystko, co mamy na temat tej sprawy z Edynburga.

Miło wrócić do czynnej służby?

- Tak. - Steven się uśmiechnął. - Sir John mówił, że za-

łatwiłaś mi nocleg.

- Tak, zależało mu na jakimś dyskretnym miejscu, gdzie

nie będziesz zwracał na siebie uwagi. Zarezerwowałam

ci pokój w pensjonacie w uroczym wiktoriańskim budyn-

ku zaraz na północ od Nowego Miasta. Nazywa się Fraoch

House... Fraoch to po gaelicku „wrzos". Zatrzymałyśmy się

tam z siostrą rok temu, kiedy byłyśmy na festiwalu. Mają

tam wszystko co niezbędne. Wskazówki odnośnie do dojaz-

du masz w aktach.

Steven wylądował w Edynburgu w strugach deszczu. Kiedy

wysiadł z samolotu, uderzenie zimnego wiatru w policzek

przypomniało mu jego poprzednie wizyty w stolicy Szkocji.

Miasto to budziło w nim mieszane uczucia. Spędził tu cu-

downe chwile z Lisą, kiedy przyjeżdżali z Glasgow do te-

atrów i galerii, ale miał stąd również wiele przykrych wspo-

mnień związanych z poprzednimi dochodzeniami, w trak-

cie których musiał stawić czoło zepsutym, złym ludziom.

Glasgow, gdzie przez jakiś czas mieszkali z Lisą, miało serce

na dłoni, a Edynburg chował twarz za firankami.

Plakat na ścianie terminalu reklamował Szkocję jako

„najlepsze małe państwo na świecie", a otyli i ponurzy pra-

cownicy obsługi naziemnej w kamizelkach odblaskowych

zaganiali pasażerów do wijących się kolejek i pokrzykiwali

na nich, żeby nie włączali komórek.

- Czego, do cholery, chcą tym razem? - burknął mężczy-

zna w kolejce obok Stevena. - Karty pokładowej? Paszportu?

Numeru butów? Wewnętrznej długości nogawki?

- Paszportu - szepnął ktoś inny z kolejki. Fakt, że słowa

te padły szeptem, uzmysłowił Stevenowi, jak wielkie strach

i niechęć budzą lotniskowe kontrole. Ochrona nie miała za

grosz poczucia humoru, a zdrowy rozsądek był dla osób za

66

67

nią odpowiedzialnych pojęciem obcym. Każdy, kto się sta-

wiał, narażał się na poważne kłopoty. Już samo to było ma-

łym zwycięstwem terrorystów.

- Dokąd? - spytał taksówkarz.

- Fraoch House na Pilrig Street - odczytał Steven z kart-

ki, którą wyjął z kieszeni.

Kierowca jechał w milczeniu, co odpowiadało Stevenowi.

Miał już po dziurki w nosie taksówkarskiego filozofowania.

Miło było posiedzieć w ciszy. Mógł podziwiać widoki, za-

miast słuchać wykładu o wojnie w Iraku albo zaletach ogło-

szenia niepodległości Szkocji, choć trzeba przyznać, że tego

dnia, z powodu deszczu, widoki były nieszczególne. W słoń-

cu wszędzie jest ładnie. W deszczu wszystko wygląda ponuro.

Taksówkarz odezwał się dopiero kiedy przed rondem

przy Leith Street drogę zajechała mu kobieta w samocho-

dzie z napędem na cztery koła.

- Cholerna wariatka! Nic dziwnego, że musi mieć napęd

na cztery koła, żeby se dupska nie rozwalić!

Steven nie skomentował i znów zapadła cisza. Wkrótce

zatrzymali się przed Fraoch House.

- Proszę.

Steven zapłacił kierowcy i dał mu duży napiwek. Tak-

sówkarz odpowiedział wymuszonym uśmiechem.

- Steven Dunbar.

- Gavin Houston - powiedział uśmiechnięty młody re-

cepcjonista. - Witam. Zaprowadzę pana do pokoju.

Steven trochę się obawiał, jak będzie wyglądać pensjo-

nat zachwalany przez Jean Roberts i jej siostrę, ten jednak

okazał się czysty, nowoczesny i wygodny. Miał nawet bez-

przewodowy szerokopasmowy Internet, z którego Steven

skorzystał, by połączyć się z Inspektoratem i sprawdzić, czy

są dla niego jakieś wiadomości. Nie było.

Choć już trochę o tym myślał, nie zdecydował jeszcze,

od czego zacznie śledztwo. Nie chciał narażać się miejscowej

68

policji, nie sądził jednak, by było takie niebezpieczeństwo -

śmierć Scotta Haldane'a uznano za samobójstwo i sprawę za-

mknięto. Najwyraźniej policjanci nie potraktowali słów je-

go żony poważnie. Steven położył się na łóżku, wbił wzrok

w sufit i zaczął rozważać różne warianty postępowania.

Z lektury akt wywnioskował, że lepiej było nie zaczynać

od przesłuchania wdowy po zmarłym. Linda Haldane nawet

nie brała pod uwagę możliwości, że jej mąż popełnił samo-

bójstwo. Virginia Lyons miała ciężko chorą córkę w szpitalu,

więc los ich lekarza rodzinnego z pewnością nie był dla niej

najważniejszy. Zostawała więc przychodnia, w której pra-

cował Haldane. Steven miał nadzieję, że rozmowa z kimś

stamtąd da mu pojęcie, o co chodziło w sporze dotyczącym

leczenia Trish Lyons. Być może przy okazji ktoś rzuci trochę

światła na sprawę pacjentów z „zielonej listy".

Steven chwycił za telefon. Po kilku minutach był już umó-

wiony z doktorem Jamesem Gaultem w przychodni w Brunt-

sfield po godzinach wizyt. Dobrze znał Bruntsfield - była to

ładna okolica jakieś półtora kilometra na południe od centrum

miasta, mniej więcej pięć kilometrów od miejsca, w którym się

teraz znajdował. Przestało padać, więc postanowił pójść tam

pieszo. Dzięki temu mógł przypomnieć sobie miasto i nieco się

rozruszać po całym dniu wymuszonej podróżą bezczynności -

zwłaszcza że droga wiodła pod górę.

Było jeszcze wcześnie, kiedy dotarł na Bruntsfield Links,

ładny skwer niedaleko ulicy, przy której mieściła się przy-

chodnia, usiadł więc na ławce i przez kilka minut obserwo-

wał, co dzieje się wokół. U jego stóp wylądowała dziecięca

piłka. Podniósł ją, by oddać dziecku, które po nią przyszło,

malec jednak trzymał się na dystans.

- Cześć - powiedział Steven.

Chłopczyk spojrzał na niego podejrzliwie i pospiesz-

nie chwycił poturlaną mu piłkę. Matka zawołała go głosem,

w którym wyczuwało się niepokój. Steven pomyślał, że to

69

smutne, że dzieciom w tych czasach kategorycznie zabra-

nia się rozmów z ludźmi w parku. Wstał i ruszył w stronę

przychodni, ciekaw, czy zagrożenia dla dzieci są dziś rze-

czywiście większe niż kiedyś, czy może po prostu zmienił

się sposób ich postrzegania. Podejrzewał, że to drugie, ale

nie miał czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Dotarł do

drzwi przychodni.

- Co mogę zrobić dla Inspektoratu Naukowo-Medycz-

nego? - spytał James Gault, kiedy obejrzał legitymację Ste-

vena i rozsiadł się na krześle.

- Chciałbym poznać pańskie zdanie na temat samobój-

stwa Scotta Haldane'a. Musiał pan go dobrze znać?

- Tak... a przynajmniej tak mi się zdawało. To, co się sta-

ło, jest dla mnie wielkim szokiem, jak dla wszystkich. Kto

jak kto, ale Scott nie był typem samobójcy. Miał po co żyć.

- Wszyscy tak mówią - powiedział Steven. - Żadnych

szkieletów w szafie?

- O ile wiem, nie. Zawsze uważałem go za na wskroś

uczciwego chłopaka, który bardzo dbał o swoich pacjen-

tów. .. bardziej niż ja, prawdę mówiąc - dodał Gault z prych-

nięciem.

Steven spojrzał na niego pytająco.

- Im człowiek jest starszy, tym więcej w nim cynizmu -

wyjaśnił Gault. - Czterdzieści lat rozdawania pigułek i wy-

pisywania recept ostudziło młodzieńczy zapał.

Steven skinął głową. Przynajmniej facet był szczery.

- Słyszałem, że doszło między wami do sporu w spra-

wie leczenia pacjentki, dziewczyny z chorobą skóry?

- Jakiego znowu sporu - powiedział Gault lekceważą-

co. - Matka chciała, żebyśmy wypruwali z siebie żyły z po-

wodu przypadłości, którą uważam za błahą i niegroźną.

Państwowa służba zdrowia nie ma nieograniczonych środ-

ków, do niej to jednak nie docierało. W końcu zażyczyła so-

bie zmiany lekarza i Scott się nimi zajął.

- Z tego, co wiem, to dziecko jest teraz poważnie cho-

re? - zauważył Steven.

Gault skinął głową.

- Choć nie w wyniku swojej dolegliwości - wyjaśnił

z naciskiem. - Słyszałem, że poparzyła się wrzątkiem.

- Jej matka uważa, że to nie był wypadek.

Gault spojrzał na niego wielce wymownym wzrokiem.

- Nic o tym nie wiem.

- Gdyby dziewczynka potwierdziła, że poparzyła się

umyślnie i że miało to związek z jej stanem psychicznym

wywołanym chorobą, czy zmieniłoby to pański pogląd na

śmierć doktora Haldane'a?

- Do czego pan zmierza? - spytał Gault podejrzliwie.

- Żona doktora Haldane'a jest przekonana, że jej męża

zamordowano, a jego śmierć ma jakiś związek z kłopotami

Trish Lyons. Rozważam wersję, że odebrał sobie życie z po-

wodu wyrzutów sumienia wywołanych tym, co spotkało

dziewczynkę, i faktem, że nie wysłał jej do psychiatry. Myśli

pan, że to możliwe?

- W żadnym razie - odparł Gault. - Żaden z nas nie wi-

dział potrzeby badań psychiatrycznych. Dziewczynka mia-

ła niegroźną przypadłość, przez którą była wyśmiewana

w szkole, to wszystko. Niechcący się poparzyła i nie miało

to żadnego wpływu na śmierć Scotta.

- Dziękuję, panie doktorze - powiedział Steven, wsta-

jąc. - Bardzo mi pan pomógł. Aha, jeszcze jedno... kim albo

czym są pacjenci z „zielonej listy"?

- To żadna tajemnica - odparł Gault. - Grupa uczniów

z całego kraju, przebywających na obozie w Krainie Jezior,

miała kontakt z zarazkami gruźlicy... która znacznie się

uaktywniła, odkąd do naszego kraju sprowadzają się dzie-

ci z całego świata. Podjęto stosowne działania i na wszel-

ki wypadek wszystkich obozowiczów umieszczono pod ob-

serwacją. Na swoich kartach zdrowia mają zielone naklejki,

70

71

stąd nazwa. Ilekroć przyjdą do przychodni z jakąś dolegli-

wością, trzeba sporządzić raport i wysłać go razem z ich

aktami w celu aktualizacji danych, włączenia ich do doku-

mentacji, porównania z innymi czy co tam tryliony gryzi-

piórków z NHS-u* robią ze wszystkimi informacjami, któ-

rych żądają.

- Rozumiem. - Steven się uśmiechnął. - O ile wiem,

Trish Lyons jest na „zielonej liście"?

- Tak.

- Żona doktora Haldane'a twierdzi, że to w jakiś sposób

utrudniło pracę jej mężowi.

- Bardzo możliwe, jeśli dokumentów Trish nie było

u nas, kiedy ich szukał... Prawdę mówiąc, kiedy teraz o tym

myślę, tak właśnie mogło być. Sekretarki musiały je wysłać

zaraz po tym, kiedy pierwszy raz przyszła do nas ze swoją

dolegliwością.

- Czyli pańskim zdaniem to zrozumiałe, że doktor

Haldane był zdenerwowany z tego powodu?

- Absolutnie tak. Mnie samego cholera bierze, kiedy po-

trzebna mi dokumentacja pacjenta leży w gabinecie jakiegoś

urzędasa.

Steven jeszcze raz podziękował Gaultowi i wyszedł.

Przeszedł przez zielony trawnik skweru do hotelu Brunts-

field, zamówił dżin z tonikiem i usiadł przy oknie w ho-

lu, by pomyśleć o tym, czego się dowiedział. Inspektoratu

nie interesowało, czy Scott Haldane popełnił samobójstwo

czy nie, choć Steven uważał, że prawdopodobnie tak było.

Wiedział z doświadczenia, że wielu samobójców ma ukryte

mroczne oblicze, którego nie pokazują światu, a sam czyn

jest często kompletnym zaskoczeniem dla osób z ich otocze-

nia, nawet tych najbliższych - to trochę tak, jak z seryjnymi

* National Health Service - brytyjski odpowiednik polskiego

NFZ-u (przyp. red.).

zabójcami, których sąsiedzi prawie zawsze opisują jako lu-

dzi cichych i uprzejmych, trzymających się na uboczu.

Steven musiał zbadać, czy jest możliwe, by Scott Haldane

został zamordowany i, co ważniejsze z punktu widzenia

Inspektoratu, czy miało to coś wspólnego z jedną z jego pa-

cjentek. Będzie musiał porozmawiać z panią Haldane, by

wybadać, na ile wiarygodne są jej zarzuty. Czy jest tylko

zrozpaczoną wdową, która nie może żyć ze świadomością,

że jej mąż odebrał sobie życie, czy też ma uzasadniony po-

wód, by mówić to, co mówi?

Korzystając z informacji zawartych w aktach Inspek-

toratu, zaraz po powrocie do Fraoch House zadzwonił do

Lindy Haldane. Rozmowa była krótka.

- Właśnie kąpię dzieci. Może pan zadzwonić później?

Steven zadzwonił po godzinie. Przedstawił się.

- Pomyślałem, że powinniśmy się spotkać. Chciałbym

porozmawiać z panią o mężu i o tym, co się stało.

- Jaki to ma sens? - spytała Linda. - Wszyscy wiedzą

swoje. Zabił się.

- Ja tego nie wiem.

Linda Haldane westchnęła.

- No dobrze - powiedziała po chwili - proszę przyjść ju-

tro rano, kiedy dzieci będą w szkole i w żłobku... koło wpół

do jedenastej.

Zanotował adres i poszedł coś zjeść. Wybrał włoską re-

staurację; chciał mieć wokół siebie zamęt i zgiełk. W tym

mieście roiło się od upiorów przeszłości.

Steven wyszedł z Fraoch House tuż po śniadaniu i znów

postanowił się przejść. Był pogodny, słoneczny poranek,

dzięki czemu Princes Street i zamek na wysokiej skale by-

ły widoczne w całej okazałości. Linda Haldane powiedziała,

że mieszka w „willi" w dzielnicy Grange - położonej tuż na

południe od Bruntsfield ekskluzywnej części miasta, pełnej

72

73

eleganckich posiadłości schowanych za wysokimi kamien-

nymi murami i strzelistymi drzewami. Steven bez trudu

znalazł dom Haldane'ow. Zadzwonił do domofonu przy że-

laznej, elektronicznie sterowanej bramie, która drgnęła lek-

ko, kiedy właścicielka zdalnie otworzyła zamek.

Linda Haldane stanęła w bocznych drzwiach domu, tuż

za bramą. Odsunęła na bok dziecięcy rower na trzech kół-

kach i zaprosiła Stevena do środka.

- Możemy porozmawiać w kuchni - powiedziała.

Steven usiadł przy sosnowym stole. Na suszarce zauwa-

żył dziecięce naczynia. Motywem wiodącym był Tomek

Lokomotywa.

- Dwaj chłopcy? - spytał.

Linda podążyła wzrokiem za jego spojrzeniem i się

uśmiechnęła.

- Brawo... no, ale w końcu jest pan detektywem. Prze-

praszam, ale co to właściwie jest Inspektorat Naukowo-

-Medyczny?

Steven podał nieco więcej szczegółów.

Linda skinęła głową.

- Brzmi sensownie. Czyli śmierć Scotta to wasza działka?

Steven wzruszył ramionami.

- Być może.

- Jak mogę pomóc?

- Jedna z gazet podała, że uważa pani, iż jej mąż został

zamordowany.

- To prawda - odpowiedziała twardo Linda. - Nie ma

mowy, by Scott popełnił samobójstwo.

- Na policji zeznała pani, że jego śmierć miała związek

z jedną z jego pacjentek, dziewczynką nazwiskiem Trish

Lyons.

- I przyszedł pan tu, żeby kazać mi się zamknąć i prze-

stać robić szum?

- Nie. Żeby ustalić prawdę.

Linda spojrzała badawczo na Stevena, niepewna, czy mu

wierzyć.

- A jak zamierza pan to zrobić? - spytała.

- Tak, jak to robię teraz. Przez rozmowy z ludźmi, zada-

wanie pytań.

- To proszę pytać.

- Muszę wiedzieć, czemu uważa pani, że jej mąż zo-

stał zamordowany, i dlaczego, pani zdaniem, ma to związek

z chorą trzynastolatką.

- Gdyby znał pan Scotta, przez myśl by panu nie prze-

szło, że mógł się zabić - powiedziała Linda ze smutnym

uśmiechem. - To niedorzeczne. Był ostatnim człowiekiem

na Ziemi, który rozważałby samobójstwo. Nie znałam więk-

szego optymisty.

Mina Stevena wskazywała, że to mu nie wystarczy.

- Byliśmy szczęśliwi - upierała się Linda. - Wszystko

świetnie nam się układało. Scott kochał swoją pracę, ma-

my dwójkę pięknych dzieci, mieszkamy w ładnym mieście.

Bardzo się kochaliśmy... czego jeszcze potrzeba?

Kiedy zobaczyła, że Steven nadal jest nieprzekonany,

dodała:

- Poza tym Scott był głęboko wierzący. Zanim został le-

karzem, spędził trzy lata w Afryce jako wolontariusz. Tylko

prawdziwy optymista zdecydowałby się na coś takiego. Jak

to mówią, lepiej zapalić świeczkę niż przeklinać ciemność...

Samobójstwo było wbrew jego naturze.

- Życie może się zmienić w ułamku sekundy - odparł

miękko Steven. - Padła sugestia, że mógł popełnić w sprawie

pacjentki błąd, wskutek którego zrobiła sobie krzywdę. Nie

uważa pani, że mógł mieć z tego powodu wyrzuty sumienia?

Linda pokręciła głową.

- Wykluczone - powiedziała. - Świetnie znam sprawę

Trish Lyons. Gdyby Scott popełnił jakikolwiek błąd, pierw-

szy by się do tego przyznał, ale tak nie było. Ani przez chwilę

74

75

nie wierzył, że dziewczyna poparzyła się umyślnie. Był pe-

wien, że to wypadek, a jej matka trzyma się wersji o samo-

okaleczeniu tylko po to, żeby odegrać się na lekarzach, któ-

rzy według niej zbagatelizowali kłopoty córki. Jestem pew-

na, że dziewczyna sama to potwierdzi, kiedy wyzdrowieje.

- O ile wyzdrowieje - powiedział Steven. - Jest w cięż-

kim stanie.

- Przykro mi.

- Przyjmijmy, że pani mąż nie miał powodu, żeby popeł-

nić samobójstwo... dlaczego ktoś miałby go zamordować?

- Nie mam pojęcia - wycedziła Linda przez zaciśnięte

zęby. - Wiem tylko, że Scotta znaleziono z podciętymi żyła-

mi i że sam sobie tego nie zrobił.

Steven zobaczył, że w jej zbolałym spojrzeniu pojawiła

się rozpacz.

- Proszę pana... - zaczęła. - Wiem, że musi się to panu wy-

dawać absurdalne, i trudno mieć ludziom za złe, że uważają

mnie za idiotkę, która nie może się pogodzić z samobójstwem

męża... ale jestem stuprocentowo pewna, że Scott się nie zabił.

Steven zrozumiał, że dalsza dyskusja na ten temat nie

ma sensu.

- Przykro mi, ale obawiam się, że pani pewność mi nie

wystarczy - powiedział. - Muszę mieć motyw jego zabój-

stwa. I dowiedzieć się, dlaczego zeznała pani na policji, że

jego śmierć ma związek z Trish Lyons. - Wiedział, że za-

brzmiało to bezdusznie, ale taka była prawda.

- Choć Scott uważał, że Patricia Lyons poparzyła się nie-

chcący, miał teorię na temat jej choroby, której nie mógł spraw-

dzić, bo, jak twierdził, na każdym kroku napotykał przeszkody.

Bardzo go to denerwowało. Scott rzadko przeklinał, ale raz sły-

szałam, jak nazwał to „jakimś cholernym spiskiem".

- Z tego, co wiem - odparł Steven - dziewczynka należy

do grupy dzieci znajdujących się pod specjalną obserwacją.

Może mąż miał kłopoty z dostępem do jej dokumentacji?

- Nie chodziło tylko o to - odparła Linda - choć to też

go złościło. Wydzwaniał do różnych ludzi, którzy nie chcieli

z nim rozmawiać albo udzielić mu informacji, o które prosił.

- Jakich informacji?

- Nie chciał mi powiedzieć. Mówił, że musi mieć całko-

witą pewność, zanim będzie mógł cokolwiek zdradzić.

- Ale skoro tak go to denerwowało, musiała go pani o to

pytać, i to nieraz?

- Oczywiście. Nie chciał nic powiedzieć.

- Nawet pani, własnej żonie?

- Nawet mnie. - Linda uśmiechnęła się smutno.

- Nie domyśla się pani, do kogo mąż próbował się do-

dzwonić?

- Uznałam, że do ludzi, którzy mają dokumentację

dziewczyny... ale to tylko przypuszczenia.

- Prawdę mówiąc, nie bardzo rozumiem, po co mu by-

ła potrzebna - powiedział Steven. - Wydaje się, że przebyte

choroby nie powinny mieć związku z przypadkowym popa-

rzeniem.

Linda wzruszyła ramionami.

- Może i tak, ale kiedyś słyszałam, jak powiedział ko-

muś, że potrzebuje więcej informacji i żeby przestali mu

rzucać kłody pod nogi.

- I jest pani absolutnie pewna, że mężowi nigdy nie wy-

mknęło się nic o tym, co chodziło mu po głowie?

- Myślę, że gdyby tak było, pamiętałabym - powiedzia-

ła. - Choć raz zdarzyło się, że skończył rozmawiać przez te-

lefon i usiadł ze zszokowaną miną. Kiedy spytałam, co się

stało, powiedział: „kazali mi zapomnieć o sprawie dla wła-

snego dobra".

- Nie wie pani, kim byli ci „oni"?

- Przykro mi.

76

Steven wrócił do miasta. Zdecydował, że sam zajrzy do do-

kumentacji Trish Lyons, żeby sprawdzić, co tak zdenerwo-

wało Scotta Haldane'a. Przychodnia była po drodze, więc

postanowił tam wpaść i spytać, czy mają jej kartę zdrowia.

Nie robił sobie wielkich nadziei, zważywszy na to, co póź-

niej spotkało Trish.

- Przykro mi - powiedział James Gault po rozmowie

z kierowniczką przychodni. - Dokumenty wróciły do nas,

ale musieliśmy je wysłać do szpitala dziecięcego, żeby wpi-

sali oparzenie... teraz już pewnie trafiły do centralnego

urzędu monitorującego. Pewnego dnia je odzyskamy...

- Rozumiem - stwierdził Steven. - Czy mógłby mi pan

podać adres tego urzędu?

- Oczywiście, tylko spytam Cathy.

Ku zaskoczeniu Stevena, Gault wrócił nie tylko z infor-

macją, ale i z kobietą. Przedstawił ją jako Cathy Renton, kie-

rowniczkę przychodni.

- Sprawa nie jest tak prosta, jak mi się wydawało - wy-

znał.

- Opieka zdrowotna leży w gestii władz szkockich - wy-

jaśniła Cathy. - Ale w tym przypadku monitoring prowa-

dzony jest w ramach inicjatywy ogólnokrajowej. Krótko mó-

wiąc, przekazujemy dokumenty rządowi szkockiemu, który

przekazuje je do agencji brytyjskiej; potem wracają do nas

tą samą drogą.

- Dlaczego? - zdziwił się Steven.

- Widać lokalne władze chcą wiedzieć, co się dzieje -

powiedziała Cathy z przepraszającym uśmiechem. Podała

Stevenowi adres i numer telefonu komórki rządowej po-

średniczącej w przesyłaniu dokumentacji medycznej.

- Woodburn House - przeczytał Steven na głos.

- To niedaleko - poinformowała go Cathy. - Na Canaan

Lane, tuż przy Morningside Road.

Od chwili, kiedy Steven wylegitymował się recepcjo-

nistce, do momentu, gdy zaprowadzono go do gabinetu ko-

goś, kto „może pomóc", upłynęło dwanaście minut. Tyle

czasu zajęły wewnątrzbiurowe rozmowy telefoniczne i od-

syłanie go od jednej osoby do drugiej. Panna Collinwood, do

której ostatecznie trafił, także nie była do końca przekonana,

czy to „jej działka".

- Czego właściwie pan szuka? - spytała.

- Dokumentacji medycznej pacjentki nazwiskiem Pat-

ricia Lyons, trzynastolatki zarejestrowanej u doktora Scotta

Haldane'a w przychodni Links w Bruntsfield.

- Więc po co pan przyszedł do nas?

- W przychodni powiedzieli mi, że jej dokumentację

przesłali tutaj.

- Proszę wybaczyć. Dlaczego?

- Podobno jest na liście dzieci objętych obserwacją

po tym, jak miały kontakt z prątkami gruźlicy na obozie

w Krainie Jezior.

- W Krainie Jezior? To w Anglii. Nie sądzę, żebyśmy zaj-

mowali się czymś, co wydarzyło się tak daleko stąd...

- To nie tak - przerwał jej Steven, który powoli tracił

cierpliwość. - Nie wy się tym zajmujecie, ale dokumentacja

78

79

medyczna szkockich dzieci z listy musi przejść przez wasze

ręce, zanim trafi do brytyjskiej agencji monitorującej.

- Dlaczego?

- Doskonałe pytanie - odparł Steven. - Tak po prostu

jest. Na pewno ktoś od was wie, gdzie są akta tej dziew-

czyny?

- Chwileczkę. - Panna Collinwood sięgnęła po telefon.

Steven wstał. Podczas gdy kobieta rozmawiała z kolejny-

mi urzędnikami, on oglądał akwarele na ścianach gabinetu

w nadziei, że podziałają na niego uspokajająco. Do pięciu

razy sztuka, pomyślał, kiedy usłyszał, jak panna Collinwood

mówi:

- A więc znasz sprawę, Jan? To świetnie...

- Pani Thomson zajmuje się tymi z „zielonej listy" - po-

informowała Stevena.

- Dobra robota - pochwalił z uśmiechem. - Gdzie ją

znajdę?

Zaprowadzono go korytarzem do innego, niemal iden-

tycznego gabinetu. Jan Thomson, drobna kobieta o równo

podciętych włosach i spiczastym nosie, uścisnęła mu dłoń

i zaprosiła go do środka.

- W czym mogę pomóc?

Choć Steven uważał, że takie pytanie zadają zwykle ci,

którzy pomóc nie mogą, postanowił dać jej szansę i wyja-

śnił, czego szuka.

- Rozumiem. - Kobieta przestawiła monitor kompu-

tera i wprowadziła jakieś dane. - Niestety, ma pan pecha.

Dokumenty zostały wysłane na południe.

- Nie robicie kopii?

- Nie, tylko przekazujemy je dalej, a kiedy do nas wraca-

ją, odsyłamy do odpowiednich przychodni.

- Jak kanał - powiedział Steven bezbarwnie.

- Lubimy wiedzieć, co się dzieje.

- Cóż więc się dzieje?

- Słucham?

- Jeśli lubicie wiedzieć, co się dzieje, prawdopodobnie

macie gdzieś udokumentowane, co się dzieje.

- Nie, przecież panu mówię. Tylko przekazujemy doku-

menty dalej, a potem je zwracamy.

- I niczego nie zapisujecie?

- Doktorze Dunbar, nie ja wymyślam przepisy.

- Oczywiście, proszę wybaczyć. - Steven spuścił z to-

nu, żeby nie zaogniać sytuacji. Konflikt z urzędnikami nic

nie da. - Oboje jesteśmy trybikami w wielkiej machinie rzą-

dowej. Czy może mi pani podać adres brytyjskiej agencji,

która zajmuje się pacjentami z „zielonej listy"?

Kilka stuknięć w klawiaturę i Jan Thomson zapisała

szczegóły na karteczce samoprzylepnej.

- I ewentualnie informacje o obozie, na którym to wszyst-

ko się zaczęło?

Jeszcze kilka stuknięć i następna karteczka.

Steven podziękował i wyszedł. Czuł się dokładnie tak

jak po swojej ostatniej wizycie w urzędzie państwowym.

Stwierdził, że ogarnia go to samo rozdrażnienie, które

tak wytrąciło z równowagi Scotta Haldane'a. Znalazł na

Morningside Road niewielką kawiarnię, zamówił podwójne

espresso i wyjął z kieszeni dwie karteczki. Agencja moni-

torująca nazywała się GMPG Lakeland - domyślił się, że to

skrót od Grupy Monitorującej Przypadki Gruźlicy - i mia-

ła siedzibę w Whitehall w Londynie. Obóz nosił nazwę

Pinetops i znajdował się na brzegu jeziora Windermere,

nieopodal Bowness, niedaleko okolic, w których Steven

dorastał. Było to malownicze miejsce, wprost wymarzone

dla dzieci.

Na myśl o agencji do zapobiegania gruźlicy przypomnia-

ły mu się niedawno przeczytane artykuły z pism medycz-

nych, w których mowa była o powrocie gruźlicy do Wielkiej

Brytanii po tym, jak w latach sześćdziesiątych udało się ją

80

6 - Biała śmierć

81

niemal całkowicie wytępić. Już od ładnych paru lat nie bada-

no dzieci na obecność tej choroby ani ich przeciwko niej nie

szczepiono - panowało bowiem przekonanie, że nie ma ta-

kiej potrzeby. Skutek? Populacja nieodporna na gruźlicę przy-

wleczoną przez imigrantów, co stanowiło drażliwy temat za-

równo z medycznego, jak i społecznego punktu widzenia. Co

gorsza, coraz częściej pojawiały się szczepy odporne na leki,

a walka z nimi, jak wiadomo, jest niezwykle trudna.

Steven sączył kawę i zastanawiał się, czy jest sens, że-

by został dłużej w Edynburgu. Owszem, mógł porozmawiać

z matką Trish Lyons, ale nie sądził, by cokolwiek na tym

zyskał; tylko ją zdenerwuje. Z drugiej strony, jeśli Trish od

czasu przyjęcia do szpitala powiedziała coś o swoim „wy-

padku", bardzo by mu to pomogło. Na szczęście informację

tę mógł dyskretnie uzyskać od personelu szpitalnego.

Jeśli Trish poparzyła się rozmyślnie, a udzielona wcześ-

niej pomoc psychiatryczna mogła temu zapobiec, wciąż ist-

niała możliwość, że Scott Haldane popełnił samobójstwo.

Gdyby jednak dziewczyna potwierdziła, że był to wypadek,

śmierć Haldane'a pozostałaby zagadką. W takim wypadku

nie można by wykluczyć, że doszło do zabójstwa, mimo że

nie potwierdzały tego wyniki ekspertyz i nie było motywu,

tylko przeświadczenie zrozpaczonej wdowy.

Steven przyjechał do Królewskiego Szpitala Dziecięcego

tuż po trzeciej po południu i spotkał się ze stażystą, któ-

ry asystował przy leczeniu Trish Lyons, doktorem Johnem

Fieldingiem.

- Niestety nadal jest w bardzo ciężkim stanie - stwier-

dził Fielding.

- Aż tak mocno się poparzyła?

Fielding wydawał się zakłopotany tym pytaniem. Ner-

wowo podrapał się po głowie.

- Oparzenia są ciężkie, ale... tak naprawdę niepokoi nas

proces gojenia...

- W jakim sensie?

Kolejny nerwowy gest.

- Cóż... nawet się nie zaczął. - Słowa zawisły w powie-

trzu jak cisza przed burzą. - Zupełnie jakby blokowało go

coś w jej psychice.

- Z tego, co słyszałem, ma bielactwo - zagadnął Steven.

Fielding przytaknął.

- Dlatego myślimy, że może to mieć podłoże psycholo-

giczne. Ale oparzenia to nie wszystko. Bielactwo najwyraź-

niej się rozszerza. Na nogach i stopach pojawiły się nowe

przebarwienia.

- Biedna dziewczyna, przeżywa koszmar.

- Prawdę mówiąc... jest dziwnie spokojna i obojętna.

Martwi nas to.

Steven przypomniał sobie, że matka Trish podobnie opi-

sała zachowanie córki w chwili, kiedy znalazła ją na podło-

dze kuchni.

- Szok zwykle nie utrzymuje się tak długo - zauważył.

- No właśnie - odparł Fielding.

- Mówi coś?

- Niewiele.

Steven postanowił zagrać w otwarte karty i przyznał, że

przede wszystkim zależy mu na ustaleniu, czy poparzenie

było przypadkowe, czy nie.

- W tym mogę panu pomóc - powiedział Fielding. -

Mała twierdzi, że to był wypadek.

- Aha - mruknął Steven, zadowolony i dość zaskoczo-

ny, że tak szybko otrzymał odpowiedź na swoje pytanie. -

Czyli mówiła o tym?

- Powiedziała, że pośliznęła się na podłodze i, upadając,

zahaczyła ręką o uchwyt garnka.

- Cóż, to wszystko wyjaśnia. - Steven zauważył, że mi-

na Fieldinga wyraża powątpiewanie. - Pan jej nie wierzy? -

spytał ostrożnie.

- Nie jestem pewien, ale myślę, że może tak mówić, że-

by oszczędzić przykrości matce.

- Dlaczego pan tak sądzi?

- Kiedy matka ją pytała, czy oparzenie wrzątkiem bar-

dzo bolało, Trish zapewniała, że wcale, że w ogóle tego nie

poczuła.

- Rozumiem. - Ze Stevena jakby uszło powietrze. - Do-

myślam się, że był u niej psychiatra?

Fielding skinął głową.

- Niczego nie zdziałał. Jest zamknięta w swoim świecie.

- Jej matka musi przechodzić piekło.

- To prawda - przyznał Fielding. - Ale najgorsze jeszcze

przed nami. Jeśli obrażenia nie zaczną się szybko goić, Trish

straci rękę.

Steven wrócił niekończącymi się korytarzami wiktoriań-

skiego budynku do wyjścia. Wymalowane na ścianach we-

sołe postacie z bajek Disneya zupełnie nie współgrały z je-

go nastrojem. Podejrzewał, że pokolenia zatroskanych rodzi-

ców miały na ich widok podobne odczucia.

Zadzwonił do centrali, by powiedzieć, że nazajutrz wraca

do Londynu. Poprosił Jean, żeby zadzwoniła do agencji odpo-

wiedzialnej za obserwację dzieci z „zielonej listy" i poprosiła

o przesłanie dokumentacji Trish Lyons do Inspektoratu.

- Nie spędzisz weekendu z Jenny? - spytała Jean.

- Może następny - odparł Steven i nagle poczuł się jesz-

cze gorzej. Kiedy jednak pomyślał o troskach, jakich mogą

przysporzyć rodzicom dzieci, musiał przyznać, że jego pro-

blemy to nic w porównaniu z tym, przez co przechodziła

matka Trish Lyons.

Akta czekały na niego na biurku Jean. Wrócił pierwszym

samolotem z Edynburga, zostawił torbę w mieszkaniu i po-

szedł prosto do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

- Mam nadzieję, że docenisz to, ile musieliśmy się na-

trudzić, żeby to zdobyć - powiedziała Jean.

- Jak to?

Sekretarka wzruszyła ramionami.

- Nie mieli najmniejszej ochoty rozstawać się z nimi.

Musiałam poprosić sir Johna o interwencję.

- Nie rozumiem dlaczego - zdziwił się Steven. - Ale

dzięki.

- Jak zawsze, proszę bardzo - odparła Jean półżartem.

Drzwi gabinetu Johna Macmillana otworzyły się.

- Tak mi się wydawało, że słyszę twój głos - powiedział

Macmillan. - Masz chwilę?

- Szukanie wiatru w polu? - spytał, kiedy Steven za-

mknął drzwi.

- W zasadzie tak. Nic nie wskazuje na to, żeby Scott

Haldane został zamordowany. Z drugiej strony, nie miał po-

wodu, by popełnić samobójstwo. Trish Lyons twierdzi, że

poparzenie to był wypadek, więc Haldane nie mógł się o to

winić... choć to też jest mocno niejasne.

- Czyli poruszasz się po omacku - skwitował Macmillan.

- Można tak powiedzieć.

- Mogę spytać, po co ci dokumentacja medyczna dziew-

czyny?

- Według żony Haldane'a, mąż miał poważne kłopoty

z jej uzyskaniem i znalezieniem kogoś, z kim mógłby poroz-

mawiać o tym przypadku. Chciałem zobaczyć, o co jest tyle

szumu. Dlaczego pytasz?

Pytanie Stevena miało uwypuklić fakt, że jego szef nie

zwykł kwestionować decyzji swoich śledczych.

- Nie zrozum mnie źle, to nie ingerencja w śledztwo -

wytłumaczył Macmillan z uśmiechem. - Chcę tylko, żebyś

wiedział, jak ciężko było mi zdobyć te dokumenty po tym,

jak prośba Jean trafiła w próżnię. Może to nic takiego, ale kie-

dy departamenty rządowe zaczynają uprawiać obstrukcję,

84

85

zwykle oznacza to.

że coś jest na rzeczy. Taka mała ciekawostka.

- Dzięki - odparł Steven. - Pewnie ma to związek z „zie-

loną listą". - Powiedział Macmillanowi o dzieciach narażo-

nych na kontakt z zarazkami gruźlicy na obozie w Krainie

Jezior. - Domyślam się, że są raczej ostrożni w udzielaniu

informacji. Nie chcą, żeby prasa miała używanie.

Pod wpływem impulsu Steven postanowił wrócić do

domu pieszo. Po drodze usiadł na chwilę nad rzeką, żeby

przejrzeć dokumentację Trish Lyons. Ze skupienia co jakiś

czas wyrywały go komentarze z przepływających Tamizą ło-

dzi turystycznych, powoli sunących to w górę, to w dół rze-

ki: „Po prawej stronie widzicie państwo..." Nie żeby musiał

się głęboko skupiać. Z dokumentów jasno wynikało, że Trish

od małego była zdrowym dzieckiem. Notatki lekarzy wska-

zywały, że nie działo się z nią nic niezwykłego aż do mo-

mentu, kiedy pojechała na obóz Pinetops i zetknęła się tam

z dzieckiem, u którego wykryto gruźlicę płuc. Na wszelki

wypadek podano jej szczepionkę BCG oraz wpisano ją na

„zieloną listę", co gwarantowało, że zdrowie i samopoczucie

dziewczynki będą monitorowane.

Steven był zdziwiony i rozczarowany. Nie rozumiał,

o co było tyle szumu, czemu tak trudno było uzyskać te do-

kumenty ani co tak bardzo zainteresowało w nich Scotta

Haldane'a, że musiał o tym koniecznie z kimś porozmawiać.

Bo i o czym tu mówić?

Coś jednak musi w nich być, stwierdził Steven, ale na

razie nie widział co. To wystarczyło, by postanowił jeszcze

nie zamykać tej sprawy. Za nic w świecie nie chciał czegoś

przeoczyć - dobry śledczy stara się dopasować wszystkie

elementy układanki do siebie, a w tym przypadku brakowa-

ło co najmniej jednego. Może i ci od „zielonej listy" mieli

prawo być ostrożni w udzielaniu informacji osobom z ze-

wnątrz, ale zada im jeszcze kilka pytań, tylko po to, żeby

zobaczyć, co się stanie.

Steven postanowił skupić się na statystykach. Spyta,

ile dzieci było narażonych na kontakt z prątkami gruźlicy

i, tak na dokładkę, kim były. Poprosi też o szczegółowe dane

dziecka, które wywołało całe zamieszanie - nazwisko, ad-

res i obecny stan zdrowia. Zadzwonił do Jean i przekazał jej

swoją prośbę.

- A jeśli zaczną kręcić nosami i spytają, czy te informa-

cje są nam naprawdę potrzebne? - spytała.

- Odpowiedz im, że tak.

Potrzeba było dwóch dni i kolejnej interwencji Johna

Macmillana, by zdobyć informacje, o które prosił Steven,

a i to bez danych dziecka zarażonego gruźlicą.

- Sir John wyjaśni - powiedziała Jean.

- Rząd Jej Królewskiej Mości aż za dobrze zdaje sobie

sprawę z potencjalnych reperkusji ujawnienia faktu, że ko-

lorowe dziecko imigrantów mogło zarazić grupę brytyjskich

dzieci gruźlicą - oznajmił Macmillan. - Postanowiono więc,

że tożsamość i miejsce pobytu dziecka znane będą tylko wą-

skiemu gronu osób. Decyzja podobno zapadła na najwyż-

szym szczeblu.

- A my nie należymy do grona wybrańców?

Macmillan chwilę milczał.

- Wiem, że w twojej naturze leży, by nie odpuszczać

i żądać informacji - odezwał się w końcu. - To nie zarzut.

Twoje przeczucia zwykle się sprawdzają, ale w tym przy-

padku muszę cię oficjalnie zapytać, czy jest naprawdę ko-

nieczne, byś poznał tożsamość tego dziecka... Jeśli tak, obie-

cuję, że zdobędę tę informację, ale najpierw musisz mnie

zapewnić, że tak jest.

Tym razem to Steven się zamyślił.

86

87

- Nie, nie jest to absolutnie konieczne - przyznał, choć

zaraz dodał: - Na razie.

Po powrocie do domu Steven usiadł w swoim ulubio-

nym fotelu przy oknie. W prześwicie między budynkami

naprzeciwko widział płynące łodzie. Pensja pracownika

Inspektoratu nie starczała na mieszkanie nad samą rzeką.

Musiał zadowolić się takim, które od Tamizy dzieliła jedna

ulica; ale miał w nim jednak wszystko, czego potrzebował,

a okno dawało widok na niebo i rzekę. Rozparł się wygod-

nie i wpatrzony w sunące obłoki, zaczął się zastanawiać, co

też mogło tak wzburzyć Scotta Haldane'a. Fakt, że nie udo-

stępniono mu danych dziecka z gruźlicą? Wątpliwe. To mo-

gło być w ogóle nieistotne. Nie, stwierdził, wciąż brakowa-

ło elementu układanki. Może jeszcze nie zadał właściwego

pytania.

Ponownie przebiegł wzrokiem po liście dzieci objętych

obserwacją. Było ich sto osiem, pochodziły z różnych zakąt-

ków całej Wielkiej Brytanii i wszystkie miały od dwunastu

do trzynastu lat. Czy Haldane'a zaniepokoiły okoliczności,

w jakich zostały narażone na kontakt z zarazkami? A mo-

że brak badań kontrolnych uczniów-imigrantów? Albo coś

w związku z działaniami podjętymi w reakcji na incydent

w Pinetops? Lub później? Irytujące wrażenie, że coś umknę-

ło jego uwagi, sprawiło, iż Steven postanowił pojechać rano

do Krainy Jezior.

Po kilku godzinach spędzonych w korkach spowodowa-

nych robotami drogowymi i dużym ruchem, Steven wjechał

wreszcie na luźniejszy odcinek autostrady, gdzie rozpędził

swojego boxstera do największej dozwolonej prędkości. Już

nieraz zauważył, że im dalej na północ, tym mniej jest samo-

chodów. Porsche kupił na miejsce swojego starzejącego się

rovera MGF, kiedy jego utrzymanie stało się zbyt kosztow-

ne i wyglądało na to, że jego brytyjski producent trafi wraz

z nim do lamusa. Wiedział, że porsche to ekstrawagancja -

zwłaszcza że tak rzadko miał okazję nim jeździć - ale po-

szedł na kompromis i zamiast rujnować się na dziewięćset-

jedenastkę, jak początkowo planował, wybrał jej młodszego

brata, boxstera. Zabawka dla dużych chłopców? Być może,

ale nie było pani Dunbar, która mogłaby mu to wytknąć.

Koło drugiej po południu usypiająca nuda autostrady

ustąpiła miejsca krętym drogom Krainy Jezior, gdzie porsche

pokazało, co potrafi. Na zakrętach trzymało się nawierzchni

jak przyklejone, bez względu na to, ile Steven z niego wyci-

skał - choć nie wyciskał zbyt wiele, ot, tyle, by poczuć fraj-

dę, jaką daje prowadzenie takiego samochodu.

Celowo zjechał z autostrady nieco dalej na północ, niż

było to konieczne. Po drodze do Windermere chciał zahaczyć

o swoje rodzinne strony - północny brzeg jeziora Ullswater

1 wioskę Glenridding. Jego rodzice nie żyli, rodzeństwa nie

miał, więc nie było powodu, by się tam zatrzymywać, ale

zawsze miło powspominać stare dobre czasy i beztroskie

lata dzieciństwa. Powoli wjechał na przełęcz Kirkstone; na

szczycie przystanął, by obejrzeć widok. Jak zawsze, chwycił

go za serce. Niech Wordsworth wychwala swoje żonkile -

Steven wolał góry. Poznał ich wiele - zwłaszcza te w pół-

nocnej Walii, gdzie spędził szmat czasu na szkoleniu woj-

skowym - ale to szczyty w Krainie Jezior były mu najbliż-

sze. W dobrym nastroju niespiesznie zjechał z przełęczy do

Windermere i ruszył nadbrzeżną drogą do Pinetops.

Pierwsze, co go uderzyło, kiedy wjechał na parking ośrod-

ka, to brak dzieci. Spodziewał się, że będzie ich tu mnóstwo,

ubranych w kolorowe sportowe stroje, trajkoczących, roze-

śmianych, przetaczających lawety z łodziami i taszczących

kajaki nad wodę i z powrotem.

- Przerwa między turnusami - wyjaśnił David Williams,

Walijczyk, kierownik obozu. - Pięć dni na sprzątanie i kon-

serwację sprzętu. Nie uwierzyłby pan, jakie dzieci potrafią

siać spustoszenie, nawet nieumyślnie.

Steven widział przez okno kilka kajaków, które właśnie

uszczelniano włóknem szklanym; wysiadając z samochodu,

poczuł w powietrzu mocny zapach rozpuszczalnika. Zadał

Williamsowi kilka ogólnych pytań o obóz, żeby trochę lepiej

poznać to miejsce, a przy okazji ustalił, ilu jest instruktorów

i jakie zajęcia oferuje się dzieciom.

- Najważniejsza jest praca zespołowa i odpowiedzial-

ność - opowiadał Williams z entuzjazmem. - Kiedy w cza-

sie wspinaczki stanie się coś złego, trzeba działać wspólnie:

zebrać całą dostępną wiedzę, przedyskutować różne możli-

wości i uzgodnić sposób postępowania. Jeśli wszyscy wra-

cają bezpiecznie, to dzięki pracy zespołowej, temu, że nie

rozbiegli się bez ładu i składu, robiąc każdy co innego.

Steven dobrze znał tę filozofię i we właściwych momen-

tach kiwał głową. Społeczeństwo potrzebuje ludzi, którzy

umieją funkcjonować w zespole, jasne, ale tylko pod wa-

runkiem, że nie prowadzi to do odizolowania i wyklucze-

nia utalentowanych jednostek, które wolą pracować same.

W zespołach rzadko spotyka się geniuszy.

- W czym mogę panu pomóc? - spytał Williams, kie-

dy oddał Stevenowi legitymację i uznał, że czas wymiany

uprzejmości się skończył.

- Słyszałem, że przed kilkoma miesiącami grupa dzieci

miała tu kontakt z zarazkami gruźlicy.

- Tak mi powiedziano - odparł Williams. - Sam obóz

nie miał z tym nic wspólnego. Chorobę przywlókł jakiś dzie-

ciak, ale odpowiednie władze szybko interweniowały i za-

bezpieczyły resztę dzieci.

- Podając im szczepionkę BCG - powiedział Steven.

- Skoro pan tak mówi. To nie moja działka.

- Jedno jest dla mnie niejasne - stwierdził Steven. - Skąd

było wiadomo, że to dziecko miało gruźlicę? Zachorowało

tutaj?

- Do obozowej przychodni nikt się nie zgłosił, jeśli o to

pan pyta - odparł Williams. - Gdyby tak było, słyszałbym

o tym. Zatrudniamy pielęgniarkę na pełnym etacie, a w ra-

zie potrzeby wzywamy miejscowego lekarza. Wszystkie pro-

blemy zdrowotne są dokumentowane.

- Więc jak to było?

Williams zmarszczył brwi.

- Wie pan, właściwie sam nie wiem. Dowiedziałem się

o tym przez telefon.

- Od kogo?

- Zadzwonił urzędnik Ministerstwa Zdrowia, zdaje się,

że tak się przedstawił. Nadęty palant, z tego, co pamiętam.

Pewnie dziecko było badane przed wyjazdem na obóz i kie-

dy przyszły wyniki, zrobiła się afera.

90

91

- Możliwe - przytaknął Steven. Zauważył, że Williams

jak dotąd nie zdradził płci chorego dziecka. Może jej nie

znał?

- Co się stało z tym chłopcem? - spytał.

- Nie mam pojęcia.

- Ale to był chłopiec?

- Nie wiem.

Steven zrobił zdziwioną minę, żeby sprowokować go do

powiedzenia czegoś więcej.

- Domyślam się, że zabrali jego albo ją do szpitala, ale

nie prosili mnie o załatwianie żadnych formalności, więc

nie byłem przy tym. Miałem tylko przygotować resztę dzieci

do szczepienia.

- Wie pan może, do jakiej szkoły chodziło to dziecko?

- Zdaje się, że nic o tym nie mówili - odparł Williams. -

Czy to ważne? Co mogłem zrobić?

- To prawda - stwierdził Steven pojednawczo. - Władze

panowały nad sytuacją, a pan miał na głowie setkę dziecia-

ków. Pamięta pan, jak szybko po tym pierwszym telefonie

zaczęły się szczepienia?

- Zaraz następnego dnia. Ekipa zjawiła się punktualnie

o dziesiątej rano, dzieci już czekały. Pamiętam, że tego dnia

zaczęliśmy zajęcia na powietrzu później niż zwykle.

- Trzeba przyznać, że zareagowali błyskawicznie - po-

wiedział Steven. - Wygląda na to, że była to świetnie zorga-

nizowana operacja.

- Może chciałby pan rozejrzeć się po obozie, zobaczyć

przychodnię? - spytał Williams, który najwyraźniej nie był

pewien, dlaczego ta sprawa Stevena interesuje.

Steven odparł, że nie ma takiej potrzeby, pogratulo-

wał Williamsowi godnej pozazdroszczenia pracy i odjechał.

Stwierdził, że jest głodny - nie jadł lunchu - więc pojechał

wzdłuż brzegu jeziora do Ambleside i znalazł czynną knajpkę.

92

Musiał przyznać, że w działaniach podjętych po incy-

dencie w Pinetops nie widział nic, co mogłoby zdenerwo-

wać Scotta Haldane'a, choć był lekko zdziwiony tajemnicą

otaczającą tożsamość i los chorego dziecka. To, że dane za-

tajono p° fakcie, można było zrozumieć. Wyjaśnienia, które

władze przedstawiły Macmillanowi, brzmiały sensownie -

stosunki rasowe i problemy z nimi związane wymagały de-

likatnego podejścia. Jednak im dłużej o tym myślał, tym bar-

dziej dziwiło go, że Williams i jego personel nic o dziecku

nie wiedzieli. Właśnie przeżuwał kawałek wyjątkowo twar-

dego steku wieprzowego, kiedy uderzyła go inna myśl. Jak

to możliwe, że Ministerstwo Zdrowia tak szybko dowiedzia-

ło się o tym dziecku? Williams mówił, że dzwonił do nie-

go ktoś z ministerstwa. Skąd „nadęty palant" miał tę infor-

mację?

_ Smakuje panu? - spytała kelnerka.

Steven skinął głową.

_ Tak. - Kłamał, ale siła przyzwyczajenia wzięła górę.

Gdyby, rozumował dalej, wykryto u dziecka chorobę płuc,

jego lekarz skierowałby je do miejscowego szpitala na prze-

świetl-enie i badania. Tam postawiono by diagnozę i tyle. Nie

byłoby powodu do interwencji ministerstwa. Steven zapła-

cił i opuścił restaurację. Poszedł na skraj jeziora i cisnął do

wody parę kamyków, wciąż pogrążony w myślach.

Gruźlica podlegała obowiązkowi zgłoszenia, co znaczy-

ło, że? szpital musiał zameldować o każdym przypadku jej

wykrycia - ale informację tę przekazywał w pierwszym rzę-

dzie lokalnym organom odpowiedzialnym za ochronę zdro-

wia. Ministerstwo zajmowało się zestawianiem danych sta-

tystycznych z całego kraju, ale nie pojedynczymi przypad-

kami » a już na Pewno nie organizacją szczepień.

Może robię z igły widły, pomyślał, kiedy ruszył z po-

wrotem do samochodu, ale było coś bardzo podejrzanego

93

w postępowaniu władz w tym przypadku, i chciał wiedzieć,

co. Nie dawało mu to spokoju przez całą drogę do domu.

Kiedy wszedł do mieszkania, na automatycznej sekretarce

czekała na niego wiadomość od Jenny:

„Tatusiu, dzwonię, żeby przeprosić za to, co mówiłam,

ale cię nie ma. Jakbyś chciał oddzwonić, ciocia Sue mówi,

że mogę posiedzieć do dziewiątej. Kocham cię".

Steven spojrzał na zegarek. Druga w nocy.

- Cholera - mruknął i nalał sobie drinka na sen. Starał

się nie wyobrażać sobie miny Jenny, kiedy dziewiąta minę-

ła, a on nie zadzwonił, jednak obraz ten uparcie powracał

przez całą niespokojną noc. Steven wstał wcześnie rano, że-

by zadzwonić do córki, zanim wyjdzie do szkoły.

- Cześć, orzeszku, przepraszam, że mnie nie było, kiedy

wczoraj dzwoniłaś. Pracowałem. Akurat byłem w podróży,

ale bardzo się ucieszyłem, gdy po powrocie usłyszałem twój

głos.

- Długo pracujesz, tatusiu.

- Czasem muszę, orzeszku.

- Ciocia Sue mówi, że to przez to nie możesz się mną

opiekować, a nie dlatego, że mnie nie kochasz.

- Ciocia Sue ma rację, Jenny. Bardzo cię kocham.

Wszyscy cię kochamy.

- To samo powiedziała ciocia.

- Ciocia jest bardzo mądra.

- Przyjedziesz w weekend, tatusiu?

- Masz to jak w banku.

- Pójdziemy popływać?

- Oczywiście.

Steven odłożył słuchawkę i wypuścił powietrze z ust

w przeciągłym westchnieniu ulgi. Wreszcie zeszło z niego

napięcie, które czuł z powodu Jenny. W dobrym nastroju

pojechał do szpitala przy Great Ormond Street. Przed wi-

zytą w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych chciał zamienić

parę słów ze starym znajomym. Jim Brewer był jego kolegą

ze studiów medycznych. W odróżnieniu od Stevena, wybrał

tradycyjną ścieżkę kariery i pracował teraz jako lekarz spe-

cjalista w szpitalu dziecięcym. Jego żona Linda była radiolo-

giem w innym londyńskim szpitalu. Steven ostatnio widział

się z nimi na chrzcie Geralda, ich trzeciego dziecka, przed

mniej więcej dwoma laty. Zauważył, że od tego czasu ru-

dawe włosy jego dobijającego czterdziestki przyjaciela nie-

co się przerzedziły, a brzuch urósł. Mimo to Jim wydawał

się odprężony i zadowolony z życia. Właściwy człowiek na

właściwym miejscu, pomyślał Steven. Nie każdy ma takie

szczęście.

- No jak, Bondzie, w czym ci mogę pomóc? - spytał

Brewer, kiedy skończyli wymieniać uprzejmości.

- Chcę cię poprosić o radę - powiedział Steven. -

Wyobraź sobie, że masz setkę dzieci mieszkających razem

w obozie wypoczynkowym i okazuje się, że jedno z nich ma

gruźlicę... co robisz?

Brewer oparł łokcie na biurku i złożył dłonie w daszek.

- Niech pomyślę. Trzeba by zabrać dziecko do szpita-

la, dokładnie przebadać i rozpocząć leczenie. Zakładając, że

nie byłby to szczep trudny do zwalczenia... to znaczy, od-

porny na jeden lub więcej leków podstawowych... wskaza-

na byłaby chemioterapia skojarzona: streptomycyna, kwas

paraminosalicylowy i izoniazyd. Kuracja musiałaby trwać

co najmniej pół roku, ale gdyby chory przestał prątkować,

można by go wypisać ze szpitala. Ta odpowiedź cię zado-

wala?

- A co z pozostałymi dziećmi?

- Te, które były w bliskim kontakcie z chorym, trzeba by

przebadać na obecność choroby, podobnie jak członków ro-

dziny, oczywiście. W zależności od wyników badań albo by

ich zaszczepiono, albo poddano leczeniu, gdyby wystąpiły

objawy infekcji.

94

95

- A co z dziećmi, które nie były w bezpośrednim kon-

takcie z chorym, powiedzmy, przebywały na tym samym

obozie, ale należały do innej grupy?

- Próby skórne.

- Czyli test Mantoux? - spytał Steven.

Brewer przytaknął.

- Niewiele się zmieniło przez ostatnich pięćdziesiąt lat.

- A co powiedziałbyś na pomysł, żeby od razu zaszcze-

pić cały obóz?

- BCG?

Steven skinął głową.

- Bez prób skórnych?

Kolejne skinienie.

- Duża przesada - stwierdził Brewer. - Chyba że byłby

po temu ważny powód.

- Na przykład jaki?

- Na przykład, gdyby nie był to zwyczajny szczep

gruźlicy. Według Światowej Organizacji Zdrowia w Afryce

i Azji występują szczepy, które są odporne na wszystkie

znane leki. Gdyby dotarły do nas, moglibyśmy mieć po-

wtórkę z XIX wieku, kiedy ludzie z „suchotami" padali jak

muchy.

- Chore dziecko było imigrantem.

Brewer wzruszył ramionami.

- To wiele wyjaśnia. Najcięższe przypadki trafiają do

nas z krajów Trzeciego Świata. Trudne czasy wymagają

drastycznych rozwiązań.

- Dzięki, Jim, bardzo mi pomogłeś - powiedział Steven

i wstał.

- Nie ma sprawy. Musisz kiedyś do nas wpaść.

- Chętnie - odparł Steven. - Zadzwonię.

Gdy wyszedł ze szpitala, lało jak z cebra. Złapał taksów-

kę, która właśnie zawracała, żeby odjechać, i zamówił kurs

do ministerstwa.

- Niezły burdel tam macie - stwierdził kierowca.

- Serio? Nic o tym nie wiem.

- Mają je podzielić na mniejsze kawałki. I słusznie. Tak

się to cholerstwo rozrosło, że jeden człowiek nijak tego nie

ogarnie.

- Jasne - przytaknął Steven. - Przydałby się drugi do po-

mocy...

Czekając, aż Macmillan go przyjmie, Steven wypił kawę

i przejrzał najnowsze numery pism naukowych i medycz-

nych. Znalazł artykuł o wspomnianych przez Jima Brewera

szczepach gruźlicy odpornych na leki. Nie była to przyjem-

na lektura.

- Odłożył słuchawkę - powiadomiła go Jean i Steven

skinął głową na znak, że jest gotowy. Sekretarka zapowie-

działa go przez interkom.

- Nie będzie zadowolony - mruknął Steven, kiedy prze-

chodził obok jej biurka.

Jego szef stał przy oknie, odwrócony plecami do drzwi,

pogrążony w myślach.

- Ufam, że przyszedłeś wnieść trochę słońca w ten desz-

czowy dzień?

- Nie całkiem.

Macmillan się odwrócił.

- No to wpadłem z deszczu pod rynnę. W czym pro-

blem?

- Muszę dowiedzieć się czegoś więcej o dziecku, które

złapało gruźlicę wPinetops... tym, o którym nie chcą nic

powiedzieć.

Mina Macmillana wskazywała, że będzie potrzebował

mocniejszych argumentów, zanim spełni jego prośbę. Popro-

sił Stevena, by kontynuował.

- Czegoś nam nie mówią. I na pewno nie chodzi tu tylko

o zachowanie dyskrecji dla dobra stosunków międzyraso-

wych. Jest całkiem możliwe, że dziecko chorowało na jeden

96

7 - Biała śmierć

97

z odpornych na leki szczepów gruźlicy, o których dużo się

ostatnio pisze.

- To na pewno nasze zmartwienie?

- Nie bezpośrednio - przyznał Steven. - Ale Scott Hal-

dane mocno przejął się czymś, co miało związek z „zieloną

listą", i chciałbym ustalić, co to było.

- Czyli wykluczasz możliwość, że Haldane popełnił sa-

mobójstwo?

- Trish Lyons mówi, że poparzenie to był wypadek, więc

nie mógł się za to obwiniać, nie miał też żadnego innego po-

wodu, by odebrać sobie życie.

- A wariant z zabójstwem?

- Nie mogę tego wykluczyć, przynajmniej dopóki nie

ustalę, czemu był tak poruszony sprawą Trish. Na razie

mam za mało danych.

Macmillan westchnął.

- Instynkt zwykle cię nie zawodzi. Dam ci znać, kiedy

zdobędę tę informację. Coś jeszcze?

- Jean załatwiła mi „zieloną listę". Chciałbym wiedzieć,

ile z dzieci, które się na niej znajdują, było od czasu obozu

u lekarza i z jakiego powodu.

- Chyba nie prosisz mnie o dokumentację medyczną

przeszło setki dzieci? - spytał Macmillan z przerażeniem.

- Nie, tylko tych, których karty zdrowia zostały uak-

tualnione od czasu pobytu na obozie... O karty przesłane

Grupie Monitorującej Przypadki Gruźlicy.

- Myślisz, że część z nich mogła się zarazić?

- Dobrze byłoby to sprawdzić.

- W porządku. Zanim wyjdziesz, poproś Jean, żeby się

tym zajęła.

- Dzięki - powiedział Steven i dopiero teraz zauważył

na biurku Macmillana czerwoną teczkę. Do czerwonych te-

czek trafiały akta nowych śledztw Inspektoratu. - Coś, co

może mnie zainteresować?

Jego szef się zamyślił.

- Komputer wychwycił sprawę śmierci młodego na-

ukowca z Cambridge. Potrącił go samochód, sprawca zbiegł.

Komputer Inspektoratu był zaprogramowany, by prze-

glądać wiadomości z całego kraju pod kątem możliwych

przestępstw mających związek z nauką i medycyną.

- To raczej sprawa dla policji - stwierdził Steven.

- Też tak uważam - przytaknął Macmillan. - Ale zamie-

rzam mieć na nią oko.

- Nauczyciel akademicki?

- Nie, pracownik firmy biotechnologicznej, St Clair Ge-

nomics.

98

8

Steven spędził weekend w Glenvane. W sobotę rano zabrał

Jenny i dwójkę dzieci Sue i Richarda do Dumfries nad wo-

dę, a potem na pizzę i lody. Po powrocie czekała go bura

od Sue za to, że tak ich rozpuszcza. Dzieci miały ubaw na

widok karconego Stevena. Zakrywały usta dłońmi, żeby nie

wybuchnąć śmiechem, podczas gdy on robił skruszoną mi-

nę i wymieniał z nimi porozumiewawcze spojrzenia.

Między Stevenem a Jenny nie było tak, jak kiedyś - jesz-

cze nie przebrzmiały echa jej niedawnego wybuchu złości -

ale wydawała się bardziej odprężona, a nawet, ku jego zado-

woleniu, szczęśliwa. Wiedział jednak, że dawne czasy już

nie wrócą. Jenny dorastała, a on musiał się z tym pogodzić.

Wrócił do Londynu w niedzielę, nocnym samolotem

z Glasgow. Wolał nie czekać na poranny, w którym zawsze

był tłok. Miał trochę roboty papierkowej, musiał też pójść

po zakupy. Jego lodówka była prawie pusta, zamrażarka też,

a gotowe do odgrzania posiłki stanowiły podstawę jego die-

ty. Gotować mu się nie chciało. Na studiach sam musiał się

o siebie troszczyć, ale kuchnia studencka to marny punkt

wyjścia dla przyszłych kulinarnych sukcesów. W domu go-

towała matka, w wojsku od tego byli kucharze. Kiedy miał

ochotę zjeść „prawdziwy posiłek", szedł do jednej z wielu

restauracji, w których bywał regularnie. Tego wieczoru po

zakupach zdecydował się na chińszczyznę w Jadę Garden.

100

- Dziecko nazywa się Anwar Mubarak - oznajmił John

Macmillan w poniedziałek rano. - Ma trzynaście lat i obec-

nie przebywa w szpitalu dziecięcym w Leicester. Wykryto

u niego gruźlicę obu płuc, ale laboratorium nie zgłaszało kło-

potów z tym szczepem. Reaguje na wszystkie antybiotyki.

- Poważnie? - Steven się zdziwił. - To zaskakujące.

- Dlaczego?

Steven przytoczył opinię Jima Brewera, że jeśli nie było

powodu sądzić, że w grę wchodzi „trudny" szczep gruźlicy,

w obozie podjęto przesadne środki ostrożności.

- W tamtym czasie nie wiedzieli, czy szczep jest trudny,

czy nie - zauważył Macmillan. - Może po prostu dmuchali

na zimne.

- Może i tak - zgodził się Steven - ale to nadal nie wyjaś-

nia, dlaczego Scott Haldane był taki wkurzony.

- Ty nigdy nie odpuszczasz, co? - rzucił z uśmiechem-

Macmillan.

Steven wzruszył ramionami.

- Chyba nie muszę ci przypominać, że rząd chce, by da-

ne chłopca pozostały tajne.

- Rozumiem.

- Jean ma resztę rzeczy, o które prosiłeś. Daj znać, kiedy

będziesz chciał zamknąć tę sprawę.

Steven uśmiechnął się i wyszedł. Wiedział, że Macmillan

delikatnie dał mu do zrozumienia, że być może tylko szuka

wiatru w polu. Wziął akta od Jean i poszedł do biblioteki, by

je przeczytać. Po drodze kupił kawę w automacie.

Z akt dowiedział się, że spośród dzieci, które przebywa-

ły na obozie Pinetops, kiedy u Mubaraka wykryto gruźlicę,

czternaścioro później zgłosiło się do lekarza. Z lekkim nie-

pokojem odkrył, że jedno z nich zmarło. Był to Keith Taylor,

101

trzynastolatek, który w szpitalu w Carlisle przegrał walkę

z wyniszczającym martwiczym zapaleniem powięzi. Steven

zasępił się na myśl o tym, jak okrutny bywa los i ile wycier-

pieć musieli rodzice, którzy patrzyli, jak ich syn kona w mę-

czarniach.

Na liście była też Patricia Lyons, o której napisano, że

choruje na bielactwo i obecnie dochodzi do siebie po popa-

rzeniu. Oprócz niej, jeszcze dwoje dzieci trafiło do szpita-

la z oparzeniami. Troje przyjęto ze złamaniami - w dwóch

przypadkach chodziło o złamane ręce, w trzecim o otwarte

złamanie nogi wskutek upadku z roweru. Czworo dzieci le-

czyło się na liszajec...

Liszajec to choroba skóry. Steven szukał na liście wzmia-

nek o wczesnych objawach gruźlicy, ale teraz jego uwagę

przyciągnęły cztery przypadki liszajca. Trish Lyons miała

bielactwo, a to też choroba skóry. W sumie pięć zgłoszeń

o chorobach skóry w gronie stu ośmiu dzieci; sześć, jeśli li-

czyć chłopca, który zmarł na martwicze zapalenie powięzi.

Może to nieistotne, ale... Steven czytał dalej. W głowie za-

paliła mu się lampka ostrzegawcza, kiedy odkrył, że jeszcze

troje dzieci odwiedziło lekarza z powodu nieokreślonego

„ubytku pigmentu" w skórze. Dziewięć przypadków.

Co jest grane, u licha? Z jednej strony, żadnych obja-

wów gruźlicy, a z drugiej liczba przypadków chorób skóry

przekraczająca tę, jakiej można by się spodziewać u dotych-

czas zdrowych dwunasto- i trzynastolatków. Czworo dzie-

ci z liszajcem, troje z nieokreślonym „ubytkiem pigmentu",

Patricia Lyons z bielactwem i chłopiec, który zmarł na mar-

twicze zapalenie powięzi - chorobę pożerającą ciało... To

nie może być zbieg okoliczności. Ale skoro tak, co z tego

wynika? Że ich dolegliwości miały jedną i tę samą przyczy-

nę? Ze wszyscy złapali choroby skóry w obozie Pinetops?

Steven nerwowo potarł czoło. Zastanawiał się, co dalej.

Jedyną cechą wspólną chorych dzieci, oprócz wieku, był

102

fakt, że w tym samym okresie przebywały w obozie Pinetops

i zagrożone gruźlicą dostały szczepionkę BCG. Szczepionki

tej używano od pięćdziesięciu lat, więc raczej wykluczo-

ne, by to ona zawiniła. Według Jima Brewera, może nie by-

ła najskuteczniejsza na świecie, ale na pewno bezpieczna.

Pozostawała możliwość, że źródłem problemu było coś,

z czym dzieci zetknęły się w Pinetops. Chociaż, uświadomił

sobie Steven, tak naprawdę w grę nie wchodziło jedno, a kil-

ka schorzeń. Bielactwo, liszajec, ubytek pigmentu, wszystko

to były mało precyzyjne pojęcia. Nawet martwicze zapale-

nie powięzi mogło mieć wiele przyczyn. Steven uznał, że

być może zbyt pochopnie przyporządkował wszystkie te do-

legliwości do pojedynczej kategorii „chorób skóry". W każ-

dym razie zamierzał zbadać sprawę dokładniej, poczynając

od śmierci Keitha Taylora.

Raportu z sekcji nie było w aktach, które dostał od Jean -

jako przyczynę zgonu podano martwicze zapalenie powięzi

i na tym koniec. Steven musiał dowiedzieć się czegoś więcej

o bakterii, która wywołała chorobę chłopca. Chciał poznać

dokładną przyczynę zgonu.

Dwa dni później Steven otrzymał raport z sekcji zwłok

Keitha Taylora. Lekarz prowadzący zdiagnozował martwi-

cze zapalenie powięzi po tym, jak w kilku miejscach na cie-

le Keitha zaobserwowano „niestabilność" skóry. Patolog ze

szpitala w Carlisle potwierdził diagnozę podczas sekcji, ale

nie podał przyczyny choroby. Wyniki wszystkich badań la-

boratoryjnych były negatywne.

Steven pokręcił głową z frustracją. Chłopak miał infek-

cję, która pożarła go żywcem, a laboratorium nic nie znala-

zło? Myśleli, że spowodował to magiczny pył? To już prze-

chodzi... Urwał myśl i nakazał sobie spokój. Musi istnieć

jakieś racjonalne wytłumaczenie. Trzeba je tylko znaleźć.

Zadzwonił do szpitala w Carlisle i poprosił do telefonu

103

specjalistę mikrobiologa. Był to Irlandczyk nazwiskiem

O'Connor.

- To był bardzo dziwny przypadek - przyznał O'Con-

nor. - Z tkanek pacjenta nie udało się wyhodować żadnych

bakterii ani wirusów.

- Przecież według raportu z sekcji infekcja była tak dale-

ko posunięta, że chłopcu odpadała skóra - zauważył Steven.

- Wiem - powiedział O'Connor. - Ale faktem jest, że

z próbek nic nie wyrosło. Serologia też była negatywna.

- Jakich drobnoustrojów konkretnie szukaliście?

- Praktycznie wszystkich, jakie tylko przyszły nam do

głowy.

Steven odłożył słuchawkę, niezadowolony, ale i niepew-

ny, co powinien dalej zrobić... A raczej pewny był, tyle że

nie chciał o tym myśleć, dopóki nie przekona samego siebie

i Johna Macmillana, że to absolutnie konieczne. Chodziło

o ekshumację zwłok Keitha Taylora.

Steven długo bił się z myślami, zanim następnego ran-

ka przedstawił swoją prośbę szefowi. Macmillan niechętnie

na nią przystał, ale dopiero po tym, jak daremnie - i nie-

potrzebnie - przypomniał Stevenowi, jak wielki to będzie

wstrząs i stres dla rodziców chłopaka.

- Wiem - przyznał Steven. - Ale z tą sprawą jest coś bar-

dzo nie w porządku. Muszę dowiedzieć się, dlaczego Keith

Taylor umarł. Chcę, żeby lekarz sądowy z Ministerstwa

Spraw Wewnętrznych przeprowadził drugą sekcję, a najlep-

sze laboratorium przebadało próbki.

Keith Taylor spoczywał na cmentarzu kilkaset metrów

od swojego rodzinnego domu. Nowy granitowy nagrobek

upamiętniał jego tragiczną śmierć i niegasnącą miłość rodzi-

ców. Grób zasłany był bukietami świeżych kwiatów i kart-

kami z wyrazami żalu za młodym człowiekiem, który umarł

104

dużo za wcześnie. Wszystko to wyglądało niemal nierzeczy-

wiście w blasku rozstawionych przez policję reflektorów,

które oświetlały miejsce rozpoczętej o północy ekshumacji.

Jej uczestnicy schowali się pod płóciennym namiotem, któ-

ry miał ich chronić przed wścibskimi spojrzeniami.

- Obyś miał pan cholernie dobry powód - powiedział

nadzorujący operację komisarz policji. W jego głosie słychać

było wyraźną dezaprobatę. - Nie dość, że stracili syna, to

jeszcze...

Steven oparł się pokusie, by odwarknąć: „Oczywiście,

że mam dobry powód. Myślisz, że to moje zasrane hobby?"

Zamiast tego milczał i obserwował kopiących. Czuł, jak kro-

ple deszczu uderzają w ramiona jego impregnowanej ba-

wełnianej kurtki. Zobaczył, jak trumna wyłania się z ziemi

i znika w nieoznakowanej czarnej furgonetce, która miała

ją przewieźć do Kostnicy miejskiej na drugą sekcję zwłok.

Wyszedł z cmentarza i wrócił do hotelu, by przespać się pa-

rę godzin, zanim spotka się z patologiem z ministerstwa,

który miał przyjechać o dziewiątej.

Sekcja odbyła się z zachowaniem najwyższych środ-

ków ostrożności- Nie można było lekceważyć zagrożenia

ze strony zarazków wywołujących martwicze zapalenie

powięzi, dlatego* patolog, Steven i dwaj asystenci włożyli

kitle okrywające ich od stóp do głów, a twarze schowali za

maskami.

- Wszystko g$ra? - spytał Mark Porter, patolog przysłany

przez ministerstwo- Steven skinął głową.

- Cholerny śświat - powiedział Porter, ledwie przystąpił

do pracy. - Widziałem kilka przypadków martwicy powię-

zi, ale tak pasku dnegonigdy... przeżarło go dokumentnie...

skóra jak... Jezu,. okropność...

- Jesteś absolutnie pewien, że to martwicze zapalenie

powięzi? - spytał steven.

- A co innego?

105

- Ale laboratorium szpitalne niczego nie wyhodowało.

- Niemożliwe - stwierdził Porter. - W jego organizmie

musi się roić od bakterii.

- Mógłbyś pobrać dużo próbek? Zależy nam, żeby usta-

lić, co wywołało infekcję. Nie domyślasz się, jaki zarazek

może wchodzić w grę?

Porter spojrzał na zwłoki.

- Wolę nawet nie zgadywać. Jak mówiłem, nie widzia-

łem jeszcze czegoś tak okropnego, choć...

- Tak?

- To może być jednostkowy przypadek. Chłopak mógł

być superpodatny na ten zarazek. Tak bywa. Widziałem cho-

rych na AIDS wyniszczonych przez infekcje, które szalały

w nich jak tsunami, bo HIV pozbawił ich organizmy mecha-

nizmów obronnych. Z drugiej strony, to sama bakteria może

być superzjadliwa. W takim przypadku mamy, oględnie mó-

wiąc, przesrane.

Porter odwrócił się do dwóch asystentów, którzy czekali,

by posprzątać po sekcji.

- Bądźcie bardzo ostrożni.

Przez następne trzy dni nie było żadnych wieści z lon-

dyńskiego laboratorium badającego próbki pobrane od

Keitha Taylora. Steven porządkował papiery, które uzyskał

z różnych źródeł przez ostatnich kilka tygodni, kiedy na-

gle zauważył coś, co przyprawiło go o dreszcz. Był to za-

pis w karcie zdrowia Keitha Taylora informujący, że chłopak

przeszedł przeszczep szpiku kostnego i przyjmował immu-

nosupresanty. Steven chwycił telefon i zadzwonił do Jima

Brewera.

- Czy szczepionka BCG zawiera żywą bakterię? - spytał.

- Oczywiście - odparł Brewer. Steven zamknął oczy. - To

osłabiona postać gruźlicy, wyizolowana w latach pięćdzie-

siątych przez dwóch francuskich naukowców, Calmette'a

i Guerina. Stąd nazwa, BCG. Bacille Calmette Gueńn. W czym

problem?

- Jedno z dzieci, o których ci mówiłem, tych, które do-

stały BCG na obozie, brało immunosupresanty.

- Jezu - jęknął Brewer. - Rozumiem, że nikt o tym nie

wiedział?

- Dzieciak nie żyje - stwierdził Steven. - Martwicze za-

palenie powięzi. Wykończyło go w mgnieniu oka.

- Jezu Chryste.

- Wygląda na to, że lekarze, którzy podali mu BCG, nie

mieli informacji o jego kłopotach ze zdrowiem, a ci, którzy

leczyli go w szpitalu, nie wiedzieli, że dostał szczepionkę.

- Rozumiem, że w laboratorium wyhodowali BCG?

- Nic nie wyhodowali. W tej chwili inne laboratorium

przeprowadza dodatkowe badania.

- Możliwe, że nie szukają gruźlicy - zasugerował Brewer.

- To choroba płuc, której raczej nie kojarzy się z gwałtowną

infekcją tkanek.

- W pierwszym laboratorium mówili, że szukali wszyst-

kiego - odparł Steven.

- Spytaj jeszcze raz. W warunkach laboratoryjnych gru-

źlica rozwija się bardzo wolno w porównaniu z innymi za-

razkami i wymaga specjalnej pożywki. Może rosnąć sześć

do ośmiu tygodni, gdy, na przykład, paciorkowcowi wystar-

czy jedna noc.

- Tak zrobię - powiedział Steven. - Jeszcze raz dzięki.

Czuł się fatalnie. Wszystko wskazywało na to, że do

śmierci Keitha Taylora przyczynił się bałagan w papie-

rach, bałagan, z którego powodu on sam zażądał ekshuma-

cji, przysparzając rodzicom chłopaka ogromnego stresu. Już

widział nagłówki w brukowcach: „Partacze w lekarskich

kitlach". Zadzwonił do laboratorium, które badało próbki

Keitha Taylora.

- Niestety, jak dotąd nic.

106

107

- Przygotowaliście kultury bakterii gruźlicy?

- Chwileczkę...

Steven czekał, bębniąc palcami w biurko.

- Normalnie nie zrobilibyśmy tego - padła odpowiedź. -

Ale w tym przypadku nie wiemy, czego się spodziewać, dla-

tego zaszczepiliśmy kultury na wszystkich pożywkach bak-

teryjnych, jakie mamy, włącznie z tymi dla prątków gruźli-

cy. Jeśli ten bakcyl jest w próbkach, znajdziemy go.

Steven odłożył słuchawkę, żeby uniknąć pytań o powo-

dy jego zainteresowania gruźlicą. Chciał najpierw omówić

sprawę z Macmillanem. Wiedząc, że minie sześć do ośmiu

tygodni, zanim laboratorium wyhoduje BCG, postanowił

skontaktować się z O'Connorem, mikrobiologiem ze szpita-

la dziecięcego w Carlisle. To on mówił, że poddali próbki

pobrane od Taylora badaniom na obecność wszystkiego, „co

tylko przyszło im do głowy".

- Byliśmy bardzo zaskoczeni, kiedy nic przez noc nie

wyrosło, dlatego poleciłem laborantom, by posiali próbki

pacjenta na wszystkich podłożach, jakimi dysponujemy -

powiedział O'Connor.

- Włącznie z pożywką, na której może się rozwijać gruź-

lica? - spytał Steven.

- Tak.

- I?

- I nic. Nic nie wyrosło.

- Mógłby pan sprawdzić to jeszcze raz?

Odłożył słuchawkę. O'Connor wrócił po dwóch minu-

tach. Steven śledził wędrówkę sekundnika na tarczy zegarka.

- Kultury wyrzuciliśmy, kiedy po czternastu tygodniach

wyniki były negatywne.

- Dziękuję - odparł krótko Steven.

Postanowił zaczekać z rozmową z Macmillanem do na-

stępnego poranka. Potrzebował czasu, żeby poukładać sobie

wszystko w głowie. Tak bardzo skoncentrował się na śmierci

108

Keitha Taylora, że zapomniał, iż miał szukać związku mię

dzy nim a innymi zaszczepionymi dziećmi, u których wy

stąpiły choroby skóry.

Postanowił zadzwonić do szpitala dziecięcego w Edyn

burgu i spytać o stan zdrowia Patricii Lyons.

- Jest bardzo źle.

Nie to chciał usłyszeć.

- Ma jakąś infekcję skóry oparzonej ręki, której nie mo-

żemy wyleczyć.

- Jakąś infekcję? - spytał Steven. - Co to znaczy?

- Trudno powiedzieć. Laboratorium nic nie znalazło.

108

109

Steven był oszołomiony Wymamrotał prośbę, by powia-

domili go, gdy tylko coś znajdą, i odłożył słuchawkę. Roz-

myślał gorączkowo, klnąc jak szewc. To niemożliwe, by

Trish Lyons dopadła ta sama infekcja, co Keitha Taylora.

Gdyby tak był°' oznaczałoby to, że zbyt pochopnie przyjął

logiczne z pozoru założenie, że BCG spustoszyło organizm

chłopca, wykorzystując osłabienie jego układu odporno-

ściowego. O ile wiedział, układ odpornościowy Trish Lyons

funkcjonował sprawnie Wydawało się wysoce nieprawdo-

podobne, by dwoje dzieci zareagowało groźną, nieznaną in-

fekcją na szczepionkę, bezpiecznie stosowaną od pięćdzie-

sięciu lat. Chyba że w grę wchodził jakiś inny czynnik. Być

może Scott Haldane znalazł klucz do zagadki... i dlatego zo-

stał zamordowany

Z samego rana Steven poszedł porozmawiać z Mac-

millanem.

- Przykro mi, ale sprawa jest dużo poważniejsza, niż

nam się wydawało. - Wyjaśnił, że Keith Taylor dostał szcze-

pionkę BCG mimo osłabienia układu odpornościowego.

Macmillan zmarszczył brwi; a na wieść, że tę samą infekcję

może mieć Trish Lyons, zwiesił ramiona.

- Coraz gorzej - jęknął.

- To nie wszystko. Gdyby zawiniło BCG, laboratorium

szpitala w Carlisle powinno było wyhodować prątki gruź-

licy, ale wszystkie hodowle dały wynik negatywny, nawet

po czternastu tygodniach. W próbkach pobranych od Trish

Lyons też dotąd nic nie wykryto. Niewykluczone, że to zu-

pełnie inna infekcja, złośliwy, pożerający ciało bakcyl, który

dzieci złapały w Pinetops, a którego nie można zidentyfiko-

wać w laboratorium ani leczyć antybiotykami.

- Tylko tego nam trzeba - westchnął Macmillan. - Jak

dzieci mogły to złapać... o ile okaże się, że to jedna i ta sa-

ma choroba?

- Żeby było ciekawiej, problemy ze skórą ma też kilkoro

innych dzieci z „zielonej listy".

Macmillan zamknął oczy i powoli potarł dłonią czoło.

- Cholerny świat - mruknął.

- Jedyne, co je łączy, to pobyt w Pinetops i fakt, że do-

stali tam szczepionkę.

-i Oraz powód, dla którego im ją podano - dodał Mac-

millan enigmatycznie.

Steven spojrzał na niego pytająco.

- Wszyscy mieli styczność z chorym dzieckiem, Anwa-

rem Mubarakiem.

- Który, według raportu z laboratorium, chorował na

zwykłą gruźlicę, bez powikłań... - odparł Steven. Urwał,

kiedy dotarło do niego, co sugeruje Macmillan.

- Mimo to władze uznały za stosowne zaszczepić cały

obóz... i to, jak się okazuje, bez sprawdzenia kart zdrowia

dzieci - dokończył Macmillan.

- Może wypadałoby ogłosić kod czerwony? - zapropo-

nował Steven.

Jego szef niechętnie pokiwał głową.

- Zgadzam się.

Przejście na kod czerwony oznaczało, że wstępne do-

chodzenie śledczego Inspektoratu od tej pory stawało się

110

111

pełnoprawnym śledztwem, ze wszystkimi wynikającymi

z tego przywilejami. Steven mógł prosić o pomoc i wspar-

cie o każdej porze dnia i nocy za pośrednictwem specjal-

nej linii telefonicznej Inspektoratu. Miał dostęp do fundu-

szy na rachunkach kredytowych założonych na jego nazwi-

sko. Miał również prawo żądać pomocy i informacji ze stro-

ny policji wszędzie, gdzie będzie prowadził działania przy

pełnym wsparciu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Mógł

nawet prosić o broń, gdyby uznał, że sytuacja tego wyma-

ga. Podejrzewał, że w trakcie obecnego dochodzenia żadne

z tych udogodnień zapewne się nie przyda, ale czuł się pew-

niej, wiedząc, że gdyby czegoś potrzebował, wszystko jest go-

towe - czy raczej, że będzie, kiedy jego prośba dotrze do Jean.

Macmillan wcisnął guzik interkomu.

- Jean, nadaj sprawie Stevena kod czerwony.

- Co planujesz? - spytał podwładnego.

Steven pomyślał chwilę.

- Pojadę do Leicester, do Anwara Mubaraka. Chcę go zo-

baczyć. Chcę też rzucić okiem na kultury, które wyhodowa-

li, i wyniki badań wrażliwości na leki. Muszę mieć stupro-

centową pewność, że powiedziano nam prawdę.

- A jeśli tak?

- O ile laboratorium w Londynie nie wyhoduje nic z pró-

bek Keitha Taylora, będziemy musieli dopuścić możliwość,

że mamy do czynienia z nową infekcją... prawdopodobnie

wirusową, skoro najwyraźniej jest odporna na antybiotyki

i nie rozwija się na pożywkach bakteryjnych.

- A w przypadku nowej infekcji pierwsza sprawa to... -

wyrecytował Macmillan.

- Ustalić jej źródło - dokończył Steven.

Steven pojechał do Leicester w nadziei, że do wieczo-

ra ubędzie mu przynajmniej jedna niewiadoma i sytuacja

nieco się wyklaruje. W tej chwili w jego głowie aż roiło się

112

od teorii. Czuł się jak ktoś, kto wpadł do oceanu i nie wie,

w którym kierunku płynąć. Recepcjonistka w szpitalu dzie-

cięcym niewiele mu pomogła.

- Nie mamy tu nikogo o tym nazwisku - odparła, zerk-

nąwszy na monitor, wyraźnie nieprzejęta tym, że nie może

pomóc.

Co takiego mamy w sobie my Brytyjczycy, pomyślał

Steven, że tak wielu z nas nie znosi ludzi, a mimo to pracu-

je na stanowiskach wymagających stałego z nimi kontaktu.

Poprosił, żeby sprawdziła jeszcze raz.

- Nadal nic - powiedziała kobieta, patrząc znad mister-

nie zdobionych okularów na ekran.

Steven stwierdził, że nieobecność Mubaraka na liście

przyjęć może wynikać z dążenia władz do zachowania jego

przypadku w tajemnicy. Wylegitymował się recepcjonistce

i poprosił o rozmowę z dyrektorem.

- Profesor Lang będzie dopiero jutro, jest na konferencji

w Genewie.

- W takim razie chciałbym mówić z jego zastępcą.

Kobieta westchnęła i sięgnęła po telefon.

Stevena zaprowadzono do jasnego, nowocześnie urzą-

dzonego gabinetu na piętrze. Na drzwiach wisiała wizytów-

ka z nazwiskiem „Dr N. Simmons".

- Doktor Simmons zaraz przyjdzie - powiedział stażysta,

który przyprowadził go na górę. - Proszę, niech pan usiądzie-

Steven usiadł i lekko skrępowany spojrzał na puste krze-

sło za biurkiem. Po paru minutach przyszło mu do głowy, że-

by przejrzeć leżący na blacie „British Medical Journal", ale się

rozmyślił. Gospodarz mógłby to uznać za naruszenie prywat-

ności. Kiedy czekanie przedłużyło się do ośmiu minut, naszła

go ochota, żeby wstać i wyjrzeć przez okno, ale stwierdził, że

niektórzy nie lubią, kiedy obcy ludzie chodzą im po gabine-

cie. Siedział więc cierpliwie do chwili, kiedy drzwi się otwo-

rzyły. Odwrócił się i zobaczył atrakcyjną, zasapaną brunetkę-

8 - Biała śmierć

113

- Witam, jestem Natalie Simmons, zastępuję profesora

Langa. Przepraszam, że kazałam tak długo na siebie czekać.

Byłabym wcześniej, ale kiedy tu szłam, wezwali mnie z po-

wrotem na oddział.

Steven uśmiechnął się i uścisnął jej dłoń.

- Nic się nie stało. Jestem Steven Dunbar.

Natalie Simmons opadła na krzesło za biurkiem i odgar-

nęła włosy z twarzy. Przez chwilę studiowała legitymację

Stevena.

- Przykro mi, doktorze Dunbar - powiedziała w koń-

cu - ale nigdy nie słyszałam o Inspektoracie Naukowo-

-Medycznym. Nie wątpię jednak, że ma pan wszelkie prawo

tu być i wszystko to bardzo oficjalnie wygląda, cóż więc mo-

gę dla pana zrobić?

Mówiąc to, znów odgarnęła włosy i uśmiechnęła się sze-

roko, ukazując równe białe zęby.

Spodobała się Stevenowi. Sprawiała wrażenie otwar-

tej i przyjaznej, ale spojrzenie jej pięknych zielonych oczu

wskazywało, że rozumie zasady rządzące światem. Wiedza

ta może uczynić z człowieka cynika lub - jak zapewne było

w przypadku doktor Simmons - zaowocować spokojną ak-

ceptacją i ironicznym dystansem do mechanizmów sterują-

cych ludzkim zachowaniem. Steven zapewnił, że nie ona

jedna nigdy nie słyszała o Inspektoracie i w skrócie wyja-

śnił, czym się zajmują.

- Rozumiem. A co my mamy z tym wspólnego?

- Muszę porozmawiać z jednym z pani pacjentów,

chłopcem nazwiskiem Anwar Mubarak.

- Nie kojarzę.

- Ma gruźlicę.

- Poważnie? - Natalie wyglądała na zaskoczoną. - Nic

mi nie wiadomo, żebyśmy mieli jakichś chorych na gruź-

licę.

Steven przez chwilę zastanawiał się, czy może jej zaufać.

- To imigrant, jest w Wielkiej Brytanii od niedawna -

wyjaśnił. - Był na obozie w Krainie Jezior, kiedy okazało

się, że jest chory. Władzom zależy, aby zachować tę sprawę

w tajemnicy.

- Nie dziwię się. Wie pan, co mówiliby ludzie: „Zabierają

nam domy, miejsca pracy, a teraz jeszcze zarażają dzieci

gruźlicą". Cóż, władze odwaliły kawał dobrej roboty, bo nic

o tym chłopcu nie wiem.

Steven poczuł ucisk w dołku.

- Może ktoś inny coś wie?

- Jeśli tak, będę zła - odparła Natalie. - Pod nieobecność

Ralpha pełnię obowiązki ordynatora oddziału chorób zakaź-

nych. Powinnam wiedzieć o takich rzeczach. Proszę chwilę

zaczekać.

Zadzwoniła do kilku osób. Bez skutku.

- Przykro mi, doktorze Dunbar. Moi współpracownicy

też nic nie wiedzą.

Steven pokręcił głową.

- Dziwne - mruknął. - Wygląda na to, że doszło do nie-

porozumienia. Ale to już mój kłopot, nie pani. - Wstał, że-

by wyjść. Chwytając się ostatniej deski ratunku, spytał; -

A może profesor Lang leczy chłopca gdzie indziej, prywat-

nie, z uwagi na okoliczności?

Natalie się skrzywiła.

- Szczerze mówiąc, byłaby to dla mnie zupełna nowość.

Wiem więc tyle, co pan. W każdym razie mnie nic o tym nie

wspomniał.

- Może zadzwonię jutro i go spytam.

- Czy przez to będzie pan musiał zostać na nieplanowa-

ny nocleg?

- Pewnie tak.

- Wie pan co? - odezwała sie Natalie. - Mam numer

profesora Langa. Mówił, żeby dzwonić tylko w pilnych spra-

wach, ale co tam, zadzwonię i go spytam.

114

115

Steven powiedział, że będzie wdzięczny. Natalie za-

dzwoniła do Langa. Na próżno.

- Wyłączył telefon. Niech mi pan poda numer swojej ko-

mórki, potem spróbuję jeszcze raz. Przekażę panu, co po-

wie, i jeśli nie będzie za późno, będzie pan mógł wrócić do

Londynu.

- Najmocniej dziękuję.

Steven nie znał Leicester. Pojeździł więc trochę po mie-

ście, żeby je obejrzeć, aż w końcu znalazł miejsce do parko-

wania i poszedł na spacer. Zawsze łatwiej mu się myślało

w ruchu. Postanowił oszczędzić czas i zadzwonić do Johna

Macmillana, zanim ten wyjdzie z ministerstwa. Poprosił go,

żeby jeszcze raz sprawdził miejsce pobytu Anwara Mubaraka.

Natalie zadzwoniła o wpół do szóstej.

- Właśnie rozmawiałam z Ralphem; wcześniej był na

spotkaniu. Nic nie wie o tym chłopcu. A przynajmniej, tak

mi się zdaje.

- Słucham?

- Strasznie wszystko zagmatwałam. Pomyślałam, że

pewnie nie chciałby pan, żebym mówiła przez telefon

otwartym tekstem, bo to delikatna sprawa, więc spytałam,

czy szpital przyjął ostatnio jakieś dzieci imigrantów z cho-

robą na literę „g", o których ja nic nie wiem, ale może on... ?

Steven musiał zakryć usta dłonią, by nie parsknąć śmie-

chem.

- Z początku Ralph chyba myślał, że jestem pijana, ale

wyjaśniłam mu, że pytał o to śledczy Inspektoratu Naukowo-

-Medycznego i wtedy załapał. W każdym razie, nic o tym nie

wie.

- Bardzo pani dziękuję - powiedział Steven. - Jestem

wielce zobowiązany.

- Drobiazg. Pewnie komuś coś się pomyliło?

- W Leicester nie ma innego szpitala dziecięcego?

116

- Nie.

- Może zjadłaby pani ze mną kolację? - spytał Steven,

zaskakując samego siebie.

- Słucham?

- Proszę wybaczyć. Bez zastanowienia zaprosiłem panią

na kolację. Pewnie w domu czekają na panią mąż i dzieci.

- Nie... tak się składa, że nie - odparła Natalie.

- A więc oferta pozostaje aktualna.

- Wydawało mi się, że spieszy się pan do Londynu.

- No właśnie, wydawało się pani. Skontaktowałem się

z Inspektoratem w sprawie tego „nieporozumienia". Nie

ma sensu, żebym wracał, dopóki się nie odezwą, a zrobią

to pewnie dopiero jutro... Whitehall kończy pracę o piątej.

- Rozumiem... w takim razie chętnie zjem z panem ko-

lację.

Steven wynajął pokój w małym hotelu, wziął prysznic

i przebrał się w czyste rzeczy, które na wszelki wypadek wo-

ził w torbie podróżnej w bagażniku samochodu. Umówili

się w restauracji, którą zaproponowała Natalie. Był pięć mi-

nut przed nią.

- A to niespodzianka - powiedziała. - Nie pamiętam,

kiedy ostatnio spędziłam wieczór z nieznajomym.

- Przynajmniej będzie o czym rozmawiać - stwierdził

Steven. I nie pomylił się.

W ciągu następnych dwóch godzin Steven dowiedział się,

że Natalie - dla znajomych Tally - urodziła się i wychowała

w Bromley, w hrabstwie Kent. Miała trzydzieści pięć lat i skoń-

czyła medycynę w Sheffield. W wieku dwudziestu siedmiu lat

wyszła za mąż za Ruperta Gilesa, chirurga ortopedę, obecnie

pracującego w Londynie, ale trzy lata później się rozwiedli,

kiedy okazało się, że pani Giles nie może mieć dzieci.

- To nie był jedyny powód - zastrzegła Tally. - Ale bar-

dzo na tym zaważył. Powiedzmy, że to podkopało i tak wątłe

fundamenty naszego związku.

117

- Przykro mi - powiedział Steven.

- Niepotrzebnie. Teraz w moim życiu jest aż za dużo

dzieci. Twoja kolej.

Steven opowiedział o służbie w wojsku, małżeństwie

z Lisą i jej śmierci. Potem zaczął mówić o Jenny i jej życiu

w Szkocji.

- Można powiedzieć, że jestem weekendowym tatu-

siem... a i to w zasadzie co drugi weekend.

- Rozłąka musi być trudna.

- Jest - przytaknął Steven.

- Nie mogłeś załatwić sobie przeniesienia?

- Inspektorat to bardzo mała komórka. Nie mamy placó-

wek na północy - odparł Steven z uśmiechem.

- Czym właściwie się zajmujecie?

Steven opowiedział jej o Inspektoracie i o tym, jakie do-

chodzenia prowadzi. W tym czasie kelner trzeci raz dolał

im kawy.

- Brzmi fascynująco - powiedziała Tally. - Jak przygody

z Jamesa Bonda.

- Przesada - odparł Steven. - Nasza praca to głównie ru-

tynowe śledztwa... na przykład wyjaśnienie nieporozumie-

nia co do miejsca pobytu chorego dziecka...

Tally się uśmiechnęła.

- Podejrzewam, że bywają i ciekawe chwile.

- Raz na jakiś czas.

- Nie powiedziałeś, dlaczego szukasz tego chłopca - za-

uważyła Tally. Kiedy wyczytała z twarzy Stevena wahanie,

dodała: - Oj, przepraszam. Nie moja sprawa. Nie pomyś-

lałam.

- Spokojnie, Inspektorat to nie tajna służba - uspokoił

ją. - Choć staramy się działać dyskretnie. Gruźlica Anwara

Mubaraka to, według źródeł z Ministerstwa Zdrowia, powód,

dla którego podano szczepionkę BCG przeszło stu uczestni-

kom obozu młodzieżowego. Jedno z tych dzieci zmarło, in-

ne jest poważnie chore z powodu infekcji, której laboratoria

nie mogą zidentyfikować. Zachorowało także kilkoro innych

obozowiczów. Muszę się upewnić, że Mubarak rzeczywiście

choruje na gruźlicę, a nie coś innego.

Tally zrobiła wielkie oczy.

- Na przykład co? - spytała.

- Nie wiem.

- Ale skoro ktoś z rządu twierdzi, że to gruźlica...

Steven się uśmiechnął.

- To musi być gruźlica?

- No... tak. To znaczy, chyba nie kłamaliby w tak waż-

nej sprawie... prawda?

- Chyba że mają dobry powód - odparł Steven.

- Co masz na myśli?

- Jeśli rząd woli, by opinia publiczna o czymś nie wie-

działa, to jej tego nie mówi. To odwieczna tradycja. W swo-

im mniemaniu robią to, żeby nie wywoływać paniki albo ze

względów bezpieczeństwa... to ich druga ulubiona wymów-

ka... ale to nieprawda. Robią to, bo do tego przywykli. Ich

odruchową reakcją na każdy nietypowy problem jest uda-

wanie, że go nie ma: „Nie ma powodów do niepokoju".

- Przecież dla nich pracujesz.

- Inspektorat jest częścią ministerstwa, ale działamy

niezależnie od organów rządowych.

- Nie wywołuje to konfliktów?

- Od czasu do czasu.

- Co przeszkodzi rządowi się was pozbyć, jeśli zacznie-

cie kąsać rękę, która was karmi? - spytała Tally.

- Opozycja zaczęłaby zadawać niewygodne pytania.

- No proszę - uśmiechnęła się Tally. - Kto by pomy-

ślał...

- Przepraszam, zanudzam cię.

- Ależ skąd! - wykrzyknęła Tally. - To fascynujące. Praca

w szpitalu ma tę wadę, że człowiek ciągle obraca się w kręgu

118

119

tych samych znajomych. Nawet nie zauważasz, kiedy od-

cinasz się od świata i stajesz się częścią zamkniętej grupy.

Dlatego dobrze jest czasem spotkać kogoś spoza tego gro-

na... chociaż akurat ty też jesteś lekarzem.

- Byłem. Dawno temu - uściślił Steven.

- W wojsku?

- Specjalność: medycyna polowa.

- Leczenie pod ostrzałem? O rany, masz ciekawe życie.

- Stare czasy - skwitował Steven. - Teraz zajmuję się za-

dawaniem pytań.

- Chciałabym poznać odpowiedzi na te pytania... to

znaczy, te, które dotyczą tego chłopca - stwierdziła Tally. -

Chyba że nie ma takiej możliwości?

- Chciałbym się znów z tobą zobaczyć, więc możliwość

będzie - odparł Steven. - Co powiesz na lunch jutro? Do te-

go czasu powinienem już mieć wiadomości z Londynu.

Tally zaśmiała się na jego propozycję.

- Widać, że dawno nie pracowałeś w państwowej służ-

bie zdrowia - powiedziała. - Mój lunch to szybka kanapka

za biurkiem, o ile znajdę wolną chwilę.

- I tak zadzwonię.

- Będzie mi miło... i dziękuję za uroczy wieczór.

Steven zapłacił i zostawił duży napiwek, jako że byli

ostatnimi gośćmi, co zauważył dopiero teraz. Wcześniej nie

widział świata poza Tally.

Po drugiej stronie ulicy był postój, na którym czekały

dwie taksówki.

- Widać, że to nie Londyn - powiedział Steven, przywo-

łując jedną.

- Widać też, że nie pada - dodała Tally.

Steven odprowadził ją pod drzwi jej apartamentu, gdzie

jeszcze raz podziękowała mu za miły wieczór. Pocałował ją

w policzek i wrócił taksówką do hotelu.

10

Kiedy Steven jadł śniadanie, zadzwonił Macmillan.

- Możesz rozmawiać?

- Chwileczkę. - Steven wyszedł z małego pokoju śnia-

daniowego hotelu przez drzwi balkonowe do ogródka na ty-

łach. Przeszedł kilkanaście metrów krętą ścieżką, minął łuk

z forsycji i doszedł do oczka wodnego, obok którego stał kra-

snal ogrodowy z wędką. Usiadł obok niego. - Mów.

- Powiedziano mi, że plany zmieniły się w ostatniej

chwili i że Mubarak jednak nie trafił do szpitala dziecięcego

w Leicester. Mój informator z Ministerstwa Zdrowia prze-

prasza za nieporozumienie. Uznali, że szpital to zbyt pu-

bliczne miejsce, i zamiast tego Wysłali chłopca na leczenie

do prywatnej kliniki.

Steven wyjął z kieszeni notes, z którym się nie rozsta-

wał, i zębami wyciągnął z oprawy długopis.

- Masz adres?

- Rzecz w tym, że... to w Szwecji.

- W Szwecji - powtórzył z niedowierzaniem Steven.

- Jestem tak samo zaskoczony jak ty - odparł Macmillan

- Wysłali dziecko z gruźlicą do Szwecji tylko po to, by

uniknąć rozgłosu? - wybuchnął Steven.

- Dziwna decyzja, przyznaję.

120

121

- Mamy adres tej szwedzkiej kliniki?

- Powiedzieli, że dziś podadzą mi szczegóły. Rozumiem,

że zamierzasz tam pojechać?

- Żebyś wiedział. Tyle zachodu przez zwykły przypadek

gruźlicy bez powikłań? Nie sądzę. Zostanę tu i złapię samo-

lot z Birmingham.

Steven wszedł z powrotem do pokoju śniadaniowego,

uśmiechając się przepraszająco do pary, która przyszła na

śniadanie i usiadła przy drzwiach balkonowych. Zamówił

u polskiej kelnerki jeszcze jeden tost i kawę, i usiłował prze-

trawić najnowsze informacje.

Kiedy wrócił do swojego pokoju sprawdził na laptopie lo-

ty z Birmingham do Szwecji; zapisał godziny odlotów. Teraz

wszystko zależało od tego, kiedy odezwie się Macmillan.

Potem zadzwonił do Tally z wiadomością, że to rzeczywi-

ście nieporozumienie i że chłopaka w ogóle nie przyjęto do

jej szpitala.

- To dobrze - odparła. - Mogę wreszcie przestać szukać

tajnych pacjentów po szafach. Gdzie on jest?

- Hm...

- Ach, rozumiem. Gdybyś mi powiedział, musiałbyś

mnie zabić, tak?

- W Szwecji.

- Dlaczego?

- Bóg raczy wiedzieć, ale to znaczy, że gdy tylko dostanę

adres kliniki, lecę do Szwecji.

- Ciekawa jestem, w czym szwedzka opieka medyczna

jest lepsza od naszej - parsknęła Tally. Żartowała, ale na jej

słowa coś się Stevenowi przypomniało... coś niepokojącego.

- Szwedzi są światowymi liderami w zwalczaniu epide-

mii - powiedział w zamyśleniu.

- Słucham?

- Szwedów często wzywa się jako konsultantów, gdy

istnieje zagrożenie wybuchem śmiercionośnej epidemii.

122

Wszędzie, gdzie szaleje wirus Ebola czy marburski, spotyka

się ludzi w charakterystycznych kombinezonach, pracują-

cych w szwedzkich laboratoriach polowych.

- Chyba nie sugerujesz, że ten chłopak choruje na coś

takiego?

- Na razie nic nie sugeruję. Błądzę po omacku. Rozu-

miem, że lunch nadal odpada?

- Niestety, tak - odparła Tally. - Ale mimo wszystko,

dzięki. Daj znać, jak ci poszło w Szwecji.

Macmillan zadzwonił parę minut po dwunastej. Steven

poznał po jego tonie, że coś jest nie tak. Spróbował go ubiec.

- Nie masz adresu tej szwedzkiej kliniki, prawda? - za-

pytał.

- Steven, zwróciły się do mnie osoby na najwyższym

szczeblu...

Steven nie wierzył własnym uszom. John Macmillan za-

mierzał poprosić go, by się wycofał; ten sam John Macmillan,

który tyle razy kruszył kopie z „osobami na najwyższym szcze-

blu" w obronie nieskazitelnej reputacji Inspektoratu i prawdy.

- Prosili, żebym uwierzył im na słowo, iż Anwar Muba-

rak nie cierpi na żadną niezwykłą ani egzotyczną chorobę

i że nic mu nie grozi. Kiedy powiedziałem o naszych oba-

wach o dzieci z „zielonej listy", zapewnili, że przypadłość

Mubaraka nie ma nic wspólnego ze śmiercią Keitha Taylora

ani chorobą Patricii Lyons. Dali mi słowo honoru.

- Rozumiem - powiedział Steven tonem mającym wy-

musić dalsze wyjaśnienia.

- Myślę, że w tych okolicznościach musimy im uwie-

rzyć. Podawanie ich słów w wątpliwość oznaczałoby, że

oskarżamy ludzi z najwyższych kręgów rządowych o kłam-

stwo, nie mając po temu żadnej podstawy.

- Czyli chcesz, żebym przerwał śledztwo?

- Przecież mnie znasz. Wiesz, że z zasady daję moim lu-

dziom wolną rękę. Proszę cię tylko, żebyś wziął pod uwagę

123

to, co powiedziałem. Decyzja należy do ciebie, ale muszę

ją poznać. Czy nadal obstajesz przy tym, żeby pojechać do

Szwecji i zobaczyć się z tym chłopcem?

Odpowiedź z trudem przeszła Stevenowi przez gardło. -

Raczej nie. - Był poirytowany tym, że Macmillan stawia go

w takiej sytuacji, ale czuł, że nie może tego powiedzieć czło-

wiekowi, któremu tyle zawdzięcza. Jego wzburzenie studzi-

ła świadomość, że położenie Macmillana też było nie do

pozazdroszczenia. - Cholera - mruknął, kiedy odłożył tele-

fon. - Cholera, cholera, cholera.

Ktoś zapukał do drzwi. Jedna z recepcjonistek.

- Czy niedługo zwolni pan pokój? - spytała.

Steven zerknął na zegarek i zrozumiał, skąd to pytanie.

Dochodziło wpół do pierwszej. Przeprosił.

- Prawdę mówiąc, nie - powiedział. - Chciałbym zostać

jeszcze jedną noc, jeśli można?

- Sprawdzę na dole.

Steven stanął przy oknie i wyjrzał na przejeżdżające sa-

mochody. Gryzło go, że nie ma jasno określonego celu. Może

to dlatego, że spędził tyle czasu w wojsku, ale nie znosił

tkwić w martwym punkcie. Telefon od Macmillana ozna-

czał de facto zamknięcie śledztwa, choć Steven uważał, że

do jego zakończenia było jeszcze daleko. Nie dowiedział się,

dlaczego chłopca wysłano do Szwecji, nie ustalił przyczyny

zgonu Keitha Taylora, nie miał pojęcia, co kryje się za cho-

robą Trish Lyons.

Zadzwonił telefon.

- Pański pokój jest wolny do jutra.

Spontaniczna decyzja Stevena, by nie wracać do Lon-

dynu, wzięła się głównie z potrzeby odprężenia. Potrze-

bował czasu, by wyzbyć się gniewu i frustracji. Gdyby wró-

cił do stolicy w obecnym stanie ducha, pewnie palnąłby

coś, czego by później żałował. Postanowił - jak to często by-

wało w przeszłości - zwalczyć stres wysiłkiem fizycznym.

Wyjął z samochodu dres i tenisówki i poszedł pobiegać, nie

bacząc, którędy i dokąd.

Hotel znajdował się daleko od centrum, więc na chod-

nikach nie było tłoku i Steven mógł swobodnie przemie-

rzać przedmieścia. Wkrótce uwolnione wskutek wysiłku

endorfiny przywróciły mu poczucie wewnętrznego spoko-

ju. Poza tym, przyjemnie było rozciągnąć mięśnie i prze-

konać się, że nie musi się obawiać o kondycję. Choć zdro-

wy rozsądek podpowiadał mu, że to niemożliwe, by czuł

się tak sprawny jak dziesięć, piętnaście lat temu, kiedy słu-

żył z „najlepszymi", ogromnie podniosło go to na duchu.

Dzięki bieganiu i pływaniu zachowywał szczupłą sylwetkę,

a wypady na ćwiczenia z dawną jednostką w góry północ-

nej Walii pozwalały mu sprawdzać się w ekstremalnych wa-

runkach. Ostatnimi czasy musiał dłużej regenerować siły, to

wszystko.

Po powrocie do hotelu przez dobrych dziesięć minut

stał pod prysznicem, pozwalając, by ciepła woda koiła obo-

lałe po biegu mięśnie. Wytarł się do sucha, włożył dżinsy

oraz biały T-shirt i zadzwonił do Tally.

- Myślałam, że o tej porze będziesz już w drodze do

Szwecji. Gdzie jesteś?

- Zmiana planów, jeszcze nie wyjechałem. Zjemy dziś

razem kolację?

Tally się zawahała.

- No... dobrze, ale umówmy się trochę później. Mam

lekcję.

- Nie ma sprawy. Lekcję czego?

- Konwersacje z francuskiego. Pod koniec lata wybieram

się do Francji ze znajomymi.

- Fajnie. Powiedz, gdzie masz tę lekcję, to po ciebie

przyjadę.

Steven spytał w recepcji, czy w Leicester są jakieś fran-

cuskie restauracje.

124

125

LI

- Indyjskich jest mnóstwo - odparła recepcjonistka

z lekkim przekąsem. - Ale francuskie... będę musiała spy-

tać Carol.

Wróciła z zaplecza z nazwą i numerem telefonu restau-

racji, zapisanymi na wizytówce. Steven zadzwonił pod po-

dany numer i zarezerwował stolik w Le Gavroche na dzie-

wiątą.

Padało, kiedy Tally wyłoniła się ze szkoły, w której odby-

wały się zajęcia z konwersacji. Osłaniając głowę teczką, ro-

zejrzała się za Stevenem. Wysiadł z samochodu i pomachał

do niej.

- Wow, takim jeszcze nie jechałam - powiedziała, do-

stojnie wsiadając do porsche, podczas gdy Steven przytrzy-

mywał jej drzwi. - Przyzwoitości to nie sprzyja! - wykrzyk-

nęła, kiedy kolana podeszły jej prawie pod brodę. - Czuję

się, jakbym siedziała na drodze.

Steven obiegł samochód dookoła i wsiadł.

- Jesteś całe... pięć centymetrów nad nią. - Wyszczerzył

zęby w uśmiechu i uruchomił samochód.

- Dokąd jedziemy?

- Niespodzianka.

Dziesięć minut później Tally wychyliła się do przodu, by

odczytać nazwę restauracji, przy której się zatrzymali.

- Och, jak uroczo. - Ucieszyła się na widok francuskiej

nazwy. - Trafny wybór. Dzięki.

- Byłaś tu kiedyś?

- Nawet nie wiedziałam, że istnieje - wyznała Tally.

- Czyli żadne z nas nie wie, jak tu gotują - powiedział

Steven z uśmiechem. - Trzymajmy kciuki.

Pierwsze wrażenie było dobre. Restauracja okazała się cie-

pła i sympatyczna, a do stolika zaprowadził ich kelner, który

albo był Francuzem, albo świetnie naśladował akcent w imię

tworzenia nastroju. Przejrzeli kartę dań, sącząc kir royale.

- Powiesz mi, dlaczego nie jesteś w Szwecji? - spytała

Tally.

- Bo mi to odradzono - odparł Steven, wciąż dotknięty

tym, co się stało.

Tally wyczuła, w czym rzecz, i postanowiła nie drążyć

tematu.

- To musiał być dla ciebie zawód.

- Ludzie „na najwyższym szczeblu" zapewnili mojego

szefa, że chłopak ma się dobrze i nie cierpi na żadną pa-

skudną chorobę. A skoro tak, nie ma sensu, żebym go od-

wiedzał w klinice... prawda?

- Ty oczywiście jesteś innego zdania - stwierdziła Tally

ze spokojem.

Przerwali rozmowę, by kelner mógł przyjąć ich zamó-

wienie.

" Nadal nie wiem, po co zabrali go do Szwecji i co się

dzieje z resztą dzieci z obozu - rzucił Steven.

- Czy to znaczy, że musisz zamknąć śledztwo, czy mo-

żesz jakoś ominąć ten problem?

- Zgodziłem się tylko nie jechać do Szwecji, ale to był

następny logiczny krok, więc nie jestem pewien, co teraz.

- Mógłbyś porozmawiać z rodziną chłopca - zasugero-

wała Tally.

- Nie mam jego adresu. Już zdobycie jego nazwiska gra-

niczyło z cudem. Jeśli teraz poproszę o adres...

- Zorientują się, co kombinujesz, i mogą to uznać za zła-

manie waszej... dżentelmeńskiej umowy.

- Coś w tym stylu.

- Cóż, nie kijem go, to pałką - powiedziała wesoło Tally.

- Adres mógłbyś dostać w szkole chłopaka.

Steven spojrzał na nią.

- Mówiłeś, że na obozie było sto dzieci?

- Sto ośmioro.

126

127

- Czyli grupy z jakichś dziesięciu szkół, pewnie mniej.

Łatwo sprawdzić, które szkoły wysłały tam uczniów w tym

okresie, a potem ustalić, do której chodził ten chłopak. Nie

powinno być kłopotu z wyciągnięciem jego adresu ze szkol-

nych dokumentów. Musisz mieć tylko dobry pretekst.

- Genialne - stwierdził Steven. - Przypomnij mi, żebym

cię nigdy nie lekceważył.

- Chyba nawet ci to przez myśl nie przeszło... - Tally się

uśmiechnęła.

Podano pierwsze danie - smażony camembert z żurawiną.

- Porozmawiajmy o przyjemniejszych rzeczach - zapro-

ponował Steven. - Słyszałem, że wybierasz się do Francji?

Na koniec miłego wieczoru, pełnego wspomnień z daw-

nych lat, Tally zaprosiła Stevena do siebie na drinka.

- Naprawdę dobrze się bawiłam - powiedziała, kiedy

wróciła z kuchni z dwiema filiżankami kawy i dwoma kie-

liszkami calvadosu. - Postanowiłam zostać przy francuskim

klimacie.

- Mnie też było miło - odparł Steven i uniósł kieliszek

w toaście.

- Za przelotne znajomości - powiedziała Tally, unosząc

swój.

Steven się uśmiechnął. Zrozumiał aluzję.

- Jutro wracasz do Londynu? - spytała.

- Nie, dopóki nie znajdę szkoły Anwara Mubaraka.

Skoro pierwotnie planowali wysłać go do twojego szpitala,

niewykluczone, że to któraś z miejscowych.

- Sprytnie.

- Mogę jutro do ciebie zadzwonić?

- Tak, ciekawa jestem, jak ci pójdzie.

- Nie dlatego chciałbym zadzwonić... - Steven spojrzał

jej w oczy.

Tally się uśmiechnęła.

- Steven... - powiedziała - ...wiem, że mamy się ku so-

bie, ale chyba oboje wiemy, że nic z tego nie będzie... Moje

życie jest tutaj, ty jesteś tylko przejazdem.

- Londyn nie jest aż tak daleko.

- Nic by z tego nie wyszło.

- Mogłoby, gdybyśmy się postarali.

Steven odstawił kieliszek i wziął Tally za ręce. Wyglądała,

jakby toczyła walkę z samą sobą. Rozum mówił jej jedno, cia-

ło - zupełnie co innego. Steven przygarnął ją do siebie i po-

całował. Z początku była ostrożna, ale potem się odprężyła.

Niestety, tylko do chwili, kiedy rozum wziął górę. Położyła

dłonie na piersi Stevena i delikatnie go odepchnęła.

- Nie - powiedziała. - Znam cię ledwie parę dni i jutro

pewnie już cię nie będzie... Było miło i niech tak zostanie.

- Jak uważasz - odparł Steven ze smutkiem. Uśmiechnął

się i lekko pocałował ją w czoło. - Bonne nuit, Madame.

Z samego rana Steven zadzwonił do Pinetops i poprosił

o listę szkół, których uczniowie przebywali na obozie, kie-

dy wystąpiło zagrożenie gruźlicą. W sumie było ich dzie-

więć, w tym jedna w Leicester. Uznawszy ją za główne-

go faworyta, zdobył jej dane teleadresowe w biurze infor-

macji i zadzwonił do sekretariatu. Podał się za urzędnika

Ministerstwa Zdrowia, sprawdzającego uczniów, którzy do-

stali szczepionkę BCG w Pinetops. Zaczął odhaczać na „zie-

lonej liście" kolejne wyczytywane przez sekretarkę nazwi-

ska. Po dwunastym zamilkła.

- I, oczywiście, Anwar Mubarak? - podsunął jej.

- Nie, on nie jest od nas - powiedziała.

- Jest pani absolutnie pewna?

- W życiu o nim nie słyszałam.

- Naprawdę? To ten chłopiec, który zachorował w obo-

zie; myślałem, że to wasz uczeń?

- Na pewno nie. Przykro mi.

128

9 - Biała śmierć

129

Steven zadzwonił do drugiej, najbliższej Leicester szko-

ły, z tym samym skutkiem. Coraz bardziej zdziwiony i sfru-

strowany, próbował w kolejnych i nic. W końcu została tylko

szkoła w Edynburgu, ta, do której chodziła Trish Lyons. Na li-

ście miał już zaledwie dwanaście nazwisk, więc po prostu od-

czytał je sekretarce i poprosił o potwierdzenie, że to ucznio-

wie tej szkoły. Odhaczył wszystkich, po czym powiedział:

- I Anwar Mubarak.

- Nie, on nie jest od nas.

Steven zamknął oczy.

- To chłopiec, przez którego wybuchła panika, ten, któ-

ry zachorował.

- Może i tak, ale nie chodzi do naszej szkoły.

Steven rzucił długopis i wypuścił powietrze. Co tu jest

grane, u licha? Mubarak nie uczęszczał do żadnej z dziewię-

ciu szkół, które wysłały uczniów do Pinetops. Podczas każ-

dej z rozmów Steven celowo wspominał, że cała sprawa za-

częła się właśnie od Mubaraka. Chciał uniknąć powtórki za-

mieszania ze szpitalem, do którego rzekomo przyjęto chłop-

ca i upewnić się, że nie zaszło jakieś „nieporozumienie" co

do jego nazwiska. Liczył na to, że w jednej ze szkół - tej, któ-

rej szukał - go poprawią, ale nic z tego. We wszystkich byli

przekonani, że chodziło o ucznia innej szkoły.

Steven zadzwonił do Tally.

- Wracam do Londynu. Muszę porozmawiać z Johnem

Macmillanem. Anwar Mubarak nie jest uczniem żadnej ze

szkół, które wysłały dzieci do Pinetops.

- Jak to możliwe? Może przekręcili jego nazwisko?

- Nie, sprawdziłem to. We wszystkich szkołach sądzą,

że chory chłopak uczył się gdzie indziej. Teraz przypomi-

nam sobie, że personelowi Pinetops też nie powiedziano, do

której szkoły chodził.

- Dziwne. To przecież nie ma sensu.

- Ma, jeśli chłopak nie istnieje.

130

Co takiego?- wybuchnął John Macmillan, kiedy Steven

wszystko wyjaśnił. - Jak oni śmią wodzić nas za nos? Dali

mi słowo, a ja na tej podstawie obiecałem współpracę.

Steven zastanawiał się nad tym, podczas gdy Macmillan

chodził po gabinecie, dając ujście złości.

- Ściślej rzecz biorąc, nie skłamali - powiedział Dunbar,

skrycie świadom, że tylko dolewa oliwy do ognia. Mafia

z Whitehall to byli ludzie nie z jego bajki i cieszył się, że ich

zdemaskował. - Skoro Mubarak nie istnieje, to nic nie może

mu grozić... Idąc tym samym tropem, nie może być odpo-

wiedzialny za to, co spotkało Keitha Taylora i Trish Lyons...

- Daruj sobie gierki słowne - obruszył się Macmillan. -

Kliniki w Szwecji... prośby z najwyższego szczebla... dwu-

licowe bydlaki.

- Nie wiedzą, że przyłapaliśmy ich na kłamstwie. Może-

my to wykorzystać - powiedział Steven.

Macmillan przestał spacerować.

- Mów dalej.

- Jeśli pójdziesz do Ministerstwa Zdrowia z awanturą,

zanim dowiemy się co knują, znajdą sposób, żeby się z te-

go wykręcić. Zamydlą ludziom oczy bełkotem o problemach

z komunikacją i niefortunnych nieporozumieniach. Skutek

131

będzie taki, że okopią się na swoich pozycjach i przeczekają

najgorsze. A my być może nigdy się nie dowiemy, co wyda-

rzyło się w Pinetops.

- Co zatem proponujesz?

- Nic nie mówimy, pozwalamy im myśleć, że jesteśmy

po ich stronie, a jednocześnie próbujemy ustalić, co na-

prawdę się dzieje.

- Brzmi rozsądnie - stwierdził Macmillan, już trochę

spokojniejszy.

- Podsumujmy - powiedział Steven. - Mamy sto ośmio-

ro dzieci, którym bez wyraźnego powodu podano szcze-

pionkę BCG... o ile to właśnie im podano.

Macmillan przewrócił oczami.

- U kilkorga z nich wystąpiły objawy chorób skóry.

Jedno zmarło na martwicze zapalenie powięzi, choć dia-

gnoza pozostaje niekompletna, bo laboratorium nie może jej

potwierdzić. Ta sama choroba zdaje się rozwijać u innego

dziecka. Myślę, że najpierw powinniśmy ustalić, co podano

tym dzieciom i dlaczego. Może to pomoże nam w odkryciu,

co się z nimi dzieje. Odpowiedź na pytanie „dlaczego?" po-

zostawię tobie.

- Od czego zaczniesz?

- Pinetops ma własną małą przychodnię i zatrudnia

co najmniej jedną wykwalifikowaną pielęgniarkę. Liczę,

że pracownicy ośrodka asystowali przy podawaniu szcze-

pionki, choćby dlatego, że w przeciwnym razie wzbudzi-

łoby to pewne podejrzenia. Pojadę tam i porozmawiam

z nimi, spytam, czy nie zauważyli czegoś niezwykłego.

Potem zajrzę do Edynburga i sprawdzę, co z Trish Lyons.

Przy okazji jeszcze raz porozmawiam z wdową po Scotcie

Haldanie. Myślę, że jej mąż odkrył coś ważnego, o czym

powinienem wiedzieć.

- Coś, przez co zginął? - zasugerował Macmillan.

- Właśnie.

132

W przeciwieństwie do swojej pierwszej wizyty w Pine-

tops, tym razem Steven zastał obóz tętniący życiem, pełen

dzieci, spędzających czas na świeżym powietrzu i uczest-

niczących w kształtujących charakter zajęciach pod okiem

czujnych instruktorów. Steven przystanął, by popatrzeć na

grupę, która przy brzegu jeziora ćwiczyła przewracanie ka-

jaka do góry dnem i z powrotem. Sam nigdy nie przepadał

za tym manewrem - woda zawsze wlewała mu się do nosa -

choć zdawał sobie sprawę, że to niezbędna umiejętność.

Współczuł jednemu z chłopców, który, ku rozbawieniu po-

zostałych, krztusił się i prychał po wykonaniu przewrotu.

Sądząc po akcentach, dzieci były z Londynu.

- Ciągnie tu pana, co? - powitał go kierownik, kiedy

Steven zajrzał przez drzwi.

- Aż chciałoby się znowu być dzieckiem - westchnął

cicho Steven, oglądając się na wodę. - Jezioro wygląda dziś

pięknie.

Kierownik podszedł do niego.

- Nie ma drugiego takiego miejsca. To istny raj. Co mogę

dla pana zrobić tym razem?

Steven spytał, czy mógłby porozmawiać z personelem

przychodni.

- Żaden kłopot. Wiem, że Joan, nasza pielęgniarka, właś-

nie opatruje komuś rozcięte kolano. Zaprowadzę pana.

Steven i kierownik przeszli przez obóz, mijając gromad-

kę dzieci, które wybierały się na spacer po wzgórzach, z ma-

pami i kompasami w rękach.

W przychodni unosił się silny zapach środka odkaża-

jącego. Pielęgniarka właśnie kończyła bandażować kolano

chłopca. Kazała mu przyjść rano na zmianę opatrunku.

- Tylko go nie zamocz, młody człowieku.

- Joan, to doktor Dunbar z Inspektoratu Naukowo-

-Medycznego. Chciałby ci zadać kilka pytań - powiedział

kierownik.

133

- Mam nadzieję, że nie jesteśmy w opałach - stwierdzi-

ła pielęgniarka z uśmiechem.

- Nic z tych rzeczy - odparł Steven. Podziękował skinie-

niem głowy kierownikowi, który wyszedł. - Chodzi o szcze-

pionki BCG, które przed kilkoma miesiącami podano grupie

dzieci z obozu. Czy brała pani w tym udział?

- Tak, pomagałam.

- Znakomicie - ucieszył się Steven. - Miałem nadzieję,

że tak pani powie. Kto przy tym jeszcze był, oprócz pani?

- Niech pomyślę... lekarz i czworo asystentów. Sześ-

cioro, jeśli liczyć mnie i Carol, drugą pielęgniarkę.

- Znała pani tego lekarza?

- Widziałam go pierwszy raz w życiu.

- Czyli nie był stąd?

- Nie. Ktoś wspomniał, że wszyscy przyjechali z Lon-

dynu.

- Nie dosłyszała pani przypadkiem jego nazwiska?

- Chyba Leyton. Tak, przedstawił się jako doktor John

Leyton. Czy coś się stało? Czemu pan o to pyta?

- Nic poważnego - zapewnił Steven, starając się rozwiać

podejrzenia pielęgniarki. - Ale od czasu szczepienia kilkoro

dzieci zachorowało, więc musimy się upewnić, że wszystko

odbyło się zgodnie z przepisami. Takie czasy.

- Mnie pan to mówi? Tony formularzy i cały naród czy-

hający na odszkodowania.

- No właśnie. Rozumiem, że nie zauważyła pani nic

dziwnego w zachowaniu doktora Leytona lub jego ludzi.

- Nie, skąd. Byli bardzo mili.

- Mieli szczepionkę ze sobą czy zamówiliście ją dla nich?

- Przywieźli ją.

- Pamięta pani jakieś szczegóły dotyczące szczepion-

ki... na przykład, co było na etykietach?

- BCG- powiedziała pielęgniarka, jakby mówiła do

idioty.

134

- To już coś - stwierdził Steven z uśmiechem. - Coś

jeszcze? Daty? Nazwa producenta?

Pielęgniarka spojrzała na niego z ukosa.

- Chyba nikt nie sugeruje, że podaliśmy dzieciom złą

szczepionkę?! - wykrzyknęła.

- Nie - westchnął Steven. - Ale oboje wiemy, że w dzi-

siejszych czasach nie można przeoczyć żadnego szczegółu.

- Z przyzwyczajenia sprawdziłam datę ważności. Nie

pamiętam jej, ale była w porządku.

- A producent?

- Przykro mi... chociaż zaraz, nie, była jakaś nazwa...

Zdaje się, że Nichol. Nie jestem pewna, ale to było coś jak

Nichol czy Nichols. Nie przyjrzałam się uważnie.

Steven podziękował pielęgniarce i zapewnił ją, że bar-

dzo pomogła. Wdał się z nią w pogawędkę o jej pracy i ty-

pach urazów, z jakimi spotyka się w Pinetops, ot tak, żeby

podkreślić przyjazny, rutynowy charakter swojej wizyty.

W rzeczywistości miał nadzieję, że dzięki temu nie wspo-

mni o nim w żadnym oficjalnym raporcie.

Przed odjazdem zadzwonił do Inspektoratu z prośbą

o odszukanie firmy Nichol lub Nichols, produkującej szcze-

pionkę BCG. Skontaktował się też z laboratorium w Lon-

dynie, by spytać, czy wyhodowali coś z próbek pobranych

pośmiertnie od Keitha Taylora.

- Nie, nic - padła odpowiedź.

Koło dziewiątej wieczorem Steven dotarł na przedmieścia

Edynburga. Postanowił zatrzymać się tam, gdzie ostatnio,

w Fraoch House. Zadzwonił z pytaniem o pokój i usłyszał, że

„ma szczęście". Uznał, że warto nadal zachowywać dyskre-

cję. Im mniej osób wiedziało, gdzie jest i co robi, tym lepiej.

Zawahał się, zanim zadzwonił do wdowy po Scotcie

Haldanie - było już późno - ale w końcu to zrobił. Przepro-

sił, że ją niepokoi po nocy, i spytał, czy mogliby się rano

spotkać.

135

- Po co? - warknęła Linda Haldane. - Wszyscy nadal

uważają, że mój mąż popełnił samobójstwo. Jeszcze trochę

i sama w to uwierzę.

- Nie mówi pani poważnie.

- Nie. - Kobieta westchnęła.

- Nie wiem, czy to panią pocieszy, ale ja też nie jestem

co do tego przekonany. Dlatego zależy mi, żeby z panią po-

rozmawiać.

Linda znów westchnęła przeciągle.

- Nie, nie sądzę - odparła. - Trzy dni temu włamali mi

się do domu i jeszcze nie zdążyłam posprzątać. Kontakty

z władzami mi zbrzydły. Dość mam policjantów i niekoń-

czących się pytań.

- Bardzo mi przykro - powiedział Steven. - To ostatnie,

czego było pani potrzeba. Ale ja nie jestem policjantem i my-

ślę, że stoję po pani stronie. Pół godziny, tylko o tyle proszę.

- No dobrze - ustąpiła Linda, jakby wbrew temu, co

podpowiadał jej rozsądek. - Niech pan przyjdzie o dziesią-

tej. Pamięta pan adres?

Steven przytaknął.

- Posiedźmy w ogrodzie, póki można - zaproponowa-

ła Linda, zerkając na blado świecące słońce, kiedy Steven

przyjechał punktualnie o dziesiątej. - Poza tym, jeszcze nie

skończyłam sprzątać bałaganu w środku.

- Policja ma jakieś podejrzenia? - spytał Steven.

- Żadnych, poza tym, że to pewnie narkomani, którzy

wiedzieli, że Scott był lekarzem, i myśleli, że trzymał hero-

inę w każdej szafie. Trzeba przyznać, że dokładnie przeszu-

kali dom - dodała gorzko.

- Współczuję. Wiele osób nie zdaje sobie sprawy, jakie

to okropne przeżycie, odkryć, że po domu buszowali obcy.

- Ciągle czuję ich obecność. - Linda wzdrygnęła się mi-

mowolnie. Zostawiła Stevena, by rozkoszował się blaskiem

słońca i śpiewem kosów, sama zaś poszła do kuchni zrobić

kawę.

- Ładny ogród - powiedział, kiedy wróciła.

- Mhm - przytaknęła. - Niestety, długo tu nie pomiesz-

kamy. Będziemy musieli nauczyć się liczyć z każdym pen-

sem, jak mawiała moja babcia.

- Przykro mi, myślałem, że... - zaczął Steven z zakło-

potaniem.

- Ubezpieczenie na życie na ogół nie obejmuje samobój-

stwa - stwierdziła z wyrzutem Linda. - Dlatego jeśli nie ma

pan informacji, że było inaczej... - Przeszyła Stevena stalo-

wym spojrzeniem.

- Dowodów nie mam - przyznał. - Tylko przeczucie, że

nie powiedziano mi wszystkiego o sprawie dzieci z „zielo-

nej listy". Podejrzewam, że właśnie to niepokoiło pani męża,

nie wypadek Trish Lyons.

- Czyli teraz uważa pan, że to był wypadek, nie coś, co

mogło ciążyć Scottowi na tyle, że się zabił?

Steven skinął głową.

- Tak jak pani mąż, jestem przekonany, że to był wypa-

dek - potwierdził.

- To już coś. Jak mogę panu pomóc?

- Mówiła pani, że Scott był bardzo wzburzony po roz-

mowach telefonicznych w sprawie Trish Lyons, ale nie

chciał powiedzieć dlaczego. Pomyślałem, że może od na-

szego ostatniego spotkania coś się pani przypomniało, coś

błahego czy z pozoru nieistotnego. Rozpaczliwie potrzebuję

czegoś, co naprowadziłoby mnie na właściwy trop. Mam te

same niepokojące przeczucia, co pani mąż, ale on najwyraź-

niej wiedział więcej niż ja.

- Bóg mi świadkiem, że chciałabym odpowiedzieć

„tak" - odparła Linda. - Ale nie mogę. Scott niczego mi nie

mówił. Powtarzał, że najpierw musi mieć pewność.

136

137

- Może usłyszała pani coś, kiedy rozmawiał przez tele-

fon? Nazwisko? Nazwę organizacji? Cokolwiek?

- Jak chyba panu wspominałam, skarżył się, że jacyś lu-

dzie robią mu trudności.

- Nic ponadto?

Linda zrobiła niepewną minę.

- Czasem docierały do mnie pojedyncze słowa, kiedy

krzyczał do słuchawki... Raz słyszałam, jak spytał: „Kto to

cholerstwo wyprodukował?", ale nie mam pojęcia, o czym

mówił.

Steven powtórzył ten cytat.

- Ciekawe - powiedział, myśląc o szczepionce. - Nie-

wykluczone, że wiem, o co chodziło.

- Serio?

- Trish Lyons nie jest jedynym dzieckiem, które zacho-

rowało po powrocie z obozu w Krainie Jezior. Oprócz poby-

tu tam jedyne, co je łączy, to fakt, że podano im szczepion-

kę BCG.

- I myśli pan, że Scott coś podejrzewał?

- Niewykluczone. Mało tego: być może nawet ustalił, co

im się stało. Gdyby przypomniało się pani coś jeszcze, pro-

szę dzwonić o każdej porze dnia i nocy. - Steven dał Lindzie

swoją wizytówkę.

- Dobrze. Obiecuję.

Steven nie mógł przyjechać do szpitala dziecięcego

w gorszym momencie. Matka Patricii Lyons, Virginia, wy-

raźnie wzburzona kłóciła się z lekarzami, którzy chwilę

wcześniej powiadomili ją, że będą musieli amputować rękę

Trish, by powstrzymać rozwój infekcji. Steven słyszał pod-

niesione głosy przez drzwi pokoju.

- Jakiej infekcji? - zawołała pani Lyons. - Przecież nic

nie wykryliście. To tylko domysły. Jak to możliwe, żeby roz-

wijało się w niej coś, czego nie możecie nawet wyhodować?

138

Steven dosłyszał tylko niewyraźny szept, po czym Vir-

ginia Lyons wybuchnęła płaczem. Jakiś lekarz wyprowadził

ją z pokoju i oddał w ręce siostry przełożonej, która objęła ją

i zabrała na herbatę oraz kilka ciepłych słów.

W jednym z lekarzy Steven rozpoznał Johna Fieldinga,

człowieka, z którym poprzednio rozmawiał.

- Przyjechałem zobaczyć, co z Trish. Zdaje się, że właś-

nie dostałem odpowiedź - stwierdził.

Fielding pokręcił z rezygnacją głową.

- Laboratorium nie może nic wyhodować - powiedział -

a jej stan się pogarsza. Żadne antybiotyki nie działają. Stoimy

na straconej pozycji. Nawet jeśli matka zgodzi się na ampu-

tację ręki, to jeszcze o niczym nie przesądzi. Odbarwienia

na innych częściach ciała wyglądają równie groźnie.

- To znaczy, że przyczyną nie są zakażenia oparzeń? -

spytał Steven z niepokojem.

- Z początku tak myśleliśmy - odparł Fielding. - Opa-

rzenia często ulegają zakażeniu, ale na pożywkach nie wy-

rosło nic z tego, co powinno, więc zaczynamy mieć wątpli-

wości. Gdyby tylko laboratorium znalazło zarazek odpowie-

dzialny za infekcję, ogromnie ułatwiłoby nam to życie.

Steven skinął głową z myślą, że to samo słyszał od leka-

rzy Keitha Taylora. To nie mógł być zbieg okoliczności.

- Może to martwicze zapalenie powięzi - zasugerował.

- Tak bez przyczyny?

- Ale nie bez precedensu - mruknął Steven pod nosem.

- Chciałby pan ją obejrzeć? - spytał lekarz.

Steven przytaknął. W małym przedsionku włożył maskę

i kitel, po czym wszedł do pokoju, w którym leżała Trish.

Dziewczynka była pod wpływem silnych środków uspoka-

jających.

- Pielęgniarki zdjęły bandaże, żeby uzmysłowić jej mat-

ce skalę problemu. Jeszcze nie założyłyichz powrotem, więc

139

może pan sam wszystko zobaczyć - powiedział Fielding.

Uniósł gazę przykrywającą rękę Trish. Steven skrzywił się

na widok szpecących ją obrażeń.

- Ciało po prostu odpada - stwierdził lekarz. - Nie ma

szans na wyleczenie, a jeśli nie zadziałamy szybko, wda się

gangrena.

Steven skinął głową i lekarz odłożył gazę. Przesunął się

do nóg Trish.

- Obawiamy się, że te miejsca będą następne.

Steven zobaczył odbarwienia na nogach Trish.

- Mogę przyjrzeć im się z bliska? - spytał.

- Proszę bardzo. - Fielding podsunął mu opakowanie

jednorazowych rękawiczek.

Steven już się schylał, kiedy zauważył, że ktoś zagląda

przez okienko z pokoju obok - to była matka Trish, której

blada twarz wymownie świadczyła o przeżywanym przez

nią dramacie. Zajął się badaniem odbarwień: przesuwał pal-

cami po ich powierzchni to w jedną, to w drugą stronę i co

jakiś czas je szczypał.

- Skóra wydaje się w miarę jędrna - ocenił. - Dlaczego

podejrzewa pan zakażenie?

Fielding otworzył paczkę sterylnych mandrynów.

- Niech pan patrzy.

Steven zobaczył, że Trish poruszyła się przez sen, kiedy

lekarz ukłuł ją w miejsce, gdzie skóra wyglądała normalnie,

ale ani drgnęła, gdy mandryn dotknął środka jednego z od-

barwionych płatów.

- Traci czucie w tych miejscach. To zły znak.

- I, o ile pamiętam, nie objaw bielactwa - dodał Steven.

- Zgadza się - przytaknął Fielding.

- Dziękuję panu - powiedział Steven. Ściągnął ręka-

wiczki i wyrzucił je do otwieranego pedałem kosza. Wyszli

razem z pokoju i dołączyli do Virginii Lyons oraz towarzy-

szącej jej siostry przełożonej. Fielding przedstawił Stevena

jako doktora Dunbara, bez podawania szczegółów.

- Pani Lyons podjęła decyzję - zakomunikowała siostra.

- Zgadzam się na amputację - powiedziała Virginia tak,

jakby każde słowo musiała wydrzeć sobie z ust. - Jeśli tylko

tak można ją uratować...

- Obawiam się, że to nasza jedyna szansa.

Virginia ruszyła do wyjścia, ale w progu się odwróciła.

- Po co kłuliście Trish w nogi? - spytała.

- Badanie odruchów - odparł lekarz.

- Doktor Haldane też tak robił - stwierdziła Virginia.

- To względnie rutynowe badanie.

Virginia Lyons była przerażona.

- Dobry Boże, chyba nie myślicie, żeby uciąć jej też no-

gi? - wydyszała.

- Ależ nie, nic z tych rzeczy - zapewnił Fielding, wyraź-

nie zakłopotany.

Siostra przełożona szybko objęła Virginie ramieniem

i wyprowadziła na korytarz. Gdyby matka Trish Lyons zoba-

czyła spojrzenia, jakie wymienili Steven i lekarz, na pewno

nie poczułaby się pewniej.

140

12

Macmillan i Steven długo siedzieli w milczeniu. Wreszcie

ten pierwszy powiedział:

- Sugerujesz, że ktoś z rządu kazał podać przeszło stu

dzieciom trującą substancję pod płaszczykiem szczepienia

przeciwko gruźlicy? Poważnie?

- Wszystko na to wskazuje - przytaknął Steven. - Nie

wierzę, by dostały BCG... nie było powodu im jej podawać.

Dziecko, które rzekomo miało gruźlicę, to mit.

- To co im podali i dlaczego, na litość boską?

- Myślę, że w tych okolicznościach będziesz musiał spy-

tać o to w Ministerstwie Zdrowia. Właśnie dowiedziałem się

od Jean, że nie ma firmy farmaceutycznej o nazwie Nichol

ani żadnej podobnej. A w takim razie dochodzenie utknęło

w martwym punkcie.

Zaniepokojony perspektywą wypowiedzenia wojny wy-

soko postawionym przedstawicielom rządu, Macmillan

wstał i podszedł do okna.

- Boże, czy kiedyś wreszcie przestanie padać? - poskar-

żył się, wpatrzony w pełznący ruch uliczny.

- Tak, jeśli wierzyć ekspertom, którzy przepowiadają

rychłą suszę wywołaną zmianami klimatycznymi - powie-

dział Steven. - Nie, jeśli wierzyć tym, którzy wróżą powo-

dzie i powstanie kąpieliska na miejscu Whitehall.

142

- Jeszcze nie masz czterdziestki, a już taki z ciebie cy-

nik - westchnął Macmillan.

- Proszę tylko o dowody - odparł Steven - a dostaję wia-

rygodnie brzmiący bełkot.

- Masz rację - mruknął Macmillan. - Wiarygodność to

nowa waluta w nauce. Pewnie łatwiej o nią niż o fakty.

Steven nie słuchał. Wychylony do przodu na krześle,

przekrzywił głowę, by odczytać nalepkę na czerwonej tecz-

ce leżącej na biurku Macmillana.

- Nichol! - krzyknął.

- Co znowu? - spytał Macmillan, odwracając się gwał-

townie od okna.

Steven podniósł teczkę z biurka.

- To nazwisko było na fiolkach ze szczepionką.

- Tak nazywał się młody naukowiec zabity w wypad-

ku, o którym mówiłem ci parę tygodni temu. Alan Nichol.

Możliwe, że to zbieg okoliczności...

- No nie wiem. O ile pamiętam, mówiłeś, że pracował

w firmie biotechnologicznej - zauważył Steven. - Mogę? -

Uniósł teczkę. Macmillan skinął głową.

Steven przeczytał raport.

- St Clair Genomics... ciekawe.

- Czekam na ostateczne ustalenia policji w tej sprawie -

powiedział Macmillan.

- Chciałbym to sprawdzić.

- Jeśli dzięki temu uniknę konfrontacji z Ministerstwem

Zdrowia, proszę bardzo.

- Mamy coś oprócz tego? - spytał Steven, podnosząc

cienki raport.

- Poprosiłem Jean, żeby poszukała więcej szczegółów,

a nuż policja odkryła coś dla nas interesującego - odparł

Macmillan i wcisnął guzik interkomu.

- Mam akta - padła odpowiedź Jean Roberts.

143

Steven postanowił przeczytać akta przed wyjściem z bu-

dynku, na wypadek, gdyby musiał poprosić o coś jeszcze. Jak

się okazało, nie musiał. Miał nazwisko kierownika St Clair

Genomics i garść informacji o jego przeszłości, a także na-

zwisko i adres ofiary, Alana Nichola, oraz jego skrócony ży-

ciorys. Był też protokół z oględzin miejsca wypadku, sporzą-

dzony przez miejscową policję przeszło trzy tygodnie wcze-

śniej.

Nichol spacerował z psem wiejską drogą w okolicy Tren-

ton, wsi, w której wynajmował dom ze swoją żoną, Emmą,

kiedy potrącił go samochód. Sprawca uciekł i do tej pory go

nie odnaleziono. Jeden z miejscowych twierdził, że widział

czerwony wóz z napędem na cztery koła pędzący przez wieś

mniej więcej w czasie, kiedy zginął Nichol. Nie zauważył

jednak, kto go prowadził. Steven miał wrażenie, że policja

traktuje to zdarzenie jako wypadek spowodowany przez nie-

trzeźwego kierowcę.

Alan Nichol miał dwadzieścia osiem lat i był absol-

wentem wydziału biologii molekularnej uniwersytetu

w Glasgow. Studia ukończył z wyróżnieniem. Na uniwersy-

tecie w Edynburgu obronił doktorat na temat wpływu ge-

nów na chorobotwórczość wirusów, i następne trzy lata spę-

dził jako pracownik naukowy w Cambridge. Tam zwrócił się

do niego Phillip St Clair, właściciel małej firmy biotechno-

logicznej. St Clair utrzymywał dobre stosunki z wydziałami

nauk biologicznych uczelni, stale poszukując dobrych po-

mysłów i obiecujących badaczy. Robił to we własnym inte-

resie, choć lubił twierdzić, że korzystają na tym obie strony

i że zawsze chętnie dzieli się wiedzą.

Urok i wygadanie St Claira sprawiły, że choć wszy-

scy świetnie wiedzieli, iż jego zainteresowanie ma podło-

że komercyjne, a nie naukowe, na uczelni był akceptowa-

ny. Mimo że sam skończył biologię, od początku planował

zająć się biznesem i wykorzystać ogromne, jego zdaniem,

144

możliwości, jakie dawało zastosowanie biologii molekular-

nej w medycynie. Przed około dziesięciu laty jego ojciec po-

czynił jednorazową inwestycję w przyszłość syna i wyłożył

fundusze na rozruch St Clair Genomics, z zastrzeżeniem, że

Phillip od tej pory będzie radził sobie sam.

Początkowo spółka cienko przędła, ale w ostatnich trzech

latach opracowała kilka drobnych pomocy diagnostycznych

i przyciągnęła inwestorów. Jak dotąd, nie wypuściła na ry-

nek niczego szczególnego. Steven postanowił złożyć nieza-

powiedzianą wizytę w jej siedzibie.

W odróżnieniu od uniwersytetu w Cambridge, który pie-

lęgnował swoją historię w wiekowych kamiennych gma-

chach, siedziba St Clair Genomics była budynkiem na wskroś

współczesnym - funkcjonalnym, o nowoczesnej bryle. Dzikie

wino porastające fasadę nie przyjęło się najlepiej i pomiędzy

pnączami widać było konstrukcję z betonowych płyt. Za to

wnętrze było przestronne i widne, dzięki częściowo prze-

szklonemu dachowi, przez który światło słoneczne pada-

ło na rośliny w małym atrium. „Wypożyczone z Instytutu

Leśnictwa" przeczytał Steven, kiedy usiadł przy jednej

z nich, podczas gdy recepcjonistka sprawdzała, czy Phillip

St Clair jest „wolny".

- Proszę wybaczyć, doktorze Dunbar, ale nigdy nie mia-

łem do czynienia z Inspektoratem Naukowo-Medycznym -

powiedział z nerwowym uśmiechem Phillip St Clair, odda-

jąc Stevenowi legitymację.

- Bo nie było po temu powodu - odparł Steven i w skró-

cie wyjaśnił, czym zajmują się on i jego organizacja.

- Niezły pomysł - skomentował St Clair. - Jest oczywi-

sta potrzeba...

- Naprawdę? Dlaczego pan tak uważa? - wtrącił Steven,

Doskonale wiedział, że St Clair powiedział tak tylko przez

grzeczność, ale postanowił spróbować wyprowadzić go

10 - Biała śmierć

141

z równowagi. Może wtedy dowie się, skąd ta jego nerwo-

wość.

St Clair wzruszył ramionami i rozłożył ręce.

- Technologia błyskawicznie idzie do przodu. Nie moż-

na oczekiwać od policji, żeby nadążała za każdym nowym

odkryciem...

Steven uśmiechnął się i skinął głową.

- Przyznam jednak - ciągnął St Clair - że nie bardzo ro-

zumiem, co pana do nas sprowadza?

- Niedawno w tragicznych okolicznościach zmarł jeden

z pańskich ludzi - wyjaśnił Steven.

- Alan Nichol - potwierdził St Clair. - Potrącił go samo-

chód. - Potarł skroń czubkami palców. - Mam nadzieję, że

drań, który to zrobił, będzie się smażył w piekle. Pijane by-

dlę! Alan był przemiłym chłopakiem i jednym z najtęższych

umysłów swojego pokolenia. Miał przed sobą wspaniałą

przyszłość. To wielka strata. I biedna Emma... byli małżeń-

stwem ledwie rok. Jest zdruzgotana. Szczęście w nieszczę-

ściu, że nie mieli dzieci.

Steven skinął głową. St Clair niczego nie pominął w swo-

jej zaimprowizowanej mowie pogrzebowej. Był jednak moc-

no podenerwowany - splótł ręce na kolanach, starając się

ukryć ich drżenie.

- Nad czym pracował Alan Nichol? - spytał Steven.

- Był jednym z naszych najlepszych badaczy, pierwszo-

rzędnym wirusologiem, a jeśli chodzi o biologię moleku-

larną, w laboratorium nie miał sobie równych. A wie pan,

jedno nie zawsze idzie w parze z drugim. Znałem geniuszy,

którzy nie mieli wystarczających umiejętności praktycz-

nych, żeby wysłać list...

- Nie wątpię, ale nad czym pracował Nichol?

St Clair był wyraźnie zakłopotany.

- Przykro mi, ale tego nie mogę panu powiedzieć.

- Przypominam, że mam prawo o to pytać. - Steven

ruchem głowy wskazał swoją legitymację, wciąż leżącą na

biurku. Zauważył, że na twarz St Claira wystąpił pot.

- Przykro mi, nie mogę nic powiedzieć.

Steven nie lubił odgrywać czarnego charakteru, ale nie

widział innego wyjścia.

- Niestety, muszę nalegać - powiedział. - Możemy to za-

łatwić na posterunku policji, ale miałem nadzieję, że obę-

dzie się bez tego. Jeśli obawia się pan, że wykorzystam to,

co powie, przeciwko jego interesom, mogę zapewnić, że nie

mam takiego zamiaru.

- Nie w tym rzecz - odparł St Clair.

- A w czym?

- Doktorze Dunbar, czy podpisał pan zobowiązanie do

przestrzegania tajemnicy państwowej?

Steven przytaknął.

- Ja też. Badania Alana były tajne.

Steven rzucił St Clairowi zaskoczone spojrzenie.

- Mam przez to rozumieć, że Alan Nichol pracował dla

rządu?

- Nie, dla St Clair Genomics, ale to, co robił, było tajne.

I nadal jest.

Steven zamilkł na chwilę, żeby przetrawić tę informację.

- Wy tam we władzach nie za często rozmawiacie ze so-

bą, co? - spytał St Clair.

- To fakt - przyznał Steven. - Dziękuję, panie St Clair,

bardzo mi pan pomógł.

- Przecież nic panu nie powiedziałem.

- Powiedział pan więcej, niż się panu wydaje - odparł

Steven z szelmowskim uśmiechem.

Steven siedział w samochodzie kilka minut, zanim

odjechał. Choć raz nie mógł narzekać na brak szczęścia.

Przypadkowy rzut oka na dokument na biurku Macmillana

146

147

naprowadził go na trop... trop wiodący do czegoś, co nie

mogło być zbiegiem okoliczności. Nie miał cienia wątpli-

wości, że nazwisko, które pielęgniarka zPinetops widzia-

ła na fiolkach rzekomej szczepionki BCG, było nazwiskiem

Alana Nichola z St Clair Genomics. Nichol opracował coś,

co w zmowie z rządem Jej Królewskiej Mości wstrzyknięto

przeszło setce dzieci.

- Cholerny świat - szepnął Steven. Teraz rozumiał, dla-

czego St Clair był taki podenerwowany. A właściwie nie tyle

podenerwowany, co wystraszony.

Steven rozważał, czy nie porozmawiać z Emmą Nichol,

ale postanowił tego nie robić. St Clair pewnie już do niej za-

dzwonił, żeby przypomnieć, iż ma obowiązek milczeć. Poza

tym wątpliwe, żeby wiedziała, nad czym pracował jej mąż,

skoro było to ściśle tajne. Na razie pozwoli jej opłakiwać go

w spokoju.

Steven spojrzał na teczkę leżącą na siedzeniu obok

i sprawdził nazwisko oraz adres świadka, który twierdził, że

w porze wypadku widział w okolicy czerwony wóz z napę-

dem na cztery koła. Maurice Stepney, Apple Cottage Row 1,

Trenton. Jeszcze tylko rzut oka do atlasu samochodowego,

który trzymał w kieszeni na oparciu fotela pasażera, i Steven

ruszył do Trenton.

O trzeciej po południu wioska wyglądała na uśpioną.

Dookoła nie było żywej duszy, wszędzie cisza; nie było sły-

chać nawet szczekania psa. Steven jechał powoli, wypatrując

Apple Cottage Row. Porsche źle znosi jazdę na niskich obro-

tach silnika, musiał więc od czasu do czasu lekko dodać ga-

zu, by nie zalać świec. Za każdym razem kiedy przyspieszał,

miał wyrzuty sumienia, że burzy niezmącony spokój wioski.

Dopiero kiedy skręcił na Apple Cottage Row, zobaczył pierw-

szego człowieka, mężczyznę pracującego w ogródku domu

u wylotu ulicy. Z bliska Steven dostrzegł, że to dom z nume-

rem l. Mężczyzna oparł się na motyce i spojrzał na porsche.

- Maurice Stepney? - spytał Steven, kiedy wysiadł z sa-

mochodu.

- A kto chce wiedzieć? - odparował mężczyzna.

Dobry Boże, pomyślał Steven. Dlaczego wszyscy w dzi-

siejszych czasach zachowują się jak zbiegli mordercy?

Wylegitymował się i wyjaśnił, kim jest.

- Chodzi o wypadek, który zdarzył się kilka tygodni temu.

- A co, złapaliście drania?

- Niestety nie. Chciałem spytać, czy nie przypomniał

pan sobie czegoś jeszcze o podejrzanym samochodzie?

- O co chodzi? - spytała niska, pulchna kobieta, która

wyszła z domu, wycierając dłonie w fartuch. Nie przedsta-

wiła się, ale Steven domyślił się, że to pani Stepney.

- Pan pyta o tamten wypadek. Chce wiedzieć, czy coś mi

się przypomniało.

- A coś w ogóle pamiętasz? - zdziwiła się kobieta. -

Zwykle zapominasz, jaki mamy dzień.

- Tak czy owak - Stepney wbił wzrok w buty, by ukryć

irytację - nie umiem panu powiedzieć nic więcej niż to, co

powiedziałem policji. To był czerwony wóz z napędem na

cztery koła, jechał szybko, nie był stąd. Nigdy wcześniej go

nie widziałem.

- A ja ci tłumaczę, że to ten sam czerwony samochód,

który widziałam tydzień wcześniej pod pocztą - wtrąciła się

żona Stepneya, czym natychmiast ściągnęła na siebie uwa-

gę Stevena.

- Nonsens - stwierdził Stepney.

- Stał tam w dwa ostatnie czwartki, kiedy byłam u El-

len. - Spojrzała na Stevena. - Ellen to moja przyjaciółka.

Mieszka przy poczcie. Co czwartek wpadam do niej na her-

batę i pogaduchy. Jej Bill wychodzi wtedy do klubu.

- Babskie gadanie - powiedział Stepney. - Nie poznała-

byś samochodu z napędem na cztery koła, nawet jakby cię

przejechał.

148

149

- Mówiłam tylko, że był czerwony.

- Jak dwadzieścia milionów innych - prychnął jej mąż.

- Powiedziała pani o tym policji? - spytał Steven.

- Ten mówił, że nie warto. - Pani Stepney wskazała ru-

chem głowy na męża.

- Gdzie dokładnie jest poczta? - zagadnął Steven.

Stepneyowie zaczęli dawać wskazówki jednocześnie. Na

szczęście, Steven zdołał wydedukować, w którą stronę ma

jechać.

- Ogromnie dziękuję, bardzo mi państwo pomogli. -

Wsiadł do samochodu, zostawiając Stepneyów kłócących

się w ogródku.

Zatrzymał wóz tuż za uliczką w pobliżu poczty i wjechał

na nią tyłem. Zauważył, że ma stąd doskonały widok na

Elm Street, a sam jest praktycznie niewidoczny. Nazwa Elm

Street brzmiała znajomo. To tam... Jeszcze raz zajrzał do

akt. To tam mieszkali Nicholowie... Sprawdził datę śmier-

ci Nichola. Szybko obliczył w pamięci, że to był czwartek.

Zaklął szeptem. Wszystko układało się w logiczną ca-

łość. Osoba lub osoby, które siedziały w czerwonym samo-

chodzie, kiedy pani Stepney w czwartkowy wieczór od-

wiedzała przyjaciółkę, obserwowały Alana Nichola, by po-

znać jego rozkład dnia. Ustaliwszy, o której wyprowadza

psa na spacer i którędy chodzi, wyjechały mu na spotkanie.

Niewykluczone, że Alan Nichol został zamordowany.

13

Nie pierwszy raz w ciągu swojej kariery w Inspektoracie

Naukowo-Medycznym Steven z niechęcią odnosił się do

zebranych przez siebie dowodów. Nie lubił tego uczucia,

bo zdawało się podważać wszystko w co wierzył. Już daw-

no przestał się łudzić, że rząd Jej Królewskiej Mości jest

ponad angażowanie się w podejrzane lub, co gorsza, nie-

legalne operacje. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że kiedy

w grę wchodzi bezpieczeństwo kraju, władze muszą być tak

bezwzględne, jak ich potencjalni wrogowie. Jednak Steven

wciąż chciał wierzyć, że pracuje dla „tych dobrych". Tyle

że rozróżnienie to z biegiem czasu coraz bardziej się roz-

mywało.

Eksperyment przeprowadzony na niczego nieświado-

mych uczniach za przyzwoleniem rządu, a do tego zabój-

stwo naukowca - tego już było za wiele. Czy Nichol prze-

straszył się tego, co robił, i postanowił to ujawnić? Czy

z tego powodu go uciszono? Czy Scott Haldane zginął, bo

podejrzewał, że dzieje się coś nieetycznego, a może nawet

nielegalnego? Steven nigdy nie wierzył, by rząd posuwał

się do zlecania zabójstw; z drugiej strony, nie był do końca

151

przekonany, że doktor David Kelly* rzeczywiście popeł-

nił samobójstwo. Postanowił z samego rana sprawdzić stan

zdrowia wszystkich dzieci z „zielonej listy". Jeśli u innych

wystąpiły te same objawy, co u Keitha Taylora i Trish Lyons,

koniec z dyskretnym śledztwem. Czy to mu się spodoba,

czy nie, Macmillan będzie musiał zażądać wyjaśnień od

Ministerstwa Zdrowia. Inna sprawa, jaką otrzyma odpo-

wiedź... Steven zadrżał na myśl, że ktoś może uznać, iż za-

miast jej udzielić, korzystniej będzie rozwiązać Inspektorat.

Zadzwonił do Tally.

- Co słychać? Gdzie jesteś?

Ku zadowoleniu Stevena, telefon od niego wyraźnie ją

ucieszył.

- Pod Cambridge. Chciałem usłyszeć twój głos.

- To miłe - powiedziała Tally: - Cieszę się, że zadzwoni-

łeś. Co mogę dla ciebie zrobić? - spytała z przekorą.

- Wszystko, na czym opierałem moje życie, wali się

w gruzy i pomyślałem, że mogłabyś pomóc...

- Jak?

- Mocny drink i ramię, na którym mógłbym się wypła-

kać, to dobry początek.

- Przecież jesteś w Cambridge.

- Mam porsche.

Tally się roześmiała.

- No dobrze, przyjeżdżaj - powiedziała - ale jeśli nie

wyrobisz się przed dziesiątą, to nawet nie dzwoń do drzwi.

Jutro mam ciężki dzień.

- Już jadę.

* David Kelly (1944-2003) - brytyjski ekspert rządowy ds. bro-

ni masowego rażenia; anonimowe źródło informacji BBC, które

oskarżyło rząd Tony'ego Blaira o zmanipulowanie raportu o irac-

kiej broni masowego rażenia w celu uzasadnienia inwazji na Irak.

Niedługo po upublicznieniu jego personaliów popełnił samobój-

stwo (przyp. red.).

Steven wcisnął guzik domofonu Tally kilka minut po

wpół do dziesiątej i w nagrodę usłyszał, że może wejść.

Wbiegł schodami na górę i zastał ją w drzwiach, opartą

o framugę z rozbawionym uśmiechem na twarzy. Lekko po-

kręciła głową.

- Jak na kogoś, komu życie wali się w gruzy, całkiem

sprawnie się ruszasz...

- Z Dunbarów zawsze były twarde chłopy. - Steven

uśmiechnął się, wziął ją w ramiona i mocno uściskał. -

Cieszę się, że cię widzę.

- I nawzajem.

Tally nalała mu duży dżin z tonikiem i dopełniła swój

kieliszek winem.

- A teraz - powiedziała, siadając obok niego na kana-

pie - opowiedz cioci Tally, co się stało...

Steven uśmiechnął się cierpko.

- Próbuję podchodzić do tego na luzie, ale to śmiertel-

nie poważna sprawa. Nie żartowałem, kiedy mówiłem ci, co

czuję. Jakby ziemia usuwała mi się spod nóg...

Tally poznała po nim, że rzeczywiście przechodzi jakiś

kryzys.

- Mów dalej - zachęciła go.

Powiedział jej, co odkrył i wydedukował, a na koniec

przyznał:

- Innego wytłumaczenia nie widzę.

- Ale to skandal - wybuchnęła Tally. - Doświadczenia

na dzieciach? W głowie się nie mieści.

- Kiedy prawda wyjdzie na jaw, na pewno okaże się, że

nie było to nic aż tak strasznego - odparł Steven. - Ot, ktoś

chciał dobrze, ale skrewił... tak to zwykle jest z naszym rzą-

dem. .. ale dwa zabójstwa, żeby to zatuszować? To już szczyt

wszystkiego.

- Nie możesz być pewien, że tych ludzi zamordowano -

zauważyła Tally.

152

153

- Nie, ale wszystko na to wskazuje.

- Domyślasz się, co podali dzieciom?

Steven pokręcił głową.

- Coś, co miało być dla nich dobre - wyrecytował.

- Jak szczepionka?

- Jak szczepionka - przytaknął Steven. - Tyle że trudno

sobie wyobrazić, jak szczepionka mogła spowodować to, co

zobaczyłem. Widziałaś kiedyś chorego na martwicze zapa-

lenie powięzi?

- Nie, dzięki Bogu. Nigdy.

- I lepiej, żebyś nie zobaczyła.

- Ale jeśli wszystkiemu winna jest ta „szczepionka", po-

zostałe dzieci też są zagrożone.

- Tego się właśnie obawiam - powiedział Steven. - Rano

sprawdzę, co z nimi.

- A jeśli zachorowały następne?

- Będziemy mieli kataklizm na skalę ogólnokrajową...

To się może skończyć upadkiem rządu... jeśli do tego do-

puszczą.

Tally spojrzała na niego.

- Chcesz powiedzieć, że jeśli już zamordowali dwóch

ludzi, żeby to zatuszować, mogą zabić kolejnych?

- To właśnie nie mieści mi się w głowie. Myślałem, że

pracuję dla tych dobrych...

- Rozumiem - wymamrotała Tally w zamyśleniu i od-

wróciła wzrok.

- Nikt nie wie, że tu jestem - zapewnił Steven. - Nikt

z mojego otoczenia nie wie, że istniejesz. Jesteś bezpieczna.

Tally uśmiechnęła się z lekkim zakłopotaniem.

- Czytasz w moich myślach - powiedziała.

- A ty w moich? - spytał Steven i wziął ją za ręce.

- Steven... myślałam, że zgodziliśmy się, że to nie jest

dobry pomysł...

- Ja uważam, że doskonały.

- Ach tak. I będę cię widywać tylko przy okazji ogólno-

krajowych kryzysów?

- Jeśli oboje będziemy tego chcieli, może nam się udać...

- Steven...

Przyciągnął ją bliżej. Pierwszy, nieśmiały pocałunek

wzniecił namiętność, która rozpaliła ich oboje.

- Szlag by to... - mruknęła Tally, obejmując Stevena. -

Rano będę tego żałować...

- Dzień dobry - powiedział Steven, niosąc kawę roze-

spanej Tally, która jeszcze leżała w łóżku.

- O Boże - przeraziła się. - Która godzina?

- Parę minut po szóstej.

Tally odetchnęła.

- Przez chwilę bałam się, że powiesz „dziewiąta".

Steven pocałował ją lekko w czoło.

- Żałujesz? - spytał.

Tally uśmiechnęła się i wyciągnęła ręce, by dotknąć jego

twarzy.

- Je ne regrette rien.

- To dobrze.

- Czemu tak wcześnie wstałeś?

- Muszę iść.

- Więc już się żegnamy? - Tally była zawiedziona.

- Wiesz, że to nie tak - zapewnił Steven. - Zadzwonię

później, dobrze?

- Wieczorem. Mam ciężki dzień. Jedziesz do Londynu?

Steven skinął głową.

- Nie tylko ciebie czeka ciężki dzień - stwierdził ze

smutkiem.

Steven miał nadzieję, że zdąży dojechać do autostra-

dy Ml przed porannymi korkami. Na ulicy przed blokiem

Tally było w miarę spokojnie. Uznał, że to dobry znak, choć,

154

155

kiedy rozglądał się przed przejściem przez jezdnię, zauwa-

żył, że jakieś sto metrów dalej stoi ciemnoszary jaguar se-

dan. W środku siedziało dwóch mężczyzn. Steven uśmiech-

nął się pod nosem na to spostrzeżenie, przypominając sobie,

jak jego żona, Lisa, zawsze wypominała mu, że tak napraw-

dę nigdy nie schodzi ze służby. Dwaj mężczyźni siedzący

w zaparkowanym samochodzie to zawsze widok godny od-

notowania; zazwyczaj oznaczało to, że kogoś obserwują.

Czy byli policjantami w nieoznakowanym radiowozie, czy

prywatnymi detektywami sprawdzającymi, kto z kim sypia,

nie miało żadnego znaczenia. Najważniejsze, że na pewno

nie interesował ich Steven. Nikt nie wiedział, że tu jest.

Steven poczuł dreszcz niepokoju, kiedy zauważył, że ja-

guar ruszył kilka sekund po nim i trzyma się jakieś sto me-

trów za porsche. Był pewien, że wcześniej nikt go nie śledził.

Nawet on sam nie wiedział, że przyjedzie do Leicester; zde-

cydował się dopiero, kiedy zadzwonił do Tally z Trenton. Na

spokojnych wiejskich drogach prowadzących do autostrady

zauważyłby śledzący go samochód. To musi być zbieg oko-

liczności. Lada moment tamci skręcą, a on przypomni sobie

słowa Lisy o tym, że widzi oprychów za każdym rogiem. Ale

tak się nie stało. Jaguar wjechał na Ml i ruszył na południe

za Stevenem.

Dunbar tłumaczył sobie, że nie ma w tej sytuacji nic po-

dejrzanego. Mężczyźni pewnie wyszli z innego budynku

przy tej samej ulicy wtedy kiedy on, i też jechali do Londynu.

Przyspieszył do setki i włączył automatyczne utrzymywanie

prędkości. Korciło go, by dodać jeszcze więcej gazu, ale je-

go samochód działał na patrole drogówki jak magnes, a nie

chciał dostać następnego mandatu. Jaguar nadal trzymał się

za nim, podczas gdy obok, na prawym pasie, śmigały mon-

dea i vectry handlowców z całego kraju.

Steven doszedł do wniosku, że może kierowca jaguara,

tak jak on, tylko przestrzega przepisów. Po co ktoś miałby

śledzić go do Leicester i z powrotem? Poza tym był pewny,

że nikt nie wie, gdzie spędził ostatnią noc.

Rzucił okiem w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, czy

między nim a jaguarem nie ma jakiegoś samochodu, i zdjął

nogę z pedału gazu. Jaguar szybko go dogonił. Steven odczy-

tał jego rejestrację. Znów przyspieszył i przekazał numer do

Inspektoratu. Trzy kilometry dalej usłyszał:

- Ciemnoszary jaguar, właściciel Geoffrey Slessor, za-

mieszkały na Greenhill Avenue w Dover.

- Dzięki - rzucił Steven. Zastanawiał się, czy nie zgło-

sić, że jest śledzony, ale postanowił się wstrzymać, bo jesz-

cze nie miał pewności. Pora na ostatni sprawdzian, pomy-

ślał. Zaczekał do chwili, aż znalazł się na długim odcin-

ku pustej drogi, zredukował bieg i wcisnął gaz do dechy.

Porsche wystrzeliło naprzód jak błyskawica. Steven z cięż-

kim sercem zobaczył, że jaguar też przyspieszył. Zdjął nogę

z gazu, żeby zejść do setki. Spodziewał się, że jaguar zrobi

to samo, ten jednak nie zwolnił, tylko zjechał na prawy pas.

Kiedy zrównali się ze sobą, Steven zerknął w bok i zobaczył,

że okno od strony pasażera jaguara się otwiera. Obawa, że

zza szyby wyłoni się lufa pistoletu, prysnęła, gdy jaguar mi-

nął go, a potem wjechał przed niego. Steven przygotował się

na gwałtowne hamowanie. Zamiast tego, w powietrzu nagle

zaroiło się od metalicznych przedmiotów wyrzuconych z ja-

guara. W słońcu zalśniły ostre kolce. Zanim Steven zdążył

zareagować, grube opony porsche przetoczyły się po nich

i eksplodowały. Samochód wypadł na twarde pobocze, wje-

chał na wał, oderwał się od ziemi, opisał w powietrzu łuk,

po czym przekoziołkował po łące i wylądował na dachu.

Steven był zdezorientowany, ale przytomny, a zapach pa-

liwa mówił mu, że trzeba uciekać, i to szybko. Pierwsze, co

musiał zrobić, to wyswobodzić się z duszącego uścisku po-

duszek powietrznych i odpiąć pasy. Przez jedną koszmarną

chwilę myślał, że jego lewa noga uwięzła w zdeformowanym

156

157

metalu; wyginał ją i wykręcał tak długo, aż w końcu ją wy-

dobył, choć bez buta. Dzięki Bogu, że włożył pantofle bez

sznurowadeł.

Nie mógł wyjść od strony kierowcy, bo ten bok auta naj-

bardziej ucierpiał przy twardym lądowaniu, ale po stro-

nie pasażera była luka, przez którą widział zieloną trawę.

Postanowił się tam dostać, a potem przecisnąć przez szcze-

linę głową do przodu - co przy jego potężnej sylwetce nie

było łatwe - dodatkowo dopingowany przez strach wywo-

łany coraz silniejszym zapachem paliwa. Wyprofilowane fo-

tele, tak przydatne przy braniu zakrętów na dużej szybko-

ści, w obecnej sytuacji koszmarnie krępowały ruchy. Pot lał

mu się po twarzy i mieszał z krwią z płytkich skaleczeń, ale

Steven wreszcie zdołał się obrócić i wsunąć głowę w lukę.

Zaczerpnął haust świeżego powietrza. Przeżył kolejną trud-

ną chwilę, kiedy jego bark utknął w szczelinie, ale w koń-

cu wyswobodził go nadludzkim wysiłkiem, rozrywając wy-

ściółkę ramienia marynarki. Wreszcie wyciągnął nogi z wra-

ku samochodu i padł twarzą na ziemię.

W obawie przed rychłym wybuchem odturlał się od sa-

mochodu i wdrapał na mały pagórek. Tam położył się i za-

czął obserwować. Po kilkunastu sekundach od strony au-

tostrady nadbiegli dwaj mężczyźni. Steven nie wiedział,

czy to świadkowie wypadku, którzy przyszli z pomocą,

czy ci dwaj z jaguara. Postanowił nie ruszać się z miejsca.

Przeczołgał się za kępę trawy, żeby się ukryć i mocno przy-

warł do ziemi.

Jeden z mężczyzn niósł plastikowy pojemnik. Obaj wy-

raźnie mieli nie podchodzić za blisko. Steven był za dale-

ko, by dosłyszeć, co do siebie mówią. Jeden padł na kola-

na, jakby próbował zobaczyć, czy ktoś jest w samochodzie.

Spojrzał na wspólnika i niepewnie wzruszył ramionami, po

czym narysował w powietrzu coś na kształt dużego balonu.

Chodziło o poduszkę powietrzną, zasłaniała mu widok.

Mężczyzna wstał i dołączył do swojego towarzysza. Obaj

rozejrzeli się. Steven przycisnął twarz do ziemi, przypomi-

nając sobie niezliczone sytuacje, w których musiał robić to

samo.

Kiedy uznał, że zagrożenie minęło, uniósł głowę i zoba-

czył, że mężczyzna z pojemnikiem otwiera go i chlusta za-

wartością do wnętrza porsche. Był wyraźnie zdenerwowa-

ny, stąpał jak po rozżarzonych węglach. Ledwie opróżnił

pojemnik, pospiesznie się wycofał i razem ze wspólnikiem

kucnęli dwadzieścia metrów od samochodu. Osłonili twarze

przedramionami w oczekiwaniu na eksplozję.

Mijały sekundy. Ciszę mąciły tylko odgłosy kurczącego

się metalu porsche, nad którym unosił się obłok niebieskie-

go dymu. Słabe wycie syren w oddali pogłębiało nerwowość

mężczyzn. Było coraz bardziej oczywiste, że jeden z nich

będzie musiał podpalić wrak.

Steven, który czuł na policzku lekki podmuch, rozumiał

ich dylemat. Wiatr rozwiewał wysoce wybuchową mieszan-

kę powietrza z benzyną, zanim mogła osiągnąć poziom kry-

tyczny. Patrzył, jak mężczyźni podchodzą razem do samocho-

du, by własnoręcznie podpalić zalany paliwem wrak, a razem

z nim, jak sądzili, Stevena Dunbara. Byli może trzy metry od

porsche, kiedy Steven poczuł, że wiatr ucichł, i otworzył sze-

roko oczy. Mężczyźni wyraźnie nie zdawali sobie w pełni

sprawy z roli, jaką w ich planach odgrywał wiatr. Steven zdą-

żył tylko pomyśleć, że zaraz sprawiedliwości stanie się za-

dość, gdy porsche eksplodowało. W górę strzelił słup ognia

i płonące paliwo dosięgło niedoszłych zabójców. Siła wybu-

chu odrzuciła ich kilkanaście metrów od kryjówki Stevena.

Żaden się nie ruszał, kiedy trawiły ich płomienie. Steven

uznał, że zginęli w momencie wybuchu. Powietrze wypełnił

swąd zwęglonych ciał, mieszający się z silnym zapachem pa-

liwa i tlącej się trawy.

158

159

14

Steven zauważył krzątaninę na wale, na który wyleciał z au-

tostrady, nieomylny znak, że przyjechały służby ratowni-

cze. W mgnieniu oka podjął decyzję, że w tej chwili nie chce

uczestniczyć w policyjnym dochodzeniu. Potrzebował czasu

i oddechu, by ustalić, co jest grane; nie mógł sobie pozwo-

lić na to, by ugrzęznąć w rutynowych czynnościach policji.

Sturlał się ze wzniesienia, za którym się ukrywał, do rowu

biegnącego wzdłuż łąki. Truchtał na ugiętych nogach przed

siebie, dopóki nie uznał, że wystarczająco oddalił się od

miejsca wypadku; wtedy wyprostował się i wybadał sytu-

ację. Kilkaset metrów dalej, za wąską szosą, stał wiejski dom.

Steven ruszył w stronę prowadzącej do niego polnej drogi,

w nadziei, że będzie tam jakaś tabliczka. Była. Informowała,

że Steven znajduje się na terenie gospodarstwa Moorfields.

Rozejrzał się. Okolica była pagórkowata, ale kilkaset metrów

na południe od domu wypatrzył płaską łąkę. Wyjął komórkę

i zadzwonił do Inspektoratu. Teraz się przekona, na ile można

sobie pozwolić po ogłoszeniu kodu czerwonego.

- Chcę, żeby przyleciał po mnie helikopter, najszybciej

jak to możliwe. Będę na łące jakieś pół kilometra na połu-

dnie od farmy Moorfields, na wschód od Ml w kierunku po-

łudniowym od Leicester.

- Dokąd ma cię zabrać? - spytał spokojnym głosem ofi-

cer dyżurny.

- Do Londynu.

- Coś jeszcze?

- Niech na miejscu czeka samochód, żeby zabrać mnie do

Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Uprzedźcie też sir Johna.

- Robi się. Zaraz oddzwonię i podam ci spodziewany

czas przylotu helikoptera.

Steven złożył telefon. Nie pierwszy raz, odkąd przyszedł

do Inspektoratu, miał powód być wdzięczny Macmillanowi

za to, jak zarządzał swoją organizacją. Jeśli chodziło o wspar-

cie dla śledczych w terenie, wszystko działało jak w szwaj-

carskim zegarku. Zadaniem administracji Inspektoratu było

pomagać ludziom na pierwszej linii frontu, a nie, jak w przy-

padku wielu innych agencji rządowych, traktować ich wy-

łącznie jako źródło informacji do raportów i formularzy.

Macmillan werbował najlepszych fachowców. Bezgra-

nicznie ufał ich ocenie sytuacji i kiedy o coś prosili, dosta-

wali to. W przypadku ogłoszenia kodu czerwonego, bez za-

strzeżeń. Na ewentualne rozliczenia był czas po zakończe-

niu śledztwa.

Steven zszedł z szosy i schował się w kępie drzew na

najdalej wysuniętym na południe krańcu łąki. Wykorzystał

ten czas, by przemyśleć to, co się stało, i obejrzeć swoje ob-

rażenia. Stwierdził, że dopisało mu wyjątkowe szczęście -

wyszedł niemal bez szwanku z wypadku, który na pewno

do końca życia będzie go nawiedzał w koszmarach. Jeden

z wielu, pomyślał Steven i zdobył się na cierpki uśmiech.

Zaraz jednak ogarnęła go gorycz i zaczął się zastanawiać,

komu naraził się tym razem. Był już w podobnych sytu-

acjach, ale wtedy doskonale wiedział, kim jest wróg. Nieraz

też czekał na ewakuację czy to z dżungli, czy to z pustyni,

ale z angielskiej prowincji - nigdy.

Zadzwonił telefon.

160

11 - Biała śmierć

161

- Helikopter ratownictwa morskiego leci z Hunstanton.

Spodziewany czas przybycia trzydzieści pięć minut.

- Zrozumiałem - odparł Steven.

- Sir John będzie na ciebie czekał.

Żeby umilić sobie oczekiwanie, Steven położył się na ple-

cach i patrzył na płynące po niebie obłoki. Pomyślał o Tally

i Jenny, osobno i razem... razem i osobno... snuł przyjem-

ne marzenia o życiu rodzinnym, wycieczkach, piknikach,

Bożych Narodzeniach, wakacjach w słońcu... Chryste! - po-

myślał nagle i już w pełni skoncentrowany przewrócił się na

brzuch. Tally może być w niebezpieczeństwie. Zmusił się,

by pomyśleć logicznie. Zabójcy z jaguara wiedzieli, gdzie

zatrzymał się na noc w Leicester... ale obaj już nie żyli.

Zapewne to jego śledzili, a Tally ich nie interesowała, ale

wątpliwości pozostawały. Jeśli jego wrogowie, kimkolwiek

byli, podejrzewają, że powiedział Tally coś, co ich dotyczy...

może jej grozić niebezpieczeństwo. Będzie musiał załatwić

jej ochronę do czasu, aż ustali, co jest grane. Z zamyślenia

wyrwał go dźwięk wirnika. Wybiegł na otwarty teren, by dać

sygnał nadlatującemu helikopterowi.

- Wielkie dzięki chłopaki - powiedział Steven, kiedy ra-

townicy wciągnęli go do środka.

- Cała przyjemność po naszej stronie, panie doktorze - od-

parł operator wciągarki i zamknął drzwi. - Lepsze to niż cze-

kać, aż jakiś dureń wypłynie w morze w plastikowym ponto-

nie. - Widząc, w jakim Steven jest stanie, mężczyzna otworzył

apteczkę. - Doprowadzimy pana do porządku - stwierdził.

Z oczyszczonymi ranami i sińcami, i założonymi, gdzie

trzeba, opatrunkami, w kurtce od ratowników, która zastąpi-

ła jego porwaną marynarkę, Steven wyskoczył ze śmigłowca.

Zgięty wpół pod naporem prądu zstępującego, w za dużych

butach wojskowych, które dostał od operatora wciągarki,

pobiegł chwiejnie do czekającego samochodu. Odwrócił się

i pomachał z wdzięcznością załodze helikoptera. Ratownicy

odpowiedzieli mu tym samym. Potem maszyna oderwała się

od ziemi i, w mocnym przechyle na lewy bok, wzbiła się

w niebo.

- Oby to było dobre - powiedział Macmillan, gdy Steven

wszedł do jego biura.

- Słowo „dobre" jest tu nie na miejscu - odparł Steven. -

Zanim przejdziemy do innych spraw, chcę, żeby doktor

Natalie Simmons z Leicester dostała policyjną ochronę...

dyskretną. Ma o niczym nie wiedzieć. Na tym etapie to tylko

środek ostrożności.

- Adres? - spytał Macmillan, podnosząc słuchawkę.

Steven podał mu adresy domu i miejsca pracy Tally.

Załatwiwszy sprawę, Macmillan spojrzał na Stevena.

- No i?

Dunbar opowiedział mu o wszystkim, co się wydarzyło aż

do momentu zamachu na jego życie. Widział, jak Macmillan

coraz bardziej posępnieje.

- Przeszło stu dzieciom wstrzyknęli coś, co może je za-

bić? - wybuchnął szef Inspektoratu, jakby nie wierzył włas-

nym uszom.

- Coś, co powstało w St Clair Genomics. Zamordowano

już dwóch ludzi, żeby to ukryć. Ja byłbym trzeci, gdyby nie

łut szczęścia... Mówi się, że kto sieje wiatr, zbiera burzę, ale

w moim przypadku to brak wiatru załatwił sprawę.

- Daruj sobie wisielczy humor... Skąd wiedzieli, gdzie

byłeś tej nocy? Nawet my tego nie wiedzieliśmy.

Steven pokręcił głową.

- Nie mam pojęcia. Sam nie wiedziałem, gdzie będę, do-

póki... - Urwał w pół zdania. - Samochód! - wykrzyknął. -

Wiedzieli, gdzie był samochód, nie gdzie byłem ja.

Szef patrzył na niego bez wyrazu.

- Porsche miało lokalizator na wypadek kradzieży. Poz-

wolisz? - Steven zadzwonił z telefonu Macmillana do firmy

162

163

zajmującej się namierzaniem samochodów. Przedstawił się

i, kiedy o to poprosili, szczegółowo opisał swój wóz.

- Czy już wszystko w porządku? - padło pytanie.

- W jakim sensie? - ostrożnie spytał Steven.

- Zgłosił pan kradzież samochodu, a kiedy podaliśmy

jego współrzędne, powiedział pan, że już wszystko gra, że to

było nieporozumienie.

- Tak... dziękuję, oczywiście... pomyślałem tylko, że za-

dzwonię i przeproszę za kłopot.

- To żaden kłopot. Od tego jesteśmy.

- Wykorzystali samochód - oznajmił Steven Macmil-

lanowi. - Zgłosili jego kradzież. Firma namierzająca poin-

formowała ich, gdzie jest.

Macmillan skinął głową.

- O ile mnie pamięć nie myli, nadajnik GPS już raz ura-

tował ci życie, kiedy dzięki niemu odnalazła cię policja.

Steven się uśmiechnął.

- Cóż, przynajmniej wiemy, jak to się stało... teraz mu-

simy tylko ustalić, kto to zrobił i dlaczego.

- Zwołam spotkanie na najwyższym szczeblu - stwier-

dził Macmillan. - Dość wykrętów. Ktoś będzie się gęsto

tłumaczył. Ale najpierw trzeba wszystko wyjaśnić policji

z Leicester i spróbować zidentyfikować sprawców.

- A jeśli okaże się, że to ludzie z MI5, którzy działali na

zlecenie rządu Jej Królewskiej Mości? - spytał Steven.

- Aż strach pomyśleć.

- Prawdę mówiąc, tylko o tym myślę.

- Lepiej weź broń. Niech Jean to załatwi. Na razie się nie

wychylaj. Odezwę się, gdy ustalę termin spotkania.

Steven wstał, by wyjść.

- A co z ochroną pani Simmons? - zagadnął Macmillan.

- Nie zwalniaj jej, dopóki nie dowiemy się czegoś więcej

o tym, co się stało i dlaczego.

- W porządku. A propos, Jean wspominała, że ma coś

dla ciebie - rzucił Macmillan, kiedy Steven otwierał drzwi.

- To przyszło dziś rano - oznajmiła Jean, gdy Steven

wszedł do sekretariatu. - To aktualne informacje o dzieciach

z „zielonej listy", o które prosiłeś.

Dunbar podziękował jej i dodał, że musi pobrać broń.

Sekretarka wyjęła z biurka stosowny formularz i popro-

siła Stevena, żeby się pod nim podpisał.

- Zadzwonię i uprzedzę zbrojmistrza, że przyjdziesz -

powiedziała. - Uważaj na siebie.

Steven uśmiechnął się i skinął głową w podziękowaniu

za troskę. Nie lubił nosić broni ze wszystkich powodów, któ-

re przywoływano, ilekroć padała sugestia, by uzbroić bry-

tyjską policję. Jednak kiedy jego życie było zagrożone - a po

porannym incydencie nie było co do tego wątpliwości - czuł

się lepiej, gdy siły jego i przeciwnika były nieco bardziej wy-

równane.

Wziął glocka 23.

- Poręczna broń - stwierdził zbrojmistrz, który przygo-

tował mu też kaburę mocowaną pod pachą. - Nie rzuca się

w oczy. Iraku z nią nie podbijesz, ale jako ubezpieczenie na

wszelki wypadek jest w sam raz.

- To dobrze - odparł Steven bezbarwnym tonem.

Sama obecność tej broni podkreślała fakt, że zaangażo-

wał się w jedno ze śledztw, które odrywały go od normal-

nego życia. Będzie musiał wytłumaczyć Jenny, dlaczego

nie może przyjechać do Szkocji, i wykręcić się od spotka-

nia z Tally - nie chciał jej narażać. Przygnębiająca myśl. Jaki

związek ma szanse powodzenia w takich okolicznościach?

Jak zakomunikować Tally, że dziś rano omal nie padł ofiarą

zamachu? I co miałaby na to odrzec? „O rany, jakie to pod-

niecające, musisz na siebie uważać". Z drugiej strony, mu-

siał jej o tym powiedzieć, jeśli nie chciał od początku budo-

wać związku na kłamstwach.

164

165

To, co się stało na autostradzie, było cholernie poważne.

Steven nie mógł nawet wybrać drogi pośredniej i zapewnić

Tally, że to bezprecedensowe wydarzenie, które zapewne ni-

gdy się nie powtórzy, skoro broń, którą miał pod lewą pachą,

była tam nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz... chyba że

odejdzie z Inspektoratu i znajdzie sobie inną, zwyczajną

pracę, od dziewiątej do piątej, z prawem do trzech urlopów

w roku. Zawsze odrzucał taką ewentualność, choć wiedział,

że lat mu nie ubywa i że pewnego dnia będzie musiał pozo-

stawić pracę na pierwszej linii frontu komuś innemu, a sa-

memu zająć się... no właśnie, czym?

Jak zawsze, żeby uciąć podobne rozważania, przypo-

mniał sobie maksymę: „Życie to coś, co spotyka człowieka,

kiedy snuje plany na przyszłość. Ciesz się dniem dzisiej-

szym, nie jutrem".

Przed powrotem do domu Steven postanowił rozwiązać

problem braku transportu. Musiał mieć wóz do czasu za-

łatwienia roboty papierkowej dotyczącej zniszczenia jego

porsche. Zajmie się tym Inspektorat; to w jego gestii leża-

ły wszelkie kwestie związane z ubezpieczeniem pracowni-

ków - czy chodziło o domy, samochody, czy o życie. Steven

już zdecydował, że nie skorzysta z auta z puli służbowej, bo

za łatwo byłoby go namierzyć. Może to paranoja, ale na razie

postanowił radzić sobie sam.

Złapał taksówkę i wysiadł jakieś pół kilometra od miej-

sca, do którego się wybierał. Klucząc bocznymi uliczkami,

dotarł do warsztatu Stana Silvera w Dorset Mews. Silver

też służył w pułku, co prawda nie w tym samym czasie co

Steven, ale to wystarczyło, by scementować łączące ich wię-

zy szacunku i przyjaźni.

- A gdzie boxster? - spytał Silver, kiedy podali sobie ręce

i się uściskali. To on sprzedał Stevenowi jego poprzedni wóz.

Wytarł dłonie w zatłuszczony gałgan i rozejrzał się teatralnie.

- Odszedł z tego świata - odparł Steven.

- Nie może być. Rozwaliłeś następną brykę? - Silver się

roześmiał.

- Nie z własnej winy.

- O kurde. To była naprawdę niezła fura. Czyli co, szu-

kasz nowej?

- Dopiero jak załatwię robotę papierkową. Dam ci znać,

a w międzyczasie...

- Musisz mieć czym jeździć. - Silver zaprowadził go

na placyk za warsztatem, gdzie stało kilka samochodów. -

Wiem, że to nie twój standard, ale możesz na jakiś czas

wziąć któryś z tych, choć będziesz musiał go oddać, jeśli

znajdę kupca.

- Niech będzie - powiedział Steven.

Silver rozejrzał się i wskazał małą czarną hondę.

- Co powiesz na ten? Civic R. Wygląda niepozornie, ale,

jak to mówią, cicha woda brzegi rwie.

- W porządku.

- Pójdę po kluczyki.

Steven wszedł za Silverem do warsztatu, żeby załatwić

formalności związane z wypożyczeniem i zapłacić. Przy-

jaciel dał mu kluczyki.

- Zajmiemy się tym później, jak będziesz miał mniej

zmartwień.

Steven spojrzał na niego pytająco.

- Masz gnata. Poczułem to, kiedy się uściskaliśmy.

Wpakowałeś się w coś poważnego. Zostawimy robotę pa-

pierkową na inną okazję.

- Dzięki, Stan.

- Tylko mi go nie rozwal.

Steven pojechał hondą do domu i zostawił ją na pod-

ziemnym parkingu. Rozmyślnie stanął na miejscu sąsiada,

o którym wiedział, że jest w Australii.

Po wejściu do mieszkania wyjął z lodówki zimne piwo

1 usiadł przy oknie. Wiedział, że jeszcze dziś będzie musiał

166

167

zadzwonić do Jenny i Tally, i wcale mu się to nie uśmiecha-

ło. Najpierw jednak postanowił przejrzeć aktualne informa-

cje o dzieciach z „zielonej listy".

Zmarszczył brwi, kiedy odkrył, że dwadzieścioro ośmio-

ro z nich odwiedziło ostatnio lekarza rodzinnego, z czego

troje trafiło do szpitala, czternaścioro skierowano do klinik

specjalistycznych na dalsze badania, a reszta rozpoczęła ku-

rację. Niewtajemniczonym mogłoby się wydawać, że w grę

wchodzą bardzo różne choroby, ale Steven zauważył jeden

punkt wspólny - wszystkie dzieci miały problemy ze skó-

rą. Co prawda, te przyjęte do szpitala trafiły tam z innych

powodów, ale w ich kartach także były wzmianki o proble-

mach skórnych. Jedna z dziewczynek poważnie poraniła

sobie lewą rękę wskutek upadku na sztucznym stoku nar-

ciarskim i lekarzy niepokoił fakt, iż obrażenia się nie go-

iły. Steven pomyślał o Trish Lyons. Inne dziecko, chłopiec,

zmiażdżyło sobie nogę w wypadku z udziałem maszyny rol-

niczej. Również w jego przypadku leczenie nie przebiegało

tak sprawnie, jak na to liczono. Były obawy, że wdała się

infekcja.

Steven odłożył akta i przetarł oczy, zamyślony nad naj-

nowszą odsłoną koszmaru. Zastanawiał się, czy warto od-

wiedzić któreś z chorych dzieci i porozmawiać z ich leka-

rzami. Uznał, że nie. Jedyny skutek byłby taki, że kolejni le-

karze łamaliby sobie głowy nad zakażeniami niewykrywal-

nymi w laboratorium. Lepiej zaczekać, aż Macmillan zorga-

nizuje spotkanie z osobami odpowiedzialnymi za ochronę

zdrowia, i wysłuchać ich wyjaśnień.

Miał właśnie zadzwonić do Jenny, kiedy odezwał się te-

lefon.

- Potraktowaliśmy identyfikację ludzi, którzy próbowali

cię zabić na autostradzie, jako priorytet i udało się - oznaj-

mił Macmillan.

- Mów.

- Obaj byli eksagentami służb specjalnych.

Steven zamknął oczy. Potwierdziły się jego najgorsze

obawy. Chcieli go zabić swoi.

- Rosyjskich służb specjalnych.

Steven myślał, że się przesłyszał.

- Możesz powtórzyć?

- Oleg Maików i Jurij Wałcze w, byli agenci KGB. MI6

miało ich w kartotece, ale nie zdawało sobie sprawy, że są

w kraju. Wiadomo tylko, że żaden z nich nie pracował dla

obecnego reżimu.

- Coraz lepiej... - westchnął Steven, niepewny, czy czuć

ulgę, że jednak to nie swoi na niego polują, czy też niepoko-

ić się, że robi to KGB, czy jak tam się teraz nazywali.

- To rzeczywiście dziwne - stwierdził Macmillan. -

Rozumiem, że nie zrobiłeś nic, co mogło urazić naszych

przyjaciół ze Wschodu?

- O ile wiem, to nie. Co z właścicielem samochodu?

- Wóz był sklonowany. Skopiowali numer rejestracyj-

ny innego jaguara i zamontowali na identycznym, skradzio-

nym modelu. Oryginał jest nadal w Dover, a jego właściciel

zachodzi w głowę, czemu dziś po południu jego dom oto-

czyli uzbrojeni policjanci. Jest biegłym księgowym w samo-

rządzie hrabstwa.

- Nareszcie... ma facet trochę emocji- skomentował

Steven.

- Służby specjalne dadzą znać, jeśli dowiedzą się czegoś

jeszcze o naszych rosyjskich znajomych.

- To dobrze. Jakieś wieści o spotkaniu?

- Pojutrze, trzecia po południu, gmach ministerstwa.

Przyjdź wcześniej, zjemy razem lunch.

168

15

Przez bite dziesięć minut Steven zastanawiał się, co wspól-

nego z jego śledztwem mogą mieć dwaj rosyjscy płatni za-

bójcy. Wyjaśnienia nie znalazł, ale fakt, że namierzyli i śle-

dzili samochód, nie jego samego, nasunął mu przypuszcze-

nie, że mogli pomylić go z kimś innym. Porsche nie było

nowe, kiedy kupił je od Stana Silvera miało osiem miesięcy.

Zadzwonił do Stana i spytał o poprzedniego właściciela.

- Starsza pani, która jeździła nim tylko w niedziele, do

kościoła - powiedział Silver ze śmiechem. - Wszystkie moje

auta są takie.

- Mówię serio, Stan. Ktoś próbował mnie dziś sprząt-

nąć. Znaleźli mnie przez samochód.

- Moment...

Zaszeleścił papier i Silver wrócił do telefonu.

- Porucznik Cyril Ormsby-Frew, pisane z kreską w środ-

ku, oficer grenadierów. Z tego, co pamiętam, potrzebował

gotówki, żeby spłacić długi karciane.

- Hm, mogło chodzić o niego, jeśli nie wykorzystał tych

pieniędzy do spłaty długów - stwierdził Steven. W Londynie

aż roiło się od rosyjskiej mafii. - Dzięki, Stan.

Steven poczuł się lepiej. Wyjaśnienie, że zabójcy wzięli

go za kogoś innego, brzmiało w tej chwili najbardziej prze-

170

konująco. Nawet jeśli rozejdzie się, że we wraku porsche nie

było ciała, wendeta skieruje się przeciwko panu poruczniko-

wi, a nie jemu. Gdyby przyjął to wytłumaczenie, nie musiał-

by mówić Tally o zamachu na swoje życie... Wspomniałby

tylko o wypadku samochodowym bez wchodzenia w szcze-

góły. Ot, drobne kłamstewko... Ale najpierw zadzwoni do

Jenny.

Odebrała Susan.

- Jak leci? - spytał Steven.

- Od twojej ostatniej wizyty lepiej, ale nadal miewamy

trudne chwile.

- Strasznie mi przykro.

- Nie przejmuj się. Jenny przechodzi burzliwy okres

i tyle. Jakoś przeżyjemy. Przyjedziesz w ten weekend?

- Prawdę mówiąc... wątpię. Jestem w trakcie dochodze-

nia i nie bardzo wiem, jak rozwinie się sytuacja.

- Rozumiem - powiedziała Susan i w jej ustach za-

brzmiało to jak „Ojej". - Szkoda. Zdaje się, że Jenny chciała

się pochwalić tobą przed koleżankami. Pozwoliłam jej za-

prosić kilka w sobotę na podwieczorek.

Steven zamknął oczy.

- Przykro mi... słuchaj, zobaczę, co się da zrobić, ale...

- W porządku, Steven, rozumiem. Naprawdę. Znamy

się wystarczająco długo, żeby nie wciskać sobie kitu. Jeśli

nie możesz przyjechać, wiem, że masz po temu cholernie

ważny powód, a przy takiej pracy jak twoja tak już to bywa.

Niestety, będziesz musiał wytłumaczyć to Jenny.

- Daj ją do telefonu - poprosił Steven. Usłyszał, jak Sue

woła jego córkę, przekrzykując gwar w tle.

- Jenny... tatuś.

- Cześć, orzeszku, co u ciebie? - spytał, kiedy wzięła

słuchawkę.

- Okej, tatusiu. Gram na komputerze z Robinem i Mary.

Robin wygrywa, ale to tylko dlatego, że po szkole trenuje

171

u Cecila> to taki jego kolega. Chłopaki zawsze muszą wy-

grywać.

— Pewnie tak - powiedział Steven.

— W sobotę przyjdą moje koleżanki, Louise i Carol. Chcę,

żebyś je poznał. Powiedziałam im, że jesteś takim niby-po-

licjantem w Londynie. Pytały, czy masz pistolet, ale powie-

działam, żeby nie gadały głupstw.

— I słusznie - odparł Steven, wpatrzony w glocka tkwią-

cego w kaburze przewieszonej przez oparcie krzesła. -

Słuchaj Jenny... przykro mi, ale mam strasznie dużo pracy.

Jesteśmy na tropie bardzo złych ludzi i w ten weekend tatuś

raczej nie da rady się wyrwać...

Nastąpiła długa chwila ciszy, która wydawała się Ste-

venowi ogłuszająca.

Jenny?

— Tak, dobrze. Muszę wracać do gry. Cześć.

Steven wypuścił powietrze w przeciągłym westchnie-

niu. Słuchawkę podniosła Sue.

— Widzę, że nie przyjęła tego najlepiej - powiedziała

szeptem.

Delikatnie mówiąc - odparł Steven. - Wybacz, jeśli od-

bije się to na tobie...

— Już mówiłam, nie przejmuj się. Przez tyle lat była

szczęśliwa w naszej rodzinie... Teraz po prostu ekspery-

mentuje, patrzy, czy ludzie będą tańczyć, jak im zagra. Tak

to jest kiedy się dorasta.

— Dzięki, Sue, jesteś wspaniała. Richard też. Nie wiem,

co bym bez was zrobił...

Nie wałkujmy tego od początku - przerwała mu Sue. -

Wiesz, że kochamy Jenny jak własną córkę, koniec, kropka.

Rób swoje, o nas się nie martw. Wszystko się ułoży.

Steven nalał sobie drinka, odczekał kilka minut i za-

dzwonił do Tally. Dobre samopoczucie wywołane odkry-

ciem- że zamach na jego życie był prawdopodobnie zwykłą

pomyłką, ulotniło się bez śladu w ciągu długiej chwili mil-

czenia Jenny.

Już miał odłożyć słuchawkę, kiedy Tally odebrała.

- Wybacz, byłam w wannie. Zwykle biorę telefon ze so-

bą, ale jestem taka zmęczona, że tym razem zapomniałam.

Miałam nie odbierać, ale pomyślałam, że może to ty.

Steven uśmiechnął się na te wyczerpujące wyjaśnienia.

- A teraz chlapiesz wodą po całym domu?

- Czekaj, zabiorę cię do łazienki... i na chwilę odłożę,

żeby wejść z powrotem do wanny... No, już lepiej. Boże, je-

stem wykończona. Co za dzień.

- Naprawdę było tak źle?

- Nawet gorzej. Czasem nie cierpię swojej pracy.

- Serio?

- No, może nie tyle samej pracy, co NHS-u. Mam po

dziurki w nosie tego, że jakieś urzędasy manipulują mną

tylko po to, żeby cyferki się zgadzały, a oni mogli odhaczać

rubryki na zamówienie bandy durnych polityków, którzy ni

w ząb nie znają się na służbie zdrowia.

- Śmiało, ulżyj sobie.

- Ustalając cele, wcale nie poprawia się opieki nad cho-

rymi. Tworzy się tylko tysiące miejsc pracy dla ludzi, któ-

rzy tak manipulują danymi, żeby wyglądało na to, iż cele są

osiągane. To nonsens.

- Nie pierwszy raz to słyszę - zauważył Steven.

- Przepraszam cię... miałam ciężki dzień i wyżywam się

na tobie. Wybacz, co tam u ciebie?

- Cóż, wyleciałem z autostrady, jadąc ponad setką, fik-

nąłem kilka koziołków, wylądowałem na łące, a porsche wy-

leciało w powietrze... Poza tym, nic ciekawego.

- Żartujesz, prawda?

- Niestety nie. Na szczęście oprócz paru zadrapań nic

mi nie jest.

- Och, Steven, to straszne. Jak to się stało?

172

173

- Poszła przednia opona. Niewiele mogłem zrobić.

- To musiało być przerażające.

- Miewałem lepsze chwile. Ale co tam. Złego diabli nie

biorą.

- Rozumiem, że Inspektorat o tym wie?

- Tak, jestem z nimi w kontakcie. W piątek mamy spot-

kanie na najwyższym szczeblu w sprawie Pinetops.

- Boże, chciałabym mieć czapkę niewidkę i być przy tej

rozmowie - powiedziała Tally.

- Dam ci znać, jak poszło.

- Dzięki.

- Ustawa o ochronie tajemnicy państwowej nie powstała

dla wygody polityków, choć czasem nie dziwię się ludziom,

że tak myślą. Tym razem nie zasłonią się nią bez udzielenia

wyjaśnień, których sobie nawet nie wyobrażam.

- Mam wolny weekend - powiedziała Tally.

Steven się zawahał. Wezbrało w nim poczucie winy na

wspomnienie rozmowy z Jenny.

- Ja nie mam co na to liczyć - stwierdził. - Raczej nie

ma szans, że po spotkaniu wszyscy podamy sobie ręce i zgo-

dzimy się, że to była pomyłka. Jedni będą walczyć o poli-

tyczne przetrwanie, inni będą żądni krwi. No i pozostaje

sprawa dzieci i tego, co się z nimi stanie...

- A ja narzekam na NHS... - skwitowała Tally.

- Nie dasz rady wyrwać się jutro? - spytał Steven. -

Będę miał wolne.

- Przykro mi. Zapowiada się, że będzie jeszcze gorzej

niż dzisiaj.

- Zadzwonię wieczorem, dobrze?

- Dobrze.

Steven położył głowę na oparciu fotela i myślał o rozmo-

wie z Tally. Nie skłamał, wszystko, co mówił, było całkowitą

prawdą, a mimo to nie czuł się z tym dobrze. Przemilczając

okoliczności, w jakich pękły opony porsche, pominął naj-

ważniejszy szczegół. Może jeszcze jeden dżin poprawi mu

nastrój.

Wolny dzień wykorzystał na wycieczkę na południo-

we wybrzeże: spacer po plaży - oto, czego mu było trzeba.

Chciał poczuć słony smak bryzy, popatrzeć na niebo wpa-

dające do morza na odległej linii horyzontu i zapomnieć

o codziennych problemach. W jedną stronę szło mu się

ciężko - wiatr ciskał piaskiem w twarz i Steven musiał się

osłonić kołnierzem kurtki. Za to w drodze powrotnej mógł

podziwiać widok plaży falującej pod naporem silnych po-

dmuchów. Kiedy już w dużo lepszym nastroju wpadł do

portowego pubu na kanapkę i piwo, skóra wciąż go mro-

wiła, a mięśnie łydek przypominały o wykonanym wysiłku

fizycznym.

Piątkowy lunch z Macmillanem w jego klubie przebiegł

w ponurej atmosferze. Macmillan świetnie zdawał sobie

sprawę, że za kilka godzin będzie musiał jasno wyłożyć rzą-

dowi stanowisko Inspektoratu i że jeśli, jak zamierzał, od-

mówi udziału w jakiejkolwiek zmowie milczenia, skutki

mogą okazać się katastrofalne dla wielu osób. Mając to na

uwadze, powiedział Stevenowi, że przekazał raport ze swo-

imi ustaleniami oraz najważniejsze dokumenty ogólnie sza-

nowanej kancelarii adwokackiej, wraz z instrukcją, komu je

przesłać w razie prób zdyskredytowania Inspektoratu lub je-

go pracowników.

- Albo gdyby spotkał nas nieszczęśliwy wypadek - do-

dał Steven.

Obaj zamilkli, czekając, aż kelner doleje im kawy.

- Nie sądzę, żeby ktokolwiek był aż tak głupi - stwier-

dził Macmillan.

- To dobrze - odparł Steven, nie do końca przekonany.

Macmillan wyczuł jego wątpliwości.

174

175

- Po twojej drobnej kraksie... kiedy jeszcze nie wiedzie-

liśmy, że maczali w tym palce Rosjanie... poinformowałem

wszystkich naszych śledczych, co się dzieje. Dałem to do

zrozumienia tym na górze. Oczywiście, to było, zanim zi-

dentyfikowaliśmy sprawców i nadal podejrzewaliśmy nasze

służby specjalne. Może obaj ulegliśmy paranoi.

- Chciałbym w to wierzyć - odparł Steven, skrępowany

ogólnym tonem rozmowy. W klubie zapaliły się światła, bo

niebo pociemniało i zaczął padać deszcz.

- To wszystko? - spytał Macmillan.

- Chyba tak. Dzięki za lunch.

Macmillan się uśmiechnął.

- Miejmy nadzieję, że to nie był ostatni posiłek skazań-

ców.

Choć przyszli na spotkanie punktualnie, wszyscy już

czekali. Steven był ciekaw, czy to jakaś psychologiczna za-

grywka ze strony dwudziestu paru posępnych ludzi, wśród

których od razu rozpoznał kilkunastu wysokich rangą człon-

ków rządu. Innych kojarzył słabiej.

Minister spraw wewnętrznych powitał ich oficjalnie, ale

nie spojrzał im w oczy. Choć Inspektorat formalnie mu pod-

legał, Macmillan nie był przed nim osobiście odpowiedzial-

ny. Była to dość dwuznaczna sytuacja, która w tym momen-

cie nie miała jednak większego znaczenia.

Minister, wymizerowany i poważny zabrał głos.

- Panie i panowie, przejdę prosto do rzeczy. Inspektorat

Naukowo-Medyczny wpadł na trop zdarzenia na obozie

młodzieżowym w Kumbrii, które wzbudziło ich głębokie za-

niepokojenie. Zażądali wyjaśnień i mają do tego pełne pra-

wo. My ze swojej strony niezbyt chętnie spełniliśmy ich

prośbę o informacje, za co mogę tylko przeprosić. Sytuacja,

w jakiej się znaleźliśmy, to doskonała ilustracja porzekadła,

że dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Geraldzie,

czy byłbyś łaskaw wyjaśnić naszym kolegom z Inspektoratu,

jak się sprawy mają?

Sir Gerald Coates wstał z posępną miną.

- Panowie - zaczął - ważne jest, abyście poznali peł-

ny obraz sytuacji, w jakiej znajduje się rząd Jej Królewskiej

Mości. - Pokrótce opowiedział Macmillanowi i Stevenowi

o impasie między władzami a branżą farmaceutyczną. -

Musieliśmy to jakoś obejść.

Steven i Macmillan zachowali kamienne twarze.

- Z informacji wywiadu, które do nas spływają, wynika,

że terroryści lada moment zaatakują nas przy użyciu broni

biologicznej - ciągnął Coates.

- Czterdzieści pięć minut do ataku wąglikiem - wyre-

cytował Steven, czym ściągnął na siebie wrogie spojrzenia.

Coates go zignorował.

- Jeśli chcemy mieć choć cień szansy, żeby przeciwdzia-

łać takiemu atakowi, rozpaczliwie potrzebujemy nowych

szczepionek. Dlatego od jakiegoś czasu zachęcamy najlep-

szych biologów do ich projektowania.

- Czegoś nie rozumiem - powiedział Macmillan. - Do-

piero co mówił pan, że firmy farmaceutyczne odmawiają

współpracy.

- Zwróciliśmy się do mniejszych firm biotechnologicz-

nych, które powstały w okresie boomu na nowe technolo-

gie. Żeby je zmotywować, zaproponowaliśmy im nagrody,

ułatwienia w wydawaniu pozwoleń na dopuszczenie szcze-

pionek do obrotu i długoterminowe umowy z NHS-em.

- Co właściwie oznaczają „ułatwienia w wydawaniu po-

zwoleń"? - spytał Macmillan, dotykając sedna sprawy.

- Szybszy proces decyzyjny, minimum zwłoki, mniej or-

ganów kontrolnych. Mówiąc wprost, mamy za mało czasu,

by poddawać nowe szczepionki wszystkim wymaganym te-

stom bezpieczeństwa - odparł Coates. - Niewykluczone, że

176

12 - Biała śmierć

177

wszyscy zginęlibyśmy, zanim udałoby się kogokolwiek za-

szczepić.

- Dlatego wypróbowaliście szczepionkę na stu ośmior-

gu dzieciach bez wiedzy i zgody ich samych oraz ich rodzi-

ców? - spytał Macmillan.

Wielu obecnych uznało, że to dobry moment, by wbić

wzrok w blat stołu i zacisnąć usta.

- To nie było tak - odparł Coates z powagą. Zawiesił

głos, by spojrzeć w oczy Stevenowi i Macmillanowi. -

Wiedząc o tym, że rząd chce ograniczyć do minimum biuro-

kratyczne przeszkody w pracach nad nowymi szczepionka-

mi, grupa niższych rangą urzędników Ministerstwa Zdrowia

wpadła na pomysł, który, jak sądzili, miał im zaskarbić przy-

chylność przełożonych. We współpracy z firmą biotechno-

logiczną St Clair Genomics przygotowali próby nowej szcze-

pionki przeciwko gruźlicy, szczepionki Nichola. Partnerzy

z St Clair przekonali ich, że załatwianie niezbędnych ze-

zwoleń będzie tylko czasochłonną formalnością. Wstępne

doświadczenia zakończyły się sukcesem, więc czemu nie

zaoszczędzić wielu miesięcy i nie przystąpić do prób od ra-

zu? Dzieci z Pinetops tworzyły idealną grupę kontrolną. Po

szczepieniu miały być monitorowane, by sprawdzać na bie-

żąco liczbę przeciwciał.

- Dzieci z „zielonej listy" - powiedział Macmillan.

- Tak. Przewidywane dobre wyniki miały być podstawą

do wprowadzenia szczepionki do powszechnego użytku.

- A protesty po fakcie nic by nie dały - mruknął

Macmillan, kręcąc głową.

- Podkreślam z całą stanowczością: nowa szczepionka

jest nam potrzebna już teraz. BCG dawno powinna wyjść

z użycia, a nowe przypadki zachorowania na gruźlicę są co-

raz częstsze. Jeśli szybko nie zrobimy czegoś, by zabezpie-

czyć naszą młodzież, grozi nam powtórka z pierwszych de-

178

kad XX wieku, kiedy gruźlica zbierała ponure żniwo w ca-

łym kraju.

- Więc wsparliście opracowanie specyfiku, który naraził

życie przeszło stu dzieci? - powiedział Steven.

- Posuwa się pan za daleko - odparł Coates. - Oczywiś-

cie, zdajemy sobie sprawę, że problemów...

- Zdajecie sobie sprawę z problemów? - wybuchnął

Macmillan, jakby nie wierzył własnym uszom.

- Proszę pozwolić, że wyjaśnię - podjął Coates, unosząc

dłonie w uspokajającym geście. - Ze szczepionką jako taką

wszystko jest w porządku.

Macmillan wyglądał, jakby szykował się do następnego

wybuchu, ale Coates znów uspokoił go gestem rąk.

- Szczepionka Nichola przeszła wszystkie badania labo-

ratoryjne i została z powodzeniem wypróbowana na zwie-

rzętach. Zapewniam, że na żadnym etapie prac nikt nie

szedł na łatwiznę. Wedle wszelkich kryteriów, jest to dosko-

nała szczepionka, dużo lepsza niż BCG.

- Ale...? - spytał Steven.

Coates skinął głową.

- Przyznaję, że to bardzo duże „ale", coś bardzo złego

stało się po tym, jak szczepionkę przekazano firmie, która

miała przygotować fiolki do zastrzyków.

- Coś, czyli co?

- Na którymś etapie produkcji fiolki uległy zanieczysz-

czeniu czynnikiem toksycznym, trucizną, która ataku-

je ludzkie tkanki. To ona spowodowała problemy w kilku

przypadkach. Jesteśmy przekonani, że w grę wchodzą śla-

dowe ilości tego czynnika, ale, jak widać, to wystarczyło, by

część dzieci zachorowała.

- Czyli dzieci uległy zatruciu, nie infekcji? - powiedział

Steven.

179

- Skąd wzięła się ta toksyna? - spytał Macmillan.

- Z tego, co wiemy, Redmond Medical, firma wyzna-

czona do przygotowania fiolek, otrzymała od innej spółki,

prowadzącej prace nad lekami przeciw rakowi, zlecenie na

rozlanie do butelek kilku nowych związków chemicznych.

Wygląda na to, że śladowe ilości jednej z tych substancji do-

stały się do fiolek przeznaczonych na szczepionkę Nichola,

które miały być napełniane jako następne. Firma do tej pory

nie jest pewna, jak to się stało. Byli przekonani, że ich tech-

niki czyszczenia i sterylizacji są niezawodne. Nie muszę do-

dawać, że zakład został zamknięty, a produkcję szczepionki

przeniesiono do innej firmy.

- Jedno z zaszczepionych dzieci miało obniżoną odpor-

ność - powiedział Steven. - Rok temu przeszło przeszczep

szpiku.

Na te słowa wstał inny mężczyzna, który przedstawił się

jako doktor John Leyton, lekarz, który wstrzyknął dzieciom

szczepionki dostarczone przez St Clair Genomics.

- Jestem tego świadom - wyznał - ale ponieważ szcze-

pionka Nichola zawiera zabite drobnoustroje, temu chłopcu

nic nie groziło. Mogła nie pobudzić wytwarzania przeciw-

ciał, ale nie było szans, by go zaraziła.

- Tyle że on nie żyje - zauważył Steven.

- Nie z winy szczepionki.

- Wszyscy nad tym ubolewamy - oświadczył minister

spraw wewnętrznych. Przytaknął mu chór poważnych gło-

sów.

- Ale dlaczego to dziecko miałoby być bardziej podatne

na truciznę od pozostałych? - spytał Steven.

Leyton wzruszył ramionami.

- Tego, niestety, nie wiem. Może to skutek normalnych

różnic między ludźmi. Wszyscy jesteśmy w różnym stopniu

podatni na różne rzeczy. Może to samo dotyczy toksyn.

180

- Może ktoś na siłę szukał oszczędności w procesie pro-

dukcji? - zasugerował wprost Macmillan. - Kosztem proce-

dur bezpieczeństwa?

- Absolutnie nie - odparł Coates. - Wzięliśmy prak-

tyki firmy pod lupę. Były bez zarzutu.

- A mimo to do fiolek dostała się trucizna - wytknął

Steven. - Trucizna, która zabiła już jedno dziecko i lada mo-

ment może zabić następne.

- Obawiam się, że tak - stwierdził Leyton. - I wszyscy

głęboko nad tym bolejemy,

- Zakładam, że nadal Wacie, co się konkretnie stało? -

spytał Macmillan.

- Sprawdzamy cały spj.Zęt UZyWany w procesie produk-

cji fiolek.

- Podsumujmy, na czym stoimy - powiedział minister

spraw wewnętrznych. - {nSpektorat Naukowo-Medyczny

przyłapał nas... przez „naS" rozumiem rząd Jej Królewskiej

Mości... flagrante delicto, jesl t0 bowiem sprawa, za którą

musimy przyjąć zbiorową odpowiedzialność. Choć zawiniło

kilka nadgorliwych jednoąek i być może nieporozumienie

co do tego, na ile elastyczrje mogą być przepisy w obecnym

klimacie, to na nas spada tyma za podanie nowej szczepion-

ki i, cóż, narażenie życia stu ośmiorga dzieci. Nie trzeba być

naczelnym brukowca, żeby Zgadnąć, co się stanie, jeśli ta

historia wyjdzie na jaw.

Gdyby ktoś jednak miał wątpliwości, wyjaśnię - ciąg-

nął minister. - Rząd upadnie, rodzice dzieci wytoczą nam

procesy karne i cywilne, program szczepień stanie w miej-

scu, a my będziemy bezbronni wobec ataków terrorystów.

Będą mogli swobodnie zrzucać na nas plagę za plagą, aż

ulegniemy, a nasza zielonai piękna ziemia stanie się jałową

pustynią. Za to inspektorzy bezpieczeństwa i higieny pra-

cy będą mogli tańczyć na naszych zbiorowych mogiłach...

181

po wprowadzeniu stosownych środków bezpieczeństwa...

zadowoleni, że zapobiegli naruszeniu przepisów dotyczą-

cych bezpieczeństwa szczepionek.

- Daje do myślenia, co, John? - powiedział minister, by

przerwać ciszę, jaka zapadła.

- A jeśli nie zrobimy nic? - spytał pochmurnie Mac-

millan, a Stevenowi zamarło serce.

- Powiem otwarcie: niewiele się zmieni. Nadal musimy

poszukiwać nowych szczepionek i żądać uproszczenia pro-

cedur badawczych. Nie mamy wyjścia. Czas nagli. Nie mo-

żemy pozostawić naszego losu w rękach inspektorów bez-

pieczeństwa i higieny pracy. Pewnie od czasu do czasu będą

ofiary, ale trzeba się z tym pogodzić, jeśli chcemy, żeby na-

sza cywilizacja przetrwała.

- Przynajmniej jesteś szczery - stwierdził Macmillan.

- Mogę spytać, co stanie się ze szczepionką Nichola? -

spytał Steven.

- Uważamy, że jest w pełni skuteczna. Będzie produko-

wana przez inną firmę.

- Zanim ustalicie, czemu poprzednio zawiodła?

- To już wiemy. Określenie, na którym etapie produkcji

doszło do skażenia, to kwestia czysto akademicka. Więcej

z usług tej firmy nie skorzystamy.

Macmillan wyczuł, że Steven szykuje się, by zaprotesto-

wać, więc go uprzedził.

- Co z dziećmi? - spytał.

- Przyznamy rodzicom wysokie odszkodowanie pod

pozorem wypłaty pieniędzy z ubezpieczenia zdrowotnego,

którym dzieci były objęte podczas pobytu na obozie.

Tym razem to Steven wbił wzrok w stół.

16

Co za bajzel - warknął Macmillan, kiedy wrócił ze Stevenem

do swojego gabinetu. Nalał sherry do dwóch kieliszków, je-

den podał Stevenowi i usiadł za biurkiem.

- Naprawdę mamy uwierzyć, że wszystkiemu winni

są kilku ambitnych urzędników i nadinterpretacja przepi-

sów? - spytał Steven.

Macmillan spojrzał na niego w zamyśleniu.

- Wygląda na to, że musimy, bo alternatywa jest nie do

pomyślenia. Wyobrażasz sobie, żeby rząd brytyjski kierował

tak jawnie bezprawnym eksperymentem...

- Nieraz bywało, że osoby na wysokich stanowiskach

wspominały, że są niezadowolone z takiego czy innego stanu

rzeczy, a podwładni w lot łapali aluzję - zauważył Steven.

- Żeby, jeśli coś pójdzie nie tak, ci na górze mogli się

wszystkiego wyprzeć - dodał Macmillan.

- Oni robią co chcą, a my przeżywamy rozterki - powie-

dział Steven.

- Trzeba przyznać, że wybrali dobry moment, żeby

wspomnieć o zbiorowej odpowiedzialności - stwierdził Mac-

millan z żalem. - Jeśli pęknie jedno ogniwo, rozsypie się cały

łańcuch i za wszystko będą winić Inspektorat... Za upadek

rządu, gigantyczny skandal, za to, że nowy rząd znajdzie

183

się w beznadziejnej sytuacji, bo kraj będzie kompletnie bez-

bronny wobec ataku biologicznego. Boże, to przechodzi

wszelkie wyobrażenie.

Po chwili głębokiego namysłu Macmillan spytał:

- Co ty sądzisz?

- Wydaje się, że są między przysłowiowym młotem a ko-

wadłem: desperacko potrzebują nowych szczepionek. Ale

czasem taka sytuacja bywa bardziej korzystna, niż się wyda-

je. Może dać pretekst do rozmaitych podejrzanych decyzji

i działań. Nawet jeśli szala rzeczywiście za bardzo przechy-

liła się na stronę przepisów dotyczących bezpieczeństwa

szczepionek, to ciągle coś mnie niepokoi w sprawie szcze-

pionki Nichola.

- Co takiego?

- Stwierdzili, że jest bezpieczna, zanim ustalili, dlacze-

go wcześniej były z nią kłopoty. Wyciągają wnioski na pod-

stawie domniemania... a to nigdy nie jest rozsądne.

- Oni powiedzieliby, że czas ich goni.

- Jeszcze jedna wygodna wymówka.

- Co więc proponujesz? - spytał Macmillan, dając po-

czątek kolejnej długiej chwili ciszy, niełatwej dla nich obu.

Brzemię odpowiedzialności spoczywające na ich barkach

było niewyobrażalne, ale natarczywe pukanie deszczu

w szyby przypomniało, że muszą coś postanowić.

- Nie do wiary - powiedział w końcu Steven. - Kiedy

szliśmy na to spotkanie, mieliśmy wszystkie atuty w rę-

ku. Po nim, zostaliśmy z parą dwójek. Teraz możemy tylko

wejść do gry albo spasować...

- Raczej nie mamy wyboru - stwierdził Macmillan. -

Musimy zachować to w tajemnicy. Alternatywa jest nie do

pomyślenia.

- Oczywiście, masz rację - przytaknął Steven. - Ale

niesmak pozostaje... - Myślał o rodzicach zmarłego Keitha

Taylora i o Trish Lyons, którą czekało życie z jedną ręką, o ile

w ogóle przeżyje. Króliki doświadczalne wykorzystywane

w dobrej sprawie? Pech? Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą?

Poświęcenie dla dobra ogółu? Trudne wybory, ciężkie decy-

zje? Umarli, żeby inni... A chrzanić to. Pełny obraz nijak nie

przekładał się na sytuację jednostki.

- Czyli jesteśmy zgodni? - spytał Macmillan, zanim

Steven mógł się rozmyślić. - Będziemy milczeć?

Steven skinął głową.

- Tak.

- Mam rozumieć, że Inspektorat oficjalnie przestaje in-

teresować się sprawą Pinetops?

- Nie - odparł Steven. - Jeszcze nie. Potrzebuję trochę

czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Pewne sprawy nadal

nie dają mi spokoju.

- Co na przykład?

- Śmierć Scotta Haldane'a... to, dlaczego trucizna tak

błyskawicznie wyniszczyła organizm Keitha Taylora... dla-

czego dzieci reagują na nią w różny sposób po różnym cza-

sie... jak trucizna przetrwała proces czyszczenia i dostała

się do fiolek... i tak dalej.

Macmillan skinął głową.

- Czyli mam powiedzieć ministrowi, że nadal będziemy

przyglądać się tej sprawie, choć wszelkie ustalenia zacho-

wamy dla siebie?

- Nie - powiedział Steven. - Po prostu trochę w tym po-

grzebię na własną rękę.

- Wiem, że nie jest to zakończenie, na jakie liczyliśmy,

ale i tak dużo osiągnąłeś - odparł Macmillan.

- Dzięki - rzucił Steven bez przekonania.

Steven stwierdził, że musi odetchnąć świeżym powie-

trzem, i poszedł na spacer wzdłuż Tamizy, przygnębiony

i dręczony poczuciem niespełnienia, potęgowanym przez

widok otaczającej go normalności. Czy ludzie popychający

184

185

wózki i niosący teczki doceniali to, co inni robili w imię ich

bezpieczeństwa? Oczywiście, że nie, ale tego oczekiwali.

Więcej - żądali. Wymagali od rządu, by reagował na każde

zagrożenie, ba, nawet cień zagrożenia, bo inaczej biada mu

w dniu wyborów.

Słońce przebiło się przez chmury i Steven skorzystał

z okazji, by usiąść na kilka minut i ogrzać twarz w jego pro-

mieniach. Jak pewne były informacje wywiadu, zapowiada-

jące rychły zamach biologiczny? I co to znaczy „rychły"?

Czy informacje te były bardziej wiarygodne od tych, które

przyczyniły się do wybuchu wojny w Iraku? Czy mniej? Czy

zostały przefiltrowane, zmanipulowane, podrasowane, do-

pasowane do czyichś planów? Czy samo wysuwanie suge-

stii tego typu mogło skończyć się osobistą tragedią, jak to by-

ło w przypadku doktora Davida Kelly'ego po skandalu z bro-

nią masowego rażenia?

Dla własnego spokoju ducha Steven postanowił, że za-

nim zaakceptuje wyjaśnienia Coatesa w sprawie Pinetops,

musi znaleźć logiczne wytłumaczenie śmierci Scotta Hal-

dane'a i Alana Nichola, a na razie nie bardzo widział, jak

miałby to zrobić.

Pomyślał o nich obu, nadal rozkoszując się dotykiem

słońca na powiekach. Jeśli Scott Haldane niepokoił się

o Trish Lyons, bo podejrzewał, że została otruta, dlaczego

nic nikomu nie powiedział? Nic nie uzasadniało zachowa-

nia takiej teorii w tajemnicy, zwłaszcza kiedy lekarze dziew-

czyny nie potrafili zidentyfikować źródła infekcji. A już na

pewno nie miał powodu, by milczeć, „dopóki nie będzie

miał pewności", jak to tłumaczył swojej żonie. To się nie

trzymało kupy.

Poza tym podejrzenie co do przyczyny choroby Trish nie

było powodem do samobójstwa. Z drugiej strony, czy ujaw-

nienie go niewłaściwej osobie mogło stać się motywem za-

bójstwa? Jasne, rząd nie chciał, by to, co zaszło w Pinetops,

wyszło na jaw - mieli za dużo do stracenia - ale Haldane nie

palił się do tego, by komukolwiek o tym powiedzieć; nawet

własnej żonie. Wydaje się, że lekką przesadą byłoby napusz-

czać na niego szwadrony śmierci.

Co się tyczy Alana Nichola, twórcy nowej szczepionki

przeciwko gruźlicy, uważanej za wielki sukces mimo kłopo-

tów wywołanych jej zanieczyszczeniem, po co ktoś miałby

chcieć go zabić? Nichol jako jeden z pierwszych zoriento-

wałby się na podstawie danych dotyczących „zielonej listy",

że z zaszczepionymi dziećmi dzieje się coś złego. On albo

któryś z jego współpracowników wszczęliby alarm i nie-

zwłocznie rozpoczęli dochodzenie. Poruszyliby niebo i zie-

mię, i odkryliby, że przyczyną kłopotu jest obecność toksy-

ny. Nichol miał zapewne jeszcze mniej powodów niż inni,

by to ujawnić, nie było więc sensu go zabijać. Jako twórca

szczepionki znalazłby się pod ostrzałem opinii publicznej,

bez względu na to, jaka była prawda.

Stevenowi przyszło do głowy, że może warto by spytać

Phillipa St Claira o to, w jakich okolicznościach wykryto za-

nieczyszczenie fiolek. Przypomniał też sobie, że motywu

zabójstwa poszukuje jako osoba prywatna. Oficjalnie Alan

Nichol zginął w wypadku.

Steven zadzwonił do St Clair Genomics. Ulżyło mu, kie-

dy ktoś podniósł słuchawkę, był piątek wieczór i dochodzi-

ła już siódma. Odebrał Phillip St Clair we własnej osobie.

Wszyscy oprócz niego już wyszli, wyjaśnił.

- Co mogę dla pana zrobić, doktorze Dunbar?

- Pomyślałem, że moglibyśmy jeszcze raz pogadać - po-

wiedział Steven. - Teraz, kiedy obaj już wiemy, co się stało?

- Tak, słyszałem, że odbyło się jakieś spotkanie - odparł

St Clair. - Kiedy chciałby pan przyjechać?

- Pewnie nie pracuje pan w soboty?

- Pracuję codziennie - odrzekł St Clair. - Jesteśmy małą

firmą. Cała odpowiedzialność spoczywa na mnie.

186

187

- Czyli jutro może być?

- Będę tu koło dziesiątej, w weekendy lubię się powyle-

giwać - powiedział St Clair, siląc się na żart.

- A więc do zobaczenia.

Kiedy Steven przyjechał, na parkingu stał tylko jeden

samochód - czarne porsche cayenne, zapewne St Claira.

Honda wyglądała przy nim jak zabawka. Drzwi budynku by-

ły zamknięte, nacisnął więc dzwonek i czekał, aż ktoś ode-

zwie się przez domofon. Otworzył jednak St Clair we wła-

snej osobie.

- Proszę wejść, właśnie robię sobie kawę. Napije się pan

ze mną?

Steven mu podziękował.

- Czarną, bez cukru. Ładny wóz - powiedział, oglądając

się na cayenne'a.

- Dzięki, napęd na cztery koła i osiągi dziewięćsetjede-

nastki... czego chcieć więcej? Pan też ma porsche, prawda?

Jest u mechanika?

- Miałem drobny wypadek.

- Przykro mi to słyszeć. Mam nadzieję, że nie z pańskiej

winy. Ubezpieczenie takich cacek jest zabójcze.

- Nie całkiem z mojej - odparł Steven.

St Clair poszedł do pokoju obok po kawę.

- Dzięki Bogu, że nie poprosił pan o odtłuszczoną bez-

kofeinową latte czy coś w tym stylu - zaśmiał się St Clair,

kiedy wrócił z dwoma kubkami z logo firmy. - Kawa to w na-

szych czasach prawie przedmiot maturalny.

- Rozumiem, co pan ma na myśli.

- W czym więc mogę pomóc?

- Chodzi o szczepionkę Nichola - powiedział Steven. -

Proszę mi o niej opowiedzieć.

- O czym tu mówić? Genialne osiągnięcie genialnego

naukowca, który niestety nie doczeka czasów, kiedy jego

dzieło zyska uznanie, na jakie w pełni zasługuje. Z tego, co

wiem, jeszcze nie złapali drania, który go rozjechał.

- Czy pracował nad nią ktoś jeszcze?

St Clair pokręcił głową.

- Alanowi pomagał personel techniczny, ale tak na-

prawdę to od początku do końca jego dziecko. Przycinał ge-

nom zarazka gruźlicy dotąd, aż ten stał się niegroźny, ale

nadal stymulował wytwarzanie wystarczająco dużej liczby

przeciwciał zwalczających gruźlicę... samo zdrowie, można

by powiedzieć.

- Oczywiście, ale nadal jest dla mnie niejasne, skąd

wzięliście fundusze na te prace - stwierdził Steven. - Z ca-

łym szacunkiem, ale małe firmy zwykle nie zajmują się

przygotowywaniem i produkcją szczepionek.

- Ma pan rację, ale czasy się zmieniają. Rząd potrzebu-

je pomocy, zaproponował więc specjalne zachęty dla tych,

którzy coś osiągną, bez względu na wielkość firmy.

- Zachęty? - spytał Steven.

- Każdy, kto zaryzykuje i znajdzie sponsorów skłonnych

zaufać jego zespołowi badawczemu, w razie sukcesu może

liczyć na hojne wynagrodzenie: siedmiocyfrową kwotę na

dzień dobry, zwrot kosztów badań, kolejną jednorazową wy-

płatę po zakończeniu testów i wreszcie umowę z rządem na

hurtowe dostawy szczepionki.

- Rozumiem. Ale wy ostatecznie wyłożyliście się na ostat-

niej przeszkodzie, przez co stu ośmiorgu dzieciom wstrzyk-

nięto coś, co zabiło już jedno z nich, a może zabić więcej?

St Clair spoważniał, jakby zorientował się, że nietaktem

było wyolbrzymiać pozytywy.

- Ma pan rację - przyznał. - Zdarzył się niefortunny

wypadek, ale nie mieliśmy na to wpływu. To był potworny

pech: niedopatrzenie zakładu produkcyjnego doprowadziło

do zanieczyszczenia fiolek. Musi pan wiedzieć, że pracowa-

liśmy dzień i noc, żeby ustalić, co dokładnie się tam stało.

188

189

- Wy to znaczy kto? - spytał Steven. - Alan Nichol i kto

jeszcze?

- Nie Alan - odparł St Clair. - Alan zmarł na krótko

przed tym, jak ustaliliśmy przyczynę problemu.

- Nie wiedziałem.

- Kazałem całej kadrze naukowo-technicznej rzucić

wszystko i zająć się tą jedną sprawą. Producent, Redmond

Medical, powołał zespół pracujący dwadzieścia cztery go-

dziny na dobę. Pomagało też laboratorium rządowe.

- I kto w końcu wykrył toksynę?

- My - powiedział St Clair. - Znaleźliśmy ślady czyn-

nika cytotoksycznego w fiolkach do zastrzyków. Wcześniej

pobraliśmy próbki z fiolek i wprowadziliśmy je do kultur

komórek ludzkich. Kiedy komórki zaczęły obumierać, zro-

zumieliśmy, że dzieje się coś złego. Naturalnie natychmiast

powiadomiliśmy Ministerstwo Zdrowia i Redmond Medical,

i zakład zamknięto.

- Czy ktoś wie, jak toksyna dostała się do fiolek?

- Wiadomo tylko tyle, że Redmond produkowało ampuł-

ki z tymi samymi cytotoksycznymi związkami dla firmy far-

maceutycznej, która badała ich kombinacje pod kątem wła-

ściwości przeciwnowotworowych. W którymś momencie

musiało dojść do skażenia nimi fiolek ze szczepionką, ale

jak dotąd nie wiemy, kiedy to się stało.

- To niepokojące - zauważył Steven.

- Mnie to pan mówi? Redmond nadal stoi. Rząd odebrał

im pozwolenie na działalność i musieliśmy zwrócić się do

innej firmy, żeby wznowić produkcję.

- Czy Alan Nichol żył, kiedy dzieci zaczęły chorować?

St Clair skinął głową.

- To Alan zwrócił naszą uwagę na ten problem. Pierwszy

wszczął alarm. Cały czas bacznie śledził medyczną doku-

mentację dzieci.

- „Zieloną listę"?

- Tak. Sprawa z początku nie była dla nas oczywista, ale

Alan zauważył w danych pewne prawidłowości i zażądał

natychmiastowego działania.

- Być może już pana o to pytałem, ale czy mówi coś pa-

nu nazwisko Scott Haldane?

St Clair przez chwilę się zastanawiał.

- Pamiętam, że pan o to pytał, ale nic mi nie mówiło ani

wtedy, ani teraz. A powinno?

- Był lekarzem rodzinnym ze Szkocji. On również po-

dejrzewał, że coś jest nie tak ze szczepionką. Ciekaw jestem,

czy nie kontaktował się z panem albo z Alanem Nicholem.

- Przykro mi, nie przypominam sobie.

- Nic nie szkodzi - odpowiedział Steven uprzejmie

i wstał. - Bardzo dziękuję za pomoc.

- Nie ma za co - rzekł St Clair. - Cieszę się, że tym ra-

zem mogliśmy otwarcie porozmawiać. Brzemię tajemnicy

jest cięższe, niż się ludziom wydaje.

- Fakt - przytaknął Steven, myśląc o Tally.

W centrum Cambridge Steven poszukał lokalu, gdzie

mógłby coś przekąsić: po niespokojnej nocy rano wyje-

chał bez śniadania. Zaparkował wóz, rozejrzał się i w koń-

cu zdecydował się na kawę i croissanty w nadrzecznej ka-

fejce w budynku z muru pruskiego, w stylu epoki Tudorów.

Widok dwóch płaskodennych łodzi zacumowanych przy

brzegu w cieniu wierzby płaczącej sprzyjał refleksji i Steven

zaczął rozmyślać nad wszystkim, czego się dziś dowiedział.

To Alan Nichol wszczął alarm z powodu problemów

zdrowotnych dzieci z „zielonej listy", ale nie żył już w cza-

sie, kiedy trzy różne ekipy usiłowały poznać ich przyczynę.

Ślady toksyny w fiolkach ze szczepionką wykryli naukowcy

z St Clair Genomics; trop wiódł do firmy Redmond Medical,

która je napełniła. Tuż przed rozpoczęciem produkcji fio-

lek dla St Clair, Redmond rozlewało do ampułek toksyczne

190

191

substancje na zlecenie innej spółki... Niby wszystko się zga-

dzało... oprócz zabójstwa Alana Nichola.

Steven zamówił następną kawę u kelnerki, która wyglą-

dała i mówiła jak postać z powieści Jane Austen. Pewnie do-

rabia tu sobie w soboty, pomyślał. W poniedziałek rano wró-

ci do studiowania literatury angielskiej. Był ciekaw, czy jego

teoria na temat zabójstwa Nichola jest słuszna. Gdyby oka-

zało się, że naukowiec zginął przypadkowo, znikłaby ostat-

nia niewiadoma w tej historii.

Choć Steven bardzo się starał, nijak nie mógł sobie

wmówić, że Nichol zginął w wypadku. Wciąż był przekona-

ny, że doszło do zabójstwa. Pojawienie się dziwnego czer-

wonego samochodu u wylotu ulicy Nichola nie mogło być

tylko zbiegiem okoliczności. Pozostawało pytanie o motyw.

Nichol zmarł po tym, jak podniósł alarm z powodu stanu

zdrowia dzieci z „zielonej listy", ale przed wykryciem za-

nieczyszczenia fiolek. Klucza do zagadki należało zatem

szukać w tym przedziale czasowym. Nichola nie zamordo-

wano, żeby powstrzymać go przed ujawnieniem informa-

cji o zanieczyszczeniu, bo wiedziało o nim całe laborato-

rium. Co więcej, praktycznie wszyscy pracownicy St Clair

Genomics uczestniczyli w jego wykryciu. Śmierć Nichola

nie miała więc sensu... chyba że ktoś kłamał. Ale kto?

I w jakiej sprawie?

Steven zapłacił rachunek i wyszedł. Postanowił przejść

się brzegiem rzeki. Na widok grupek roześmianych i rozga-

danych studentów, którzy wolni od wykładów i, jak się zda-

wało, wszelkich trosk, korzystali ze słonecznej soboty, za-

tęsknił do lat młodości. Zaczął się zastanawiać, czy osiągnął

już ten wiek, w którym młodzi ludzie przestają człowieka

zauważać. Argument, że był raptem... dwa razy starszy od

nich - Boże, aż tyle? - jakoś nie podniósł go na duchu.

Wrócił do swoich rozważań. Czy szukał dużego, czy

małego kłamstwa? Zaczął od dużego. Czy to możliwe, by

wszystko, co usłyszeli z Macmillanem od ludzi na szczeblu

ministerialnym, było stekiem bzdur, obliczonych na to, by

zdobyć ich poparcie i wciągnąć do zmowy milczenia? Może

dzieci z Pinetops wcale nie dostały nowej szczepionki prze-

ciwko gruźlicy? Może podano im coś zupełnie innego, z ja-

kiegoś odmiennego powodu?

Zbył te rozważania mimowolnym, przeczącym ruchem

głowy i zauważył, że mężczyzna spacerujący z psem zerk-

nął na niego z ukosa. Nie, to już przesada, stwierdził; to wy-

magałoby udziału zbyt wielu ludzi. Na tę myśl przypomnia-

ło mu się stare powiedzenie: „Dwie osoby potrafią docho-

wać tajemnicy tylko wtedy, kiedy jedna z nich nie żyje".

Był skłonny uwierzyć w zapewnienia władz, że wynala-

zek Nichola jest nową i bardzo potrzebną szczepionką prze-

ciwko gruźlicy; O czym więc kłamano? Zapewne o proble-

mie z toksyną, o zanieczyszczeniu fiolek niezidentyfikowa-

ną trującą substancją. Coś się nie zgadzało w tej historii.

Phillip St Clair powiedział mu, że trucizna znaleziona

w fiolkach to jeden z kilku związków badanych przez firmę

farmaceutyczną pracującą nad nowymi lekami na raka, a za-

tem, jako substancja eksperymentalna, nie mógł być wymie-

niony w żadnym z podręczników laboratoryjnych. Ale czy

jedno z laboratoriów badających próbki pobrane od Keitha

Taylora lub Trish Lyons nie powinno mimo wszystko wy-

kryć w nich toksyny, nawet nieznanej?

Tego Steven nie wiedział. Może było jej za mało, aby ją

wychwycić. Może sprzęt do analiz jej nie rozpoznał i dlate-

go pominął ją w wynikach badań. Może fiolki były zanie-

czyszczone w różnym stopniu, przez co część dzieci dosta-

ła większą dawkę toksyny niż reszta - choć akurat to wy-

dawało się mało prawdopodobne. Gdyby agresywna infek-

cja Keitha Taylora została wywołana przez wysokie stężenie

trucizny, laboratorium prawie na pewno odnalazłoby dowo-

dy jej obecności, a tak się nie stało.

192

13 - Biała śmierć

193

17

Steven zadzwonił do oficera dyżurnego Inspektoratu i po-

prosił go, by sprawdził, czy laboratoria badające materiał po-

brany od Trish Lyons i Keitha Taylora nie wykryły w prób-

kach związków toksycznych - zidentyfikowanych bądź nie.

Odpowiedź uzyskał przed upływem godziny. Laboratoria

szpitali w Carlisle i Edynburgu zgłosiły, że rutynowa anali-

za biochemiczna licznych próbek nie wykazała zawartości

toksyn. Londyńskie laboratorium, gdzie trafiły próbki po-

brane od Keitha Taylora podczas drugiej sekcji zwłok, rów-

nież niczego nie wykryło, choć dysponowało najnowocześ-

niejszym sprzętem.

Ku przygnębieniu Stevena, wyniki badań były zgodne

z jego oczekiwaniami. Wiedział, że gdyby któreś z laborato-

riów stwierdziło obecność takiej czy innej toksyny w prób-

kach, do tej pory już by to zgłosiło. Skoro tak się nie sta-

ło, nasuwało się oczywiste pytanie: jeśli St Clair Genomics

znalazło toksynę w fiolkach ze szczepionką, dlaczego labo-

ratoria nie wykryły jej u chorych? Mogło to wynikać z roz-

padu trucizny w organizmie - niektóre toksyny pozostawa-

ły przez to niewykryte - ale akurat na tym znał się słabo.

Musi skonsultować się z ekspertami. Najpierw jednak zbie-

rze więcej informacji o toksynie, która zanieczyściła fiolki.

Phillip St Clair nie znał jej szczegółowego składu chemicz-

nego; trzeba będzie zasięgnąć języka w Redmond Medical.

Steven zadzwonił do Inspektoratu i poprosił, by skontakto-

wali się z kimś z zarządu firmy. Zażyczył też sobie ogólnych

informacji na temat St Clair i Redmond.

- Jest sobota po południu - przypomniał dyżurny. -

Pewnie trzeba będzie dzwonić do ludzi po domach.

- Nie szkodzi.

- A te ogólne informacje, kiedy ci będą potrzebne?

- Już.

- Proszę nie odchodzić od odbiornika.

Steven uśmiechnął się na tę żartobliwą odpowiedź.

Lubił luzaków.

Dyżurny oddzwonił czterdzieści pięć minut później.

- Przykro mi, wszyscy z zarządu Redmond wyjechali

na weekend, ale udało mi się skontaktować z niejakim Gile-

sem Duttonem. To kierownik obsługi technicznej. Mieszka

w Moulden przy Lipton Rise 34. Uprzedziłem go, że za-

dzwonisz.

Steven zapisał numer telefonu.

- Świetnie, dzięki.

- Jean Roberts ma jakieś informacje o Redmond. Prześle

ci je e-mailem. Pracuje w domu.

- Jeszcze raz dziękuję.

Steven miał wątpliwości, czy kierownik obsługi tech-

nicznej będzie w stanie powiedzieć mu cokolwiek o tajemni-

czym czynniku toksycznym. Podejrzewał, że nie, ale ponie-

waż chwilowo i tak nie miał nic innego do roboty, a cenne

informacje często uzyskiwał z najmniej spodziewanych źró-

deł, zadzwonił do Duttona i spytał, czy mógłby go odwiedzić.

- Jak pan chcesz - odparł mężczyzna.

Nie takiej odpowiedzi Steven się spodziewał, ale potrak-

tował ją jako „tak". Powiedział, że będzie w Moulden za parę

godzin.

194

195

- Dobra.

Steven wyruszył w drogę bez większych nadziei. Dutton

nie wydawał się zbyt zainteresowany rozmową z nim i na-

wet nie spytał, o co chodzi, ale Steven pocieszał się myślą,

że przynajmniej coś robi. Był mile zaskoczony, kiedy drzwi

ładnego białego domku przy Lipton Rise otworzyła sympa-

tycznie wyglądająca kobieta. Zaprosiła go do środka.

- Giles jest w oranżerii - powiedziała. - Proszę tędy...

Steven przeszedł za nią przez salon, w którym unosił

się silny zapach pasty do polerowania mebli, a potem przez

drzwi balkonowe do oranżerii, gdzie dzięki nagrzanym słoń-

cem szybom było o kilka stopni cieplej. W trzcinowym fo-

telu siedział mężczyzna o rzedniejących rudych włosach

i bladej cerze, z okularami na nosie. Nogi opierał na małym

podnóżku. Czytał gazetę.

- To ten pan, na którego czekałeś, skarbie.

- Steven Dunbar - przedstawił się Steven.

Dutton burknął coś i wepchnął okulary na grzbiet nosa,

ale nie wstał.

- Napije się pan kawy albo herbaty, doktorze Dunbar? -

spytała uśmiechnięta kobieta. Steven miał wrażenie, że

przywykła być uprzedzająco grzeczna i uczynna, by choć

częściowo zrekompensować braki męża w tym zakresie.

- Kawy, jeśli można. Dziękuję.

Steven pokazał Duttonowi swoją legitymację, ten jednak

tylko machnął ręką.

- To i tak bez znaczenia. Mów pan, czego chcesz.

Steven usiadł w drugim trzcinowym fotelu.

- Chciałbym zadać panu kilka pytań o związek che-

miczny, który zanieczyścił szczepionkę firmy St Clair.

- Na przykład jakich? - rzucił Dutton, ostentacyjnie przy-

glądając się wysokiemu iglastemu żywopłotowi w ogrodzie.

- Interesuje mnie, co to było, skąd się wzięło i jak dosta-

ło się do fiolek ze szczepionką.

- Mnie też - stwierdził Dutton.

- Proszę?

Mężczyzna odwrócił się do niego twarzą.

- Mnie też to interesuje - powiedział.

Steven czuł, że za tymi słowami kryje się więcej, niżby

się wydawało. Dutton nie był po prostu nieuprzejmy. Coś go

gryzło.

- Nie wie pan tego? - spytał.

- Nie.

- Ale jeśli firma nie wie, jak to się stało, jak możecie do-

pilnować, żeby to się nie powtórzyło?

- Dobre pytanie - odparł Dutton z, jak się Stevenowi

zdawało, cierpkim uśmiechem.

- Proszę wybaczyć, panie Dutton, ale mam wrażenie, że

niezbyt się pan tym przejął, a sprawa jest przecież poważna.

Jako kierownik obsługi technicznej, odpowiada pan za to, że

doszło do zanieczyszczenia.

- Byłoby tak, gdyby to się naprawdę stało - stwierdził

Dutton, czym tylko pogłębił frustrację Stevena.

- Zgadza się pan, że w fiolkach do szczepionek pro-

dukowanych przez pańską firmę wykryto toksyczną subs-

tancję?

- Tak słyszałem.

- I nic to pana nie obchodzi?

Dutton spojrzał na Stevena i pokręcił głową.

- Nie.

- Mój Boże, człowieku, jeśli wasze harmonogramy prze-

glądów technicznych pozwoliły na to, że toksyczny związek

chemiczny dostał się do szczepionki...

- Powinienem na klęczkach prosić Najwyższego o wy-

baczenie - dokończył Dutton. Nachylił się ku Stevenowi. -

Ale tak się nie stało.

W tym momencie do oranżerii weszła pani Dutton ze

srebrną tacą, którą postawiła między mężczyznami.

196

197

- Proszę bardzo. Mam nadzieję, że miło się wam gawę-

dzi. Babeczki są świeże, prosto z piekarnika...

Steven zmusił się do uśmiechu.

- Dziękuję, pani Dutton, to bardzo miło z pani strony.

- Gdybyście chcieli dokładkę, zawołajcie...

Pani Dutton wycofała się przez drzwi balkonowe i za-

mknęła je z promiennym uśmiechem. Atmosfera natych-

miast zgęstniała.

- Co to znaczy, że tak się nie stało? - rzucił Steven. -

Naukowcy z St Clair Genomics znaleźli w fiolkach toksynę,

tę samą, którą rozlewaliście do ampułek dzień wcześniej.

- W istocie. - Dutton znów wbił wzrok w iglasty żywo-

płot.

- Twierdzi pan, że nie pochodziła z linii produkcyjnej?

- Wreszcie się domyślił.

Stevenowi aż zakręciło się w głowie.

- Ale jak inaczej mogła się tam dostać?

- Nie mam pojęcia - odparł Dutton. - Dzień przed tym,

jak robiliśmy fiolki ze szczepionkami dla St Clair, faktycznie

rozlewaliśmy do ampułek toksyczne związki dla firmy far-

maceutycznej z Kent. Wszyscy uznali, że sprawa jest jasna.

Ale nie wiedzieli, mądrale, że tamtego dnia główna linia pad-

ła i musiałem przenieść produkcję do budynku C, gdzie ma-

my zapasowe urządzenia. Technicy przez noc naprawili li-

nię główną i mogliśmy wykonać na niej zamówienie St Clair.

Związku, który skaził szczepionki, ani przez moment nie by-

ło w jej pobliżu. Czy choćby w tym samym budynku.

Steven przełknął ślinę. Poczuł, że zaschło mu w gardle.

- Przecież musiał pan komuś o tym powiedzieć?

- Oczywiście - odparł Dutton. - Nie chcieli słuchać.

Powiedzieli, żebym się nie przejmował. Szczegół technicz-

ny. Wszystko się ułoży.

- Jak doszło w takim razie do zanieczyszczenia fiolek?

- Wiem tyle co pan.

198

- Ale dopóki to się nie wyjaśni...

- Redmond Medical nie będzie mogło wznowić działal-

ności?

- No właśnie.

- Redmond Medical nie wznowi działalności - oznaj-

mił Dutton. - Nasi właściciele postanowili zwinąć interes.

Personel usłyszał, że dostaną pensję za ten miesiąc i tyle.

Szlus.

- To chyba lekka przesada - stwierdził Steven. - Zas-

tanawiał się pan już, czym się teraz zajmie?

Dutton posłał mu spojrzenie, które mówiło, że o niczym

innym nie myśli.

- W branży farmaceutycznej wieści szybko się rozcho-

dzą, panie Dunbar. Kto da pracę człowiekowi obwinianemu

za błąd, który spowodował zamknięcie Redmond Medical?

- Ale z tego, co pan mówi, nie pan za to odpowiada.

- Mówić to ja sobie mogę - prychnął Dutton z goryczą.

- Przecież na pewno są inni, którzy wiedzą, jak dokład-

nie było?

Dutton prychnął pogardliwie.

- Obiecali premię tym, którzy podpiszą zobowiązanie

do zachowania tajemnicy. Dodatkowe pieniądze za milcze-

nie o tym, co robili w Redmond. To prawie podwaja ich od-

prawę.

- Chyba takie zobowiązanie nie obejmuje odpowiedzi

na pytanie, która linia produkcyjna działała danego dnia,

a która nie? - powiedział Steven.

- Obejmuje wszystko.

- Z tego, co pan mówi, wynika, że zarząd Redmond go-

dzi się na to, by panowało przekonanie, że do zanieczysz-

czenia doszło na ich linii produkcyjnej?

Dutton wzruszył ramionami.

- Niewiele ich obchodzi, gdzie i jak to się stało. Przyjęli

do wiadomości, że to ich wina, i poddali się bez walki. Jak

199

dla nich, dalsze rozważania na ten temat są czysto akade-

mickie.

Steven słyszał w jego odpowiedzi echo słów Coatesa,

które padły na spotkaniu w Ministerstwie Spraw Wewnę-

trznych.

- Nie tego spodziewałbym się po firmie farmaceutycz-

nej - zauważył. - Norma to zaprzeczenia i kontroskarżenia,

przynajmniej dopóki nie pojawią się dowody.

- Nie w tym przypadku - odparł Dutton. - Kiedy toksy-

na, którą zajmujemy się jednego dnia, odnajduje się w fiol-

kach wyprodukowanych dzień później, nie trzeba być tyta-

nem intelektu, żeby odgadnąć, jaki jest wniosek. Ja mówię

tylko, że nie stało się to na mojej linii produkcyjnej.

- Dziękuję, że powiedział mi pan to wszystko. - Steven

wstał do wyjścia, dręczony absurdalnymi wyrzutami sumie-

nia, że nie spróbował babeczek pani Dutton.

- Jeśli dowie się pan, co się stało, proszę dać mi znać -

powiedział Dutton.

Steven obiecał mu, że to zrobi.

Wsiadł do samochodu, kręcąc głową i długą chwilę my-

ślał o tym, czego właśnie się dowiedział. To był całkowicie

niespodziewany zwrot akcji w śledztwie, podczas którego

ziemia ciągle usuwała mu się spod nóg. Chłopak z gruźlicą

w szpitalu w Leicester - nie ma takiego. Chłopak z gruźlicą

w szwedzkiej klinice - nie ma takiego. Chłopak znika. Nic,

tylko kłamstwa i zasłony dymne mające ukryć prawdę o taj-

nej próbie nowej szczepionki. Dzieci, którym ją podano, za-

czynają chorować, i za winowajcę uznaje się toksynę, która

podczas procesu produkcyjnego trafiła nie tam, gdzie trze-

ba. Ale teraz... Według Duttona, żadna toksyna nie miała

prawa przeniknąć do szczepionki, więc skąd się tam wzięła?

Steven zadzwonił do Tally. Nie odebrała pod numerem

domowym, więc zostawił wiadomość. Ruszył w drogę po-

200

wrotną do Londynu, ale ledwie ujechał półtora kilometra,

oddzwoniła.

- Cześć, właśnie wróciłam i odsłuchałam twoją wiado-

mość. Gdzie jesteś?

- Koło Milton Keynes. Pomyślałem, że wpadnę, ale sko-

ro dopiero przyszłaś...

- Przyjeżdżaj. Już nie mogę się doczekać, kiedy cię zo-

baczę.

Steven od razu poczuł się lepiej. Myśl o spotkaniu

z Tally, perspektywa światła, ciepła, towarzystwa i inteli-

gentnej rozmowy - o seksie nie wspominając - zamiast po-

wrotu do domu, gdzie w milczeniu głowiłby się nad ostatnią

zagadką w historii „zielonej listy", była doskonałym antido-

tum na chandrę wywołaną brakiem postępów w śledztwie.

Wjechał na autostradę i rozpędził hondę do setki. Obliczył,

że dojazd zajmie mu jakąś godzinę.

Ruch był mały i z każdym kilometrem Steven coraz śmie-

lej zastanawiał się, czy jest szansa na to, by romans z Tally

przerodził się w coś trwałego. Miło było pomyśleć, że jedzie

do domu, do niej. Działało to na niego kojąco... a może tyl-

ko się rozmarzył? Pewnie, że tak, ale przecież nie ma w tym

nic złego. Zaczął myśleć o tym, czy Jenny polubiłaby Tally

i vice versa, gdyby się spotkały. Czy dwie damy jego serca

zaprzyjaźniłyby się ze sobą? Czy potrafiłyby? Kusząco by-

ło wyobrazić sobie, że tak, a od tego już tylko krok dzielił

Stevena od marzeń o piknikach, wycieczkach, wzajemnym

zaufaniu, Bożym Narodzeniu w domu...

Rzeczywistość wyglądałaby pewnie inaczej, skonstato-

wał. Praca Tally była pod każdym względem tak trudna jak

jego własna, i równie dla niej ważna. Jego sielankowe wy-

obrażenie o szczęściu rodzinnym - o ile coś takiego w ogóle

istniało - wymagało zupełnie innej obsady ról albo wystar-

czającej determinacji, by dokonać zmian niezbędnych do jego

osiągnięcia... Powróciły stare wątpliwości. Czy przeszkody

201

rzeczywiście były nie do przezwyciężenia, czy tylko szukał

pretekstu, by traktować swoją znajomość z Tally jako prze-

lotny romans, który choć piękny, od początku skazany był

na niepowodzenie. Może tak rzeczywiście chce los, a może

on sam jest po prostu samolubnym draniem?

Steven skręcił w ulicę Tally i przywołał swoją mantrę:

„Życie to coś, co spotyka człowieka, kiedy snuje plany na

przyszłość..."

Kiedy wyszedł z windy, Tally już czekała na niego pod

drzwiami mieszkania. Ubrana była swobodnie, w sweter

i dżinsy, miała bose nogi i włosy wciąż wilgotne po pryszni-

cu. Pachniała szamponem. Steven wziął ją w ramiona i po-

całował. Spowity zapachem jej perfum, czuł się jak w nie-

bie. Najchętniej nigdy by jej nie puścił.

- Co u ciebie? - spytał.

- Praca, praca i jeszcze raz praca - odparła Tally z żalem. -

Powinnam była wiedzieć. Jak tylko umówiłam się z moimi

siostrami na zakrapiany lunch i ploty, wezwali mnie do szpi-

tala i wolny weekend musiałam spędzić w pracy.

- A to pech. Nie wiedziałem, że masz siostry.

Tally się roześmiała.

- Dwie. Jeszcze dużo o mnie nie wiesz. Ledwo się zna-

my. A jeśli powiesz, że masz wrażenie, jakbyśmy się znali

od zawsze, kopnę cię tam, gdzie boli.

- Może i słusznie - stwierdził Steven z uśmiechem.

- No ale co tam u ciebie? To pewnie dużo ciekawsze. Jak

było na spotkaniu?

- Rząd uparł się, by tworzyć nowe szczepionki, bo oba-

wia się zamachu biologicznego.

- I? - spytała Tally, kiedy zauważyła, że Steven się waha.

- Wygląda na to, że grupa nadambitnych urzędników

uznała, że uszczęśliwi swoich przełożonych i szybciej zro-

bi karierę, jeśli nieoficjalnie przetestują nową szczepionkę

przeciwko gruźlicy na dzieciach z Pinetops. Zainteresowana

firma, spółka biotechnologiczna St Clair Genomics, przeko-

nała ich, że wypełnianie niezbędnych papierów będzie tyl-

ko czasochłonną formalnością. Podobno zaszło nieporozu-

mienie co do tego, jak bardzo można nagiąć przepisy. Tak

czy owak, wszystko diabli wzięli, kiedy w trakcie produkcji

do fiolek dostała się toksyna.

Tally przez długą chwilę nie mogła wydobyć z siebie sło-

wa. Rozłożyła ręce i wbiła wzrok w sufit.

- Nieporozumienie?! - wybuchnęła w końcu. - Jak mog-

ło dojść do nieporozumienia w takiej sprawie?! A potem

jeszcze ich otruli? Jak, na litość boską, coś takiego mogło się

wydarzyć? To skandal. Powinno się ich wszystkich powie-

sić, wypatroszyć i poćwiartować...

Tally nagle zrozumiała, dlaczego Steven tak długo milczy.

- O Boże, chyba mi nie powiesz, że ujdzie im to na su-

cho?

- Niestety, na tym stanęło. Brzydzę się tym tak jak ty, ale

inne warianty są tak okropne, że strach w ogóle je rozważać.

- Nie rozumiem - stwierdziła Tally z wyrzutem w oczach.

18

Steven wyjaśnił Tally, jakie skutki miałoby ujawnienie spra-

wy Pinetops. Poznał, że ogarnia ją ta sama frustracja, którą

sam czuł - sprzeciw wobec nieuniknionego acz trudnego do

przełknięcia wniosku, że milczenie jest właściwym rozwią-

zaniem.

- Dranie - wycedziła Tally. - Nie bez powodu wprowa-

dzono te wszystkie zabezpieczenia.

- Serce zgadza się z tobą, ale głowa rozumie, dlaczego

chcą wszystko przyspieszyć, jeśli naprawdę grozi nam za-

mach biologiczny.

- Jakie są na to dowody?

- Ja ich nie widziałem, ale rząd uważa, że zamach jest

nieuchronny. Twierdzą, że informacje wywiadu są poraża-

jące. Nie ma szans, żeby opracować i przebadać niezbędne

szczepionki normalnymi kanałami, więc na prawo i lewo

wprowadza się ułatwienia.

- Które potem prowadzą do nieporozumień...

- Na to wygląda - przytaknął Steven.

- Wierzysz im? - Tally przyjrzała mu się uważnie, wy-

patrując najlżejszego mrugnięcia powiek czy innego gestu

sprzecznego z tym, co powie.

Steven czuł na sobie jej spojrzenie.

204

- Pewne rzeczy nadal mnie niepokoją - odparł. - Ale

nie mam innego wyjścia, jak tylko przyjąć do wiadomo-

ści to, co mówią. Z drugiej strony... nie sądzę, żeby po-

wiedzieli mi całą prawdę o nieszczęściu w Pinetops... Coś

się nie zgadza w ich wyjaśnieniach odnośnie do skażenia

szczepionki.

Po minie Tally widać było, że uznała to tylko za próbę

złagodzenia głównego zarzutu. Powściągnęła jednak złość,

jakby zrozumiała, że dalsze okazywanie oburzenia nic nie

da. Nalała im po drinku i usiadła.

- Jak to?

Steven opowiedział jej dokładnie o swojej rozmowie

z Duttonem.

Tally zmarszczyła z powątpiewaniem brwi.

- Jeśli rzeczywiście rozlewali to przed szczepionkami,

to zakład jest podejrzanym numer jeden - powiedziała. -

Nawet jeśli nie korzystali z tej samej linii produkcyjnej, mo-

gli przenieść jakieś jej części: filtr, głowicę dozującą, kawa-

łek rurki. Jak inaczej mogło dojść do skażenia? Chyba że su-

gerujesz, że ktoś wstrzyknął to umyślnie?

Steven skrzywił się i pokręcił głową.

- Nie, pewnie masz rację, ale Dutton to człowiek z do-

świadczeniem... Nie popełniłby tak elementarnego błędu,

jakim jest przeniesienie zanieczyszczonej głowicy z jednej

linii produkcyjnej na drugą...

- Mógł to zrobić ktoś inny - zauważyła Tally. - Nadal

obstawiam, że zawiniło coś w procesie produkcji.

- Może tak właśnie mieliśmy pomyśleć...

Tally spojrzała na niego pytająco.

- Zabrzmiało to bardzo enigmatycznie - powiedziała. -

Mógłbyś pisać dialogi do telenowel...Tum-tu-tum-tum... -

zanuciła motyw przewodni East Enders.

- Po prostu jakoś mi to nie pasuje. W dodatku mają tę

firmę zamknąć. Coś tu nie gra.

205

- Masz rację - stwierdziła Tally. - Firma, która bierze na

siebie odpowiedzialność i postępuje honorowo, to w tych

czasach rzadkość.

- Sęk w tym, że nie byli pod żadną presją. Sprawa nie

wyjdzie na jaw, więc nie groziły im ani nagonka w brukow-

cach, ani zlot reporterów telewizyjnych pod budynkiem.

Firma jest mała, więc nie ma akcjonariuszy, którymi trzeba

by się przejmować. Po co zwijać interes przed przeprowa-

dzeniem szczegółowego śledztwa?

- Przykro mi to mówić, Steven, ale czy to w ogóle ma ja-

kieś znaczenie? - spytała Tally. - Co za różnica, jak dokład-

nie toksyna dostała się do fiolek, skoro nieszczęście już się

stało i ucierpiały na tym dzieci? Czy to nie akademickie roz-

ważania?

- Nie - upierał się Steven. - Wszyscy tak mówią, ale

to tak, jakby zostać z jednym kawałkiem układanki w rę-

ku, kiedy wydawało się, że już jest skończona. Można al-

bo go schować i udawać, że wszystko gra, albo przyznać, że

problem istnieje, i przyjrzeć się mu uważniej. Wtedy może

się okazać, że niektóre elementy układanki są nie na swoim

miejscu i że wszystko jest tylko złudzeniem.

Tally spojrzała na niego z pobłażliwym uśmiechem.

- Skoro tak twierdzisz - powiedziała. - Nie wiem, jak ty,

ale ja mam dość brutalnej rzeczywistości jak na jeden ty-

dzień. Myślę, że przydałoby się od niej na jakiś czas uciec,

wypić dużo więcej niż zalecają lekarze i oddać się szaleń-

stwom i rozpuście, której uwieńczeniem będzie scena z mo-

im tyłkiem podskakującym na łóżku w roli głównej... tak

gwałtownie, jakby świat zaraz miał się skończyć.

Steven uśmiechnął się szeroko.

- Dobra myśl... - wymruczał, powoli wsuwając dłoń

pod sweter Tally. - Ale nie spieszmy się... - Podciągnął biu-

stonosz Tally i językiem odszukał jej prawy sutek.

- Skoro... tak twierdzisz - szepnęła z zachwytem.

- Tak, zdecydowanie - odparł Steven. - Coś mi mówi,

że to potrwa... całe wieki. - Zajął się lewą piersią Tally, jed-

nocześnie wodząc kciukiem wokół jej prawego sutka.

- Och, cudownie...

Steven zauważył, że Tally ma zamknięte oczy, ale jej

uśmiech był aż nadto wymowny. Nie przerywając pieszcze-

nia jej piersi, rozpiął jej dżinsy i ostrożnie je ściągnął. Tally

uniosła biodra, żeby mu pomóc, i prawa dłoń Stevena po-

wędrowała na jej pośladki, potem między uda, naprowadza-

na na cel jej westchnieniami i jękami.

- Jesteś cała mokra... - szepnął, kiedy wsunął dłoń pod

jej majtki i powiódł ustami w dół brzucha, kreśląc linię języ-

kiem. - Rozkosznie mokra...

- A ty twardy - stęknęła Tally. Sięgnęła w dół, by wy-

swobodzić ze spodni Stevena to, co wyrywało się na wol-

ność.

- Pora zobaczyć, czy twój materac wytrzyma...?

- Absolutnie - wydyszała Tally.

- Słońce świeci - szepnął Steven. Tally odwróciła się

i naciągnęła sobie kołdrę na głowę.

- Mamy piękny dzień.

- Dziś niedziela - poskarżyła się Tally. - Czy ty nie masz

serca?

- Nie... oddałem je pięknej damie - szepnął Steven i de-

likatnie pocałował ją w szyję.

- Mhm... ty potworze bezduszny... - mruknęła, ale zaraz

się uśmiechnęła. - Muszę się wyspać, żeby być piękna...

- Już jesteś piękna.

- Przesada - zachichotała Tally. - Dunbar, czego ty wła-

ściwie chcesz? Ach, przecież wiem...

Steven uśmiechnął się szeroko.

- No, tego też - przytaknął. - Ale pomyślałem, że mogli-

byśmy spędzić idealną niedzielę. Pospacerujemy w słońcu,

206

207

znajdziemy jakiś lokal, w którym poczytamy gazety, sącząc

krwawe mary, a potem zjemy nieprzyzwoicie obfity lunch...

zanim wrócimy do domu obejrzeć mecz w telewizji.

Tally otworzyła szeroko oczy.

- Co takiego? - wybuchnęła.

- Żartuję. - Steven się uśmiechnął. - Ale przynajmniej

wiem, że słuchasz.

- Potwór, potwór, potwór - żaliła się Tally, zasypując je-

go pierś gradem udawanych ciosów. - I co ja mam z tobą

zrobić?

- Na początek... - wymruczał. - Mogłabyś...

Tally dostała ataku śmiechu.

- Jesteś niemożliwy - powiedziała, ale uległa.

Ubrana w dżinsy i miękką skórzaną kurtkę włożoną na

biały T-shirt, Tally wrzuciła klucze do torebki i jeszcze raz

sprawdziła, czy zamknęła drzwi.

- Wiesz - powiedziała do Stevena - chyba nigdy nie pi-

łam krwawej mary.

- Pobudza apetyt - odparł Steven i objął ją ramieniem. -

Ale wybór lokalu pozostawiam tobie...

- Moja siostra w kółko mówi o Riverside Tavern, nieda-

leko Marley Wood. Może tam?

- Super.

Wyszli na słońce i przystanęli na chwilę, by ogrzać twa-

rze w jego promieniach.

- Mhm - mruknęła Tally. - Każdy weekend powinien

być taki. - Spojrzała na Stevena, który uśmiechnął się i przy-

tulił ją mocniej.

- Bezdyskusyjnie.

- Pojedźmy moim samochodem - zaproponowała Tally.

- Wtedy nie będę musiała ci mówić, jak masz jechać.

Sięgnęła po kluczyki, a Steven oparł ramię na dachu jej

renault clio. Już miał powiedzieć coś o kobietach i ich toreb-

kach, kiedy nagle poczuł z tyłu lewego uda ukłucie, podob-

ne do użądlenia osy. Złapał się za bolące miejsce i odwraca-

jąc, zobaczył mężczyznę, który obrócił się na pięcie i uciekł.

- Co u... - wysapał Steven. Nagle zakręciło mu się

w głowie i kolana się pod nim ugięły.

- Steven! - wykrzyknęła Tally z przerażeniem, kiedy

obiegła samochód i zobaczyła go osuwającego się na zie-

mię. - Co się stało?

Steven wiedział, że walka jest z góry przegrana, ale wy-

ciągnął przedmiot, który sterczał mu z tyłu nogi. Była to

mała strzałka, jaką można strzelać z wiatrówki. Powiązał

ten fakt z wyglądem mężczyzny, którego widział. Miał na

sobie nietypowy jak dla Anglika garnitur... był z Europy

Wschodniej, może z Rosji.

- Słodki Jezu - mruknął, kiedy dotarło do niego, że my-

lił się co do dwóch Rosjan, którzy zepchnęli go z autostrady.

Jednak nie wzięli go za kogoś innego. To jego chcieli zabić.

Steven spojrzał na strzałkę zachodzącymi mgłą oczami.

Powoli tracił przytomność.

- Rycyna... - szepnął. - Rycyna... na to nie ma antido-

tum. Tak mi przykro.

Tally, z oczami szeroko otwartymi z przerażenia, zoba-

czyła, jak strzałka wysuwa się z dłoni Stevena. Zrobiła, co

mogła, by podtrzymać mu głowę, kiedy zwalił się nieprzy-

tomny na chodnik. Ułożyła go w bezpiecznej pozycji, wy-

szarpała telefon z torebki i wezwała pogotowie. Delikatnie

położyła palce na szyi Stevena, by zmierzyć tętno, po czym

wstrząśnięta wyjęła szczypczyki i podniosła strzałkę z chod-

nika.

- Witamy z powrotem - powiedział ktoś, kiedy Steven

zamrugał oczami utkwionymi w biały sufit i zaczął się roz-

glądać. Próbował skupić wzrok na postaci w bieli, która do

niego mówiła, ale było za jasno.

208

14 - Biała śmierć

209

- Uprzedzając pańskie pytanie: jest pan w szpitalu, jest

wtorek, wpół do jedenastej rano i ma pan wielkie szczęście.

- Wtorek? - mruknął Steven, kiedy zrozumiał, że um-

knęło mu parę dni życia. - Tally... muszę zobaczyć Tally.

- Rozumiem, że chodzi o doktor Simmons? Prosiła, żeby

dać jej znać, jak tylko się pan obudzi. Zaraz do niej zadzwo-

nię - powiedziała pielęgniarka. - Tyle że będzie musiała prze-

bić się przez obstawę pod drzwiami. Kiedy w nocy przyszłam

na dyżur, myślałam, że leży tu Brad Pitt albo George Clooney.

- Przykro mi - powiedział Steven i spróbował się uś-

miechnąć.

- Och, czy ja wiem... - odparła pielęgniarka z szerokim

uśmiechem i wyszła.

Steven ledwie zdążył położyć głowę na poduszce i wró-

cić myślami do niedzieli, kiedy wszedł ubrany w garnitur

mężczyzna pod czterdziestkę, który przedstawił się jako

George Lamont, opiekujący się nim lekarz.

- Jak się pan czuje?

- Myślałem, że nie ma antidotum przeciw rycynie - po-

wiedział Steven.

- Bo nie ma - stwierdził Lamont. - Ale to nie była ry-

cyna.

Steven spojrzał na niego zdezorientowany. Pomyślał, że

może pamięć mu szwankuje.

- Ale ta strzałka...

- Zatruta, ale nie rycyną - przerwał mu Lamont. -1 niech

pan dziękuje doktor Simmons za to, że ocaliła mu życie.

Kiedy podniosła strzałkę, żeby ją obejrzeć, poczuła słaby za-

pach migdałów. Powinien pan być jej dozgonnie wdzięczny,

że wyciągnęła słuszny wniosek. Strzałka zawierała cyjanek,

nie rycynę. Kiedy przestało panu bić serce, doktor Simmons

i ratownicy podali panu azotan amylu, żeby przeciwdziałać

skutkom trucizny. Potem trafił pan do nas.

- Mój Boże... myślałem...

- Wszyscy dobrze pamiętają historię Gieorgija Marko-

wa - powiedział Lamont. - Parasole z zatrutym czubkiem

i tak dalej.

Weszła Tally, w białym kitlu, ze stetoskopem na szyi.

Lamont uśmiechnął się, ruszył do wyjścia. Powiedział, że

zostawi ich na kilka minut samych, a potem będzie musiał

dokładnie Stevena przebadać.

- Podobno zawdzięczam ci życie - powiedział Steven.

- Choć tyle mogłam dla ciebie zrobić... po sobotniej no-

cy. - Tally się uśmiechnęła. - Jak się czujesz?

- Jakbym miał najgorszego kaca na świecie - odparł

Steven. - Strasznie przepraszam, że naraziłem cię na takie

niebezpieczeństwo. Chryste, przecież to mogłaś być ty.

- Skąd miałeś wiedzieć, że ktoś spróbuje cię zabić. -

Tally usiadła na skraju łóżka i odgarnęła mu włosy do ty-

łu. - Ale ciekawa jestem, dlaczego...

- Pomyliłem się - stwierdził Steven. - Powinienem wie-

dzieć lepiej, ale podjąłem złą decyzję. Uwierzyłem w to,

w co chciałem wierzyć.

Tally wyglądała na zdziwioną i lekko zaniepokojoną, jak-

by podejrzewała, że zaraz usłyszy coś, czego wolałaby nie

wiedzieć.

- Nie rozumiem.

Steven opowiedział jej o zamachu na autostradzie

i dwóch Rosjanach, którzy zginęli w ogniu.

- Myślałem, że wzięli mnie za kogoś innego... że ścigali

poprzedniego właściciela samochodu. Chciałem w to wie-

rzyć. A oni tak naprawdę polowali na mnie.

Tally zbladła.

- Steven, przerażasz mnie. Wiem, że jesteś śledczym,

ale myślałam... że takim w rodzaju inspektora podatkowe-

go... Że może od czasu do czasu musisz zadawać niewy-

godne pytania... Ale Rosjanie spychający cię z autostrady

i strzałki z cyjankiem...! Tego już dla mnie trochę za wiele.

210

211

- Bałem się, że tak powiesz, i chyba dlatego wolałem

myśleć, że mnie z kimś pomylili, zamiast choćby wziąć pod

uwagę, że to ja byłem celem - wyjaśnił Steven.

- Co jeszcze przede mną ukrywasz?

- Wszystko poza tym wiesz - odparł.

Tally nie wyglądała na przekonaną.

- Co Rosjanie i zatrute strzałki mają wspólnego z docho-

dzeniem w sprawie podania brytyjskim dzieciom nielicen-

cjonowanej szczepionki?

- Nie wiem - wyznał Steven.

Jej mina mówiła, że nie wie, czy wierzyć mu, czy nie.

- Naprawdę.

- O Boże - westchnęła Tally, przykładając sobie dłoń do

czoła. - Wiedziałam, że to zły pomysł...

- Nie. - Steven wziął ją za rękę. - To dobry pomysł -

stwierdził z naciskiem. - Kiedy to się skończy, obiecuję, że

zrobię wszystko, żeby ci to udowodnić, nawet gdybym mu-

siał rzucić pracę i zająć się sprzedażą okien w Leicester...

Tylko mnie nie skreślaj.

Twarz Tally złagodniała.

- Dobrze wiesz, co do ciebie czuję - powiedziała. - Ale

to... - Brakowało jej słów i patrzyła wszędzie, tylko nie na

Stevena. - Potrzebuję trochę czasu. Doktor Lamont chce cię

przebadać i wiele osób czeka, żeby z tobą porozmawiać.

Wrócę, jak skończę zmianę. - Delikatnie pocałowała go

w czoło, ale nie rozwiało to jego obaw.

19

Kiedy Lamont skończył go badać i orzekł, że jest okazem

zdrowia, Steven poprosił, by pozwolono mu skorzystać z te-

lefonu.

- Chce pan zadzwonić do Inspektoratu? - spytał Lamont.

Steven skinął głową.

- Powiadomiłem już sir Johna Macmillana, że czuje się

pan lepiej. Kiedy pana przyjęliśmy, prosił, żeby na bieżąco

informować go o pańskim stanie. Domyślam się, że to on

postawił ochroniarzy przed drzwiami. Na pewno czeka na

telefon od pana.

Steven zadzwonił do Macmillana, ale najpierw poroz-

mawiał z Jean, która powiedziała mu, jak bardzo wszyscy

się martwili.

- Tak się cieszę, że nic ci nie jest. Kiedy usłyszeliśmy, że

to był cyjanek... no wiesz...

Steven był wzruszony szczerą troską w jej głosie. Musiał

przełknąć ślinę, zanim odpowiedział:

- Dzięki, Jean, miałem wielkie szczęście. Czy mogłabyś

zadzwonić do mojej szwagierki w Szkocji i powiedzieć jej,

dlaczego się nie odzywałem? Nie mów wszystkiego, najwy-

żej wytłumacz, że byłem na akcji i że zadzwonię, jak tylko

będę mógł. Pozdrów ją ode mnie i poproś, żeby powiedziała

213

Jenny, że tatuś bardzo ją kocha. I że odezwie się, jak tylko

złapiemy bandytów.

- Robi się. John musiał się nieźle napocić, żeby wszyst-

ko wyjaśnić policji i zachować w tajemnicy przed prasą.

- Ale mu się udało? - spytał Steven z niepokojem.

- Tak, z dużym wsparciem Ministerstwa Spraw Wew-

nętrznych.

- To dobrze.

Steven rozmawiał z Macmillanem ponad dziesięć mi-

nut. Razem usiłowali znaleźć wytłumaczenie zamachów na

jego życie, ale ostatecznie nic nie wymyślili.

- To musi mieć jakiś związek ze śledztwem - upierał się

Steven. - Ale nie bardzo wiem, co może łączyć dzieci z „zie-

lonej listy" z Rosjanami. A ty?

Macmillan też nie wiedział.

- Najwyraźniej ktoś uważa, że wiesz coś, czego tak na-

prawdę nie wiesz - powiedział.

- Co stawia mnie w bardzo niewygodnej pozycji.

- Zwłaszcza że prawdopodobnie spróbują znowu -

stwierdził Macmillan.

- Chcę, żebyście wzmocnili ochronę Tally - poprosił

Steven. - Mogą spróbować ją wykorzystać, żeby dobrać się

do mnie.

- Zrobiłem to, jak tylko usłyszałem, co się stało - za-

pewnił Macmillan. - Myślę, że z uwagi na przeszłość po-

przedniego właściciela twojego samochodu zbyt pochopnie

uznaliśmy, że celem był ktoś inny.

Steven przytaknął.

- Jak doktor Simmons znosi to wszystko?

- Jako tako - odparł Steven tonem, który sugerował, że

nie najlepiej.

- Każdemu byłoby ciężko się odnaleźć w takiej sytuacji.

Daj jej czas.

214

- Oby ona mi go dała - powiedział Steven w zadumie.

- Im szybciej zamkniemy to śledztwo, tym lepiej dla

wszystkich - stwierdził Macmillan.

Steven odsunął telefon od ucha i spojrzał na niego z nie-

dowierzaniem. Czyżby właśnie usłyszał kulturalnie sfor-

mułowane ponaglenie? Zwalczył pokusę, by przypomnieć

Macmillanowi, że przez ostatnie dwa dni był jedną nogą

w grobie.

- Rano powinienem wyjść. I jeszcze jedna sprawa... -

powiedział zamiast tego.

- Tak?

- Zdałem pistolet, bo myślałem, że już się nie przyda.

Lepiej wezmę go znowu.

- To był glock 23, dobrze pamiętam?

- Tak.

- Każę go dostarczyć do szpitala. Będzie go mógł ode-

brać, zanim wyjdziesz.

Tally wróciła o szóstej z minutami. Była ubrana do wyj-

ścia, na ramieniu miała torebkę.

- Jak się czujesz?

- Ważniejsze jest to, jak ty się czujesz- odparował

Steven. - Pewnie przeżyłaś wstrząs.

- Taki los - powiedziała z westchnieniem. - Choć mu-

szę przyznać, że nie planowałam zostać dziewczyną Bonda.

To nie w moim stylu. Jestem szczęśliwa jako pediatra.

- Moje życie zwykle tak nie wygląda - zapewnił Ste-

ven. - Nie jestem szpiegiem ani tajnym agentem. Wiesz,

czym się zajmuję, powiedziałem ci. Nie kłamałem.

- A ci Rosjanie?

- Nie mam pojęcia, dlaczego chcą mnie zabić. Jedyne,

co przychodzi mi do głowy, to to, że musiałem się na coś na-

tknąć i narazić się niewłaściwym ludziom. Problem w tym,

że nie wiem, na co, ani kim są ci ludzie.

215

- Przez co sytuacja jest jeszcze bardziej niebezpieczna -

zauważyła Tally.

- Fakt - przyznał Steven. Nawet nie próbował robić do-

brej miny do złej gry

- Słyszałam, że mam mieć obstawę?

- Wydziału specjalnego Scotland Yardu. John Macmillan

uznał, że nie zaszkodzi być ostrożnym. Załatwił to, kiedy

byłem w krainie snów. Będą dyskretni.

- A ludzie pod twoimi drzwiami?

- Też z wydziału specjalnego. Rano, kiedy wyjdę, już ich

nie będzie.

- I będziesz musiał radzić sobie sam?

- Tak.

- Domyślam się, że to znaczy, iż jesteś mistrzem walki

wręcz i nosisz pistolet pod pachą? - spytała Tally z wyrzu-

tem.

- Tak - odparł bezbarwnie Steven.

Zapadła krępująca cisza. W końcu Tally lekko pokręciła

głową, a w jej oczach znów pojawiło się zwątpienie.

Steven wziął ją za rękę.

- Służyłem w siłach specjalnych. Byłem lekarzem i przy

okazji zdobyłem też inne umiejętności... ale to przeszłość,

która nie ma nic wspólnego z moją obecną pracą. Pistolet

noszę tylko wtedy, kiedy mam podstawy sądzić, że moje

życie jest zagrożone. Nie mam licencji na zabijanie... tylko

prawo jazdy z trzema punktami karnymi za przekroczenie

prędkości.

Tally nie mogła powstrzymać uśmiechu. Usiadła na skra-

ju łóżka i spojrzała Stevenowi w oczy.

- Mam nadzieję, że kiedyś tego nie pożałuję, ale wierzę

powiedziała.

Steven zamknął oczy, dziękując w duchu opatrzności.

- Co zrobisz, kiedy stąd wyjdziesz?

- Wrócę do Londynu i będę dalej prowadzić śledztwo.

ci

- Proszę, uważaj na siebie.

- Będę, obiecuję. Mam zbyt wiele powodów, żeby żyć.

- Zawsze mógłbyś zatrzymać się u mnie, dopóki nie

zdecydujesz, co robić... Wydział specjalny mógłby pilnować

nas obojga.

Steven pocałował ją i podziękował za propozycję.

- Muszę omówić sytuację z Macmillanem. Nie powie-

dzieli nam całej prawdy o szczepionce. Jestem o tym prze-

konany.

- Odezwij się - poprosiła Tally. Zabrzmiało to tak przej-

mująco, że Steven wziął ją w ramiona i mocno przytulił.

- Kiedy to się skończy, zaczniemy planować, co dalej

z nami, dobrze? To będzie najważniejsza sprawa.

Tally uśmiechnęła się słabo i skinęła głową.

- Uważaj na siebie, Steven.

Stevena wypisano ze szpitala następnego ranka, po

tym, jak badania odruchów, czynności serca i układu odde-

chowego dały wyniki, które usatysfakcjonowały George'a

Lamonta.

- Następnym razem może pan nie mieć tyle szczęścia -

powiedział Lamont. - Na świecie nie ma zbyt wielu osób,

które dostały zastrzyk z cyjanku i przeżyły.

- Wierzę - przytaknął Steven.

Ubrał się, podziękował pielęgniarkom za opiekę i po-

szedł zamienić parę słów z Jenkinsem i Ritchiem, policjan-

tami z wydziału specjalnego, którzy czuwali pod drzwiami.

- Dziękuję wam, panowie, ale na szczęście wasza po-

moc już nie będzie mi potrzebna.

- A właśnie zaczynaliśmy się dobrze bawić - odparł

Jenkins, krępy, łysy mężczyzna, przypominający rugbystę. -

Opieka nad agentami Inspektoratu to nasze ulubione zaję-

cie. Delikatne z nich kwiatuszki - zwrócił się do swojego ko-

legi. - Prawda, George?

216

217

Ritchie, jego bardziej inteligentnie wyglądający partner,

uśmiechnął się z zażenowaniem.

- Wszyscy po studiach - ciągnął Jenkins. - Niektórzy

podobno z mózgami wielkości planet. Mam rację, doktorze?

- Wszystko jest względne - odparował Steven, patrząc

Jenkinsowi prosto w oczy.

- Ale kiedy przyjdzie co do czego... wzywają wydział

specjalny, bo ktoś musi im wysmarkać noski i wytrzeć pup-

cie...

- I świetnie wam idzie - skwitował Steven.

Jenkins zjeżył się, zły, że robi się z niego głupka.

- A może pan doktor chce, żebyśmy go przeprowadzili

przez jezdnię? - spytał Stevena. - A nuż czyhają tam jacyś

źli ludzie? Nie wiadomo, czy pan doktor na pewno wrócił

już do formy...

Ani się obejrzał, gdy Steven boleśnie wykręcił mu rękę

za plecami, rozstawił mu nogi, a głowę przycisnął bokiem

do ściany, upodabniając go do gargulca na murze katedry.

- Cóż - powiedział w zamyśleniu. - Wygląda na to, że

mam się nieźle... ale dzięki za troskę. Zawsze lepiej się

upewnić...

Kiedy policjanci odchodzili, Steven usłyszał, jak Ritchie

mówi do Jenkinsa:

- Ośle, nie wiedziałeś, że on służył w Pułku?

W rejestracji cierpliwie czekał oficjalny kurier rządowy.

Uśmiechnął się uprzejmie na powitanie, uważnie obejrzał

legitymację Stevena i przekazał mu paczkę. Steven wiedział,

że w środku są zamówione przez niego pistolet i amunicja.

Podpisał się na trzech formularzach i życzył kurierowi bez-

piecznego powrotu do Londynu, po czym poszedł za strzał-

kami do toalety dla odwiedzających. Zamknął się w kabinie,

załadował broń i schował ją do kabury, którą niełatwo mu

było założyć w tak ciasnym pomieszczeniu. Poprawił skó-

rzane paski tak, aby nic go nie uwierało, włożył marynarkę,

wyszedł i sprawdził w lustrze, czy nie ma pod nią żadnych

zwracających uwagę wybrzuszeń.

Ustawił się przy drzwiach najbliższych miejsca, gdzie

taksówki zostawiały pasażerów. Wyszedł w ostatniej chwili

i wskoczył do wozu, który właśnie ruszał po podwiezieniu

starszej pary.

- Wsiada się na postoju - burknął kierowca.

- Za dwie dychy ten raz przymknie pan na to oko.

- Dokąd?

Steven skierował taksówkarza okrężną trasą na policyjny

parking, gdzie, na prośbę Macmillana, odstawiono jego sa-

mochód. Najpierw podał adres hotelu, w którym zatrzymał

się podczas pierwszej wizyty w Leicester, by w połowie dro-

gi zmienić zdanie i poprosić o podwiezienie do francuskiej re-

stauracji, w której byli z Tally. Dopiero kiedy nabrał pewności,

że nikt ich nie śledzi, kazał się zabrać na policyjny parking.

- Jaja pan sobie robisz? - warknął taksówkarz.

- Powiedzmy, że obudziła się we mnie cygańska natu-

ra - odparł Steven.

Odebrał hondę i wrócił do Londynu bez żadnych incy-

dentów. Przez całą drogę głowił się nad tym, dlaczego ktoś

miałby chcieć go zabić. Starał się wszystko logicznie prze-

myśleć, ale z mizernym skutkiem. Oba zamachy były przy-

gotowane w Leicester, nie w Londynie. Do pierwszego do-

szło dzięki lokalizatorowi w jego porsche - fakt, że ktoś

zgłosił kradzież samochodu, żeby zdobyć informację, gdzie

go szukać, zdawał się to potwierdzać. Ale niemożliwe, by za

drugim razem odnaleźli go w ten sam sposób. Honda nie by-

ła wyposażona w lokalizator - przynajmniej tak mu się wy-

dawało... Zadzwonił do Stana Silvera.

- Nie, nie jest. Nie mów, że ją w cholerę zgubiłeś - po-

wiedział Silver.

- Nic z tych rzeczy - zapewnił Steven. - Tak się tylko za-

stanawiałem, skąd ktoś wiedział, gdzie byłem parę dni temu.

218

219

- Jeśli myślisz, że cię śledzili i że to wina samochodu,

może ktoś podrzucił ci nadajnik?

- Możliwe - przytaknął Steven.

- Przywieź go do mnie.

Steven zerknął na zegarek.

- Jestem w drodze z Leicester. Będę za pół godziny.

- W środku czysto - oznajmił Silver, kiedy skończył

oględziny i wysunął się tyłem z samochodu. - Teraz wezmę

go na rampę.

Wjechał hondą na rampę hydrauliczną i wcisnął urucha-

miający ją guzik. Zapalił papierosa. Czekali, aż wóz uniesie

się ponad ich głowy.

- To jak, wygrywasz?! - spytał Stevena, przekrzykując

hałas.

Steven pokręcił głową.

- Ktoś chce mnie sprzątnąć, ale nie wiem dlaczego.

- Przykra sprawa - odparł Silver. - Jeden człowiek czy

gang?

- Gang z Europy Wschodniej.

- O kurde, chyba nie próbujesz przejąć ich interesów?

- Prawie żałuję, że nie, przynajmniej wiedziałbym, co

jest grane - stwierdził Steven.

Silver oglądał podwozie hondy w świetle mocnej latarki

i palcami lewej ręki zeskrobywał brud.

- No, no, co my tu mamy? - odezwał sie, wyjmując coś

z profilu tylnego prawego błotnika i podając Stevenowi. -

Problem rozwiązany.

Steven przez kilka sekund w milczeniu przyglądał się lo-

kalizatorowi.

- Nikomu nie mówiłem o hondzie - powiedział. - Nikt

nie wiedział, że ją mam.

- Ktoś musiał cię w niej zobaczyć.

- Po Londynie zwykle nie jeżdżę samochodem.

- No to masz o czym myśleć - stwierdził Silver. - To mo-

żesz zostawić mnie. - Ruchem głowy wskazał lokalizator.

Steven podał mu urządzenie.

- Co z nim zrobisz?

- W drodze do domu mijam przydrożny zajazd. Przy-

czepię to do tira jadącego do któregoś z portów. To powinno

na jakiś czas zająć palantów.

Steven podziękował przyjacielowi i wrócił do domu.

Teraz, kiedy ustalił, jak napastnik go znalazł, poczuł się le-

piej. Pozostawało pytanie, skąd jego wrogowie wiedzieli, ja-

kim samochodem jeździ. Celowo nie wziął auta z puli służ-

bowej i nikomu nie powiedział, z jakiego wozu korzysta,

a mimo to ktoś go wytropił i podrzucił mu lokalizator. Na

myśl, że równie dobrze mógł to być ładunek wybuchowy,

zrobiło mu się gorąco.

Wciąż myślał o tym w wannie, sącząc dżin z tonikiem.

Jego rozważania przerwał dźwięk telefonu. Pomstując na

fakt, że po raz kolejny zapominał go wziąć do łazienki, wy-

szedł z wanny i poczłapał odebrać. To mogła być Tally-

choć obiecał, że sam do niej zadzwoni.

- Doktor Dunbar? Mówi Linda Haldane.

- Och, witam. - Z lekkim dreszczykiem emocji Steven

przypomniał sobie, że prosił ją, by zadzwoniła, jeśli przyj-

dzie jej na myśl, co mogło tak bardzo rozzłościć jej nieżyją-

cego męża. - Jak się pani miewa?

- Dobrze, dziękuję - odparła automatycznie. - Jutro się

wyprowadzamy. Cały dzień się pakowaliśmy.

- Przykro mi - stwierdził Steven, przypominając sobie,

że nie stać jej na to, by dalej mieszkać z dziećmi tam, gdzie

do tej pory, z powodu kłopotów finansowych wywołanych

uznaniem śmierci Scotta za samobójstwo.

- Prosił pan, żebym zadzwoniła, jeśli cokolwiek znajdę,

nawet błahego...

- Tak.

220

221

- Scott przykleił coś taśmą do spodu biurka. Znalazłam

to dziś rano, kiedy sprzątałam jego rzeczy. Coś spadło na

podłogę i musiałam wejść po to pod biurko.

- Co to było? - spytał Steven. Poczuł, że serce bije mu

szybciej.

- Koperta z dwiema kartkami w środku.

- Kartkami?

- Fiszkami, takimi samymi, jakich używał w kartotece.

Pewnie nie chciał, żeby ktokolwiek je znalazł.

- Na przykład włamywacze, którzy złożyli pani wizytę -

stwierdził Steven w zamyśleniu.

- Policja mówiła, że szukali narkotyków - przypomniała

Linda.

- Może. - Steven nagle ujrzał to wydarzenie w zupełnie

innym świetle. - Co jest na tych fiszkach?

- Jakiś szyfr. Litery i cyfry, ale to nie numery telefonów.

Niestety, nic mi nie mówią.

Wciąż ociekając wodą, Steven wytarł dłonie w ręcz-

nik, którym wcześniej pospiesznie przewiązał się w pasie.

Porwał z biurka długopis i kartkę, i poprosił o szczegóły.

Zapisał podane mu informacje.

- Pierwsza fiszka: C-O-L-E odstęp N-A-T odstęp 4-0-9

odstęp 1-0-0-7 pauza 1-0-1-1 odstęp 2-0-0-1.

Steven przeczytał całość na głos, żeby sprawdzić, czy

nie popełnił błędu.

- Na drugiej fiszce jest: N-R-G odstęp 2 odstęp 2-3-7 od-

stęp 2-0-0-1. To tyle.

Steven ponownie odczytał jej wszystkie litery i cyfry.

- Myśli pan, że to ważne? - spytała Linda. - Mówi to pa-

nu coś?

- Na razie nie, ale skoro pani mąż zadał sobie trud, żeby

ukryć te fiszki, musiał mieć po temu dobry powód - powie-

dział.

- Coś, co pomoże dowieść, że nie odebrał sobie życia?

- Mam nadzieję - odparł Steven. - Niech pani będzie

w kontakcie. Proszę dać znać, gdzie można panią znaleźć.

Woda w wannie wystygła. Steven wytarł się i ubrał. Po

tym telefonie od razu zmienił mu się nastrój. Wreszcie miał

jakiś ślad. Na razie nic z niego nie rozumiał, ale czuł, że do-

stał do ręki coś, co popchnie naprzód śledztwo, które utknę-

ło w martwym punkcie. Zadzwonił do Tally i powiedział jej

o telefonie od Lindy.

- Zasłużyłeś na łut szczęścia.

- Teraz muszę to tylko... odcyfrować - powiedział.

- Wierzę w ciebie.

222

20

Następnego ranka Steven poprosił Inspektorat o aktualne

informacje o dzieciach z „zielonej listy". Dostał je e-mailem

przed upływem godziny. Ośmioro kolejnych dzieci trafiło

do klinik i szpitali z mniej lub bardziej poważnymi dolegli-

wościami skóry, poczynając od błahych wysypek, na zwy-

rodnieniu i utracie czucia kończąc.

Czytał listę, kręcąc głową ze zdumieniem. Wszystkie dzie-

ci miały styczność z czynnikiem zanieczyszczającym w tym

samym czasie, a mimo to objawy rozwijały się u każdego

w innym tempie. To w przypadku zatrucia rzecz nienormal-

na. Trucizny nie są tak podatne na kaprysy układów odporno-

ściowych, jak infekcje. Jeśli wierzyć Duttonowi, kierowniko-

wi z Redmond, toksyczna substancja nawet moment nie znaj-

dowała się na linii produkcyjnej użytej do rozlewania szcze-

pionki. Zatem trucizna musiała pochodzić ze zbiornika ze

szczepionką. To oznaczało, że wszystkie dzieci dostały taką

samą jej dawkę, a więc jedynym istotnym czynnikiem warun-

kującym jej działanie powinna być masa ciała. Dzieci, któ-

re ważyły najmniej, powinny być w najgorszym stanie, bo to

one otrzymały największą dawkę trucizny na jednostkę masy.

Steven miał wszystkie dane pod ręką. Sprawdził do-

kumentację na laptopie, i porównał wagę dzieci z datami

skierowania na leczenie. Nie było żadnej współzależności.

Wprost przeciwnie: najdrobniejsze i najlżejsze dziecko za-

chorowało ostatnie.

- Co, u licha, jest grane? - mruknął. Poszukał innych

istotnych czynników. Nie znalazł nic, ale na widok nazwi-

ska Trish Lyons przypomniał sobie, że miał sprawdzić, co

u niej. Dotąd tego unikał, bo bał się, co usłyszy. Zadzwonił

do szpitala w Edynburgu.

- Musieliśmy amputować jej rękę - poinformował go

Fielding. - To było nieuniknione.

- Wiem - odparł Steven. - Czy obumieranie tkanek

ustało?

- Niestety, nie - padła wyważona odpowiedź. - Straciła

czucie w nogach... marnieje w oczach.

- Jezu - mruknął Steven. - Jej biedna matka musi prze-

chodzić piekło.

- To prawda - przytaknął Fielding. - Co gorsza, sama też

zachorowała.

- Nie dziwię się - powiedział Steven. - Ten ciągły stres...

Jest silna, ale...

- Nie to miałem na myśli - przerwał mu Fielding. -

Wydaje nam się, że ma ten sam problem, co Trish.

- Co takiego?! - wykrzyknął Steven, który poczuł, jakby

dostał cios między oczy. - Jak to możliwe?

- Fakt, to dość zagadkowa sprawa, w każdym razie ma

na ręce dużą białą plamę i fatalnie się czuje... Przyjęli ją do

Western General na badania.

Steven odłożył słuchawkę. Jak matka Trish Lyons mogła

wejść w kontakt z toksyną? Trucizna to nie bakteria czy wirus,

nie można się nią zarazić, nie łapie się jej ot tak... Jego spojrze-

nie powędrowało do danych dzieci z „zielonej listy" na lapto-

pie. Miał tylko informacje o dzieciach, które dostały szczepion-

kę, nie o ich rodzinach. Zadzwonił do Inspektoratu i poprosił

o pilne skontrolowanie rodzin wszystkich dzieci z listy.

224

15 - Biała śmierć

225

- Na co mamy zwracać uwagę? - spytał dyżurny.

- Kto był u lekarza od czasu, kiedy jego dziecko trafiło

na „zieloną listę".

- Z czyrakami na tyłku, skaleczonymi palcami, brodaw-

kami...

- Ze wszystkim jak leci - warknął Steven i odłożył słu-

chawkę. Był rozdrażniony. Jego nerwy były napięte do gra-

nic wytrzymałości. Miał straszne przeczucie, że jest o krok

od odkrycia straszliwej prawdy.

Wiedział, że będzie trochę czekać na informacje, o które

prosił, sięgnął więc po szyfry od Lindy Haldane i zajął się

nimi dla zabicia czasu. Był ciekaw, czy zdoła wyczytać coś

z kombinacji liter i cyfr, które, choć z pozoru przypadkowe,

musiały być ważne, skoro Haldane zadał sobie trud, aby je

schować. Bardzo możliwe, że to właśnie z ich powodu wy-

lądował z podciętymi żyłami w lesie.

Steven wypatrywał anagramów i akronimów w literach,

i pomieszanych numerów telefonicznych, i dat w liczbach,

ale bez skutku. Z trudem się skupiał, bo jego myśli upar-

cie wracały do choroby Virginii Lyons i tego, co z niej wy-

nikało. Właśnie robił sobie kawę, kiedy oddzwonił dyżurny

z Inspektoratu.

- We czterech ślęczeliśmy nad tym non stop - zameldo-

wał. - Okazuje się, że całkiem sporo rodziców było u leka-

rza. Przesłać ci raport e-mailem?

Steven przytaknął i podziękował. Niecierpliwie stukał

końcówką długopisu w biurko, aż na pasku zadań pojawiła

się mała koperta wskazująca, że przyszedł raport. Włączył

dekoder Inspektoratu i zaczął czytać odkodowany doku-

ment, przewijający się w górę ekranu. Po odrzuceniu try-

wialnych dolegliwości, które stanowiły chleb powszedni

lekarzy rodzinnych, zostawało dwudziestu ośmiu bliskich

dzieci z „zielonej listy", którzy konsultowali się z lekarzami

w sprawie problemów ze skórą albo utraty czucia w kończy-

nach. Obawy Stevena się potwierdziły. Nie miał już cienia

wątpliwości. Zadzwonił do Tally.

- Steven? Mam tylko chwilę. Właśnie robię obchód.

- Kłamali.

- Kto?

- Wszyscy razem i każdy z osobna - odparł Steven. -

Historia z toksyną w szczepionce to bujda. Dzieci nie zosta-

ły zatrute, tylko zarażone. Mamy do czynienia z czynnikiem

zakaźnym. - Powiedział jej o członkach rodzin, którzy za-

chorowali.

- Chryste - szepnęła Tally. - Coraz gorzej.

- Problem tkwi w szczepionce - wyjaśnił Steven. -

Historyjka o zanieczyszczeniu to tylko zasłona dymna.

- Steven, to okropne.

- Choroby zakaźne dzieci to twoja specjalność. Mogli-

byśmy się spotkać? Muszę się z tobą skonsultować.

- Jasne, ale na razie mam roboty po uszy. Nie wyrwę się

przed wieczorem. Przyjedziesz tutaj?

- Wolę nie ryzykować. Nie chcę, żeby twoi opiekuno-

wie z wydziału specjalnego dowiedzieli się o tym spotkaniu.

Możesz im się jakoś wymknąć?

- Nie wiem... pewnie tak... - powiedziała Tally, za-

skoczona. - Nie spodziewają się, że mogę chcieć im uciec.

W końcu są po mojej stronie. Zawsze pamiętam, żeby po-

wiedzieć im dzień dobry.

- Wymknij się im. Pojedź Ml na południe. Spotkamy się

o dziewiątej w restauracji na stacji obsługi Watford Gap.

- Dobrze. Uważaj na siebie.

- Ty też. Patrz w lusterka. Sprawdzaj, czy nikt cię nie

śledzi.

- A gdyby mnie śledzili?

- Zatrzymaj się gdzieś i zadzwoń do mnie.

Tally bez słowa odłożyła słuchawkę. Steven domyślał

się, co chodzi jej po głowie. Nie podobało mu się, że ją w to

226

227

wciąga, ale była specjalistką od chorób zakaźnych, a kogoś

takiego teraz właśnie potrzebował. Z narastającą frustracją

stwierdził, że nadal nie widzi motywu. Grupie dzieci poda-

no rzekomą szczepionkę, która zaraziła ich niezidentyfiko-

wanym mikrobem, wyniszczającym ich ciała, a teraz w do-

datku przechodzącym na ich bliskich. Kto przy zdrowych

zmysłach chciałby zatuszować coś takiego i udawać, że nic

się nie stało? Firma biotechnologiczna, która opracowała

szczepionkę? Urzędnicy, którzy byli z nią w zmowie? A mo-

że zamieszany w to był jeszcze ktoś trzeci? Dłoń Stevena po-

wędrowała mimowolnie do kabury pod lewą pachą. Marnie

widział swoje szanse.

- Kto projektował wystrój? - burknęła Tally, kiedy we-

szli do restauracji. - Hieronim Bosch?

- To jego styl - przytaknął Steven.

Ruszyli do stolika. Nocna wizyta na stacji przy autostra-

dzie to nieciekawe doświadczenie, uznał Steven. Dźwięki

automatów do gier, zapachy smażonego jedzenia i brzęk

zbieranych brudnych talerzy tworzyły niezbyt krzepiącą at-

mosferę.

- Nikt cię nie śledził? - spytał.

Tally pokręciła głową.

- Głupio mi było tak się wykradać, ale nie sądzę, żeby

ktoś za mną jechał.

- Potrzebuję twojej rady. Jeśli w grę wchodzi czynnik

zakaźny, dlaczego żadne z laboratoriów nie może go wyho-

dować?

- Pewnie to wirus. Wiele z nich ciężko wyhodować.

Często, żeby wykryć zarażenie określonym wirusem albo

grupą wirusów, trzeba zdać się na badania serologiczne na

obecność przeciwciał w surowicy chorego.

- Wyniki wszystkich badań serologicznych są negatyw-

ne - odparł Steven.

- No to jestem w kropce - stwierdziła Tally.

- Dlaczego jedne dzieci reagują na czynnik zakaźny

szybciej, a inne wolniej?

- Niektóre mogą być bardziej odporne od pozostałych,

zależy jakie choroby przechodziły w przeszłości; albo sam

czynnik rozwija się bardzo powoli i zaraża ofiary w różnym

tempie.

- Jakie czynniki mogą wchodzić w grę?

- Jeśli rozpatrujemy wszystkie możliwości, trzeba

uwzględnić choroby prionowe, jak nowa odmiana choro-

by Creutzfelda-Jakoba, które zwykle długo się rozwijają.

Poza tym, dużo wirusów może pozostawać przez długi czas

w stanie uśpienia. Co do zakażeń bakteryjnych, to hodowla

szczepów gruźlicy może potrwać parę miesięcy.

- Pewnie trzeba skoncentrować się na gruźlicy - stwier-

dził Steven. - W końcu szczepionka była na niej oparta

i miała ją zwalczać. Ale żadne z laboratoriów jej nie wyho-

dowało...

- Bo to nie jest żywa szczepionka - dokończyła Tally.

- A gdyby była? Co do tego też mogli się mylić.

- Owszem, ale z tego, co mówiłeś, objawy występują-

ce u ofiar w niczym nie przypominają gruźlicy. Gruźlica

to przede wszystkim choroba płuc, infekcja dróg oddecho-

wych.

- Masz rację - westchnął Steven.

Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Steven zapropono-

wał Tally następną kawę.

- Lepiej nie - powiedziała. - Jakieś postępy z szyframi

od Lindy Haldane?

Steven pokręcił głową.

- Na razie żadnych. - Wyjął kopię i podał ją Tally.

- Nie dziwię się - stwierdziła. - Proste to one nie są...

A propos, coś ci miałam powiedzieć. Przy każdym z dwóch

napadów sprawcy czekali na ciebie przed moim domem.

228

229

- Wiem.

- W obu przypadkach byłeś świeżo po wizycie w St Clair

Genomics.

Steven zastanowił się nad tym.

- Za pierwszym razem przyjechałem porsche. Wpisałem

się do rejestru gości w recepcji, podałem numer rejestra-

cyjny... Za drugim razem, w sobotę rano, St Clair był sam.

Spodziewał się mnie, zadzwoniłem do niego dzień wcze-

śniej. Nie wpisywałem się do rejestru, ale honda była jedy-

nym samochodem na parkingu, oprócz wozu St Claira. Ktoś

mógł mi podrzucić lokalizator, kiedy z nim rozmawiałem...

- Tak tylko sobie pomyślałam - powiedziała Tally.

- I bardzo dobrze. Ale dlaczego St Clair Genomics mia-

łoby chcieć mnie zabić? - głośno myślał Steven. - Wiem ty-

le, ile usłyszałem od nich i od rządu.

- Może bali się, że odkryjesz to, co mi powiedziałeś

o czynniku zakaźnym - zasugerowała Tally. - Że kłamali na

temat problemów na linii produkcyjnej i że coś jest nie tak

z samą szczepionką. Może zabija ludzi?

- Mogli też stracić miliony funtów z unieważnionych

kontraktów rządowych - dokończył Steven. - To ma sens,

ale dlaczego uważali, że to odkryję?

Aż pacnął się dłonią w czoło, kiedy odpowiedź przyszła

mu do głowy.

- Dlatego że interesowałem się Scottem Haldanem! -

zawołał. - Dwa razy pytałem St Claira, czy mówi mu coś

nazwisko Haldane, a on powiedział, że nie. Kłamał. Plotki

o tym, co mówił Haldane, musiały dotrzeć do firmy.

- Widać St Clair uznał, że jesteś zbyt bliski odkrycia te-

go, co wiedział Haldane - zauważyła Tally.

Steven skinął głową.

- To dlatego go zabili. Lekarz rodzinny z przychodni

w Edynburgu wykrył poważny problem z podaną dzieciom

szczepionką, a może nawet go rozpoznał. Powiedziano mu,

że dzieci dostały BCG, ale z jakiegoś powodu w to nie uwie-

rzył...

- Pewnie zrozumiemy dlaczego, kiedy złamiemy szyfr -

stwierdziła Tally.

- Jeśli Scott Haldane ustalił, co się stało dzieciom z „zie-

lonej listy", założę się, że Alan Nichol, twórca szczepionki,

też to rozgryzł. Pewnie chciał to ujawnić, ale jego szef się

nie zgodził.

- Dlatego wymyślili historyjkę z toksyną, żeby ukryć

prawdę, i zamordowali go, kiedy nie chciał na to pójść.

- Pytanie, ile osób jest w to zamieszanych - powiedział

Steven w zamyśleniu.

- Chyba nie sądzisz, że wiedzieli o tym ludzie z rzą-

du? - wybuchnęła Tally. - Przecież teraz już wiemy, że cho-

dziło tylko o pieniądze.

- Chciałbym wierzyć, że nie - stwierdził Steven. - Ale

wiemy, że pewne osoby co najmniej przyłożyły rękę do po-

dania dzieciom nieprzebadanej szczepionki, więc są współ-

winne zarażenia ich chorobą, która teraz atakuje ich rodzi-

ny. To duży trup w szafie.

- Dobrze, że nie w mojej - skwitowała Tally. - Jak oni

mogą z tym żyć?

Steven się zamyślił.

- Jeśli naprawdę wierzą w historyjkę St Claira o toksy-

nie i nie wiedzą, że szczepionka może zarażać, uważają,

że nie zrobili nic złego - powiedział. - Ba, pewnie myślą,

że dzięki ich dalekowzroczności mamy nową szczepionkę

przeciw gruźlicy, która niedługo trafi na rynek i będzie chro-

nić ludzi. Teraz tylko czekają na tytuły szlacheckie i aplauz

wdzięcznego narodu.

- Przecież ta szczepionka jest chorobotwórcza i niebez-

pieczna - zaprotestowała Tally.

- Nie potrafimy tego udowodnić - odparł Steven.

Szczepionki- testowała cała masa laboratoriów i żadne nie

230

231

znalazło w niej czynnika zakaźnego. Wiemy, że Scott Haldane

i Alan Nichol zostali zamordowani, ale nie mamy nawet cie-

nia dowodu.

- Za to poszlaki są przygniatające - odparła Tally.

- Ludzie nie słyszą tego, czego nie chcą słyszeć.

- Przecież kiedy powiesz, co wiesz, nikt przy zdrowych

zmysłach nie pozwoli na dalsze szczepienia.

- St Clair i jego ludzie będą trzymać się bajeczki o zabłą-

kanej toksynie i ci, których reputacja zawiśnie na włosku,

będą chcieli im uwierzyć.

- Musisz ich powstrzymać! - wybuchnęła Tally. - Ty

i Inspektorat. Musicie ich przekonać, że mówicie prawdę.

Chyba John Macmillan ci uwierzy?

- On tak - odparł Steven. - Ale co z tego, skoro bez nie-

zbitych dowodów nie może nic zrobić. Nikt z rządu nas nie

wysłucha, nawet jeśli uznają, że możemy mieć rację. Będą

grać na zwłokę dotąd, aż usuną się w cień, zostaną anoni-

mowymi twarzami wczorajszej ekipy rządzącej i zajmą się

rodzinami, hodowlą winogron we Francji albo pisaniem

biografii dawnych polityków w jesiennym słońcu Umbrii.

Nowe problemy spadną na nowych ludzi. Zawsze tak jest.

Jeden wszczyna wojnę, drugi musi ją zakończyć.

- Mój Boże, naprawdę tak myślisz? - spytała Tally.

Mina Stevena starczyła za odpowiedź.

- W takim razie będziesz musiał złamać szyfr Scotta

Haldane'a i dać im dowód, którego nie będą mogli zigno-

rować.

Steven w odpowiedzi rzucił się przez stolik i pociągnął

Tally na podłogę.

21

Tally krzyknęła, ale jej głos utonął w brzęku szyb rozpry-

skujących się pod gradem kul z broni automatycznej. Steven

przycisnął ją ramieniem do podłogi, za podmurówką pod

oknami ciągnącymi się przez całą długość ściany. W powie-

trzu zaroiło się od kawałków szkła, drzazg z roztrzaskanej

lady. Wózki na naczynia podskakiwały i przewracały się, ga-

bloty eksplodowały, przerażeni ludzie kulili się i chowali,

gdzie popadnie. Niektórzy ciągle krzyczeli, przerywając tyl-

ko dla nabrania tchu, inni oniemiali, bladzi jak ściana.

Wszyscy w restauracji uznali, że to zamach terrorystycz-

ny. Wszyscy oprócz Stevena. On jeden zauważył dwóch

mężczyzn, którzy kilka minut wcześniej Weszli do środka

i rozejrzeli się od niechcenia, jakby szukali znajomego. Fakt,

że jeden oglądał tylko prawą stronę restauracji, a drugi lewą,

powiedział mu, iż tak zapewne się umówili i że mogą być

zawodowymi zabójcami wypatrującymi celu. Potwierdzenie

uzyskał, kiedy jeden z nich, napotykając jego spojrzenie,

lekko trącił wspólnika łokciem. Steven dalej rozmawiał

z Tally, ale cały czas obserwował mężczyzn, którzy wyszli,

skierowali się do zaparkowanego kilkadziesiąt metrów dalej

samochodu i otworzyli bagażnik. Kiedy ruszyli z powrotem

w stronę restauracji z płaszczami narzuconymi na ramiona,

od razu domyślił się, że on i Tally mają poważne kłopo-

ty. Gdy tylko pierwszy z mężczyzn upuścił płaszcz na zie-

mię, odsłaniając lufę automatu, Steven dał nura przez stolik

i wciągnął Tally za osłonę podmurówki pod oknami. W tej

samej chwili eksplodowały szyby nad ich głowami.

Steven dał znak Tally, by odczołgała się od niego pod

osłoną podmurówki. Powoli ruszyła w stronę drugiego koń-

ca sali, posuwając się naprzód na łokciach, on zaś przewró-

cił się na plecy, wyciągnął pistolet i czekał. Były dwie moż-

liwości: albo napastnicy uciekną, albo wrócą do restauracji,

by zobaczyć, czy osiągnęli swój cel.

Zapadła kompletna cisza, przerywana tylko czyimś szlo-

chem i docierającymi z oddali okrzykami. Podobna cisza na-

stępuje po katastrofie kolejowej, kiedy niewyobrażalny im-

pet i energia wypadku, które wywołują koszmarny, ogłusza-

jący jazgot miażdżonego metalu i roztrzaskującego się drew-

na, nagle wyczerpuje się, pozostawiając tylko upiorne mil-

czenie.

Steven nawet nie mrugał. Zmusił się, by czekać cierpli-

wie, nawet kiedy znad podmurówki wyłoniła się lufa pierw-

szego karabinu. Ledwie ukazała się druga, przekręcił się

na podłodze i z całej siły odbił nogami od ściany. Ściska-

jąc glocka oburącz, oddał dwa szybkie strzały - po jednym

w każdą ze stojących nad nim postaci. Mierzył w najwięk-

szy cel, korpus, nie mógł ryzykować, że wyceluje w głowę

i chybi. Mężczyźni osunęli się na ziemię, ale Steven dobrze

wiedział, że glock nie jest najpotężniejszą bronią na świecie.

Z dźwięczącymi w głowie słowami sierżanta, który go

szkolił - „Nigdy nie ryzykujcie. Jeśli wróg pada, dopilnujcie,

żeby już nie wstał" - Steven podniósł się i z pistoletem wy-

ciągniętym przed siebie, ostrożnie wyjrzał zza podmurówki.

Jeden z napastników, choć ciężko ranny, próbował jedną rę-

ką odwrócić broń w jego kierunku. Steven postrzelił go jesz-

cze dwa razy i mężczyzna znieruchomiał. Drugi leżał bez

życia, ale Steven zauważył, że jego palec wciąż zaciska się

na cynglu karabinu. „Nigdy nie ryzykujcie". Strzelił do nie-

go dla pewności.

Odwrócił się i pobiegł do Tally, skulonej pod przeciwle-

głą ścianą z kolanami pod brodą. Na jej twarzy malowało się

przerażenie i niedowierzanie.

- Nic ci nie jest? - spytał łagodnie i kucnął obok niej.

Chwilę patrzyła na niego w milczeniu.

- Naprawdę cię nie lubią, co? - powiedziała wreszcie.

Zabrzmiało to tak absurdalnie, że Steven uśmiechnął się

mimo woli. Tally się na to nie zdobyła, ale złożyła głowę na

jego piersi i poklepała go dłonią.

- Niezły z ciebie numer - szepnęła.

Robiło się coraz głośniej. Restauracja zaczynała wracać

do życia. Jedni uciekali, inni krzyczeli. W oddali słychać by-

ło wycie syren.

- Chodźmy stąd - rzucił Steven, kiedy zrozumiał, że za-

raz zacznie się zorganizowana reakcja na incydent. - Póki

jest okazja.

Złapał Tally za rękę i razem wyszli przez wybite okna na

parking. Wsiedli do hondy, która stała bliżej niż wóz Tally,

i skręcili na południe tuż przed tym, jak wyjazd z parkingu

zablokowały policyjne barierki.

- Zamkną autostradę - powiedział Steven, kiedy wyje-

chali na Ml. Licznik obrotów na każdym biegu sięgał czer-

wonej kreski. - Byleby dojechać do pierwszego zjazdu.

Znów zdążyli w ostatniej chwili, zanim policja zamknę-

ła zjazd. Jeden z funkcjonariuszy już podnosił rękę, ale kie-

dy zobaczył, z jaką prędkością pędzi honda, zmienił zdanie

i zwinnie usunął się na bok. Steven ostro zahamował u wy-

lotu drogi i spojrzał we wsteczne lusterko. Zjazd zablokowa-

ły dwa radiowozy.

- Co teraz? - spytała Tally, pocierając ramię obolałe od

ucisku pasa bezpieczeństwa.

234

235

- Zaszyjemy się gdzieś na uboczu. Musimy zaczekać,

aż opadnie kurz. Nie chcę ryzykować powrotu do domu, bo

a nuż to mnie śledzili i wiedzą, gdzie mieszkam.

- Steven, zamknęli autostradę, stacja obsługi jest zde-

molowana i leżą tam dwa trupy... jak myślisz, ile trzeba cza-

su, żeby kurz osiadł? Czy w ogóle dożyjemy tej chwili?

- Poproszę, żeby Inspektorat upozorował to na pora-

chunki gangów.

- Wiem, że nie wszystko rozumiem - stwierdziła Tally. -

Ale nie widzę twojego... jak to się nazywa, kiedy trzeba zna-

leźć wyjście ze złej sytuacji?

- Planu odwrotu? - podsunął jej Steven.

- No właśnie. Masz jakiś?

- Musimy złamać szyfr - powiedział. - Kiedy poznamy

wszystkie fakty i przekażemy je dalej, nie będzie sensu mnie

zabijać.

- Jesteś pewien, że druga strona to wie?

- Takie są reguły gry.

- Gry? - wybuchnęła. - Dla ciebie to gra? - Była wyraź-

nie zła.

- Przepraszam - wymamrotał Steven. - Strugam chojra-

ka. Wierz mi, boję się tak samo jak ty.

- To niemożliwe - westchnęła. - Po prostu niemożli-

we. Nawet nie wiesz, jak bardzo chciałabym się obudzić

i stwierdzić, że to był tylko koszmar i że nigdy nie poznałam

Stevena Dunbara.

Steven spojrzał na nią z ukosa. Ścisnęła jego kolano

w przepraszającym geście.

Chwilę milczeli. W końcu Steven się odezwał:

- Może tu? - Zwolnił przed dużą niebieską tablicą rekla-

mującą hotel Radleigh House.

- Byleby mieli ciepłą wodę i dżin - odparła Tally. - Boże,

nie mamy bagażu - dodała po namyśle. Steven zatrzymał

wóz na żwirowym parkingu przed hotelem.

- W bagażniku mam torbę. Wożę w niej same drobiazgi,

ale to wystarczy, żeby w recepcji się nie czepiali. Umyjemy

się, zjemy coś i trochę odsapniemy, zanim zdecydujemy, co

dalej.

- Zadzwonisz do Inspektoratu? - spytała Tally.

Skinął głową.

Tally była w wannie, kiedy kelner przyniósł dwa du-

że dżiny z tonikiem i talerz kanapek z wędzonym łoso-

siem. Steven właśnie dawał mu napiwek, kiedy zadzwonił

Macmillan.

- Słyszałem o incydencie na stacji obsługi Watford

Gap... Czy powinienem coś wiedzieć?

- Znowu chcieli mnie zabić - powiedział Steven. - Była

ze mną doktor Simmons.

- Rosjanie?

- Nie było okazji spytać - odparł Steven kwaśno.

- Ilu i jaki wynik?

- Dwóch, obaj nie żyją.

- Czy ktoś może cię rozpoznać?

- Nie sądzę. Na powitanie odegrali kałasznikowami

uwerturę na szybach. Wybuchła panika, ludzie zanurkowali

pod siedzenia i tak dalej. Pewnie da się z tego zrobić pora-

chunki gangów.

- Dobrze, tak powiem ministrowi spraw wewnętrznych.

Gdzie jesteś?

- Na wsi.

Macmillan czekał na ciąg dalszy, ale się nie doczekał.

- Rozumiem - stwierdził. - Nikomu nie ufasz. - Kiedy

Steven nadal milczał, dodał: - Wiemy już więcej o tym, skąd

zainteresowanie Rosjan tym wszystkim.

- Serio? - spytał Steven. Nagle poczuł, że może jednak

nie jest sam.

- Pytałeś, kto finansuje Redmond Medical i St Clair Geno-

mics. Okazuje się, że mają wspólnego sponsora: konsorcjum

236

237

European Venture Capital. Interesują się nim nasze służ-

by specjalne, głównie z uwagi na ich miejscowego przed-

stawiciela. To Marcus Rose, Anglik, wykształcony w Eton.

Podejrzewa się, że firmuje swoim nazwiskiem interesy ro-

syjskiej mafii w naszym kraju.

- Czyli to rosyjska mafia sfinansowała szczepionkę

Nichola? - zapytał z niedowierzaniem Steven.

- I mogła na tym zarobić miliony. Dziwny jest ten świat.

- Ta szczepionka zabija - oznajmił Steven.

- Co takiego?! - krzyknął Macmillan.

Steven powiedział mu, co wydedukował.

- Jeśli, jak twierdzisz, to cholerstwo wywołuje chorobę,

czemu laboratoria nie mogą nic wyhodować? - zaprotesto-

wał Macmillan. - Żadnemu się nie udało.

- Próbuję to ustalić - odparł Steven.

- Musisz mieć dowody. Rząd wychwala szczepionkę

Nichola jako wielki krok naprzód w zapewnieniu bezpie-

czeństwa narodu. Z drugiej strony, twoja teoria tłumaczy,

dlaczego ci, którzy skorzystają na tym, że szczepionka trafi

na półki, chcą cię zabić.

- Widzą we mnie zagrożenie, bo zainteresowałem się

Scottem Haldanem, lekarzem z Edynburga, który opiekował

się Trish Lyons - powiedział Steven. - Myślę, że Haldane wy-

niuchał, co się dzieje, i dlatego go zabili. Jego żona znalazła

coś, co może mi pomóc ustalić, co takiego odkrył. - Steven

powiedział Macmillanowi o kopercie ukrytej pod biurkiem

i jej zawartości. - Odezwę się, kiedy będę coś wiedział.

- Dobrze. Ja tymczasem wysmażę gazetom bajeczkę

o brutalnych porachunkach gangów.

Steven zaniósł dżin Tally, która wylegiwała się w wan-

nie pełnej bąbelków. Otworzyła oczy, kiedy Steven postawił

szklankę w zasięgu jej ręki.

- Życie właśnie zmieniło się na lepsze - zamruczała. -

Choć tylko na chwilę... Co twój szef miał do powiedzenia?

- Za szczepionką Nichola stoi rosyjska mafia.

Oczy Tally zrobiły się okrągłe jak spodki.

- Jak to się, u licha, stało?

- Zachód zalewają brudne rosyjskie pieniądze, które

trzeba gdzieś wyprać, nie wzbudzając podejrzeń; stąd in-

westycje w nieruchomości czy kluby piłkarskie. Jak się oka-

zuje, część tych pieniędzy trafiła do konsorcjum, które fi-

nansuje St Clair Genomics i prace nad szczepionką Nichola.

Sukces Nichola oznaczałby wysokie zyski.

- A wycofanie szczepionki, straty?

- Otóż to.

- Przynajmniej teraz zaczyna to mieć sens - stwierdzi-

ła Tally. - Inna sprawa, że nie wiem, czy to dobrze, czy źle.

- Najważniejsze, żeby to zakończyć - odparł Steven. -

W tym celu musimy rozgryźć zaszyfrowane zapiski Hal-

dane'a.

Tally spojrzała na niego znad bąbelków.

- Przynieś je... i drinka dla siebie... i wskakuj.

Steven dołączył do niej w wannie. Westchnął z rozkoszą,

kiedy zanurzył się w ciepłej wodzie. Tally się uśmiechnęła.

- Niesamowite, dokąd może cię zaprowadzić los, kiedy

się tego najmniej spodziewasz... Gdzie my właściwie jes-

teśmy?

- Nie jestem pewien.

Tally zachichotała. Widać było, że dżin uderzył jej do

głowy.

- Zdrówko - rzuciła.

- Zdrówko. - Steven w odpowiedzi uniósł lekko swoją

szklankę.

- No dobra, jestem gotowa. - Tally odchyliła się do ty-

łu i znowu zamknęła oczy. - Pierwsze pytanie za dziesięć

punktów... i proszę, bez naradzania się.

Steven uśmiechnął się i odczytał ciąg liter oraz cyfr

z pierwszej fiszki.

238

239

Tally zaczęła myśleć na głos.

- Cole... Nat... Colenat... Kolnat... Nie, dawaj tę drugą.

Steven odczytał treść drugiej fiszki.

- En, er, gie... Energia?... Nie.

- Obie kończą się tymi samymi czterema cyframi - za-

uważył Steven. - Dwa, zero, zero, jeden.

- Data? Dwa tysiące pierwszy? - próbowała Tally.

- Może... może to odesłanie do czegoś, co wydarzyło się

kilka lat temu?

Tally otworzyła szeroko oczy na dźwięk słowa „odes-

łanie".

- Przeczytaj jeszcze raz - powiedziała.

- C-O-L-E odstęp N-A-T...

- Cole... Nature! - zawołała. - To wcale nie szyfr, to od-

syłacze. Odsyłacze do artykułów w pismach naukowych!

Cole to nazwisko autora, „Naturę" tytuł pisma. Jakie tam są

cyfry?

Steven natychmiast zrozumiał, że Tally ma rację. Sam

rozszyfrował resztę.

- Wolumin 409, strony od 1007 do 1011, 2001 rok. Bardzo

dobrze.

- A druga fiszka?

- N-R-G. Nic mi to nie mówi.

Tally długo się zastanawiała.

- „Naturę Reviews Genetics" - oznajmiła w końcu. -

Jesteśmy w domu!

- Wolumin 2, strona 37, 2001 - dokończył Steven.

- Teraz musimy tylko dowiedzieć się, co takiego jest

w tych artykułach - powiedziała Tally, wyciągnęła zatyczkę

i wyszła z wanny.

- Musimy znaleźć bibliotekę medyczną - stwierdził

Steven.

- Moglibyśmy pojechać do mojego szpitala, ale w tych

okolicznościach to pewnie zły pomysł.

- Tak - odparł Steven. - Szuka cię wydział specjalny

i bardzo możliwe, że nie tylko oni.

W pośpiechu ubrali się i wzięli po parę kęsów kanapki.

- Mmm, pychota - wymamrotała Tally. - Szkoda, że nie

mamy więcej czasu. Nie mógłbyś przekazać tych odsyłaczy

do Inspektoratu, żeby oni to sprawdzili?

- Nie - powiedział Steven. - Zaszliśmy tak daleko, do-

prowadźmy to do końca.

- Jak chcesz - Tally niechętnie ustąpiła. - Sądząc po

tym, gdzie zjechaliśmy z autostrady, najbliżej mamy na wy-

dział medyczny uniwersytetu Warwick w Coventry.

- Trafisz tam?

- Tak. Uczelnie w Leicester i Warwick blisko ze so-

bą współpracują, a mój szpital to klinika. Dobrze znam

Warwick. Mogę cię zabrać prosto do biblioteki.

- To właśnie chciałem usłyszeć.

Steven zapłacił kartą kredytową za jedną noc i zignoro-

wał spojrzenia wymieniane przez personel recepcji.

-Ciekawe, co powiedziałaby na to moja matka...-

mruknęła Tally, kiedy wyszli.

- Będziemy jechać przed siebie, aż znajdziemy jakiś

drogowskaz - powiedział Steven, kiedy szybkim krokiem

szli w stronę hondy.

- I trzymać się z dala od autostrady - dodała Tally.

Kluczyli wiejskimi drogami, kierując się na północny za-

chód, aż w końcu z ulgą ujrzeli stojący przy skrzyżowaniu

z drogą A3 5 drogowskaz na Coventry. Ich radość nie trwa-

ła jednak długo. Wkrótce utknęli za traktorem i minęła cała

wieczność, zanim skręcił i mogli przyspieszyć.

- Domyślasz się, co znajdziemy? - spytała Tally.

Steven pokręcił głową.

- Nie. A ty?

- Nie mam pojęcia - odparła. Kiedy podenerwowani

wjechali na kampus Warwick, wskazała Stevenowi drogę.

240

16 - Biała śmierć

241

Ustalili, że wejdą do biblioteki i skierują się prosto do

księgozbioru podręcznego, ale tuż za drzwiami powitało ich

surowe spojrzenie bibliotekarki. Fakt, że nie uśmiechnęła

się ani nie odwróciła wzroku, sprawił, że Tally zrobiło się

głupio. Podeszła do kobiety i pokazała swoją szpitalną legi-

tymację. Steven też się wylegitymował. Bibliotekarka bar-

dzo uważnie obejrzała jego dokument.

- W czym mogę pomóc? - spytała.

- Dziękujemy, poradzimy sobie - odparła Tally. - Wiem,

gdzie co jest.

Steven mrugnął do bibliotekarki. Odpowiedziała mu ka-

miennym spojrzeniem.

- Założę się, że sylwester u niej to ubaw po pachy -

mruknął, kiedy ruszyli w stronę księgozbioru podręcznego.

- Ćśś.

Tally delikatnie przesuwała palcem po znaczkach z lite-

rami alfabetu na końcu kolejnych rzędów książek, zbliżając

się do tylnej ściany, gdzie powietrze było ciężkie od zapachu

starych woluminów i kurzu.

- Jest. „N" jak „Naturę".

- Ty weź pismo o genetyce, ja wezmę to drugie - szep-

nął Steven.

Szybko przeszukał regały po swojej lewej i znalazł opra-

wione egzemplarze „Naturę" z 2001 roku. Wyjął tom z nume-

rem 409 i zaniósł do wolnego stołu. Usiadł i zaczekał, aż do-

łączy do niego Tally. Z podniecenia zasychało mu w ustach.

- Ty przeczytaj tamten, ja ten - szepnął do niej. - Potem

pogadamy.

Tally skinęła głową i oboje otworzyli swoje pisma.

Choć Steven nie liczył, że to, co przeczyta, podniesie go

na duchu, nie był przygotowany na przerażenie, jakie ogar-

nęło go przy lekturze streszczenia artykułu. Zaczynał rozu-

mieć, co zaszło w laboratorium St Clair Genomics. Fakt, że

to Scott Haldane domyślił się, na czym polegał problem, stał

się oczywisty, kiedy Steven przypomniał sobie, że mężczy-

zna długo pracował w Afryce. Doktor Haldane nic nie wie-

dział o szczepionce Nichola. Rozpoznał u Trish Lyons znajo-

me objawy choroby. Diagnoza była tak straszna, że sam nie

chciał w nią uwierzyć ani o niej mówić.

Steven powoli podniósł wzrok i wyczytał z twarzy Tally

to samo przerażenie. Powiedziała bezgłośnie: „Trąd?", a on

skinął głową, choć podświadomie wciąż wypierał prawdę.

- Ten artykuł dokumentuje pracę grupy badaczy z Cam-

bridge, która zsekwencjonowała genom trądu - powie-

dział. - Stwierdzili, że jest okrojoną wersją genomu gruźli-

cy, jakby na którymś etapie ewolucji trąd odrzucił wszystkie

zbędne mu geny. Gruźlica ma cztery tysiące genów, trąd tyl-

ko tysiąc sześćset.

- I dlatego nie można go wyhodować w laboratorium -

dodała Tally. - Zarazek trądu musi rozwijać się wewnątrz

komórek, podkradać im substancje odżywcze i unikać ukła-

du odpornościowego do czasu, aż będzie mógł zaatakować

komórki Schwanna. Wtedy następuje utrata czucia i dlatego

chorzy na trąd są tak straszliwie oszpeceni. Oparzenia ani

rany ich nie bolą, stąd okaleczenia i ciągłe zakażenia.

Steven pomyślał o Trish Lyons i wypadku z wrzątkiem.

Trish odniosła straszliwe obrażenia, a przy tym była zszoko-

wana faktem, że nie czuła bólu. To właśnie próbowała po-

wiedzieć matce. Teraz sama Virginia Lyons traciła czucie

w miejscach, gdzie na jej skórze pojawiły się plamy. Steven

zamknął oczy, poruszony ogromem koszmaru.

- Jak to się mogło stać? - spytała Tally, zdumiona.

- Alan Nichol - odparł Steven, ale wciąż widział pyta-

nie w oczach Tally.

- Stworzył swoją szczepionkę w sposób „nowoczesny".

Wykorzystując techniki biologii molekularnej, okrajał ge-

nom gruźlicy dotąd, aż ten, jak mu się wydawało, przestał

być zakaźny. Tyle że tak naprawdę uzyskał nową wersję

242

243

zarazka trądu. Zarazek pobudzał wytwarzanie przeciwciał

zwalczających Mycobacteria, odpowiedzialne za gruźlicę

i trąd, ale że nie rozwijał się w laboratorium, Nichol uznał,

że stworzył zabitą szczepionkę... a wszystko przy aplauzie

i poparciu wdzięcznego rządu.

- O Boże - westchnęła Tally, kręcąc głową. - Katastrofa.

- Sądząc po tym, jak szybko infekcja wyniszczyła Keitha

Taylora, ten szczep może być jeszcze gorszy od prawdziwe-

go trądu - stwierdził Steven.

Tally skinęła głową.

- Wygląda na to, że szybciej się rozwija - zauważyła.

- Może ma kilka genów więcej.

- Z drugiej strony, pozostałych atakuje wolniej. Może

ludzki układ odpornościowy broni się przed nim skutecz-

niej niż przed prawdziwym trądem?

- Boże, oby tak było - powiedział Steven. - Nie wiesz

może, czym teraz leczy się trąd?

- Gdzieś czytałam, że Światowa Organizacja Zdrowia

zaleca terapię przy użyciu koktajlu leków: dapsonu, rifampi-

cyny i klofazyminy, jeśli się nie mylę. Sama nigdy nie mia-

łam do czynienia z trądem.

- Jak wszyscy lekarze i specjaliści z klinik dermatolo-

gicznych, którzy go nie rozpoznali - stwierdził Steven.

Tally zrobiła przepraszającą minę.

- Pewnie tak...

- Jeśli Bóg istnieje, jakoś nie bardzo chce pokazać nam,

agnostykom, że się mylimy - powiedział Steven.

- Co teraz?

- Powiem wszystko Macmillanowi. Poproszę, żeby ka-

zał wycofać szczepionkę, zorganizował leczenie dzieciom

z „zielonej listy" i ich rodzinom, i ukrzyżował kogo trzeba

w Whitehall.

- Chyba nie sądzisz, że ktoś stamtąd zna całą prawdę? -

spytała Tally.

- Nie o tym, że w fiolkach był trąd. Ale ci ludzie dali się

oszukać bandzie rosyjskich gangsterów i omal nie zezwolili

na produkcję szczepionki, która zaraziłaby dzieci z całego

kraju trądem. Jeśli dostanę okazję, gwoździe wbiję osobiście.

Wyjął telefon i już miał zadzwonić do Inspektoratu, kie-

dy u jego boku wyrosła pracownica biblioteki.

- Przepraszam, to zabronione - powiedziała.

Steven uśmiechnął się słabo.

- Oczywiście. -Zerknął z ukosa na Tally. -Musimy prze-

strzegać przepisów... inaczej zapanuje chaos... - Wyszedł

z telefonem na zewnątrz i zadzwonił do Macmillana.

Tally odczekała kilka minut i poszła za nim. Właśnie

kończył rozmowę.

- Wszystko gra? - spytała.

- Załatwione - powiedział. - Spuścili ogary ze smyczy.

- Myślisz, że rząd upadnie?

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Macmillan po-

wiedział, że Downing Street zwoła spotkanie z liderami opo-

zycji, żeby „zapoznać wszystkich z sytuacją i wytyczyć kie-

runki działania na przyszłość".

- A my? Co mamy zrobić?

- Przyczaić się na parę dni, do czasu, aż Marcus Rose

i Phillip St Clair trafią za kratki, a ich rosyjscy kumple zała-

pią, że gra jest skończona.

- Mój Boże. - Tally nagle coś sobie uprzytomniła. -

W szpitalu pewnie zastanawiają się, gdzie jestem. Mój sa-

mochód został na parkingu Watford Gap, i nawet nie za-

dzwoniłam...

Steven położył palec na jej ustach.

- Wszystko załatwione - powiedział. - Macmillan jest

w kontakcie ze szpitalem. W tej chwili udzielasz bezcennej

pomocy rządowi Jej Królewskiej Mości i oficjalnie pozosta-

jesz na urlopie do czasu, aż twoje usługi przestaną być nie-

zbędne. Twój samochód zostanie odwieziony do domu.

244

245

- Przecież to ja mam kluczyki...

Steven się uśmiechnął.

- No tak, głuptas ze mnie - stwierdziła, a on skinął gło-

wą w odpowiedzi. - A jak długo moje „usługi" będą nie-

zbędne?

- Zobaczmy - zamyślił się. - Przyczaimy się na parę

dni, a potem wyjedziemy na krótki urlop do Szkocji. Jest

tam ktoś, kogo chciałbym ci przedstawić.

- Uwielbiam, kiedy jesteś taki władczy - westchnęła

Tally.

Uśmiechnął się.

- Tylko nie bądź zbyt władczy... bo ci go obetnę...

Od autora

Wymienione w tej powieści artykuły naukowe istnieją na-

prawdę - poniżej zamieszczam ich listę. Jako ciekawostkę podam,

że badanie przeprowadzone przez Lockwooda i Reida, opisane

w „Oxford Journal of Medicine" z 2001 roku, wykazało, że śred-

ni okres między wystąpieniem objawów a zdiagnozowaniem trą-

du wynosi w Wielkiej Brytanii rok i osiem miesięcy. W osiemdzie-

sięciu dwóch procentach przypadków chorobę wykryto z opóź-

nieniem. Przyczyną tego jest fakt, że trąd jest nagminnie mylony

z rozmaitymi dolegliwościami dermatologicznymi i neurologicz-

nymi. Sześćdziesiąt osiem procent chorych, u których ostatecznie

tę chorobę zdiagnozowano, doznało już uszkodzeń nerwów, pro-

wadzących do kalectwa.

Cole i inni, ..Nature" 409, s. 1007-1011 (2001).

C. Dennis, „Nature Reviews Genetics", 2, s. 237 (2001).

D. N.J. Lockwood i A.J.C. Reid, ..Oxford Journal of Medicine"

94, s. 207-212 (2001).



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bulyczow Kir Biala Smierc
McClure Ken Oko kruka
McClure Ken Kowad%c5%82o
McClure Ken Bia%c5%82a %c5%9bmier%c4%87
Станислав Лем Biała śmierć
McClure Ken Uzdrowiciel
LAWINY BIAŁA ŚMIERĆ
McClure Ken Joker
McClure Ken Kameleon
McClure Ken Kryptonim kowadlo
Bulyczow Kir Biala Smierc
McClure Ken Zaraza
McClure Ken Zycie przed życiem
McClure Ken Bia%c5%82a %c5%9bmier%c4%87(1)
McClure Ken Kryzys
Bulyczow Kir Biala Smierc
McClure Ken Steven Dunbar (9) Uzdrowiciel

więcej podobnych podstron