Aleksander Krawczuk Starożytność odległa i bliska


Aleksander Krawczuk

Starożytność odległa i bliska

O tej właśnie książce mówiło się tak często w środowisku filologów od lat kilku, wiedząc, że już powstaje, już przybiera kształt ostateczny. To jej wydania oczekiwano od kilku miesięcy coraz niecierpliwiej, podejrzewając, że rozgrywa się cichy, lecz nieubłagany wyścig z czasem: czy autor, którego serce bije coraz słabiej, jeszcze zdoła wziąć do ręki pierwszy egzemplarz dzieła, stanowiącego, rzec to można śmiało, ukoronowanie pracy co najmniej lat dwudziestu, a w pewnym sensie nawet i całego życia? I oto mamy wreszcie przed sobą rzecz prawdziwie imponującą. Wystarczy pierwsze spojrzenie i choćby tylko pobieżny ogląd, aby stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że zasługuje ona ze wszech miar na miano jednego z najznakomitszych osiągnięć nie tylko filologii klasycznej, ale całej naszej humanistyki w ostatnich kilku latach. Równocześnie jednak przyszła wiadomość: Kazimierz Kumaniecki nie żyje. Zmarł w Warszawie w dniu 9 czerwca roku 1977, licząc lat siedemdziesiąt dwa. Jego Literatura rzymska. Okres cyceroński to dar wspaniały, ale ofiarowany nam już, rzec można, zza grobu.

Odwracam karty książki, jedną za drugą. Czynność ta ma w sobie coś, co chyba nie tylko mnie kojarzy się z upływem czasu, z następstwem lat mających swe numery porządkowe: karta za kartą, rok za rokiem, wszystko zapisane gęstwą treści, znaków i symbolów wydarzeń minionych. I tak wciąż - spokojnie, rytmicznie, niezmiennie, od pierwszej strony do ostatniej, od pierwszej chwili życia aż po sam jego kres. Starożytnym upływ czasu pokazywały i mierzyły spadające z lekkim szmerem ziarenka piasku lub krople wody w klepsydrze. Nam to samo mówią uderzenia zegara lub właśnie szelest odwracanych kart - ręką naszą lub losu.

A więc, ile to lat temu? Licząc karty książki — niewiele. Tłumacząc jednak tę samą liczbę na porządek czasu to szmat życia, a dla wielu moich kolegów — całe życie. Było to przecież przed niemal półwieczem, a więc w roku 1933: stary i szary poaustriacki budynek Gimnazjum im. T. Kościuszki w Krakowie - służy on zresztą nowym pokoleniom licealistów do dziś. Klasa Ia na drugim piętrze, od frontu. Chyba ponad trzydziestu dwunastoletnich chłopców w granatowych mundurkach z niebieskimi tarczami. Pierwsza lekcja łaciny. Oczekujemy jej z niepokojem, przedmiot to bowiem owiany grozą gimnazjalnych legend jeszcze z galicyjskich czasów. I pierwsze miłe zaskoczenie: profesor jest młody, najmłodszy z tych, którzy wtedy nas uczyli, bardzo przystojny i sympatyczny; ma ciepły, wyrozumiały uśmiech. Pierwsze pytanie:

— Dlaczego uczymy się łaciny? Komu i na co ona potrzebna, skoro starożytnych Rzymian już nie ma?

Wiem, pamiętam doskonale, że właśnie mnie o to zapytał. Po prostu dlatego, że byłem drobnym chłopcem i siedziałem w jednej z pierwszych ławek. Coś tam odpowiedziałem, na pewno bardzo naiwnie. Ale ta scena, ta chwila, to pytanie, utkwiły w mej pamięci na zawsze. Mógłbym rzec bez żadnej przesady, że później niejednokrotnie starałem się na nie odpowiedzieć, coraz pełniej i konkretniej, słowem i piórem. W szczególności zaś stawiam sobie to zadanie w tej książce — i to w stosunku nie tylko do łaciny, lecz do całego spadku po kulturze antycznej. Dlatego też pierwsze strony poświęcam postaci i pamięci nauczyciela, który zadał mi to pytanie. Był nim Kazimierz Kumaniecki.

Ilu z nas pozostało przy życiu w rodzinnym mieście z tamtej gromadki uczniów klasy Ia? Może kilku. Właśnie dla tych roczników gimnazjalistów lata wojenne miały się okazać szczególnie bezlitosne. Wielu zginęło na frontach i w obozach. Innych los rozproszył po świecie. Jeszcze inni zmarli przedwcześnie skutkiem pośrednich następstw kataklizmu. Kiedyś, chyba w dniu swego jubileuszu, Profesor zauważył ze smutkiem, jak nienormalnie, jak tragicznie układały się w naszym kraju losy nauczycieli. To oni musieli żegnać na zawsze tylu swych uczniów, oni stali nad grobami tych, których przygotowywali do życia.

Lekcje łaciny wcale nie były groźne. Myślę obecnie, że przyczyniły się do tego nie tylko umiejętności dydaktyczne prowadzącego, lecz i sam jego ujmujący sposób bycia, wielka kultura, owe cultus atque humanitas przebijające w każdym słowie i geście, piękna sylwetka, miły, głęboki głos. Oczywiście imponowało nam, że nasz nauczyciel jest zarazem docentem Uniwersytetu Jagielłońskiego. Nie mogliśmy natomiast ani wiedzieć, ani nawet pojąć, jak obfity, różnorodny i wartościowy jest jego dorobek naukowy. Prawdę mówiąc uświadamiam to sobie dopiero obecnie, przeglądając chronologicznie ułożony spis publikacji Kazimierza Kumanieckiego. Otóż, do roku 1935, czyli do trzydziestego roku życia, ogłosił ponad dwadzieścia prac. Były wśród nich cztery duże rozprawy monograficzne, kilkanaście artykułów, sporo przyczynków i komunikatów. Większość napisana została po łacinie, kilka po niemiecku i po francusku. Zapewne pierwsza jego książka wydrukowana, bo jeszcze w roku 1926, i chyba jedyna z tego okresu napisana po polsku, miała temat arcykrakowski: Podanie o Wandzie w świetle źródeł starożytnych. Przedmiotem pozostałych studiów była poezja rzymska, zwłaszcza Wergiliuszowa. Dalej poezja grecka, przede wszystkim zaś wielcy tragicy ateńscy wieku V, Ajschylos i Eurypides, język i budowa ich utworów. I wreszcie pisarze bizantyńscy. W pewnym stopniu takie kierunki badań wytyczyli jego krakowscy mistrzowie, zwłaszcza Tadeusz Sinko i Leon Sternbach, ale również berlińscy, przede wszystkim Ulrich Wilamowitz i Paul Maas. W Berlinie, ówcześnie wielkim ośrodku nauk o antyku, studiował w latach 1926-1927.

Kazimierz Kumaniecki nie tylko pisał, ale i przemawiał świetną łaciną. Oczywiście nie wtedy, nie przed uczniami gimnazjalnymi. Miałem jednak okazję słuchać jego mów w latach późniejszych, już powojennych. W pamięci tych, którzy uczestniczyli w uroczystościach jubileuszowych ku czci Profesora w roku 1975, pozostanie na zawsze wspaniała oracja łacińska, wygłoszona przezeń z niezwykłym polotem, a miejscami i uniesieniem — zwłaszcza w tych momentach, gdy przyszło mówić o tragedii i niezłomnej walce stolicy Polski podczas okupacji i Powstania. Obserwując wystąpienie i przyjęcie, z jakim musiało się ono spotkać, można było w pełni zrozumieć, odczuć i ocenić, czym była antyczna sztuka krasomówcza, owa ars oratoria, na czym polegało jej działanie, dlaczego przez tyle wieków zarówno rzesze zwykłych słuchaczy w miastach Grecji i Rzymu, jak też najwybitniejsze umysły, były dla niej pełne uwielbienia. I jeszcze jedno: wprawiała w zdumienie giętkość starożytnego języka, tylko pozornie martwego, jego przydatność do wyrażania wszelkich odcieni myśli i uczuć człowieka drugiej połowy XX wieku, a także sytuacji i wydarzeń naszej epoki. A dodam i to, że Kumaniecki potrafił równie swobodnie i pięknie przemawiać greką, najczystszą prozą attycką, jak Ksenofont i Demostenes.

A więc nauczyciel stojący na takich wyżynach wiedzy, władający po mistrzowsku językiem Greków i Rzymian, prowadzący wykłady uniwersyteckie, znający dobrze wiele stolic Europy - ale jednocześnie wbijający w głowy uczniom najmłodszej klasy gimnazjalistów podstawowe wiadomości o łacińskich deklinacjach i koniugacjach! Obecnie, gdy nawet młodzi asystenci uważają prowadzenie ćwiczeń za obowiązek nadmiernie przykry i niegodny ich naukowej wielkości, taka sytuacja może wydać się czymś dziwnym, niezwykłym. Pamiętajmy jednak, że była ona zgodna z tradycjami szkolnictwa w Galicji. Większość docentów uniwersytetów w Krakowie i we Lwowie miewała w początkach swej kariery przez pewien czas zajęcia w szkołach średnich. Wybitni przyszli profesorowie robili to zazwyczaj dobrze, niekiedy wręcz znakomicie. Choć z drugiej strony Znana to prawda, że nie każdy uczony bywa utalentowanym dydaktykiem.

Książka, z której się uczyliśmy, nosiła tytuł Puer Romanus. Mam ją do dziś. W ostatniej jej czytance znajduję słowa: Tecum per Romam ambulabamus — „Z tobą spacerowaliśmy po Rzymie”.

Właśnie tak było, taką pamięć pozostawił po sobie ów pierwszy rok nauczania łaciny.

W roku następnym mieliśmy już innego nauczyciela. Kazimierz Kumaniecki został w roku 1936 powołany na stanowisko profesora Uniwersytetu Warszawskiego. Liczył wtedy lat trzydzieści jeden. Rozstanie z Krakowem i Wszechnicą Jagiellońską musiało być dla niego trudnym momentem. Nigdy na ten temat z nim nie rozmawiałem, nie mam żadnych w tej sprawie wiadomości postronnych, tak jednak przypuszczam. Był przecież rodowitym krakowianinem, synem znanego profesora prawa tutejszego uniwersytetu, a wiązała go z miastem również rodzina żony.

Oczywiście profesura w Warszawie otwierała nowe, bardzo rozległe perspektywy działalności i naukowej, i organizacyjnej. Wykorzystał je w pełni. Nim jednak dojrzeć tu mogli pierwsi jego uczniowie, wybuchła wojna. Profesor pozostał na posterunku w okupowanej stolicy. Prowadził wykłady i seminaria w ramach tajnego nauczania. Pod pseudonimem Kozakiewicz współpracował z Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej AK. Redagował wydawane po niemiecku pisma i broszury, mające siać dywersję w szeregach Wehrmachtu. Te karty działalności Kazimierza Kumanieckiego omawiano już kilkakrotnie w odpowiedniej literaturze historycznej. Myślę jednak, że żyjący jeszcze świadkowie potrafiliby wiele w tej materii dodać.

Wyzwolenie zastało go — jak wielu profesorów warszawskich, lwowskich, wileńskich — w Krakowie. I podobnie jak inni przystąpił już w pierwszych miesiącach roku 1945 do pracy dydaktycznej — znowu na Uniwersytecie Jagiellońskim. Prowadził wykłady i seminaria. Tak więc jako początkujący student historii i filologii klasycznej spotkałem go po raz wtóry w swym życiu, tym razem jako wykładowcę na katedrze Wyższej uczelni, równo w dziesięć lat po rozstaniu w gimnazjum; dziesięć lat, zaledwie dziesięć lat — i taki ogrom przemian.

Przedmiotem jednych z zajęć była interpretacja Wojny peloponeskiej Tukidydesa. Profesor, jak miało okazać się wkrótce, przystąpił w tak ponurych latach wojny do pracy nad nowym polskim tłumaczeniem tego najgenialniejszego, ale i najtrudniejszego językowo, historyka Hellady. Na pewno nie był to wybór przypadkowy.

Chodziło chyba o to, że przedmiotem ksiąg Tukidydesa jest wojna. Opowieść o niej jest pozornie spokojna, w istocie wręcz okrutna. Opowieść nie tylko o przebiegu dramatycznych wydarzeń, ale o ich głębszych przyczynach i skutkach. Nade wszystko zaś o tym, jak wojna niszczy stopniowo w życiu zbiorowości wszystko, co ludzkie. Pełny przekład dzieła ukazał się dopiero w roku 1953, wznowiony został w roku 1957, a więc już przed przeszło dwudziestu laty. Pora byłoby dać wydanie trzecie, może z drobnymi poprawkami i szerszym komentarzem.

Właściwie równocześnie trwała praca nad przekładem dwóch pism sławnego historyka rzymskiego Salustiusza: Sprzysiężenie Katyliny i Wojna z Jugurtą. Pierwsze wydanie ukazało się już w roku 1947, a zostało wznowione w 1971 roku. Ta praca nad przekładem dzieł dwóch różnojęzycznych pisarzy oddzielonych od siebie przepaścią czterech wieków miała jednak swoje głębsze uzasadnienie. Salustiusz mianowicie świadomie naśladował styl Tukidydesa, jako pierwszy przenosił w świat łaciński jego sposób widzenia historii.

I jeszcze jedno: poczynając od okresu wojny i od tych przekładów zaznacza się w badaniach Kumanieckiego bardzo wyraźny nurt zainteresowań historycznych, bez szkody jednak dla ściśle filologicznych, tj. dotyczących spraw tekstu, stylu, kompozycji dzieła literackiego. Przejawem owego pierwszego nurtu były również pewne prace popularnonaukowe: Demokracja ateńska (PZWS, Warszawa 1948) i Epoka Peryklesa (I wyd. w 1946).

W latach powojennych Profesor rozwinął swą działalność naukową w zakresie badań nad humanizmem w Polsce, a zwłaszcza nad twórczością tych jego przedstawicieli, którzy pisali po łacinie. A więc wydanie Retoryki i Epigramów Filipa Kallimacha. A więc wielotomowa edycja pism wszystkich Frycza Modrzewskiego: siedem tomów w latach 1953—1960. Przygotowanie tego rodzaju tekstów jest zadaniem niesłychanie żmudnym i niewdzięcznym, toteż naprawdę zdumiewa, że Kazimierz Kumaniecki znalazł czas, siły, cierpliwość, aby zadaniu temu sprostać.

Monumentalna edycja dzieł naszego wielkiego myśliciela będzie służyła za podstawę do badań nad Odrodzeniem w Polsce wielu pokoleniom. Nie zapominajmy też, że w owych latach ukazało się sporo rozpraw pióra Kumanieckiego o bardzo bogatej tematyce, publikowanych w różnych językach. Z prac większych rozmiarami zwraca uwagę niezwykle piękne i okazale wydane w 1956 roku tłumaczenie dzieła Witruwiusza (żył w czasach cesarza Augusta) o architekturze. Przekład ów, O architekturze ksiąg dziesięć, musiał kosztować szczególnie dużo trudu, a to ze względu na samą tematykę, miejscami bardzo fachową.

W roku 1955 ukazała się po raz pierwszy Historia kultury starożytnej Grecji i Rzymu. Doczekała się zresztą siedmiu wydań i odegrała ogromną, trudną do przecenienia rolę w popularyzacji rzetelnej wiedzy o antyku klasycznym. W pewnym zakresie służyła też i służy jako podręcznik wprowadzający lub uzupełniający na niektórych kierunkach studiów humanistycznych.

Nie piszę tu rozprawy o twórczości naukowej Kazimierza Kumanieckiego, nie zestawiam bibliografii jego prac — ta zresztą wypełniłaby kilkanaście bitych stron druku. Chciałbym tylko w sposób możliwie jasny uświadomić sobie i innym ogrom zasług i wskazać główne kierunki jego badań oraz umiłowań. Otóż wybijają się w nich zdecydowanie na plan pierwszy wielkie okresy klasyczne: Ateny Peryklesa; schyłek republiki rzymskiej i panowanie Augusta, czyli złoty wiek literatury łacińskiej; odrodzenie poprawnego języka Rzymian w dobie humanizmu.

Nie pasjonował go ani początek literatury greckiej i rzymskiej, ani też ich schyłek. Interesowało go natomiast bardzo swoiste, choć często nie doceniane piśmiennictwo chrześcijańskie. Myślę, że te umiłowania świadczą też w jakiś sposób o osobowości Profesora. Odpowiadało Mu najbardziej to, co dojrzałe, spokojne i doskonałe, pełna harmonia formy i myśli.

Skoro zaś upodobał sobie najbardziej klasyków, musiał też naturalną koleją rzeczy dojść do głębszych studiów nad życiem i twórczością najświetniejszego prozaika Rzymu. Mowa oczywiście o Cyceronie. Do podjęcia tej pracy Kumaniecki przygotowywał się przez dziesięciolecia. Ważną datę stanowił tu rok 1957, kiedy to mijało dwa tysiące lat od śmierci Cycerona. Padł on — przypomnijmy — ofiarą proskrypcji, a zwłaszcza nienawiści Antoniusza. W dniu 7 grudnia roku 43 przed Chrystusem siepacze dopadli go w willi w pobliżu Kajety, skąd wierni niewolnicy jeszcze usiłowali wynieść swego pana w lektyce. Gdy Cyceron dosłyszał kroki ścigających, rozkazał swoim, by się zatrzymali. Wyjrzał z lektyki, zwykłym gestem nieco nerwowo pocierając podbródek. Patrzył prosto ku nadchodzącym. Twarz miał zbiedzoną i wychudłą, był zarośnięty i sczerniały. Kiedy centurion podniósł miecz, Cyceron wychylił głowę, jakby chcąc przyspieszyć to, co nieuniknione. Żołnierz jednak, czy to z podniecenia, czy też z braku wprawy, ciął trzy razy, nim głowa odpadła. Czcząc rocznicę śmierci człowieka, który w kulturze europejskiej zajmuje miejsce tak niezwykłe, przygotowano wiele opracowań i książek. Odbyły się sympozja, zjazdy, konferencje. Kazimierz Kumaniecki miał w tym również swój udział. Zapewne, rocznica miała — jak sądzę — znaczenie tylko uboczne, była tylko czynnikiem przyspieszającym rozwój tego, co dojrzewało już od dawna. Faktem jest jednak, że pierwsze prace poświęcone bezpośrednio i wyłącznie Cyceronowi opublikował Profesor właśnie w owym roku 1957. Odtąd wszakże tematyka ta już nie znika w jego działalności naukowej, a nawet stopniowo wybija się na miejsce pierwsze. Już bowiem w dwa lata później, to jest w roku 1959, ukazała się nakładem Wydawnictwa „Czytelnik” duża — ponad pięćsetstronicowa monografia jego pióra: Cyceron i jego współcześni. Rzecz napisana z dużym talentem literackim, przystępna, ale równocześnie dobrze udokumentowana, stanowi doskonałe wprowadzenie w tak dramatyczne dzieje schyłku republiki rzymskiej. Pokazuje w sposób ciepły i bezpośredni bieg życia, konflikty, porażki i pomyłki, ale też piękne triumfy i duchową wielkość człowieka, którego nazwisko stało się symbolem walki z tyranią. Prezentuje ponadto całą galerię ludzi jemu współczesnych. Pełna wiadomości, niekiedy bardzo szczegółowych, nie przygniata jednak nadmiarem erudycji i nie jest obciążona balastem zbytecznej bibliografii. Można ją śmiało uznać za jedną z najwartościowszych pozycji w całym dorobku filologii polskiej po drugiej wojnie światowej.

Pomijając wiele drobnych „cyceronianów”, wspomnę tylko jedną pozycję, szczególnie cenną, bo przynoszącą sławę polskiej nauce na arenie międzynarodowej. W roku 1969 ukazało się w ramach sławnej Bibliotheca Teubneriana nowe wydanie dzieła Cycerona De oratore (O mówcy). Wydanie to przygotował, opatrując je bardzo rozbudowanym komentarzem krytycznym, Kazimierz Kumaniecki.

I wreszcie jako ukoronowanie studiów nad Cyceronem i jego epoką pojawiła się książka, którą przedstawiłem na samym początku: Literatura rzymska. Okres cyceroński. Wyszła drukiem w pięćdziesiąt jeden lat po ukazaniu się pierwszej rozprawy Kumanieckiego, w dwadzieścia lat po opublikowaniu przezeń pierwszej rozprawy traktującej wprost o Cyceronie — i w roku, a nawet miesiącu śmierci autora. Wypada obecnie omówić krótko jej treść i znaczenie.

Przed pierwszą wojną światową, w latach 1909—1912 ukazywały się kolejno nakładem Akademii Umiejętności trzy pierwsze tomy Historii literatury rzymskiej pióra Kazimierza Morawskiego.

Nosiły tytuły: Literatura rzymska za Rzeczypospolitej, Marek Tulliusz Cycero, Proza i prozaicy w okresie cycerońskim. Objęły wielką epokę rozwoju piśmiennictwa Rzymian — epokę, która zwłaszcza za Cycerona i w dużym stopniu właśnie dzięki niemu stworzyła świetne wzorce łacińskiego stylu. Jak powszechnie wiadomo, wzorce te wywierały wpływ tak ogromny, że wręcz nie do ogarnięcia, na dzieje całej literatury europejskiej przez dwadzieścia wieków — pośrednio zaś wywierają go również obecnie, choć w wielu krajach łacinę ze szkół usunięto. Otóż licząc od lat przed pierwszą wojną światową, a więc przez całe dwa pokolenia, humaniści polscy zdobywali wstępne i podstawowe wiadomości o rzymskich pisarzach właśnie z owych trzech tomów Morawskiego. Trzeba od razu powiedzieć, że właśnie te tomy należą do najlepszych partii zarówno Literatury rzymskiej, jak też całego, bardzo bogatego i wartościowego dorobku mistrza krakowskiej filologii. Pod względem zasobu informacji, sposobu ich prezentowania, subtelności analiz i ocen, szerokości horyzontów, stały na poziomie najlepszych tego typu ówczesnych opracowań. Zresztą rzecz zachowuje do dziś swój walor jako dzieło wybitnego humanisty doby nie tak odległej, a znającego piśmiennictwo rzymskie na wskroś. Nawet styl Morawskiego, nieco barokowy, ma już swoisty urok. Jednak ponad sześćdziesiąt lat to bardzo wiele w życiu każdej nauki i każdego podręcznika; dotyczy to również filologii klasycznej, a więc i studium literatury rzymskiej.

Wielu niefachowców żywi z gruntu mylne przekonanie, że dyscyplina tak wiekowa, o tak starożytnych tradycjach, mająca za przedmiot badań zespół dzieł od dawna zamknięty, właściwie już nie spełnia warunków rozwoju. Przecież wszystkie istotne fakty są już od stuleci znane, zostały uszeregowane i ocenione! Stanu wiedzy w tym zakresie już się nie wzbogaci, można co najwyżej powtarzać niegdysiejsze myśli i sądy nowym, współczesnym językiem. Każdy znawca i badacz starożytności spotyka się z takimi lub podobnymi poglądami, i to nie tylko jeśli chodzi o literaturę antyczną. Sprawy jednak przedstawiają się zupełnie odmiennie.

Historia literatury rzymskiej, podobnie jak i greckiej, stale doskonali swe metody badawcze, korzystając oczywiście z osiągnięć wszystkich nauk humanistycznych: historii politycznej i gospodarczej, archeologii, językoznawstwa. Poszukiwania stają się coraz dokładniejsze, analizy coraz precyzyjniejsze. Ustala się i wydobywa na światło szczegóły nie znane lub pomijane dotychczas i niezbyt doceniane, drobne co prawda, w sumie jednak wiele ważące. Stale również formułuje się pod adresem dawnych zabytków nowe pytania, nieraz w sposób odkrywczy.

Zmienia się świat wokół nas, zmienia się więc również nasze spojrzenie na pomniki przeszłości. Toteż nic dziwnego, że już od wielu lat pojawiały się postulaty, aby dać obraz literatury rzymskiej odpowiadający obecnemu stanowi nauki światowej. Oczywiście dziś przerastałoby siły jednego człowieka dokładne i kompetentne omówienie całego piśmiennictwa łacińskiego od Plauta i Katona do Ammiana Marcellina, Klaudiana i św. Augustyna. Również i tu stała się nieunikniona specjalizacja, jak we wszystkich dyscyplinach. Stąd też dzieło musi i ma być wynikiem pracy kilku autorów, omawiających poszczególne epoki.

Kazimierz Kumaniecki zajął się okresem cycerońskim oraz częścią literatury epoki augustowskiej. Jak już wspomniałem, tematyka cycerońska przewijała się w jego zainteresowaniach badawczych od roku 1957. Mamy więc przed sobą książkę, która rosła długo, dojrzewała i rozwijała się niby piękne drzewo.

Oczywiście od razu nasuwa się pytanie, jak ma się ona do swej poprzedniczki, tj. odpowiednich tomów Literatury Morawskiego? Objętościowo są to rzeczy porównywalne, pokaźna bowiem książka Kumanieckiego liczy niemal tyleż stron, ile mniejsze rozmiarami tomy Morawskiego łącznie. Również sposób ujęcia jest poniekąd zbliżony. Przecież obaj autorzy pragnęli dać rzecz czytelną, ale jednocześnie pomocną w dalszych samodzielnych studiach, a więc opatrzoną wskazówkami źródłowymi oraz bibliografią przedmiotu. Trzeba jednak przyznać, że Kumaniecki wywiązał się lepiej z obu tych zadań. Jego styl jest przejrzysty, wolny od pewnej retoryki, właściwej Morawskiemu, aparat naukowy zaś bez porównania dokładniejszy i obfitszy. Nie trzeba dodawać — rzecz to oczywista — że zostały uwzględnione wszystkie nowsze pozycje. Autor zastosował jednak bardzo rzetelną selekcję. Wskazuje tylko te prace, które istotnie wnoszą coś nowego lub stanowią nieodzowny instrument badań nad danym zagadnieniem. Dzięki temu nie przytłoczył dzieła balastem bezużytecznej, czysto popisowej erudycji, co tak często się spotyka w wielu nowszych publikacjach. Można wręcz podejrzewać, przeglądając niektóre dysertacje, że autorzy ich uważają liczbę cytowanych pozycji za dowód swej uczoności. Lecz w wielu wypadkach wcale nie jest jasne, czy wszystkie powoływane książki i rozprawy przestudiowali — i czy naprawdę zrozumieli wszystko, co w nich powiedziano.

Kumaniecki omawia autorów rzymskich i ich dzieła poczynając od Lukrecjusza, a kończąc na pisarzach, by tak rzec, fachowych, jakimi byli retorzy, filologowie, prawnicy. Przedstawia i analizuje utwory zachowane, ale wspomina też o tych, jakże licznych, które zaginęły, a znane są jedynie z tytułów, streszczeń, fragmentów. Pozwala to wyrobić sobie pewne pojęcie o rzeczywiście niezwykłym bogactwie produkcji literackiej okresu, który przecież obfitował w tyle i to tak straszliwych wstrząsów politycznych. Centralną postacią dzieła jest naturalnie Cyceron; poświęcono mu blisko połowę tomu. Życiorys, dokładna prezentacja wszystkich utworów, bibliografie poszczególnych rozdziałów, wszystko to razem stanowić by mogło osobną monografię, i to wcale pokaźną. Ale również partie mówiące o Lukrecjuszu, Katullusie, Cezarze, Salustiuszu, są zamkniętymi w sobie całościami i z kolei układają się w sposób naturalny w konstrukcję wyższego rzędu.

Każdy, kto znał autora osobiście, przegląda strony książki ze szczególnym uczuciem. Zwłaszcza kiedy trafi na miejsca i wypowiedzi, w których pod chłodnym, wstrzemięźliwym tonem rzeczowej narracji wyczuwa się żar osobistych przekonań. Do takich należy krótka, jednozdaniowa charakterystyka Tuskulanek, najpiękniejszej artystycznie rzeczy filozoficznej Cycerona: „Są dziełem świetnie napisanym, a przez niezwykłą wiarę autora w dzielność umysłu ludzkiego — umiejącego dzięki filozofii zapanować nad lękiem przed śmiercią, nad bólem fizycznym i moralnym oraz nad wszelkimi namiętnościami burzącymi równowagę ducha — wspaniałym i wzruszającym”.

Właśnie to jest jeden z powodów, dla których warto, a nawet trzeba znać spadek antycznej literatury.

Tak się składało, że w ostatnim wieku, mimo wszelkich kataklizmów spadających na nasz naród i jego kulturę, mieliśmy zawsze grono wybitnych filologów klasycznych w każdym pokoleniu. Kilku z nich położyło takie zasługi, że śmiało można ich uważać za koryfeuszy tej dyscypliny. Oto oni: Kazimierz Morawski, Leon Sternbach, Tadeusz Sinko w Krakowie; Stanisław Witkowski i Ryszard Gansiniec we Lwowie, a potem w Krakowie; Tadeusz Zieliński w Warszawie. Można do nich na pewno zaliczyć Kazimierza Kumanieckiego. Co więcej, zajmuje on w tym poczcie miejsce szczególne. Był przecież znakomitym latynistą, ale i hellenistą, podczas gdy większość wymienionych specjalizowała się w jednej lub drugiej dziedzinie. Był świetnym tłumaczem wielkich dzieł prozaików antycznych, czym nie zajmował się żaden z tamtych. Był wreszcie utalentowanym popularyzatorem, w czym dorównywał Tadeuszowi Zielińskiemu, unikając wszakże jego egzaltacji.

Ktokolwiek dziś w Polsce zajmuje się poważnie humanistyką — wszystko jedno, jaką jej gałęzią — zawdzięcza wprost lub pośrednio tak wiele dziełu Kazimierza Kumanieckiego, że winien by powiedzieć: Tecum per Romana, tecum per Athenas ambulabamus. Ja zaś wciąż poczuwam się do pełniejszej odpowiedzi na pytanie, które Profesor postawił na pierwszej lekcji:

Dlaczego uczymy się łaciny? Komu i na co ona potrzebna?

Czy jest coś niezwykłego w tym, że ci, co od lat i na co dzień obcują ze spadkiem po świecie starożytnym, przyjmują bezwiednie sposób myślenia i odczuwania ludzi antyku przynajmniej w pewnym zakresie? Tak na przykład mogą podświadomie przywiązywać jakieś znaczenie do zjawisk, których dziś zazwyczaj po prostu się nie dostrzega, a w najlepszym razie traktuje jako coś zupełnie obojętnego. Starożytni natomiast bardzo bacznie obserwowali wszelkie niby to przypadkowe znaki i pozornie drobne wydarzenia, wierząc, że wszystko, co nas otacza, mówi swoim tajemniczym językiem, przesyła sygnały wieszcze, ostrzega i radzi. Czyni to wciąż, przy każdej sposobności, bezustannie — nie tylko przez sny i układy gwiezdne, ale również przez lot ptaków, zachowanie się zwierząt, a nawet kichnięcie. Przesąd, oczywiście. Tylko że jest to przesąd, a raczej zespół przesądów, któremu hołdowały najwybitniejsze umysły antyku, Sokratesa nie wyłączając. Całe środowisko, w którym jesteśmy pogrążeni, szepce do nas, pragnie nawiązać kontakt. Człowiek starożytności, przeniesiony w nasze czasy, rzekłby, że ów szept tajemny stał się dla naszego pokolenia tylko potokiem szmerów bez jakiegokolwiek sensu, nie rozumiemy bowiem słów zapomnianego języka, zaginął klucz i kod; ba, w swej zarozumiałości nie chcemy nawet dopuścić myśli, że język to słyszalny i można go pojąć.

Ktoś pryncypialnie wierny zasadom płaskiego racjonalizmu, jak go rozumiał i głosił wiek XVIII, oczywiście odrzuci takie poglądy z należnym niesmakiem i politowaniem, ktoś inny natomiast, może przychylniejszy bardziej zróżnicowanemu ujmowaniu płaszczyzn rzeczywistości, pewnie się zdziwi, że spotyka te słowa we wstępie rozdziału o konkretnym tytule: My i łacina. Lecz ma to swoje uzasadnienie, choć nieco odległe.

Przed kilkunastu laty uświadomiłem sobie, chyba jako jeden z pierwszych i nielicznych w naszym kraju, że zbliża się wielka rocznica — oto minęło tysiąc pięćset lat od upadku cesarstwa rzymskiego na Zachodzie. A uświadomiłem sobie to przypadkowo, kiedy z jakichś tam powodów wziąłem do ręki tomik poezji Kochanowskiego w pięknym wydaniu warszawskim z początków wieku XIX. Książka otwarła się przypadkowo, jakżeby inaczej, na stronie, którą zdobił wiersz:

Jako wszystkie narody Rzymowi służyły,

Póki mu dostawało i szczęścia, i siły,

Także też, skoro mu się powinęła noga,

Ze wszytkiego nań świata uderzyła trwoga.

Fortunniejszy był język, bo ten i dziś miły;

Tak zawżdy trwalszy owoc dowcipu niż siły.

Jest to Fraszek księga wtóra. Wdzięczny byłem przypomnieniu, jakie przez tomik polsko-łacińskiego poety zesłali mi Rzymianie. Toteż przy różnych okazjach — w odczytach, w esejach, nawet w książce — właśnie ten utwór umieszczałem na początku wywodów o wielkim dramacie dziejowym, któremu na imię upadek cesarstwa zachodniorzymskiego. Czynię to i tym razem, po raz pierwszy wszakże wyjaśniając przyczynę, dla której tak upodobałem sobie tę fraszkę.

Słowa poety brzmiały wówczas, gdy je wypowiadał, dumnie i optymistycznie. Cóż bowiem mówiły, jakie refleksje nasuwały uważnemu czytelnikowi? Runęło wprawdzie przed przeszło tysiącem lat ogromne imperium, zbudowane krwią, przemocą, podstępem, ale pozostawiło ono po sobie spadek duchowy, niematerialny, a ten okazał się zdumiewająco trwały i odporny na wszelkie burze dziejowe. Niegdysiejsi władcy świata obrócili się w proch i pył, ich pałace i świątynie poszły w gruzy, pomniki obalono — a tymczasem język ich wciąż żył służąc przez wiele stuleci kolejnym pokoleniom Europejczyków swym bogactwem słownictwa, giętkością i logiczną budową zdania. Kochanowskiemu mowa dawnych Rzymian była szczególnie droga i bliska, władał nią bowiem równie swobodnie, jak i polszczyzną. Układał przecież po łacinie wiersze dźwięczne, piękne, krystalicznie czyste, na pewno najgłębiej przekonany, że właśnie im będzie zawdzięczał rozgłos swego imienia wśród całej wspólnoty intelektualnej wszystkich narodów. Można nawet wykazać, że tworząc po polsku podświadomie zachowywał rygory łacińskiej klarowności wysłowienia. Tak więc przedstawiała się rola miłego języka Rzymian w wieku XVI. Służył on literaturze i nauce na całym niemal kontynencie, tworząc nadal wielkie imperium kultury — ponad granicami politycznymi królestw, ponad mozaiką etnicznych różnic i fanatyzmem religijnych przeciwieństw. Ale i w wiekach następnych, kiedy łacina musiała stopniowo ustępować miejsca językom nowożytnym w nauczaniu uniwersyteckim i piśmiennictwie, zdołała zachować swoją pozycję jako jeden z podstawowych przedmiotów w szkolnictwie średnim. Tak działo się i tak to wyglądało we wszystkich krajach Europy i w wielu poza nią aż do połowy wieku XX.

Kto jednak odczytuje słowa poety dziś i tutaj, snuć musi, porównując je z aktualną rzeczywistością, raczej smętne refleksje. Oto minęło tysiąc pięćset lat od upadku Pierwszego Rzymu. Wiersz Kochanowskiego więc jakby zyskał na wymowie — ale jednocześnie stracił puentę. Bo i któż z nas może obecnie uznać za prawdziwy ów sąd poety: „Fortunniejszy był język...”?

Owszem, w wielu krajach Europy nadal naucza się go w szkołach, i to w znacznym wymiarze godzin. Mimo to wszyscy zdajemy sobie sprawę i stwierdzamy z głębokim żalem, że Właśnie w latach życia naszej generacji odchodzi on i milknie. Przecież nie usłyszysz go nawet w sercu tych instytucji, którym służył niemal od początku ich istnienia, tak wiernie i z takim dla nich pożytkiem. Wprawdzie Rzymianie — czyli ci, co jeszcze rozumieją łacinę — żyją tu między nami, ale z roku na rok szczuplejsza ich garstka. Zwłaszcza w naszym kraju. Oczywiście można twierdzić, że poeta i tak miał rację, owoc bowiem dowcipu okazał się znacznie trwalszy i odporniejszy na wszelkie ciosy dziejowe od rzekomo spiżowych pomników siły: przecież przeżył ruinę struktury politycznej o pełnych piętnaście wieków. To dużo, bardzo dużo. Ale zarazem słaba to pociecha dla tych, którzy wciąż jeszcze wierzą, że łacina to mowa nie tylko miła, lecz także potrzebna, ważna, cenna; i że trwać może z ogromnym pożytkiem społecznym w naszym szkolnictwie. Usunięcie bowiem tego języka z programu nauczania to prawdziwy wstrząs w zakresie treści kształcenia i samych podstaw kultury narodowej. Jednakże mało kto zdaje sobie w pełni sprawę z tego, jak dalekosiężne, jak różnorodne i doniosłe muszą być skutki tego posunięcia.

Komu więc łacina jest naprawdę potrzebna? Dlaczego jest ważna? Dla kogo cenna? Spróbuję odpowiedzieć na te pytania możliwie zwięźle i konkretnie, unikając słów wzniosłych i patetycznych. Oczywiście nie będę też występował w roli rzecznika starożytnych Rzymian, ci bowiem w swej krainie cieni na pewno niezbyt się przejmują naszymi problemami, a mowa duchów chyba bez słów się obywa — nawet łacińskich. I nie będę też wprost adwokatem interesów filologii klasycznej, aby nie ściągać na siebie zarzutu stronniczości. Któż więc powinien walczyć o prawa i miejsce łaciny w naszej kulturze? Najpierw i przede wszystkim poloniści, a raczej ci wszyscy, którym naprawdę leży na sercu sprawa piękna, czystości i dostojeństwa naszego języka. Przecież przez przeszło dziesięć wieków, od samych początków naszej państwowości aż po lata drugiej wojny światowej, żył on w ścisłym związku, niemal w symbiozie z łaciną, i dobrze mu się wiodło — mimo wszelkich katastrof politycznych, jakie na kraj nasz spadały. Przez tysiąc lat praktycznie biorąc każdy inteligent na tej ziemi — przyszły nauczyciel, ksiądz, lekarz, prawnik, nawet zwykły skryba w urzędzie — poznawał budowę, właściwości i funkcjonowanie swego języka ojczystego w ten sposób, że jako uczeń rok po roku pilnie i mozolnie przekładał teksty łacińskie na polski i odwrotnie. Wkuwał na pamięć paradygmaty, uczył się rozpoznawać kategorie logiczne i gramatyczne, odkrywał, w jak różny sposób można tę samą myśl wyrazić. A jeśli nawet ktoś z tych lub innych przyczyn takiego treningu nie odbył, pozostawał i tak w swym sposobie wyrażania się niejako pod presją „łacinników”, od nich się uczył i na nich się wzorował. Mowa Rzymian stanowiła prawidło myślenia i języka naszych ojców, dziadów, pradziadów.

I oto nagle, właśnie w naszych czasach, zabrakło owego prawidła, wzoru, przykładu. Jakie skutki tego brutalnego zerwania z tradycją przeszłości? Są oczywiste i znane każdemu, kto ma uszy ku słuchaniu. Polszczyzna, niegdyś tak powabna, wdzięczna, kształtna, bogata, przemieniła się w papkę wywodów publicystycznych, zakalec rozpraw naukowych i „naukawych”, niemal bełkot tego, czym nas raczą pseudointelektualiści; ci bowiem ze szczególną lubością żonglują w swych pokrętnych wywodach wyrazami łacińskiego pochodzenia nazbyt często nie rozumiejąc ich sensu. Nie wspominajmy już o tym, co się słyszy, co musi się słyszeć na ulicach, w tramwajach i autobusach, w poczekalniach i parkach. A wywiady telewizyjne obnażają ze szczególnym okrucieństwem żałosną nieporadność wysłowienia, nieumiejętność wyrażania najprostszych myśli: chodzi zaś często o ludzi formalnie z wyższym wykształceniem.

Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że dzieje się coś bardzo niedobrego. Wszyscy nad tym biadamy. Bez przerwy i zewsząd podnoszą się wołania, aby złu jakoś zaradzić. Proponuje się generalnie jeden środek, a mianowicie zwiększenie roli języka polskiego w szkole. Lecz chwila refleksji wystarczy, aby Uświadomić sobie, że zabieg ten, sam przez się na pewno słuszny i wskazany, w tym wypadku niewiele da nieszczęścia nie powstrzyma i nie odwróci. A to z tej prostej przyczyny, że właśnie sam język polski jest chory, a pacjent nie może stać się nagle swoim lekarzem. Pomoc dlań musi przyjść tylko z zewnątrz. Jak przez całe stulecia, najskuteczniejszym wsparciem i lekiem będzie miła mowa i mocna ręka starych Rzymian.

Lecz idźmy dalej! O wprowadzenie łaciny do szkół powinien walczyć każdy rozsądny i praktycznie myślący wychowawca, każdy, kto pragnie, aby zarówno obecnemu pokoleniu młodych Polaków, jak i następnym generacjom łatwiej przychodziła nauka języków obcych. Kontakty nasze z różnymi krajami są i będą coraz żywsze, znajomość przynajmniej jednego języka zachodniego obowiązuje obecnie każdego. A przecież to łacina jest najprostszym, wręcz naturalnym kluczem do wszystkich języków romańskich, bo jej to córki — wyrodne wprawdzie, lecz dorodne. Pamiętajmy również, że nawet w języku angielskim około czterdziestu procent wyrazów pochodzi wprost lub pośrednio z łaciny.

Po trzecie wreszcie, obeznanie z łaciną niezmiernie ułatwia przyswajanie sobie terminologii praktycznie biorąc wszystkich dyscyplin naukowych. Dla niektórych zaś kierunków jest po prostu nieodzownym narzędziem pracy. Jest nim dla filologa-językoznawcy, historyka, a w niemałym stopniu również dla biologa, filozofa, lekarza.

To wszystko sprawy praktyki i potrzeb codziennego życia. Nie jestem pierwszym, który je wskazuje. Wielu już o nich mówiło poprzednio, z nikłym jednak, jak dotychczas, skutkiem. Mimo to sądzę, że jest obowiązkiem myślącego Polaka stale do tych zagadnień powracać, uporczywie podkreślając ich wagę dla oblicza, a nawet dla samego bytu, naszej kultury narodowej. Przed wiekami, gdy dominacja łaciny w literaturze i nauce była nadmierna, Mikołaj Rej wystąpił śmiało w obronie praw polszczyzny. Ukuł powiedzenie, które zrobiło karierę: „Polacy nie gęsi i swój język mają”. A przecież gęsi mają swój język a do tego w jakimś stopniu rozumieją jeszcze i ludzką mowę. Pora więc obecnie najwyższa, aby odwrócić sens i ostrze słów Reja, mówiąc: „Polacy nie gęsi, bo łacinę znają!”

W roku 1790 Franciszek Ksawery Dmochowski wygłosił podczas otwarcia roku szkolnego w Kolegium Pijarów mowę O potrzebie i sposobie uczenia się łaciny. Zacytuję krótki z niej fragment:

„Lecz my Polacy mamy nasze szczególniejsze pobudki do zakochania się w Rzymian języku. Rzymianie byli wolnym narodem, Polacy są wolni. Gdzież lepszych wzorów wolni, jeżeli nie u wolnych szukać będziemy? Gdzie się napawać tym duchem gorliwości cnoty, miłości ojczyzny, szlachetności umysłu, jeżeli nie z dzieł tego narodu, w którym najświetniejsze obywatelstwa przykłady istniały? W ich pismach widać sztukę władania umysłami, utrzymywania zgromadzenia, poruszania serc, przekonania rozumów. W nich widać cały majestat narodu, całą jego moc i powagę. Ich rady są żywym obrad naszych obrazem. Jakiż to wspaniały widok wymownego męża w obecności poważnego zgromadzenia! Tam wolny obywatel mocą dowcipu i wymowy staje się panem umysłów. A panowanie jego tym słodsze, że nie siłą i gwałtem wyciśnione, lecz przekonaniem i poruszeniem nabyte. Pełne są dzieje ludu rzymskiego tej wolnej i obywatelskiej wymowy. Otwórzmy Liwiusza, Salustiusza! Tam obaczymy, z jaką Rzymianie mocą, z jaką przezornością mówili. Tam się nauczymy, że nie na tym wymowa zawisła, aby wiele mówić, aby mniej stosownym rozumowaniem czas wycięczać, aby ustawicznymi ustępami i powtarzaniem niczego nie dowodzić i nudzić słuchających: lecz żeby tyle mówić, ile potrzeba; żeby tak mówić, aby przekonać; żeby rzecz zupełnie objąwszy, przelać ją w umysł drugich, i do swego przeświadczenia słodko nakłonić; żeby się upornie bez przyczyn nie sprzeciwiać, lecz dowodami odpierać, a oczywistości, prawdzie i dobru ojczyzny z uszczerbkiem nawet własnego interesu szlachetnie się poddać! Takie nam przykłady prawdziwej i republikańskiej wymowy łacińska literatura podaje”

Trzeba by te słowa wypowiedziane przed prawie dwustu laty ryć złotymi zgłoskami w każdej sali posiedzeń naszego kraju...

Kiedym przed laty odpowiadał jako chłopiec na pytanie:

— Dlaczego uczymy się łaciny? Komu i na co ona potrzebna, skoro starożytnych Rzymian już nie ma? sytuacja tego języka była odmienna, lepsza. Posługiwano się nim w liturgii, nauczano go w gimnazjach i liceach, wymagano jego znajomości praktycznie biorąc na wszystkich kierunkach studiów uniwersyteckich. Co prawda jeszcze wcześniej, przed pierwszą wojną, poziom nauczania łaciny był wyższy, a niemal we wszystkich szkołach europejskich poczesne miejsce zajmowała także greka. Kto wie, może na podstawie tych faktów badaczowi naszej cywilizacji nasunie się taka refleksja:

Wiek XX cechował się tym, że każda wojna i związane z nią wstrząsy społeczne i polityczne wywoływały gwałtowny skok w postępie technicznym, lecz równocześnie nie wpływały korzystnie na pewne aspekty kultury humanistycznej. Sprawa łaciny bowiem jest częścią, czy też pochodną problemu znacznie poważniejszego: chodzi mianowicie o sens, rolę i miejsce humanistyki w naszych czasach.

Od czego rozpocząć rozważania o kwestii tylekroć omawianej? Chyba od przypomnienia prawdy pozornie banalnej i oczywistej, ale nazbyt często zapoznawanej lub lekceważonej. Oto w naszej psychice indywidualnej i zbiorowej nierzadko zachodzi proces czyniący celem coś, co pierwotnie miało tylko służyć za środek do osiągnięcia celu. Przykład najprostszy: ktoś zbiera i oszczędza pieniądze, aby mieć możność kupienia czegoś upragnionego — stopniowo jednak gromadzenie grosza staje się celem samo dla siebie, i to celem wyłącznym. Albo też: społeczeństwo rozwija produkcję przemysłową, aby lepiej zaspokajać swe potrzeby — zdarza się wszakże, iż rozwój produkcji przesłania ów cel zasadniczy, zajmuje jego miejsce, prawa, przywileje. Takich ilustracji owej prawdy można przytoczyć bardzo wiele, i to z każdej dziedziny życia. Wśród nich także sprawę techniki.

W swych założeniach i celach technika — wyraz to grecki, pamiętajmy! — miała służyć za środek umożliwiający taki rozwój produkcji i tak ułatwiający pracę, aby człowiek, uwolniony od przykrego trudu fizycznego, dysponował swobodnie swym czasem dla pielęgnowania ciała i ducha, czyli człowieczeństwa. Po łacinie wyraz ten brzmi humanitas. Ma oczywiście różne odcienie znaczeniowe, zależnie od kontekstu, nigdy jednak nie należy tracić z oczu sensu najpierwotniejszego i najszerszego. Podobnie jak w pochodnej od tego określenia — humanistyce. W istocie termin ten winien obejmować wszystko, co bezpośrednio dotyczy człowieka, co o nim mówi i nim się zajmuje; co rozwija jego talenty, cechy, właściwości. Przywykło się obecnie pojmować humanistykę bardzo wąsko, jako pewną grupę dyscyplin naukowych, do których zaliczamy przede wszystkim filologię, historię, filozofię. Lecz w rzeczywistości do humanistyki należą też wszystkie nauki przyrodnicze wraz z medycyną, a także nauki teoretyczne, kształcące naszą umysłowość i rozwijające rozumienie świata, jak logika, matematyka, astronomia, fizyka. Nie mówiąc już o wszelkich rodzajach sztuki. To, co się tu powiedziało, nie jest wcale moim pomysłem lub wymysłem, lecz tylko konsekwentnym rozwinięciem antycznych kategorii wartościowania.

Przecież grecki wyraz schole, od którego pośrednio pochodzi słowo „szkoła” — oznaczał po prostu czas wolny. Od czego wolny? Od zajęć zarobkowych, od wszelkiego mozołu, od codziennej, przyziemnej krzątaniny, od ambicjonalnych zabiegów i głupkowatych, bezmyślnych przyjemnostek. A więc z jednej strony sprawy myślowe, teoretyczne, godne człowieka, czyli krótko mówiąc cała humanistyka, z drugiej zaś wszystko, co konieczne, by życie podtrzymać, ale czego należy pozbyć się jak najrychlej i możliwie małym wysiłkiem, aby oddać się schole. Technika jest w tym pomocna, ułatwia bowiem pracę, przysparza więc — lub winna przysparzać — czasu wolnego.

Obecnie doszło do całkowitego przeszeregowania owych pojęć. Technika stała się celem głównym i wyłącznym, humanistykę zaś traktuje się jako bezproduktywne i zaledwie tolerowane marnowanie czasu, sił i środków na coś, co tak naprawdę nikomu i niczemu nie jest potrzebne. Matematykę, fizykę, nauki przyrodnicze od humanistyki wszakże odłączono, przyznano im nawet pewne przywileje, ale tylko dlatego, że one z kolei służą technice lub są z nią ściśle powiązane. Tkwi w tym wszystkim ogromne, może nawet śmiertelne, niebezpieczeństwo dla bytu i rozwoju całej ludzkości. Czy nie utraci ona sensu i radości go istnienia, czy nie stanie się prawdziwie społeczeństwem robotów? I nie jest to wcale niebezpieczeństwo wyimaginowane. Wystarczy tylko rozglądnąć się wokół. Iluż to ujrzymy osobników, którzy już stali się duchowymi karłami, najważniejsze bowiem cechy ich człowieczeństwa uległy atrofii! Treścią ich życia jest bardzo wąsko pojęta praca zawodowa, nawet bez szczególnych ambicji doskonalenia się w swym fachu, prawdziwa bowiem kariera i tak nie zależy od tego, jedyną zaś rozrywkę stanowi papka telewizyjna, słuchanie możliwie głośnej muzyki, samochód lub marzenie o nim; pomijamy oczywiście przyjemności całkiem wulgarne.

Dalej, uprzywilejowanie techniki, a degradacja humanistyki, kryje w sobie poważną groźbę dla egzystencji każdego narodu jako odrębnej osobowości. Czy znowu trzeba przypominać prawdę oczywistą? Tę, która głosi, że każdy naród tak długo istnieje i żyje, jak długo zachowuje pamięć swej przeszłości. Może bowiem utracić swoją państwowość, ziemię, niezależność polityczną, ba, nawet język — historia zna i takie przypadki — pozostaje wszakże sobą i jest rzeczywiście nieśmiertelny, dopóki utrzyma wiedzę o swych dziejach.

Powie jednak ktoś, że obracamy się w sferze spraw zbyt wzniosłych i ogólnych, o których nie można mówić bez pewnego patosu. A tymczasem należałoby podać bardzo konkretne przykłady użyteczności humanistycznego nauczania i to w węższym, obiegowym tego słowa znaczeniu.

Na co nam filologia, na co historia? Czy nie pora najwyższa wyrzucić te wszystkie przedmioty i mądrości przebrzmiałe za burtę, skoro dziś wkraczamy w zupełnie nową erę i nowy wymiar istnienia naszego gatunku? Czy statek kosmiczny, pędzący ku odległym planetom i układom gwiezdnym, musi koniecznie zabierać pamiątki wszystkich szaleństw naszych pradziadów i dziwaczne gramatyki wymarłych języków? Pytanie to tak brutalne i efektowne, że w pierwszym momencie odpowiedź sensowna wydaje się wręcz niemożliwa. Postawmy jednak sprawę inaczej, ograniczmy się tylko do pewnej kwestii. Można przecież pokazać na przykładzie konkretnego wydarzenia historycznego, jak zawodne są owe nawoływania i pomstowania, którymi raczą nas prorocy nowoczesności, futurologii, ciasnego praktycyzmu, i w jaki to paradoksalny sposób objawia swą pożyteczność to, co uważano za całkowicie bezwartościowe. Oczywiście zstąpimy z kosmosu na ziemię, ale za to na ziemię polską. Staniemy w mieście, któremu prześmiewcy i szydercy dali złośliwą nazwę Nowych Aten. Chodzi oczywiście o Kraków. Taki właśnie tytuł nosi świetna sztuka satyryczna Adolfa Nowaczyńskiego. Wydrwiwa ona bezlitośnie, ale i dowcipnie, zatęchłą atmosferę naszego miasta z czasów tuż przed pierwszą wojną. Chłoszcze środowisko uniwersyteckie, a zwłaszcza filologię klasyczną, uchodzącą wtedy za koronę umiejętności humanistycznych. Otóż Nowaczyński woła gromko, że cały ten system wymyślono po to, aby kraj utrzymać w zacofaniu. Młodzież nie uczy się żadnego konkretnego fachu, potrafi tylko pusto deklamować w martwych językach, ostatecznie zaś skazana jest na posadki urzędnicze i belferską wegetację. A tymczasem trzeba koniecznie i przede wszystkim rozwijać przemysł, szkolnictwo zawodowe, kształcić młodzież politechnicznie i sportowo, iść śmiało za przodującymi krajami, szukać tego, co nowe w każdej dziedzinie! Oczywiście podaję tu w wielkim skrócie tylko część problemów poruszonych przez Nowaczyńskiego w tym arcyinteresującym paszkwilu na Nowe Ateny.

Przypomnę, że Nowaczyński, rodowity krakowianin — a ściślej podgórzanin odegrał w tym mieście w owym czasie rolę niemałą. Zgodnie ze znaną swoją przekorą dał upust poniekąd zrozumiałej niechęci do pewnych osób i stosunków, ale tak naprawdę ze spraw Nowych Aten nigdy nie zdołał wywikłać się psychicznie — choć później mieszkał w Warszawie. Nigdy też nie wyzbył się sentymentu, ba, miłości do świata antycznego. Na każdej stronie swych utworów daje wyraz temu, jak znakomicie znał kulturę, a zwłaszcza piśmiennictwo greckie i łacińskie. Były to dla niego wartości żywe, aktualne, przestawał z nimi na co dzień. Najlepiej na pewno rozumiał Arystofanesa.

Otóż kiedy Nowaczyński pisał Nowe Ateny, Kraków i Galicja stanowiły rzeczywiście swoiste curiosum na tle europejskim. Szkolnictwo wyższe i średnie było w swych programach i wymaganiach humanistyczne i klasyczne, przemysł natomiast i rolnictwo przedstawiały się żałośnie. Ale galicyjski system i poziom szkolny nie był żadną pułapką, wymyśloną dla ogłupiania społeczeństwa, jak to usiłuje wmówić nam Nowaczyński. Owszem, był swego rodzaju luksusem, ale obowiązującym w całej ówczesnej Europie, a więc również w krajach naddunajskiej monarchii. A już w kilka lat po napisaniu Nowych Aten okazało się, że właśnie z narodowego i ściśle polskiego punktu widzenia ów luksus był czymś niesłychanie opłacalnym, korzystnym i pożytecznym. Przecież to dzięki niemu Galicja mogła dostarczyć odrodzonemu państwu polskiemu rzesze znakomitych pedagogów, zastępy urzędników, wielu intelektualistów. Przecież to dzięki tak poniewieranym belfrom z Nowych Aten mogły w ogóle funkcjonować nowe uniwersytety, szkoły, urzędy. Dzięki nim społeczeństwo tak szybko zabliźniło rany rozbiorów. Humanistyczne przygotowanie, wyniesione ze szkoły średniej, okazało się szczególnie przydatne przy spełnianiu owych zadań.

A tymczasem poglądy tak barwnie i ostro sformułowane przez Nowaczyńskiego — oczywiście nie tylko przez niego, posługuję się tym nazwiskiem i utworem jako przykładem — działały, owocowały, nabierały mocy i weszły niepostrzeżenie w krwiobieg społecznego myślenia i wartościowania. Mamy więc w dobie obecnej sytuację znowu inną. Mamy szeroko upowszechnione szkolnictwo zawodowe, choć chyba nie zawsze na najwyższym poziomie. Mamy też kilku sportowców o światowej sławie, Natomiast humanistyka zaledwie egzystuje, nawet w tzw. liceach ogólnokształcących; bo i w nich prym wiodą takie przedmioty, jak matematyka i fizyka. W ogóle zaś liczy się głównie technika, i to taka, która natychmiast daje rezultaty produkcyjne. Czy naprawdę tego chciał Nowaczyński? Chodziło mu — to chyba oczywiste — o znalezienie złotego środka, a więc o wywalczenie przyzwoitego miejsca dla przedmiotów dających bezpośrednio fach i pomocnych rozwojowi przemysłu. Ale na pewno nie walczył o zupełne wyrugowanie przedmiotów klasycznych ze szkół i kultury. A można wskazać wiele, bardzo wiele krajów wciąż przodujących w technice, w których jednak humanistyka kwitnie w szkolnictwie średnim tak samo, jak niegdyś w Starych i Nowych Atenach. Krajom tym, rozwojowi ich przemysłu i postępu nic to nie szkodzi, przeciwnie; ponad wszelką wątpliwość pomaga. I ma to swoje głębsze uzasadnienie. Rozwój każdej jednostki, jak i całych społeczeństw musi być wszechstronny, pełny, różnorodny. Nie wolno kształtować tylko pewnych władz intelektu kosztem innych. A humanistyka to sprawa uskrzydlenia wyobraźni, pobudzania wrażliwości, dostrzegania głębi czasu, z którego wychodzimy, i odległości celów, ku którym zmierzamy.

Powie ktoś, że wszystko, co się tu rzekło, to tylko piękne słowa, to tylko wzniosła teoria. Tak, istotnie, tylko teoria.

Lecz czymże jest teoria w swym pierwotnym, właściwym znaczeniu? Otóż w Grecji najpierw określano tak sam akt wszelkiego obserwowania i przypatrywania się, następnie oficjalne poselstwa udające się na igrzyska, by się im przyjrzeć i cześć oddać bogom, a wreszcie ogląd intelektualny, czyli myślenie skierowane ku sprawom wielkim i oderwanym, a także jego owoc. Właśnie w tym ostatnim znaczeniu wyraz żyje po dzień dzisiejszy. W pojęciu greckich myślicieli teoria stanowiła dobro najcenniejsze. Według pewnych koncepcji filozoficznych szczęśliwy byt bogów nieśmiertelnych polega właśnie na tym, że mogą oni oddawać się wyłącznie teorii, patrząc wprost w blask Prawdy najwyższej i ostatecznej. Im bardziej więc — nauczali starożytni życie nasze, uwolnione od więzów ciasnego praktycyzmu, skłania się ku myśleniu teoretycznemu, tym bardziej staje się boskie.

Trudno by nazwać boskim nasze życie. Przecież ceni się w nim właśnie i przede wszystkim doraźne efekty praktyczne, teorię zaś traktuje jako rodzaj igraszki umysłowej, bezpłodnej, a niekiedy wręcz śmiesznej i szkodliwej, odwodzącej bowiem siły do pracy produkcyjnej — od techniki. A przecież gdyby Grecy przed dwudziestu kilku wiekami nie poświęcali tak hojnie swego życia dla owej teorii — gardząc jej technicznymi zastosowaniami — nie stworzyliby nigdy podwalin wszystkich nauk współczesnych, od matematyki poczynając. Korzystamy z ich dorobku myślowego w każdej dziedzinie, kontynuujemy ich osiągnięcia, jesteśmy ich spadkobiercami. Byłoby rzeczą dobrą i słuszną, gdybyśmy zechcieli przyjąć również ich skalę wartościowania, ich postawę wobec spraw szeroko pojętej humanistyki i techniki. Ta ostatnia ma być tylko środkiem ułatwiającym rozkoszowanie się ową humanistyczną „teorią”.

W ten sposób zamyka się krąg naszych rozważań. A dalszy etap wędrówki najlepiej rozpocząć od spraw z kręgu czasu.

Podróże kształcą, to prawda. Ale chyba najbardziej te odbywane nie w przestrzeni geograficznej, lecz w głąb czasu. Można nawet bronić poglądu, że bez tych ostatnich owe turystyczne tracą wiele ze swej wartości, stają się płytkie, powierzchowne, ubogie. Lśniąca powłoka nowoczesnej cywilizacji technicznej sprawia, że miasta wszędzie ujednoliciły swe oblicza. Podobne są konstrukcje wieżowców i supermarketów, domów towarowych, kin, dworców, podobnie zatłoczone kempingi i parkingi. Identyczny smog, tłok, pośpiech. Także znaki drogowe muszą być te same. O urokach natury w wielkich ośródkach miejskich oczywiście trudno mówić, niezależnie od ich położenia geograficznego.

Tak więc jako cechy prawdziwie niepowtarzalne, jako wyraz indywidualny i charakterystyczny metropolii i całych krajów, pozostają przede wszystkim pomniki przeszłości, dzieła sztuki, miejsca uświęcone tradycją. Lecz cóż powiedzą zwiedzającemu zabytki Aten, Rzymu, Paryża, Leningradu, Londynu, Wiednia lub Madrytu, jeśli nie podróżował on wpierw po dziejach tamtych państw i ich stolic? Prawdy to proste, ale doświadczenie uczy, że właśnie o nich należy przypominać najczęściej, albowiem przez swoją zwykłość i oczywistość nikną nam z pola uwagi. Oto dowód, jak nie darzymy ni chwilą refleksji faktów ważnych, z którymi wciąż się stykamy, ale które właśnie wydają nam się czymś tak naturalnym, że nigdy nie myślimy, nigdy się nie zastanawiamy, jaki jest ich początek i pierwotne znaczenie. Ponieważ mówimy tu o sprawach czasu, chodzi rzecz prosta o fakt z tym związany.

Zadajmy osobom skądinąd uczonym i kulturalnym pytanie, dlaczego początek roku święci się w dniu 1 stycznia. Z reguły prawie nikt nie potrafi udzielić odpowiedzi prawidłowej, niezależnie od stopnia wykształcenia. Przyjmuje się ów fakt za coś tradycyjnie należącego do przyrodzonego porządku rzeczy. Tak jest, tak było, tak będzie... Ale dlaczego, skąd wybór właśnie tego dnia, który przecież niczym się nie wyróżnia od innych — ani astronomicznie, ani kultowo?

Odpowiedź oczywiście istnieje, i to stosunkowo prosta, wiąże się zaś, jak prawie wszystko w naszym kręgu kulturowym, ze światem starożytnym. Zacznijmy jednak od podstaw, od nazw miesięcy.

We wszystkich wielkich językach europejskich imiona miesięcy całego roku brzmią niemal identycznie. Angielskie i rosyjskie niemieckie i francuskie, różnią się od siebie niewiele. Dla unaocznienia tego faktu oto lista rosyjska i angielska:

I

Janwar

January

II

Fiewral

February

III

Mart

March

IV

Apriel

April

V

Maj

May

VI

Jun

June

VII

Jul

July

VIII

Awgust

August

IX

Sentiabr

September

X

Oktiabr

October

XI

Nojabr

November

XII

Dekabr

December

Przyczyna zbieżności owych nazw w językach tak skądinąd odmiennych jest oczywista. Wzięto je, dostosowując fonetykę, ze wspólnego źródła, to jest z łaciny, od Rzymian. Ich rok miał miesiące następujące:

I Januarius, II Februarius, III Martius, IV Aprilis, V Maius, VI Junius, VII Julius, VIII Augustus, IX September, X October, XI November, XII December.

W Polsce aż do wieku XVIII włącznie posługiwano się chętnie nazwami łacińskimi, i to także pisząc w języku Ojczystym.

Dowodów mnóstwo. Tak więc Pasek powiada: „In decursu Augusti (pod koniec sierpnia) poszliśmy do Danijej". Albo: „Sejmiki przedsejmowe były in Novembre, a zaś sejm warszawski in Januario”. Lub: „W sobotę rano, to jest 9 Octobris, poszło wojsko nasze pod nieprzyjaciela”. Podobnych przykładów z dawnych listów, wspomnień, dokumentów, można przytoczyć bez liku.

Lecz tenże sam Pasek, podobnie jak i jemu współcześni, używa równie często, a chyba nawet nieco częściej, rodzimych określeń miesięcy. Tych samych, które obecnie przyjęły się u nas na stałe i królują na zasadzie wyłączności, łacińskie bowiem zostały wyparte niemal całkowicie. Jednakże polskie, jak i w ogóle słowiańskie nazwy miesięcy, były pierwotnie bardzo rozmaite, a stosowano je swobodnie. Urabiano bowiem nazwy pewnych okresów roku od głównych zajęć gospodarczych, od zjawisk przyrody, od stanu świata roślin — a w różnych rejonach kraju wyglądało to rozmaicie. Są to więc kwestie trudne i dotychczas nie w pełni wyświetlone mimo wielu badań językoznawców i etnografów. Upraszczając z konieczności owe cierniste problemy, można jednak podać pewne przykłady.

Czas zimowy, w którym wygodnie rąbać, czyli siec drzewa, zwłaszcza iglaste, to u niektórych Słowian siczeń (sieczeń). Czy nasz styczeń też stąd się wywodzi? A może ma rację Aleksander Bruckner w swym Słowniku etymologicznym języka polskiego twierdząc, że to okres, w którym gospodarze łyki sposobią? Luty - bo mrozy lute! Nosił też miano strąpacza, jako że drogi strąpi, czyli grudzi. Gdy z wiosną brzozy soki puszczają, nastaje brzezień, a z rozkwitem kwiecia kwiecień. Co prawda bywa on i łżykwiatem, jeśli pąki przedwczesne. Dębień to okres pierwszych liści dębowych. Owad czerwiec, używany przez Słowian przed wiekami dość powszechnie do barwienia tkanin na czerwono, dał nazwę miesiącowi, w którym go zbierano — i oczywiście samej barwie. Skąd lipiec, albo i lipień, wywodzić chyba nie musimy. Przy żniwach używano sierpu, a więc dni, kiedy się „sierpi” — to sierpień. Podobno nazywano go też stojączką, a to ze względu na pewien bezruch i zatrzymanie się pełni lata. Wrzesień od kwitnienia wrzosów, a październik od lnianych paździerzy. Okres zaś, w którym polatują wszędzie nici babiego lata zwano tu i ówdzie pajęcznikiem. Potem liście opadają, więc listopad, i ziemia grudzieje: to grudzień. Pamiętać jednak należy, że nazwy te, zwłaszcza dotyczące pory jesiennej, przestawiano w mowie potocznej dość dowolnie.

Można więc przytoczyć znacznie więcej imion miesięcy, poświadczonch w staropolszczyźnie, w gwarach ludowych i w bratnich językach. Ale i te przykłady wskazują jasno, skąd się brały nazwania różnych okresów i jaką cechowały się chwiejnością. Chyba tym właśnie — a nie tylko snobizmem lub modą tłumaczy się, że w dawnych wiekach tak chętnie datowano u nas po łacinie. Przecież rzymskie określenia były stałe, niezmienne i dokładne, a zarazem zrozumiałe jednoznacznie dla każdego Europejczyka.

Ostatecznie jednak zrezygnowaliśmy w tym zakresie z posługiwania się łacińską terminologią. Dobrze to czy źle? Możemy szczycić się bogactwem naszej mowy i jej odpornością na obce wpływy, to prawda. Ale z drugiej strony przybyła nam dodatkowa, choć raczej drobna trudność przy nauce obcych języków.

Lecz i tak pozostał w naszym kalendarzu wyraźny ślad wpływu łaciny! Chodzi, jak łatwo odgadnąć, o nazwy dwóch miesięcy, których brak w powyższym omówieniu: marzec i maj. Nie wspomnieliśmy o nich, bo ród ich nie słowiański, lecz rzymski.

Podejrzewam, że wielu w naszym kraju skłonnych byłoby twierdzić: marzec stąd, że jeszcze się marznie. Lecz łaciński Martius to oczywiście miesiąc poświęcony bogu wojny Marsowi, dlaczego właśnie jemu? O tym za chwilę. Także maj zwie się od rzymskiego boga Maiusa. W pradawnych czasach odbierał on cześć jako sprawca bujnego rozwoju roślinności. Sami Rzymianie tłumaczyli nazwę miesiąca niekiedy inaczej, lecz zupełnie fałszywie. Uważali mianowicie, że jest on jakby starszy w stosunku do następnego, młodszego, który z tej racji nosi imię Junius. W tym miejscu przypomnieć należy tym, którzy łaciny nie znają, choćby juniorów naszych drużyn sportowych. Naprawdę jednak Junius zwie się także od boskiej istoty, a mianowicie od samej Junony, małżonki Jowisza. Warto wskazać, że pierwszy jego dzień, a więc 1 czerwca obchodzono w Rzymie na pamiątkę zbudowania na Kapitolu świątyni Junony z przydomkiem Moneta, czyli Upominająca. A ponieważ w tymże budynku lub w jego pobliżu znajdowała się mennica rzymska, poszła stąd nazwa wybijanego tam pieniądza — i żyje do dziś: moneta.

Dwa następne miesiące Rzymian zawdzięczały swe nazwy postaciom historycznym — przynajmniej od pewnego momentu. Nasz lipiec zwał się po łacinie przez długie wieki po prostu Quintilis; od quinque — pięć. A więc Piąty! Lecz w roku 44 przed Chrystusem otrzymał ku czci dyktatora Juliusza Cezara, i jeszcze za jego życia, nowe imię: Julius. Nasz sierpień to pierwotnie łaciński Sextilis — od sex — sześć. A więc Szósty. Mocą uchwały senatu rzymskiego został przemianowany na Augustus: ku chwale Augusta, pierwszego cesarza Rzymu, i za jego życia.

Tekst tej uchwały zachował się do dziś. Warto go przytoczyć, albowiem to jedyny w swoim rodzaju dokument w dziejach ludzkości. Można by nawet twierdzić, że uchwała obowiązuje w pewnym sensie wciąż w wielu krajach. A rzadko się zdarza, by jakiś akt prawny zachował swoją moc przez dwadzieścia wieków!

Oto jego brzmienie w tłumaczeniu:

„Ponieważ Imperator Cezar Augustus objął swój pierwszy konsulat w miesiącu Sextilis,

ponieważ trzy triumfalne wjazdy do miasta odbył on w tymże miesiącu,

ponieważ legiony ze wzgórza Janiculum przyłączyły się doń w tymże miesiącu,

ponieważ także Egipt został poddany pod władzę ludu rzymskiego w tym samym miesiącu,

wynika stąd, że ten miesiąc był i jest najpomyślniejszy dla naszego Imperium. Senat więc postanawia, że odtąd winien on nosić nazwę Augustus”.

Tę uchwałę Senatu przyjął i potwierdził lud rzymski na wniosek Sekstusa Pakuwiusza, trybuna ludowego.

Oczywiście od razu zwraca uwagę zdumiewająca niekonsekwencja w kalendarzu rzymskim. Oto lipiec i sierpień liczone były i nazywane pierwotnie jako miesiąc Piąty i Szósty, choć przecież naprawdę zajmują miejsce siódme i ósme. Podobnie ma się rzecz z wszystkimi kolejnymi miesiącami. Ich łacińskie nazwy oznaczają Siódmy, Ósmy, Dziewiąty, Dziesiąty, a przecież w kolejności kalendarzowej chodzi o dziewiąty, dziesiąty, jedenasty, dwunasty. Czym wyjaśnić tę uderzającą niezgodność? Czyżby Rzymianie mieli kiedyś tylko dziesięć miesięcy? Nie, rozwiązanie zagadki jest inne i stosunkowo proste. A mianowicie rok rzymski zaczynał się pierwotnie nie w styczniu, lecz w marcu i trwał przez dwanaście miesięcy od końca lutego. Było to zresztą uzasadnione z różnych względów. Przecież to w marcu przyroda budzi się do nowego życia, jest cieplej, można przystępować do prac na roli i wyruszać na wyprawy wojenne. Właśnie z tej przyczyny pierwszy miesiąc nowego roku poświęcono bogu wojny — Marsowi.

Owszem, istnieje też przypuszczenie, że w czasach najdawniejszych rok rzymski miał tylko dziesięć miesięcy, z tym jednak, że zimowe były bardzo długie. Januarius i Februarius, nasz styczeń i luty, zostały dodane podobno jeszcze przez pierwszych królów Rzymu, ale liczono je długo jako jedenasty i dwunasty, pierwszym bowiem miesiącem roku przez długie wieki był, powtórzmy to raz jeszcze, Martius — marzec.

Rzecz to oczywiście umowna, jaką porę roku, jaki miesiąc i dzień uzna się za początek cyklu rocznego. Może to zależeć od pewnych zjawisk natury, od rozpoczynania lub kończenia prac rolnych, ale także od okoliczności raczej przypadkowych. Zawsze jednak dzieje się tak, że zwyczaj raz wprowadzony uświęca i utrwala tradycja. Zestawienie różnych początków roku u ludów na całym globie, historyczne uporządkowanie i objaśnienie wszystkich danych na ten temat, dałoby w rezultacie sporą książkę. Ograniczę się tutaj tylko do kilku przykładów, bo i one są wymowne.

W dawnym Egipcie Nil zaczynał wzbierać w lipcu. Fakt ten, błogosławiony wylew, stanowił dla rolników rzeczywisty początek nowego roku. Natomiast początek kalendarzowy, czyli pierwszy miesiąc Toth, wędrował powoli przez wszystkie pory roku, Egipcjanie bowiem rachowali pełnych dni 365 i nie uwzględniali owych kilku godzin, które już w ciągu czterech lat dawały cały dzień opóźnienia.

W krajach Międzyrzecza, to jest w Babilonii i w Asyrii, obchodzono Nowy Rok różnie, zależnie od epoki i regionu, zawsze jednak w związku z przesileniem wiosennym lub jesiennym.

Żydzi w czasach najdawniejszych święcili Nowy Rok wiosną, potem jednak, może już od II wieku przed Chrystusem, jesienią, a mianowicie w pierwszym dniu miesiąca Tiszri ich kalendarza. W dniu dziesiątym tegoż miesiąca przypada Święto Pojednania — Jom Kippur.

Urzędowy rok ateński trwał od lipca do lipca. Macedoński od października. W Bizancjum początkiem był 1 września, co może utrzymało się na pewnych terenach w tradycji szkolnictwa.

Dopiero obecnie powrócić możemy do postawionego na początku pytania: z jakiej to przyczyny obecnie wraz z cała Europą, a w gruncie rzeczy niemal z całym światem, uważamy właśnie 1 stycznia za początek nowego roku. Powtórzmy, że nie wyróżnia się on niczym szczególnym, od przesilenia bowiem zimowego dzieli go kilka dni. Otóż odpowiedź brzmi dość zaskakująco: swój wyjątkowy honor i tak zaszczytne miejsce w kalendarzu dzień ten zawdzięcza przypadkowi.

Krótkie jednozdaniowe notatki w dwóch kronikach rzymskich informują: konsulowie Fulwiusz Nobilior i Anniusz Luskus objęli swój urząd jako pierwsi w dniu 1 stycznia, a to z powodu wojny w Hiszpanii.

To wszystko. Lecz i z tych skąpych słów można wiele wyczytać.

Konsulowie, najwyżsi zwierzchnicy wojsk i administracji Rzymu, przez rok byli jakby podwójną głową państwa. Dzięki zachowanym ich spisom można ustalić, że dwaj wymienieni piastowali swój urząd w roku 153 przed Chrystusem. Wszyscy następni konsulowie szli w ich ślady i zaczynali urzędować w dniu 1 stycznia. I w ten to sposób dzień ów stał się początkiem rzymskiego, a więc i naszego, roku. Trzeba jeszcze dodać, że pewną rolę odegrały przy tym reformy kalendarzowe Juliusza Cezara. To on dopiero usunął ostatecznie przeżytki formalne, związane z dawnym obyczajem rozpoczynania roku w marcu.

Dlaczego jednak mamy prawo twierdzić, że wszystko to sprawił przypadek? Otóż należy zwrócić uwagę na wzmiankę w kronikach o wojnie w Hiszpanii. Istotnie, Rzymianie toczyli wówczas ciężkie walki z tamtejszymi ludami, dzielnie broniącymi swej niezależności. Sytuacja była poważna, należało koniecznie, i to jak najspieszniej, przerzucić do Hiszpanii nową armię.

Lecz nowe legiony powinien prowadzić nowy ich dowódca konsul wybrany na rok 153 — lub nawet obaj konsulowie. Swój urząd mieli oni objąć dopiero w marcu. Wtedy to zapewne któryś z senatorów wpadł na genialnie prosty pomysł: można przecież przyspieszyć początek roku urzędowego, zyskać sporo czasu, rychlej wprawić w ruch machinę wojennych przygotowań!

Wybór padł na dzień 1 stycznia czyli Kalendae Januariae. Wydawało się dobrą wróżbą i to, że nazwa miesiąca pochodzi od boga Janus, opiekuna bram i wejść, a więc wszelkiego początku.

Lecz Kalendae — pisane po łacinie właśnie tak, przez K, a nie przez C — to nazwa pierwszego dnia każdego miesiąca. Stąd oczywiście nasz kalendarz, czyli wykaz owych dni. Stąd także, o czym nie wszyscy wiedzą, wywodzi się kolęda. Witano mianowicie w starożytności pogańskiej nowy rok wesołymi pieśniami, a zwycięskie chrześcijaństwo, skoro nie potrafiło wykorzenić całkowicie tego obyczaju, starało się przynajmniej powiązać go formalnie z bliskimi czasowo świętami Bożego Narodzenia. Lecz stara nazwa i tak pozostała, zdradzając swój antyczny rodowód. Pozostał także antyczny obyczaj, by składać sobie wzajem dary w pierwszym dniu nowego roku, na dobrą wróżbę. U nas również przesunięto to w czasie; chodzi oczywiście o podarunki pod drzewkiem. Wymieniano też życzenia noworoczne, zabawy zaś w nocy na przełomie roku starego i nowego poświadczone są wyraźnie już na kilkadziesiąt lat przed Chrystusem.

Tyle więc wieków patrzy na nas, gdy wkraczamy w nowy rok kalendarzowy w dniu 1 stycznia, wiernie powtarzając zwyczaje i obrządki naszych przodków z czasów pozornie tak odległych. Lecz nie tylko ten dzień jest tak uprzywilejowany starożytną otoczką. W gruncie rzeczy każdy dzień tygodnia oraz sam tydzień jako taki mają swe antyczne rodowody i powiązania.

Warto o tym przypomnieć tym bardziej, że jest to okazja, aby rzec kilka słów o sprawach astrologii, owej wiedzy tajemnej wciąż mającej tylu wyznawców.

Siódemka znaczyła swój wpływ w moim życiu nieraz, w rozmaiły sposób i w różnych okolicznościach. Poczynając od tego, że urodziłem się w dniu siódmym miesiąca czerwca, a więc pod znakiem Bliźniąt. Toteż mogę usprawiedliwić względami poniekąd osobistymi zainteresowanie wszystkim, co łączy się właśnie z tą liczbą — zainteresowanie zresztą wcale powszechne. Wystarczy przecież chwila zastanowienia, by sobie uświadomić, jaką rolę odgrywa siódemka w całej mnogości wierzeń, a nawet w kalendarzu, od starożytności po dzień dzisiejszy. Skąd się to wszystko wzięło? Trzeba dalekiej wyprawy w odległą przeszłość różnych krain, by znaleźć możliwie pełną odpowiedź.

Zapomnijmy na chwilę o tym, czego nas uczono w szkole. Odsuńmy na bok wszelkie nowożytne podręczniki, atlasy, encyklopedie. Spójrzmy w pogodną noc ku górze właśnie tak, jak patrzyli ludzie starożytności, czyli wzrokiem bystrym, świeżym i nie uzbrojonym w szkiełko mędrca. Co prawda łatwo powiedzieć „spójrzmy”, nieco trudniej to wykonać. W naszym klimacie północnym rzadko się zdarzają noce bezchmurne. Mgły i opary snują się często, obecnie zaś pyły, dymy i wyziewy fabryk dodatkowo zaciemniły przestwór nad nami. Zresztą sama łuna bijąca od miast nocami praktycznie uniemożliwia prowadzenie obserwacji w pobliżu dużych ośrodków. Natomiast w krajach południa gwiazdy wydają się jakby bliższe i jaśniejsze. Najwyraźniej migocą nad obszarami pustynnymi lub przypustynnymi, a więc w Mezopotamii, w Egipcie i Syrii. Co prawda cywilizacja współczesna również tam rzuca tu i Ówdzie swój cień przesłaniający niebo. Lecz przed setkami i tysiącami lat, przy krystalicznie czystym powietrzu, obraz był wręcz nieskalany, jarzący się bezlikiem świetlnych punktów, a zarazem, tajemniczy. Otóż uważne śledzenie mnogości ciał na niebie musiało pouczyć, że kilka z nich wędruje własnymi drogami, w przeciwieństwie do pozornie stałych i jakby przytwierdzonych do kopuły przestworzy nad nami. Te, co wędrują, Grecy nazwali później błędnikami; bo takie jest właściwe Znaczenie wyrazu planeta.

Które to? Oczywiście Księżyc. Także Słońce. Dalej Merkury, Wenus, Mars, Jowisz, Saturn. Łącznie więc jest ich - tych dostrzegalnych gołym okiem — siedem. Inna sprawa, że trudno było starożytnym ustalić, w jakim są one ułożone porządku, to jest, która z planet bliższa, a która dalsza od obserwatora na Ziemi. Toteż w pismach i w praktyce tamtej epoki spotykamy różne sposoby szeregowania — o czym jeszcze będzie mowa. Samej jednak liczby siedmiu planet nigdy nie kwestionowano.

Ale również wśród konstelacji stałych powtarzają się siódemki. Przynajmniej tak musiało się wydawać. Siedem jest gwiazd Wielkiego Wozu i siedem Małego, siedem Plejad, siedem głównych gwiazd Oriona. Co jednak było najważniejsze: jedna z planet, i to ta najbliższa, Księżyc, mniej więcej co siedem dni wchodzi w nową fazę: kwadra pierwsza, pełnia, kwadra druga, nów. Łącznie daje to dni dwadzieścia osiem. Wyliczenie oczywiście niedokładne, ale jako przybliżone spotykane wśród ludów starożytności. Choć już wtedy, i to stosunkowo rychło, ustalono, że czas rzeczywisty obiegu jest nieco krótszy.

Właśnie te fakty i te spostrzeżenia sprawiły, że liczba siedem zyskała znaczenie szczególne. Wierzono, że odgrywa ona jakąś tajemniczą, a bardzo istotną rolę w budowie i funkcjonowaniu całego kosmosu. Toteż zaczęto porządkować i ujmować różne zjawiska w taki sposób, aby uwydatnić ich układ lub związek siódemkowy — prawdziwy czy też tylko rzekomy. Ta maniera i zwyczaj zataczały coraz szersze kręgi. Przypisywano siódemce właściwości po prostu magiczne.

Poglądy i przesądy tego rodzaju powstały najpierw chyba w Mezopotamii i w Egipcie, stamtąd zaś rozpowszechniły się po całym Bliskim Wschodzie. Dotarły do Greków i Rzymian, a za ich pośrednictwem do ludów całej Europy. W ciągu owej wędrówki przez wieki i kraje wciąż się bogaciły o nowe wątki. Trwają i mają się dobrze również wśród nas, ludzi XX stulecia. A przecież wiemy, że planet jest nie siedem, lecz osiem — i to odliczając Słońce i Księżyc, wliczając zaś Ziemię. Łatwo też stwierdzić w każdym opracowaniu, choćby bardzo popularnym, jak naprawdę ma się rzecz z miesiącami księżycowymi. Owe zaś niby to siódemkowe konstelacje gwiezdne przedstawiają się w świetle danych współczesnej astronomii jako twory niezmiernie skomplikowane. Tak, wszystko to wiemy lub wiedzieć powinniśmy.

Lecz mimo to jakaś słabość do siódemki tkwi w naszej wyobraźni i niemal w naszych odruchach. Dzieje się tak dlatego, że pewne skojarzenia zakorzeniły się głęboko i obrosły przeróżną symboliką. Nasze przyzwyczajenia i myśli toczą się koleinami, które zostały wyżłobione jeszcze w odległej starożytności. A niewielu dziś zdaje sobie sprawę, że tamta epoka wcale nie zmarła i nie odeszła. Owszem, zmieniły się struktury polityczne i społeczne, inny i wręcz nieporównywalny jest poziom techniki, lecz w wielu ważnych dziedzinach starożytne życie wciąż egzystuje, a nawet kwitnie. Istnieje w nas i wokół nas, przepaja naszą osobowość, kształtuje sposoby rozumowania i wartościowania — czy chcemy tego, czy też nie, czy wiemy o tym, czy też nie, czy znamy języki klasyczne, czy też nie.

A skoro się wspomniało o tej sprawie: greki w szkołach nie uczą już od dawna, lecz każdy średnio wykształcony zna przynajmniej dwa greckie wyrazy, rozumie ich sens dosłowny i przenośny, poważny i żartobliwy: panta rei — wszystko płynie. Otóż równie łatwo zapamiętać dwa inne wyrazy krótkiej sentencji przekazanej przez greckich myślicieli: panta filebdoma wszystko lubi siódemkę. Chyba że ktoś woli trzynastkę.

Lecz przykłady najlepiej pokażą, jak mocno wrosły w nasze życie codzienne siódemkowe pomysły i wierzenia starożytnych.

Od bardzo dawnych czasów różne ludy semickie, zwłaszcza w Palestynie i w Mezopotamii, stosowały tydzień siedmiodniowy, biegnący niezależnie od podziału roku na miesiące. Lecz dni owego tygodnia nazw nie miały, liczono je zatem jako pierwszy, wtóry, trzeci. W Judei wyjątek stanowiła tylko sobota — sabat, dzień, w którym pracować nie wolno. U Greków nie istniał żaden odpowiednik tygodnia, u Rzymian natomiast zwał się on nundinae i liczył dni osiem (dziewiąty targowy).

Nasz tydzień siedmiodniowy został przyjęty ze Wschodu w czasach cesarstwa rzymskiego, to nie ulega żadnej wątpliwości. Był to proces powolny, trwał całe wieki, a wbrew temu, co się mniema powszechnie, zwyczaj żydowski wprawdzie mu sprzyjał, nie stanowił jednak czynnika decydującego. W tej sprawie wierzenia astrologiczne odegrały znacznie poważniejszą rolę. Ich wielki ośrodek stanowiła wówczas Aleksandria egipska. W roku 30 przed Chrystusem zajął ją Oktawian — późniejszy cesarz August — pokonawszy Antoniusza i Kleopatrę. I nieprzypadkowo właśnie od panowania Augusta zaczynają się mnożyć na Zachodzie ślady znajomości i stosowania tygodnia siedmiodniowego.

Jakiż jednak dowód, że właśnie astrologia miała tu wiele do powiedzenia? Owszem, taki dowód istnieje i nie jest obcy nikomu, kto choćby tylko powierzchownie zna któryś z języków zachodnioeuropejskich. Chodzi mianowicie o nazwy dni tygodnia; w owych językach wywodzą się one od imion siedmiu planet. Rozpowszechnił się bowiem i przyjął wśród ludności rzymskiego Zachodu następujący porządek: dzień Słońca, Księżyca, Marsa, Merkurego, Jowisza, Wenery, Saturna. Przeszedł on następnie do języków romańskich i pośrednio także germańskich.

A więc łaciński Lunae dies — to francuski lundi; Martis diesmardi; Mercuri diesmercredi; Jovis diesjeudi; Veneris dies vendredi. Zamiast wszakże Saturni dies przyjęła się we francuskim nazwa samedi, z łacińskiego Sabati dies. Za to w angielskim mamy Saturday.

W przeciwieństwie do systemu przyjętego w Europie Zachodniej, my oraz inne ludy słowiańskie liczymy dni tygodnia: wtorek (dzień wtóry), środa (dzień środkowy), czwartek, piątek. Stało się tak skutkiem wpływów idących z Bizancjum.

A więc chrześcijanie na Zachodzie stosowali nazwy dni o brzmieniu wyraźnie pogańsko-astrologicznym! Mimo swej niechęci do dawnych bogów musieli w tym wypadku ustąpić, albowiem pewne zwyczaje i wierzenia okazały się zbyt mocne, wręcz nie do wykorzenienia. Tylko jedną nazwę usiłowali zmienić. Zamiast dies Solis, dzień Słońca, wprowadzili określenie dies Domenica, czyli dzień Pański. Stąd obecnie niedzielę w języku włoskim zowie się domenica, we francuskim zaś dimanche. W angielskim wszakże mamy Sunday, w niemieckim zaś Sonntag. Są to oczywiście tłumaczenia z łaciny.

A zwyczaj święcenia niedzieli? Można dokładnie wskazać osobę, która dała mu podstawę prawną. Oto w roku 321 cesarz Konstantyn Wielki postanowił:

„Czcigodny dzień Słońca winien być wolny od rozpraw sądowych i wszelkich zajęć ludności miejskiej. Natomiast mieszkańcy wsi mogą w tym dniu swobodnie uprawiać rolę, często bowiem się zdarza, że właśnie wtedy wypada najkorzystniejsza chwila orania ziemi lub sadzenia winorośli, nie należy więc jej marnować”.

Można rzec bez przesady, że edykt Konstantyna obowiązuje w większości krajów świata aż po dzień dzisiejszy, ponieważ wszelkie późniejsze zarządzenia w różnych epokach i państwach są tylko jego powtórzeniem lub adaptacją. Podobnie, jak już mówiliśmy, ma się sprawa z uchwałami Senatu rzymskiego, dającymi miesiącom Quintilis i Sextilis nowe nazwy: Julius i Augustus. Oczywiście cesarz nie stwarzał swym postanowieniem faktu z gruntu nowego, w zasadzie tylko sankcjonował stan już istniejący.

Od kwestii siedmiu dni przenieśmy się do siedmioletnich okresów. Zapytajmy, co mówili o tym starożytni. Zastanówmy się, co z ich poglądów trwa do dziś w świadomości społecznej lub jest w jakiś sposób jeszcze przydatne — choćby jako materiał porównawczy.

Dziecku wyrastają mocne zęby do lat siedmiu. Po następnych siedmiu pokwita. W trzeciej siódemce chłopiec krzepnie i zarost okrywa mu lica. W czwartej mężczyzna jest najsprawniejszy fizycznie. W piątej pora na małżeństwo i potomstwo. W szóstej umysł pod każdym względem najdojrzalszy. W siódmej i ósmej myśl oraz mowa najskładniejsze przez lat czternaście. W dziewiątej jeszcze one niezłe, ale już słabną. Kto zaś przeżył całych dziesięć siódemek, winien czekać spokojnie, aby los się wypełnił.

Ten podział duchowego i fizycznego rozwoju człowieka jest bardzo stary, podałem tu bowiem w skrócie treść utworu Solona, ateńskiego poety i męża stanu żyjącego w początkach wieku VI przed Chrystusem, czyli przeszło dwa i pół tysiąca lat temu. Tak więc widzieli, tak charakteryzowali Grecy sprzed tylu stuleci kolejne okresy naszego życia, od dzieciństwa po starość. Powie ktoś, że podział to nieco sztuczny, bo dopasowany do znanej nam już sentencji: wszystko lubi siódemkę. Lecz i tak jest pouczający, a nasuwa też sporo refleksji ogólniejszych.

Okazuje się przede wszystkim, że Grek w wieku VI przed Chrystusem, w starożytności tak odległej, oczekiwał mniej więcej tyleż lat życia, ile my obecnie: około siedemdziesięciu. Oczywiście statystyki mówią co innego. Twierdzą, że coraz dłużej żyjemy. Tak, ale przeciętnie dłużej — głównie skutkiem zmniejszającej się śmiertelności dzieci. Zwróćmy dalej uwagę, że mężczyznom zaleca się zawierać małżeństwo stosunkowo późno, bo dopiero w piątej siódemce, czyli około trzydziestego roku życia. Dziewczęta natomiast, jak wiadomo skądinąd, wychodziły za mąż na ogół wcześnie. Była więc między małżonkami niemal z reguły spora różnica wieku, rzędu lat dziesięciu - piętnastu, a często i większa.

Czy to dobrze, czy też źle? W pierwszym momencie gotowi bylibyśmy wołać, że źle, bardzo źle. Przeważają przecież w naszych czasach małżeństwa rówieśnicze, te uważamy za normalne. Nim jednak potępimy obyczaj starożytny, pomyślmy i o tym że nasz kryje w sobie także pewne niedogodności i niebezpieczeństwa — zwłaszcza dla kobiet. Występują owe cienie na jaw w miarę postępu lat, choć początkowo wszystko układa się tak pięknie i obiecująco. Może by więc przyznać nieco racji starożytnym także i w tym względzie?

I wreszcie: bardzo piękne, bardzo pocieszające, że mądrość grecka wyznacza długi okres najpełniejszego rozkwitu władz umysłowych, bo lat ponad dwadzieścia — i to dopiero po trzydziestym piątym roku życia. Inaczej mówiąc, dopiero czterdziestolatek jest prawdziwym mężczyzną.

Omówiony podział nie był oczywiście jedynym, jaki znała starożytność. Do najbardziej interesujących należy ten, który został opracowany w II wieku po Chrystusie w Aleksandrii egipskiej przez Klaudiusza Ptolemeusza. Nazwisko to do dziś głośne. Przecież właśnie ten Ptolemeusz zbudował system astronomiczny obalony dopiero przez Kopernika. I w jego to dziele geograficznym występuje nazwa Kalisja - Kalisz. I on to wreszcie ułożył szereg znakomitych traktatów z zakresu matematyki i optyki. Nade wszystko jednak Ptolemeusz był gorliwym wyznawcą doktryn astrologicznych. Dał temu wyraz wiążąc okresy ludzkiego życia z planetami. Oto skrót jego wywodów:

Przez pierwsze cztery lata dziecko pozostaje pod wpływem Księżyca. Zmienia on często swe oblicze i przebiega szybko znaki zodiaku, przyciągając wilgotne wyziewy Ziemi. Dlatego to dziecko wciąż się zmienia, rośnie w oczach, potrzebuje wilgotnego pokarmu; jego członki nie są w pełni wykształcone, umysłowość zaś bardzo niedojrzała. Wszystko to odpowiada niestałym, chwiejnym siłom księżycowym.

Nad drugim okresem, od piątego do czternastego roku życia Panuje Merkury. Formuje on w dziecku kościec fizyczny i duchowy, zasiewa zarodki wiedzy, pobudza i rozwija młody umysł, wydobywa indywidualne skłonności.

Okres trzeci, od lat piętnastu do dwudziestu dwóch, należy do planety Wenus. Wiąże się z tym gwałtowne rozbudzenie seksualne, skłonność do miłości bez wyboru, uleganie namiętnościom, ślepy pęd naprzód.

Okres czwarty, a zarazem pierwszy życia męskiego, obejmuje lat dziewiętnaście, od dwudziestego trzeciego do czterdziestego pierwszego. Stanowi jakby słoneczny szczyt ludzkiej egzystencji i Słońce mu przyświeca. Rozwija zamiłowania do działania samodzielnego, głód sławy i znaczenia, ale też chęć ustalenia swego bytu na trwałych podstawach. Prawdziwy mężczyzna odwraca się wtedy ostatecznie od głupkowatych, hałaśliwych i nie znających umiaru zabaw krzykliwej młodości, odtrąca wszelkie jej błazeństwa.

Zwróćmy w tym miejscu uwagę na określenie „prawdziwy mężczyzna”. Nie każdy bowiem, kto przekroczy dwudziestkę, takim się staje. Wielu, nazbyt wielu, pozostaje pod względem swych upodobań na poziomie wyrostków.

Lecz druga połowa męskiego życia, lata od czterdziestu dwóch do pięćdziesięciu sześciu, są pod wpływem złej planety — Marsa. Przynosi on dużo goryczy, sporo trosk duchowych i cielesnych. A także bolesną refleksję, że okres najpiękniejszy już minął. To jednak pobudza prawdziwego mężczyznę, aby jeszcze czegoś dokonać, nim przyjdzie nieunikniony kres.

I oto nagroda: drugi szczyt życiowy, a pierwszy okres starości, lata pięćdziesiąt siedem — sześćdziesiąt osiem. Włada wówczas planeta Jowisz. Uśmierza brutalność i niepokoje, odwodzi od nadmiernych wysiłków, daje wyrozumiałość, pogodę, umiejętność wspomagania innych dojrzałą i życzliwą radą.

I wreszcie drugi okres starości, strefa wpływu najsłabszej i najpowolniejszej z dostrzegalnych planet — Saturna. Stopniowo więc więdną żywotne siły ciała i duszy.

Tyle Ptolemeusz. Zauważmy przede wszystkim, że porządek, w jaki układa on planety, jest zbliżony do rzeczywistego — oczywiście, jeśli usunąć Księżyc, a na miejsce Słońca wprowadzić Ziemię. Dodajmy też, że okresy władania, jakie astrolog przyznaje poszczególnym planetom, zostały wyznaczone nie całkowicie dowolnie, lecz mają swe uzasadnienie w pewnych faktach astronomicznych. I wreszcie trzecia refleksja: i przy tym podziale, jak przy poprzednim, okresy rozkwitu przeważają nad innymi — jeśli brać pod uwagę sprawność nie ciała, lecz umysłu.

Tyle o związkach siódemki z upływem czasu, dni i lat. Ale ileż to siódemek w symbolice, kultach, baśniach i legendach! Było przecież:

Siedmiu mędrców. Siedem murów Jerycha. Siedem cudów świata. Siedem wzgórz Rzymu. Siedem ramion świecznika w jerozolimskiej świątyni. Siedem sfer niebieskich. Siedem stopni wtajemniczenia. Każdy z nas bez trudu przedłuży tę listę, nie zapominając oczywiście również o butach siedmiomilowych. A świadomość tego, jaki jest początek wiary w niezwykłe właściwości liczby siedem, chyba ma swoisty urok.

Początek to czcigodny, starożytny, antyczny — jak wszystko, czym żyjemy i oddychamy w naszym kręgu kulturowym, nie zawsze zdając sobie sprawę z dostojeństwa, głębi i powiązań zjawisk pozornie bardzo normalnych, oczywistych, codziennych.

Do takich należy choćby — by pozostać w kręgu kalendarzowym — obyczaj święcenia poprzez wieki dnia urodzin ludzi wybitnych.

„W dniu szóstym miesiąca Thargelion obchodziliśmy rocznicę urodzin Sokratesa.”

Aby dobrze pojąć wymowę i wagę tych prostych słów, trzeba wskazać, kto i kiedy je wypowiedział. Otóż wzięte zostały z greckiego traktatu, który wyszedł spod pióra sławnego Plutarcha w początkach II wieku po Chrystusie, gdy od śmierci Sokratesa minęło już ponad pięćset lat, mędrzec bowiem — przypomnijmy — zmarł w ateńskim więzieniu w roku 399 przed Chrystusem. Przez pierwsze wieki, a nawet jeszcze dłużej, po sam kres i zgon pogańskiej starożytności, w różnych miejscowościach świata śródziemnomorskiego zbierali się w dniu 6 Thargelion dobrowolnie i samorzutnie ludzie myślący i wierni dziedzictwu przeszłości. Składali swym bogom skromne ofiary, toczyli miłe rozmowy, snuli piękne myśli. Tak przecież zwykło się czcić, tak powinno się kultywować drogą sercu rocznicę czyichś urodzin. Lecz w tym wypadku chodziło o coś więcej niż o Przypomnienie, że właśnie w dniu 6 Thargelion przyszedł na świat w Atenach chłopiec, który miał się stać legendą i symbolem. W istocie obchodzono pamiątkę narodzin prawdziwej filozofii. Wierzono bowiem, że dopiero wraz z Sokratesem objawiła się ludzkości miłość mądrości polegająca na bezinteresownym i nieustraszonym badaniu nie tyle tego, co nas otacza, ile nas samych i społeczności, w których żyjemy; miłość wymagająca też ustawicznego wysiłku, aby doskonalić się intelektualnie i moralnie.

To pierwsza nauka wynikająca ze słów Plutarcha. Dotyczy spraw wielkich, ogólnych, ponadczasowych. Każe nam myśleć z ogromnym szacunkiem o starożytnych intelektualistach, którzy potrafili przez tyle pokoleń i stuleci utrzymać pomimo wszelkich wstrząsów politycznych żywą więź tradycji duchowej. Poczucie przynależności do wspólnoty myśli i postawy — wspólnoty, która nie zna granic ni czasu, ni przestrzeni — stanowi jedną z najpiękniejszych cech wielu antycznych pisarzy i filozofów. Bardzo udatnie wyraził to cesarz Julian w liście do pewnego myśliciela, znanego mu tylko pośrednio:

„Może zdziwi się ktoś, jakim to sposobem jeszcze się nie widząc już jesteśmy przyjaciółmi. Lecz jakim to sposobem są naszymi przyjaciółmi ci, co żyli przed tysiącem, a nawet dwoma tysiącami lat? Tym mianowicie, że byli ludźmi pod każdym względem prawymi, o pięknych i dobrych charakterach. I my pragniemy stać się takimi, jeśli nawet — w moim przypadku przynajmniej — daleko do tego. Lecz już sama chęć poniekąd zamieszcza nas w jednej z tamtymi kategorii”.

Ale ważne są również konkretne dane, zawarte w krótkim zdaniu Plutarcha. A więc to, że Sokrates urodził się w miesiącu zwanym przez Ateńczyków Thargelion. Który byłby to miesiąc według naszego kalendarza? Tu napotykamy trudności niemal nie do pokonania. Oto ateński kalendarz nie pokrywa się z naszym. Miesięcy było wprawdzie też 12, ale rok urzędowy zaczynał się nie w styczniu jak nasz, lecz w lipcu. Inna też była liczba dni poszczególnych miesięcy. Właśnie dlatego sprawa uzgodnienia dat kalendarza ateńskiego z naszym nasuwa zawsze sporo kłopotów. Można jednak przyjąć, że Thargelion odpowiadał późnemu majowi i częściowo czerwcowi, był więc okresem pięknej i pełnej wiosny.

Nazwa miesiąca pochodziła od świąt Thargelia. Obchodzono je w dniach szóstym i siódmym. W pierwszym z nich dokonywano ceremonii religijnego, a raczej rytualnego oczyszczenia miasta. A to w ten sposób:

Jak nakazywał zwyczaj pradawny i bardzo pierwotny, oprowadzano po wszystkich ulicach dwóch mężczyzn. Jeden z nich przepasany był sznurem fig białych, drugi czarnych; ten drugi reprezentował żeńską część mieszkańców. Wśród szyderstw popychano ich i bito rózgami, następnie zaś przepędzano precz za bramy i mury. Oni to bowiem, jak wierzono, zabierali ze sobą wszelkie winy, występki, nieszczęścia i słabości, jakie nagromadziły się w mieście podczas całego minionego roku, a zwłaszcza w okresie zimowych i wczesnowiosennych chłodów, deszczów, błota i niewygód. Odchodząc więc obecnie z miasta i społeczności, zostawiali Ateny czyste i wolne od zła tuż przed dojrzewaniem plonów. Stanowili rodzaj kozłów ofiarnych, czyli jednostek, które obarcza się grzechami całej zbiorowości. Wiele ludów zna podobne obyczaje kultowe.

W Atenach nazwa ofiary brzmiała farmakos. W języku potocznym określano tak lek — stąd nasza farmacja - ale niekiedy także truciznę, zwłaszcza pochodzenia roślinnego. Czym więc był farmakos? Zaradczym środkiem i jakby lekiem przeciw jadom, co toczą i niszczą miasto, czy też odwrotnie - uosobieniem zarazy fizycznej i moralnej?

Skąpe i stosunkowo późne wzmianki o ateńskim obrzędzie pozwalają się domyślać, że cały proceder sprowadzał się tylko do lżenia i wyganiania kozłów ofiarnych. Potem puszczano ich wolno. Przynajmniej tak się działo w czasach historycznych. Lecz zwyczaj praktykowano również w innych miejscowościach, a gdzieniegdzie miewał finał okrutny, wręcz barbarzyński. I tak w mieście Kolofon u wybrzeży Azji Mniejszej farmakos - tam występował tylko jeden - po ceremonii oprowadzania, bicia i przepędzania płonął żywcem na stosie drew, a jego prochy rzucano w morze. W mieście zaś Abdera u wybrzeży trackich - stamtąd pochodził sławny filozof Demokryt, twórca teorii atomistycznej budowy materii - farmakos ginął pod gradem kamieni. To prawda, że z reguły rozprawiano się w ten sposób z przestępcami i tak już skazanymi na śmierć za jakieś zbrodnie, znajdowały jednak przy tym ujście najniższe instynkty sadyzmu, okrucieństwa, zbiorowej psychozy.

Jest w tym coś symbolicznego: chłopiec, który urodził się w dniu 6 Thargelion i otrzymał imię Sokrates, miał za lat siedemdziesiąt podzielić w pewnym sensie los tych, co wystawieni na pośmiewisko tłumu szli przez ulice miasta. Miał przecież odejść niby farmakos, skazany przez współziomków, pragnących radować się w spokoju ducha poczuciem własnej nieskazitelnej prawości.

A święto następne, 7 Thargelion? Jego charakter był zupełnie odmienny, pogodny, wręcz apolliński. Bo też właśnie Apollinowi, panu światłości, oraz innym dobrym bóstwom składano wtedy ofiarę z plonów. Jeszcze niedojrzałe ziarna zbóż gotowano wraz z owocami i wypiekano pierwsze chleby. Właśnie te dary, niesione przed ołtarze w uroczystej procesji, zwano thargelia. Od nich pochodzi imię świąt, stąd zaś nazwa całego miesiąca.

Przytoczmy raz jeszcze cytowane na początku słowa Plutarcha, podając jednak tym razem ich ciąg dalszy:

„W dniu szóstym miesiąca Thargelion obchodziliśmy rocznicę urodzin Sokratesa, a już w dniu siódmym Platona”.

Jak wiadomo, Platon przyszedł na świat w ponad czterdzieści lat po swym nauczycielu. Jeśliby jednak wierzyć przytoczonemu świadectwu, rocznice ich urodzin sąsiadowały bezpośrednio, przypadając na szósty i siódmy dzień tego samego miesiąca! Ale właśnie ta bliskość dat budzi podejrzenia i wątpliwości wielu badaczy. Wydaje się nazbyt przejrzyście symboliczna również z innego względu. Oto na wyspie Delos święcono w dniu 6 Thargelion urodziny Artemidy, a w dniu 7 Apollina. Powstaje więc pytanie, czy obie daty, to jest urodzin i Sokratesa, i Platona, nie zostały po prostu zmyślone? Może tak wydumali to późniejsi wielbiciele filozofii, aby uświetnić wszystko, co wiązało się z życiem tamtych koryfeuszy ludzkiej myśli? Może chciano wykazać w ten sposób, że boska opatrzność już z góry połączyła ich życia - mistrza i ucznia? Takie zabiegi nie stanowiły wyjątku w starożytności. Metryk w naszym rozumieniu wówczas nie znano, a przekazywana ustnie tradycja rodzinna łatwo ulegała zapomnieniu lub przekształceniu, niekiedy zresztą, jak właśnie w tym wypadku, z pobudek najszlachetniejszych. Owszem, w czasach późniejszych, to jest w wiekach po Aleksandrze Wielkim, a zwłaszcza za cesarstwa rzymskiego, przywiązywano ogromną wagę do określenia momentu urodzin, zapisywano skrupulatnie dzień i godzinę. Istotnym wszakże tego powodem był powszechnie wtedy podzielany i niemal religijny kult astrologii. Mistrz bowiem tej wiedzy tajemnej mógł postawić pełny horoskop tylko wtedy, jeśli dysponował precyzyjnymi danymi o tym, kiedy jego klient przyszedł na świat. Lecz w wieku V przed Chrystusem, gdy rodził się i żył Sokrates, znajomość i znaczenie astrologii w Grecji były praktycznie żadne, choć „gwiazdziarstwo” kwitło na Wschodzie już od tysiącleci.

A jak ustalić, w którym roku urodził się Sokrates? Także co do tego całkowitej pewności nie ma i być nie może, rozporządzamy bowiem jedynie pośrednimi wskazówkami. Zresztą i starożytni nie w lepszej byli pod tym względem sytuacji. Obliczenia swoje przeprowadzali oni w ten sposób:

Wiedzieli dzięki wzmiankom w dialogach Platona, że jego mistrz Sokrates umierając liczył już lat siedemdziesiąte Wiedzieli również, że wyrok na starcu wykonano w więzieniu ateńskim wiosną tego roku, w którym archontem był Laches, czyli według naszej rachuby lat — w roku 399 przed Chrystusem. W Atenach bowiem nie numerowano lat kolejno, wychodząc od jakiegoś faktu historycznego, jak my to czynimy, lecz nazywano każdy rok imieniem urzędnika stojącego na czele kolegium archontów. Podobnie i Rzymianie nazywali swe lata od par zmieniających się rokrocznie konsulów. Różnica polegała na tym - była już o tym mowa w jednym z poprzednich rozdziałów - że rok ateński zaczynał się w lipcu, rzymski zaś najpierw w marcu, a potem w styczniu. Otóż, aby wyznaczyć rok urodzenia Sokratesa, należało liczyć od archontatu Lachesa wstecz lat siedemdziesiąt. Jedni dochodzili w ten sposób do archontatu Apsefiona — rok 469/468 przed Chrystusem — inni natomiast cofali się jeszcze o rok, uważając, że w chwili śmierci starzec już przekroczył siedemdziesiątkę. Ale ta pierwsza data wydaje się prawdopodobniejsza.

Czy ów rok, w którym archontem był Apsefion, a w domu ubogiego kamieniarza przyszedł na świat chłopiec imieniem Sokrates, zapisał się czymś szczególnym w pamięci współczesnych? Owszem. W dwu różnych dziedzinach życia Aten zaszły fakty o charakterze znamiennym.

Młody poeta Sofokles otrzymał pierwszą nagrodę za swój dramat opowiadający o przygodach mitycznego bohatera Tryptolemosa. Docierał ów heros do wszystkich krain świata na rydwanie zaprzężonym w smoki. Rozdawał ziarno pszeniczne, uczył ludzi uprawy roli i osiadłego trybu życia. Wyprawiła go w tę podróż sama Demeter, bogini zbóż i urodzaju, rodzice Tryptolemosa bowiem dali jej dom i opiekę, kiedy rozpaczliwie szukała po całym kręgu ziemskim swej córki Persefony. Okazało się później, że dziewczynę porwał bóg podziemi Hades. Nie same jednak błogosławieństwa i dziękczynienia obdarowanych czekały Tryptolemosa w jego podróżach. Barbarzyńcy, podejrzliwi i okrutni jak wszyscy ludzie prymitywni, nieraz odpłacali mu zdradą. Czyhali na życie swego dąbroczyńcy, usiłowali podstępem zawładnąć jego rydwanem. On jednak dzięki łasce bogów oraz swej prawdziwie helleńskiej przemyślności zawsze wychodził z niebezpieczeństw zwycięsko. Ponieważ przybytek bogiń Demeter i Persefony leżał na attyckiej ziemi, w Eleuzis, widzowie rozumieli dramat jako pochwalny hymn ku czci ich ojczyzny. Wierzyli, że w pradawnych wiekach właśnie stąd wyszła znajomość uprawy roli i początki cywilizacji.

Widowiskom teatralnym prezydował główny archont, a więc w tym roku Apsefion — miały one bowiem charakter oficjalny. Były podziękowaniem i darem obywateli miasta dla boga Dionizosa. O tym, któremu autorowi przypadnie nagroda, postanawiali sędziowie wybierani losem. Ale tym razem wśród widzów w teatrze znalazł się także Kimon, syn Militiadesa, zwycięzcy spod Maratonu, sam również wsławiony wielu świetnymi sukcesami w walkach z Persami. Otóż archont, czyniąc piękny gest wobec wodza tak znakomitego, zrzekł się na jego rzecz swych uprawnień sędziowskich. Poprosił, aby złożył odpowiednią przysięgę i wyrokował, komu należy się nagroda. Głos Kimona, cieszącego się ogromnym autorytetem, zadecydował: pierwszeństwo przyznano Sofoklesowi, autorowi Tryptolemosa.

Wkrótce potem Kimon wypłynął z portu Pireusu na czele potężnej floty liczącej dwieście okrętów. Celem wyprawy były południowe wybrzeża Azji Mniejszej, gdzie kwitło wiele miast helleńskich. Lecz gdy dotarła tam ateńska armada, u ujścia rzeki Eurymedon już zbierała się ogromna flota perska. Liczyła już kilkaset okrętów, a miało się przyłączyć jeszcze osiemdziesiąt. Kiedy Kimon opuszczał Pireus, nikt nie przypuszczał, że przyjdzie się zmierzyć z przeciwnikiem tak potężnym. Obecnie wódz musiał decydować sam, i to natychmiast, na własną odpowiedzialność: wycofać się wobec przewagi Persów i pozostawić im pełną swobodę działania, czy też uderzyć.

Nagły atak Ateńczyków przyniósł im w jednym dniu podwójne zwycięstwo. Zdobyli i zniszczyli około dwustu okrętów, a następnie rozgromili korpus lądowy i opanowali obóz pełen skarbów. W kilka dni później znieśli do szczętu owych osiemdziesiąt okrętów, które płynęły spokojnie ku wyznaczonemu miejscu, nie wiedząc nic o klęsce swoich.

Takimi więc wydarzeniami upamiętnił się rok Apsefiona, w którym przyszedł na świat Sokrates: poetyckimi laurami Sofoklesa i wojennymi Kimona.

Lecz jeszcze jeden fakt należy tu przywołać, choć nie jest zupełnie pewne, czy wydarzył się on w roku, o którym mowa, czy też dopiero w następnym. Stanowił wszakże zjawisko bardzo spektakularne i oglądały je miliony ludzi. Finał rozegrał się wprawdzie daleko od Aten, na półwyspie zwanym wtedy Chersonezem Trackim, a dziś Gallipoli, miał wszakże pośrednie skutki w zakresie pewnych spraw i tutaj.

Otóż w roku 468 lub 467 przed Chrystusem mieszkańcy wielu krain przez siedemdziesiąt pięć dni z rzędu widzieli na niebie jakby obłok płomienisty. Pokazywał się on od strony zachodu, a biegł po linii krętej. Ogniste odłamki rozpryskiwały się zeń w różne strony, niby spadające gwiazdy. Aż wreszcie po dniach siedemdziesięciu pięciu ludność Chersonezu usłyszała przerażający huk, jakby waliło się niebo, a ziemia półwyspu aż się zatrzęsła w posadach. Kiedy tylko minęły pierwsze chwile trwogi, tłumy zbiegły się ku miejscu, gdzie runęła na ziemię ognista masa. Spodziewano się ujrzeć jakąś górę ziejącą ogniem, a tymczasem po długich poszukiwaniach odkryto na dnie głębokiego leja głaz, wielkości co najwyżej młyńskiego kamienia, osmalony żarem. Wydobyto go po pewnym czasie na wierzch i pozostał jako świętość w kraju, podziwiany przez długie wieki.

Był jednak ktoś, dla kogo owa ognista chmura na niebie i wieść o kamieniu chersoneskim stały się niby objawieniem. Doznał jakby olśnienia, spojrzał wprost w niezmierzoną przestrzeń wszechświata, poznał jego materię. Mowa o człowieku imieniem Anaksagoras, liczącym wtedy lat około trzydziestu. Pochodził z miasta Klazomenaj w Azji Mniejszej, z rodziny zamożnej, ale właśnie po roku 468 porzucił wszystko, co mogłoby go odwodzić od sprawy odtąd jedynie dlań ważnej, to jest od badania bytu i ładu wszechświata. Przeniósł się do Aten, aby głosić tam swe poglądy w wykładach i dysputach. Później opublikował je w formie książki, którą młody Sokrates podobno czytywał z zapałem. Poglądy zaś Anaksagorasa, tam wyłożone, wykształciły się i rozwinęły się skutkiem owego upadku ognistego kamienia na Chersonez. Filozof bowiem nauczał:

Wszystko, co krąży nad nami — gwiazdy, Słońce, Księżyc — to tylko ogromne głazy. Sam Księżyc jest tak wielki jak Peloponez i znajdują się na nim góry, doliny, domy. Ciała te błyszczą i świecą, rozgrzewają się bowiem pokonując opór eteru. Nie spadają zaś w dół dlatego, że podtrzymują je pewne niewidzialne siły, przenikające cały kosmos. Niekiedy wszakże zdarzają się lekkie wstrząsy i zaburzenia, a wtedy jakieś pomniejsze ciała zostają wytrącone ze swych torów, a ich odpryski rozlatują się na wszystkie strony. Bywa i tak, ale bardzo rzadko, że taki odłamek dotyka ziem zamieszkanych, zwykle jednak toną one w oceanach, co pokrywają niezmierzone przestrzenie.

Trudno tu streszczać rozważania Anaksagorasa, znane zresztą tylko w pewnych fragmentach, dlatego też dające się w różnych punktach rozmaicie interpretować Jego natomiast postawę i zainteresowania najlepiej oświetli krótka wypowiedź, często powtarzana w starożytności i niewątpliwie autentyczna. Zapytano go mianowicie kiedyś, jaki właściwie ma cel w życiu, po co się urodził. Pytanie w swej intencji złośliwie wiązało się z tym, że filozof odrzucił precz wszystko, co powszechnie i w każdej epoce uchodzi za najistotniejszy przedmiot ludzkich zabiegów: dom, rodzinę, majątek, ambicje polityczne. On wszakże odparł spokojnie:

— Żyję po to, aby badać Słońce, Księżyc i niebo.

Słowa, które po polsku oddać trzeba konstrukcją omowną „aby badać”, po grecku brzmią wyraziściej: eis theorian, czyli: dla oglądu. Taka bowiem jest pierwotna treść wyrazu theoria — była już o tym mowa: patrzenie, ogląd, a zwłaszcza ogląd intelektualny i bezinteresowny. Odpowiedni termin łaciński to contemplatio (kontemplacja).

Powtórzmy w tym miejscu jeszcze raz kwestię już poruszaną poprzednio. Przywykło się w naszych czasach raczej wzgardliwie traktować tych, co oddają się teorii, kontemplacji, studiom bezinteresownym — krótko mówiąc takim badaniom, z których nie ma i być nie może żadnych bezpośrednich korzyści konkretnych. Lecz gdyby nie Anaksagoras i jemu podobni myśliciele starożytni, którzy na zarzuty małostkowych praktyków odpowiadali z godnością, że urodzili się właśnie eis theorian, postęp nauki opóźniłby się niezmiernie - jeśli w ogóle powstałaby nauka. Z całą pewnością nasz dumny i zarozumiały wiek XX nie oglądałby tak wspaniałych, choć i groźnych sukcesów techniki, a stopa ludzka jeszcze by nie dotknęła Księżyca. Anaksagoras głosił, że jest to głaz ogromny, mający góry i doliny. Ufamy, że kiedyś znajdą się tam także domy.

Za powołanie swoje filozof z Klazomenaj uznał badanie niebios. Lecz kiedy przywędrował do Aten, już tam żył chłopiec, który miał sprowadzić filozofię z niebios na ziemię, każąc jej zastanawiać się przede wszystkim nad losem człowieka w społeczności.

„Synu Sofroniskosa, jeśli możesz doradzić coś pożytecznego mnie, współobywatelowi z tej samej gminy, powinieneś doradzić, i to koniecznie. Zrobisz dobrze. Składa się przecież tak, że twój ojciec przyjaźnił się ze mną. Tak, ja i on zawsze byliśmy towarzyszami i przyjaciółmi. Przez całe jego życie nie poróżniliśmy się w niczym. Aha, i jeszcze to przychodzi mi teraz na myśl, że ci oto moi chłopcy, kiedy rozmawiają ze sobą w domu, często wymieniają jakiegoś Sokratesa i ogromnie go chwalą. Przysłuchuję się temu, alem jakoś nigdy nie zapytał, czy mówią właśnie o synu Sofroniskosa.”

Te nieco żartobliwe słowa czytam w dialogu Platona pod tytułem Laches Wypowiada je tam starszy już wiekiem syn Arystydesa, Lizymachos, zwracając się wprost do Sokratesa. Ten liczył wtedy lat prawie pięćdziesiąt, rozmowa bowiem toczyć się miała około roku 420 przed Chrystusem. Otóż owe swobodne uwagi i wspominki Lizymachosa zawierają cenną dla nas wskazówkę, a mianowicie Sofroniskos musiał należeć do warstw obywateli szanowanych w gminie Alopeke i chyba średnio zamożnych. Bo inaczej mógłby on żyć na stopie takiej zażyłości z synem Arystydesa, który niegdyś zaliczał się do najbardziej wpływowych polityków ateńskich? Powie ktoś, że według tradycji Arystydes uchodził za człowieka ubogiego. To prawda, że nie odznaczał się on ani zaradnością w sprawach pieniężnych, ani też nie spotkał się z nadmierną wdzięcznością ze strony współziomków, mimo swych ogromnych i niekwestionowanych zasług. Lecz, jak to zwykle bywa, kiedy tylko odszedł ze świata żywych, urósł natychmiast w oczach i ocenach współczesnych. Nieprzejednani dotąd jego rywale wręcz się prześcigali, aby okazać wspaniałomyślność najbliższym zmarłego. Oczywiście na koszt publiczny, a nie ze swych zasobów! I tak samemu Arystydesowi wyprawiono pogrzeb i zbudowano grobowiec sumptem państwowym, jego córki zaś, gdy wychodziły za mąż, otrzymały ze skarbu po 3000 drachm jako posag. Najhojniej wszakże obdarowano syna, a więc właśnie Lizymachosa. Na mocy specjalnej ustawy, przeprowadzonej około roku 467 przed naszą erą — Sokrates był wtedy dzieckiem! — przyznano mu jednorazowo 100 min srebra, czyli 100 000 drachm, jak również codzienną dietę w wysokości 4 drachm, a prócz tego dwa mająteczki ziemskie; jeden z nich leżał w Attyce, drugi na wyspie Eubei, każdy zaś liczył 100 pletrów ziemi już obsadzonej drzewami — łącznie więc było to według naszych miar prawie 18 hektarów sadu. Tak syn zbierał konkretne owoce ojcowskiej walki i sławy, mógł żyć na przyzwoitym poziomie i dobierać sobie przyjaciół z pewnej sfery.

Starożytne źródła zgodnie określają ojca Sokratesa mianem kamieniarza. Po grecku wyraz ten brzmi lithourgos lub lithoksoos. Oba wszakże terminy miały znaczenie dość szerokie. Określano nimi artystę rzeźbiarza, na przykład Fidiasza, ale też zwykłego odtwórcę, czy nawet po prostu rzemieślnika — takiego, co to wykonuje nagrobki, posążki, fragmenty wszelkiej kamieniarki; ba, również murarz bywał niekiedy tak nazywany. Pamiętajmy jednak, że starożytni nigdy nie przeprowadzali ścisłej granicy pomiędzy artystą a rzemieślnikiem, jeśli bowiem nawet pierwszego z nich podziwiano, sławiono, obsypywano zamówieniami, darami i nagrodami, to z punktu widzenia pewnych kręgów pozostawał kimś spoza towarzystwa. Zajmował się przecież, jak najzwyklejszy wyrobnik, pracą zarobkową wymagającą wysiłku fizycznego.

Sofroniskos, nawet jeśli miał rzeczywiście ambicje artystyczne, niczym się nie wyróżniał i nie zapisał w dziejach sztuki. Materialnie wszakże mogło mu się powodzić nieźle. W Atenach, mieście dużym i szybko się rozbudowującym, bardzo potrzebowano kamieniarzy wszelkich kategorii. Wznoszono i zdobiono liczne świątynie — zarówno te zniszczone przez Persów, jak i całkiem nowe. Otaczano miasto murami obronnymi, które później poprowadzono niby korytarz aż ku portowi Pireusu. Powstawały doki, mola, magazyny, stocznie. Żywi dbali coraz staranniej o swe domy, ale otaczali też szacunkiem pamięć i prochy zmarłych, toteż przy drogach za bramami miejskimi wyrastały coraz okazalsze rzędy grobowców. Oczywiście nie należy wyobrażać sobie, że właściciele warsztatów sami i własnoręcznie wykonywali w pocie czoła ciężkie prace, kując dłutem i młotem w kamieniu. Wszyscy nieco zamożniejsi mieli do pomocy niewolników oraz wolnych pracowników najemnych. Mistrz tylko nadzorował, dbał o zamówienia, materiał, wykonawstwo. A jako obywatel musiał mieć tyle czasu, aby wziąć udział w obradach zgromadzenia ludowego lub też jeśli go wybrano posiedzeniach rady i sądu przysięgłych. Winien też przejść się po agorze, choćby dla orientacji, jak wyglądają bieżące sprawy polityczne i gospodarcze. I wreszcie wypadało pogawędzić z przyjaciółmi — na przykład z Lizymachosem — o wszystkim, czym aktualnie żyło miasto. A w razie potrzeby szło się na wyprawę wojenną, biorąc swój własny oręż i zbroję. Te kosztowały sporo, toteż tylko taki obywatel, którego stać było na ich kupno, mógł służyć w podstawowej formacji ateńskiego wojska; były to oddziały hoplitów, czyli w pełni uzbrojonych piechurów. Wiadomo, że w latach późniejszych Sokrates walczył podczas różnych kampanii jako hoplita — co już samo przez się jest wskazówką, że odziedziczył po ojcu jakieś zasoby.

Sokrates przyznawał, że wywodzi się z rodu rzemieślnika czy też, jeśli ktoś woli, artysty-rzemieślnika. A mianowicie, jeśli wierzyć Platonowi, w rozmowach powoływał się niekiedy na mitycznego Dedala jako na swego protoplastę i patrona. Wiadomo zaś, że Dedal tak samo uchodził za duchowego przodka i opiekuna rzemieślników, zwłaszcza wszelkiego rodzaju rzeźbiarzy, jak Asklepios był nim w stosunku do lekarzy. Powstaje więc pytanie, czy nie przetrwały do naszych czasów ślady materialne owego kamieniarsko-rzeźbiarskiego fachu Sokratesa? A jeśli nie przetrwały, to może starożytni wiedzieli coś o takich dziełach?

„Tuż przy samym wejściu na Akropol znajduje się Hermes zwany Propylajos (Przybramny) oraz Charyty. Wykonał je, jak powiadają, Sokrates syn Sofroniskosa; ten sam, któremu wieszczka Pytia dała świadectwo, że jest najmędrszy z ludzi.”

Są to słowa Pauzaniasza, zwanego Periegetą, czyli Przewodnikiem. Żył on w II wieku po Chrystusie, a więc już za czasów cesarstwa rzymskiego, był zaś z zamiłowania niestrudzonym badaczem dzieł sztuki i zabytków przeszłości Hellady. Książka jego stanowi dla nas prawdziwy przewodnik po miastach i świątyniach Grecji właściwej, pokazując i omawiając całe ich bogactwo artystyczne, nagromadzone w ciągu wielu wieków. Już bowiem w następnym po Pauzaniaszu stuleciu rozpoczyna się stopniowy upadek cywilizacyjny oraz dzieło niszczenia — przypadkowe i świadome.

W tym konkretnym wypadku rzucona jakby mimochodem uwaga Pauzaniasza dowodzi, że jeszcze za jego czasów przynajmniej dwie rzeźby na Akropolu przypisywano Sokratesowi. Dzięki pracom nowożytnych archeologów jesteśmy obecnie w tym szczęśliwym położeniu, że możemy ustosunkować się rzeczowo do owej antycznej opinii i tradycji.

Hermes Propylajos był rodzajem popiersia. Nie zachował się wprawdzie oryginał, który oglądał Pauzaniasz, mamy wszakże starożytne kopie, pochodzące zresztą nie z terenu Aten. Na podstawie dokładnej analizy stylu przyjmuje się dziś zgodnie, że chodzi o dzieło Alkamenesa. Tworząc w drugiej połowie V wieku, był on istotnie współczesny Sokratesowi. Dlaczego jednak przypisywano rzeźbę właśnie temu ostatniemu? Otóż nie miała ona sygnatury — wtedy artyści raczej rzadko oznaczali swe prace — widniała natomiast na jej podstawie maksyma: gnothi se auton — Poznaj samego siebie! Jak wiadomo, radę tę głosiła wyrocznia Apollina w Delfach. Mniemano więc, że napis pośrednio dowodzi autorstwa Sokratesowego, bo przecież to on otrzymał od boga delfickiego miano najmądrzejszego z ludzi.

Inaczej znowu wygląda sprawa Charyt. W tym wypadku chodzi o płaskorzeźbę. Do naszych czasów dotrwało kilka kopii, a dwie z nich znaleziono na Akropolu. Chodzi niewątpliwie o dary wotywne. Przedstawiają boginie wdzięku idące jedna za drugą, zwrócone w lewo — tylko środkowa patrzy wprost ku widzom — trzymające się za ręce, odziane zaś w szaty długie i fałdziste. Sposób ujęcia jest nieco sztywny, ciężki. Dlatego też wbrew tradycji antycznej i opinii dawniejszych uczonych sądzi się obecnie, że oryginał powstał w pierwszej połowie V wieku, mniej więcej około roku 470 — w najlepszym więc wypadku wtedy, gdy Sokrates był jeszcze dzieckiem. Niektórzy zresztą przypuszczają, że twórca płaskorzeźby istotnie zwał się Sokrates, nie miał jednak nic wspólnego z synem Sofroniskosa, był bowiem rzeźbiarzem pochodzącym z Teb, a znanym nam z różnych wzmianek w antycznych źródłach. Identyczność imion pomagała pomieszaniu danych o życiu dwóch różnych ludzi.

Lecz jeśli nawet nie dochowały się do naszych czasów żadne dzieła, które by można przypisywać wielkiemu Sokratesowi, nie wynika stąd, że takich w ogóle nie było. Zgodnie z antycznym zwyczajem dziedziczenia pewnych zawodów w rodzinie, i on z pewnością przejął umiejętność po ojcu. Dopiero znacznie później, chyba już jako człowiek żonaty, zarzucił praktykowanie fachu zarobkowego, oddał się natomiast całkowicie dysputom, rozmyślaniom, filozofowaniu. Warsztat mógł oczywiście funkcjonować nadal, stanowiąc podstawę skromnego bytu rodziny ale gdy wciąż brakowało pańskiego oka i dbałości, dochody nie były wystarczające.

Przywykliśmy myśleć o Sokratesie żyjącym ubogo i niemal w całkowitej abnegacji, korzystającym nieustannie z łaskawości zamożnych przyjaciół. I jest to poniekąd prawdą, jeśli chodzi o ostatnie lata jego życia. Pamiętać jednak należy koniecznie, że było to ubóstwo z wyboru, a nie z konieczności. Również i to potwierdza Sokrates — a raczej potwierdza Platon ustami Sokratesa - mówiąc ze swoistą dumą w sławnej mowie obrończej przed sądem ateńskim:

„Tak pochłaniało mnie moje zadanie, że istotnie nie zdołałem dokonać niczego godnego uwagi ani dla dobra państwa, ani też własnego domu. Toteż żyję w nędzy ostatecznej, spełniając pilnie to, co rozkazało mi bóstwo”.

To odejście od pracy zarobkowej, fizycznej, ku zajęciom, jak wtedy rozumiano szlachetniejszym, czystszym, godniejszym człowieka wolno urodzonego, miało swoje skutki w dziejach kultury europejskiej. Skutki nawet donioślejsze, niż można by przypuszczać. Przecież postąpił tak ktoś, kto w wiekach następnych cieszył się niezmierną sławą. Stał się więc przykładem i wzorem, na który powoływało się wielu młodych ludzi w każdym pokoleniu. Tak — choć oczywiście nie tylko dlatego - ugruntowała się pewna hierarchia wartości: co warto, co przystoi czynić i wykonywać. W znakomicie poglądowy sposób ujął to pisarz grecki II wieku po Chrystusie Lukian w swym opowiadaniu Sen. Aby więc zilustrować to, co rzekło się wyżej, użyteczne będzie przytoczyć jego myśli choćby tylko w wyborze i skrócie. Tym bardziej że narratorem opowieści jest chłopiec, któremu przyszło pracować właśnie u kamieniarza.

„Gdym ukończył szkołę, byłem już dobrze wyrośnięty. Ojciec więc naradzał się z przyjaciółmi, co dalej ze mną robić. Większość uważała, że wyższe wykształcenie wymagałoby dużo pracy, długiego czasu; niemałych pieniędzy — no i wysokiej pozycji społecznej. A tymczasem u nas biednie było i prosiła się pomoc jak najrychlejsza. Co innego gdybym się wyuczył rzemiosła jakiegoś. W takim wypadku mógłbym zaraz utrzymywać się z Pracy swojej i nie jadłbym darmo w domu, skorom już kawał chłopa. Ojciec też miałby ze mnie pociechę, bo przecież zarobek jemu bym oddawał.

Każdy więc wychwalał fach inny, według swego rozeznania i doświadczenia. Wreszcie ojciec spojrzał na mojego wuja, brata matki, który uchodził za dobrego rzeźbiarza, i powiedział:

— Nie wypada wybierać jakiejś innej sztuki, skoro ty jesteś tutaj. Weźże więc chłopca do siebie i naucz go, jak się obrabia kamienie, jak się je spaja, jak wykuwa hermy. On potrafi to na pewno, ma do tego zdolności. Ojciec sądził tak, pamiętając, żem jako dziecko lepił woskowe figurki.”

Jak łatwo się domyślić, owym chłopcem był sam Lukian; opowieść zawiera wyraźne elementy autobiograficzne. Wbrew nadziejom ojca, już pierwszy dzień przyniósł niepowodzenie. Uczeń, pełen zapału, uderzył dłutem zbyt silnie, dostał lanie od rozgniewanego wuja i uciekł czym prędzej do domu, pod opiekę matki. Tejże nocy miał sen. Oto pochwyciły go w swe ręce dwie kobiety, a każda ciągnęła ile sił ku sobie, krzycząc przy tym, że to jej chłopiec.

„Jedna wyglądała na rzemieślnika. Była szorstka, włos miała rozczochrany, ręce stwardniałe, a całą ją pył pokrywał - jak wuja, gdy obrabiał kamienie. Druga miała oblicze przepiękne, postawę świetną, strój zaś wytworny.”

Ta pierwsza symbolizowała oczywiście sztukę rzeźbiarską, po grecku Techne Hermoglyphike, druga natomiast wykształcenie, czyli Pajdeję. Pozwoliły wreszcie chłopcu, po długiej szamotaninie, aby to on spór rozstrzygnął, i kolejno przedstawiły swoje racje. Techne przypomniała mu, że jego najbliżsi krewni i przodkowie po kądzieli właśnie tym zawodem się trudnili. Zapewniała, że jeśli odtrąci błazeństwa i brednie Pajdei, będzie żył zdrowo, z dala od wszelkiej zawiści, w swoim mieście i domu, a prawdziwą i trwałą sławę zdobędzie nie dzięki słowom ulotnym, lecz konkretnym dziełom. Cóż znaczy odzież przybrudzona, skoro przecież nawet najsławniejsi mistrzowie od takiej pracy musieli zaczynać? Fidiasz, Poliklet, Praksyteles nie wstydzili się młota i dłuta! Chwała, która już stała się ich udziałem, czeka też gorliwych następców.

Słowa Pajdei zasługują na szczególną uwagę, są bowiem znamienne i charakterystyczne dla antycznego sposobu myślenia:

„Techne już ci powiedziała, jakie czekają cię rozkosze, gdy zostaniesz kamieniarzem. Będziesz tylko rzemieślnikiem, a więc kimś trudzącym się fizycznie i zmuszonym w tym pokładać całą nadzieję swej egzystencji, osobą niepokaźną, człowiekiem licho opłacanym, o przyziemnym sposobie myślenia. Przyjaciołom w niczym nie pomożesz, wrogom nie zaszkodzisz, nikt ci nie pozazdrości. Prostak w wielkim tłumie, będziesz się tylko giął we dwoje przed każdym wyższym, nadskakując byle pyskaczowi i żyjąc jak zając. A choćbyś też Fidiaszem był lub Polikletem i stworzył całą galerię arcydzieł, to wszyscy będą podziwiali twój artyzm, lecz nikt rozumny nie zechce być podobnym do ciebie! Żebyś był nie wiedzieć kim, pozostaniesz dla nich tylko rzemieślnikiem żyjącym z pracy rąk!”

Potem wskazała chłopcu wszelkie rozkosze, jakie czekają tych, co poświęcają się jej właśnie, Pajdei. A więc rozkwit wszelkich dobrych cech intelektu i duszy, rozeznanie spraw boskich i ludzkich, powszechny podziw, piękne szaty, najwyższe zaszczyty, sława nieśmiertelna:

„Choć bowiem zejdziesz kiedyś z tego świata, nie przestaniesz nigdy żyć wśród wykształconych i obcować z najlepszymi. Patrz na Demostenesa, czyim był synem, a com ja z niego zrobiła! Patrz na Ajschinesa! Jego matka na tamburynie bębniła, a jakie dzięki mnie zyskał poważanie u króla Filipa! Wiesz sam, jak głośne na cały świat jest imię Sokratesa. A przecież i on, wychowywany najpierw przez tę oto Rzeźbę, skoro tylko przyszedł do lat rozumnych, czmychnął zaraz od niej, a zbiegł do mnie”.

Efekt owych słów i namów był taki, że chłopiec — pomny zresztą kijów, które zebrał w warsztacie dnia wczorajszego — porzucił wstrętną babę Techne, a oddał się całkowicie i bez reszty Pajdei.

Narrator, czyli Lukian, kończy swoją opowieść taką przestrogą:

„Przedstawiłem wam ten sen po to, aby młodzież obierała lepszą drogę i lgnęła do nauki. A zwłaszcza ta młodzież, która z powodu złych warunków finansowych opuszcza ręce i marnując niepospolite nieraz zdolności schodzi na bezdroża. Opowieść niniejsza podniesie ją, tak ufam, na duchu. Niech ze mnie bierze sobie przykład! Niech pamięta, w jak trudnych znajdowałem się warunkach, a przecież myślą biegłem w krainę ideałów, garnąłem się do nauki, nie dając się wtedy odstraszyć biedzie. Niech wreszcie pomyśli, kim jestem teraz. Jeśli niczym więcej, to przynajmniej człowiekiem nie pośledniejszym od jakiegoś rzeźbiarza!”

Jak ocenimy istotę owego sporu sprzed wieków? Jeśli chodzi o nastawienie ogółu, rozstrzyga się go na korzyść Techne.

Chwalimy więc, poważamy i wynagradzamy różnymi przywilejami pracę fizyczną oraz wszelkie umiejętności techniczne. Naukę natomiast w jej zakresie humanistycznym i czysto teoretycznym wprawdzie wychwalamy, naprawdę zaś zaledwie tolerujemy. O tych sprawach była już mowa poprzednio. Mamy więc tu do czynienia z przeciwstawnością dwóch ideałów kształcenia, jakie zostały wytworzone przez dwie różne epoki. Może zresztą ideały nie są tak przeciwstawne, może spór jest tylko pozorny i dałby się załagodzić? Rzeczywistość jednak wygląda na razie właśnie tak, jak to zostało przedstawione. A która z epok miała rację, to pokaże dopiero przyszłość.

Tak się więc stało i złożyło, że zawód ojca nie zaznaczył się niczym szczególnym w osobowości i poglądach Sokratesa. Zawód kamieniarza był po prostu i wyłącznie źródłem skromnych dochodów — podstawą utrzymania rodziny. Inaczej natomiast — rzecz to nieco paradoksalna — przedstawia się sprawa, jeśli chodzi o zawód matki.

Zwała się ona Fajnarete. Imię to brzmi po grecku pięknie i wzniośle, po polsku jednak oddać je trudno. Trzeba by ukuć wyraz „Jawicnota” lub podobny, co oczywiście nie odpowiada właściwemu znaczeniu i ma charakter raczej zabawny. W Atenach występuje ono dość rzadko, ale przedziwnym zbiegiem okoliczności nosiła je również matka Hippokratesa z wyspy Kos, owego najsławniejszego lekarza w dziejach Hellady klasycznej. Niektóre traktaty Hippokratesa, lub jemu przypisywane, zachowały się do dziś. Świadczą jak najpochlebniej o zmyśle obserwacyjnym, o szerokości horyzontów i umiejętności wyciągania właściwych wniosków, a przede wszystkim o zdrowym rozsądku nie tylko samego Hippokratesa, lecz i całej szkoły, do której należał i którą reprezentował. Przypomnijmy też, że przysięga zwana Hippokratesową wciąż obowiązuje synów Asklepiosa. Nie bez powodu przywołuję tu postać tego człowieka: przecież urodził się on i zmarł niemal dokładnie w tychże latach co i syn Fajnarete ateńskiej, obaj więc, choć osobiście się nie znali, byli rówieśnikami, obaj też mieli wywrzeć ogromny wpływ na dalszy bieg europejskiej kultury.

Matka Sokratesa była położną. Wypowiedzi jego — przynajmniej tak ujmuje to Platon — zdają się świadczyć, że on sam wręcz się tym chwalił. Co więcej, twierdził, że trudni się sztuką podobną, pomaga bowiem rodzić. Co prawda nie kobietom, tylko mężczyznom, i chodzi o twory nie fizyczne, lecz duchowe. Wywód ów jest niezmiernie ważny dla zrozumienia, jak pojmował on swoją działalność.

Rozmowę na temat ten znajdujemy w dialogu Platona pod tytułem Teajtet. Forma jest oczywiście dziełem ucznia, to jest Platona, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że powstała ona według autentycznych słów mistrza:

„-Czyżbyś nie słyszał, że jestem synem położnej? I to bardzo dobrej, bardzo sprawnej położnej, imieniem Fajnarete?

- Owszem, to słyszałem.

- Więc chyba również to, że ja także uprawiam tę sztukę?

- Nie, o tym nie słyszałem nigdy.

- Otóż dowiedz się, że właśnie tak to wygląda. Ale innym tego nie powtarzaj. Jakoś bowiem, mój przyjacielu, udało mi się zataić do tej pory, że posiadam taką umiejętność. Toteż ludzie nie wiedzą o tym, a ty nie rozpowiadaj. Mówi się tyle tylko, że jestem strasznym dziwakiem i że wpędzam ludzi w zakłopotanie. Bo o tym chyba słyszałeś?

— Tak jest, słyszałem.

— Czy mam ci wskazać prawdziwą przyczynę takiej opinii?

— Bardzo proszę!

- Pomyśl więc o położnych, jak to mają się ich sprawy, a łatwiej pojmiesz, o co chodzi. Zapewne wiesz, że nie trudni się położnictwem żadna kobieta, która może jeszcze zajść w ciążę i rodzić? Zajmują się tym tylko niewiasty już niepłodne.

— Owszem, wiem o tym.

— Otóż mówi się, że sprawiła to Artemida. Bo ona, choć sama nigdy nie rodziła, otrzymała z woli przeznaczenia pieczę nad rodzeniem. Nie pozwoliła praktykować położnictwa kobietom w ogóle bezpłodnym, albowiem natura ludzka zbyt jest ułomna, by posiąść sztukę, której się nie ma własnego doświadczenia. Natomiast zleciła to zadanie tym, co są niepłodne ze względu na swój wiek.

— To możliwe.

— Ale i to jest możliwe, a nawet oczywiste, że położne lepiej niż ktokolwiek inny rozpoznają, czy kobieta jest w ciąży, czy też nie ?

— Owszem.

— Położne więc dając leki i zamawiając potrafią zarówno pobudzić, jak też złagodzić bóle głowy, jeśli tylko zechcą. A także sprawić, żeby rodziły te kobiety, co rodzą ciężko. Potrafią też spowodować poronienia.

- Tak to jest.

— Ale może spostrzegłeś, że są też znakomitymi swatkami? Bo orientują się doskonale w tym, jaka kobieta powinna współżyć z jakim mężczyzną, aby przychodziły na świat dzieci najzdrowsze.

— O tym zupełnie nie wiedziałem.

— Otóż wiedz, że szczycą się one tym jeszcze bardziej niż umiejętnością przecinania pępowiny. Pomyśl teraz! Czy uważasz, że jest rzeczą tej samej sztuki, czy też innej, zbierać płody ziemi oraz orientować się, w jakiej glebie jaki szczep sadzić i jakie do niej rzucać nasienie?

— Oczywiście, że chodzi o tę samą umiejętność!

— Biorąc więc kobiety, mój drogi, ty byś sądził, że do innej należy znawstwo, co i gdzie siać należy, do innej zaś zbieranie plonów?

— Byłoby to nieprawdopodobne.

— Istotnie, to nieprawdopodobne. Położne jednak stronią Od tej sztuki swatania. Są to bowiem osoby poważne i boją się, aby ich nie obwiniono o rajfurstwo. Tak się nazywa niesprawiedliwe i nieumiejętne zbliżenie do siebie mężczyzny i kobiety. A tymczasem tylko prawdziwym położnym przystałoby rzetelnie swatać!

- Chyba tak.

- Otóż rola położnych ma tylko takie granice, moja natomiast działalność znacznie szersze. W sztuce bowiem mojej to jest najcenniejsze, że pozwala ona zbadać, czy myśl młodego człowieka rodzi jakieś widziadła i majaki, czy też coś rzetelnego i prawdziwego. A jeszcze i to mamy wspólne, ja i położne, że sam nie potrafię rodzić mądrości. Już wielu czyniło mi zarzuty z tego powodu, że innych wypytuję, ale sam nie wyjawiam swego zdania w żadnej sprawie. I tak jest rzeczywiście bo też nie mam nic mądrego do powiedzenia. Zarzuty więc są słuszne, a przyczyna tego tak się przedstawia: bóg przymusił mnie, abym pomagał innym przy porodzie, ale zabronił rodzić samemu. Nie jestem zbyt mądry i nigdy nie zdarzyło mi się odkryć nic takiego, co byłoby własnym dzieckiem mojej duszy. Inaczej ma się sprawa z tymi, co przestają ze mną. Niektórzy z nich wyglądają najpierw na bardzo nierozgarniętych, wszyscy jednak rozkwitają zdumiewająco w miarę, jak nasze obcowanie trwa coraz dłużej —jeśli tylko bóg pozwala. Tak wydaje się zarówno im samym, jak też osobom postronnym. Jest oczywiste, że ode mnie nie nauczyli się nigdy niczego, bo i jak? Sami więc przez się odsłaniają i rodzą dużo pięknych myśli”.

Wypowiedziano te słowa dwadzieścia pięć wieków temu, a więc w starożytności bardzo odległej. Mimo to brzmią one dziś nie tylko zrozumiale, lecz i nader przekonywająco; dzieje się tak również skutkiem żartobliwej formy i dzięki dowcipnym porównaniom, co także świadczy jak najlepiej o pedagogicznym talencie Sokratesa, syna położnej. Pozostaje więc tylko życzyć pedagogom naszej generacji, aby poglądy tak dawnej starożytności na rolę nauczyciela stały się im prawdziwie bliskie w teorii i w praktyce.

A jaki był stosunek Sokratesa do rodziców, jakim darzył ich uczuciem, jaką zachował o nich pamięć? Pytania to bardzo istotne dla oceny każdego człowieka, lecz odpowiedzieć na nie możemy tylko ogólnikowo i w sposób pośredni. Nie posiadamy przecież żadnych pism Sokratesa, jako że on sam nigdy niczego nie napisał. Co gorsze, nigdy nie możemy być pewni, czy te jego wypowiedzi, które przytaczają uczniowie, zwłaszcza Platon, są w pełni autentyczne. Oczywiście najłatwiej byłoby odsunąć wszelkie kwestie, dotyczące osobowości i poglądów Sokratesa, a ograniczyć się tylko do danych podstawowych i dobrze poświadczonych: kiedy się urodził, kiedy zmarł, z jakimi ludźmi przestawał, jaka była jego orientacja w sprawach politycznych. Lecz taka powściągliwość i rezygnacja byłaby chyba dowodem nadmiernej ostrożności. Kto bowiem stale i wciąż wczytuje się w pisma Sokratesowych uczniów, nie oprze się wrażeniu, że w słowach i opowieściach, a nawet anegdotach, jakie oni przekazują, zawiera się ta sama postać, postawa, mentalność. Forma i ornamentyka mogą pochodzić od Platona lub Ksenofonta, ale w wielu miejscach punktem zaczepienia ich wywodów wydaje się myśl, cecha, czyn lub choćby tylko gest Sokratesa rzeczywistego, historycznego, człowieka z krwi i kości.

Właśnie tak ma się sprawa i w tym wypadku, kiedy czytamy w Ksenofontowych Wspomnieniach rozmowę, jaką mistrz przeprowadził ze swym synem Lamproklesem. Są w niej zawarte takie myśli:

Dzieci zawdzięczają rodzicom największe z wszelkich wyobrażalnych dobrodziejstw: życie zamiast nicości, możność oglądania owych pięknych rzeczy wokół nas i rozkoszowania się tymi wszystkimi dobrami, które bogowie dają ludziom. A cenimy sobie te dobra tak bardzo, że za żadną cenę nie chcemy ich utracić. Właśnie dlatego najcięższą karą ustanowioną przez państwa jest śmierć. Istnieje bowiem powszechne przekonanie, że tylko groźba takiego ostatecznego nieszczęścia skutecznie powstrzymuje od popełnienia zbrodni. Ludzie zaś płodzą potomstwo wcale nie dla rozkoszy zmysłowych. Przecież można łatwo zaspokoić tego rodzaju pożądanie choćby w domach publicznych. Myśląc zaś o potomstwie, bierzemy też pod uwagę, jakie kobiety mogą nam dać najlepsze dzieci i właśnie takie poślubiamy, z takimi zakładamy rodziny. Mężczyzna winien zapewnić swojej kobiecie środki do życia i przygotować wszystko, czego będą potrzebowały dzieci, jakie mieć z nią zamierza. Kobieta zaś męczy się nosząc płód w swym ciele, a czasem i życiem ryzykuje. Odżywia dziecko tym, co sama spożywa, a potem karmi je i otacza najczulszą opieką. Czyni to zupełnie bezinteresownie, bo i cóż dobrego dało jej lub dać może dziecko, zupełnie nie zdające sobie sprawy, kto je pielęgnuje? Matka musi sama odczuć i zrozumieć, czego ono potrzebuje, co je raduje, co mu sprawia przyjemność. A nie zna przy tym odpoczynku ani we dnie, ani w nocy. Nikt też jej nie zaręczy, że w przyszłości spotka ją za to wszystko jakakolwiek wdzięczność. Nie dość na tym. Gdy dziecko podrośnie i zaczyna już coś pojmować, rodzice najpierw sami je nauczają, a potem posyłają do kogoś obcego — jeśli ten ktoś potrafi ich zdaniem uczyć lepiej. Wcale też na to nie skąpią pieniędzy, lecz zabiegają troskliwie, aby dzieciom zapewnić wszystko, co najlepsze.

Oczywiście chciałoby się w tym miejscu zapytać, czy sam Sokrates spełniał właśnie tak, jak to pięknie wykłada, swe obowiązki wobec domu i dzieci. Ale to sprawa, o której nam wyrokować trudno. Może zresztą poczuwał się do jakiejś winy, często bowiem w jego wypowiedziach — jak przytaczają je Platon i Ksenofont — przewija się pytanie, dlaczego synowie dobrych ojców, dzielnych obywateli, nie zawsze są im podobni. Zwróciło bowiem uwagę zarówno Sokratesa, jak też innych współczesnych, że wielu młodych ludzi ze znakomitych domów, choć otrzymało staranne wychowanie i miało ułatwioną karierę dzięki nimbowi sławy ojców, nie wyróżniło się niczym po dojściu do lat męskich. Wyraźnie brakowało im pewnych cech i zdolności, a nawet zainteresowania dla spraw społecznych i zdrowej ambicji wybicia się czyli tego wszystkiego, co Grecy określali mianem arete, a co po polsku można oddać tylko kilkoma wyrażeniami jak: cnota, dzielność, postawa obywatelska. Tak samo zresztą nie zapisał się niczym godnym uwagi ani syn Temistoklesa, ani też dobry znajomy, jak pamiętamy, ojca Sokratesowego. Powstawało więc pytanie, czy arete daje się przekazać, czy jest ona czymś, czego można się nauczyć, czy też trzeba zdobywać ją samemu, własnym trudem i wysiłkiem — o ile w ogóle nie jest jakimś dobrem wrodzonym. Nad tą kwestią Sokrates i jemu współcześni zastanawiali się często. My przywykliśmy do odpowiedzi, że właściwe wychowanie daje pozytywne rezultaty w każdej dziedzinie. Jesteśmy optymistami. Czy słusznie? Warto w każdym razie posłuchać, jak dyskutowano o tych problemach przed dwudziestu pięciu wiekami, aby raz jeszcze się przekonać, że i pod tym względem epoka to raczej bliska niż odległa.

„Spotkałem raz człowieka, który wydał na sofistów więcej pieniędzy niż wszyscy inni razem wzięci. Był to Kallias, syn Hipponikosa. Miał dwóch synów. Zapytałem go kiedyś:

— Gdybyś miał źrebięta lub cielaki jako swe potomstwo, moglibyśmy wziąć dla nich za opłatą kogoś, kto by zrobił z nich istoty dorodne i zacne — według zalet właściwych danemu gatunkowie Byłby to oczywiście jakiś jeździec lub rolnik. Ale skoro twoi synowie urodzili się ludźmi, kogóż damy im za nauczyciela? Kto będzie ich uczył cnoty właściwej ludziom i społeczeństwu? Mam nadzieję, że pomyślałeś już o tym, skoro jesteś ojcem. Znalazłeś więc kogoś takiego, czy jeszcze nie?

— Owszem, znalazłem — odpowiedział mi Kallias.

— Któż to taki? I skąd pochodzi? I za ile uczy?

— Euenos, mój Sokratesie. Urodził się na wyspie Paros. A bierze min pięć.

Odrzekłem, że szczęśliwy ten Euenos, jeśli prawdziwie posiadł sztukę nauczania i dobrze ją wykonuje. Ja bowiem, gdybym umiał coś takiego, bardzo bym się tym szczycił i kazałbym sobie dobrze płacić.”

Tyle Sokrates w swej mowie obrończej przed ateńskim sądem. Kallias był postacią dobrze znaną, należał bowiem do najmajętniejszych ludzi miasta. Można oczywiście zrozumieć, że nie szczędził pieniędzy, aby dać synom jak najlepsze wykształcenie choć ironiczny ton wypowiedzi Sokratesa wskazuje, że dobór nauczycieli nie był najszczęśliwszy — natomiast to, że ustawicznie gościł w swym domu wszelakich mędrków z różnych stron świata, miało charakter niemal maniacki. Kallias zapraszał ich, utrzymywał, przysłuchiwał się dyskusjom, wydając na to fortunę. Owszem, trafiali się wśród nich ludzie bardzo poważni, jak Protagoras, nie brakło jednak i zwykłych hochsztaplerów, co opanowali tylko pewne chwyty dyskusyjne i napuszony żargon.

Jest zresztą rzeczą interesującą, jaką pokusą jest dla pewnych typów umysłowości w każdej epoce również i w naszej — sama zawiłość i swoistość terminologii fachowej lub pseudofachowej oraz związana z tym maniera wyrażania najprostszych myśli w sposób możliwie nieprzystępny. Jest to oczywiście pochodna snobizmu intelektualnego, zjawiska wcale częstego. W czasach Sokratesa głównymi reprezentantami takiej postawy byli sofiści, z nimi więc walczył również na tym polu, udowadniając dobitnie, że o każdym problemie da się dyskutować prosto i jasno, językiem zwykłym i przystępnym. O tej stronie jego działalności często się zapomina bo on sam z kolei stał się przedmiotem zabiegów pseudointelektualnych, którymi na pewno nie byłby zachwycony.

Wracając jednak do Kalliasa: doszło do tego, że nawet jego służba nie mogła już znieść natłoku rozgadanych pyszałków i darmozjadów. O tym przekonał się sam Sokrates, gdy pewnego razu stanął przed domem Kalliasa wraz z Hippokratesem, aby spotkać się z bawiącym tam Protagorasem.

Otóż w przedsionku obaj zatrzymali się na chwilę i rozmawiali o jakiejś sprawie, kończąc dyskusję wcześniej zaczętą:

„(...) Usłyszał ich mądre wywody odźwierny. Kiedy więc zastukali do bramy, otworzył ją wprawdzie natychmiast, ale o nic nie pytając krzyknął groźnie:

- Ejże, to sofiści! Pan nie ma teraz czasu!

I od razu zatrzasnął bramę, oburącz i z całej siły. Tamci znowu zaczęli się dobijać, on zaś odpowiadał zza drzwi zamkniętych:

— A cóż z was za ludzie, nie słyszycie, że pan nie ma Czasu?

Na to Sokrates:

Ależ my nie do Kalliasa, my w ogóle nie jesteśmy sofistami. Uspokój się wreszcie i wpuść nas do środka. Chcemy tylko porozmawiać z Protagorasem.

I tak z niemałym trudem wreszcie dostali się do środka. Zastali tam już sporo ludzi na otoczonym kolumnami dziedzińczyku. Protagoras przechadzał się w licznym gronie. Był z nim gospodarz, to jest Kallias, oraz jego bracia przyrodni po matce, synowie sławnego Peryklesa, Paralos i Ksantypos, a także kilkunastu innych młodzieńców. Ci wszyscy szli w jednym szeregu po obu stronach mistrza. Natomiast z tyłu za nimi postępowała cała gromadka osób w większości obcych, których Protagoras przyciągnął z różnych miast Hellady czarem swego głosu niby mityczny Orfeusz. Baczyli oni pilnie, aby przypadkiem nie stanąć Protagorasowi przed nosem. Dlatego też, kiedy tylko pierwszy szereg zawracał, ci z tyłu bardzo składnie rozstępowali się na dwie strony i znowu ustawiali za plecami tamtych.

W podcieniu dziedzińczyka siedział na krześle inny sławny sofista, Hippiasz z Elidy. Wokół niego również skupiło się sporo słuchaczy, zadając pytania i pilnie słuchając odpowiedzi, których on kolejno udzielał. W tej gromadce dyskutowano o sprawach przyrody, a zwłaszcza o zjawiskach na niebie. I wreszcie znajdował się w domu Kalliasowym jeszcze trzeci głośny sofista, Prodikos z wyspy Kos. Ten, jak widać było z zewnątrz przez drzwi otwarte — leżał w małym pokoju, który poprzednio służył za skarbczyk lub spiżarnię. Pewnie słabował — bo okrył się owczymi skórami i kołdrami. Mimo to rozprawiał o czymś z tymi, co go otaczali. Ale że głos miał niski, nie dało się pochwycić treści wywodów, bo echo rozchodziło się po całym domu i zacierało brzmienie słów.

Po chwili, kiedy nowo przybyli już dobrze się rozglądnęli, Sokrates znalazł stosowny moment, by przedstawić Protagorasowi swego młodego towarzysza:

- Oto Hippokrates, tu urodzony, syn Apollodora, z domu wielkiego i bogatego. Co do zdolności nie ustępuje chyba swym rówieśnikom. Sądzę, że chciałby stać się kimś w naszym państwie, i uważa, że dojdzie do tego najłatwiej, jeśli dane mu będzie przebywać w twoim towarzystwie.

Następnie potoczyła się rozmowa na temat, czego to właściwie naucza Protagoras. Wszyscy usiedli wokół Hippiasza, gdzie już stały ławki. Kallias i Alkibiades, młodziutki krewny i wychowanek Peryklesa, przywiedli nawet Prodikosa, podniósłszy go z jego łoża, zapowiadała się więc dyskusja znakomita ze względu i na rozmówców, i na sam przedmiot. Sokrates od razu prosił o wypowiedź jasną i jednoznaczną. Na to Protagoras:

- Ty dobrze pytasz, Sokratesie, a ja bardzo lubię odpowiadać tym, co dobrze pytają. Otóż jeśli Hippokrates przyjdzie do mnie, nie będzie cierpiał nic z tego, co cierpieć by musiał u innego mędrca. Tamci bowiem dręczą młodych ludzi, którzy zaledwie wyzwolili się od szkoły, znowu do szkoły ich zaganiając, i to gwałtem. Uczą ich rachunków, astronomii, geometrii (mówiąc to spojrzał z ukosa na Hippiasza). U mnie zaś tylko to będzie poznawał — o co mu naprawdę chodzi i na czym mu najbardziej zależy. A mianowicie, jak kierować gospodarką, aby dom jego stał najlepiej, i jak dobrze rozumieć sprawy państwa, aby słowem i czynem być w nich najsprawniejszym.

— Jeśli dobrze podążam za twoją myślą, wydajesz się mówić o sztuce polityki i obiecywać, że czynisz ludzi dobrymi obywatelami?

— Właśnie to, Sokratesie, właśnie to!

— Piękną więc sztukę posiadłeś, jeśli rzeczywiście posiadłeś. Bo będę mówił tylko to, co rzeczywiście myślę. Ja, Protagorasie, nie przypuszczałem dotychczas, że tego można nauczać. Ale z drugiej strony, skoro ty mówisz, że można, trudno ci nie wierzyć. Oczywiście wypada mi wyjaśnić, dlaczego nie uważam, by tego można uczyć i by człowiek mógł taką wiedzę przekazać drugiemu człowiekowi. Otóż ja, jak zresztą wielu innych Hellenów, twierdzę, że Ateńczycy to mądrzy ludzie. Ale cóż widzę, gdy zbieramy się na zgromadzeniach ludowych? Kiedy wypada rozpatrywać jakieś sprawy budowli państwowych, przywołujemy architektów, żeby nam doradzali. Tak samo się dzieje, kiedy chodzi o budowę floty. Wzywamy wtedy cieśli okrętowych. I tak się powtarza to, gdy przedmiotem jest kwestia fachowa. A czego nie wyrabiają Ateńczycy, kiedy próbuje im radzić ktoś, kto ich zdaniem nie zna się na danej sprawie! Choćby nawet był to człowiek bardzo sympatyczny, bogaty i dobrze urodzony, nie przyjmą od niego żadnego pouczenia. Wyśmieją go i hałasują tak długo, póki on sam, zagłuszony, nie przestanie mówić, albo też nie ściągnie go z trybuny i nie wyrzuci precz na rozkaz prytanów służba porządkowa. Ale kiedy trzeba radzić o czymś z zakresu ekonomii politycznej, wstają wtedy jeden za drugim i rad udzielają na równi: murarz, kowal, szewc, kupiec, dowódca okrętu, człek bogaty i biedny, arystokrata i ktoś z pospólstwa. I nikt nie ma im za złe, że się wypowiadają i doradzają. A przecież nigdzie się tego fachu nie uczyli i nie mieli żadnego mistrza. Oczywisty stąd wniosek, że zdaniem Ateńczyków tego w ogóle nie można się nauczyć.

Zresztą tak myśli nie tylko ogół. Również poszczególni nasi obywatele, właśnie ci najmędrsi i najlepsi, chyba nie potrafią przekazać innym tych zalet, jakie sami posiadają. Perykles, ojciec obecnych tu młodzieniaszków, wychował ich pięknie i dobrze we wszystkich takich umiejętnościach, które mają swoich nauczycieli. Natomiast nie wychowuje ich wcale w tym właśnie, co jest jego mądrością, i nie szuka też dla nich innych nauczycieli. Chodzą więc sobie chłopcy sami, jak chcą, i pasą się swobodnie niby owe zwierzęta bogom poświęcone. Może gdzieś przypadkiem trafią na tę cnotę obywatelską?

A jeśli się zgodzisz, to jeszcze taki przykład. Klejnias to młodszy brat tego tu Alkibiadesa. Wychowywał go także Perykles, ale obawiał się, że Alkibiades będzie miał zły wpływ na niego. Zabrał więc Klejniasa i dał na wychowanie Aryfronowi, swemu bratu. Nie minęło sześć miesięcy i oto Aryfron oddaje go znowu, bo rady sobie nie mógł dać z chłopakiem. I mógłbym wskazać wielu innych, którzy, choć sami zacni, nigdy nie potrafili uczynić lepszym nikogo — ani spośród członków swojej rodziny, ani też z ludzi obcych.

Patrząc więc na to, Protagorasie, nieskłonny byłbym sądzić, że cnota obywatelska to coś, co da się przekazać innym. Ale znowu kiedy słyszę, że ty jednak nauczasz tej cnoty, Zaczynam się wahać. I myślę sobie, że chyba masz swoje racje, boś człowiek doświadczony i wielkiej wiedzy, a także bardzo pomysłowy. Jeśli więc potrafisz udowodnić, że cnoty obywatelskiej można nauczać, nie ukrywaj tego, na bogów, lecz przedstaw nam rzecz całą!

I tak rozpoczęła się długa, żywa dysputa. Jej bystry prąd i tok kapryśny porwały, rzec by można, obu rozprawiających i wyrzuciły ich wreszcie na brzeg całkiem oszołomionych. Dał temu wyraz Sokrates mówiąc:

- Mam wrażenie, że ostatek naszej rozmowy zarzuty nam czyni i wyśmiewa się z nas niby człowiek. A jeszcze gdyby miał głos ludzki, toby tak powiedział: Cóż z was za dziwacy, Sokratesie i Protagorasie! Ty, mój Sokratesie, twierdziłeś na początku, że cnoty obywatelskiej nie da się nauczyć. A oto teraz sprzeciwiasz się sam sobie jak najgorliwiej. Dowodzisz przecież usilnie, że wszystko jest wiedzą: sprawiedliwość, rozsądek, odwaga. A skoro tak, to i cnota obywatelska byłaby ze wszech miar czymś do nauczania, bo przecież z tych cech się składa! Natomiast Protagoras wyszedł z założenia, że można jej nauczać, teraz jednak zdaje się przychylać do zdania przeciwnego, skoro uważa, że jest ona raczej wszystkim innym niż wiedzą. Tak by mógł mówić ów ostatek naszej dysputy. A ja patrzę na to i widzę, że argumenty wciąż się nam wywracają do góry nogami. Toteż bardzo bym pragnął, żeby to wszystko jakoś się wyjaśniło. I chciałbym także, abyśmy rozpatrzyli całą rzecz dokładniej i doszli wreszcie, czym jest owa cnota, bo wtedy dopiero moglibyśmy wrócić do rozważań: czy można jej uczyć, czy też nie.”

Czy Sokrates istotnie odbył podobną rozmowę z Protagorasem? Zetknął się z tym wielkim sofistą na pewno, nie wolno jednak brać dosłownie wszystkiego, co podaje tu Platon, rzutuje on bowiem wstecz poglądy, do których Sokrates mógł dojść dopiero w późniejszych latach swego życia, a każe mu również głosić sporo swoich, to jest Platonowych myśli. Faktem jest jednak, że o arete rozprawiali w tamtych czasach nie tylko ci dwaj, Sokrates i Protagoras. Dyskutowano na ten temat wręcz z pasją w wielu domach i na różnych spotkaniach, sprawa bowiem właściwego wychowania młodzieży zaczęła nie na żarty niepokoić wszystkich ludzi myślących. Oto, jak zwykle bywa w okresach wielkich i szybkich przemian politycznych, stare ideały i zasady kształcenia nagle okazały się mało przydatne. Jeszcze przed trzydziestu, czterdziestu laty, kiedy obecni rodzice byli dziećmi lub zaledwie dorastali, Ateny, znacznie słabsze i uboższe, musiały toczyć śmiertelne zmagania z potężnym najeźdźcą perskim. Wychowywało wówczas młodzież samo życie, twarde i surowe. Gdy płonął Akropol, każdy wiedział, czym jest arete, i jak należy postępować. Teraz warunki materialne poprawiły się ogromnie. Panowała pełna swoboda, wojny już od lat toczyły się gdzieś daleko, niemal na peryferiach znanego świata, ostatnio zaś ucichły także tam. Nawet w ubogich domach młodym ludziom nie brakowało właściwie niczego. Oświata upowszechniła się szeroko, życie kulturalne kwitło bujnie jak nigdy, podróże i kontakty z obcymi krajami stały się łatwe. A jednak, ku zdumieniu starszych, którym w młodości nawet się nie marzyły tak szczęsne warunki, nowe pokolenie nie wydawało się doceniać swego losu, dobrobytu, uroków przyjaznej epoki. Młodzież była cyniczna, pewna siebie, nastawiona głównie na pasożytnicze korzystanie z tego, co niesie lśniące pokusami bogactwo wielkiego miasta. Sokrates nieprzypadkowo wspomniał o Alkibiadesie i jego bracie, obu zepsutych i nieznośnych, a nawet niebezpiecznych. Wśród ich rówieśników znajdowało się wielu podobnych. Iluż to rodziców stawiało sobie pytanie, dlaczego młodzi są gorsi, skoro jest im lepiej! Najczęściej obwiniano o to nie tyle młodzież, ile zmienione warunki życia, zbytnie wygody, a nawet sam ustrój. Wywodzono, że dobry porządek państwowy wystarczyłby sam przez się, aby mieszkańcy danego kraju stali się sprawiedliwi, rozumni, odważni, oddani dobru ogółu. Jak więc zreformować, jak poprawić ustrój? Jedni tworzyli projekty państwa idealnego, inni zaś wskazywali po prostu na Spartę, gdzie wychowywano młodzież twardo, trzymając ją w karbach z okrucieństwem niemal sadystycznym. A jeszcze inni, jak Właśnie Sokrates, mieli zupełnie odmienny pogląd na całą sprawę. Twierdzili mianowicie, że człowiek winien zdobywać arete własną pracą i osobistym wysiłkiem. Każdy staje w swym życiu przed tym samym trudnym zadaniem i sam musi mu sprostać. Nauczyciel i mistrz może tylko udzielać zachęt, doradzać drogę. Wyznawcy tego poglądu chętnie zgodziliby się z tezą, że to dobrzy obywatele tworzą dobry ustrój, a nie na odwrót.

Spór toczyć się miał przez wieki — i toczy się wciąż jeszcze.

Jak się już rzekło, można uznać za prawie pewne, że kiedyś tam Sokrates istotnie zetknął się osobiście ze znacznie odeń starszym Protagorasem. Trudniej natomiast uwierzyć Platonowi, gdy każe dyskutować mu, i to jeszcze jako całkiem młodemu człowiekowi, z innym sławnym myślicielem, a mianowicie z Parmenidesem. Rozmowa odbyć się miała jeszcze przed tą z Protagorasem, gdzieś około roku 449, kiedy Sokrates liczył lat co najwyżej trzydzieści, Parmenides zaś chyba sześćdziesiąt pięć. Przedmiotem był problem trudny, zawiły, całkowicie oderwany od praktyki życia, a mianowicie problem bytu.

Parmenides, rodem z Elei w Italii południowej, obdarzony niezwykłą wyobraźnią metafizyczną, ułożył poemat filozoficzny, w którym bronił tezy, że byt jest jeden i niezmienny. Otóż niemal w sto lat później Platon napisał dialog zatytułowany Parmenides, właśnie po to, aby wypowiedzieć w tej sprawie swoje zdanie, rozważyć argumentację i wyrazić wątpliwości — oczywiście, jak to było jego zwyczajem, ustami Sokratesa. Można by więc pominąć milczeniem sprawę rzekomego spotkania młodego kamieniarza ateńskiego z eleackim mistrzem metafizycznego myślenia. Przypomnijmy przynajmniej początkową scenę dialogu, a to w tym celu, aby możliwie w pełni przedstawić galerię osobistości i poglądów sprzed dwudziestu pięciu wieków dla porównania z poziomem kultury filozoficznej naszej epoki: czy naprawdę wybiegliśmy tak daleko naprzód, czy rzeczywiście przewyższamy tak bardzo tamtych, oddzielonych od nas taką przepaścią czasu?

Parmenides więc - tak twierdzi Platon - przybył do Aten z Elei, aby oglądnąć Wielkie Panatenaje, owe wzniosłe uroczystości, urządzane ku czci opiekunki miasta co cztery lata. Był to mężczyzna o postawie imponującej. Włos miał siwy, a wygląd tak piękny i dostojny, że wydać się mógł jednym z bohaterów Homera — godnym czci, lecz i trwogę budzącym. Razem z nim przyjechał jego uczeń Zenon, mężczyzna czterdziestoletni, wysoki, przystojny. Obaj zamieszkali u zamożnego obywatela ateńskiego Pytodorosa, za murami miasta, na przedmieściu Keramejkos. W latach późniejszych Pytodoros piastował wysokie godności państwowe i uchodził za człowieka bardzo światłego; nauki pobierał właśnie u Zenona i podobno zapłacił mu za to aż 100 min, sumę ogromną, licząc bowiem na wagę było to prawie pięćdziesiąt kilogramów srebra.

W Atenach rozeszła się wiadomość, że Zenon przywiózł niezmiernie interesujący traktat filozoficzny. Zebrało się więc w domu Pytodorosa liczne grono, aby prosić Zenona o odczytanie dzieła; znalazł się wśród ciekawych również młody Sokrates. Kiedy przyszli, nie zastali ani gospodarza, ani Parmenidesa, obaj bowiem załatwiali coś w mieście. Zenon wszakże przyjął gości życzliwie i przychylił się do ich prośby. Już prawie kończył odczytywanie swej książki, gdy powrócił Pytodoros wraz z Parmenidesem: obaj przyłączyli się do słuchających. A kiedy tylko Zenon zamilkł, Sokrates poprosił, aby raz jeszcze odczytał założenia swego pierwszego wywodu. Gdy to się stało, zapytał:

„— Mówisz więc, że jeśli byłoby wiele bytów, musiałyby one jednocześnie być podobne sobie i niepodobne, a to nie jest możliwe; bo ani niepodobne nie mogą być podobnymi, ani też podobne niepodobnymi. Tak twierdzisz?

— Owszem — odrzekł Zenon.

— Jeśli więc nie jest możliwe, aby niepodobne były podobnymi, a podobne niepodobnymi, nie jest też możliwe, aby istniało ich wiele, w takim bowiem razie zdarzyłoby się coś, co zdarzyć się nie może. Twoje więc wywody mają na celu nie co innego, jak tylko wykazanie, że wbrew wszystkiemu, co się twierdzi, bytów nie jest wiele!

Zenon przyznał z całą szczerością:

— Celem mojej książki jest obrona poglądów Parmenidesa przeciw ich wyśmiewcom. To jest przeciw tym, co utrzymują, że założenie jedności bytu prowadzi do wniosków wręcz śmiesznych i sprzecznych właśnie z poglądami Parmenidesa. otóż mój traktat gromi wyznawców wielości bytów. Oddaje im cios za cios, i to jeszcze z nawiązką. Dowodzę mianowicie, że przyjęcie wielości bytów prowadzi do wniosków jeszcze absurdalniejszych niż te, które wynikają z naszego stanowiska. Właśnie z zamiłowania do polemiki ośmieliłem się tę rzecz napisać jeszcze za młodu. Ktoś wykradł to pismo, tak że nie było już możliwości zastanawiać się, czy należy je publikować, czy też nie. Ty więc poniekąd mylisz się, Sokratesie, jeśli sądzisz, że napisał to człowiek starszy powodowany ambicją, a nie młodzieniaszek z zamiłowania do polemiki!”

Później włączył się do rozmowy sam Parmenides. Tak rozwinęła się wielka dysputa wokół najsubtelniejszych kwestii metafizyki.

Nam zaś wypada szczerze żałować czasów, kiedy to tak naturalnie i swobodnie, z autentyczną pasją dojścia prawdy, rozprawiano w domach prywatnych o problemach, które obecnie stanowią przedmiot uczonych wykładów uniwersyteckich lub temat doktorskich i habilitacyjnych dysertacji, do dyskusji zaś dopuszcza się tylko osoby utytułowane. Wszystko uległo sformalizowaniu i gdzieś się zagubiła radość bezinteresownego poszukiwania istoty rzeczy. Pod tym względem odeszliśmy daleko od młodzieńczej świeżości tamtej epoki — na naszą niekorzyść.

Zebrania takie, jak w domu Pytodorosa, odbywały się w ówczesnych Atenach na pewno, i to często. Nikt wszakże nie będzie traktował dosłownie twierdzeń Platona, że młody Sokrates pasjonował się problemami jedności lub wielości bytu i roztrząsał je jako równorzędny, ba, lepszy partner ze starcem Parmenidesem. Rozumiemy, że filozof posłużył się takim pretekstem, aby wyłożyć swoje własne zapatrywania na kwestie metafizyki. Natomiast inaczej przedstawia się sprawa stosunku Sokratesa do zagadnień, które dziś określamy mianem filozofii przyrody. Wśród jego uczniów długo utrzymywała się pamięć o tym, że mistrz początkowo żywo się interesował takimi kwestiami.

W dialogu Fedon Platon każe wygłaszać mu dłuższą wypowiedź na ten temat. Zaczyna się ona od słów:

„Pewnego razu słuchałem kogoś, kto czytał — tak twierdził — książkę Anaksagorasa”.

O tym filozofie, o jego życiu i poglądach na pewne zjawiska, była już tu mowa. Natomiast ów nie nazwany z imienia czytelnik, który pierwszy zwrócił uwagę Sokratesa na dzieło Anaksagorasa, to chyba Archelaos; jego postać i nauki jeszcze poznamy. Zapewne prowadził on rodzaj wykładów w domach przyjaciół lub w gimnazjonach, rozwijając swe poglądy na podstawie tekstu Anaksagorasa, którego mienił się uczniem i kontynuatorem. Wiadomo z przypadkowej wzmianki, że książkę można było nabyć u sprzedawców przy budynku teatru za drachmę — a i to drogo.

Co zainteresowało Sokratesa najbardziej w systemie Anaksagorasa, co odepchnęło go później od tej szkoły filozoficznej? W dialogu Fedon tak on to przedstawia:

„Rozum jest według Anaksagorasa tym, co utrzymuje ład we wszechświecie i stanowi też przyczynę wszystkiego. To mi się podobało. Sądziłem, że jeśli rzecz tak się przedstawia, to rozum porządkuje wszystko i urządza jak najlepiej. Tak sobie rachowałem, ciesząc się, żem wreszcie znalazł nauczyciela, który wykaże mi przystępnie, dlaczego to wszystko jest takie, jakie jest. Powie więc mi najpierw, czy Ziemia jest płaska, czy też kulista. Następnie wyjaśni dokładnie, jaka tego przyczyna, jaka konieczność. Powie, który kształt najwłaściwszy. A jeśli stwierdzi, że umieszczona została pośrodku świata, wykaże dokładnie, że właśnie powinna znajdować się pośrodku. Gdyby mi to wszystko objawił, gotów byłbym już nie szukać żadnej dalszej przyczyny. Oczywiście chciałem tego samego dowiedzieć się o Słońcu, o Księżycu, o innych gwiazdach. O ich wzajemnych prędkościach, obrotach, wszelkich stanach. I dlaczego to każde z tych ciał ma działać tak, jak działa, lub też doznawać tego, czego doznaje. Za żadną cenę nie byłbym oddał nadziei, że zdobędę tę wiedzę. Toteż z wielkim zapałem porwałem książkę i pochłaniałem tak szybko, jak tylko mogłem, aby jak najrychlej poznać całość”

Doznał jednak, przyznaje, przykrego zawodu:

„Cóż jednak stwierdzam w miarę czytania? Oto w swym wykładzie mąż ten zupełnie na rozum się nie powołuje, natomiast za istotne przyczyny zjawisk podaje to wiatry, to eter, to wodę, to jakieś inne rzeczy mnogie i niezwykłe. Zgoła brzmi to tak samo, jak gdyby ktoś rzekł, że Sokrates wszystko, co czyni, czyni dzięki rozumowi, potem jednak wskazywał inne przyczyny każdej mojej czynności. Powiadałby więc na przykład, że siedzę tu oto, w tym ateńskim więzieniu, tylko dlatego, że moje ciało to ścięgna i kości, kości zaś są twarde i łączą się ze sobą za pomocą stawów, natomiast ścięgna mogą prężyć się lub mięknąć, otaczają zaś kości wokół, i dzieje się tak, że ścięgna kurcząc się lub obluźniając pozwalają mi zginać członki — i to jest właśnie przyczyna, dla której siedzę tutaj zgięty. A to znowu, że tutaj rozmawiamy, tłumaczyłby tym, że istnieją głosy, powietrze, słuch i tysiące podobnych zjawisk. Zapomniałby zaś podać prawdziwą przyczynę tego, że siedzę oto tutaj wraz z wami i rozmawiam o tym, o czym rozmawiam. Jest nią rozum, który każe mi wybierać to, co najlepsze”.

Najlepszą zaś rzeczą, zdaniem Sokratesa, było w danej chwili to, aby nawet nie myśleć o haniebnej ucieczce, lecz spokojnie czekać na wykonanie wyroku, rozważając w gronie przyjaciół pytanie, co jest prawdziwym powołaniem człowieka.

Tę część swych wywodów Sokrates zakończył obrazowym porównaniem:

„Zrezygnowałem wreszcie z badania rzeczywistości. Doszedłem do wniosku, że powinienem się strzec, aby mi się nie przytrafiło to, co spotyka ludzi wpatrujących się w słońce, gdy ulega ono zaćmieniu: niektórym z nich, jak wiadomo, wzrok zupełnie się psuje. Chyba że oglądają obraz słońca odbity w wodzie lub w czymś podobnym. A więc zacząłem się lękać, aby dusza nie oślepła mi całkiem, jeśli będę wprost oglądał rzeczy oczyma i dotykał je każdym ze zmysłów. Uznałem, że muszę zwrócić się ku słowom i w nich badać prawdę rzeczywistości”.

Tak więc widział i tak tłumaczył stosunek młodego Sokratesa do filozofii przyrody Platon, wyjaśniając, dlaczego mistrz zarzucił rozważania o budowie świata, pasjonujące wówczas wielu.

Inny natomiast uczeń, Ksenofont, podaje, że w rozmowach na te i podobne tematy mistrz wypowiadał się następująco:

„Kto zdobywa wiedzę o sprawach ludzkich, czyni to w przekonaniu, że będzie mógł ją spożytkować dla dobra swego i osób postronnych. Ale czy filozof badający sprawy od bogów tylko zależne potrafi dowolnie rozbudzać wiatry, sprowadzać deszcze, przeinaczać pory roku, wywoływać wszelkie inne zjawiska tego rodzaju? Wystarczy mu po prostu wiedza, jakie to przyczyny wywołują w sposób konieczny dane zjawiska”.

Utrzymywał też Sokrates — tak twierdzi Ksenofont — że głupcem jest, kto roztrząsa istotę wszechrzeczy, przyczyny powstania świata, a także mechanizm tego, co się dzieje na niebie, przejrzenie bowiem takich spraw z całą oczywistością przekracza możliwości poznawcze ludzkiego rozumu. Przecież najbardziej sławni i poważani filozofowie mają wręcz przeciwstawne poglądy na te zagadnienia! Ba, osobom postronnym mogą wydać się niemal pomyleńcami! Oto ci głoszą, że byt jest tylko jeden, inni natomiast, że bytów jest nieskończenie wiele. Ci dowodzą, że wszystko znajduje się w ustawicznym ruchu, inni zaś, że nic w ogóle się nie porusza. A jeszcze inni są zdania, że wszystko powstaje i ginie, podczas gdy ich przeciwnicy twierdzą, że nic nie powstaje i nie ginie.

W naszych czasach cześć i podziw dla nauki mają cechy kultu niemal religijnego. Wierzy się przecież powszechnie, że nauka, pojęta jako racjonalny, zmatematyzowany i empiryczny wysiłek, wszystko wyjaśni, wszystko zmieni na lepsze, nas zaś już wnet uczyni szczęśliwymi istotami, opływającymi we wszelkie dobra na wzór i podobieństwo starożytnych bogów. Nic więc dziwnego, że owa sokratejska krytyka filozofii przyrody, owa wręcz pogarda dla badań, które nam wydają się najwartościowsze i jedynie godne całkowitego zainteresowania, zaskakuje, budzi zdziwienie i sprzeciw.

A jednak była to w ówczesnych warunkach postawa słuszna, a w swoich wywodach Sokrates posługiwał się racjonalnymi argumentami. Ta mianowicie nauka, z którą on się stykał, miała charakter czysto i wyłącznie spekulatywny. Przyjmowało się pewne założenia w sposób właściwie dowolny, a za przedmiot rozważań obierało od razu wielkie problemy kosmogonii, budowy materii, sił napędowych wszechświata. Każda więc z teorii, jakich tyle wtedy się pojawiało, miała charakter abstrakcyjny, każdą też łatwo było obalić za pomocą argumentów równie abstrakcyjnych. Nikomu nawet nie świtała myśl o badaniach empirycznych, o przeprowadzaniu doświadczeń, o gromadzeniu ścisłego materiału obserwacyjnego. Wyobraźnia, pomysłowość w wyszukiwaniu śmiałych hipotez, umiejętność zręcznego żongłowania w dyspucie pojęciami oderwanymi lub wieloznacznymi — to były cechy, jakimi odznaczał się ówczesny badacz przyrody. Rozumiemy doskonale, że etap ten w rozwoju nauki był nieunikniony. I on przecież odegrał pozytywną rolę, kształcąc myślenie, język, spostrzegawczość intelektualną. Trafnie też zauważył Sokrates, że wywody filozofów przyrody nie prowadzą do niczego i w praktyce nie służą niczemu. Natomiast obserwacje i wnioski dotyczące człowieka, społeczeństwa i państwa miały lub zdawały się mieć — swoje konkretne znaczenie życiowe.

Nic więc dziwnego, że mając takie poglądy Sokrates naprawdę dobrze czuł się tylko w gimnazjonach, na placach i ulicach miasta, w gronie dyskutujących, wśród zgiełku spraw życia.

Sam przyznawał to otwarcie i szczerze. Nie było w nim nic z samotnika, nic z ascety myślowego. Nie zamykał się w sobie i nie odgradzał od społeczności — co nie oznacza, że zawsze zgadzał się z opiniami i postępowaniem ogółu. Mury ojczystego grodu opuszczał niechętnie i wręcz tylko pod przymusem. Czynił to bowiem tylko wtedy, gdy jako obywatel obowiązany do służby wojskowej musiał uczestniczyć w kampaniach wojennych prowadzonych poza granicami kraju. Tak więc powszechnie dziś wyznawana zasada „podróże kształcą” nie znalazłaby u Sokratesa żadnego zrozumienia. Podobnie zresztą jak w czasach nowożytnych u Kanta, choć ten reprezentował zupełnie odmienny typ myślenia filozoficznego. Dodajmy że Sokrates nie wzruszał się nadmiernie pięknem przyrody, twierdząc, że skały i drzewa niczego go nie potrafią nauczyć.

Kiedy więc zobaczył obce strony po raz pierwszy? Nie posiadamy o tym wiadomości dokładnych i bezspornych, jednakże pewne świadectwo pozwala przypuszczać, że stało się to w roku 440 przed naszą erą, gdy liczył lat dwadzieścia osiem i wziął, jak się zdaje, udział w ateńskiej wyprawie przeciw wyspie Samos.

Diogenes Laërtios, pisarz grecki z III wieku po Chrystusie, autor dzieła Żywoty filozofów, wspomina mianowicie w rozdziale poświęconym biografii Sokratesa: „Ion z Chios powiada, że jako młody człowiek Sokrates przebywał wraz z Archelaosem na Samos”. To wszystko. Nie ma mowy o przyczynach lub okolicznościach podróży, nie ma żadnej konkretnej daty. Mimo to podane wyżej przypuszczenie wydaje się prawdopodobne. Aby jednak należycie ocenić wiarygodność cytowanych słów oraz wyprowadzić z nich właściwe wnioski, trzeba najpierw przypomnieć, kim był ów Ion z Chios, na którego powołuje się Diogenes.

Otóż żył on w wieku V przed Chrystusem. Choć pochodził z wyspy Chios, często i chętnie przebywał w Atenach, gdzie miał wielu przyjaciół. Należał do rówieśników Sofoklesa, z którym rywalizował jako dramaturg. Jego tragedie cechowały się pięknem języka, ustępowały jednak dziełom Sofoklesa treściowo i kompozycyjnie. Zresztą Ion próbował swych sił w różnych gatunkach literackich, porwał się bowiem na przedstawienie dziejów wyspy ojczystej w epickich pieśniach. Miał też poważne zainteresowania filozoficzne, poświęcając osobny traktat omówieniu tezy, wziętej zresztą od pitagorejczyków, że struktura kosmosu opiera się na zasadzie troistości. I wreszcie swoich wybitnych współczesnych, a zwłaszcza spotkania z nimi, opisał dla potomności w pewnego rodzaju pamiętniku. Prawie cały dorobek poety z Chios zaginął w ciągu wieków, lecz właśnie z owego pamiętnika zachował się spory urywek. Przedstawia on pobyt Sofoklesa na Chios w roku 440 przed naszą erą. Wielki dramaturg piastował wtedy z woli ludu godność jednego ze strategów i miał pod swoją komendą eskadrę okrętów wojennych, biorąc udział w działaniach przeciw wyspie Samos, która usiłowała oderwać się od związku z Atenami. Ion odmalowuje żywo, plastycznie i dowcipnie scenę, jaka rozegrała się podczas uczty - zabawny podstęp czy też żart Sofoklesa, któremu spodobał się chłopiec podający wino. Gdybyż to przetrwała do naszych czasów całość owych wspomnień! O ileż barwniejsza, o ileż pełniejsza i bardziej bezpośrednia byłaby nasza wiedza o ludziach tamtej epoki, o ich mentalności, obyczajach, postępowaniu w życiu codziennym!

To zupełnie zrozumiałe, że Ion zwraca uwagę na swego sławnego rówieśnika i rywala. Dlaczego jednak, z jakiej racji, miałby w swym pamiętniku uwzględniać również Sokratesa? Był to przecież człowiek w roku 440 przed naszą erą jeszcze młody i mało znany. Otóż jako najbardziej sensowne nasuwa się takie przypuszczenie:

Gdy flota ateńska operowała przeciw niezbyt odległej od Chios wyspie Samos, przedstawił Ionowi Sokratesa ktoś starszy i już cieszący się dobrym imieniem w świecie ówczesnych intelektualistów — filozof Archelaos, zapewne również powołany wtedy do służby wojskowej. Ion spisywał swe wspomnienia później, ale w każdym razie przed rokiem 420, kiedy to zmarł. O Sokratesie wówczas mówiło się już sporo, autor więc uznał za stosowne i o nim rzec kilka słów na kartach swej książki, aby nie pominąć nikogo, kto czymkolwiek wyróżnił się w Atenach. Łatwo zrozumieć tę pasję wspominkarską, nie brak bowiem i obecnie pisarzy, skrzętnie odnotowujących nawet zupełnie przelotne kontakty z każdym, kto w jakiś sposób zasłynął. Czynią to może w tej nadziei, iż sami zyskają dzięki temu dostęp do krainy prawdziwie wielkich i nieśmiertelnych, jakby uczepieni ich szaty.

Powie jednak ktoś, że Diogenes Laërtios mówi nie o wyprawie wojennej na Samos, lecz o pobycie Sokratesa na tej wyspie. Zapewne wszakże autor ten nazbyt skrótowo potraktował wypowiedź Iona. W rzeczywistości chodzić mogło tylko o kampanię roku 440 przed naszą erą. Nie istniał przecież żaden powód, dla którego Sokrates miałby wyjeżdżać na tę wyspę, znana natomiast jest jego zdecydowana niechęć do opuszczania Aten, którą złamać mogła tylko wola państwa.

Niezależnie jednak od takiej lub innej interpretacji notatki Diogenesa Laërtiosa, jest oczywiste, że łączy ona ściśle Sokratesa z Osobą Archelaosa. Kim był ten człowiek, jaką odegrał rolę w życiu syna Sofroniskosa? W swym dziele Diogenes poświęca mu osobny, co prawda krótki, rozdział, w którym czytamy:

„Był uczniem Anaksagorasa, a nauczycielem Sokratesa. On to jako pierwszy wprowadził do Aten z Jonii filozofię przyrody. Zwano go fizykiem, bo na nim zakończyła się filozofia Przyrody, gdy Sokrates wprowadził filozofię etyki. Ale wydaje się, że i on zajmował się tą ostatnią, ponieważ rozprawiał o prawach, o pięknie i sprawiedliwości. Od niego przejął to Sokrates, a skoro badania te rozwinął, został uznany za ich odkrywcę.

Archelaos twierdził, że dwie są przyczyny powstawania, ciepło i zimno, i że istoty żywe zrodziły się z mułu. A to, co słuszne lub szpetne, nie jest takim z natury, lecz z postanowienia”.

Do dziś można jeszcze znaleźć taką charakterystykę poglądów Archelaosa:

Myśliciel to drugorzędny. Pragnął zrewidować system Anaksagorasa wprowadzając doń możliwie liczne doktryny jego poprzedników. Tak więc od Anaksymandra zapożyczył zasadę prymatu ciepła i zimna, od Anaksymenesa zaś doktrynę zagęszczania się i rozpierzchania powietrza. Od Anaksagorasa wziął — swobodnie modyfikując szczegóły — prawie wszystko. Trudno więc się dziwić, że ostateczna synteza nie jest ani interesująca, ani też znacząca w dziejach myśli.

Nas jednak zastanowić może co innego: oto o Archelaosie nie wspomina w swych pismach ani Platon, ani też Ksenofont. Dlaczego? Może nie chcieli przyznać, że ich mistrz, Sokrates, miał jednak swego mistrza?

Służbę w wojsku na każde wezwanie uważano za zaszczytny obowiązek, bezpośrednie zaś uczestnictwo w obradach zgromadzenia ludowego za prawo i przywilej obywatela ateńskiego. W Atenach zgromadzenie zwało się ekklesja. Wyraz ten, choć w innym znaczeniu, żyje do dziś, przejęli go bowiem chrześcijanie dla określenia wspólnoty wiernych, czyli Kościoła, w kręgu zaś łacińskim nazywano tak również miejsca zebrań owej wspólnoty.

Dla tych, którzy dopiero wkraczali w życie polityczne jako młodzi mężczyźni, bywał to przywilej bierny, ze względu bowiem na wiek nie ośmielali się przemawiać i wyrażać własnej opinii. Mogli wszakże głosować przy każdym wniosku oraz wybierać urzędników zgodnie ze swym przekonaniem, na równi z najpoważniejszymi obywatelami. Przysłuchiwali się pilnie temu, co przedkładali pod rozwagę ogółu przywódcy stronnictw, oceniali argumentację, decydowali tak lub inaczej.

Jeśli chodzi o Sokratesa, to wiadomo, że zasiadał on w eklezji już wtedy, gdy rozważano, czy należy wznieść tzw. Mur Środkowy, a więc prawdopodobnie w roku 445 przed naszą erą, jeszcze na kilka lat przed wyprawą przeciw Samos. O tym najdawniejszym, dającym się jakoś datować uczestnictwie Sokratesa w debacie publicznej, mówi pewna wzmianka w dialogu Platona Gorgiasz. W toku dyskusji Gorgiasz powiada tam tak:

— Spróbuję, mój Sokratesie, pokazać ci możliwie jasno całe znaczenie sztuki retorycznej. Wiesz oczywiście, że stocznie okrętowe, mury obronne Aten, a także urządzenia portowe powstały dzięki radom po części Temistoklesa, po części zaś Peryklesa, a nie jakichś tam rzemieślników?

Zapytany odparł:

— Tak mówią, Gorgiaszu, jeśli chodzi o Temistoklesa. Bo Peryklesa to nawet ja sam słyszałem, kiedy nam doradzał w sprawie budowy Muru Środkowego".

Aby zrozumieć, o co w tym wypadku chodziło, należy cofnąć się i przypomnieć najpierw owe dzieła Temistoklesa.

Wśród wielu jego zasług dla Aten na poczesne miejsce wybijało się i to, że dał miastu poczucie bezpieczeństwa dzięki budowie murów obronnych. Dokonał tego wkrótce po odparciu najazdu perskiego w roku 480 i 479. Spartanie odnosili się wówczas nader niechętnie do projektu wzniesienia umocnień, woleliby bowiem widzieć Ateny otwarte i zdane w razie nowego najazdu na ich pomoc. Temistokles jednak zdołał ich zwieść, prowadząc rokowania długie i kręte, równocześnie zaś porwał cały lud ateński , nawet kobiety i dzieci, do pracy nad obwarowaniami, pancerzem miasta. W ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy otoczył Ateny główny zrąb murów. Była to budowla imponująca. Długość wynosiła około sześciu kilometrów, grubość, zależnie od miejsca, od dwu do pięciu metrów. Fundament był z kamieni, wyższe części z cegieł. W pośpiechu brano wszelki materiał, jaki był pod ręką: gruz domów zburzonych przez Persów, a nawet płyty kamiennych grobowców. W latach późniejszych wzniesiono kilkadziesiąt potężnych wież oraz dziewięć dobrze umocnionych bram, z których aż cztery wiodły ku zachodowi, ku morzu.

Stereotypowe wyobrażenia miasta antycznego ukazują nam przede wszystkim białe kolumnady i trójkątne frontony świątyń, rzędy portyków, mnogość marmurowych posągów, wiele zieleni i placów. Z drugiej strony miasto średniowieczne jawi się nam jako gęstwa domostw ciasno opasana murem i najeżona wieżami. Otóż należy pamiętać, że mury obronne i wieże były także nieodłączną cechą miast starożytnych. Pod tym względem obie epoki tylko niewiele się różniły.

Wracając do Temistoklesa: czynił on wszystko, aby związać Ateny z morzem. Podobno początkowo radził porzucić stare miasto i zbudować nowe na wybrzeżu w Pireusie. Tak się jednak nie stało, choć po perskich zniszczeniach sposobność była dobra: przecież ocalały w Atenach tylko te domy, które w czasie najazdu zajęli dostojnicy Persów! Ludność wszakże wolała odbudowywać się na popiołach i zgliszczach, w pobliżu grobów rodzinnych i świątyń bogów; także Pireus rozrastał się z roku na rok.

Aby zabezpieczyć go przed nagłym atakiem wroga, Temistokles i tu przystąpił do budowy murów obronnych. Były one nawet dłuższe i potężniejsze od ateńskich. Zamykały półwysep od strony lądu, lecz szły także wzdłuż krętych wybrzeży, łącznie na przestrzeni co najmniej dwunastu kilometrów. Ich grubość wynosiła u podstawy miejscami nawet do ośmiu metrów! Wieże wznosiły się co kilkadziesiąt kroków.

Natomiast po roku 460 przed naszą erą, gdy Temistokles już nie żył, wyłoniła się sprawa tzw. Długich Murów. Miały one połączyć miasto z portem, a raczej z portami, Zarówno bowiem z tym dawnym w Faleronie, jak i nowym w Pireusie. W ten sposób dzieło Temistoklesa znalazłoby swe uwieńczenie. Perykles przedstawił zgromadzeniu ludowemu projekt budowy, kiedy zaś prace były w toku, czuwał nad nimi pilnie, choć sprawy polityki i wojny wciąż odwracały uwagę oraz odciągały zasoby pieniężne. Natomiast stronnictwo zachowawcze, czyli oligarchiczne przewodził mu wówczas Kimon — zaciekle zwalczało budowę z pobudek politycznych. Obawiało się, że miasto już na zawsze zwiąże się z morzem. Masy biedoty pracujące w portach i na okrętach, kupcy i rzemieślnicy będą zyskiwali coraz większe wpływy na sprawy państwa, stracą zaś na znaczeniu ludzie czerpiący dochody z majątków ziemskich.

Mur zwany Północnym szedł prosto ku Pireusowi. Miał ponad sześć kilometrów długości. Mur drugi, czyli Faleroński, prowadził ku staremu portowi w Faleronie. Oba mury wznoszono bardzo solidnie. Dzięki nim Ateny miały zapewnione połączenie z morzem w każdej sytuacji. A ponieważ na morzu królowała ateńska flota, żaden wróg nie był groźny, nawet w razie długiego oblężenia.

Oligarchowie jednak wskazywali na ogromne koszty budowy i na jej rzekomą nieprzydatność wojskową. Zapytywali: Czy wystarczy ludzi do obsadzenia całej długości murów w razie ataku? I co się stanie, jeśli flota nieprzyjacielska wysadzi wojska na dość szerokim odcinku wybrzeża pomiędzy Faleronem a Pireusem, gdzie nie ma umocnień?

Ten ostatni argument wydawał się przekonywający. Dlatego już w kilkanaście lat później — w roku, jak się rzekło, 445 przed Chrystusem — sam Perykles postawił wniosek budowy jeszcze jednego muru, który potocznie zwano Środkowym. Biegł on pomiędzy Falerońskim a Północnym, równolegle do tego ostatniego i w odległości odeń zaledwie sześćdziesięciu metrów. W ten sposób powstał pomiędzy Atenami a Pireusem długi, a stosunkowo wąski korytarz. Mur Faleroński był w tym stanie rzeczy właściwie zbyteczny, pozostawiono go jednak jako pierwszą linię obrony w przypadku ewentualnego oblężenia.

Jak głosował Sokrates w sprawie budowy Muru Środkowego? Za czyim zdaniem się opowiedział? Czy przekonały go argumenty Peryklesa? Tego nie wiemy. Jednakże w latach późniejszych miał oczywiście jeśli wierzyć Platonowi! — zdecydowanie negatywny sąd o takich sposobach umacniania potęgi państwa. Dał temu wyraz właśnie podczas dysput z Gorgiaszem, mówiąc o wielkich mężach przeszłości:

„Nie zważali na zasady ani mądrości, ani sprawiedliwości, a napełniali za to nasze miasto stoczniami i murami obronnymi, daninami i tym podobnymi bzdurami. Ale kiedy przyjdzie moment załamania i słabości, będzie się oskarżało każdorazowych doradców, wychwalało zaś Temistoklesa, Kimona i Peryklesa, choć to właśnie oni są właściwymi sprawcami nieszczęścia”.

Te krótkie i jakby od niechcenia rzucone zdania godne są refleksji. Przede wszystkim zwraca uwagę surowa ocena przywódców obu stronnictw, którzy za główny cel swojej działalności uznali rozwój gospodarczych i wojskowych sił państwa. A tymczasem — tak nauczał Sokrates — to wszystko nie ma istotnego znaczenia, może nawet okazać się szkodliwe, naprawdę bowiem ważne jest tylko moralne zdrowie i spokojne bytowanie obywateli. I chyba niewiele bym zbłądził przypuszczając, że Sokrates przychyliłby się do poglądów tak ujętych:

Że też wszyscy tyrani muszą się wysilać na dzieła monumentalne! Chcą imponować i olśniewać. Pragną, aby współcześni padali przed nimi na kolana, porażeni ogromem potęgi, potomni zaś sławili minioną wielkość mówiąc: Jakże wspaniałe były czasy i rządy, które wydały takie potężne pomniki! Lecz prawdy nie przydusi żaden niebotyczny gmach. My wiemy dobrze, że te głazy nosili ludzie sterroryzowani, a ów tunel ryli upodleni niewolnicy. Szczęśliwy to kraj, którego mieszkańcy nie mogą pokazać cudzoziemcom żadnych niezwykłości architektury, ani też dumnych zapisów chwały wojennej! Tacy żyją sobie spokojnie w skromnych domkach wśród pól i ogrodów, czerpiąc wodę choćby z odległego źródła. Nikomu się nie kłaniają uniżenie, ale też nad nikim nie panują. O wspólnych sprawach gwarzą swobodnie wieczorem przy winie. Ale tyran nigdy nie zrozumie ich gospodarskiej krzątaniny przy sprawach drobnych, codziennych, a przecież najważniejszych, bo stanowiących o uroku życia. Jego przekonywa tylko to, co mocarne i przygniatające. I będzie groził despota: Ja ich nauczę pracować!

Zasady wszakże, jakimi kierował się Perykles w swojej polityce społecznej i gospodarczej, były odmienne od zalecanych przez Sokratesa, a więc nie tak filozoficzne i wzniośle nieokreślone, zgodne natomiast z tradycyjnym pojmowaniem zadań męża stanu w każdej epoce. Ująć je można najzwięźlej tak: wzmacniać siły zbrojne kraju; rozwijać wielkie roboty publiczne, ponieważ dają one pracę i zarobek szerokim masom; upiększać kraj monumentalnymi budowlami, albowiem ugruntowują one chwałę i uwieczniają pamięć przywódcy. Problem polega zawsze i wszędzie na tym, skąd wziąć środki na finansowanie tego rodzaju ambitnych i wielorakich zamierzeń. W Atenach sprawę udało się rozwiązać stosunkowo prosto, czerpiąc obficie i jawnie ze skarbca Związku Morskiego, organizacji państewek formalnie dobrowolnej, a faktycznie podległej ateńskiemu przywództwu. Skarbiec został przeniesiony z wyspy Delos do Aten w roku 454, niby to z obawy przed rzekomo zagrażającą nową inwazją perską. W kilka lat później Perykles przedstawił zgromadzeniu ludowemu projekt uchwały głoszącej, że 5000 talentów ze skarbca przeznaczy się na odbudowę świątyń ateńskich — w podzięce bogom za opiekę właśnie nad tymi pieniędzmi. Opozycja oligarchiczna zaatakowała ów projekt gwałtownie, przedstawiając poważne argumenty:

Sprzymierzeńcy słusznie złorzeczą Ateńczykom, którzy posłużyli się wybiegiem i pretekstem, przenosząc skarbiec na Akropol. Przed kilku laty miało to nawet pozory słusznego posunięcia, lecz obecnie, gdy pokój z Persami został zawarty, sprawiedliwość elementarna nakazywałaby odesłać skarbiec z powrotem na Delos. Zamiast tego grabi się wspólne pieniądze Związku na cele wyłącznie ateńskie, krzywdzi się i znieważa sprzymierzeńców, okazując bez osłonek, że są oni tylko poddanymi Aten. To, co tamci złożyli kosztem ogromnych-wyrzeczeń dla wspólnej obrony przed najeźdźcą, obraca się teraz na strojenie jednego tylko miasta, postępując niby próżna kobieta, co się obwiesza złotymi klejnotami.

Perykles z kolei odpierał te oskarżenia wywodząc:

Ateńczycy nie są obowiązani do zdawania rachunków z tych pieniędzy, ponoszą bowiem zawsze główny ciężar wojny, dając krew własną. Obecnie godzi się obrócić wspólne zasoby na cel zbożny, który przyniesie zarazem chwałę i korzyść, świątynie bowiem będą nie tylko zdobiły, lecz i żywiły miasto.

Istotnie, gdy przystąpiono do prac budowlanych, znalazło przy nich zatrudnienie tysiące ludzi: kamieniarze i cieśle, kowale i malarze, snycerze i garncarze, nie mówiąc już o przewoźnikach. Pracowali zresztą nie tylko obywatele, lecz także przybysze osiadli w Atenach na stałe, oraz oczywiście niewolnicy. Ci ostatni wykonywali różne roboty na rachunek swych panów, ciesząc się zwykle pełną swobodą ruchów — z tym tylko, że musieli oddawać właścicielowi znaczną część zarobków.

„Wznoszono więc budowle imponujące ogromem, pod względem zaś kształtów wręcz niezrównane i pełne wdzięku. Rzemieślnicy współzawodniczyli ze sobą, starając się przewyższyć jeden drugiego poziomem wykonania roboty. Najbardziej jednak godne było podziwu samo tempo budowy. Przypuszczano, że każdy z gmachów dźwigać będą w górę kolejno pokolenia za pokoleniami, i tak wreszcie z trudem doprowadzi się dzieło do końca. A tymczasem wszystko wykonano za rządów tylko jednego człowieka! Co do artyzmu, to każda budowla od razu dorównywała pomnikom starożytnym, a co do swej trwałości, to jeszcze obecnie wszystkie wydają się młode i świeże. Cieszą rozkwitem jakiejś nowości, której czas nie zdoła zniszczyć. Zachowują swój urok, jakby wszczepiono w nie wieczne życie nigdy nie starzejącego się ducha i umysłu.”

Słowa te pisał Plutarch w wieku II po Chrystusie, a więc mniej więcej w sześć wieków po Peryklesie. Okazały się jeszcze trafniejsze, niż pisarz mógł przypuścić w najśmielszych marzeniach. Przecież jeszcze my, oglądający w Atenach tylko ruiny, tylko resztki świątyń i budowli, nie możemy oprzeć się zachwytowi i gotowiśmy powtórzyć bez zastrzeżeń, że tchnięto w owe kamienie ducha, co nigdy się nie starzeje. Budzi nasze zdumienie także to, że wzniesiono aż tyle gmachów w sposób tak doskonały w okresie rzeczywiście niezwykle krótkim, mając do dyspozycji stosunkowo prymitywne środki techniczne. Porównanie zaś z budownictwem wieku XX nasuwa dziwne refleksje. Mamy tyle narzędzi i maszyn, takie udogodnienia, taką swobodę kształtowania materiałów, efekty zaś są raczej mizerne. O pięknie budowli, a nawet o jakimś stylu, nikt ani nie mówi, ani nawet nie myśli; trwałość oblicza się nie na setki, lecz co najwyżej na kilkadziesiąt lat; o tempie lepiej nie wspominać. Postęp w tej dziedzinie jest czymś raczej względnym.

Najpierw zaczęto budować w samych Atenach, tuż obok agory, świątynię Hefajstosa, opiekuna kowali i rzemieślników, mających swe warsztaty w pobliżu. Stoi ona do dziś jako najlepiej zachowana świątynia z okresu klasycznego w całej Helladzie, co zawdzięcza tej okoliczności, że w V wieku po Chrystusie zamieniono ją na kościół chrześcijański. Ten sam architekt, nie znany nam z imienia, zbudował wkrótce potem trzy inne świątynie: Aresa, boga wojny, w Atenach; Posejdona, pana mórz, na przylądku Sunion; bogini Nemezis w głębi Attyki, w miejscowości Ramnos. Wiemy natomiast, że architektami, którzy w tymże okresie rozbudowywali przybytek bogini Demeter w Eleuzis, miejsce wtajemniczeń, byli Korojbos i Lizyniasz.

Przez wiele lat główny plac budowy stanowił Akropol. Najpierw zaczęto tu wznosić, na miejscu spalonej przez Persów, świątynię Ateny Dziewicy, czyli Partenon. Z architektami, Iktinosem i Kallikratesem, współpracował rzeźbiarz Fidiasz. To on wykonał dla świątyni posąg bogini ze złota i kości słoniowej, wielkością znacznie przewyższający wzrost człowieczy. Drugi posąg, jeszcze większy, bo sięgający szesnastu metrów, odlany z brązu, stanął przed świątynią. I on był dziełem Fidiasza. Wyobrażał Atenę jako Promachos, czyli Broniącą. Witał wchodzących na wzgórze, a ostrze włóczni widać było w promieniach słońca z daleka, nawet z okrętów zbliżających się do portu. Fidiasz i jego uczniowie wykonali też fryz biegnący wokół zewnętrznych ścian Partenonu. Płaskorzeźby przedstawiały procesję wstępującą w czasie święta Panatenajów z miasta na Akropol i niosącą dary dla bogini.

Ukończono Partenon w roku 437 przed naszą erą — oczywiście drobne prace przy wystroju trwały jeszcze długo — i zaraz zaczęto wznosić okazałe wejście na Akropol, cały zespół budynków, schodów i bram, zwany Propylejami. Prace - kierował nimi Mnezykles — przerwano w roku 432 i właściwie nigdy gmach ten nie osiągnął swego ostatecznego kształtu. Czy przyczyną była wojna peloponeska, która trwała od roku 431 do 404 i kosztowała Ateny ogrom strat w ludziach i zasobach? Chyba nie, skoro właśnie w okresie wojny, w roku 421, przystąpiono na Akropolu do robót przy świątyni Erechteusza i ukończono je już w roku 407 przed Chrystusem. Budowla o bardzo interesującym, nieregularnym planie, kryła największe świętości miasta, a najpowszechniej znanym jej fragmentem jest tzw. ganek kariatyd, czyli dziewcząt podtrzymujących belkowanie. Ich piękne oblicza patrzyły z prawdziwie kamiennym spokojem przez dwadzieścia cztery wieki na wszelkie burze dziejowe i kataklizmy. Dopiero w ostatnich latach skonstatowano ze zgrozą, że zatrute powietrze naszej cywilizacji zeszpeciło i okaleczyło w sposób potworny szlachetne rysy posągów; wyglądają obecnie niby przeżarte trądem.

U południowych stoków Akropolu powstał budynek przeznaczony do występów muzycznych, instrumentalnych i śpiewaczych, tzw. Odeon: czworoboczna sala, której dach przypominał wyglądem spiczasty namiot perski.

Przypomnijmy w tym miejscu, że Grecy przypisywali muzyce ogromną rolę w kształtowaniu zarówno osobowości indywidualnej, jak też całego społeczeństwa. Przecież to Sokrates powiada w IV księdze Państwa Platona:

„Strażnicy ustroju powinni przede wszystkim na to zważać, aby wbrew ustalonemu porządkowi nie pojawiły się jakieś nowe prądy w zakresie kultury fizycznej i muzyki. Niech dbają o to ze wszystkich sił! Należy mieć się na baczności przed wszelkimi nowościami w muzyce, bo mogą one zagrozić całości. Nigdy przecież nie zmienia się styl muzyki bez największych wstrząsów w ustroju politycznym. Tak mówił Damon, a ja mu wierzę”'

Damon uczył młodego Peryklesa muzyki, a później, jak powiadano, był jego doradcą politycznym. Pogląd jego i Sokratesa na wpływ muzyki wydaje się w pierwszym momencie paradoksalny. Lecz czy doświadczenia właśnie wieku XX nie każą traktować go szczególnie poważnie może nawet poważniej niż w czasach starożytnych?

„Wraz z Fajdrosem i Ucztą zrodziła się najbardziej wyrafinowana sztuka literackiej prozy, artystycznie w pełni wyważonej, wyakcentowanej pod względem estetycznym, i osiągnęła apogeum, ponad które wznieść się chyba już nie można...”

Trudno nie zgodzić się całym sercem z tą wypowiedzią, pełną zachwytu dla świetności dzieła Platona. Trudno również nie dzielić dalszych odczuć Gilsona:

„Kiedy czytam Platona i kiedy Platon wprowadza na scenę Sokratesa, wówczas czas teraźniejszy, czas przeszły i czas przyszły w mowie Platona — stają się czasami mowy Sokratesa i, po dwudziestu czterech stuleciach, stają się też moimi. W czasie językowym jestem nagle współczesny Sokratesowi w wersji Platona, który mnie zaprasza, żebym z nim siadł w cieniu drzewa nad brzegiem Ilissos. Od chwili, kiedy przyjmuję jego zaproszenie, przebywam w tym samym, co on, czasie”

Tak, chętnie idziemy z Sokratesem i Fajdrosem wzdłuż rzeczki Ilissos, pilnie się rozglądając, gdzie by usiąść lub położyć się w cieniu. Jest wreszcie jawor, widoczny z daleka, wysoki i rozłożysty, a opodal wierzba obsypana pachnącym kwieciem. Tuż pod jaworem tryska źródło. Wokół, jak to zwykle w takich zakątkach, stoją posążki nimf. Sokrates dotyka wody stopą; jest bardzo zimna. Wieje łagodny miły wietrzyk, słychać granie świerszczy. Ale nade wszystko rozkoszna wydaje się trawa, wręcz zaprasza, aby się na niej rozciągnąć.

Sokrates chwali to miejsce z takim zachwytem, że Fajdros aż się dziwi:

„Cóż za niezwykły z ciebie człowiek! Mówisz, jakbyś przyjechał tu z daleka i w ogóle nie był rodowitym Ateńczykiem. I rzeczywiście, ty chyba nigdy nie wychodzisz poza mury miasta”.

Sokrates usprawiedliwia się wysuwając argument znamienny:

„Chcę wciąż dowiadywać się czegoś nowego. Ale od drzew i ziemi niczego się nie nauczę, tylko od ludzi w mieście!”

Ale oddajmy jeszcze głos Gilsonowi:

„Oto czytamy Gorgiasza, to arcydzieło filozoficznego teatru, czytamy sztukę, gdzie perypetie intelektu są źródłem ustawicznie odradzającego się zachwytu samotnego czytelnika, który je dla siebie przedstawia jako spektakl i którego zdumiewa przede wszystkim doskonałość literackiej kompozycji. A potem przychodzi inna fascynacja: po dwudziestu stuleciach z górą, a dzięki pomysłowemu systemowi milczących znaków, o których nawet nie wiemy dokładnie, jak były wymawiane, myśl «ojca», Platona, jest dla nas dostępna w sposób na tyle autentyczny, żeby cała głębia, finezja, wesołość uskrzydlona humorem najwyższego gatunku, i nawet jakieś duchowe wzruszenie tego rzadkiego i osobliwego rodzaju, jakim jest wzruszenie filozoficzne — żeby to wszystko mogło się odradzać i podlegać przekazaniu z myśli Platona do naszej”

To wszystko prawda. Aby jednak ziścił się ów cud bezpośredniego obcowania ponad czasem, aby móc rzeczywiście uczestniczyć w rozmowie nad Ilissosem czy też w innej, musimy spełnić jeden warunek, stosunkowo prosty, lecz dla wielu osób w obecnym pokoleniu coraz kłopotliwszy: dzieło genialnego pisarza należy czytać w oryginale, po grecku. Albowiem, jak każdy autentyczny twór wielkiej literatury, także dialogi Platona cechują się nierozdzielnym przenikaniem formy i treści. Niesłychana prostota, lekkość, wręcz kolokwialność wypowiedzi niosących treści najgłębsze i najsubtelniejsze, jest prawie nie do oddania w żadnym współczesnym języku — bo też żaden nie posiada cudownej elegancji i bogactwa mowy Hellenów. Przekłady mogą się zbliżać do ideału, ale prawdziwą rozkosz lektury Platona przeżywa tylko ten, kto zna grekę.

Osób takich jest w naszym kraju zaledwie garstka, i to garstka szybko topniejąca. W praktyce więc niemal wszyscy humaniści, wszyscy nieco poważniej interesujący się sprawami literatury i filozofii, zdani są tylko na przekłady. Można by rzec z ulgą i pociechą, że dzięki wysiłkom Władysława Witwickiego oraz kilku tłumaczy w okresie powojennym mamy obecnie cały dorobek Platona dostępny w języku polskim. I to stosunkowo łatwo dostępny, wiele bowiem najważniejszych dialogów w ostatnich latach wznawiano. Ba, doszło do tego, że niektóre tomiki znalazły się w „przecenie”, co przecież nie przynosi chwały poziomowi naszego życia kulturalnego. Skoro bowiem przeciętny nakład wynosił 5000 egzemplarzy, oznacza to, że w kraju liczącym trzydzieści kilka milionów mieszkańców i prawie sto szkół wyższych oraz tysiące bibliotek różnego stopnia, liczba osób chętnych do poznania przynajmniej jednego z dzieł Platona była dużo niższa od 5000. A przecież nie tak dawno, bo jeszcze dwie generacje wstecz, w tymże samym kraju tysiące uczniów gimnazjalnych czytywało, musiało czytać, spore fragmenty dialogów filozofa w języku oryginału!

Lecz sprawa przekładów Platona tylko na pozór wyglądała zadowalająco. W istocie rzeczy niemal wszystko jest tu do zrobienia, a to z tej przyczyny, że tłumaczenia Witwickiego nie spełniają naszych obecnych wymagań i oczekiwań; Wynika to zresztą w dużej mierze także ze zmian, jakie zaszły w naszym języku w ciągu bądź co bądź półwiecza. Owszem, przekłady pióra Witwickiego oddają poprawnie treść, ale też niewiele więcej. Czytelnik nie odnajdzie w nich uroków formy i wdzięku, lekkości stylu. Musi wierzyć poniekąd na słowo, że Platon „znakomitym pisarzem był”. Obawiam się nawet, że ci, co tyle zewsząd słyszą o niebywałym pięknie języka Platona, doznają zbyt poważnego zawodu biorąc do ręki przekład polski, byliby więc skłonni uznać zachwyt nad czarem słowa Platońskiego za zwykłą przesadę ze strony uczonych filologów.

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Żywię, jak chyba wszyscy, najgłębszy szacunek dla trudu tłumacza, który ze zdumiewającą wytrwałością i w nie zawsze sprzyjających warunkach wiele lat poświęcił nadrobieniu wstydliwej zaległości, jaką w tej dziedzinie mieliśmy w stosunku do innych narodów europejskich.

Dopiero dzięki Witwickiemu Platon wreszcie przemówił po polsku; próby bowiem wcześniejsze, cząstkowe i niekonsekwentne, nie odegrały poważniejszej roli. Sądzę jednak, że powinniśmy traktować ten przekład tylko jako pierwszy etap przyswajania Platona polszczyźnie; etap pionierski, a więc najtrudniejszy i przynoszący tłumaczowi najwięcej honoru i chwały. Kto i kiedy dokona kroku następnego? W obecnej chwili nie sposób tego przewidzieć, a dopiero co wspomniany fakt nieznajomości greki nawet wśród wybitnych skądinąd intelektualistów nie nastraja optymistycznie. Tym bardziej że przekłady łatwiejszych autorów greckich, jakie ukazują się ostatnio, nie zawsze prezentują dobrą klasę.

Jeśli chodzi o mnie, nie ośmieliłbym się nawet marzyć, by wziąć na siebie zadanie tak odpowiedzialne. Wiem dobrze, jak ono ciężkie, mam bowiem zwyczaj odczytywania co dzień przynajmniej jednej strony któregoś z dialogów. Nulla dies sine Platonis pagina — żaden dzień bez strony Platona. Pisząc zaś sporo o kulturze i historii Grecji klasycznej, niektóre fragmenty utworów przytaczałem tytułem ilustracji wywodów w przynajmniej swobodnym przekładzie. Wszystko to sprawia, że doskonale zdaję sobie sprawę, na czym polega prawdziwe piękno oryginału, i jakiego by trzeba talentu pisarskiego, aby oddać je po polsku choćby w pewnym przybliżeniu — o stopień wyższym od tego, jaki osiągnął Witwicki.

Nieco inaczej przedstawia się kwestia, gdyby myśleć o skróconej parafrazie dialogów. Odpada wówczas postulat bezwzględnej wierności filologicznej i zachowania nawet pewnych dłużyzn (bo i te trafiają się u Platona), na pierwszy natomiast plan wysuwa się to, aby oddać bieg myśli możliwie przystępnie i potoczyście, uwzględniając oczywiście elementy kompozycji i kolorystyki dzieła. Sądzę, że takie ujęcia mają swoje prawo bytu obok pełnych przekładów. Spotyka się je często w literaturach obcych, zwłaszcza anglosaskich, a okazują się szczególnie przydatne przy pierwszych kontaktach czytelnika z trudnym i obfitym dorobkiem pisarskim. A także wtedy, gdy chodzi o przekazywanie utworu drogą nie książkową, lecz na przykład radiową lub sceniczną.

Swego czasu jeden z bardzo znanych reżyserów polskich nosił się z myślą, aby pokazać w telewizji Ucztę Platona. Dialog ten, jak wiadomo, należy do najświetniejszych ze względu na dramatyzm akcji, swobodę i naturalność dyskusji, wieczną aktualność poruszanych problemów; a ujęte one zostały miejscami dowcipnie, miejscami zaś z porywającym patosem. Telewizja jednak ma swoje prawa i wymogi, ugiąć się przed nimi musi nawet Platon. Rzecz winna być możliwie zwarta, a sposób podania taki, aby pozwolił współuczestniczyć myślowo w spektaklu także średnio wykształconemu widzowi. Znowu więc stanął, i to szczególnie ostro, problem parafrazy skróconej. Niezwykłe to zadanie, udostępnić milionom polskich widzów, korzystając z pośrednictwa techniki wieku XX, istotną treść dzieła sprzed dwudziestu czterech stuleci, najszczytniejsze osiągnięcie myśli antycznej.

Praca nad ową wersją telewizyjną była wspaniałym przeżyciem intelektualnym, polegała bowiem na wielokrotnym odczytywaniu utworu i na ciągłym przerabianiu scenopisu, aby stał się on możliwie zwięzły, wyrazisty, pokazowy. Dni, tygodnie i miesiące poświęcone owym próbom zaliczam do najpiękniejszych w moim życiu. Ich treść myślowa była nagrodą sama w sobie — niezależnie od dalszych losów projektowanego spektaklu; nie doszedł on do skutku, jak podejrzewam, z tej prostej przyczyny, że miłość dość ewidentnie omawiana w Uczcie nie jest całkowicie zgodna z naszą tradycyjną obyczajowością.

Uczta emanuje czymś niezwykłym, wywiera silny wpływ na psychikę każdego pilnego czytelnika, co niekiedy objawia się w sposób zdumiewający. Oto przykład:

Wincenty Lutosławski należy do uczonych najbardziej zasłużonych w badaniach nad Platonem, a zwłaszcza nad chronologią jego pism. Jest twórcą tzw. stylometrii; analizuje ona pewne właściwości języka pisarza i zmienność ich w czasie, stosując metody statystyki, co pozwala ustalić, w jakiej kolejności powstawały dialogi, a więc jak rozwijały się koncepcje filozoficzne ich autora. Rezultaty prac Lutosławskiego, oczywiście z czasem udoskonalone, zostały powszechnie zaakceptowane i stanowią dziś podstawę dalszych studiów nad twórczością platońską. Przypomnijmy jeszcze, że Lutosławski nie był z zawodu ani filologiem, ani filozofem, lecz — chemikiem. Jego późniejsze pomysły, bardzo kontrowersyjne, nie powinny przesłaniać rzeczywistych zasług naukowych.

Otóż we wspomnieniach badacza, noszących tytuł Jeden łatwy żywot, znajdujemy takie słowa:

„Przyszło to na mnie w słoneczny dzień wiosenny po południu, gdym będąc sam w pokoju i siedząc przy stoliku pod oknem czytał głośno może po raz setny Biesiadę Platona. Przy słowach Diotimy: Katopsetaj thaumaston ti ten fysin kalon (ujrzy zdumiewające jakieś, co do swej istoty, piękno) i w następnym ustępie, który się kończy słowami: Enthauta tu biu, ejper pu alloti, bioteon to anthropo (w takiej chwili życia, jeśli w ogóle kiedykolwiek, warto jest żyć człowiekowi) — nagle doznałem...”

Mowa tu o sławnej scenie uczty, stanowiącej jej punkt myślowo szczytowy, kiedy to Diotima odsłania Sokratesowi istotę miłości, jej drogę: wznosi się ona w górę jakby stopniami, od piękna jednego ciała do piękna ciał wszystkich, od pięknych ciał do pięknych czynów, od piękna czynów do piękna nauki, a od nauki do piękna samego w sobie. Powiada bowiem kapłanka:

„Kiedy młodego człowieka olśni blask owego skarbu, jakim jest piękno nauki, nie będzie już marnym i małostkowym niewolnikiem uczucia do jednej tylko osoby. Zwróci się ku pełnemu morzu piękna i patrząc na nie będzie tworzył słowa i myśli wspaniałe, zrodzone z nie nasyconego pragnienia mądrości. Stanie się dzięki usilnej pracy nad sobą tak silny i tak wielki, że nagle ujrzy coś cudownego — piękno wiecznie trwające. To, które nie powstaje i nie ginie, nie rośnie i nie doznaje uszczerbku. I nie jest ono z tej strony piękne, a z tamtej szpetne, i nie jest raz piękne, a raz nijakie, ani też w stosunku do tego piękne, a do tamtego brzydkie, ani też piękne dla jednych oczu, dla innych zaś niemiłe. I nie ukaże się ono jako oblicze, ani też jako coś cielesnego, ani jako słowo, ani jako wiedza, ani jako coś bytującego w czymś innym na ziemi lub na niebie. Będzie to piękno samo w sobie, jedno i wieczne, a wszystko, co piękne, w nim uczestniczy. Lecz podczas gdy tamte wtórne piękna powstają i przemijają, to nigdy niczego nie traci i nie ubożeje, żadna też nie zachodzi w nim zmiana.

Jeszcze i to powiedziała Diotima:

Dopiero wtedy warto żyć człowiekowi, gdy patrzy wprost w piękno najwyższe. Jeśli ujrzy je kiedykolwiek, nie będzie porównywał ani do złota, ani do szat wspaniałych, ani do urodziwych ludzi. Dziś, kiedy widzisz ty lub tobie podobni coś ładnego, od razu szalejecie. Gotowiście nie jeść i nie pić, byle tylko być przy kimś, kto was oczarował. Ale cóż byście uczynili, ujrzawszy piękno samo w sobie, czyste i nieskazitelne, nie splamione niczym obcym? Czy sądzisz, że ktoś, komu byłoby dane je widzieć, mógłby jeszcze żyć marnie, bez celu, nie wiadomo po co? Taki ktoś stałby się ulubieńcem bogów i jeśli dostępne to człowiekowi — istotą nieśmiertelną”

Tyle Diotima. Wracając zaś do Lutosławskiego: przeżycie, wywołane tymi słowami, było jego i tylko jego własnością, nawet on sam nie potrafił przekazać w sposób adekwatny, na czym ono polegało. My zaś, nawet nie sięgając w owe wzniosłe rejony mistyki, możemy stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że niewiele da się wskazać dzieł literatury, które by mówiły tak niekoturnowo, tak po prostu, o tego rodzaju doznaniach. Twierdzenie to odnosi się oczywiście do całości uczty, której kompozycja polega na przeplataniu wątków i rozmaitości scen.

Powie jednak ktoś, że i tak to wszystko brzmi zbyt górnolotnie. Platon, owszem, ma swoje dobre miejsce w historii literatury i myśli. Był i będzie przedmiotem zachwytów każdego humanisty. Pewne jego pomysły, zwłaszcza te dotyczące państwa idealnego, odegrały bardzo ważną, choć często niedocenianą, rolę w dziejach społecznych. To wszystko prawda. Lecz Platon - tak mógłby wywodzić nasz oponent — nie ma już nic istotnie ważnego do powiedzenia tym, którzy prawdziwie stanowią o triumfach, o tragediach, wręcz o losie ludzkości XX wieku: reprezentantom nowoczesnego przyrodoznawstwa. I właśnie tu nasz przeciwnik wpadłby w swoje sidła.

"Pozwolę sobie na osobiste wyznanie: w ogóle dopiero z Arystotelesem i Platonem zdarzyło mi się doznanie, że ci ludzie mówią coś, co można zrozumieć. To zaś nieprzypadkowo: są oni przecież wynalazcami pojęć, którymi nadal posługuje się współczesna fizyka, w niej jednak są one obciążone tak długimi i skomplikowanymi dziejami, że zbyt trudno zrozumieć, dlaczego ukształtowano właśnie te pojęcia, a nie jakiekolwiek inne. Kiedy zatem czytałem Platona, udało mi się wyrobić sobie niejakie zrozumienie dla słynnego zdania, które wypowiedział żyjący w naszym stuleciu matematyk i fizyk Whitehead: że cała historia filozofii Zachodu stanowi A few footnotes to Platon (kilka przypisów do Platona). Można by istotnie bronić takiego zdania. Tylko że, niestety, bardzo wiele potrzeba, aby przypisy były trafne, gdyż takie dopisać może jedynie ktoś obznajomiony z późniejszym rozwojem tego dziedzictwa myśli — a zatem z filozofią.

Tak więc było moim udziałem poczucie, że nie jestem w stanie zrozumieć teorii kwantów; i po dziś dzień nie jestem w stanie rozumieć teorii kwantów, jeśli nie rozumiem Platona”.

Słowa te wypowiedział jeden z koryfeuszy współczesnej fizyki, Carl Friedrich Weizsacker, uczeń Bohra i Heisenberga. „Każdy podręcznik fizyki jądrowej zawiera wzór Weizsackera na energię wiązania jąder atomowych, według którego można obliczyć energię wyzwalaną przez rozbicie jądra [...] Na pracy tej z roku 1935 opiera się tzw. model kroplowy jądra atomu [...] Teoria jądra zawdzięcza Weizsackerowi także teoretyczną interpretację izometrii Wypracował Weizsacker kwantowo-teoretyczną metodę obliczania wypromieniowania przy zderzeniach bardzo szybkich elektronów […] Odkrył jeden z dwóch najważniejszych astrofizycznych procesów jądrowych, z których słońce i gwiazdy czerpią energię do swego promieniowania.” To wszystko ze słowa wstępnego, jakim Krzysztof Maurin poprzedził polski przekład książki Weizsackera.

Platon występuje u wielkiego fizyka naszej doby jako pełnoprawny partner w dyskusji; więcej, jako ten, który wyjaśnia oraz wskazuje problemy i drogi do ich rozwiązania. Jest to fakt prawdziwie zdumiewający, wręcz szokujący: aż tyle twórczych impulsów zawdzięcza nowożytny uczony starożytnemu filozofowi! Ze szczególną wyrazistością sprawa ta zarysowuje się w części czwartej książki, gdzie rozważania toczą się wokół Platonowego dialogu Parmenides. Streszczać ich tutaj nie sposób, tym bardziej że trzeba by jednocześnie przytaczać tekst Platona, sam bowiem Weizsacker prosi czytelnika, by miał przed sobą ów dialog.

Autor również stawia sobie pytanie, skąd owa aktualność, bliskość myśli Platona. Odpowiada: „Dwa tysiące lat nie jest to dużo i przyrodoznawca, który nauczył się, że ludzie istnieją już przecież od kilkuset tysięcy, a przyroda od miliardów lat, nie zniecierpliwi się, że postęp w filozofii mierzy się w tysiącleciach, nie w dziesiątkach lat. Przeto nadal będziemy czytać filozofów przeszłości w Filozoficznej Bibliotece”

A czym jest filozofia? „Umiłowaniem mądrości, nie zaś stwierdzeniem jej posiadania. I właśnie postać Sokratesa przypomina nam wszystkim o tym umiłowaniu, które świadome jest, że mądrości nie posiada”

Jest to określenie — przypomnijmy wzięte z ducha i litery wypowiedzi samego Platona. Najszerzej, najpiękniej zaprezentowane one zostały w Uczcie, gdzie Diotima tak poucza Sokratesa o początku i naturze Erosa:

Kiedy rodziła się Afrodyta, bogowie ucztowali. Znalazł się wśród nich także syn Roztropności, zwany Pomysłem. Ale przyszła i Bieda. Chciała coś wyżebrać, jako że przyjęcie było wspaniałe, stanęła więc przy bramie. Otóż Pomysł, upojony nektarem — bo wina wtedy jeszcze nie znano — zaszedł do ogrodu i usnął. Bieda popatrzyła nań i pomyślała sobie, że skoro ona jest taka niezaradna i uboga, dobrze byłoby mieć dziecko właśnie z Pomysłem. Zaraz więc położyła się przy nim — i poczęła Erosa. Jest on towarzyszem i sługą Afrodyty, ponieważ począł się właśnie w dniu jej urodzin, a zarazem miłośnikiem wszystkiego, co piękne, bo i Afrodyta jest piękna, ale znowu jako syn Pomysłu i Biedy ma taki los w udziale:

Jest zawsze ubogi. Daleko mu do Onej delikatności i owego piękna, jakie przypisują mu niektórzy. Przeciwnie, jest: twardy, chropawy, nieobyty, bezdomny. Kładzie się na ziemi bez posłania, sypia pod gołym niebem przy bramach i drogach, bo naturę ma matki, stale cierpi niedostatek. Ale z drugiej strony są w nim pewne cechy po ojcu. A więc wciąż ugania się za tym, co piękne i dobre, jest mężny, zaradny, pomysłowy. Łowca to znakomity, wciąż wymyśla nowe podstępy. Przez całe życie zabiega o mądrość. Wspaniały czarownik, uwodziciel, spryciarz. Ani on śmiertelny, ani też nieśmiertelny. Jednego dnia rozkwita, drugiego obumiera, potem znowu zmartwychwstaje, kiedy trafi dzięki wrodzonej pomysłowości na jakieś źródło ożywcze. Ale rychło traci to, co zdobył. Tak więc Eros nigdy nie jest bez środków, aby jakoś przetrwać, i nigdy też nie jest bogaty.

A co się tyczy mądrości i niewiedzy, to znajduje się też jakby pośrodku między nimi. Żaden z bogów nie filozofuje i nie pragnie stać się mądrym, bo już nim jest. Także żaden człowiek już mądry nie zajmuje się filozofią. Z drugiej strony głupcy również nie filozofują i nie zabiegają o mądrość. Nieszczęście głupoty polega przecież na tym, że ktoś nie będąc ani piękny, ani dobry, ani też rozumny, mniema o sobie samym, że posiada te zalety w stopniu doskonałym. A kto sądzi, że niczego mu nie brak, wcale nie pragnie tego, czego właśnie najbardziej potrzebuje.

Któż więc filozofuje, jeśli nie czynią tego ani mądrzy, ani też głupcy?

Ależ i dziecko widzi, że właśnie ci jakby pośrodku! A do nich zalicza się również Eros. Mądrość to coś bardzo pięknego, Eros zaś jest miłością piękna. Dlatego musi kochać mądrość, a czyniąc to znajduje się pośrodku między mądrymi a głupimi. Także i to jest skutkiem jego pochodzenia, ojciec bowiem był rozumny i zaradny, matka zaś ani mądra, ani zapobiegliwa. Taka jest natura owego bożka Erosa.

A jaki z niego pożytek dla ludzi?

Wszyscy jesteśmy brzemienni pragnieniem tworzenia, zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Albowiem natura śmiertelna pożąda bytu wiecznego, a może go osiągnąć tylko tym sposobem, że wciąż tworzy nowe potomstwo, mające zająć miejsce rodziców. Właśnie dlatego każda istota tak miłuje swe młode i tak się o nie troszczy. Zresztą zastępowanie starego nowym dokonuje się nieustannie w każdym organizmie. Od dzieciństwa aż po schyłek życia zmieniają się nasze kości, krew, włosy, po prostu całe ciało - a mimo to pozostajemy wciąż tą samą osobą, choć drobne cząstki obumierają jedna po drugiej, a inne wstępują w ich miejsce. Nie inaczej ma się rzecz z naszą duszą i z umysłem. Rodzą się w nich stale nowe doznania i uczucia, wypierając dawniejsze, a przecież trwa nieprzerwanie świadomość i jedność osobowa. To prawda, że nie da się utrzymać niezmienności istoty jest to przywilejem tylko bogów — lecz i tak to, co śmiertelne chroni się od całkowitej zagłady. Można by powołać się również na pragnienie sławy, bo wynika ono z wiary, że wieść o czynach jednostki nie umrze, lecz będzie żyła we wciąż się odnawiającej pamięci kolejnych pokoleń. Tym wszystkim rządzi Eros.

A także ową drogą miłości prawdziwej, która wiedzie ku oglądowi piękna samego w sobie, czyli ku temu, co Grecy zwali teorią. Najwyższy zaś stopień owej teorii, tak jak został on przedstawiony w Uczcie, w odmienny zaś sposób w dialogu Parmenides, zdaje się być po prostu doświadczeniem mistycznym. O czym fizyk naszej epoki mówi tak:

„Doświadczenie mistyczne jest co do sposobu ekspresji uwarunkowane kulturowo, a mimo to we wszystkich kulturach jest w zdumiewającym stopniu tożsame. Jego naczelnym pojęciem jest stawanie się jednością, unio mystica. Stawać się jednością — to może najpierw znaczyć, że dwoje stapia się w jedno. Można też to odczytać jako — stawanie się J e d n y m (tak jak stawanie się dorosłym, stawanie się pięknym). Szkoła neoplatońska zrównała J e d n o mistycznego doświadczenia z J e d n y m Platona. W starej tradycji azjatyckiej ćwiczenie w medytacji należy do naturalnych i oczywistych warunków wstępnych myślenia filozoficznego, które na swych wysokich piętrach zajmuje się właśnie interpretowaniem wysokich pięter doświadczenia medytatywnego”.

Należy czytać Platona, aby lepiej rozumieć drogi i problemy najnowszej nauki. Należy studiować osiągnięcia nauki naszego wieku, aby lepiej rozumieć Platona. Aż dotąd i przez tyle rozdziałów towarzyszyli nam Sokrates i Platon, a wraz z nimi pytanie, o ile sprawy, którymi oni żyli, są nam bliskie, o ile zaś uznać by je trzeba za odległe i przebrzmiałe. Innymi słowy: czy tamci

ludzie sprzed wieków mają nam coś naprawdę ważnego do powiedzenia? W moim osobistym odczuciu i przekonaniu odpowiedź jest pozytywna. To dobrzy i mądrzy towarzysze podróży, a słowa ich wydają się często aktualniejsze i głębsze od tych, które słyszymy z ust współczesnych, rzekomych myślicieli.

Powie jednak ktoś:

To filozofowie, a filozofia ma to do siebie, że jest sprawą ponadczasową. Kiedy się patrzy z jej wyżyn, nikną różnice i granice epok, wieków i krajów, a zasadnicze problemy refleksji wydają się zawsze jednakowo żywe i aktualne — ponieważ wciąż tak samo daleko do ich rozwiązania. Owszem, forma wypowiedzi jest zdumiewająco swobodna, powabna, nowoczesna, zjawisko to istotnie wyjątkowe, ale kształt i treść utworów Platona wzajem się przenikają i wspierają. Jak jednak przedstawiałaby się sprawa bliskości, gdybyśmy sięgnęli po dzieło typowo i wyłącznie literackie, najważniejsze i najświętsze dla wszystkich pokoleń Greków, a zarazem najstarożytniejsze? Mowa oczywiście o Iliadzie. Czy naprawdę może ona stanowić i dla nas przedmiot autentycznego zachwytu, przemawiać językiem bliskim, pobudzać?

Kładę więc przed sobą na stole egzemplarz greckiego tekstu Iliady, oprawny w czerwone płótno, tomik cienki i niepozorny, bo wydany na bibułkowym papierze — by mógł czytelnikowi towarzyszyć wszędzie, lecz jeszcze nie otwieram książki...

Zastanawiam się przez chwilę, czy nie najsłuszniej byłoby postąpić wzorem tych, którzy niegdyś tak udanie łączyli zabobonną wiarę w nieprzypadkowość przypadków z nabożną czcią dla słowa poetyckiego. Próbując mianowicie odgadnąć, co przyniesie przyszłość, lub też szukając rady i pociechy, otwierali na chybił trafił księgi Pisma Świętego albo Wergiliusza, najgłębiej przekonani, że pierwsze wyrazy, na które wzrok padnie, dadzą nieomylną odpowiedź. I choć w dobie futurologii naukowej ten sposób odsłaniania przyszłości zdaje się wychodzić z użycia - tak przynajmniej mniemam — to przecież w pewnej dziedzinie trwa, a nawet rozkwita. Jak łatwo odgadnąć, jest źródłem wielu natchnień eseistycznych: zwykłych, choć niekiedy prowokowanych przez przypadek, który podsuwa fragment utworu lub wiersz wyrwany z kontekstu, co z kolei wyzwala łańcuchową reakcję skojarzeń, spostrzeżeń, refleksji. Wbrew pozorom nie jest to wcale sprzeczne z postulatem systematyczności badań naukowych i racjonalności poczynań. Żaden bowiem, nawet najszczęśliwszy przypadek nie uchroni mechanizmu prawdziwie interesujących asocjacji, jeśli uprzednio pilne studia nie zgromadziły w pamięci — i to usłużnej pamięci! — obfitości różnorodnego materiału.

Wypadałoby więc stwierdzić skromnie, że właśnie z tych względów nie ośmielę się ulec pokusie i nie zastosuję sposobu praktykowanego świadomie lub nieświadomie wcale często. Szukając punktu wyjścia dla przedstawienia uwag o dziele Homera, nie odczytam na przypadkowo otwartej stronie kilku wierszy i nie zdam się na łaskę losu mówiąc: niechże sam poeta i jego bogowie wskażą, jaką scenę, postać lub wypowiedź obrać za pierwszy przedmiot rozważań!

Lecz istnieje jeszcze inny powód, wstrzymujący od takiego kroku. Przecież ów chwyt pisarski byłby, gdyby zastosować go z premedytacją, całkowicie obcy duchowi i budowie właśnie tego dzieła, którego objaśnieniu ma służyć! Doprawdy, trzeba dopiero takiej myśli, by w pełni dostrzec fakt prosty, zasadniczy, niby to znany ogólnie, a przecież rzadko rysujący się z należną ostrością czy to czytelnikowi, czy też nawet badaczowi Iliady. Jego istotę można tak ująć:

Epopeja została skonstruowana tak przemyślnie i konsekwentnie, by zarówno w jej planie zasadniczym, jak też w wydarzeniach drobnych i epizodycznych możliwie wyeliminować lub zatrzeć rolę przypadku. Wszystko, co się dzieje w jej ramach, jest spójne, czymś uwarunkowane, przyczynowo uzasadnione. Poeta wyzyskuje różne sposoby, aby określić dokładnie, dlaczego to sprawy potoczyły się właśnie tak, a nie inaczej. Można by nawet rzec, że wprost lubuje się w ukazywaniu motywacji wydarzeń, ma natomiast zdecydowaną awersję do faktów, których pojawienia się nie potrafiłby wyjaśnić. Demonstruje swoją predylekcję do uwydatniania związków przyczynowych już od pierwszych, dosłownie pierwszych wierszy poematu i w całej jego partii wstępnej. Choć pieśń ta jest znana, jak ufam, dobrze i powszechnie, podam jej krótkie, częściowe streszczenie, aby zaznaczyć rolę następstw oraz zazębianie się skutków i przyczyn.

Gniew Achillesa sprawił wiele nieszczęść Achajom, co było spełnieniem woli Zeusa, odkąd rozgorzał spór bohatera z królem Agamemnonem. Lecz dlaczego doszło do sporu? Apollon zesłał pomór na Achajów. Z jakiej przyczyny? Był powolny modłom swego kapłana Chryzesa, ten zaś prosił boga o pomstę, doznał bowiem zniewagi od Agamemnona, pana wszystkich Achajów. Chryzes błagał go, aby zwrócił za okupem córkę, którą otrzymał przy podziale łupów. Lecz król nie chciał oddać dziewczyny i odprawił starca nie szczędząc pogróżek, a ten, idąc z płaczem wzdłuż brzegu szumiącego morza, prosił swego boga o pomoc. Skoro zaś ów pomór, zesłany strzałami Apollina, srożył się długo i wiele ofiar pochłonął, Achilles zwołał zgromadzenie wojowników — a myślą tą natchnęła go bogini Hera, zawsze przyjazna Achajom — i wprost zażądał od króla, aby odesłał ojcu córkę Chryzesa; wróż Kalchas bowiem wyjawił, co jest powodem gniewu boga i pomoru. Zgodził się Agamemnon, choć bardzo niechętnie, wyznając otwarcie i przed wszystkimi, że woli tę dziewczynę od swej ślubnej małżonki Klitajmnestry; domagał się jednak uporczywie, by dano mu inną brankę — jakże bowiem ma spać w pustym łożu sam jeden pośród wszystkich wodzów? Temu żądaniu sprzeciwił się Achilles, bo łupów do podziału już nie było. Król, urażony odmową, zagroził, że w ostateczności zabierze mu jego brankę, Bryzeidę. Rozwścieczony Achilles gotów już był rzucić się na króla z mieczem w ręku, gdyby nie bogini Atena, obu przychylna. Przybyła w ostatniej chwili z nieba i — Achillesowi tylko się objawiwszy — radziła, by miecza nie wyciągał, natomiast słów ostrych nie żałował. Posłuszny więc bogini Achilles poprzysiągł, że do walki przeciw Trojanom nie wyjdzie, nawet gdy wielu Achajów legnie z ręki Hektora. A potem uprosił swoją matkę, morską boginię Tetydę, by skłoniła Zeusa do zsyłania klęsk na Achajów. Co też Tetyda uczyniła, powołując się przed majestatem pana Olimpu na pomoc, jaką niegdyś mu okazała, kiedy powstali przeciw jego władzy bogowie.

I tak rozwija się nieprzerwany łańcuch wzajem zespolonych wydarzeń w tej epicznej opowieści, której treść najistotniejszą można by zamknąć w jednym, i to krótkim, zdaniu:

Gniew Achillesa — a raczej: wszelki gniew i każde zaślepienie — zwraca się w owych ostatecznych i nieuniknionych następstwach przeciw niemu samemu, albowiem kto idzie za głosem

nienawiści, sobie samemu zgubę gotuje.

Odnosi się więc wrażenie, że poecie szczególną satysfakcję sprawia konstruowanie akcji właśnie tak spójnej i misternie splecionej. Pod tym względem Iliada różni się w sposób istotny od Odysei, w której związki przyczynowe traktowane są swobodnie i jest mnóstwo wątków właściwie niczym nie umotywowanych — zgodnie zresztą z duchem opowieści przygodowej — a struktura poematu odbiega daleko od monumentalnej jednolitości rzeczy o gniewie Achillesa. W Iliadzie, powtórzmy to raz jeszcze, wszystko jest logicznie uwarunkowane i uzasadnione, a dotyczy to zarówno sfery ludzkich decyzji, jak też zwykłych, drobnych faktów materialnych. Dla przykładu:

Znając wolę i plan Zeusa domyślamy się, że nie bez powodu, a więc nieprzypadkowo pękł miecz Menelaosa, gdy ten ciął hełm Aleksandra. Domyślał się tego i sam Menelaos, westchnął bowiem spojrzawszy w niebo szerokie:

- Zeusie ojcze, nie ma nad ciebie boga straszliwszego!

Porwał więc Aleksandra za hełm i już go ciągnął siłą ku swoim, gdy nagle pękł rzemień przytrzymujący hełm pod podbródkiem. Poeta zaś wyraźnie wskazuje, kto uratował tym sposobem

Aleksandra: uczyniła to sama Afrodyta (III 360-375).

Lecz właśnie powołując się na ten przykład, mógłby twierdzić ktoś, że w Iliadzie rolę przypadku odgrywa nie dająca się przewidzieć interwencja ze strony bogów. Na zarzut ten odpowiedzieć łatwo: bogowie nie działają dowolnie i kapryśnie, lecz zawsze i bez wyjątku kierując się określonym motywem i pragnąc osiągnąć cel konkretny, sprzyjają bowiem temu lub tamtemu ludowi. Wywołując jakieś wydarzenie, powstrzymując albo zachęcając bohatera, ratując go z opresji, czy też nawet przewrotnie pobudzając go do kroku zgubnego, czynią to z przyczyn najzupełniej zrozumiałych w kategoriach ludzkiego pojmowania.

Są istotami do nas podobnymi, lecz po prostu mają więcej możliwości dla realizowania swych zamierzeń. Jeśli coś się dzieje bez ich wiedzy lub nawet wbrew ich woli, to dlatego, że z tej lub innej przyczyny konkretnej — na przykład zwiedzeni, jak Zeus przez Herę, lub nieobecni — nie zdołali wkroczyć natychmiast i bezpośrednio. A więc i samorzutny, czyli przypadkowy, bieg wydarzeń jest umotywowany!

Nad bogami króluje zaś Przeznaczenie. Jego obraz symboliczny stanowi owa złota waga, na której Zeus kładzie losy Hektora i Achillesa tuż przed ich walką ostateczną. Gdy tylko szala pierwszego opadła w dół, ku Hadesowi, natychmiast opuścił go Apollon, do Achillesa zaś przystąpiła Atena. W mroku więc kryje się Nieuniknione, działając bezwzględnie jako instancja ostateczna i bez żadnej motywacji dostępnej ludzkiemu czy też nawet boskiemu rozumieniu. Otchłań tajemnicy, której nie zgłębi nigdy żaden promień logiki; zbyt nikły on i słaby. A prawdziwa mądrość musi też mieścić w sobie pokorne przyznanie, że myśl nasza nie wyjaśni wszystkiego.

Natomiast, jak się rzekło, poczynania nasze i bogów dokonują się w pełnym świetle, a ich pobudki są zarysowane jasno i wręcz jaskrawo. Po cóż logicznie uzasadniać i godzić tę dwoistość? Przecież aż po dzień dzisiejszy występuje ona często zarówno w naturalnej, codziennej refleksji, jak i w pewnych systemach filozoficznych. Można by również snuć rozważania, że bogowie widocznie byli potrzebni poecie i wszystkim ludziom jego — zresztą nie tylko jego — epoki, aby wyjaśnić, skąd się biorą zdarzenia pozornie przypadkowe. Lub też inaczej: właśnie przypadki zdawały się dowodzić, że istnieją siły wyższe, nimi rządzące. Tego rodzaju myśli z lubością dyskutowano w staromodnych, choć bardzo finezyjnych, traktatach o powstaniu religii i wiary w bogów, nie dotyczą one jednak bezpośrednio pytania, jaka była rola istot nieśmiertelnych w konstrukcji epopei.

Wszystko, co się tu powiedziało o umiłowaniu przez Homera jasnych i konkretnych związków przyczynowych oraz o jego niechęci do wprowadzania zdarzeń niczym nie umotywowanych, nie oznacza, aby poeta nie wiedział i nie rozumiał, że istnieją również irracjonalne pobudki czynów i decyzji — takich, których nagłego wystąpienia nie potrafi wyjaśnić sobie sama osoba działająca. Oto przykład:

Ostateczną, wystarczającą i w pełni zrozumiałą przyczynę sporu pomiędzy Achillesem a Agamemnonem mógłby stanowić prosty fakt, że Chryzeida spodobała się królowi, ten więc, rozgniewany tym, że ją traci, wywołał swymi pogróżkami twardą odpowiedź Achillesa. Lecz motywacja tak naturalna nie zadowala poety. Idzie jeszcze krok dalej, pragnie wytłumaczyć, dlaczego stało się to, co uzasadnienia przecież nie wymaga. I znajduje przyczynę! Podaje ją sam Agamemnon w księdze XIX. Król gorzko żałując sporu wywodzi szeroko:

— Nie jam jednak winien, lecz Zeus i Mojra, i przez mrok idąca Erynia. Oni to rzucili na mój umysł straszliwą ślepotę podczas zgromadzenia w tym dniu, kiedym to zabrał dar Achillesowy. Lecz cóż miałem robić? Bogini sprawiła to wszystko, starsza córka Zeusa, Ate. Ona wszystkich zaślepia i ku zgubie wiedzie. A stopy jej delikatne, bo kroczy nie po ziemi, lecz po głowach ludzi.

I opowiada dalej, w jaki to sposób Ate omamiła samego Zeusa w dniu, w którym miał przyjść na świat syn jego i Alkmeny, Herakles. Ojciec bowiem bogów i ludzi przysiągł uroczyście, że dziecko, które dziś się urodzi, będąc z krwi jego, zapanuje nad wszystkimi. Gdy usłyszała to Hera, wnet sprawiła, że z łona matki wyszedł Eurysteusz, choć był to dopiero siódmy miesiąc ciąży, wstrzymała natomiast poród Alkmenie. Wtedy to Zeus, rozgniewany, własną ręką zrzucił Ate z niebios na ziemię — przysięgając, że nigdy już na Olimp nie będzie miała wstępu. Toteż odtąd bogini tylko ludziom szkodzi (XIX 86—131).

Powód, dla którego Agamemnon mówi to wszystko, jest aż nadto oczywisty: król usiłuje się usprawiedliwić. Skoro sam ojciec bogów i ludzi może ulec zaślepieniu, jakże mieć to za złe śmiertelnikowi? Lecz ów fakt, że w jakimś nieszczęsnym momencie traci się rozeznanie i postępuje nieodpowiedzialnie, ulega natychmiast personifikacji — zgodnie z mentalnością tamtej epoki i regułami poetyckiej wyobraźni (poetyckiej, nie tylko Homerowej). Właśnie w tej scenie i w samym toku wypowiedzi Agamemnona chwytamy rzecz dosłownie in statu nascendi. Obserwujemy, w jaki sposób pewne zjawisko psychiczne staje się dla mówiącego i jego słuchaczy konkretną istotą, osobą, a jej działanie ulega mitologizacji. W żadnym przekładzie polskim nie da się tego oddać bez komentarza uzupełniającego, choć sprawa jest stosunkowo prosta. Wyrazowi, który powyżej przetłumaczono jako „ślepota", w oryginale greckim odpowiada termin ate. Lecz w wierszach następnych występuje on już jako imię bogini, córy Zeusa, Ate.

W epickim obrazie splotów przyczynowych znajduje się również miejsce dla przepowiedni, znaków wieszczych i wróżb, albowiem wszystkie one wpływają na bieg wydarzeń — czy to prawdę mówią, czy też tylko zwodzą, czy zachęcają do czynu, czy też każą od zamiaru odstąpić. Różne są ich rodzaje, przekazują bowiem wolę bogów gromy, meteory, lot ptaków, węże, mary senne, a nawet poszum drzewa. Są też ludzie mający szczególną umiejętność rozumienia owych znaków. Do nich należał Kalchas po stronie Achajów, Helenos zaś u Trojan. Zwrócono wszakże już dawno uwagę na fakt znamienny, że w Iliadzie rola zarówno wszelkich przepowiedni, jak też ich tłumaczy, jest znacznie skromniejsza niż w Odysei. Różnica ta wynika zapewne nie tyle z faktu, iż opowieść o powrocie Odyseusza jest późniejsza, trudno bowiem przypuścić, by w ciągu zaledwie półwiecza za-szły tak uchwytne zmiany w tym aspekcie mentalności społecznej. Chodzi raczej, jak wolno przypuszczać, o odmienność poglądów i umysłowości samych twórców.

Skoro jednak nawet Iliada dopuszcza istnienie znaków, które z woli bogów lub Przeznaczenia doradzają i wieszczą, może by mimo wszystko otworzyć tekst poematu i za omen uznać pierwsze słowa, jakie poda przypadek? Zbyt słabe wszakże byłoby to usprawiedliwienie dla pisarskiego wybiegu, wcale nie w Homerowym duchu! Albowiem znaki wróżebne, choć zręcznie wmontowane w strukturę Iliady, są przecież tylko rodzajem tradycyjnego sztafażu, a niekiedy jedynie poetyckim ornamentem, bez którego opowieść w swym zrębie zasadniczym mogłaby się obejść doskonale. Twórca epopei, o którego racjonalizmie tyle się już powiedziało, wcale nie ukrywa swego sceptycyzmu wobec cudowności. Przypomnę sławną scenę w księdze XII:

Trojanie już się gotowali do przejścia głębokiego rowu przed obozem Achajów, gdy nagle ujrzeli znak zdumiewający: po ich lewicy leciał orzeł, trzymający w szponach ogromnego węża; ten wciąż walczył i niespodziewanie wygiąwszy się do tyłu ukąsił ptaka w pierś pod szyją; orzeł natychmiast wypuścił swą ofiarę, która spadła na ziemię pomiędzy walczących, a sam odleciał skwircząc z bólu żałośnie. Przerażeni Trojanie złą widzieli w tym wróżbę, zaraz też Polidamas wezwał Hektora, by od szturmu odstąpił. Wódz jednak z gniewem odrzucił jego słowa. Powołując się na obietnicę samego Zeusa — lecz bóg go zwodził! — wołał:

— Każesz, abym ptakom był posłuszny o skrzydłach szerokich. Ale nic mnie nie obchodzą one i nie dbam zupełnie, czy lecą na prawo, ku wschodowi i słońcu, czy też na lewo, gdzie ciemność zachodu. My będziemy posłuszni woli Zeusa wielkiego, który wszystkim panuje, bogom i śmiertelnym. Tylko jeden jest ptak wróżący najlepiej: walczyć w obronie ojczyzny! (XII 200—243).

I choć okazało się, że znak rzeczywiście źle wróżył, słowa Hektora zachowują w pełni walor i powagę prawdy. Całym sercem mieli zgadzać się z nimi żołnierze Kościuszki i Dąbrowskiego, powstańcy roku 1831 i 1863, czyli te wszystkie generacje Polaków, które walczyć musiały wbrew znakom wróżebnym, wbrew ostrzeżeniom, wbrew nadziei. A nie jest to wcale przykład sztuczny: pamiętajmy, że wykształcenie klasyczne, a więc i znajomość Homera, były wtedy stosunkowo szersze i głębsze niż obecnie. Tak też odczuwa słowa Hektora każdy dzisiejszy czytelnik epopei, rozumiejąc, że są one zgodne z najszczerszym przekonaniem poety. Jakkolwiek ten, tak lubujący się w ukazywaniu różnorakiej motywacji każdego wydarzenia, mógłby i to znakomicie uzasadnić. Zeus spełnił swą powinność, zsyłając znak ostrzegawczy atakującym, ich jednak wódz nie mógł właściwie pojąć i ocenić znaku, albowiem nadzieją zwycięstwa natchnął go uprzednio sam ojciec bogów i ludzi, a pewności siebie dodały już odniesione sukcesy. Zaślepia więc Hektora, jeśli nie wprost Ate, to w jakiejś mierze pycha, każąc lekceważyć nawet to, co łatwo zrozumieją inni. Musi bowiem dokonać się wielki plan Zeusa: gdy Trojanie wtargną do obozu Achajów i zagrożą ich okrętom, Patroklos uprosi Achillesa, aby użyczył mu swej zbroi i drużyny. Tak wyjdzie Trojanom naprzeciw i zginie z ręki Hektora. Wtedy dopiero Achilles zrozumie skutki swego gniewu, da się przebłagać, wystąpi do walki, położy Hektora trupem pod murami Troi. Przez wiele dni będzie się pastwił nad jego ciałem, lecz wreszcie wyda je Priamowi, raz już nauczony doświadczeniem, że nie wolno posuwać się zbyt daleko w ślepym gniewie i nieprzejednanym uporze.

Prawda to oczywista, a więc banalna, że czym dłużej obcujemy z wielkim dziełem, tym wspanialsze i głębsze wyrywamy w nim złoża piękna. Rezultat rozważań nad Iliadą wydaje się wszakże tym bogatszy i tym bardziej pasjonujący, że jest to zarazem jedyny sposób uchwycenia przynajmniej pewnych cech osobowości poety, o którym skądinąd przecież nic nie wiemy. Możemy stwierdzić śmiało, że prawdziwą i umiłowaną domeną jego twórczości było konstruowanie akcji jako całości zwartej i logicznej, z wyraźnym podkreślaniem związków przyczynowych. Zarazem jednak nie był on żadnym oryginalnym twórcą w zakresie języka, stylistyki i wersyfikacji. Wszystko to przejął w spadu po licznych pokoleniach pieśniarzy, sam będąc jednym z nich. Owi tzw. aojdowie doprowadzili do wirtuozerii sztukę komponowania i recytowania z pamięci nawet bardzo długich poematów, posługując się przy tym już gotowym materiałem formułek, tradycyjnych epitetów i całych wierszy, stereotypowo określających pewne osoby i sytuacje. Jeśli wysiłek poetów późniejszych, antycznych i współczesnych, idzie głównie w tym kierunku, aby dać słowu nowy blask przez niezwykłe jego użycie, zaskakujące zestawienie lub wręcz zderzenie z innymi, to dla aojdów, a więc i dla twórcy Iliady, sprawa ta była uboczna, niemal obojętna. Nie na tym polu upatrywali swe główne zadanie.

W jakiż jednak sposób pokazać najlepiej prawdziwość tego ostatniego twierdzenia? Pomysł dowodu nasuwa się sam, otwierając grecki tekst Iliady w którymkolwiek miejscu, sprawdźmy, jak zbudowane są pierwsze wiersze, na które wzrok nam padnie! Wypadałoby oczywiście powtórzyć taką próbę kilkakrotnie, lecz niech jedna posłuży za ilustrację.

Egzemplarz, który mam przed sobą, ów cienki i niepozorny, otwiera się na stronach księgi VII. Odczytuję trzy wiersze, 354—356, które brzmią w przekładzie dosłownym: „Otóż on tak mówiąc usiadł, a pośród nich powstał boski Aleksander, Heleny mąż pięknowłosej, i odpowiadając mu wyrzekł słowa skrzydlate”.

Owe „słowa skrzydlate” to zwrot występujący w epopei tak często, że wreszcie sam się uskrzydlił i polatuje w poetyckiej retoryce przez stulecia, nie będąc już ani nowością, ani nawet metaforą, bo nie znajduje żadnego odzewu w wyobraźni. To rzeczywiście tylko formułka — a była nią już, jak dowodzi sam sposób użycia, także dla Homera.

„Boski Aleksander”, czyli Parys, oraz „Helena pięknowłosa” to określenia znane doskonale każdemu czytelnikowi, podobnie jak inne tego rodzaju, pojawiające się niemal w każdym wierszu, w toku zaś opowieści powtarzane dziesiątki, niekiedy zaś setki razy: szybkonogi Achilles, szeroko władający Agamemnon, białoramienna Hera, sowiooka Atena, chmurodzierżca Zeus — i wiele, wiele innych tego samego typu. Lecz właśnie te epitety tradycyjne, zwykle traktowane jako nic nie znacząca ornamentyka, stały się punktem wyjścia w nowszych, a prawdziwie przełomowych badaniach nad techniką powstawania i przekazywania utworów poetyckich nie utrwalonych za pomocą pisma (oral poetry).

Badania te, których wyniki Milman Parry opublikował po raz pierwszy w roku 1928, nie od razu zostały docenione i powszechnie przyjęte, dziś jednak uchodzą za punkt zwrotny w dziejach tak zwanej kwestii homeryckiej. Stało się przede wszystkim jasne, że wybór epitetu dokonywał się raczej mechanicznie, był bowiem niejako wypadkową rygorów metrum i konieczności użycia danego przypadku gramatycznego. Odkrywamy więc jedną z tajemnic kunsztu aojdów operowania gotowymi elementami wiersza. Dla przykładu: Aleksander zwany jest najczęściej boskim - dios Aleksandros — po prostu dlatego, że w heksametrze wielozgłoskowe imię dopuszczało przy sobie tylko krótki przymiotnik, i to o szczególnych wartościach iloczasowych.

Wspomnijmy przy sposobności, że imię omawiane występuje już na sławnych tabliczkach mykeńskich, a więc w okresie zbliżonym do czasów wojny trojańskiej, lecz tylko w formie żeńskiej. Zanotowane zostało w piśmie linearnym B, odcyfrowanym dopiero przed ćwierćwieczem, jako a-re-ka-sa-da-ra, co jednak czytano oczywiście Aleksandra.

Zwróćmy wreszcie uwagę na zupełnie zdawałoby się zdawkowy przymiotnik przy imieniu Heleny: pięknowłosa. Otóż w tym wypadku lepsze chyba byłoby tłumaczenie mniej dosłowne: a mianowicie „o włosach pięknie ułożonych”. Znamy przecież dobrze podobizny pań z epoki mykeńskiej, na pałacowych malowidłach ściennych i na wazach.

Te dwa drobne spostrzeżenia muszą tu wystarczyć jako przypomnienie niezwykłego zjawiska, któremu poświęcono już całą bibliotekę uczonych i wnikliwych rozpraw. Oto w Homerowej poezji zawarte są różnorakie echa, odblaski i relikty świata mykeńskiego, choć twórca Iliady żył w pięć wieków po jego zagładzie. Mimo to obraz tamtej kultury utrwalił się i wiernie przechodził z pokolenia na pokolenie właśnie dzięki „formułkowości” poetyckiej języka aojdów. Toteż nadużywane niekiedy porównanie do owych owadów, które znalazły swą zgubę, lecz i nieśmiertelność, zamknięte na wieki w kropli żywicy, co stwardniała w bursztyn, wydaje się w tym wypadku szczególnie prawdziwe i trafne.

Lecz w owym rozpatrywanym przykładzie formułkami są nie tylko pewne zwroty i określenia. Wielokrotnie powtarzają się w epopei również całe dwa wiersze: „Otóż on tak mówiąc usiadł, a spośród nich powstał” oraz: „I odpowiadając mu wyrzekł słowa skrzydlate”. Służyły one przy opisie scen narad i wieców dla zaznaczenia, że wypowiedź danej osoby już zakończona, a także dla wprowadzenia nowej osoby przemawiającej. Były więc niezbędne przy recytowaniu, spełniając tę rolę, jaka później miała przypaść w piśmie cudzysłowom i pauzom; oczywiście w naszym piśmie, Grecy bowiem tych znaków graficznych nie znali i nie stosowali.

Budowanie poematu z gotowych formułek i wierszy odciążało pamięć i uwagę aojdów w sposób znakomity. Lecz pieśniarz miał daną również samą kanwę opowieści. Stanowiły ją losy bohaterów z baśniowej epoki mykeńskiej, sławione przez wielu, a bliskie słuchaczom dzięki wciąż żywej tradycji. Dany był również schemat obyczajowy, bitewny, religijny. Swą oryginalność i pomysłowość poeta mógł okazywać w gruncie rzeczy tylko na jednym polu, a mianowicie samodzielnie łącząc i komponując różne wątki akcji. Mistrzem w owej sztuce był autor Iliady.

Eseista więc lubujący się w antytezach miałby pełne prawo, by rzecz o poetyckiej technice Homera zatytułować: Struktury i formuły. Natomiast historyk literatury rozważał będzie zagadnienie innej dwoistości: oto pierwsze zachowane dzieło naszego kręgu kulturowego, źródło i prapoczątek morza piśmiennictwa europejskiego, jest zarazem punktem szczytowym, a nawet zamknięciem wielkiej twórczości aojdów — twórczości, której tematykę, poziom, wirtuozerię odgadujemy tylko dzięki kunsztowi Iliady.

Dla badacza dziejów kultury istotna okaże się przede wszystkim taka sprzeczność: Homer osadza swych bohaterów w świecie zaginionym przed wiekami, lecz wciąż, bezwiednie lub nawet wbrew woli, dopuszczać musi do głosu epokę sobie współczesną. Można łatwo mnożyć przykłady owych podwójnych obliczy Homerowej poezji. Dotyczy to także jej losów późniejszych. Mamy z jednej strony ogromną epopeję, ukształtowaną w mrocznych wiekach, pomnik ludów, które dawno już wymarły — echo dziejów, które w gruncie rzeczy mogłyby nic nas nie obchodzić, z drugiej zaś chwila refleksji każe stwierdzić, że właśnie ta omszała epopeja staje się w jakiś tajemniczy sposób i wciąż na nowo nie tylko przedmiotem odkrywczych badań, lecz i źródłem świeżych prądów intelektualnych w różnych dziedzinach wiedzy.

Objaśnianie tekstów Homera dało w epoce aleksandryjskiej początek naukom filologicznym. W wieku XVIII studia nad Homerem nasunęły Janowi Baptyście Vico oryginalne koncepcje historiozoficzne, nieco zaś później Fryderykowi Augustowi Wolfowi obrazoburczą myśl o powstaniu Iliady z różnych samoistnych pieśni; a myśl ta mimo małostkowości, dziwactw i wręcz aberracji legionu przyczynkarzy odegrała ogromną rolę w rozwoju metod nowożytnego literaturoznawstwa. W drugiej połowie wieku XIX rozmiłowany w Homerze Henryk Schliemann - pragnąc udowodnić, że poeta osnuł swoją opowieść wokół wydarzeń historycznych — odkrył Troję i Mykeny. Odsłonił w ten sposób nieznaną dotychczas epokę dziejów Hellady i jednocześnie dał potężny impuls badaniom archeologicznym, które tak świetnie rozkwitają obecnie. Prace Milmana Parry sprzed pół wieku, wychodzące od drobiazgowej analizy formuł Homerowych, kazały inaczej spojrzeć na wczesne stadia wszelkiej, nie tylko greckiej, poezji. Zaledwie zaś przed dwudziestu kilku laty odcyfrowanie pisma mykeńskiego sprawiło, że przemówili ludzie opiewanej przez Homera epoki herosów.

Jakie jeszcze odkrycia przyniesie przyszłość? Ilu jeszcze wielkim sprawom, pomysłom i odkryciom da natchnienie ta książka, którą mamy przed sobą? Wypada ją otworzyć, należy wciąż do niej wracać — nie po to jednak, aby badać jej treść i analizować; a w każdym razie nie głównie w tym celu. Najlepiej będzie zwyczajnie cieszyć się ożywczą prostotą prawdziwej poezji.

Mowa była dotychczas w tej książce o wielkiej i największej literaturze, a imiona Platona i Homera przewijały się niemal na każdej stronie. Fakt, że dzieła ich promieniują z taką mocą przez mrok tylu wieków i są wciąż nam bliskie, jest zrozumiały i naturalny. Podobnie jak i to, że przekazują nam one dzięki bogactwu swej treści barwny i niemal pełny obraz minionego świata — zarówno w skali jego problemów wielkich, jak też zwykłych spraw codziennego życia. Rodzi się jednak przekorne pytanie, jak wyglądałaby nasza wiedza o tamtej epoce, gdyby nie zachowały się ani poematy Homera, ani dialogi Platona, ani też pisma Herodota, Tucydydesa, Cycerona, Tacyta, Seneki? Ostatecznie stać się to mogło! Wyobraźmy sobie, że jakaś potworna katastrofa polityczna, czy też kataklizm żywiołów, albo nawet oba te czynniki łącznie, zmiotły niemal doszczętnie cały dorobek myślowy i materialny antyku, pozostawiając tylko jakieś odpryski tamtej kultury i głuche, niesprawdzalne wieści o historii ludów, miast, imperiów. Zamiast arcydzieł mogły dotrzeć do naszych czasów i rąk tylko przypadkowe strzępy piśmiennictwa, i to w postaci książek tego rodzaju, których obecnie nawet nie zalicza się do literatury. Czy bylibyśmy w stanie na podstawie szczątków tak ubogich i nikłych powiedzieć coś więcej o zaginionym świecie, czy potrafilibyśmy odtworzyć przynajmniej w ogólnym zarysie jego społeczność, wierzenia, obyczaje i instytucje?

Myślę, że warto stawiać takie pytania, warto odpowiadać na nie choćby w formie żartobliwej, mają one bowiem wcale poważne znaczenie metodologiczne. Ilustrują z jednej strony przypadkowość i fragmentaryczność naszej wiedzy historycznej, z drugiej zaś możliwość rozszerzenia tejże wiedzy, jeśli tylko zechcemy uważnie przyjrzeć się nawet bardzo niepozornym reliktom dawnych epok.

Pewnego razu — pracowałem właśnie nad książką o senniku Artemidora — zacząłem się zastanawiać, jakby też wyglądała nasza wiedza o starożytności, gdyby z całego jej dorobku pozostał tylko i jedynie tekst tego autora, czyli po prostu sennik. Dla żartu i zabawy zrobiłem wtedy szkic rozprawki, która mimo całej swobody swej formy może przecież skłonić do pewnych refleksji.

Założenie rozprawki jest proste. Nie wiemy nic o starożytności, albowiem barbarzyńcy zdruzgotali tamten świat całkowicie. Kultura Greków i Rzymian zginęła i przepadła doszczętnie we wszystkich swych przejawach. A przecież wiadomo dzięki przekazom pośrednim, że ludy te wykształciły interesujące, różnorodne formy życia społecznego, miały bogatą literaturę i sztukę, w nauce zaś, zwłaszcza w matematyce, dokonały odkryć zdumiewających. Te ogólnikowe twierdzenia, powtarzane we wszelakich encyklopediach i podręcznikach, trudno podbudować było konkretnymi przykładami. Jakże to rozprawiać o poezji greckiej lub rzymskiej, skoro nie zachował się żaden, choćby najskromniejszy utwór? Jeśli wierzyć mętnym informacjom, powstawały wówczas nawet epopeje. Cóż z tego, skoro znamy tylko ich rzekome tytuły! Iliada, Odyseja, Eneida — co kryje się pod tymi pustymi nazwami?

Nagle wieść o niezwykłym odkryciu zelektryzowała przed kilku laty nie tylko świat naukowy, lecz i szerokie kręgi osób raczej mało interesujących się odległą przeszłością. Oto odnaleziono dziwny rękopis, który okazał się ni mniej, ni więcej tylko w całości zachowaną książką grecką, jedynym pełnym i obszernym tekstem jaki dotarł do naszych czasów z owej epoki zatopionej w pomroce wieków! Za pomocą maszyn cyfrowych zdołano odczytać, przetłumaczyć i zinterpretować cudem ocalałe dzieło. Wierzono, iż okaże się ono kroniką, która wreszcie odsłoni dzieje legendarnych Greków i Rzymian oraz pozwoli wyjaśnić, dlaczego tak łatwo ulegli oni najazdowi barbarzyńców. Przypuszczano też, że chodzi o jakiś utwór literacki może o jedną ze wspomnianych epopei? — co umożliwiłoby zweryfikowanie uporczywie powtarzanych opinii, że piśmiennictwo antyczne osiągnęło wysoki poziom artystyczny.

Lecz oto pewnego dnia krótki komunikat poinformował, że odnaleziony rękopis nie jest żadnym traktatem historycznym, żadnym pomnikiem literatury, ale — jak to pięknie sformułowano - ,dziełem treści onejrokrytycznej”, czyli mówiąc po prostu — zwykłym sennikiem. Stało się poniekąd zrozumiałe, dlaczego właśnie ta książka ocalała. Widocznie ostatnie generacje ludzi starożytności, kiedy już zawiodły wszystkie środki ratunku i pokrzepienia, kiedy zagłada była nieunikniona, porzuciły ścieżki myślenia racjonalnego. Górę wzięły najdziwaczniejsze przesądy i pseudoumiejętności. W obliczu ciemności zapadającej nocy jedni lękali się snów koszmarnych, inni szukali pociechy w tych zwidach, które rzekomo wróżą dobrze.

Mimo to grecki tekst onejrokrytyczny zasługuje, wbrew głosom szyderców, na najbaczniejszą uwagę. Właśnie dzięki niemu tamten świat wstaje z martwych. Sny wskrzeszają i przywracają życiu jawę, której są odbiciem — zniekształconym co prawda i przeinaczonym, lecz przecież odbiciem. Dzięki książce wkraczamy w rzeczywistość, która rodziła właśnie takie sny i kazała je rozumieć właśnie tak, a nie inaczej. Freud udowodnił, że analiza marzeń sennych może oddać psychologii i psychiatrii niezwykłe usługi. Chyba z równą słusznością wolno postulować, by onejrokrytyka stała się nauką pomocniczą historii, użyteczną przy rekonstruowaniu mentalności i psychiki każdego społeczeństwa przeszłości, niezastąpioną zaś wtedy, gdy społeczeństwo to przekazało nam tylko jeden swój konterfekt — uwieczniony w rejestrze snów i ich tłumaczeń.

Rozprawka niniejsza stanowi skromną ilustrację tego, co powyżej nazwano metodą rekonstrukcji onejrokrytycznej. Ograniczam Się w niej do kilku przykładów, wybranych raczej dowolnie, chodzi bowiem tylko o wskazanie możliwości badawczych, jakie otwiera właśnie odczytanie tekstu. Cyfra rzymska przy cytatach oznacza księgę dziełka, arabska zaś rozdział.

Podział społeczeństwa antycznego na bogatych i biednych, a zwłaszcza na wolnych i niewolników, był niezwykle wyraźny. I to do tego stopnia, że ten sam sen co innego wróżył człowiekowi zamożnemu, co innego zaś ubogiemu; co innego wolnemu, co innego zaś niewolnikowi. Oto przykłady:

Śnić, że się zostało rozciętym i że się widzi swoje wnętrzności w porządku przyrodzonym i odpowiednio leżące, wróży dobrze bezdzietnemu i ubogiemu. Pierwszy z nich ujrzy własne dzieci, drugi zaś majętność. Bogatemu natomiast lub komuś, kto się ukrywa — taki sen zapowiada coś hańbiącege lub wykrycie [tego, którego ukrywa] (I 44).

Sen, że się ma wiele nóg, dobry dla ubogiego, oznacza bowiem, że będzie miał służbę, bogatemu natomiast grozi choroba, bo wtedy nosić go będą (I 48).

Jeśli mężczyzna śni, że zamienia się w kobietę, dobry to znak dla ubogiego i niewolnika. Pierwszy z nich będzie utrzymywany przez kogoś, bo kobiety się utrzymuje, drugi zaś będzie służył nadal, ale lżej, bo trudy kobiet mniejsze. Zły to jednak sen dla bogatego, a najgorszy dla dostojników; kobiety zazwyczaj w domu siedzą, a więc utraci swój urząd (I 50).

Jeśli we śnie wyda się mężczyźnie lub kobiecie, że jest ze złota lub srebra, to: niewolnik zostanie sprzedany, niewolnika bowiem sprzedaje się za pieniądze; ubogi się wzbogaci, bo srebro lub złoto było wokół niego; bogacz natomiast znajdzie się w zasadzce, wszystko bowiem co cenne nęci rabusiów (I 50).

Ta interpretacja snu poucza zarazem, że w starożytności niewolników sprzedawano, miernikiem zaś wartości było złoto lub srebro. A z tłumaczeń snów innych dowiadujemy się, że wybijano z tych metali oraz z brązu monety różnej wielkości.

Powiadają niektórzy, że źle jest śnić pieniądze i wszelkie monety. Ja natomiast (tak twierdzi autor tekstu) doszedłem do wniosku, że drobne, miedziane pieniążki zapowiadają troski i przykre rozmowy, srebrne natomiast poważne rozmowy w spółce handlowej, a złote jeszcze poważniejsze. Zawsze zaś lepiej śnić, że się ma niewiele monet, dużo bowiem to zarazem dużo trosk i kłopotów, skoro trzeba tym majątkiem gospodarować. Tak samo przedstawia się sprawa skarbów. Kto śni, że znalazł skarb mały — będzie miał trudności, lecz umiarkowane, natomiast skarb bogaty sprowadza smutki i zmartwienia, a niekiedy śmierć nawet, wiadomo bowiem, że nie można odkryć skarbu nie rozkopując ziemi — a właśnie tak się czyni grzebiąc zmarłego (II 5).

A więc życie gospodarcze świata antycznego osiągnęło wysoki stopień rozwoju, handel bowiem oparty był nie na prostej wymianie produktów, lecz na cyrkulacji pieniądza. Ten zaś miał taką wartość, że wypożyczano go, i to na wysoki procent. Dowodzą tego sny o lichwiarzach.

Pewnemu cieśli przyśniło się, że jego sąsiad, również cieśla, zmarł i został wyniesiony z domu. Lichwiarze wkrótce pozbawili człowieka, który śnił, jego warsztatu i musiał opuścić miasto (IV 1)

Sen o śmierci lichwiarza uwolni od trosk i zmartwienia. Sen zaś o córce należy rozumieć tak samo, jak sen o lichwiarzu; córka bowiem wciąż czegoś się domaga, a kiedy już się ją wychowa wśród wielu trosk, odejdzie zabierając posag (III 41).

A więc u Greków i Rzymian dziewczyna wychodząc za mąż otrzymywała posag; ma to duże znaczenie społeczne.

U ludów barbarzyńskich spotyka się często obyczaj kupowania żony, która w ten sposób staje się własnością mężczyzny, czyli niewolnicą. Posag natomiast daje kobiecie pewną niezależność. Nie jest ona zdana na wyłączną łaskę i niełaskę męża, może nawet w pewnych przypadkach odejść, zabierając to, co wniosła. Zupełnie jak u nas do niedawna, podobnie w starożytności śniło się o żonie posażnej.

Sen, że poślubia się dziewicę, dobry dla kogoś, kto żywi nadzieję, że skądś przyjdzie mu wspomożenie, żeniący się bowiem zazwyczaj uzyskują to, co przynosi panna młoda (II 65).

Tarcza i hełm we śnie widziane oznaczają przyszłą żonę. Jeśli przedmioty te wydają się kosztowne, będzie ona bogata i ładna, jeśli zaś mało wartościowe, brzydka i uboga (II 31).

Co prawda żona posażna bywała niekiedy zbyt pewna siebie i wielu zacnych mężów starożytnych płaciło cierpieniami całego życia za to, że skusiła ich „dobra partia”. Sen więc i przed tym ostrzegał:

Kobry i żmije oznaczają pieniądze, bo mają dużo jadu, a także bogate żony — z tej samej przyczyny (II 13).

Obraz przeznaczonej przez los małżonki mógł objawić się starożytnym również w postaci gladiatora. Tak nazywano zbrojnych, którzy dla zabawienia widzów walczyli na śmierć i życie, w zależności zaś od sposobu walki i rodzaju zbroi dawano im rozmaite nazwy — jak wynika to właśnie z tekstu Artemidora. Oto dwa przykłady:

Jeśliby ktoś potykał się z gladiatorem w trackiej zbroi, weźmie żonę bogatą, złą, ambitną. Bogatą, bo taki gladiator osłania się; złą, bo ma on miecz zakrzywiony; ambitną, bo w starciu zwykł atakować.

Jeśliby ktoś stawał przeciw gladiatorowi w rodzaju tak zwanych myrmillonów, w srebrzystej zbroi, otrzyma żonę ładną, bardzo bogatą, wierną, domatorkę, posłuszną. Taki bowiem gladiator zwykł w walce ustępować i osłaniać się, a jego zbroja jest wartościowsza od poprzednio wymienionej (II 32).

Już sam pomysł, by bezpardonową walkę dwóch uzbrojonych przeciwników uznać za obraz małżeństwa, godny jest najwyższej oceny i wystawia jak najlepsze świadectwo Spostrzegawczości oraz dowcipowi starożytnych onejrokrytów. Dodajmy, że obraz to trafny chyba nie tylko w tamtej epoce. Prawda że w dzisiejszych czasach nie odbywają się walki gladiatorów. Można jednak odwrócić sprawę i zapytać: jakiego śnilibyśmy gladiatora, mając właśnie taką żonę?

Sny o gladiatorach musiały być częste, skoro je uwzględniono. Jest to zarazem dowód popularności krwawych igrzysk w epoce antycznej. Choć bowiem — jak to wskazano wyżej — społeczeństwo antyczne osiągnęło znaczny poziom rozwoju w wielu dziedzinach, widocznie jednak nie było ono wolne w swej psychice i obyczajowości od reliktów barbarzyństwa. Jeszcze dobitniej uwydatnia się ów prymitywizm w karach, jakie wówczas stosowano — i jakie się śniły w nocnych koszmarach.

Sen o śmierci na krzyżu dobry dla człowieka ubogiego, ukrzyżowany bowiem jest wyniesiony wysoko i karmi wiele ptactwa. Natomiast dla ludzi bogatych jest zdecydowanie złowieszczy, albowiem skazańców krzyżuje się nago i tracą oni swe ciało. Kawalerowi zapowiada małżeństwo, a to z powodu więzów, którymi przytwierdza się skazańca do krzyża, małżeństwo wszakże będzie niezbyt korzystne. Niewolnik po takim śnie może spodziewać się wyzwolenia, ukrzyżowani bowiem nikomu już nie podlegają.

Ci, co pragną żyć w ojczyźnie; ci, co uprawiają własną ziemię; ci, co obawiają się, że zostaną skądś wyrzuceni — muszą, jeśli śnili śmierć krzyżową, liczyć się z tym, że się ich ruszy z miejsca i nie pozwoli trwać na swoim, krzyż bowiem nie pozwala stąpać po ziemi. Kto śni, że został ukrzyżowany w mieście, otrzyma właśnie tam urząd, i to taki, jakim było miejsce, na którym krzyż stanął (II 53).

Dobry to znak dla ubogiego, jeśli śni, że walczy ze zwierzętami. Będzie mógł żywić wiele osób, a to z tej racji, że kto został rzucony dzikim bestiom, własnym ciałem je karmi. Natomiast człowiek zamożny po takim śnie winien się spodziewać, że dozna krzywdy ze strony ludzi podobnych owym zwierzętom. Wielu też osobom ten sen obwieścił chorobę, bo jak zwierzęta rozszarpują ciało, tak też choroba je niszczy. Niewolnicy mogą spodziewać się wyzwolenia, ale tylko wtedy, jeśli śnili, że spotkała ich śmierć przez rozszarpanie przez dzikie zwierzęta (II 54).

Znajdujemy tu nowe potwierdzenie faktu, że podział klasowy społeczeństw antycznych rysował się bardzo ostro. I trzeba też ze smutkiem rzec, iż wbrew rojeniom niektórych pięknoduchów i poetów nie była to epoka wiośnianej radości życia i niczym nie skrępowanej swobody.

Odrywając się od tych spraw ponurych zapytajmy, jakie były wierzenia starożytnych.

Materiał, jakim służy nasze dziełko w tym zakresie, jest tak obfity, że jego opracowanie mogłoby się stać przedmiotem osobnej rozprawy. Znaczna część księgi II zawiera systematyczny wykład snów, w których pojawiają się bogowie i boginie. Jak więc wynika i z tego rozdziału, i ze wzmianek gęsto rozsianych w księgach innych, starożytni byli politeistami. Zaludnili swój świat całymi zastępami istot boskich i półboskich, które wyobrażali sobie przeważnie w postaci antropomorficznej. Sennik dzieli je na kategorie w zależności od miejsca bytowania lub działania. Są więc bóstwa olimpijskie, niebiańskie, lądowe, morskie, rzeczne, podziemne i te „poza granicami'. Podział ten pozwala zarazem zrozumieć, jaki był starożytny model kosmosu.

Oto bóstwa dwóch pierwszych kategorii. Olimpijscy: Zeus, Hera, Afrodyta, Artemida, Apollon, Ogień Eteryczny, Atena. Niebiańskie: Słońce, Księżyc, a także symbole innych ciał i zjawisk na niebie, a więc gwiazd, chmur, wiatrów, poświaty, łuny, tęczy.

Odpowiednio do porządku w świecie ludzkim istniało też stopniowanie godności i funkcji wśród nieśmiertelnych; to zaś z kolei miało swoje odbicie w snach. I tak:

Możnym mężczyznom i kobietom dobrze wróżą widziani w snach bogowie olimpijscy; średnio zamożnym — niebiańscy; ubogim lądowi; żeglarzom i wszystkim żyjącym z wód i dzięki wodom — morscy i rzeczni; bóstwa podziemne pomyślne dla rolników i dla tych, którzy usiłują się ukrywać. Natomiast bóstwa tego, co „poza granicami”, złe dla wszystkich z wyjątkiem filozofów i wróżbitów, ci bowiem wytężają swój umysł aż poza normalne granice (II 34).

Cóż to za tajemnicze istoty, owe bóstwa wspomniane w ostatnim zdaniu? Sennik wymienia ich kilka. Są to: Kronos, Tytani, Przyroda, Ocean. Zapewne wyobrażano sobie, że ten ostatni opływa wokół ziemie zamieszkane, stanowi więc ich granice. Wynika również z przytoczonego tłumaczenia, że filozofów traktowano wtedy jako odrębną grupę zawodową, bardzo poważną, skoro łączono ich z wróżbitami i wierzono, że przenikliwością swej myśli sięgają poza wszelkie granice zwykłego poznania. Szczególnym opiekunem owych umiejętności był bóg Apollon.

Sen o Apollonie dobry dla uczonych i poetów, dla lekarzy, wieszczów-filozofów, wróży im doskonałość i sławę w ich zawodach, odsłania także to, co ukryte (II 35).

Innym zawodom patronowała Atena:

Sen o niej dobry dla rzemieślnika i pomyślny dla mających się żenić; małżonka będzie poważna i gospodarna. Także dla filozofów, ponieważ bogini ta uważana jest za Rozum, a powiadają, że urodziła się z głowy Zeusa. Wreszcie i dla rolników, bo darem Ateny jest oliwka, i dla wyruszających na wojnę, jako że bogini ta włada również orężem. Natomiast niedobry to sen dla heter i dla żon niewiernych, a także dla dziewcząt wychodzących za mąż, albowiem Atena jest dziewicą (II 35).

Bardzo popularny był bóg Hermes:

Dobrze, jeśli śni się mówcom, zawodnikom, nauczycielom gimnastyki, osobom związanym z handlem i zajmującym się ważeniem; ten bowiem bóg jest wspomożycielem ich wszystkich. Dobry to sen także dla udających się w obce kraje, ponieważ bóg to skrzydlaty. Wszystkim innym Hermes zapowiada niepokoje i zamieszanie, a Chorym śmierć nawet, jako że to on odprowadza dusze do podziemi (II 37).

Wierzyli więc starożytni, że po śmierci fizycznej ciała pozostaje dusza, która bytuje w krainie zwanej Hadesem. Jest to wszakże zaledwie bytowanie, toteż sen, że się zstąpiło do Hadesu, zapowiada:

tym, którym się dobrze powodzi i którzy żyją zgodnie ze swym upodobaniem, bezczynność i stratę, zmarli bowiem w Hadesie są bezczynni, zimni, bez ruchu;

tym, którzy muszą mieć się na baczności lub mają troski i zmartwienia, uwolnienie od strapień, zmarli bowiem w Hadesie są poza wszelkimi smutkami i troskami;

wszystkim zaś innym przeniesienie się w obce kraje lub w ogóle wyrzucenie z miejsca, gdzie się znajdują (II 55).

Owym podziemnym królestwem włada para bóstw, Pluton i Persefona.

Sen o nich dobry dla żyjących w lęku, bóstwa te bowiem panują nad zmarłymi, a ci już niczego się nie lękają. Dobry i dla ubogich, wróżąc bogactwa, ponieważ ich podwładni niczego już nie potrzebują. Dobry też dla tych, co zamierzają kupić ziemię, oraz dla mających rządzić, jako że bóstwa te władają niezliczonym tłumem zmarłych. Dobrze również wróży przed przystąpieniem do wtajemniczeń i czynności tajnych. Ale jeśli bóstwa wydają się czynić coś groźnego lub wprost grożą, wszystko wypadnie inaczej (II 39).

I wreszcie sny o zmarłych, zawsze tak częste, nie były obce starożytnym, a rozumieli je tak:

Widzieć i tylko widzieć we śnie zmarłych, którzy niczego nie czynią lub nie cierpią, co byłoby godne uwagi, oznacza, że sprawy dla śniącego tak się ułożą, jaki był stosunek zmarłych osób do niego za życia. Jeżeli więc byli mili i życzliwi, zapowiadają wszystko dobre, jeśli zaś nie, rzeczy przybiorą obrót przeciwny.

Najgroźniejsi są ci zmarli, którzy zabierają ubranie, pieniądze, żywność, przez to bowiem zapowiadają śmierć osoby śniącej lub kogoś z jej otoczenia. Zmarli dający też źle wróżą, chyba żeby dawali żywność, pieniądze, ubranie (II 57).

Tak więc poznaliśmy różne dziedziny i aspekty świata starożytnego, korzystając z przewodnictwa i materiału jednego tylko dziełka, niewielkiego rozmiarami. Przykłady te, choć wybrane dość przypadkowo, pozwalają chyba na stwierdzenie, że sennik właściwie opracowany pozwoliłby na zrekonstruowanie życia tamtej epoki niemal w pełni. Wynika to w dużej mierze z samej zasady interpretacji snów, jaką autor przyjął w swym dziełku. Zasada owa brzmi:

Objaśniając sen należy wziąć pod uwagę możliwie wszystkie okoliczności, dotyczące aktualnej sytuacji osoby śniącej — poczynając od jej statusu społecznego, zawodowego i majątkowego, zdrowia i miejsca pobytu.

Ta zasada, która wydaje się niemal oczywista i nader sensowna, została w wiekach następnych zupełnie zapomniana. Nie uwzględniają jej przecież ani straganowe senniki zwane egipskimi lub chaldejskimi, sławna zaś psychoanaliza doktora Zygmunta Freuda czyni to tylko w pewnym zakresie i pod szczególnym kątem widzenia. To samo da się powiedzieć o zasadzie drugiej starożytnej onejrokrytyki, którą możną tak sformułować:

Tłumacz snów powinien umotywować, dlaczego dane widzenie rozumie właśnie tak, a nie inaczej. Winien pomysłowo i nieszablonowo podsunąć pod każdy obraz, czyli symbol, znaczenie pozornie zaskakujące, a jednak dobrze dostosowane do wszystkich innych elementów, jakie wchodzą w rachubę przy interpretacji.

Tak więc pół żartem, pół serio usiłowałem pokazać, jak wiele można by powiedzieć o świecie starożytnym, gdyby w spadku po nim pozostał tylko jeden zwarty, skromny tekst pisany, właśnie ów sennik. Łaska losu sprawiła, że wobec bogactwa materiału, jakim mimo wszystko dysponujemy badając antyk, dane sennika stanowią tylko potwierdzenie lub co najwyżej drobne uzupełnienie faktów znanych już skądinąd. Zaraz więc nasuwa się pytanie: czy w równie dobrej sytuacji będą za jakieś dwa tysiące lat historycy, którzy zajmować się będą naszym wiekiem, owym dumnym wiekiem XX, który nam wydaje się tak przełomowy, doniosły, olśniewający, pełen niezwykłych i wiecznotrwałych osiągnięć w każdej dziedzinie? Wystarczy jednak chwila refleksji, by dojść do wniosków zaskakujących.

Przyszły badacz naszych czasów będzie miał do dyspozycji niesłychanie skąpy materiał źródłowy, będzie więc musiał na każdym kroku walczyć z niedostatkiem informacji. Prasa codzienna? Papier zetleje całkowicie za lat kilkadziesiąt, najwyżej za kilka wieków. Podobnie ma się sprawa z książkami. Pozostanie więc tylko to, co z jakichś tam powodów dyktowanych potrzebami i gustami chwili bieżącej, będzie się przedrukowywało, czy też powielało. Będą one też skłaniały do niszczenia materiałów niedogodnych w danym momencie. Kilometry taśm filmowych, miliony zdjęć? Wystarczy spojrzeć, jak wyglądają stare zdjęcia, robione zresztą na świetnym materiale, a także przypomnieć, że na błonie filmowej nieprzerwanie zachodzą procesy chemiczne, prowadzące w ostatecznym rezultacie do zaniku obrazu — jeśli się nie stosuje odpowiednich zabiegów konserwacyjnych. Ale co uzna się za godne konserwacji? Kryteria wyboru w ciągu wieków będą się stale zmieniały, a nieuniknione katastrofy i kataklizmy pochłoną swoje ofiary. Archiwa? Pójdą na makulaturę, może z wyjątkiem dokumentów bardzo dostojnych i oficjalnych, a te w gruncie rzeczy są najmniej interesujące. Budownictwo? Przecież to wszystko, co obecnie się wznosi, przeznaczone jest z założenia i z góry na śmierć techniczną w ciągu najdalej lat kilkudziesięciu! Nasze machiny, owe cuda techniki? Kilkanaście egzemplarzy zapewne zachowa się w muzeach i będzie oglądane z uśmiechem politowania przez tych, co z nudów tam zaglądną, aby konstatować z uśmiechem pobłażania: jakież to zabawnie prymitywne! Malarstwo? Dawni mistrzowie stosowali, jak wiadomo, farby naturalne, lepsze i trwalsze, ale i one płowieją. Cóż więc się stanie z arcydziełami Breughelów naszego wieku? Rzeźby natomiast są tak masywne, że chyba nie wszystkie i nie tak prędko ulegną zniszczeniu. Będą jednak dla potomnych zagadką: co oznaczają, z jakiej epoki pochodzą — neolitu, czy też wieku XX.

Co więc pozostanie po nas? Wstyd pomyśleć. Plastikowe śmieci. Guziki. Taśmy magnetofonowe i zapisane na nich niezbyt melodyjne ryki młodzieżowych piosenkarzy i rzewliwe kwilenia dziewcząt. Nie dla żartu to mówię. Przypuszczam, że będzie właśnie tak albo jeszcze gorzej. Toteż dla przyszłych pokoleń nasza epoka będzie wiekiem i mało znanym, i niesympatycznym.

W podręcznikach i encyklopediach zaliczy się wiek XX oczywiście już do czasów starożytnych, ale w ramach tej „starożytności” Grecja i Rzym będą wciąż błyszczały boskim światłem, podczas gdy program uniwersytecki w roku 4000 zapewne pozostawi tylko kilka minut dla omówienia naszych dumnych osiągnieć. Można nawet przewidzieć, jak wypadnie charakterystyka:

„Był to okres regresu w niemal wszystkich dziedzinach kultury duchowej, mało twórczy i oryginalny przy straszliwej hałaśliwości. Okres ciasnego praktycyzmu i barbarzyńskich dziwactw, a zarazem rabunkowego niszczenia bogactw globu przez prymitywną technikę i samobójcze zatruwanie oraz zaśmiecanie powietrza, wody, gleby. Panowały psychozy zbiorowe i szalały bratobójcze wojny”.

Dobrze, powie ktoś, może jednak zostanie sennik, i ten pomoże odtworzyć lepiej marzenia, nadzieje, lęki i problemy ludzi wieku XX? Owszem, może się zdarzyć, że taka książeczka przetrwa stulecia i tysiąclecia, na pewno jednak nikt nie będzie mądry po jej choćby najwnikliwszym przestudiowaniu, nikt nie zdoła rekonstruować na jej podstawie obrazu i życia społecznego, i mentalności indywidualnej naszego czasu. Oto biorę do ręki typowy sennik, jakich tyle drukowano w naszym kraju w okresie międzywojennym, i jakich mnóstwo wciąż się pojawia w różnych krajach. Otwieram na pierwszej lepszej stronie:

Przepaść — ostrożność nie zawadzi; wpaść — przeszkody; nie móc się wydostać — upadek wielkich planów.

Przepiórka - uprzykrzeni goście; jeść — wybredny smak; słyszeć - spełnienie życzeń.

Albo też:

Mężczyzna — zdrowie i siła; z brodą — gniew; z rogami - wielkie zgryzoty; stary — długie życie; gruby — miłe chwile.

Całość cechuje się prostactwem, schematyzmem, nie ma w niej cienia wdzięku, zabawy, pomysłowości. Jest oczywiste, że w zakresie praktycznej sztuki tłumaczenia snów, tej na co dzień, nastąpiło w porównaniu ze starożytnością zdumiewające cofnięcie się, wyraźny regres. Z drugiej wszakże strony mamy w naszej epoce przeintelektualizowane i nazbyt sztuczne teorie onejrokrytyczne.

Na Artemidora wieku XX wciąż czekamy.

Muszę przyznać uczciwie, że nie widzę wielkiej przyszłości przed powieścią historyczną. W moim przekonaniu ten gatunek literatury już się przeżył i nie będzie się rozwijał. Oczywiście takie powieści wciąż jeszcze będą powstawały, w różnych konwencjach i na różnych poziomach, jednakże prawdziwego odkrycia artystycznego w tej dziedzinie chyba już nikt nie dokona. Powie ktoś: a dzieło Teodora Parnickiego? Jego wczesne rzeczy, jak np. Srebrne orły i Aecjusz, ostatni Rzymianin, zapewne były powieściami historycznymi, choć cechował je szczególny intelektualizm. Utwory jednak późniejsze, w których fakt dziejowy, rzeczywisty, jest tylko punktem wyjścia lub raczej polem startowym do lotu w przestrzeń niczym nie ograniczonej wyobraźni, to już zupełnie odmienny gatunek, który swe powstanie może właśnie Parnickiemu zawdzięcza, z powieścią zaś historyczną nie ma prawie nic wspólnego.

Tak więc, powtarzam, w moim odczuciu jest to rodzaj twórczości niemal martwy, choć wciąż cieszy się znaczną popularnością. Życzę mu serdecznie, aby cieszył się nią jak najdłużej, doceniam bowiem pożyteczną rolę wychowawczą i dydaktyczną, jaką on spełnia, zwłaszcza wśród młodzieży. Choć z drugiej strony wydaje mi się, że nawet najuczeńszy historyk nie bez korzyści przeczyta powieściowe cykle czy to M. Druona (średniowiecze francuskie), czy też C. S. Forestera (Anglia w latach wojen napoleońskich, walki na morzu). Trzeba jednak stwierdzić, że dowolne przemieszanie prawdy z fikcją, tak istotne dla powieści historycznej, jest chwytem na dzisiejsze gusty i upodobania nazbyt łatwym i niemal naiwnym. Jeśli przyjrzeć się dobrze obecnemu ruchowi wydawniczemu, łatwo spostrzec, czego najbardziej poszukuje czytelnik literatury historycznej. Preferujemy takie opracowania, które pisane są jak powieść, lecz powieścią nie są, operują bowiem tylko faktem, konkretem, dokumentami. Żywy język, atrakcyjne ujęcia, wartkość akcji i narracji, a zarazem opieranie się wyłącznie na materiale sprawdzonym — oto cechy, którymi powinna się odznaczać rzecz o historii, powstająca w naszej dobie, jeśli ma znaleźć rzeczywiście szeroki krąg odbiorców. Owszem, i tu można by dopuścić elementy wyobraźni, innego wszakże rodzaju niż w romansie dawnego typu: chodziłoby o rozważania typu eseistycznego, łatwe do oddzielenia od tematyki zasadniczej.

Aby jednak takie książki mogły powstawać, trzeba by zreformować obecny system kształcenia historyków. Jest on anachroniczny — może właśnie dlatego, że pragnie być bardzo współczesny i z jednej strony poświęcony jest głównie problemom dziejów najnowszych, przez co zbliża się do politologii, z drugiej zaś przeładowany najrozmaitszymi przedmiotami z istoty swej niewiele mającymi wspólnego z historią. Natomiast w praktyce zagubiono niemal całkowicie związek z zagadnieniami literatury, sztuki, filozofii. Dominuje niemal bez reszty tematyka polityczna i gospodarcza, sprawy dyplomacji i wojen. Można więc uzyskać stopień magistra filozofii nie wiedząc prawie nic o podstawowych problemach kultury tej epoki, z której pisało się pracę. Ba, w ciągu czterech lat studiów w niepamięć pójdzie nawet to, czego nauczyło się w szkole średniej! Toteż trudno się dziwić, że młody historyk zazwyczaj nie potrafi wyrażać swych myśli poprawną polszczyzną. Jakże więc, nawet gdyby chciał, zdoła pisać czytelne prace? Łatwiej mu zamknąć się w fortecy naukowości — nazbyt często pseudonaukowości - i płodzić systematycznie przyczynki, oczywiście opatrzone odpowiednio rozdętym aparatem erudycyjnym, który imponować może tylko nie wtajemniczonym. Oczywiście nikt nie jest przeciw pracom tak zwanym warsztatowym. Są one konieczne i obowiązkowe dla każdego badacza, od nich zależy postęp nauki, w istocie jednak powinny stanowić tylko szczebel i przygotowanie do rzeczy ambitnych i bardziej czytelnych.

W starożytności, wypada i to przypomnieć, badanie przeszłości nie uchodziło za dyscyplinę naukową w takim sensie, w jakim była nią matematyka, astronomia, czy nawet filologia. Traktowano historię jako gałąź literatury. A więc historyk starożytny wiedział, że ma przedstawić swą opowieść interesująco, jak każdy pisarz, i w odpowiednim stylu, obowiązują go jednak pewne ograniczenia: materiał jest dany, zmyślać i fantazjować nie wolno, zadanie więc polega na tym, aby z gotowego budulca skonstruować całość formalnie jednorodną, o swoistych walorach artystycznych. Obecnie, traktując historię tylko jako naukę, zamknęliśmy przed nią pewne możliwości.

Żadne badanie historyczne i tak nie da wiernej, pełnej fotografii przeszłości. Aparat erudycyjny stwarza złudę i pozór, że tego dokonano, podczas gdy w wielu wypadkach istoty rzeczy nawet nie dotknięto. Można by rzec, że unaukowienie historii to w pewnym sensie pójście po linii najmniejszego oporu. Zubożyliśmy nasze widzenie i rozumienie przeszłości, a zarazem utrudniliśmy przekazywanie wiedzy o niej szerszym kręgom. Pisarstwo historyczne w starożytnym znaczeniu tego słowa kreowało swoisty świat, rzeczywistość jakby wyższego rzędu. Konstrukcja wzniesiona z cegiełek relacji o faktach stanowiła zarazem jako całość własne dzieło pisarza, mówiła dużo o nim samym i o jego epoce. Tak potrafili pisać historycy jeszcze w wieku XIX, wychowani na wzorach klasycznych. Aby ująć poglądowo różnicę między dziełem historycznym typu antycznego a unaukowionym traktatem nowożytnym, można by posłużyć się takim przykładem: Obecnie ilustruje się książki podróżnicze fotografiami, dawniej znano tylko rysunki; lecz fotografie, pozornie tak obiekływne, wierne, dokładne, wydają się w porównaniu z rysunkami, nawet tymi o miernej wartości artystycznej, czymś bardzo płaskim, mało mówiącym, niemal martwym.

Oczywiście, należy to raz jeszcze powtórzyć z całym naciskiem, historyk musi przejść przez szkołę swego rzemiosła, aby wiedzieć, jak się posługiwać narzędziami, gdzie znajdować materiał, jakimi metodami sprawdzać jego wiarygodność. Lecz następnym zadaniem winno być pisarstwo przeznaczone dla szerszego ogółu. Historyk musi tworzyć swój obraz przeszłości po to, aby prezentować go społeczności. Zwykle jednak dzieje się tak, że to, co miało służyć za środek do celu, samo staje się celem. Zjawisko częste w różnych dziedzinach życia. Ktoś oszczędza pieniądze, aby za nie coś nabyć, ale po drodze zapomina o tym celu zupełnie, a posiadanie pieniędzy jest dlań celem wyłącznym.

W tym jednak momencie stajemy wobec pytania jeszcze poważniejszego: po co w ogóle uprawiać historię, a zwłaszcza badać epokę tak odległą, jaką jest starożytność? Otóż są dwa cele.

Pierwszy to intelektualna rozkosz, wynikająca z poznawania sposobów życia, myślenia, odczuwania ludzi rzeczywiście oddzielonych od nas przepaścią czasu, a przecież wciąż wśród nas obecnych dzięki swym czynom i osiągnięciom. Wędrówki w przeszłość barwną i twórczą wzbogacają naszą osobowość, rozwijają zdolność spostrzegania niespodziewanych związków pomiędzy różnymi zjawiskami, czynią nas po prostu większymi. A cel drugi badania przeszłości? Wskazuje się go często. Wiedza o tym, co było, może wpływać na teraźniejszość. Przedstawia korzenie i owoce różnych zjawisk, postaw, pomysłów. Jest więc, krótko mówiąc, magistra vitae, nauczycielką życia. Tak to pojmowali starożytni, myśląc zwłaszcza o sprawach moralności: pokolenia późniejsze winny się wzorować na szlachetnych czynach przodków. Takie twierdzenia nie nazbyt przypadają do smaku obecnej generacji, wydać się jej mogą jakby szkolarskie, a nawet wręcz naiwne. A jednak są one słuszne, piękne, trafne. Przyświecały Plutarchowi przy pisaniu żywotów porównawczych, które z kolei stały się natchnieniem dla wielu jakże wspaniałych, prawdziwie heroicznych żywotów także naszych rodaków!

Skoro zaś wspomniało się już o sprawach narodowych, trzeba powiedzieć i to, że historia jest po prostu pamięcią każdego ludu, a więc podstawowym czynnikiem jego osobowości i trwania. Rzeczy to zupełnie oczywiste, a ktoś mógłby nawet uznać, że to cel główny uprawiania historii. Z punktu widzenia potrzeb każdego narodu — tak, z drugiej jednak strony badanie przeszłości winno mieć charakter działania bezinteresownego i nadrzędnego w stosunku do spraw nawet całych społeczności.

Niekiedy zaś chciałoby się zgodzić z tymi, którzy twierdzą, że praca każdego, kto zajmuje się przeszłością, czy to będzie uczony, czy też powieściopisarz, jest w istocie dramatyczną walką o nadanie jakiegoś sensu temu, co samo w sobie żadnego sensu nie ma i mieć nie może. Jeśli tak, to właśnie w tego rodzaju walce trzeba by widzieć coś bardzo wzniosłego i wręcz porywającego. Cóż to za ogrom nieprzerwanych, heroicznych wysiłków, aby nie tylko odtworzyć bieg minionych wydarzeń, lecz także by wyciągnąć lekcję z owego bezmiaru cierpień, schorzeń, tragedii, zwykle zwanych historią ludzkości! Jest to, być może, trud całkowicie daremny. Koszmarny bezsens nie udzieli nam żadnej odpowiedzi i żadnej lekcji względnie da każdą żądaną odpowiedź, wszelką bowiem wydumaną hipotezę i wszelki pomysł można podeprzeć jakimś przykładem dziejowym. Tak więc, będziemy dalej brnęli w szaleństwach aż ku zagładzie naszego gatunku. Lecz nawet jeśli uznać, że sprawa wyciągnięcia jakichś nauk z historii jest beznadziejna, trud ten musi zostać podjęty. I tym większej chwały godni są ci, co stają do owej pracy — choć nie zawsze sobie uświadamiają, na co się porwali.

Jesteśmy wszyscy wplątani w historię i bez naszej winy straszliwie nią obarczeni. Toteż rodzi się niekiedy pragnienie, aby wreszcie przekreślić ją, odepchnąć precz i odrzucić brzemię przeszłości. Chciałoby się krzyknąć: Trudno, stało się, tego już nie zmienimy i nie odrobimy, ale nie ma sensu tylko wspominać i rozdrapywać rany! Dotyczy to każdego z istniejących narodów. Każdy z nich dźwiga swoją przeszłość, boryka się z nią i szamoce. Zmarli kierują naszymi odczuciami i myślami, a więc i losem. Właśnie dlatego tak wielkim i zbawiennym przeżyciem jest oderwanie się od teraźniejszości — czyli od wszystkiego, co dzieje się od czasów upadku Rzymu, jako że dopiero w tym momencie zaczęły się kształtować wciąż egzystujące nacje europejskie i przeniesienie się w wieki historii prawdziwej, to znaczy starożytnej. Uczy ona, oprócz innych cnót, także pokory. Każe mianowicie się zastanowić, jak to za dwa lub trzy tysiące lat będzie się oceniało nasz wiek XX.

A jakby potoczyły się dzieje, gdyby cesarstwo nie upadło? Pofantazjujmy!

Zbliża się rok 1000. Zaledwie przed kilku laty uroczyście obchodziliśmy millennium — tysiąc lat istnienia cesarstwa, licząc od momentu, w którym Oktawian stał się faktycznym panem wszystkich krajów nad Morzem Śródziemnym po zwycięstwie odniesionym pod Akcjum, gdzie rozgromił flotę Antoniusza i Kleopatry. Dopiero co człowiek postawił nogę na Księżycu, a oto już za kilka lub kilkanaście miesięcy wystrzelimy rakietę, która przerzuci pierwszych ludzi na powierzchnię Marsa. Zbieg tych wszystkich dat i wydarzeń o niesłychanym znaczeniu skłania do refleksji. Każe zastanowić się nad tokiem i sensem dotychczasowej historii, a zwłaszcza nad tym, jaką rolę odegrało w dziejach cesarstwo istniejące nieprzerwanie już dziesięć wieków — mimo wszelkich przemian ustrojowych.

Jego losy były burzliwe. Ileż to razy zdawało się zbliżać do kresu swego istnienia! Upadło, chyliło się ku nieuchronnej ruinie a przecież przebrnęło wszystkie kryzysy, wyszło zwycięsko z każdej burzy i próby. Czemu zawdzięcza swoją odporność, jakie to siły podtrzymują je i wspierają? Myśl nasza cofa się ku tym okresom w przeszłości, kiedy stało ono w obliczu najgroźniejszych niebezpieczeństw. Zadajemy sobie pytanie: co by się stało, jak potoczyłyby się losy ludzkości, gdyby cesarstwo rzeczywiście wtedy zginęło, rozpadło się, przestało istnieć?

Twierdzi się często, że historyk nie powinien zapuszczać się w rejony fantazji pseudonaukowej. Winien zajmować się faktami, opisywać je, porządkować, wiązać przyczynowo, objaśniać. A jakiż to pożytek, powiadają poważni uczeni, ze stwarzania w fantazji sztucznych sytuacji? Po co wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby... Nie ma żadnego sensu rozważanie takich możliwości; gdyby bowiem cokolwiek w dziejach rozwinęło się inaczej, niż wydarzyło się w rzeczywistości, każda ewentualność byłaby równie dopuszczalna!

Wbrew owym poglądom obstaję przy zdaniu, że takie fantazjowanie nie jest tylko igraszką i zabawą intelektualną, lecz ma swój walor, nawet naukowy. Oświetla mianowicie w sposób jaskrawy istotę i przebieg szczególnie krytycznych momentów. Pozwala jaśniej dostrzec, co było w nich sprawą przypadku, a co wynikiem działań i procesów o charakterze stałym lub wręcz nieuniknionym. I wreszcie każe się zastanowić nad konsekwencjami różnych postaw. Tak więc, powłarzam, nie uważam za bezcelowe i bezsensowne wyobrażanie sobie, że cesarstwo rzymskie w którymś tam momencie dziejowym zmarło lub zostało zamordowane i raz na zawsze zniknęło z mapy politycznej świata. Tak się nie stało, lecz stać mogło — i to jakże łatwo! — prawie pięć wieków temu. Był wtedy

Dlaczego właśnie ten rok uważam za szczególnie krytyczny, za punkt w pewnym sensie zwrotny, i to nie tylko w historii jednego państwa? Przypomnę krótko ówczesną sytuację:

W roku 406 germańskie plemiona Swebów i Wandalów, a za nimi inne, przeszły granicę Renu. Spustoszyły znaczne obszary Galii, dotarły do Hiszpanii. Tam osiadły na długo, niszcząc wszystko wokół. W roku 429 Wandalowie zdołali przeprawić się przez cieśninę morską do północnej Afryki i szybko opanowali bogate i żyzne prowincje, od wieków stanowiące podstawę zaopatrzenia w zboże samego Rzymu. Tak więc w ciągu życia zaledwie jednego pokolenia cesarstwo zachodnie postradało faktycznie — choć nie formalnie! — ogromny obszar, wiele krain, od Renu po Pustynne rubieże Libii. Nie dość na tym. Germańska pięść wymierzyła bolesny cios w samo serce imperium. W roku 401 wtargnęli do Italii Wizygoci, grasujący dotychczas na Bałkanach, i już w roku 410 zdobyli głodem stolicę. Dla wszystkich mieszkańców cesarstwa fakt ten był prawdziwym szokiem, choć w rzeczywistości Wizygoci przebywali w murach wiecznego miasta zaledwie dwa dni. Ale jednak Rzym padł! Wielu uważało, że to już koniec świata cywilizowanego, ruina i zagłada wszystkich tych wartości, do których przywykły generacje ludzkości od wieków.

Mało tego. Cesarstwo wschodnie nie było w stanie pomóc Zachodowi, samo bowiem zmagało się z groźnym wrogiem: nad dolnym i środkowym Dunajem siedzieli Hunowie. Lecz ci Zwrócili się wkrótce pod wodzą Attyli również przeciw cesarstwu zachodniemu, tak straszliwie osłabionemu. Wydawało się, że będzie ono stanowiło łatwy łup. Ale w tym wypadku zagrożeni poczuli się także Germanie, którzy osiedli w Galii, zwłaszcza Wizygoci, przybyli tam po spustoszeniu Italii. Tak więc połączone siły Rzymian i Germanów zdołały rozgromić hordy Hunów w morderczej bitwie na Polach Katalaunijskich w roku 451. Wprawdzie Hunowie zagrozili potem samej Italii, byli już za Alpami — lecz zawrócili z przyczyn, które do dziś nie są w pełni wyświetlone. I wreszcie w roku 455 Genzeryk, król Wandalów, pan Afryki Północnej, pojawia się u ujścia Tybru, zdobywa i systematycznie rabuje Rzym.

Kto miał przeciwstawiać się tym wszystkim najazdom, nieszczęściom, ciosom? Cesarze i ich wodzowie nie byli nadludźmi, starali się jednak rzetelnie wypełniać swe obowiązki wobec państwa. Sytuacja stała się szczególnie tragiczna, gdy wiosną roku 455 zginął zamordowany cesarz Walentynian III, ostatni przedstawiciel dynastii, która panowała od lat dziewięćdziesięciu i do której imienia przywykły trzy generacje obywateli. Stała się ona symbolem ciągłości władzy. Odtąd jednak cesarzem może być każdy. Na tronie zasiadają ludzie narzucani przez germańskich wodzów albo będący marionetkami w ręku dworu wschodniego. Przesuwają się szybko jeden za drugim, nic nie znaczą, giną zwykle śmiercią gwałtowną lub odchodzą niesławnie. Wszystko na Zachodzie staje się fikcją: cesarska purpura i władza, nieudolna i pozbawiona mocy wykonawczej administracja, wojskowość opanowana przez obcych, zrujnowana gospodarka. Pozostały tylko pięknie brzmiące tytuły oraz wspaniałe, tradycyjne insygnia — a także złudzenia i nadzieje.

I oto po dwudziestu latach tej żałosnej agonii przychodzi, zdawałoby się, kres tragikomiczny: jesienią roku 475 cesarzem zostaje kilkuletni chłopiec Romulus Augustulus. W rzeczywistości miał rządzić jego ojciec. Ale ten został wkrótce zabity przez germańskiego wodza Odoakra i we wrześniu roku 476 dochodzi do sceny, którą uważam za decydującą dla losów Zachodu i świata.

Można sobie wyobrazić, jak to wyglądało. Groźny wojownik z ręką na głowicy miecza stoi przed małym, zalęknionym chłopaczkiem, przyodzianym w purpurowy płaszczyk. Dziecko przerażonym wzrokiem patrzy na wspaniałą, zbrojną postać Germanina, który długo duma i rozważa. Ma przecież dwie, a może trzy możliwości rozwiązania sprawy. Najprościej byłoby chłopaczka zabić i samemu mianować się cesarzem. To jednak wywoła na pewno oburzenie miejscowej ludności — nikt dotychczas nie odważył się na krok tak śmiały — i wrogość dworu wschodniego. Może więc odebrać dziecku insygnia władzy, przesłać je do Konstantynopola, a rządzić w Italii samodzielnie, pozornie uznając zwierzchność cesarza Wschodu? Ale to bardzo skomplikowane. Czy więc nie będzie najprościej pozostawić Romulusa przy życiu i przy władzy formalnej, a faktycznie kierować wszystkim w jego imieniu? Tak bywało dotychczas, wszyscy uznają to za rzecz normalną, uniknie się wszelkich kłopotów ze Wschodem, i z ewentualnymi pretendentami do tronu, i z miejscową ludnością. Niechże więc żyje i panuje ten ładny chłopaczek, niech trwa sobie dalej cesarstwo rzymskie na zachodzie!

Odoaker machnął ręką lekceważąco. I wszystko pozostało po staremu, cesarstwo zachodnie nie upadło w roku 476, choć doprawdy zależało to tylko i jedynie od jednego gestu.

Germański wódz pozornie miał rację. Romulus niby nic nie znaczył. Nikt się z nim nie liczył, ani wtedy, ani potem. Chłopaczek po prostu żył sobie w pałacach Rawenny lub Rzymu. Dorastał, doszedł lat męskich, zmarł w niezbyt późnej starości. Reprezentował, zasiadał na tronie podczas ceremonii, podpisywał posłusznie, co mu kazano, wygłaszał przemówienia pełne tych samych krągłych, wyświechtanych frazesów. I tak miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Marionetka, żałosny cień władców najpotężniejszego niegdyś imperium świata, postać tragikomiczna, bo nawet będąc dojrzałym mężczyzną postępował niby bezwolne dziecko, któremu każdy krok dyktuje opiekun. Wyglądał na człowieka całkowicie zrezygnowanego lub na chłopaczka, co bawi się przez całe życie. Hodował róże czy też kury, był pośmiewiskiem nawet dla swoich dworzan.

A jednak, śmiem twierdzić, to jedna z najwspanialszych postaci w historii nie tylko cesarstwa, lecz i ludzkości. Jeden z tych opatrznościowych mężów, co patrzą prawdziwie daleko, wybiegając spojrzeniem wiele wieków naprzód przed swoje czasy. Romulus to prawdziwy bohater dla dobra państwa, kultury, Europy. Wziął na siebie rolę najniewdzięczniejszą, bo rolę bezmyślnej lalki i niemal błazna. Ileż to razy musiał marzyć o śmierci od miecza butnych germańskich żołdaków, jak gorąco modlić się musiał, by wybawiła go ona od bezmiaru upokorzeń! A jednak szedł dalej cierniową drogą milczenia, cierpliwości, osamotnienia. Wiedział dobrze, że współcześni nagradzają go tylko pogardą, potomni zaś nawet nie zadadzą sobie trudu, aby ocenić motywy, jakie nim kierowały, i znaczenie dziejowe tego, co osiągnął.

Czego więc chciał Romulus naprawdę, do czego dążył? Zrozumiał, chyba w chwili genialnego olśnienia, że w danej sytuacji ratunkiem dla cesarstwa i wszystkiego, co ono reprezentuje, jest podtrzymywanie fikcji: twór polityczny nadal egzystuje. Tak, zachowanie fikcji i pozoru to ocalenie! Chodzi tylko i jedynie o to, aby przetrwać. W tym celu należy koniecznie przechować choćby tylko symbol nieprzerwanego istnienia, ciągłości, tradycji. Jedynie to się liczy, alternatywą bowiem fikcji w tym momencie jest śmierć,

I Romulus zwyciężył — nie dla siebie, lecz dla nas. Zdołał uchronić pod popiołem pozornego bytu cesarstwa iskrę czegoś prawdziwego i autentycznego. Kiedy spełnił się czas i wicher rozwiał popioły, owa iskra wystarczyła, by wzniecić jasny płomień życia rzeczywistego.

Uważam, że cesarz, który swym cichym bohaterstwem i bezmiarem nigdy nie uznanych cierpień uratował Rzym i Europę, zasługuje bardziej niż ktokolwiek przed nim lub po nim na przydomek Wielkiego.

Mógłby mi jednak ktoś zarzucić, że posługuję się pięknie brzmiącymi słowami i przenośniami, nie wyjaśniam jednak, na czym polegała w praktyce i konkretnie owa wiekopomna zasługa Romulusa. Innymi słowy: dlaczego podtrzymywanie fikcji okazało się w swych skutkach tak błogosławione? Co osiągał marionetkowy cesarz godząc się na swój żywot niemal błazeński, jakie wymierne fakty wynagradzały mu codzienny wstyd i poniżenie?

Odpowiedź znaleźć by można w uczonych dysertacjach, tutaj więc wystarczy, jeśli ujmę rzecz skrótowo i jakby tylko hasłami:

Skoro był cesarz, istniało też — choćby tylko z imienia — jego państwo. Otaczał niby-władcę jakiś dwór, skromny i ubożuchny, ale stanowiący zawsze pewne zgrupowanie tytularnych dostojników i rzeczywistych urzędników różnych stopni. Wokół dworu z kolei skupiała się jego otoczka pisarzy i poetów, doradców i artystów, lekarzy i rzemieślników różnych specjalności. Obowiązywał tradycyjny ceremoniał, ani na moment nie przerwała się ciągłość spraw i nawyków kancelaryjnych oraz całej machiny biurokratycznej. Bywa ona często przedmiotem szyderstw i łatwych kpin, ale przecież i ona należy do niezbędnych elementów każdej państwowości. Dalej: obowiązywało prawo i działały trybunały, wyrokujące w imieniu cesarza, do którego można było w pewnych sytuacjach apelować jako do instancji najwyższej — i uznawali to nawet barbarzyńscy królowie, choć w praktyce aż nazbyt często to ich wola stanowiła o wyniku sprawy, a nie duch ustawy i nie autorytet najwyższego suwerena. Nawet wojsko, choć faktycznie germańskie, zachowało w nazwach formacji i sposobach musztry cień legionowych tradycji. Działały tu i ówdzie szkoły, albowiem wciąż żyło — czy też raczej pokutowało — przekonanie, że wykształcenie zapewni karierę przy dworze, w administracji i w sądownictwie. A nade wszystko pozostała nadzieja, że obecny upadek jest nie śmiercią, lecz tylko przejściowym kryzysem, z którego państwo dźwignie się rychło, gdy tylko władzę obejmą ludzie prawdziwie do niej powołani.

A tymczasem najeźdźcy osiadli na ziemiach rzymskich, wśród ludności stojącej cywilizacyjnie od nich wyżej, stopniowo przyswajali sobie jej obyczaje i język. Początkowa duma zwycięzców i pogarda dla rzekomej zniewieściałości pokonanych ustępowały miejsca podziwowi dla uroków i wygód życia miejskiego, dla osiągnięć budownictwa, rzemiosła, rolnictwa, a nawet dla pewnych subtelności życia duchowego. Powie ktoś, że działoby się tak samo lub podobnie, gdyby nie było nominalnego cesarza w Rzymie i gdyby imperium formalnie już nie istniało. Wtedy jednak proces ów przebiegałby na pewno wolniej i ogarniałby tylko niektóre dziedziny życia społecznego. Sam bowiem pozór władzy cesarskiej i bytu państwowego stanowił niewymierny, a niesłychanie ważny czynnik natury psychicznej: skoro germańscy królowie i wodzowie, faktycznie zupełnie samodzielni, mienili się niby to wykonawcami jego woli, jego sprzymierzeńcami, a nawet przyjaciółmi, nie mogli jednocześnie — oni i ich poddani — odrzucać rzymskiego stylu życia jako czegoś obcego i wrogiego. To niesłychanie sprzyjało procesowi wszechstronnej romanizacji.

Także w kwestiach politycznych najeźdźcy zaczęli myśleć rzymskimi kategoriami. Przychodziło zrozumienie, że wielki organizm państwowy może dawać ogromne korzyści, zwłaszcza gospodarcze, jeśli tylko przestrzega się pewnych podstawowych zasad prawa i partnerstwa, przyjmując w kwestiach spornych decyzje superarbitra. Takim z natury rzeczy był każdorazowo cesarz. Jeszcze rychlej uświadomiono sobie, że obrona cesarstwa przed wrogiem zewnętrznym leży we wspólnym interesie wszystkich jego mieszkańców. Zapowiedzią takiej postawy, i to ćwierć wieku przed Romulusem, była wspomniana bitwa w Galii z Hunami, kiedy to wojownicy wizygoccy i rzymscy legioniści walczyli ramię przy ramieniu. W dwa wieki później mieszkańcy Zachodu równie wspólnym wysiłkiem zbrojnym odparli najazd Arabów u granic Libii. Dzięki temu zwycięstwu kraje Afryki Północnej pozostały rzymskie i łacińskie. A przecież gdyby sprawy potoczyły się inaczej, Arabowie mogliby opanować kwitnące wtedy i obecnie ziemie Kartaginy, Numidii, Mauretanii, a stamtąd przejść łatwo do Hiszpanii i nawet może do Galii, powtarzając, tyle że w odwrotnym kierunku, wędrówkę Wandalów.

Jak wyglądałyby losy świata, jeśliby została przerwana jedność polityczna, językowa i kulturalna krajów w zachodniej części basenu Morza Śródziemnego?

Lecz gdy w wieku VII tak potężnie i raz na zawsze odparto napór Arabów, właściwie nie było już sensu mówić o różnicach etnicznych wśród ludności cesarstwa. Wszyscy mówili i myśleli po łacinie. Drobne różnice dialektyczne nie miały i nie mają wielkiego znaczenia. Każdy z nas rozpozna od razu po wymowie, że ten oto obywatel rodem jest z Brytanii, tamten szczyci się pochodzeniem od Franków, co niegdyś zajmowali sporą część Galii, inny znowu przybył na konferencję z Mauretanii, a tamten z Windobony nad Dunajem. Wszyscy jednak rozumieją się świetnie, choć wzajem żartują ze swych prowincjonalizmów. Nie ma zaś żadnych różnic w łacinie literackiej, naukowej, a także tej, która obowiązuje w radiu, telewizji, kinie. Cóż to za wspaniała rzecz, choć jej wartości nie zawsze sobie uświadamiamy, że jeden język łączy większość mieszkańców Europy! Pewnie, różni się od cycerońskiego, ale przecież jest nadal żywym, normalnym, wspólnym środkiem porozumienia milionów ludzi na wszystkich płaszczyznach ich kontaktów. Wyobraźmy sobie sytuację odmienną: upadło cesarstwo, powstały — a byłoby to nieuniknione — państwa narodowe, z których każde preferowałoby swój język. Cóż by to była za wieża Babel, jak hamująco by to musiało działać na rozwój literatury, nauki, sztuki, a nade wszystko jak by podsycało wzajemne nienawiści!

Lecz zwycięstwo wieku VII przyniosło coś jeszcze innego i chyba znacznie ważniejszego: poczucie nie tylko jedności wszystkich ludów i krain imperium, ale także dumy i wiary we własne siły. Jak to zwykle bywa, poszedł za tym lawinowo wspaniały łańcuch odkryć, również geograficznych, a nade wszystko osiągnięć w zakresie nauki i techniki, literatury i sztuki. Było to sławne Odrodzenie wieku VII. A już w wieku następnym owe zdobycze techniki, wynalazki i nowe sposoby ujarzmiania materii dają początek prawdziwej rewolucji w naszym życiu społecznym i gospodarczym. Olśniewają triumfami, otwierają perspektywy, o których nikt nawet nie marzył, ale też przerażają grozą nieprzeczuwalnych niebezpieczeństw. Ale właśnie na tym polega wielka przygoda losów ludzkości; przygoda, która mogłaby w ogóle nie zaistnieć, lub potoczyłaby się w innym kierunku i tempie gdyby...

Tok dotychczasowych wywodów, to jest przypominanie tego, co stało się naprawdę i w rzeczywistości, odwiódł nas daleko od pytania postawionego na samym początku: jak wyglądałyby dzieje, gdyby imperium zginęło — na przykład w roku 476? Był to istotnie, jak starałem się wykazać, moment nader krytyczny. I to dosłownie moment, wszystko bowiem, a w każdym razie bardzo wiele, zależało od tego, jaką decyzję podejmie wódz Odoaker w stosunku do cesarza-chłopca, Romulusa Augustulusa.

Przeglądałem ostatnio pewną książkę z gatunku tych, które przywykło się obejmować nazwą fantazji naukowej. Akcja jej co prawda rozgrywa się nie podczas wyprawy kosmicznej i nie każe nam walczyć z potwornymi istotami z innych światów, co z reguły wystawia jak najniechlubniejsze świadectwo pomysłowości autorów. Nie, tym razem pozostajemy na naszym kochanym globie, nie grozi nam inwazja z Alfa Centauri, nikt nie dokonuje wynalazków dotychczas nie śnionych. Mamy tu raczej do czynienia z podróżą w przeszłość — taką, jaka mogłaby stać się przeszłością realną, gdyby cesarstwo upadło w roku 476.

Autor na kilkuset stronach bitego druku daje zarys historii świata od roku 476, w którym — tak zakłada — Odoaker wprawdzie zachował chłopaczka przy życiu, ale wszystkie jego insygnia władzy przesłał do Konstantynopola. Odtąd więc nie było na Zachodzie cesarza, nie istniał żaden symbol jedności politycznej, żadne poczucie więzi. W ciężkich bólach zaczęły powstawać państwa narodowe, na kilka wieków zaległa nad kontynentem mgła regresu kulturowego. Skorzystali z tego Arabowie, aby zawładnąć Afryką Północną, a stamtąd przejść do Hiszpanii i zagrozić nawet ziemiom za Pirenejami. Trzeba podziwiać pomysłowość autora, który daje tak szczegółową, a jednocześnie zupełnie fikcyjną, kronikę dziejów Europy, a nawet świata. Roi się tu od dat, faktów, nazwisk; wszystkie oczywiście fikcyjne i zmyślone, rodem tylko z wyobraźni piszącego, ale przecież w swym nagromadzeniu imponujące, a poważny tok wywodów daje im jakieś dziwne znamię rzeczywistości.

Jesteśmy niemal gotowi uwierzyć, że naprawdę powstało państwo Franków i że władały nim kolejno dynastie Merowingów, Karolingów, Kapetyngów i jakie tam jeszcze szły następnie. Śledzimy z przejęciem podboje Karola zwanego Wielkim w końcu wieku VIII i z początkiem IX, podobnie jak w dziesięć wieków później jeszcze dramatyczniejsze wojny, jakie rzekomo prowadził Napoleon Bonaparte (oczywiście jest i pozostanie tajemnicą, dlaczego autor przydaje swym bohaterom właśnie takie, a nie inne imiona).

Mowa w książce o wielkich wstrząsach społecznych, o zasłudze tych, co przechowali wśród ruin iskry nauk i umiejętności dawnego świata, a wreszcie o powolnym kiełkowaniu wartości pozornie już umarłych. Bo i wśród tych ludów, tak skłóconych i rozdartych, przychodzi Odrodzenie, potem rewolucja naukowa i techniczna, a wreszcie zryw wypraw w kosmos. Wszystko to jednak dokonuje się z ogromnym opóźnieniem w stosunku do rzeczywistości, na Księżycu bowiem człowiek staje dopiero w wieku XX! I na tym też kończy się książka — dzieło szaleńca lub wizjonera. Kończy się w gruncie rzeczy akcentem ponurym, owa bowiem ludzkość mimo swych osiągnięć naukowych i technicznych pozostaje politycznie rozdarta.

Muszę przyznać, że ciekaw jestem drugiego tomu, już zapowiedzianego.

Lekcje, czyli nauki. O pierwszej była już mowa poprzednio w różnych związkach:

Grecy pierwsi i przez długie wieki jedyni wykształcili oraz kultywowali myślenie teoretyczne, czyli bezinteresowne poszukiwanie oraz kontemplacyjny ogląd prawdy intelektualnej. Twierdzenia Pitagorasa, Euklidesa, Archimedesa znane są dziś powszechnie. Ale czy równie powszechnie zdajemy sobie sprawę z faktu, że kiedy je formułowano, kiedy przeprowadzano odpowiednie ich dowody, były absolutnie i nikomu na nic niepotrzebne? Ze względu na ich zupełną nieprzydatność praktyczną można je było uznać wówczas za wręcz absurdalne igraszki umysłowe.

Któż mógł przewidzieć przed dwudziestu kilku wiekami, że twierdzenie, które zna dziś każdy uczeń: a2 + b2 = c2 będzie miało kiedyś tak podstawowe znaczenie dla umiejętności technicznych? Stąd nauka, czyli lekcja: należy szanować wszelkie rozważania i badania teoretyczne, nawet w takich dziedzinach i zakresach, które nam wydają się obecnie tylko bezużyteczną, bezpłodną zabawą.

To pierwszy cud i dar Greków dla nas. Drugi to demokracja. A więc odkrycie i zastosowanie w praktyce społecznej faktu, że ludzie muszą i powinni mieć różne poglądy, o których dyskutuje się publicznie i swobodnie, zwycięża zaś zdanie większości.

W dawniejszych czasach używano w Grecji dla określenia ustroju demokratycznego wyrazu isegoria — wolność słowa. To znamienne. Pojawienie się szacunku dla jednostki, przyznanie jej prawa głosu w każdej sprawie wspólnej, jest czymś niewiarygodnie ważnym i zdumiewającym, jeśli spojrzymy na mapę polityczną ówczesnego świata, na której dominowały despocje typu orientalnego, rządzone w myśl zasady: poddany jest niczym, władca wszystkim. Oczywiście Grecy wynieśli pewne zalążki demokracji już z okresów pradawnych. Było przecież typowe dla wszystkich ludów indoeuropejskieh, że członkowie plemienia mogli zabierać głos i wybierać podczas zgromadzeń. Jeśli wierzyć Homerowi, wiece odbywały się nawet w obozie wojskowym pod Troją, kiedy to zwykli wojownicy atakowali, ba, wręcz obrażali i lżyli samego króla Agamemnona. To dziedzictwo odległych epok w Grecji umocniło się i rozwinęło, albowiem państewka były miniaturowe, ich zaś rywalizacja wzmagała poczucie wspólnoty obywatelskiej. Zbawienną rolę odegrało też morze; żegluga sprzyja indywidualnym swobodom, wyrabia poczucie niezależności i godności osobistej.

Natomiast monarchia perska była dla Greków w ich doświadczeniu historycznym główną przedstawicielką despotyzmu. Jak wiadomo, w VI wieku przed Chrystusem greckie miasta w Azji Mniejszej dostały się pod panowanie króla królów. Ten jednak nie rządził nimi bezpośrednio, nie osadził tam swoich satrapów. Każdemu miastu narzucono tyrana, z pochodzenia Greka. Służył on Persom arcylojalnie, im bowiem zawdzięczał władzę, a był zarazem znienawidzony przez swych rodaków. Toteż kiedy w roku 500 wybuchło powstanie, rozpoczęło się od wypędzenia tyranów. Powody powstania były głównie natury politycznej, pod względem bowiem gospodarczym Grekom w ramach ogromnej monarchii powodziło się znakomicie.

Niektórzy badacze kładą duży nacisk na rolę czynników klimatycznych w kształtowaniu się form ustrojowych epok dawniejszych. Tam, gdzie uprawa roli była zależna od sztucznego nawadniania, od budowy kanałów i zbiorników, a więc od wysiłku zbiorowego, powstawała stosunkowo rychło silna organizacja państwowa, władza despotyczna. O wszystkim decydowała wola władcy, albowiem on daje lub zamyka wodę, jego są zbiory i spichlerze. Natomiast w strefach, gdzie padają deszcze, rolnik był zależny tylko od chmur i wichrów. To są fakty oczywiste i niemal banalne twierdzenia, lecz historycznie istotne. Oto państwa despotyczne z natury rzeczy wytwarzają silne systemy wojskowe, znacznie potężniejsze od tych, jakimi dysponują państwa wyrosłe w strefie indywidualizmu gospodarczego i politycznego. Ale i te z kolei muszą, aby bronic się przed despocjami, budować coraz bardziej zwarte struktury militarne oraz ograniczać swobody. Tak więc zjawisko despocji staje się czymś w rodzaju raka, który wypuszcza swoje macki coraz głębiej i dalej, nawet na te tereny, gdzie pierwotnie nie istniały przyrodzone, sprzyjające mu warunki. Krótko mówiąc: aby skutecznie walczyć z despotą, trzeba wytworzyć własną despocję — przynajmniej w pewnym zakresie. To wszystko się nawarstwia i wzajem warunkuje, jest typowym przykładem tego, co przywykło się nawarstwiać samosprzężeniem zwrotnym.

Historia świata greckiego, który wytworzył tyle form ustrojowych i przeżył tyle dramatów zarówno w walkach Wewnętrznych, jak i w zetknięciach z różnymi czynnikami zewnętrznymi, daje pod tym względem wiele nauk, wiele lekcji.

Mowa była dotychczas tylko o Hellenach. A Rzymianie, ich państwo i kultura? W czym może być dla nas pomocne studium ich dziejów?

Było to pierwotnie społeczeństwo chłopskie, z wszystkimi zaletami i wadami tej warstwy. A więc cechowało je przywiązanie do ziemi, konserwatyzm, patriarchalność, surowość i prostota obyczajów — ale też małostkowość, nieufność wobec obcych, ciasny praktycyzm, skłonność do pieniactwa. Kto wie, czy właśnie ta ostatnia cecha nie odegrała pewnej pozytywnej roli w rozwoju rzymskiego prawodawstwa. Skodyfikowano je w połowie V wieku przed Chrystusem, zresztą nie bez podniet i wpływów greckich.

Były to sławne ustawy XII tablic. Ustawy oczywiście jeszcze prymitywne, nieskładne, dotyczące rozmaitych dziedzin życia, ale żadnej z nich nie regulujące w pełni. Formalnie biorąc pełna kodyfikacja prawa rzymskiego nastąpiła dopiero w tysiąc lat później, za panowania Justyniana, kiedy cesarstwo zachodnie już nie istniało od ponad pół wieku. Nasuwa się oczywiście pytanie, jak to być mogło, jak to się działo, że przez dziesięć stuleci ogromne państwo i wysoko rozwinięte społeczeństwo rządziło się stosunkowo prymitywnym zbiorem ustaw. Dziwić to musi zwłaszcza nas, przywykłych do tego, że niemal co roku pojawia się jakiś nowy kodeks. Odpowiedź jest taka: W Rzymie, jak w każdym normalnym państwie, również trzeba było ustawicznie rozbudowywać i doskonalić prawo i wymiar sprawiedliwości, dostosowując je do nowych wymogów życia. Osiągano to jednak nie przez mnożenie aktów ustawodawczych, co zawsze doprowadza do pewnej inflacji, ale zarazem dewaluacji norm, do chaosu i w rezultacie do swoistego bezprawia, w dżungli bowiem wszelakich ustaw i zarządzeń gubią się zarówno sędziowie, jak i strony. Rzymianie obrali drogę odmienną: twórczej, pogłębionej interpretacji ustaw już istniejących, niedoskonałych i niepełnych, ale zawsze stanowiących pewien punkt wyjścia i wskazówkę postępowania. W taki to sposób rozwijała się rzymska myśl prawnicza, sławna iuris prudentia. Jedną z jej cech podstawowych można tak określić: należy wydobyć maksimum treści z każdego słowa ustawy, trzeba pojąć jej intencję i ducha, podporządkowując normie ogólnej przypadek szczególny.

Wymowa i pożytek tej lekcji są chyba oczywiste.

Rzymska praworządność jest czymś budzącym prawdziwy szacunek. Oto przykład prosty i dobrze znany, choć zwykle nie patrzy się nań pod tym kątem widzenia. Apostoł Paweł, pojmany przez rzymską straż na dziedzińcu jerozolimskiej świątyni, gdzie wszczęło się zamieszanie, woła w pewnym momencie: Civis Romanus sum — jestem obywatelem rzymskim! Efekt natychmiastowy. Od tej chwili chroni go prawo. Potem apeluje do cesarza. Namiestnik mimo różnych sprzeciwów i nacisków uznaje, że należy wyprawić go do stolicy. A przecież wszystko to działo się na dalekiej prowincji. Można było rozprawić się z Pawłem krótko i brutalnie, w Rzymie zaś nikt by się o tym nie dowiedział. Istniały w wiekach znacznie późniejszych państwa, w których władze lokalne wcale by się nie przejmowały wołaniami i apelacjami uwięzionych.

Równie pouczająca pod tym względem jest korespondencja Pliniusza Młodszego, namiestnika prowincji Bitynii w Azji Mniejszej, z cesarzem Trajanem. Ta, w której znajduje się sławny list Pliniusza w sprawie chrześcijan i krótka odpowiedź władcy zakazująca przyjmowania oskarżeń anonimowych, „albowiem nie jest to godne naszego wieku”. Ktoś skomentował te słowa złośliwie: To zrozumiałe, że cesarstwo rzymskie musiało upaść, jakaż bowiem władza utrzyma się lekceważąc anonimy? Wypowiedź ta Wystawia złe świadectwo późniejszym doświadczeniom historycznym ludzkości, jeśli zaś chodzi o Rzym, nie jest w pełni trafna: nie wszyscy następcy Trajana traktowali oskarżenia anonimowe tak pogardliwie. Ale może dlatego właśnie - powie ktoś cynicznie - utrzymało się ono na Zachodzie jeszcze przez ponad trzy wieki, na Wschodzie zaś znacznie dłużej?

Trwałość, długowieczność imperium jest fenomenem tym bardziej zadziwiającym, że obejmowało ono tak ogromne Obszary i tyle ludów odmiennej przeszłości i o wielce zróżnicowanym dziedzictwie kulturowym. Wyliczmy państwa, które dziś istnieją na ziemiach starożytnego cesarstwa! Wielka Brytania, Francja, kraje Beneluksu, Niemcy Zachodnie, Szwajcaria, Hiszpania, Portugalia, Italia, Austria, Węgry, Rumunia, Jugosławia, Bułgaria, Albania, Grecja, Turcja, Irak, Syria, Liban, Izrael, Jordania, Egipt, Libia, Tunezja, Algieria. Mimo bardzo prymitywnych środków łączności, rządzono jednak tak rozległymi terytoriami przez kilka wieków w sposób sprawny, zapewniając milionom ludzi pokój, stabilizację i poczucie bezpieczeństwa. Utrzymywano porządek za pomocą sił nikłych, niemal żadnych. Prowincje Galii, dzisiejszej Francji, liczyły wówczas co najmniej sześć milionów mieszkańców, ale jej straż wewnętrzną stanowiło tysiąc dwustu zbrojnych, stacjonujących w Lyonie. Legiony stały oczywiście u granic, miały ich bronić przed wrogiem zewnętrznym. Czym wyjaśnić ów stan rzeczy i jaka może płynąć zeń nauka dla ludzi i państw wieku XX?

W moim przekonaniu bardzo istotną rolę odgrywał czynnik psychiczny. Przez wiele pokoleń ludziom w różnych krainach było po prostu dobrze. Panował pokój, działało prawo, a to naprawdę ważne, jeśli szerokie rzesze wierzą, że prawo rzeczywiście obowiązuje wszystkich i każdego. Większości mieszkańców imperium materialnie powodziło się nieźle. Ostatecznie nawet niewolnik mógł żywić nadzieję, że po jakimś czasie zasłuży sobie na wyzwolenie. Stabilizacja, spokojny rytm życia, upowszechnienie podstawowych zdobyczy kultury duchowej i materialnej, to wszystko wytwarzało swoisty klimat aprobaty istniejącego stanu rzeczy.

To jeden czynnik. Drugi to sprawa organizacji, czyli sposobów i form zarządzania. Istnieje pogląd, że Imperium Romanum stanowiło w pewnym sensie jakby federację kilku tysięcy miast. Samorząd municypalny był bardzo rozbudowany. Bez jego pomocy Rzymianie rządzić by nie potrafili, stąd też ich ogromny wysiłek urbanizacyjny. Miasta zajmowały się przede wszystkim sprawami lokalnymi. Kwitło w nich swoiste życie polityczne, przynajmniej w tym znaczeniu, że rozmaite osobistości i ugrupowania walczyły o obsadzanie oraz miejsce w radzie miejskiej. Samorząd interesował się tym wszystkim, co było ważne bezpośrednio dla mieszkańców, nadzór zaś nad miastami danego obszaru sprawował namiestnik prowincji. Cesarz zajmował się wojskiem, polityką zagraniczną, ogólnymi problemami gospodarczymi, rozstrzyganiem szczególnie skomplikowanych kwestii prawnych. Czynił to oczywiście przy pomocy swej rady, zwanej consilium principis. W sumie był to w ówczesnych warunkach system zapewniający wręcz idealną równowagę pomiędzy koniecznością centralizacji a dążeniami mniejszych ośrodków do decentralizacji.

Rzecz to godna uwagi, że struktura trwała prawie niezależnie od zakłóceń w samym ośrodku władzy; zakłóceń, których przyczyną były zarówno intrygi dworskie i napięcia pomiędzy senatem a imperatorem, jak też niekiedy nieodpowiedzialność pewnych cesarzy. Pamiętajmy jednak, że ofiarą nawet najbardziej zbrodniczych czy też szalonych władców padały stosunkowo nieliczne osoby spośród dostojników. Mieszkańców prowincji, a nawet samej stolicy, niewiele to obchodziło. Ich sympatie były z reguły po stronie takiego pana, który dawał chleb, igrzyska, lubił się bawić. Stąd na przykład popularność Nerona, który w naszych wyobrażeniach pozostał jako typ krwawego, okrutnego tyrana. A przecież w gruncie rzeczy także to, że prześladował on wielu przedstawicieli arystokracji, zjednywało mu dużo przychylności wśród ludu.

Ostatnio poruszona sprawa może stanowić kolejną, a nader pouczającą lekcję z zakresu historii nie tylko starożytnej. Chodzi o rolę literatury, a zwłaszcza literatury historycznej w kształtowaniu naszego obrazu przeszłości. Potęga pisarstwa w tej dziedzinie jest czymś, co budzić musi podziw, ale i pewien lęk zarazem. Jakże bowiem trudno wyzwolić się od uroku słów wielkiego mistrza, jak trudno poddać rewizji to, co wydaje się prawdą oczywistą i wręcz realną, skoro zostało przedstawione tak sugestywnie!

By pozostać przy starożytności i przy tym jej okresie, o którym dopiero co była mowa: kto z nas uświadamia sobie w pełni, że patrzymy na wiek I cesarstwa wciąż oczyma Tacyta? A przecież wiadomo już od dawna, zostało to wykazane szczegółowo w uczonych studiach, że historyk ten deformował rzeczywistość, choć oświadcza programowo: Nie będzie mną powodowała ani niechęć, ani przychylność! Lecz Tacyt, senator, wielbiciel dawnej republiki, szczerze nienawidził wszystkich kolejnych cesarzy. Oceniał ich z punktu widzenia arystokraty rzymskiego, a więc bardzo jednostronnie. Wyolbrzymiał wady i występki, pomijał milczeniem wielkie problemy społeczne i polityczne, zwłaszcza te, które dotyczyły prowincji. Był jednak pisarzem genialnym, toteż jego dzieło, jego oceny i charakterystyki stały się integralną częścią europejskiej kultury i nadal wywierają swój wpływ nawet na tych, którzy nigdy o Tacycie nie słyszeli, karmią jednak swoje wyobrażenia o rzymskim cesarstwie powieściami i malowidłami przetwarzającymi Tacytowe wątki. A na nieszczęście — dla cesarzy I wieku — uzupełnia i ubarwia wywody historyka Swetoniusz, skrzętnie zbierający wszelkie pikantne anegdoty i skandale dworskie.

Tę lekcję winno się dedykować wszystkim ludziom władzy. Niechże pamiętają, że w ostatecznym rozrachunku pamięć o nich zależeć będzie nie tylko i nie tyle od tego, co zdołają dokonać w polityce i gospodarce, lecz od tego, jak ich przedstawią pisarze-historycy.

Gdyby zaś ktoś zapytał, jaką to najprostszą i najważniejszą naukę może zaczerpnąć ze studium świata starożytnego zwykły, szary śmiertelnik, wskazać by chyba należało tę wielką myśl, wciąż i w różny sposób, w rozmaitych wariantach powtarzaną w dziełach antycznych: człowiekowi w gruncie rzeczy niewiele potrzeba, by zapewnić sobie znośny byt materialny, szczęście zaś prawdziwe polega na poczuciu swobody; tę zaś może zdobyć każdy, ograniczając swoje Wymogi życiowe, rozbudowując zaś świat doznań intelektualnych.

Tego nauczali Sokrates, Diogenes, Zenon, Epikur, Epiktet, Seneka, Marek Aureliusz.

Rozpocząłem tę książkę od wspomnienia o moim pierwszym nauczycielu łaciny i od pytania, które mi postawił na pierwszej lekcji tego przedmiotu: po co uczymy się języka Rzymian? I wtedy, i w latach późniejszych, i w książce niniejszej starałem się dać odpowiedź na to pytanie. Tak samo, jak i na szersze pytanie: czym jest dla nas świat starożytny? Toteż w dalszych rozdziałach, wychodząc od rozważań o humanistyce, pragnąłem pokazać na konkretnych przykładach, jak żywa jest obecność antyku w różnych dziedzinach naszej codzienności, a więc nie tylko w górnych rejonach literatury i sztuki, o których myśli się zawsze, gdy mowa o dziedzictwie klasycznym. Rozpatrując sprawy kalendarza doszliśmy, drogą rozmaitych skojarzeń, do Aten wieku V, do Sokratesa, jego życia i nauk. On i jego uczeń Platon zajmują tu dużo miejsca, a także przypomnienie pewnych problemów ówczesnej historii Grecji, są to bowiem postaci i sprawy wciąż aktualne. Oddamy jeszcze raz głos Weizsackerowi: „Kiedy toczy się dziś dyskusja polityczna, nie pada w niej niemal ani jedno słowo, które by nie pochodziło z Grecji i nie było już w greckiej filozofii do tego użyte”. A tenże fizyk mówi dalej o zadaniach filozofii: „Jest to staranie tak trudne, że nie powinno nas dziwić, iż poziom, na którym staje się możliwe, bywa w dziejach ludzkości osiągany tylko od czasu do czasu, a potem znów spadamy niżej. Chodzi więc również o sprawę poziomu. Po prostu nie każde tysiąclecie ma swego Platona i swego Sokratesa”. Oczywiście nie tylko filozofia Hellenów żyje do dziś i jest elementem współczesnej kultury: to samo można powiedzieć z jednej strony o greckiej poezji — stąd rozdział o Iliadzie — z drugiej zaś o wciąż tak mało znanej i jakby nie docenianej dziedzinie tłumaczenia snów — i stąd znowu krótkie omówienie sennika Artemidora jako ważnego źródła wiedzy o antyku, a zarazem czynnika kształtowania się nowożytnej onejrokrytyki. Te dwa bardzo różne przykłady, epikę i onejrokrytykę, wybrano tu oczywiście dla zilustrowania, jak bogate są formy i treści starożytnego dziedzictwa.

Rozdziały dalsze dotyczą całkowicie lub częściowo problemów związanych z dziejami Rzymu, a zwłaszcza cesarstwa, jako tworu, który przez wieki jednoczył wszystkie kraje nad Morzem Śródziemnym i większość ziem Europy, wywarł więc niezatarte piętno na historii i kulturze całego kontynentu oraz tych jego ludów, które nigdy nie żyły w granicach imperium. Ogromna rola Rzymian, organizacyjna i cywilizująca, jest również częścią odpowiedzi na pytanie, dlaczego winniśmy uczyć się łaciny. Byłby to więc powrót do kwestii postawionej na samym początku książki.

Natomiast nigdzie dotąd nie padło pytanie, czy należy się uczyć języka starożytnych Hellenów. Nie padło, ponieważ i mnie nikt nigdy o to nie pytał. W czasach gdy chodziłem do gimnazjum, greki już nie uczono, trzeba więc było znajomość jej zdobywać własnym wysiłkiem, albo też dopiero w trakcie studiów uniwersyteckich. Tak samo w gruncie rzeczy sprawa ta przedstawia się obecnie. Zachodzi tylko ta różnica, że filologów klasycznych w porównaniu z okresem przedwojennym i bezpośrednio powojennym jest znikoma garstka, a więc krąg grecystów stopniał do gromadki chyba kilkuset osób. W kraju, który już wkrótce ma przekroczyć barierę czterdziestu milionów mieszkańców!

Co nam daje znajomość greki? Choć formalnie i systematycznie ta kwestia nie była dotychczas tu rozpatrywana, w istocie część odpowiedzi, i to część najważniejsza, została udzielona, zwłaszcza

w rozdziale poświęconym Platonowi i jego czytelnikom. W moim odczuciu największe znaczenie ma to: kto zna grekę, może swobodnie i bezpośrednio obcować z najbardziej oryginalnymi tworami literatury i myśli europejskiej; i to tymi tworami, które stanowią rzeczywistą, wciąż aktualną podstawę naszej wspólnoty kulturowej. Lista owych dzieł mogłaby być bardzo długa, wymieńmy jednak przynajmniej najważniejsze jej pozycje. A więc epopeje Homera i wiersze liryków. Tragedie Sofoklesa i Eurypidesa. Historie Herodota, Tukidydesa, Ksenofonta. Mowy Demostenesa. Dialogi Platona, eseje Plutarcha i Lukiana. A nade wszystko małą książeczkę, do której winno się wracać stale, i to bez względu na swe przekonania, ma ona bowiem zasadnicze znaczenie dla zrozumienia dziejów i kultury Europy w ciągu dwudziestu wieków nowej ery.

Jaka korzyść z Ewangelii czytanej po grecku? Poeta, który postawił to pytanie, odpowiada:

Przystoi, abyśmy prowadzili

Palcem wzdłuż liter trwalszych niż kute w kamieniu,

Jak też, abyśmy z wolna wymawiając głoski

Poznali prawdziwe dostojeństwo mowy.

Trafność tej wypowiedzi staje się szczególnie wyczuwalna, gdy mamy przed sobą starodruk Ewangelii. Krój czcionki greckiej w wieku XVI i XVII różnił się bardzo istotnie od tego, do jakiego przywykliśmy obecnie. Jest kursywny i pełen wymyślnych ligatur, dla oka więc zdobny i lekki, lecz jednocześnie przymusza nawet dobrego znawcę greki do uważnej lektury, wzrok bowiem nie może tylko się ślizgać po linijkach tekstu. Czyta się więc powoli, prawdziwie niemal wodząc palcem wzdłuż liter i ich powiązań. Toteż wcale nie jest snobizmem, jeśli wielu miłośników antyku tak gorliwie zbiera możliwie dawne, najstarsze wydania autorów klasycznych, zwłaszcza greckich, faktyczna bowiem konieczność skupienia się i zastanawiania pozwala na intymne wniknięcie w tajniki słowa i myśli, treść zaś lepiej wraża się w pamięć w niezwykłym kształcie.

Właśnie trud czytania Ewangelii w oryginale opłaca się sowicie, jest to bowiem tekst pozornie łatwy, zrozumiały, przystępny, a zarazem poniekąd nieprzetłumaczalny.

Rzecz w tym, że pod względem języka i stylu Ewangelia cechuje się wyjątkową prostotą i zwięzłością. Sposób wysłowienia jest zwykły, jakby codzienny. My oczywiście tego nie dostrzegamy, przywykliśmy bowiem do przekładów albo starych, archaicznych, zbyt wiernych w stosunku do Wulgaty i skutkiem tego pełnych latynizmów, albo do nowych i przystępniejszych, ale za to zbyt gładkich, literackich, poprawnych.

A skoro już mowa o przekładach, wypada wskazać, że właśnie w ciągu ostatnich kilkunastu lat ukazały się u nas aż cztery pełne polskie tłumaczenia Biblii, i to dokonane z języków oryginału, a więc z hebrajskiego i greckiego. Są to, posługując się nazwami umownymi: Biblia krakowsko-tyniecka czyli tzw. Tysiąclecia (dwa wydania); poznańska; warszawska (wydawca: Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne); lubelska. Przekładów częściowych, na przykład Psalmów i Nowego Testamentu, jest jeszcze więcej. Zjawisko owego urodzaju ma swoje konkretne przyczyny. Jedną z nich jest na pewno poczucie, że trzeba wreszcie nadrobić wiekowe zaległości: przecież od czasów Reformacji panowała w tym zakresie długa przerwa. Dalej, działać musi przykład innych krajów, w których aż wre od prac nad tłumaczeniami i komentarzami, postępy bowiem filologii, historii, religioznawstwa wręcz zmuszają do nowej interpretacji tekstu, wszędzie zaś odczuwa się konieczność zastąpienia archaicznej szaty językowej dawnych przekładów czymś żywym i zrozumiałym.

Można iść jeszcze dalej i zapytać, jakie to czynniki spowodowały rozkwit zainteresowań religioznawczych, w szczególności zaś biblijnych — rozkwit trwający nieprzerwanie w różnych krajach naszego kręgu kulturowego od dziesięcioleci? Przede wszystkim: powstała szeroka, jak nigdy dotąd, warstwa ludzi średnio wykształconych, a pragnących wyrobić sobie samodzielne zdanie o rodowodzie i wartości wierzeń, które kształtowały pogląd na świat i sposób postępowania wielu pokoleń, stanowiąc nadal potężną siłę. Stąd łaknienie odpowiedniej literatury, zwłaszcza popularnonaukowej, przystępnej, a oświetlającej owe zagadnienia z różnych punktów widzenia, nie tylko płasko racjonalistycznych. Dalej: działają fascynujące odkrycia z dziejów świata starożytnego. Od początku wieku XIX, to jest od opublikowania Obserwacji i rysunków tych uczonych, którzy towarzyszyli egipskiej wyprawie Napoleona, wiedza o krajach, ludach, i kulturach Bliskiego Wschodu w starożytności narasta prawdziwie lawinowo. Zmartwychwstają na naszych oczach całe miasta i mocarstwa. Zapomniane od tysiącleci pisma przemawiają językami, których istnienia do niedawna nikt nie podejrzewał. Otwierają się groby pełne bogactw i tajemnic.

Przeszłość sprzed wieków staje się czymś bliskim i namacalnym - zarówno jeśli chodzi o sprawy ówczesnej wielkiej polityki, jak i realia codziennego bytowania zwykłych śmiertelników.

A przecież są to tereny, miejscowości, fakty historyczne i kulturowe, nawet osoby, które Biblia często wymienia w różnych związkach! Wreszcie: ileż to da się dziś powiedzieć o znaleziskach z obszaru samej Palestyny, jak choćby o tak sławnych dokumentach z grot w Qumran! Skoro zaś mowa o odkryciach archeologicznych, przypomnę, że w roku 1977 rozeszła się wieść o wynikach prac włoskich badaczy w północnej Syrii. Odsłonili oni ruiny miasta, które przed około czterema tysiącami lat było stolicą bogatego i potężnego kraju. Archiwum pałacowe przechowało tysiące tabliczek glinianych pokrytych pismem klinowym; język należy do rodziny semickiej. Upłynie wiele lat, nim nowe fakty zostaną właściwie zinterpretowane. Wśród nich także ta okoliczność, że w tekstach z Ebla zdają się występować imiona Abraham, Izmael, Michael. Czyżby chodziło o przodków lub pobratymców Izraelitów?

Mówiąc najogólniej, w dobie obecnej na czoło badań humanistycznych wysuwają się trzy pojęcia, czy też hasła wywoławcze, a mianowicie: m i t - s y m b o l - s t r u k t u r a. Jak uświadamia to sobie każdy myślący człowiek, w naszym kręgu kulturowym biją dwa praźródła, z których kolejne epoki czerpią swe mity i symbolikę (czasem bezwiednie i pośrednio, a niekiedy nawet w opozycji właśnie do owych źródeł), zużytkowując je następnie w ciągłej przebudowie różnych struktur swego życia.

Jednym z praźródeł jest oczywiście antyk klasyczny, drugim Biblia — oraz zakotwiczony w nich obu świat pojęć, wierzeń, wyobrażeń. Prawdy to powszechnie znane, ktoś może je określić jako wręcz banalne.

Ale jakże nie wspomnieć o nich w książce, która głównie mówi o źródle pierwszym?

Wyszliśmy od uwag o tym, że godzi się uczyć języka greckiego choćby po to, aby czytać Ewangelię po grecku. Wtedy bowiem na pewno przyznamy pełną słuszność słowom cytowanego już poety:

Przymuszonym uwagą, nie dalszy niż wczoraj

Wyda się tamten świat, choć twarze cezarów

Inne dziś na monetach. Ciągle trwa ten eon,

Lęk i pragnienie te same, oliwa i wino

I chleb oznaczają to samo. Również chwiejność rzeczy

Chciwej, jak niegdyś cudów. Nawet obyczaje,

Uczty weselne, leki, płacze po umarłych

Różnią się tylko pozornie.

I to też było wszystko, co chciałem w tej książce powiedzieć.

Następne przekłady ukazały się w roku 1988 w Wydawnictwie „Czytelnik” oraz w 1991 w Wydawnictwie „Ossolineum” [przyp. red.].

W roku 1987 ukazało się wyd. ósme, a w 1988 dziewiąte (PWN) [przyp. red.].

Franciszek Ksawery Dmochowski, Pisma II, Warszawa 1826, s. 250—251.

Fragmenty zamieszczonych w tej książce dialogów Platona, jak również innych autorów podane w wolnym przekładzie Autora [przyp. red.].

E. Gilson, Lingwistyka a filozofia, przekł. H. Rosnerowa, IW PAX, Warszawa 1975, s. 216.

tamże, s. 146.

E. Gilson, dz. cyt., s. 235.

Carl Friedrich Weizsacker, Jedność przyrody, tłum. K. Wolicki, PIW, Warszawa 1978, s. 442.

C.F. Weizsacker, dz. cyt., s. 447.

tamże, s. 442

C.F. Weizsacker, dz. cyt., s. 492.

C. F. Weizsacker, dz. cyt., s. 445.

tamże, s. 447.

Biblia lubelska została wydana w 1991 roku [przyp. red.].



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Aleksander Krawczuk Mitologia starozytnej Italii
Filon z Aleksandrii, Pisarze starożytni
Aleksander Bruckner Starożytna Litwa (Ludy i Bogi)
Aleksander Krawczuk O pogaństwie [1987 Artykuł]
Aleksander Bruckner Starożytna Litwa ludy i bogi
Aleksander Krawczuk Uroczystość przyznania Złotego Hipolita [2012 Artykuł]
Aleksander Krawczuk O pożytkach ze znajomości kultury antycznej [2003 Rozmowa]
Aleksander Krawczuk Rola przypadku w Historii Pożar Rzymu [2001 Artykuł]
Aleksander Krawczuk Wyobrażenia Greków i Rzymian Matka Ziemia [2000 Artykuł]
Aleksander Krawczuk Pan i jego filozof
Aleksander Krawczuk Życzenia z okazji 94 urodzin wersja polska [2016 List]
Aleksander Krawczuk Nadanie Orderu Odrodzenia Polski (1997)
Aleksander Bruekner Starożytna Litwa, ludy i bogi
Aleksander Krawczuk Życzenia z okazji 94 urodzin wersja łacińska [2016 List]
Aleksander Krawczuk Herod nie był takim złym królem [2013 Artykuł]
Aleksander Krawczuk Petroniusz Oskar Wilde czasów Nerona [2001 Artykuł]
Aleksander Krawczuk Wywiad opublikowany w Gazecie Wyborczej [2010 Artykuł]
Aleksander Krawczuk SIEDMIU PRZECIW TEBOM
Aleksander Krawczuk Niemoralny moralista Seneka [2001 Artykuł]

więcej podobnych podstron