Marzena i Tadeusz Woźniakowie Ojca Grande przepisy na zdrowe życie


Marzena i Tadeusz Woźniakowie

Ojca Grande przepisy na zdrowe życie

"Prasa Bałtycka",

Gdańsk 1997

Na dysk przepisał Franciszek Kwiatkowski

Od autorów

Oddajemy do rąk Czytelników drugie wydanie książki z

niewielkimi zmianami w porównaniu z poprzednią edycją. Dotyczy to

wyłącznie pierwszej części "Opowiadania o sposobie żywienia i

pielęgnowania organizmu ludzkiego".

W wielu listach Czytelnicy proszą o adres klasztoru bonifratrów we

Wrocławiu zamierzając osobiście odwiedzić ojca Jana.

Ojciec Jan Grande przyjmuje pacjentów w placówce "Dobry

Samarytanin", w klasztorze ojców bonifratrów we Wrocławiu, ul.

Traugutta 57/59, tel. 071-4484-74, udzielając porad

ziołoleczniczych w dni powszednie, w godz. 8-15.

W przyklasztornej aptece, sąsiadującej z gabinetem ojca Jana,

można nabyć zioła, nalewki, balsamy, proszki i maści

przygotowywane przez ojców bonifratrów według własnych receptur.

Mają w tym względzie bonifratrzy ogromne, ponad 400-letnie

doświadczenie i wielki, aczkolwiek mało znany, dorobek. W

minionej, socjalistycznej epoce starano się zniweczyć go,

pozbawiono bonifratrów większości placówek szpitalnych, w których

realizowali swą misję. Mimo to bonifratrzy w Polsce przetrwali i

choć w ograniczonym zakresie - prowadzili cały czas działalność.

Zmiany w Europie środkowowschodniej w ostatnich latach, a także

zwrot w kierunku ziołolecznictwa stanowią dla bonifratrów

zapowiedź nowych, lepszych czasów. Mało dotąd znany ośrodek we

Wrocławiu przeżywa swój renesans. Powiększa się liczbę braci w

Zgromadzeniu, któremu przewodzi przeor ojciec ks. Kazimierz Wąsik,

a rozwijająca się działalność pozwala zgromadzić środki na

renowację pięknego, barokowego kościoła Św. Trójcy wchodzącego w

skład kompleksu bonifraterskiego we Wrocławiu.

Propagując zasady racjonalnego żywienia i troski o zdrowie

własnego organizmu za pośrednictwem także tej książeczki ojciec

Jan Grande spełnia swoją zakonną misję niesienia pomocy chorym i

cierpiącym.

Kontynuuje w ten sposób dzieło Jana Ciudada, założyciela zakonu

bonifratrów.

Jan Ciudade (św. Jan Boży) urodził się 8.03.1495 r. w miejscowości

Montemor - o - novo w Portugalii. Burzliwe życie młodego Jana nie

zapowiadało przyszłej świętości, dopóki nie nastąpiła wewnętrzna

przemiana. Stało się to pod wpływem kazań mistrza Jana z Avila,

kaznodziei z Andaluzji. Jan Ciudade przeniósł się do Granady,

gdzie wkrótce zasłynął z działalności charytatywnej wśród chorych,

bezdomnych i opuszczonych. Bez względu na ich pochodzenie, status

społeczny czy religię. Założony przez niego szpital i dom opieki

stały się wzorem dla ośrodków w innych rejonach Hiszpanii, a

później na całym świecie. Po 12 latach służby chorym 8.03.1550 r.

Jan Ciudade zmarł. Kanonizował go w 1691 r. papież Innocenty

XII"Dopóki bije moje serce, będę kochał Ciebie w chorych, smutnych

i opuszczonych" - modlił się św. Jan Boży.

Część I

Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu

ludzkiego"

"Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania

organizmu ludzkiego" - tak zatytułowany maszynopis, a właściwie

odbitka kserograficzna, wpadła nam w ręce latem 1995 r. Była w

fatalnym stanie technicznym, z trudem dawało się ją odczytać, ze

wstępu wynikało, że stanowi streszczenie wykładu utrwalonego na

taśmie magnetofonowej w 1990 r. w Łodzi.

- Jesteśmy bonifratrami. Mamy swoje placówki w Łodzi, Warszawie,

Krakowie, Kalwarii Zebrzydowskiej. Zajmujemy się ziołolecznictwem

wg starej szkoły petersburskiej - zapodawał lakonicznie ktoś

przedstawiony jako o. Jan Grand. Jego zdaniem najważniejsze przy

niesieniu pomocy jest zwrócenie uwagi pacjenta na sposób żywienia

i pielęgnowania własnego organizmu. Mówiąc najprościej, stan

naszego zdrowia uzależniony jest od stanu żywienia.

Przez miliony lat (prawdopodobnie żyjemy przeszło 450 milionów

lat) człowiek tak dobierał pożywienie, by było w nim wszystko, co

jest potrzebne do wzrostu organizmu i jego odnawiania. W naszym

pożywieniu występować muszą te składniki, z których sami jesteśmy

zbudowani. Potwierdza to również nowoczesna nauka.

Przyjrzyjmy się zatem - proponuje autor wykładu - tym podstawowym,

pierwotnym budulcom. Nasz Stwórca Przedwieczny postawił przed sobą

nie byle jakie zadanie: jak i z czego ulepić człowieka, czym ma

być ta symboliczna "glina", w co ją wyposażyć i jak połączyć. Po

zastanowieniu - ojciec Jan opowiada to wszystko w wielkim,

alegorycznym skrócie - wziął wapń, domieszał do niego po trochu

krzemu, żelaza, kobaltu, magnezu, cynku i zbudował rodzaj

rusztowania na planie krzyża. Na jego czubku osadził coś, co można

dziś nazwać centrum zarządzania albo komputerem. Dość chwiejną i

kruchą konstrukcję poobklejał mięśniami, poprzetykał żyłami,

oplótł siecią nerwów. Ulokował pomiędzy tym wszystkim kilka fabryk

przemiany materii i ogromne "zakłady farmaceutyczne". Ostatnim

pociągnięciem Mistrza było okrycie całości delikatną, aksamitną,

bardzo unerwioną skórą. Tchnął swoją energię, odsunął się o krok i

patrzył. Wreszcie powiedział: Idź, zbieraj, szukaj, dobieraj to, z

czego sam jesteś zbudowany jako pożywienie twoje.

Autor wykładu usprawiedliwia się, że opowiada tak obrazowo, aby

wszyscy zrozumieli pewną prawidłowość. Jeżeli w naszych

organizmach coś się popsuje, to znaczy, że zachwiana została

pierwotna równowaga jego składników. Posłużmy się przykładami.

Często z powodu niewłaściwego trybu życia, pośpiechu, jadania

nieodpowiednich potraw, narastających napięć, wyczerpuje się nasza

odporność nerwowa. Znaczy to, że nie zadbaliśmy o odpowiednią

ilość magnezu, fosforu, bardzo ważnej witaminy B1, selenu, jodu i

cynku. Jeśli nie zwrócimy uwagi na to, co kładziemy do garnka, nie

ma mowy, abyśmy kiedykolwiek wrócili do normalnego samopoczucia.

Bywa, że człowieka trapi brak pamięci, brak koncentracji, wieczne

znużenie, bezsenność, pobolewanie głowy, łamanie w kościach...

Okazuje się, że zabrakło w garnku witaminy B1, którą w naturalny

sposób gromadzimy spożywając drożdże i duże ilości różnych jarzyn.

Warto tu zwrócić uwagę na fasolę i groch - bo w nich jest masa

magnezu, kobaltu, żelaza, fosforu, błonnika, białka roślinnego,

żółtego fosforu - przeciw stanom reumatycznym, kamicy nerkowej i

wątrobowej, utracie odporności na zmęczenie, migrenie, łamaniu w

kościach, bezsenności, zapaleniu pęcherza, problemom z dną, tzn. z

odkładaniem się kwasu moczowego w stawach. Tymczasem fasola jest

jakoś bardzo rzadko w naszej kuchni obecna. Dawniej, w tradycyjnej

kuchni dobra gospodyni szykowała na zimę przynajmniej dwa worki

nasion strączkowych (fasoli i grochu).

Przy spożywaniu fasoli wytwarzają się gazy. Aby tego uniknąć,

trzeba przed moczeniem suche nasiona sparzyć wrzątkiem (ok. 15

min.) i podczas gotowania dosypać szczyptę kminku. Fasolę gotuje

się bez mięsa i bez soli, w oddzielnym garnku, w tej samej wodzie,

w której była namoczona już z kminkiem. Ugotowana może stać w

lodówce jako półfabrykat. Potem można ją użyć do zwykłej zupy

jarzynowej z dodatkiem łyżki masła, roztartym ząbkiem czosnku i

odrobiną majeranku. Pyszna i zdrowa strawa.

Od czasu do czasu możemy sobie nawet pozwolić na cięższą potrawę:

fasolkę po bretońsku. Podsmażamy na oleju trochę resztek z mięsa,

lekko podrumieniamy pokrojoną cebulkę, wlewamy przecier

pomidorowy, trochę koncentratu i dodajemy ugotowaną fasolę. I do

smaku przyprawiamy pieprzem.

Można fasolę zmielić w maszynce, dodać tartej bułki, do tego

przyrumienionej cebulki, masła, trochę pieprzu, odrobinę mielonego

gotowanego mięsa, dwa przetarte jajka i mamy doskonały farsz do

pierożków. Palce lizać! Co za przysmak! A w nim wielkie bogactwa:

magnez, żelazo, kobalt, fosfor, błonnik, białko roślinne itd.

Obok fasoli w naszej kuchni nie powinno zabraknąć grochu. Groch

żółty na poligonach służy jako podstawowa potrawa. I okazuje się,

że nawet ciamajdowaty chłopak, w wojsku nabiera energii życiowej.

Przybywa mu rozumu, a po przyjeździe do domu jest pełen siły i

wigoru. Niestety, po trzech miesiącach bez grochówki na stole,

znowu robi się z niego ciamajda życiowa.

Wróćmy do czasów, kiedy jeszcze nie było ani kombajnów, ani

żadnych maszyn na polu i pradziadek z kosą wychodził o 3 rano do

ciężkiej pracy. Prababka w międzyczasie nagotowała garnek grochu,

drugi kapusty i mięsa - zmieszała to wszystko razem, zaniosła na

pole. Wszyscy się najedli i kosili nie gorzej niż obecne kombajny.

Kto jada groch regularnie raz w tygodniu, to do 100 lat nic nie

będzie wiedział o reumatyzmie. To jest udowodnione. Do grochu,

gotowanego tak jak fasola, dodajemy również kminek i masło. Niech

stoi sobie w garnku, a kiedy potrzeba - dodajemy do ziemniaczanki

z posiekaną chudą kiełbasą, przyprawiamy majerankiem, tymiankiem i

mamy łatwo strawną, wspaniałą grochówkę.

W następnej kolejności autor utrwalonego na taśmie wykładu

przekonuje słuchaczy o walorach kaszy gryczanej, która jest

dostarczycielką krzemu. Co znaczy krzem dla naszych organizmów?

Zakonnik nie chce straszyć, tylko informuje lakonicznie, że brak

krzemu ma ścisły związek z zawałem serca, wylewem krwi do mózgu,

żylakami, hemoroidami, krwawieniem dziąseł, wypadaniem włosów,

kruchością kości, łamliwością paznokci, ogólnym zmęczeniem.

Dlaczego - zastanawia się narrator - nasze babki i dziadkowie nie

mieli kłopotów krążeniowych, zawałów, itp? Ano, dlatego, że ich

organizmy wspierane były przez krzem, który dostarczała twarda

studzienna woda (nikt przed 100 laty nie słyszał o rozmiękczonej

wodzie, do której sypie się masę chloru niszczącego krzem i jej

życiodajność, nie spotykano również warzyw z wiotkimi łodygami

rosnących w glebie pozbawionej krzemu... Kultura kulinarna dawnej

Polski dostarczała organizmowi ogromne ilości krzemu poprzez

jadłospis, w którym poczesne miejsce zajmowała kasza kryczana.

Zawiera ona kilkadziesiąt procent krzemu, jest - jak kamyczki -

odporna na zepsucie, nie tknie jej ani robak ani mysz polna; są w

niej całe pokłady rutyny, od której zależy stan naszych arterii -

żył i tętnic.

Współczesny przemysł farmaceutyczny docenia właściwości gryki i

wykorzystuje ją do produkcji leków przeciw żylakom, hemoroidom,

miażdżycy, kłopotom krążeniowym. Zastanówmy się teraz, czy w

naszych kuchniach popularna jest kasza gryczana? Ile razy w

tygodniu dostarczamy organizmowi zawarty w niej krzem?

A przecież - jak była o tym mowa na początku - Pan Bóg z krzemu

zmieszanego z wapniem zbudował nasze kości, zęby, arterie,

usztywnił dziąsła, wzmocnił włosy...

Dalej, po nieczytelnym kawałku tekstu, narrator zdradza nam swoje

"uniwersytety":

Dzieciństwo spędził w Azji, na Syberii, na pograniczu mongolskich

stepów Kirgizji. Tam poznał herbatę, ale taką prawdziwą. Jak

Polakowi podano szklankę, to... język mu kołowaciał i przez trzy

godziny nic nie mówił, a tubylcy mieli święty spokój.

W Azji zwyczajowo na stole stawiano duży samowar, na nim imbryk, a

w tym imbryku wrzała esencja herbaciana. I tak jest prawidłowo! U

nas, w Polsce, uważamy, że gotowanie herbaty zabija wszystkie jej

wartości. Tymczasem ona dopiero powyżej 100 st. C zaczyna być

sobą. Wyparzają się garbniki, witaminy B1, B6 działające przeciw

otyłości; wyparza się delikatna teina, puryna i rutyna, która

uelastycznia naczynia krwionośne. Garbniki w herbacie działają

odkażająco i zastępują na Wschodzie jodynę.

Narody Azji zalewają rany esencją herbacianą i owijają je

gałgankiem z płatkami herbacianymi. Po dwóch dniach obrzęk znika,

a po tygodniu wszystko się goi.

Również na kobiece problemy ze śluzówkami najlepsza jest esencja

herbaciana, przechowywana w srebrnym dzbanuszku (w srebrze nie

rozwijają się żadne bakterie ani jednokomórkowce). Należy robić

płukanki i podmywania. Esencja herbaciana stosowana do przemywania

ran i pielęgnowania odleżyn działa dwa razy skuteczniej niż wywar

z kory dębu.

Dobrze zaparzona mocna herbata zabezpiecza przed chorobami

krążenia, serca, niewydolnością mózgu, kłopotami z zapaleniem

śluzówki na tle ataku szczepów wirusowych, nawet przed grypą...

- Wróćmy na chwilę do cudownego zamysłu Pana Boga - kontynuuje swój

wykład nieznajomy mnich. - W naszej czaszce, prócz mózgu -

komputera, zagłębień, w których tak dogodnie osadzone są oczy,

otworów nosowych, przez które wentyluje się i dotlenia organizm,

znajduje się bardzo ważne urządzenie - rodzaj młyna - nadzwyczaj

przemyślnie wyposażonego. Są tam zęby - siekacze kawałkujące

pokarm, za nimi zęby trzonowe, które jak koła młyńskie - muszą

wszystko porządnie zemleć. Rozdrabnianią i miażdżeniu towarzyszy

zmiękczanie śliną z pepsyną wypływającą spod języka z dwóch

"studzienek". A cały ten proces skutecznie przyśpiesza język -

delikatna łopatka, która ciągle wszystko miesza i obraca. Zmielona

masa wpada rurą przewodu pokarmowego do wielkiej betoniarki, czyli

naszego żołądka, unerwionego trzy razy bardziej od naszej twarzy.

Zanim my zdążymy skonstatować zdenerwowanie - żołądek już stracił

właściwy sobie różowy kolor, zrobił się biały jak prześcieradło i

skurczył o dwie trzecie. Skurcz spowodowany napięciem nerwowym lub

brakiem pożywienia czyni z żołądka pompę ssącą, która wciąga do

środka żółć z woreczka żółciowego. Tymczasem nie powinno jej być w

żołądku ani jednej kropli. Ale cóż, już się stało... Jak tylko coś

zjemy - wszystko zalewa żółć uniemożliwiając pracę śluzówki

żołądka, jak również wymieszanie pokarmu z kwasami trawiennymi.

Żołądek wypycha to wszystko do kiszek, które z kolei zostają

podrażnione przez żółć i niedokładnie przetrawione kawałki

jedzenia. Jak najszybciej więc pozbywają się toksycznej substancji

wyrzucając ją do ostatniej fabryki przemiany - grubej, potężnej,

siwej kichy. Ta dopiero - jak się nie zirytuje... Wcale nie chce

pracować. Wszystko się tam zatrzymuje, wzrasta temperatura.

Zamiast procesu trawiennego mamy proces gnilny.

Tragedia ogarnia swoim zasięgiem limfocyty, których zadaniem jest

wyszukiwanie pożywnych mikrocząsteczek w cienkim i grubym jelicie

oraz w wątrobie i taskanie ich na plecach tam, gdzie jest to

potrzebne. Poparzone żółcią nic nie mogą zdziałać. Kurczą się i

wycofują. Człowiek zamiast tyć - chudnie, traci siły, cierpi na

zaparcia lub zapalenie jelit z biegunką.

Aby temu wszystkiemu zapobiec, musimy unikać zdenerwowania oraz

nie dopuszczać do tego, by nasz żołądek był pusty, a więc - jadać

przynajmniej 6 razy dziennie. To nie musi być za każdym razem

zasiadanie do stołu, wystarczy między normalnymi posiłkami jakiś

sucharek, suche paluszki, kawałek żółtego sera - 23 kęsy

czegokolwiek - aby ten znerwicowany żołądek cały czas był zajęty

trawieniem. Wtedy nie będzie miał czasu na kurczenie się i

zasysanie żółci. Ludzie, którzy często jadają, nie tyją, jest to

udowodnione.

Żółć dodatkowo wytrawia śluzówkę i przyczynia się do powstawania

wrzodów żołądka. Gdy przychodzi pacjent i skarży się na jakieś

dziwne, bezzapachowe odbijanie, które aż podpiera pod serce, to

prócz ziółek wśród zaleceń otrzymuje: bezwarunkowo jadać 8 razy

dziennie i pić często ciepłe mleko. Mleko potrafi oczyścić żołądek

z narzucanej żółci i zneutralizować nadmiar kwasu solnego. Jeżeli

zrobicie z żółcią porządek - zapowiada narrator - skończą się

dolegliwości trawienne.

Kolejnym problemem, jaki autor wykładu będzie omawiał jest plaga

naszych czasów, czyli cholesterol. Jadamy często wywary z mięsa,

rosoły, gdzie występuje masa kwasów tłuszczowych nasyconych,

bardzo łatwo łączących się z cukrem rafinowanym tworząc masę

przydatną do produkcji cholesterolu. Trafia on do wszystkich

naczyń krwionośnych i pozostaje w dużej ilości w wątrobie.

Do usunięcia cholesterolu z organizmu konieczna jest znaczna dawka

wapnia. Należy go spożywać właściwie bez przerwy. Jest to również

ważne dla systemu kostnego. W jego składzie znajduje się

przeciętnie 11-13 kg wapnia. Niestety, bardzo łatwo go tracimy na

korzyść serca. Serce, jeżeli nie dostanie wapnia ze spożywanym

mlekiem, czy serem, to ukradnie je sobie z kości. Serce - główny

organ, nie może pracować bez soli wapnia rozpuszczonych w

krwiobiegu. Tak jak samochód nie pociągnie bez oleju silnikowego,

tak i serce nie będzie pracować bez litra mleka na dobę. A nasze

biedne, systematycznie ograbiane kości przysparzają nam na starsze

lata problemów. Mamy do czynienia ze zwyrodnieniami kostnymi i

reumatyzmem, osteoporozą, zmęczeniem ogólnym, przedwczesną

starością. Wszystko to spowodowane jest brakiem szacunku dla mleka

i przetworów mlecznych.

Obserwowałem Mongołów i Kirgizów - powołuje się na swoje

doświadczenia zesłańca o. Grand - u których panował jeszcze "wiek

XIX". Ci ludzie rzeczywiście dożywali wieku Mojżeszowego. To nie

przesada, 90 procent starców przekraczało 110, 115 lat i byli

zupełnie sprawni. Tam siedemdziesiątka, to dopiero wiek średni.

Ale też nie znają oni oranżady, wina, cukru (do naszych czasów o

cukrze nic nie wiedzieli). Piją po 5 litrów mleka dziennie, albo

ajran - specjalne kwaszone mleko azjatyckie. Kwas mlekowy w nim

zawarty jest antytoksyną i dostarcza bardzo dużą ilość wapnia do

krwiobiegu. Serce ma pełną możliwość spalania go. Nie męczy się,

nie nakazuje małym krwinkom, aby kradły wapń z kości. Przeciwnie,

nadmiar wapna transportowany jest jako regenerujący budulec do

kości. Przy tym jeszcze woda pitna czerpana ze studni jest czysta

i bogata w krzem. Wszystko to usuwa z organizmu wszelkie gnilne

bakterie, a na dodatek część wapnia z tego nadmiaru wypitego mleka

wyrzuca z masami kałowymi cholesterol. Najmniejsza molekuła wapnia

wyprowadzana z organizmu jako balast dla nas niepotrzebny, wlecze

ze sobą na zewnątrz ogromny wór z cholesterolem.

Nadzwyczaj skutecznie można obniżyć cholesterol, spożywając duże

ilości kwaśnego kefiru. Cholesterol spadnie w ciągu paru tygodni

do zupełnej normy i jeszcze zostaną usunięte miękkie złogi wapnia,

które już poosiadały na naszych tętnicach, żyłach i zastawkach.

Pytanie - skąd one się tam wzięły? Otóż - jak już była o tym mowa -

jeśli prowadzimy oszczędne w mleko i sery żywienie - serce musi

sobie jakoś radzić i znajduje źródło wapnia w naszych kościach.

Krwinki, jak małe mrówki, wydziobują z kości miękki wapń i niosąc

go do serca, po drodze gubią na zastawkach żylnych i tętniczych.

Ratując serce stają się przyczyną miażdżycy typu wapniowego.

Tracimy pamięć, mamy zimne nogi, bolące, czasem pękające pięty,

odciski na nogach, źle się czujemy, bolą nas ramiona. Wiadomo,

zaczyna się odwapnienie kości. Kark boli, gdy kręcimy głową -

chrupie i trzeszczy. Wszystko zaczyna się psuć... Konieczny jest

wapń - bez niego nie da się żyć.

Jednak nie wszystkie organizmy przyjmują mleko w normalny sposób.

Bywają dolegliwości, w których może ono zaszkodzić, np. chorym na

trzustkę. Trzustka nie znosi słodkiego mleka i wtedy trzeba pić

kwaśne, a najlepiej - kefir, o którym już była mowa. Kefir to

nietypowe mleko. Nazywa się tak od nazwiska francuskiego uczonego,

który był w Tybecie w XIX wieku i tam u Mongołów podpatrzył, jak

zeskrobywali ze ściany jaskini dziwny śluz, dodawali go do mleka,

które szybko się zsiadało i miało specyficzny smak. Zauważył, że

po tym mleku świetnie czuje się jego przewód pokarmowy. Wrócił do

Francji - zbadał przywiezioną substancję pod mikroskopem i okazało

się, że jest to rodzaj grzyba skalnego.

Grzybki Kefira zakwaszając mleko, polują na bakterie. A ponieważ

odżywiają się bakteriami gnilnymi, oczyszczają mleko z wszelkich

brudów. Poza tym wytwarzają mlekowy kwas chemiczny odwrotnie

złożony, który z naszych organizmów nawet trupi jad rakowy usuwa.

Jeżeli ktoś choruje na raka i pije 3 razy dziennie po pełnej

szklance kefiru, to ma o połowę toksyn rakowych mniej w swoim

krwiobiegu.

Grzybki Kefira robią w naszym żołądku, w kiszkach, to co robiły w

garnku mleka - polują na bakterie. Wymordują je tak dokładnie, że

nie pozostanie ani jedno szkodliwe paskudztwo. Dlatego w każdym

domu powinien być osobny garnek do zakwaszania kefiru. Wczorajszym

kefirem - jutrzejszy. Oto, jak go szykujemy:

Litr mleka trzeba gotować na wolnym ogniu pół godziny, żeby trochę

odparowało, postawić do ostudzenia w ciemnym garnku. Do chłodnego

mleka wlać szklankę kefiru, przykryć pokrywką, postawić w ciepłym

miejscu i na drugi dzień kefir gotowy. Można popijać nim kaszę

gryczaną ze skwarkami i nie ma żadnego problemu trawiennego. Można

przy okazji sprawdzić stopień zanieczyszczenia chemicznego mleka.

Grzybki kefiru nie rozwiną się w środowisku "zabrudzonym" chemią.

Po prostu, mleko zburzy się i ucieknie z garnka.

Następnie narrator zastrzegając, że powie coś niepopularnego

stwierdza, iż jajka są lekarstwem przeciw miażdżycy. Można zjadać

nawet kilka dziennie i obniżyć nimi poziom cholesterolu. Ale

pamiętajmy - jeśli tylko do jajek dodamy łyżeczkę cukru, na

przykład w osłodzonej herbacie - poziom ten momentalnie rośnie.

Białko proste w jajkach daje człowiekowi ogromne siły, a żółtko

zawiera wszystkie mikroelementy, biopierwiastki i witaminy. Nie ma

nic lepszego dla odżywienia organizmu jak żółtko, bo w nim jest

wszystko to, czego potrzebuje do życia i wzrostu rozwijające się

kurczątko. Jajko zawiera w sobie drogocenną substancję - lecytynę

- zapobiegającą miażdżycy. Ale nie można go łączyć z tłuszczami

nasyconymi (na przykład - smażyć na maśle) i dodawać cukru.

Młodych osób może ten rygor nie dotyczyć. Ale już po trzydziestce

trzeba się chronić przed cholesterolem. Zresztą ostatnio zdarza

się, że dzieci 11-letnie mają miażdżycę i to zaawansowaną, z

cholesterolem powyżej 300 mg%. To jest dopiero tragedia. Miażdżyca

w dzieciństwie czy wieku młodzieńczym stanowi efekt przekarmienia

rosołkami, cukierkami i przechemizowaną żywnością.

"...W naszym jadłospisie poczesne miejsce zajmują ziemniaki -

czytamy dalej w streszczeniu wykładu. Autor zauważa, że powinniśmy

więcej o nich wiedzieć i lepiej je przyrządzać. Na przykład, czy

potrafimy właściwie obierać ziemniaki, albo przygotować ciasto na

placki?

Ziemniaki - są błogosławieństwem dla nas w Europie, ale nie należy

przesadzać serwując je rano, wieczór i w południe. Gdybyśmy

ziemniaki przyrządzali tak, jak Żydówki - byłoby z nich 10

pożytków więcej. Nie wiadomo, skąd Mojżesz przed wiekami wiedział,

że to, co rośnie w ziemi, choć nieczyste, jest bardzo bogate w

życiodajne siły. Nakazał, by wszystko to przed przygotowaniem było

dokładnie wyszorowane i wymyte. Choćby Żydówka była

najbrudniejsza, nigdy nie będzie obierała ziemniaków tak, jak

Polka, która przyniesie z piwnicy brudne, zapaskudzone przez

błoto, ślimaki, myszy, koty bulwy i obiera je bardzo grubo,

wyrzucając z łupinami drogocenne składniki żywieniowe i utytłane

myje po kilka razy, niektóre miejsca dociera, bo jeszcze są

brudne.

A przecież ziemniak jest bardzo porowaty, prawie jak gąbka,

wchłania brudną wodę, a przy okazji wypłukuje się z niego dużo

cennych składników. Na dodatek, po ugotowaniu wylewa się

drogocenny wywar do zlewu, a bezwartościową skrobię utłucze,

niekiedy doda się trochę śmietany i podaje na stół.

Żydówka, jak przyniesie z piwnicy ziemniaki, to najpierw je

porządnie wyszczotkuje, wymyje pod bieżącą wodą, a jak jej nie ma

- to trzy razy wymyje w nowej wodzie i te czyściutkie ziemniaki

obiera tak cieniutko, że skórka jest przezroczysta. Okazuje się,

że tuż pod nią są całe pokłady potasu, sodu, magnezu, kobaltu,

żelaza, tych najcięższych biopierwiastków, których nam ciągle

brakuje. Po obraniu przepłukuje, wrzuci do czystego "koszernego"

garnka, tylko do ziemniaków przeznaczonego, zapełnia go do połowy.

Ile osób w domu, tyle główek cebuli przekroi na 4 i włoży na

wierzch, wsypie ździebełeczko kminku, doda dużą łyżkę masła, wleje

2 szklanki mleka, doleje wrzącej wody. Bo u Żydówki jest jeszcze

specjalny garnek na wodę. Nigdy brudną, "niekoszerną" wodą nie

zaleje żadnej potrawy. Duży garnek stoi na kuchni i bez przerwy

gotuje się w nim woda. Wszystko, co niepotrzebne wyparowuje z

niej, żelazo i różne paskudztwa z rur osiadają na ściankach, woda

staje się miękka i czysta. Zalewa nią ziemniaki, też tylko do

połowy garnka, bo druga połowa musi być pary. Nie soli. Przykrywa

pokrywką i na dobrym ogniu prędko gotuje. Stwierdzi, że miękkie,

posoli, chwileczkę jeszcze pogotuje. Do czystego glinianego garnka

wyleje wywar, a ziemniaki wysypie na półmisek - już są z masłem, z

kminkiem, z mlekiem, z cebulą - zapach niesamowity - posypie tylko

zielonym posiekanym szczypiorkiem. I nie trzeba już niczym

przyprawiać. Są wyśmienite, nawet bez mięsa.

Natomiast do wywaru z ziemniaków Żydówka dolewa 2/3 zimnego mleka,

wsypie posiekaną rzeżuchę lub szczypiorek i podaje zamiast

polskiego kompotu z rozbełtanego dżemu, który nie ma żadnych

wartości.

A placki ziemniaczane, jeśli je dobrze przyrządzić, można nawet w

lipcu upiec z zeszłorocznych ziemniaków. Najpierw należy dwa jaja

ubić porządnie, wlać pół litra przegotowanego mleka, wtarkować

dwie duże główki cebuli, dobrze wymieszać. Jak ktoś chce miękkie

placki, to wsypać troszeczkę proszku do pieczenia. Dopiero w to

wszystko wtarkować kilkanaście ziemniaków (skrobia nigdy nie

poczernieje w mleku, a i jajko rozbite z mlekiem ma inną

strukturę). Z tak przygotowanego ciasta placki będą jasnożółte z

różowym odcieniem, jak z młodych ziemniaków, łatwo strawne. Jeśli

zostaną na dzień następny, to należy zrobić czystą zupę

pomidorową, a zamiast ryżu dodać pokrojone w paseczki placki

ziemniaczane. Idealna potrawa z doskonałymi "flaczkami". Wszystkie

te na pozór banalne sprawy - są ważne dla naszego zdrowia.

Gdybyśmy zwrócili uwagę na to, co jemy i jak jemy, to w naszych

warunkach, tych teraźniejszych, nawet najgorszych i ekonomicznie i

psychicznie, moglibyśmy 120 lat żyć, bo na tyle mamy mniej więcej

zakodowane w Europie nasze siły żywotne. Tyle byśmy żyli bez

znajomości słowa - lekarz.

Dbajmy więc o dobrą kuchnię. Gdy najemy się dwa razy w tygodniu

grochu, kaszy gryczanej, raz w tygodniu fasolówki, popijemy

codziennie litrem mleka, zjemy 5 dag sera, główkę cebuli, dwa

jabłka, to nie ma na nas siły. Starość nie przychodzi, kości nas

nie bolą. Kładziemy się spać kiedy trzeba, wstajemy o właściwej

porze. Żeby nam ktoś nawet nadepnął na palec, to się śmiejemy,

zamiast kląć. I żebyśmy nawet nie chcieli, to do nieba pójdziemy.

Wszystkie zalecenia tego swojskiego lekarza są proste, a zarazem

niezwykłe. Być może starsi Czytelnicy w niektórych "mądrościach"

odnajdą ślad receptur żywieniowych swoich matek i babek? Autor nie

ukrywa ich rodowodu:

- Znam tysiące wypadków, że ludzie przez całe lata nie jedli tych

podstawowych starosłowiańskich potraw. Po wizycie u mnie, z pewną

nieufnością zaczynali próbować. A po trzech miesiącach

przyjeżdżają i z radością relacjonują: - Proszę księdza! 20 lat

fasoli i grochu nie jadłem, teraz wszystko jem, doskonale się

czuję, siły nabrałem...

W kolejnym akapicie wykładu zakonnik zwraca uwagę na to, by

zatroszczyć się o własny system nerwowy, od którego zależy proces

wchłaniania, stan żołądka i jelit. Nasz system nerwowy to kilkaset

kilometrów bardzo delikatnej nitki, która - mając swój początek w

mózgu - oplata cały kręgosłup rozgałęziając się między kręgami.

Rozgałęzienia opasują organizm docierając do wszystkich jego

zakątków. System ten składa się w 80 procentach z fosforu, który

trzeba nieustannie uzupełniać. Fosfor znajduje się w nasionach

strączkowych, rybach, serach, mleku. Ażeby jednak nie rozdymały

się od niego jelita należy dodawać kminek i pić kwaśne mleko. Kto

ma tendencję do wzdęć powinien po obiedzie aplikować sobie jedną

łyżeczkę zmielonego kminku popitą letnią wodą.

Sery żółte, które tak lubimy... Owszem, można je spożywać, tylko

pamiętajmy, że w Polsce sery są za młode (zbyt krótko poddawane są

procesom fermentacyjnym) i mają dużo bakterii gnilnych. Należy

popijać je kefirem, który zneutralizuje nietypowe tło bakteryjne.

Jeżeli kefiru nie pijemy, to lepiej żółtego sera nie jadać.

Najzdrowszy jest zgliwiały twaróg przetopiony z kminkiem z

dodatkiem świeżego masła, domowej roboty.

Ważna jest również dla stanu naszych nerwów witamina B1, która

znajduje się w większości potraw, jeśli tylko nie zniszczymy jej

niewłaściwym gotowaniem. Wszystko mianowicie powinno być gotowane

pod przykryciem, co zapobiega uciekaniu wraz z parą witaminy B1.

Dlatego należy mieć w kuchni duże garnki i napełniać je tylko do

połowy (pół objętości garnka zostaje na zbierającą się parę).

Trzeba też zlikwidować naczynia aluminiowe, które niszczą kości i

śluzówki.

Autor wykładu zaleca zioła, które uzupełniają w organizmie

niedobór witamin, mikroelementów, garbników, biopierwiastków.

Opowiada się za naturalnymi przyprawami, na przykład: pieprzem

(jest bakteriobójczy, w dużych ilościach chroni przed wrzodami

żołądka), zielem angielskim (silny lek żółciotwórczy zapobiegający

chorobom trzustki), majerankiem, tymiankiem (zapobiegają

zatrzymywaniu soków trawiennych i żółci w woreczku żółciowym),

gałką muszkatołową dodawaną do ciężko strawnych ciast itd. itd. Im

więcej przypraw w kuchni, tym mniej kłopotów w żołądku. Należy je

dodawać nawet do najprostszych zup.

Zakonnik ostrzega natomiast przed octem, którego w żadnym razie

nie należy stosować do potraw. Można go zastąpić sokiem z cytryny,

byle nie oddziaływał bezpośrednio na szkliwo zębów, bo w krótkim

czasie je rozpuści.

Należy zaprzestać słodzenia cukrem. Na Zachodzie, zwłaszcza w

Stanach Zjednoczonych, cukier zapisano już do księgi

niebezpiecznych potraw, na drugim miejscu po narkotykach. Przyjął

też nazwę "białej śmierci". Zanim zostanie przetrawiony przechodzi

w organizmie czterokrotny proces przeobrażenia chemicznego. W

pierwszym rzędzie łączy się z tłuszczami nienasyconymi i produkuje

wielkie ilości cholesterolu. Po drugie - jest przyczyną

powstawania kamicy nerkowej.

Mimo że glukoza zawarta w cukrze odżywia tkankę nerwową, cukier

jest trucizną... Glukozę w najczystszej postaci pozyskamy ze

spożywanych owoców i warzyw. Jeśli dodamy do tego łyżeczkę miodu,

który przeobraża się od razu w energię - to już nam to wystarczy

jako dzienna dawka.

Nie należy cukru zastępować sacharyną, która bardzo wysusza

śluzówkę. Tak więc wyrzucamy z naszych jadłospisów nadmiar cukru,

konfitur, Leguminek, dżemów itp.

W końcówce "Opowiadania o sposobie żywienia i pielęgnowania

organizmu ludzkiego" znajdujemy jeszcze opinie na temat czosnku i

cebuli. Otóż, ludzie spożywający te warzywa w większych ilościach

mają w swoim obiegu detreomycynę, własny antybiotyk, który chroni

przed chorobami wirusowo-bakteryjnymi. Poza tym, eteryczne olejki

cebuli zawierają siarkę, która ma zbawienny wpływ na naszą

śluzówkę. Jeśli zdarzy się katar, czy - nie daj Boże - zapalenie

zatok - to należy postępować następująco: utrzeć na tarce do

ziemniaków 2 duże cebule, wrzucić do wysokiej koktajlowej

szklanki, owinąć jej brzeg uszczelniającym wianuszkiem z waty, tak

by gaz nie wszedł do oczu, tylko do nosa i głęboko oddychać...

Ludzie skłonni do gryp, kaszli, katarów powinni jadać przez całą

zimę czarną rzodkiew, która jednocześnie leczy kamicę wątrobową

i... zapewnia piękną, gładką skórę...

Lektura tego nie dokończonego maszynopisu, drukowanego w odcinkach

w "Wieczorze Wybrzeża", spotkała się z bardzo dobrym odbiorem

czytelniczym. Ludzie domagali się dalszego ciągu telefonując i

pisząc do redakcji. Po pobieżnej penetracji okazało się, że o. Jan

Grand, to postać autentyczna - zakonnik Jan Grande z klasztoru oo.

bonifratrów we Wrocławiu. W krótkiej telefonicznej rozmowie udaje

się nam nakłonić go do spotkania. Któregoś wrześniowego dnia

wsiadamy do pociągu i udajemy się na spotkanie z człowiekiem,

którego proste rady stały się dla wielu wstrząsem i przestrogą.

Część II

Spotkania z Ojcem Grande

Jak bronić się przed rakiem

Dzisiejszy klasztor oo. bonifratrów we Wrocławiu jest skromnym

fragmentem całego kompleksu budynków, które kiedyś należały do

tego zakonu, a obecnie stanowią "cywilny" szpital. Od drzwi

wejściowych poraża wręcz intensywny zapach ziół. Wspinamy się po

schodach do Zakładu Ziołolecznictwa "Samarytanin" oo. Bonifratrów.

Na nasze spotkanie wychodzi słusznej postury mężczyzna o łagodnej

twarzy.

Ojciec Jan Grande (jest to imię zakonne Jerzego Majewskiego)

znajdzie czas dla przyjezdnych z Gdańska. Musimy tylko trochę

poczekać. Najpierw przyjmie chorych, od rana cierpliwie

czekających w Zakładzie. Siadamy na końcu kolejki i - chcąc nie

chcąc - konotujemy ludzkie opinie o zakonniku-zielarzu. Wnioskować

z nich można z całą pewnością jedno: tam, gdzie kończy się

zaufanie do konwencjonalnej medycyny, gdzie robi się beznadziejnie

i rozpaczliwie - zaczyna się rola ojca Jana. Jego natomiast idee

fixe jest nie tylko leczenie konkretnych chorób, ale uruchomienie

w ludzkich organizmach - zarówno chorych, jak i zdrowych - takich

sił żywotnych i takiej wewnętrznej energii, która skutecznie

wspierać będzie leczenie i zapobieganie chorobom. Przy pomocy

czego? Przy pomocy odpowiedniego żywienia.

Prosimy ojca Jana, by opowiedział nam coś o sobie.

- Zakonnik nie jest osobą prywatną - odpowiada - i nie ma prawa

opowiadać swojego życiorysu. Niemniej, niejako na marginesie

głównego tematu pierwszego spotkania, którym jest obrona ludzkich

organizmów przed rakiem, dowiadujemy się, że ojciec Jan Grande

pochodzi z Grodna, urodził się w 1934 roku, jako dziecko ciężko

chorował przez wiele lat na gruźlicę przewodu pokarmowego.

Komunizmu uczono go na stepach syberyjskich za Irtyszem. Koczowali

tam Mongołowie, którzy nawet nie wiedzieli, że skończyła się II

wojna światowa, a którym przedstawiono polskich zesłańców jako

ludożerców. Bardzo się dziwili, że "twoja budieć kuszat moja" i że

ludzie o tak małym rozstawie szczęk mogą mieć tak wielki apetyt...

Potem był Tybet, Petersburg, Kijów... W Kijowie przyszły zakonnik

zetknął się ze starą szkołą niekonwencjonalnej medycyny i - jak

twierdzi - dużo z niej skorzystał. Właściwie, jego zainteresowanie

leczeniem zaczęło się od samoleczenia. Przewlekła choroba

pozwoliła mu zgromadzić sporą wiedzę o funkcjonowaniu ludzkiego

organizmu i wspieraniu go. Po powrocie do Polski ukończył szkołę

felczerską, całe lata pracował w służbie zdrowia. Do bonifratrów

wstąpił siedemnaście lat temu, w trybie poniekąd nadzwyczajnym...

Powiedział tylko tyle, że na pewnym etapie życia stanął mu na

drodze maciupeńki, niziutki budynek klasztorny oraz rozstrzelany

Chrystus. Nietknięta od wojny figurka przechowała wojenny dramat -

rozszarpany, wyrwany bok, kikut ręki, osmalony trzpień krzyża.

Takie to półtora nieszczęścia wisiało przed klasztorem w

Warszawie, całej już przecież odbudowanej. Mniej więcej po

tygodniu Jerzy Majewski, przyszły Jan Grande, był już w zakonie z

manelami...

Pierwszą posługę bonifraterską odbywał w Domu Pomocy Społecznej na

południu kraju opiekując się ciężko chorymi - zarówno fizycznie,

jak i psychicznie. Zajął się też ziołolecznictwem, m. in. w

Zakładzie Ziołoleczniczym przy Konwencie Bonifratrów w Warszawie,

Łodzi, a obecnie we Wrocławiu.

Zapytany - czym medycyna zakonu bonifratrów różni się od medycyny

oficjalnej? - odpowiada, iż w regule zakonu zapisana jest od

stuleci zasada własnego dochodzenia do wiedzy medycznej w oparciu

przede wszystkim o najściślejszy kontakt z chorymi. Bonifratrzy

mają swoją wiedzę i tradycję ciągle poszerzaną i rozbudowywaną. Co

nie znaczy, że w jakikolwiek sposób lekceważą zdobycze

współczesnej nauki. Wyznają zasadę, iż ich działania powinny

uzupełniać leczenie konwencjonalne. Ojciec Jan opowiada, iż

osobiście obserwował kilkuset pacjentów chorych na raka, którym

medykamenty ziołowe pomogły znieść utrapienia chemioterapii.

Wiadomo, iż tzw. chemia wywierająca niszczący wpływ na tkankę

rakowatą nie jest obojętna dla całego organizmu - osłabia jego siły

obronne, wytaszcza. Okazuje się jednak, że jeśli obok chemii,

podamy preparaty ziołowe regenerujące, czyszczące układ

wątrobowotrawienny oraz moczowy z toksyn - to taki pacjent ma

szansę przeżyć o dobre kilka lat dłużej i to w niezłej kondycji.

Zdarzały się nawet przypadki, iż chorzy pijący zioła, mimo

chemioterapii, mieli tak wzmocniony organizm, że nie tracili

włosów.

Na pytanie - Czy to prawda, że wszyscy jesteśmy zagrożeni rakiem i

jak to się dzieje, że właśnie na Wybrzeżu gdańskim, a nie - dajmy

na to - na zanieczyszczonym Śląsku, zbiera on ostatnio najobfitsze

żniwo? - słyszymy wstrząsającą opowieść o tym, że rak jest

zakodowany w każdym człowieku. Uśpiony i przyczajony czeka na

sposobny moment. A ten moment następuje wtedy, kiedy organizm jest

bardzo wyczerpany, kiedy przez dłuższy czas obniża się w ludzkim

ustroju poziom cynku, witaminy A i magnezu, wtedy otwiera się

brama dla raka. Dlatego należy tak bardzo zważać na prawidłowy

jadłospis, który dostarczyć ma tych wszystkich regenerujących

materiałów. Przedwieczny - powiada ojciec Jan - tak nas

skonstruował, że potrafimy sami siebie obronić, również przed

rakiem.

A dlaczego na Wybrzeżu tak szaleją nowotwory? Nie ma to nic

wspólnego z klimatem. Chodzi natomiast o napięcia nerwicowe.

Zdaniem naszego rozmówcy, warto zwrócić uwagę na fakt, że rak w

pierwszym rzędzie atakuje ludzi o usposobieniu cholerycznym. Z

obserwacji wynika, iż wszelkie narastające stresy wytrącają z

równowagi cały układ nerwowy, a to powoduje złe wchłanianie i

"gubienie" wielkich ilości selenu, cynku, magnezu, jodu itd. W

osłabionym organizmie rozwija się tkanka rakowata. Na Wybrzeżu w

ostatniej dekadzie było więcej napięć i stresów niż gdziekolwiek

indziej. No i zbieramy plony...

Poza tym, sposób odżywiania ludzi mieszkających nad morzem różni

się nieco od odżywiania w centrum, czy na południu. Organizm

ludzki musi mieć zapewnione w pożywieniu podstawowe substancje,

budulec wspierający tę cudowną, misterną, przemyślną maszynerię,

jaką nam Pan Bóg - ufając naszemu rozsądkowi - powierzył.

- Żeby tak jeszcze tylko współczesne kobiety zechciały pojąć -

kontynuuje ojciec Jan - ile od nich zależy. - Przemądrzałe toto,

zarozumiałe, w dodatku złośliwe. Co ja się tu z nimi nadenerwuję -

fuka, niby to zdegustowany. Pod pozorną złością jest w nim sporo

życzliwości do ludzi. Tylko ludzkie słabości, np. uleganie modzie,

nie znajdują u niego zrozumienia: - Przychodzi taka jedna z drugą

i, oczywiście, one wiedzą najlepiej, jak ja mam je leczyć. Żeby

się to chociaż jakoś ogarnęło, przyczesało... Od grzebienia jak

diabeł od święconej wody uciekają. Dzięki Ci, dobry Boże, że ja

nieżonaty... Ale nie piszcie tego, nie piszcie - sprzeciwia się

niepewny, czy ma prawo mieć taki staropolski gust.

- Otóż, niechby te nasze baby, każda jedna, uczesana czy nie,

wzięły sobie do serca, że dla swojej rodziny znaczą tyle co

minister zdrowia, a ich kuchnie są zakładami

leczniczo-farmaceutycznymi, w których przygotowuje się życiodajne

potrawy. Każe podkreślić to trzy razy: Produkcja w naszych

polskich kuchniach musi być życiodajna.

Darujmy sobie w trudnych czasach kulinarne wydziwiania. Potrawy -

podawane na ładnych talerzach - mają być proste i tak dobrane, by

dostarczały domownikom 68 niezbędnych składników żywieniowych.

Dlaczego 68? Bo mniej więcej na tyle wyspecjalizowanych grup jest

podzielona liczba krwinek gospodarujących w ludzkim organizmie i

odpowiadających za funkcjonowanie jego składowych. Krwinki, te

małe budowlane mrówki, muszą mieć stałe zatrudnienie, a

obowiązkiem nas - ludzi myślących - jest dostarczyć im

odpowiedniego materiału...

Przyjrzyjmy się teraz ziarnku grochu - ile też takie maleństwo

zawiera w sobie składników żywieniowych...

Wyrzucić margarynę przez okno!

Spotykamy się z ojcem Janem Grande, by mówić o ziarnku grochu. W

przeciwieństwie jednak do Andersena - nie będzie w rozmowie sensów

przenośnych. Opinie ojca Jana są bardzo konkretne i praktyczne.

Okazuje się, iż najzwyklejszy groch, byle nie łuskany, zawiera

magnez, kobalt, żelazo, fosfor, błonnik, białko roślinne,

substancje antyreumatyczne, antymigrenowe, antycukrzycowe; jest

kopalnią witaminy B-kompleks, witaminy A... I już mamy 12

składników z potrzebnych 68, o których wcześniej była mowa. Do

tego - jeśli gotujemy grochówkę - dochodzi cebula zasobna w

witaminę C i siarkę, białko zwierzęce z kawałka wędzonki lub -

lepiej - pół kilograma pokrojonej w kostkę kiełbasy, zawartość

odżywcza wygotowanej marchwi, pietruszki, kartofli, dodatków w

postaci majeranku, pieprzu, liścia bobkowego... Wystarczy

policzyć, ile jest w samej grochówce elementów dających

zatrudnienie naszym pracowitym krwinkom.

Mądra gospodyni nie wyrzuci wczorajszego chleba, ale pokroi go w

plastry i przyrumieni na oleju duże, pachnące i chrupiące grzanki.

Poda je dzieciom i mężowi do grochówki. A jeśli jeszcze chce

zatrzymać starego w domu, żeby się nie wyrwał z kumplami na piwo -

to niech mu do tego wszystkiego po cichutku, dyskretnie, naleje do

szklanki dobrego piwa. Po takim obiedzie chłop już nigdzie nie

będzie się szwendał.

- Mądrze prowadzona kuchnia jest błogosławieństwem dla domu -

powiada nasz rozmówca - tylko trzeba z niej powyrzucać zachodnie

śmiecie, nadmiar chemii i przetwórstwo spożywcze. Polskie kobiety,

przynajmniej te, które nie chcą do cna zdurnieć, niech uważają

szczególnie wtedy, kiedy jest nadzwyczaj piękne opakowanie i

głośna reklama w telewizji. Te nieszczęsne rogaliki z nadzieniem

czekoladowym - toż to paskudztwo nad paskudztwami, bez żadnej

wartości odżywczej... - zżyma się o. Jan.

Na pytanie o margarynę, bardzo intensywnie ostatnio reklamowaną -

ojciec reaguje irytacją:

- Wyrzucić to mazidło z kuchni, natychmiast. Z tłuszczów używać

tylko masła, oleju (najbardziej wartościowy produkowano niegdyś z

konopi), smalcu, czystego łoju. Margaryna, jako produkt o wysokim

stopniu przetworzenia, robi szkody w ludzkim organizmie. Wystarczy

pomyśleć - jaki proces technologiczny musi przejść olej naturalny,

ile po drodze trzeba dodać do niego substancji chemicznych (w tym

i rakotwórczych), sztucznie produkowanego kwasu masłowego (który

prawdopodobnie niszczy śluzówkę), utrwalaczy i barwników (gdyby

nie pomarańczowa farbka - margaryna byłaby trupio blada), aby

uzyskać postać efektownie zapakowanej kostki.

Nawiasem mówiąc, nie ma dotąd na świecie żadnej pracy naukowej,

która uzasadniłaby i potwierdziła zdrowotność spożywania

margaryny.

Agresywna chemia spożywcza - zdaniem ojca Jana - pojawia się w

naszych domach również pod postacią wybielonych cukrów i soli. Do

końca zeszłego wieku cukier był rarytasem zaszczycającym

szlacheckie stoły, przez pospólstwo prawie nie używanym. Jedynie w

czasie świąt pojawiała się "głowa" cukru - krystalicznego,

gruboziarnistego, którą rozbijało się wydzielając domownikom po

kawałeczku. Ciasto natomiast słodziło się miodem. O ileż to

zdrowsza forma żywienia. Dziś używamy cukru bez ograniczeń, a ten

oczyszczony cukier jest najzwyklejszą chemią, która zwiększa

niepomiernie ilość kalorii, a nie daje spodziewanej energii.

Przechodząc w organizmie kilkakrotną przemianę, produkuje "po

drodze" mnóstwo substancji złośliwych. W dodatku bardzo gorliwie

szuka towarzystwa tłuszczów nasyconych i wiąże się z nimi, tworząc

masę cholesterolu.

Obiecujemy zastąpić w naszym domowym gospodarstwie cukierniczkę -

miseczką miodu. Ojciec Jan bardzo przekonująco mówi o tym, iż jest

on naturalnym środkiem słodzącym, zawierającym czystą glukozę,

bogatym w życiodajne substancje, przechodzącym do krwiobiegu z

przewodu pokarmowego prawie bez żadnej przemiany i zamieniającym

się tam w energię życiową...

Od cukru i miodu niby daleko, a jednak blisko do... soli.

Mycie, płukanie i warzenie soli - zdaniem ojca - jest zbrodnią

przeciw naturze. Sól kopalniana niesie ze sobą ogromne bogactwo

selenu, żelaza i kobaltu. Tymczasem w przemysłowej obróbce są one

wypłukiwane do Wisły, a stamtąd do morza, na dodatek - trują po

drodze pół życia w rzekach. Co dalej robi nasz przemysł

żywieniowy? Otóż, kupuje się za granicą za ciężkie dolary jod,

nasyca nim wypłukaną sól, miele ją, bieli i sprzedaje

bezwartościową substancję, z której jod - po otwarciu torebki -

bardzo szybko ulatuje. Szukajmy soli kopalnianej z Kłodawy, jak

najmniej oczyszczonej, szarej, "brzydkiej" z wyglądu.

Przy okazji warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną sprawę - nie

nabierajmy się na jakieś wymyślne opakowania artykułów

spożywczych. Na przykład, zdrowotną kaszę gryczaną pakuje się

ostatnio do jednorazowych torebek - z grubego plastiku, bardzo

wulgarnych, nieestetycznie podziurawionych i w tym się gotuje.

Kasza z takiego plastiku nie nadaje się do jedzenia, ponieważ są w

niej wygotowane z opakowania substancje chemiczne. Poza tym, nie

przypomina swoją konsystencją puszystości potrawy gotowanej

właściwie. I, naturalnie produkt jest droższy, ktoś przecież na

tych opakowaniach zarabia. Polskie społeczeństwo powinno bronić

się przed raptowną zmianą tanich substancji w drogie, przez

przesypywanie ich z jednego opakowania do drugiego.

Zadajemy teraz pytanie zastrzegając, iż nasz rozmówca może je

zignorować:

- Czy zdarzyło się kiedyś, że Jan Grande - w habicie lub "po

cywilnemu" - przekroczył próg restauracji McDonalda?

Ojciec Jan pąsowieje, wydyma policzki niczym trębacz i gwałtownie

unosi ręce jakby miał za chwilę odfrunąć...

- Już same nazwy: McDonald, coca-cola, pepsicola, hamburger,

hot-dog przyprawiają mnie o drgawki. To jest skandal, że mając

taki zasób własnych możliwości żywieniowych, sprzedaliśmy przemysł

spożywczo-żywieniowy amerykańskim biznesmenom. Jako stary mnich,

mimo całego mojego życiowego optymizmu przepowiadam, iż w roku

2000 Polacy staną się na terenie swojego własnego kraju

murzyńskimi wyrobnikami. Przez Polskę będą przejeżdżać

transkontynentalne pociągi, będą śmigać po autostradach

zagraniczne samochody, a tubylcy spadną do roli czyścicieli z

miotłami w rękach - kończy katastroficzną wizję przyszłości.

- Dziękuję Bogu, że jestem stary, niedługo umrę i nie będę tego

wszystkiego oglądał - dodaje.

Zaprzeczamy z całą mocą. Nasz rozmówca jest człowiekiem w sile

wieku, który zwyczajnie i po ludzku, czegoś nienawidzi: Głupoty

współrodaków? Ich zdolności do małpiego naśladownictwa?

Samobójczych inklinacji ludzkości? Pewnie wszystkich tych spraw

naraz. Ojciec Jan lęka się, by przeszczep amerykanizmu nie

wyrządził nam więcej szkody aniżeli komunizm, który jednak liczył

się z jakimiś regułami. Na przykład, nie wystawiano w kioskach

obok zdjęcia Papieża pornograficznego obrazka. I naprawdę - jak

zapewnia - nie chodzi mu o dewocję, ale - takich rzeczy nie robi

się z powodu zwykłej przyzwoitości, szacunku dla ludzkich

przekonań...

Pozostajemy jeszcze przy temacie amerykańskiego żywienia,

zastanawiając się wspólnie - czym ono grozi Polakom. Ojciec Grande

uważa, iż jest to system powodujący sklerotyzację organizmu oraz

zanik pamięci z powodu choroby Alzheimera. Jeśli ludzkość się nie

opamięta i nie przestanie produkować fałszywej żywności, to do

2100 roku nie dożyje ani 10 proc. populacji. Przestańmy więc

wydziwiać i zacznijmy produkować w prosty, sprawdzony przez

dziesiątki tysięcy lat sposób, zdrową żywność. Zgodnie z naturą,

której nie wolno poprawiać. Przedwieczny tak ją ukształtował -

konkluduje ojciec - że jakiekolwiek poprawianie zawsze coś w niej

kategorycznie zepsuje.

Kolejnym pytaniem otwieramy szeroki temat polskich tradycji

żywieniowych. Ojciec Jan ma tu dużo do powiedzenia. Uważa, iż

istnieje kanon żywieniowo-kulinarny, do którego powinniśmy się

dziś odwoływać. Takim wzorcem, dostarczającym nam drogocennych

wskazówek, jest polska kuchnia przedrozbiorowa, zbierająca ciąg

wielowiekowych doświadczeń. Później wszystko się urwało. Przyszła

nędza okresu rozbiorowego, pierwsza wojna światowa i związany z

nią głód; potem ten króciutki czas niepodległości, zbyt krótki, by

matki mogły przekazać swoje doświadczenie córkom; druga wojna

światowa i degeneracja pojęć o żywieniu (co złapię to zjem, aby

tylko jako tako przetrwać), a po wojnie - wiadomo jak było.

Kobiety zaangażowane w pracę zawodową szukały sposobów na jak

najszybsze przygotowanie posiłków i uciekały od tradycyjnych

potraw bogatych w biopierwiastki, mikroelementy, witaminy,

substancje, które kiedyś niosły ze sobą zdrowie i życie.

Żeby nas sztuczność nie zeżarła

Ojciec Jan chętnie powraca do tematu, którym zakończyliśmy

ostatnie spotkanie. Jego zdaniem - przedrozbiorowa kuchnia

słowiańska była tak pożywna i dostarczała tyle energii, że można

było z jej nadmiaru "ściany rozwalać". Weźmy taki chleb - własny,

pieczony we własnym piecu, wielki na pół stołu, położony na liściu

łopuchowym, posypany czarnuszką albo kminkiem. Jak się go odkroiło

nożem jak kosą - to aż błyszczał w środku, tak dobrze był

wykwaszony...

Na pytanie - Czy można jeszcze gdzieś na kuli ziemskiej popróbować

smaku prawdziwego chleba? - słyszymy odpowiedź odbierającą

nadzieję:

- Zacznijmy od samej ziemi. Człowiek przechemizował ją na

głębokość co najmniej metra i wszystko co z niej wyrasta jest

mniej lub bardziej skażone. Oczyszczanie ziemi, nawet gdybyśmy od

dziś zaprzestali stosowania chemii, potrwa kilkaset lat. Również

tak zwana zdrowotna żywność, którą teraz gdzieniegdzie można

dostać nie jest całkowicie czysta, bo wyrastając na nawozach

organicznych wchłania chemikalia z pasz, którymi karmiono

zwierzęta. Jest to więc obieg zamknięty i obawiam się, że smak

prawdziwego chleba pozostanie współczesnemu człowiekowi nie znany.

Niegdyś, piekarnię można było wyczuć na kilkadziesiąt metrów, tak

pachniało świeżym chlebem. Dziś, kiedy gospodyni domowa robi w

domu kluski - kompletnie nie czuje zapachu mąki. A przy

rozrabianiu ciasto zamiast trzymać się własnej konsystencji i

odskakiwać od ręki jak piłeczka - przykleja się do niej.

Rozmowa o prawdziwym chlebie zahaczyć musi o "prawdziwy" ogień, na

którym niegdyś piekło się taki chleb. Zdaniem ojca Grande, ogień,

jaki daje drewno i węgiel, jest całkiem inny od gazowego czy

elektrycznego zabijającego wszelkie walory smakowo-zapachowe

pieczywa. Zresztą wystarczy porównać barwy: z jednej strony

złocistoczerwony i gorący ogień z pieca, z drugiej - niebieski i

zimny, jakby martwy ogień kuchenki gazowej. Nie rozgrzeje on, na

przykład, dawnych garnków żeliwnych, jest na to zbyt słaby. A z

kolei współczesna patelnia teflonowa postawiona na otwartym ogniu

piecyka - spali się. Jeśli ktoś ma możliwości - niech porówna

placki ziemniaczane smażone na kuchni opalanej węglem i drewnem,

na otwartej fajerce, na starodawnej żeliwnej patelni, z plackami

"z gazu". Są to zupełnie różne smaki, zapachy i konsystencje.

A już ten najnowszy diabelski wymysł, czyli kuchenki mikrofalowe -

toż to istne horrendum. Strumień drgających elektronów niszczy,

druzgocze cząsteczki białka i potrawa z takiej kuchenki tylko

wygląda jak pożywienie, ale pożywieniem nie jest. Ojciec Jan tym

swoim pacjentom, którzy chwalą się, że zakupili właśnie za ciężkie

pieniądze kuchenkę mikrofalową, mówi tak: "Wydaliście oszczędności

na coś, co niszczy waszą rodzinę. Nasz rozmówca z satysfakcją

powołuje się na jeden z ostatnich numerów miesięcznika "Żyjmy

dłużej", gdzie znalazł bardzo niepochlebny artykuł o kuchni

mikrofalowej. On te same wnioski sformułował już kilka lat temu.

Prawdziwy chleb i prawdziwy ogień. Pozostało nam jeszcze

powiedzieć coś o prawdziwej wodzie. Tu, jak się okazuje, sprawa

nie jest do końca przegrana.

- Kto chce mieć w domu dobrą krzemionkową wodę, którą orzeźwi się

o każdej porze roku, niech zrobi tak: pół kilograma suszonego

skrzypu pokruszyć, wsypać do emaliowanego garnka, zalać

przefiltrowaną wodą, zostawić na noc. Rano pogotować 20 minut,

odstawić. Kiedy ustoi się, przecedzić przez niezbyt gęste sitko,

wlać do kamiennego wyziębionego garnka. Garnek paruje i nie

pozwoli, by woda się nagrzała i w ten sposób pozyskujemy

krzemionkę - wyśmienitą, twardą wodę wprost do picia, do herbaty,

do mycia zębów, do gotowania zup...

Ojciec Jan radzi także, by - jeśli tylko jest taka możliwość -

postarać się o własną studnię. Kopać trzeba głęboko, wodę

dokładnie przebadać. Prawdziwa, czysta, żywa woda z cembrowanej

studni, jest darem Przedwiecznego, zawiera magnez, krzem, żelazo.

Można, a nawet należy pić ją bez przegotowania... Chrońmy się

przed zanieczyszczeniami i sztucznością jak tylko można, żeby one

nas w końcu nie zeżarły.

No właśnie - podchwytujemy temat - weźmy takie antybiotyki.

Przecież nierzadko trzeba się po nich "leczyć"... Ojciec Jan

również uważa je za niebezpieczne. Po kuracji antybiotykami trzeba

odtruć organizm, usunąć toksyny z wątroby i nerek, oczyścić

śluzówkę z grzybicy, jeśli taka się pojawi, wreszcie - przywrócić

właściwe wydzielanie soków trawiennych. Czasami, po przeholowaniu

kuracją antybiotykami, oczyszczanie organizmu jest dłuższe niż

samo leczenie. Należy pamiętać, aby przy zażywaniu antybiotyków

każdego dnia wypić szklankę kefiru oraz wziąć trzy razy dziennie

witaminę B-kompleks. Jeżeli zaczyna się grzybica w śluzówce -

trzeba podawać bardzo duże ilości cebuli. Jeśli jednak jest już i

wątroba poszkodowana i nie chce przyjmować cebuli, należy zastąpić

ją kombinacją ziół goryczkowych, przeciwzapalnych, powlekających

oraz oczyszczających układ moczowy.

Za oknem klasztornego gabinetu ojca Jana - pierwsze jesienne

szarugi. Pytanie o to jak zabezpieczyć się przed grypą? - wprost

wisi w powietrzu.

Ojciec Grande zaleca dostarczanie organizmowi dużej dozy witaminy

C. Bierzemy po dwie kapsułki przy śniadaniu. Jeśli chodzi o

żywienie - trzeba zwiększyć ilość jarzyn w jadłospisie, przede

wszystkim marchwi i kapusty. Gotujemy zupy jarzynowe (naturalnie,

nie na mięsie czy kościach, a jedynie na łyżce masła),

przyrządzamy najrozmaitsze surówki. Warto też wykorzystać

dobrodziejstwa naszego polskiego kalafiora. Jest tak bogaty w

wartości odżywcze, że ich nie spiszesz na kartce. Ważne przy tym,

by go nie przegotować. W osolonym wrzątku, z odrobiną "vegety" dla

smaku, gotujemy kalafior około 10 minut, dolewając szklankę mleka.

Następnie podbieramy go widelcami, kiedy jest jeszcze chrupki,

odsączamy i delikatnie namaszczamy świeżutkim, naturalnym masłem,

żeby zrobił się aż złocisty... Uchowaj Boże "potraktować" go

prażoną tartą bułką. I wątroba, i trzustka jej nie tolerują.

Kolejna sprawa, jeśli chodzi o przeziębienia. Nie wolno wychodzić

rano z pustym żołądkiem. Jeśli już nie ma czego innego, to choćby

podgrzać przegotowane wczorajsze mleko i wlać do niego esencję

herbacianą. Łyżkę miodu do tego i już nam się poprawia krążenie,

organizm otrzymał białko i wapno. Bardzo ważną sprawą - uzupełnia

swój wywód ojciec Jan - jest ubiór. Od pierwszych jesiennych

szarug zakładamy nakrycia głowy. Obowiązkowo. Przez nie osłoniętą

głowę organizm wytraca 60-80 proc. całego nagromadzonego ciepła. A

przeziębienie ciała jest gorszym paskudztwem od kompletnego

zapicia się alkoholem. Następnie nasz rozmówca mówi coś wielce

niepochlebnego na temat damskiej mody i zastanawia się - skąd się

to u nas wzięło - te gołe rozczochrane głowy, spódnice powyżej

kolan, nylonowe pończoszki i do nich nie zasznurowane wojskowe

buciory... Naturalnie, jest to małpie naśladownictwo mody

amerykańskich slumsów. Margines społeczny, obrzeża wielkich

metropolii, bieda i bezdomność podyktowały światu znudzonemu

konsumpcją taki styl, który polega na noszeniu przypadkowych,

zupełnie nie dopasowanych części garderoby. A "wyższe sfery"

naszego, pożal się Boże, polskiego biznesu, natychmiast to kupiły.

Szaruga za oknem nie cichnie. Pytamy - co robić, kiedy już złapią

człowieka pierwsze grypowe dreszcze?

- Zanim pobiegniemy do lekarza i zaczniemy faszerować się

antybiotykami - odpowiada Jan Grande - spróbujmy starych,

wypróbowanych przez prababki metod. Trochę kwiatu lipy, kwiatki

dzikiego bzu, parę gałązek dzikiej maliny, kapkę podbiału i mięty

- zaparzyć i niech naciąga pół godziny. Wziąć łyżeczkę miodu,

przetrzeć klatkę piersiową i stopy maścią kamforową, wypocić się,

przez dwa dni nie wychodzić z domu. A zioła zbieramy idąc latem na

niedzielny spacer, zwykle daleko od zasmrodzonej szosy. Przynosimy

je letnią porą do domu, rozsypujemy na starej firance rozpiętej

choćby między dwoma krzesłami, otwieramy okno i suszymy. Słowem,

prowadzimy w domu własną aptekę zielarską. Zamiast rozwiązywać

krzyżówki, lepiej studiować właściwości ziół i ich rozpoznawanie.

Zioła to są witaminy, mikroelementy, biopierwiastki, olejki

eteryczne będące uzupełnieniem dobrze prowadzonej kuchni. Trzeba

tylko chcieć i kobiety muszą mieć na to czas. Ojciec Jan wspomina

swoją matkę, która - prowadząc gospodarstwo - miała czas jagody i

zioła zbierać, i wieczorem szydełkując z dziećmi pośpiewała... A

dzisiejsze kobiety? Krów nie doją, kur nie hodują, świń nie

karmią, lnu nie sieją, międlić nie międlą, prząść nie przędą,

pierza nie drą, nie haftują, nie szydełkują, a wciąż czasu nie

mają.

Replikujemy, że to za sprawą telewizji. Nieopatrznie, bowiem na

twarzy naszego rozmówcy znów pojawia się irytacja:

- To kolejny, chorobotwórczy wynalazek diabła. Promieniowanie

ekranów, zwłaszcza w tych naszych małych mieszkaniach, bardzo

szkodzi na wzrok i na cały organizm.

Swoją drogą, ciekawe, czy aby ojciec Grande nie jest

antyfeministą?

- Przeciwnie. Uważam, że kobieta jest koroną stworzenia. Dziadyga

- wybacz mi, Boże mój język - może sobie pozwolić na wiele i nikt

się specjalnie nie zgorszy widząc go na ulicy pijanego, z

papierosem w gębie. Ale "lepsza połowa"...? Gdyby Odwieczny mógł

przewidzieć, że baby sięgną po papierosy - to by im kominy w

głowach zainstalował. Jest takie powiedzenie wzięte z żydowskiego

ulicznego slangu: fiksum dyrdum mischugyne kopf, oznaczające mniej

więcej tyle, co wariactwa szalonej głowy.

- A ile nasze "mischugyne kopf" powinno zażywać nocnego

odpoczynku?

- W epoce ciągłych napięć psychicznych potrzeba człowiekowi co

najmniej 8 godzin snu. Zasypiamy obowiązkowo przed godziną 23.,

kiedy to organizm w sposób naturalny wycisza się, serce zwalnia

swoją akcję, kora nadnerczy przestaje produkować adrenalinę.

Należy w tym czasie skłonić głowę na poduszkę. Jeśli przegapimy tę

godzinę biologicznego spokoju i nadal będziemy aktywni, to

wymusimy na korze nadnerczy dalszą pracę. Będzie ona wstrzykiwała

do krwiobiegu odrobinki adrenaliny już do samego rana i nie da nam

spokojnie zasnąć. Sen będzie przerywany, a początek dnia

naznaczony zmęczeniem. My, mnisi, budzimy się o piątej rano, bez

budzika. Całkiem inaczej zagospodarowuje się czas do południa,

można bardzo dużo zrobić. Po południu, niestety, czas jest już

krótki.

Interesuje nas - czy można sobie pozwalać na poobiednią drzemkę?

Ku naszemu zdziwieniu - zdaniem ojca Grande - jest to kompletnie

zabronione. Po posiłku należy odbyć dość intensywny spacer. A ta

przemożna potrzeba snu po obiedzie wywodzi się ze zwykłego

obżarstwa. Żołądek podnosi przeponę, serce o nią zawadza, mamy

wrażenie, że jest za ciężkie, i człowiek - taki niedźwiedziowaty -

kładzie się spać, przesypiając najciekawszy czas w życiu. Potem

wieczorem ma problemy z zaśnięciem.

Inteligencja na talerzu

- Dawno, dawno temu... - prowokujemy ojca Jana, by wrócił do wątku

kuchni staropolskiej i rozmaitych zamierzchłych kulinariów.

- Jeśli cofniemy się myślą het, het - nasz rozmówca zaczyna tak,

jakby opowiadał baśń - jakieś kilkaset lat, do Polski jeszcze

przedjagiellońskiej, to zobaczymy, że istniejące wtedy typowe

gospodarstwa wiejskie, były w 100 procentach samowystarczalne.

Wszystko wytwarzano na miejscu; od jajka poprzez płótno, które się

tkało, przędło i farbowało, aż do własnego garnka. I ta

samowystarczalność - fakt, że rzadko kiedy wybierano się po coś do

większych ośrodków - wytworzyła normę prostego i wartościowego

żywienia ze składników przez siebie wyprodukowanych. Przede

wszystkim, jadano dużo mięsa, nie gotowanego, ale opiekanego nad

ogniem. Tłuszcz wytapiał się, spływał, skwierczał w palenisku,

pieczyste pachniało na kilometr. Takie mięso przedstawiało sobą

bardzo bogatą wartość białkowo-odżywczą. Co ważne, pozbawione było

tłuszczów nasyconych, które znajdują się w wywarach naszych

współczesnych zup oraz pieczonym w tłuszczu mięsie, będąc

przyczyną sklerozy.

Dalej - wędzenie. Była cała procedura naturalnego wędzenia:

moczono mięso w specjalnej solnej zaprawie, po czym - nie parzone

- wędzono przy użyciu gałązek jałowca i buczyny. Wędzonkę

zawieszano w kominie... Przewiew kominowy podsuszał i jednocześnie

zabezpieczał przed owadami. Jak się odkroiło płat takiego

ciemnoczerwonego mięsa, położyło go na chleb razowy domowego

wypieku, do tego przyniosło z piwnicy ukiszoną w dębowej beczce

kapustę i skropiło ją aromatycznym olejem z konopi, które rosły za

oknem...

- No... to na pewno nie był hamburger - wyrywa nam się.

- Z całą pewnością - potwierdza ojciec. A dziś taka wędzonka jest

moczona w roztworze saletry, żeby nabrała wilgoci i odpowiedniej

wagi, następnie "wędzi" się ją przy pomocy preparatu, który w

sposób sztuczny zabarwia i nadaje smak. Kiedy człowiek kroi "toto"

potem na stolnicy, to mu spod noża woda wycieka i drży wszystko,

jakby - Boże, uchowaj - jakiś kawałek dopiero co z prosektorium

przywlekli...

- Co jadano - proszę ojca - do mięs w Polsce średniowiecznej -

przed Boną, przed ziemniakami?

- Głównie kasze. Pochłaniano ogromne ilości kaszy jęczmiennej, a

od XIII wieku gryczanej. Grykę do Polski przywieźli Tatarzy (na

południu, do dziś nazywa się ją tatarką). Hordy tatarskie,

pokonujące tysiące kilometrów prawie nie zsiadając z koni, nie

mogły taskać ze sobą kuchni polowej z grochówką. Każdy Tatar

siedział sobie na małym koniku, pod siedzeniem miał plastry

suszonego mięsa, a do boku przytroczony sajdak - worek skórzany, w

którym grzechotała odpowiednio sprawiona kasza. Parzono ją

najpierw w pełnym mleku, odcedzano, obsuszano, wrzucano na chwilę

do wrzącego masła, znów cedzono i suszono, po czym wsypywano do

sajdaka. Taki Tatar jechał sobie z Mongolii, co rusz sięgał do

worka i pojadał, a na postoju wydoił swoją kobyłę i napił się

mleka. No i wytrzymywał trudy wielotygodniowej podróży, a nawet

jak go w jakiejś potyczce skaleczyli, to skóra na nim goiła się

jak na psie. Polacy - snuje swoją opowieść ojciec Jan Grande - jak

go brali do niewoli, to razem z kaszą i bardzo się dziwili, że

Tatarzy nie chcą jeść niczego innego. Spróbowali sami i tą drogą

kasza gryczana (mało wymagająca w uprawie) podbiła Polskę, i spore

połacie Europy, stając się na całe wieki podstawą żywienia.

Jeszcze nasze prababki pilnowały pradziadków, żeby przynajmniej

dwa worki gryki były w domu na zimę.

A w XVI wieku przyjechała do Polski Bona i przywiozła z Włoch kosz

z jarzynami, ogromnie wzbogacając jadłospis. Kanon kuchni

słowiańskiej, staropolskiej przeszedł pewną korzystną ewolucję,

ukształtował się razem z tą kapustą, kartoflami, marchewką (choć,

naturalnie nadal z przewagą mięsa oraz kaszami) i - jako taki -

obowiązywał aż do rozbiorów.

Na pytanie - Czy podobnie odżywiali się bogaci i biedni? - ojciec

Jan odpowiada, iż mądrość żywieniowa dotyczyła wszystkich warstw

społecznych.

Była pełna analogia, jeśli idzie o skład i jakość jedzenia,

natomiast różniło się ono ilością. Ubogi ubił jednego wieprzka na

pół roku dla całej rodziny, bogaty zjadał tyle na jednym

przyjęciu. Ale w podobny sposób, we wszystkich warstwach

przyrządzano mięso, wypiekano chleb, robiono sery, kluski,

barszcze, czy pierogi z kapustą. Podobnie pędzono samogon - jego

czystą, prostą postać, nie przyśpieszając w sztuczny sposób

procesów naturalnej fermentacji. Taka wódka była bardzo mocna i

spalała substancje kaloryczne, nie dając żadnych ubocznych

skutków.

Różnice żywieniowe pojawiły się w wieku XVIII wraz z modą

francuską, kiedy to na zamożne stoły wjeżdżały obce frykasy,

których niższe warstwy nawet nie oglądały.

Jest jeszcze jedna bardzo ciekawa sprawa, zapisana w polskiej

tradycji żywieniowej: nigdy, przez wszystkie te wieki, nie było u

nas mody obżerania się. Przeciwnie, obowiązywała zasada lekkiego

niedojadania. I to we wszystkich warstwach społecznych. Nawet

żebrak, który dostał jałmużnę - poczęstunek, gospodarował nim z

rozsądkiem, zjadł trochę, a resztę schował do worka, żeby mu

starczyło na później. Była w narodzie taka trochę wilcza dieta,

ale też dawała ona odporność na zmęczenie i głód. Nie mówiąc już o

tym, że niedojadanie sprzyja właściwej przemianie materii, żołądek

nie jest przeciążony, w jelitach nie ma zalegających resztek.

Ojciec Jan zaleca wszystkim następującą zasadę: nie należy wstawać

od stołu z uczuciem, że żołądek jest zbyt ciężki. Trzeba mieć

swoją grzecznościową normę, coś, co można nazwać "inteligencją na

talerzu": wezmę 3 ziemniaczki, a nie 5, odkroję kawałek z dużego

kotleta, a resztę zostawię na półmisku... Nie należy też nigdy

jeść "po polsku", nabierając na jeden widelec ziemniaki z sosem,

mięso i jarzynkę, tylko przestrzegać pewnej kolejności. Najpierw

powinno się skonsumować jarzynkę, następnie mięso, na końcu -

ziemniaki.

Ponieważ zdaje nam się to lekką przesadą, ojciec Jan cierpliwie

tłumaczy, iż taka kolejność zapobiega trawiennej schizofrenii.

Kiedy nawrzucamy do żołądka bez ładu i składu zróżnicowane

pożywienie, to ta nasza "betoniarka" wprost nie wie od czego

zacząć. Z trudem miele i rozciera taki obiad, zamieniając go w

makabryczną papkę, której składniki mają różny czas rozkładu i

trawienia.

Ojciec Jan nie pochwala diet przegłodzeniowych. Uważa, iż wszelkie

tego typu nowomodne praktyki prowadzą do paskudnych następstw.

Leczył niejedną ofiarę diety-cud, ludzi, którzy zapadli na poważną

chorobę psychiczną - jadłowstręt, czyli tak zwaną anoreksję. Na

Zachodzie choroba ta zebrała już okrutne żniwo, zwłaszcza wśród

młodych dziewcząt. W Polsce też się ostatnio nasila.

Nie mówiąc już o dziwnej modzie na hinduizm. Jest to, o czym nie

wszyscy wiedzą, hinduizm w cudzysłowiu - sekciarski,

przeszczepiony najpierw na grunt amerykański, niewiele mający

wspólnego z prawdziwymi naukami Wschodu, prowadzący na psychiczne

manowce. No i nasza młodzież, szukająca nie wiadomo czego,

zachwyciła się tą formą dziwacznej ascezy, między innymi

jedzeniowej.

Należy wiedzieć, iż nasze społeczeństwo - ojciec Jan wyraźnie

zmierza do puenty - jak i inne ludy środkowej Europy, ma niejako w

genach zapisaną najwłaściwszą dietę. Potwierdza ją kilkusetletnia

tradycja - o której mówiliśmy - i w żaden sposób nie należy

przestawiać się na tę wschodnią ascezę jadłospisową, czy radykalny

wegetarianizm. Dla przykładu, gdybyśmy chcieli zastąpić kawałek

mięsa innym rodzajem białka, to musielibyśmy zjeść 4-litrowy

garnek gotowanej soi. I jeszcze byłoby mało. Wszystkie diety

bezmięsne są dietami fałszywymi, powodują patologiczne zmiany

wskutek wrzodziejącego zapalenia jelita grubego, utratę

odporności, wyniszczenie organizmu. Zdaniem ojca Jana -

wprowadzeniu kulinarnego nowinkarstwa winna jest inteligencja. Oj,

chyba nie jest to najbliższa jego sercu warstwa społeczna.

Zapytany o opinię - nie wystawił najlepszej:

- Meblują sobie głowy skomplikowaną wiedzą, a żyć nie potrafią.

Nawet kiedy chorują, to nie mądrzeją. Zaobserwowałem, na przykład,

przez 17 lat pracy zielarza zakonnego, że wielkomiejska

inteligencja, jak żadna inna warstwa społeczna, zarasta brudem. W

Warszawie stykałem się z pacjentami, którym z pleców można było

brud łyżką skrobać. Po prostu, nie kąpali się latami, mając w

mieszkaniu łazienki. Zamiast gąbki i mydła, stosowano francuskie

dezodoranty blokując pory, stwarzając gnijące, zaparzone

środowisko - idealną niszę dla pasożytów. Te wszystkie

naleciałości skórne, zapalenia, uczulenia, brodawki - to skąd?...

A przyjrzyjmy się wszyscy sobie - kurczymy się pod oskarżającym

wzrokiem ojca Jana - w jaki to "zdrowotny" sposób spędzamy

większość wieczorów? Naturalnie, ogląda się telewizję. Zwykle w

małym, zadymionym pokoiku, bo wszyscy palą. Jeden na drugiego

syka: cicho, cicho... Tego licho bierze, bo mu przerzucili

program, tamten nie może się skupić, wzrasta napięcie nerwowe i

dom zamienia się w nowoczesną, wielce oświeconą jaskinię

barbarzyńców.

- Panie Boże, odpuść... - po swojemu fuka ojciec Jan. - A później

w tym zadymionym, śmierdzącym skarpetami i spoconymi ciałami

pokoju idzie się spać, nawet nie bardzo myjąc "przewielebne

zwłoki", bo już się zrobiło późno, godzina zasypiania na naszym

zegarze biologicznym dawno minęła, hormon nadnerczy jest

nienaturalnie aktywny i nie ma mowy o rzetelnym wypoczynku...

Leczyć ciała i dusze

- Ojcze Janie, my tak sobie spokojnie mówimy o dobrym jedzeniu,

podczas gdy wielu ludziom samo życie nie smakuje...

Nasz rozmówca natychmiast podchwytuje temat i opowiada o swoich

depresyjnych pacjentach.

Pewna młoda kobieta leczy się już trzeci rok u niego. Na pierwszy

rzut oka - żadnych losowych przeciwności. Ładna, wykształcona

(nauczycielka z zawodu), urodziła udane dziecko, mąż pracuje za

granicą, a więc pieniądze mają. Tyle że jest nieco wyobcowana,

mieszkając z teściami w wiejskim środowisku. Gaśnie tam. Co

miesiąc przyjeżdża do Wrocławia, wygada się, weźmie porcję leków i

jakoś ciągnie do następnej wizyty.

Kiedyś powiedziała do ojca Jana: "Gdyby nie te wizyty u księdza,

to ja bym się już dawno powiesiła". Inna znów osoba, starsza pani,

wdzięczna była naszemu rozmówcy za jego optymizm i działające na

pacjentów zadowolenie z życia. Nie do końca zgadzając się z tym

ostatnim - ojciec Jan kwituje: "Lekarz musi być doskonałym

aktorem. A połowa sukcesu w leczeniu zależy od tego, jaki mam

kontakt z chorym. Jeżeli ktoś wychodzi ode mnie bez przekonania,

że potrafię mu pomóc, to szkoda mojej fatygi".

- Psyche i soma - powiadamy na to. - Kiedy jedno cierpi, co dzieje

się z drugim?

Ojciec Jan mówi o ścisłej współzależności. Wie ze swojej praktyki

jedno: kiedy dusza choruje, to ciała nie da się uleczyć. A lekarz

powinien mieć takie zaufanie pacjenta, żeby ten wyspowiadał się

przed nim lepiej jak przy konfesjonale. Tylko na pozór brakuje

związku między rakiem żołądka a tym, że ktoś źle żyje z teściową.

Wszystkie takie sprawy trzeba znać. Dobry lekarz musi poświęcić

dużo czasu na rozmowę z pacjentem i tak lawirować swoimi

umiejętnościami, ażeby podnieść go na duchu, a zarazem pobudzić

organizm do samoobrony; leczyć równolegle duszę i ciało.

Ciekawi jesteśmy - czy nasze prababki i pradziadowie chorowali na

depresję?

- Nie - odpowiada ojciec - nie mieli na to czasu. Nie będzie

chorował na depresję człowiek pochłonięty przez obowiązki. Praca

była, jest i będzie tu najlepszym lekarstwem. Przypomnijmy sobie

szkolne lektury - "Anielkę" czy "Nad Niemnem". Były tam opisane

arystokratki, co to całymi dniami leżały na szezlongach, coś tam

sobie roiły i od tego nieróbstwa miały "globusa" w głowie. W

niższych sferach to się nie zdarzało:

Przypominamy o tym, że dziś w krajach wysoko rozwiniętych, gdzie

depresja jest chorobą niemal społeczną, ludzie pracują, nawet

popadają w pracoholizm.

Replika ojca Jana jest zdumiewająca. Stwierdza, iż w gruncie

rzeczy styl życia w zachodnich cywilizacjach jest stylem życia

nierobów, którzy nawet jak pracują, to powierzchownie. Ich

zmęczenie jest także pozorne, nieautentyczne. Człowiek pochłonięty

wykonywaniem prawdziwej pracy, nigdy nie będzie sfrustrowany.

- Czym wobec tego jest prawdziwa praca? - dopytujemy.

Ojciec Jan odpowiada, iż jest to takie zajęcie, które określa sens

naszego, tu na ziemi, trudu; ba, samego człowieka określa. Powinna

ona wzmacniać egzystencjalnie, a nie rozchwiewać. Zadowolenie z

dobrze wykonanej pracy jest zarazem samooceną powiązaną z

poczuciem własnej wartości. I to wszystko chroni przed nerwicami.

Prawdziwe zmęczenie prawdziwą pracą jest najlepszą ochroną przed

grzechem i depresją.

Informujemy ojca, iż funkcjonuje w świecie rewelacyjny medykament

przeciwko depresji, nazywający się "Prozac". Wyzwala fantastyczną

aktywność, modny jest w świecie biznesu i dotarł już do Polski.

Ojciec Jan nie słyszał o tym leku, ale gwarantuje - jako stary

praktyk, mający za sobą 500-letnią tradycję bonifratrów - że po

trzech latach zażywania wszyscy ci biznesmeni wypalą się

kompletnie, a na dodatek płodzić będą spotworniałe potomstwo. Taki

lek musi być mieszaniną hormonów i narkotyków. Nie ma innej

możliwości. Z naturalnych środków antynerwicowych i

antydepresyjnych, w jakie nas zaopatrzył Przedwieczny na tej

ziemi, istnieje tylko jeden - stare, dobrze nam znane ziele

świętojańskie, zwane dziurawcem. Niemcy produkują z niego

drogocenne kapsułki przeciwko depresji. Tak więc zaleca wyłącznie

dziurawiec i kakao, które jest nosicielem magnezu.

Ojciec Jan - zapytany o wnętrze ludzkiego organizmu i generalną

zasadę jego funkcjonowania - powiada pięknie, iż w doskonałości

naszych ciał przegląda się sam Przedwieczny. Gdyby ktoś ze

śmiertelnych umiał rozłożyć tę konstrukcję na czynniki pierwsze i

zrozumiał zasadę jej funkcjonowania, sam byłby zachwycony. Weźmy

harmonię współdziałających organów wewnętrznych, które zamieniają

martwą materię w energię życia. Weźmy naszą korę mózgową, która

tyle wspaniałości potrafi stworzyć...

- Ale duża część kory mózgowej jest wyłączona z funkcjonowania -

wchodzimy ojcu w słowo.

- Tak, około 70 procent - precyzuje rozmówca. - A cóż by to było,

gdyby tak człowiek eksploatował całą korę mózgową?... Swego czasu

rozmawiałem w Kijowie z pewnym szamanem znad Jeruseju i spytałem

go o coś, co zaintrygowało mnie już wcześniej.

Dlaczego - mianowicie - ich plemiona tak bardzo szanują ludzi

chorych psychicznie? Odpowiedź, jaką usłyszałem, wstrząsnęła mną.

Ludzie psychicznie chorzy - mówił mi ów szaman, mający za sobą

tysiącletnie tradycje swojej kultury - to są ludzie boscy.

Dlaczego? Bo Przedwieczny wyróżnił ich włączając im tę nie

używaną, uśpioną część mózgu. Spowodowało to, że funkcjonują ponad

orbitą normalności, my natomiast odbieramy ich jako odmieńców.

Z kolei plemiona azjatyckich koczowników stepowych, jak również

niektóre ludy indyjskie ogromnie szanują ludzi starych. Uznaje się

ich tam za błogosławionych. Przedwieczny musiał dojść do wniosku,

że życie takiego staruszka czemuś służy, jest komuś tu na ziemi

przydatne. Nigdy nie żyje długo człowiek paskudny, długo żyją

ludzie dobrzy. Starość jest rodzajem społecznego kapitału. Możemy,

dzięki czyjemuś długiemu doświadczeniu, poznać niejedną prawdę o

życiu.

- A pewnie i o umieraniu - dodajemy.

- Moja znajoma - kontynuuje ojciec Jan - pani Józefa, 90-letnia

osoba mająca za sobą życie poświęcone pracy w opiece społecznej,

na parę tygodni przed śmiercią mówiła: Żeby też ojciec wiedział,

jaki to jest okropny czas, to czekanie na śmierć. Ja ją widzę i

czuję dookoła siebie wszędzie. Nie mam już żadnych potrzeb. Rano

wstanę, umyję się, uczeszę, ubiorę i ciągle towarzyszy mi

świadomość, że może właśnie dziś, może za godzinę - umrę. Nawet

jak znajomi przyjdą i przyniosą mi łakocie, to ja się poczęstuję,

żeby nie robić im przykrości, ale nie mam już na nic

zapotrzebowania. Kiedy kładę się do łóżka, to westchnę do

Przedwiecznego i zapytam Go - czy jeszcze się jutro zbudzę? I ku

swojemu zaskoczeniu - budzę się. Pytają mnie ludzie - dlaczego ja

jestem jakaś dziwna, jakby obca? A ja nie potrafię być inna, bo to

już śmierć jest ze mną.

- Wstrząsająca historia - przyznajemy. - Obecnie ludzie boją się

takich tematów, uciekają od nich.

- To amerykańska kultura - odpowiada ojciec - usiłowała wykreślić

śmierć ze swojego myślenia. I co stworzyła? Ni mniej ni więcej,

tylko właśnie kulturę śmierci, jak ją nazwał nasz Papież.

A przecież ten, niejako przymusowy pobyt pani Józefy na ziemi, coś

nam uświadamia. Kiedy wygasa życiowa energia, jak w jakiejś

ogromnej elektrowni atomowej - to człowiek zdaje sobie sprawę z

własnej nicości. Nie ma już żadnych potrzeb, nawet takich, by

komuś zaszkodzić. Jest w pełni bezinteresowny. Jeden ma jeszcze

tylko interes na tej ziemi - nawrócenie, pojednanie z Bogiem...

Dzielimy się z ojcem Grande spostrzeżeniem, że podczas tych

naszych spotkań mieszają się - jak w kalejdoskopie - tematy

wzniosłe z przyziemnymi. Teraz, na przykład, przyszedł czas na

prozę w najczystszej postaci: czy należy stosować zasmażki w

naszych kuchniach? W odpowiedzi słyszymy, iż powodują one

uszkodzenia wątroby i trzustki. Zasmażka, funkcjonująca wbrew

zasadom kultury trawiennej, jest odkryciem czasu głodu pierwszej

wojny światowej, kiedy to trzeba było zrobić coś z niczego i na

łyżce mąki prażonej w tłuszczu powstawał garnek zupy.

Zagęszczamy potrawy mąką rozbełtaną w mleku, śmietanie lub wodzie.

- Czy kupować dzieciom owoce egzotyczne? - znowu zmieniamy temat,

ale czas nagli, wkrótce musimy kończyć rozmowę.

Zdaniem ojca Jana, mamy swoje, z naszej strefy klimatycznej:

jabłka, gruszki, śliwki, wiśnie, które w pełni zaspokajają, i to

od kilkuset lat, zapotrzebowania ludzkich organizmów. Dla

urozmaicenia można dzieciakom podać na deser banana czy

pomarańczę, ale nie codziennie. Inną sprawą jest trująca chemia,

przy pomocy której zabezpiecza się egzotyczny owoc przed zepsuciem

lub przyśpiesza jego dojrzewanie. Ojciec był świadkiem, jak w

Palestynie bananowce nabierały apetycznej, żółtej barwy pod

wpływem dymu spalin samochodowych.

- A propos owoców. Znakiem zakonu bonifratrów jest owoc granatu.

Co on symbolizuje? - dociekamy.

- Miłość miłosierną - odpowiada ojciec Jan - powielaną w

nieskończoność, tak jak powiela siebie owoc granatu wysypując ze

swojego wnętrza mnóstwo drobnych, pełnych czerwonego soku,

drogocennych owoców... Wiąże się z tym przepiękna legenda, którą

opowiemy pewnie już w następnym rozdziale.

Witamina B na dyskotece

Obiecaliśmy Czytelnikom opowiedzieć legendę, która wiąże się z

owocem granatu oraz początkiem zakonu bonifratrów. Szczególnie, że

właśnie mija dokładnie 500 lat od urodzin jego założyciela

- świętego Jana Bożego.

- Jest to imię zakonne Jana Ciudada, Portugalczyka - zaczyna swoją

opowieść ojciec Jan Grande - żyjącego w latach 1495-1550. Jak to

często u świętych bywa (przypomnijmy choćby Franciszka z Asyżu),

Jan Ciudad przeszedł burzliwe koleje losu, nim odnalazł swoje

właściwe powołanie. A była nim działalność charytatywna - w

najszerszym znaczeniu tego słowa. Przyszły święty osiadł w

Granadzie, gdzie założył szpital i dom opieki dla ubogich,

bezdomnych i chorych (również chorych psychicznie, których

średniowieczna Europa traktowała z niebywałym okrucieństwem), nie

oglądając się na ich stan społeczny, pochodzenie czy religię.

Wkrótce podobne ośrodki powstały w innych regionach Hiszpanii,

wraz z upływem stuleci - na całym świecie. Historia medycyny

wymienia Jana Bożego jako prekursora współcześnie pojętego

szpitalnictwa oraz inicjatora humanitarnych metod psychiatrii.

Kanonizowano go w 1691 r. za papieża Innocentego XII. Przez

wierzących wzywany jest jako patron chorych i umierających, a

także lekarzy, pielęgniarek i szpitalnictwa. Imię jego występuje w

Litanii do Wszystkich Świętych.

Otóż, w życiu Jana Ciudada miało miejsce następujące zdarzenie:

wybrał się on któregoś dnia do lasu, by - swoim zwyczajem -

pozbierać nieco suchego drewna na opał. Nie dla siebie, ale dla

jakiejś biednej wdowy. Spotkał w lesie dziecko. Musiało być

zabiedzone, bo ulitował się i wziął je na plecy. Po jakimś czasie

- zmęczony postawił dzieciaka na nogi. Dodajmy, iż były to nogi

bose. Cóż było robić? Jan ściągnął swoje buty i podarował je

małemu biedaczynie. Poszli dalej - dziecko w wielkich butach i

bosy święty, który kaleczył sobie stopy na wykrotach. Doszli do

strumienia. Jan przekroczył wodę, po chwili usłyszał za sobą

wołanie. Obejrzał się. Dziecko stało na drugim brzegu, jego głowę

otaczała dziwna jasność, a na wyciągniętej dłoni trzymało pęknięty

owoc granatu, zakończony świetlistym krzyżem. Jan usłyszał

następujące słowa: "To będzie znak twojego zakonu". I tak się

stało. Miłość miłosierna, nieskończona, symbolizowana wielością w

jedności (owoc granatu składa się z mnóstwa maleńkich owoców),

którą św. Jan Boży praktykował w stopniu doskonałym, a którą my -

mnisi - nieudolnie naśladujemy, leży u podstaw działalności

zakonnej bonifratrów.

Zastanawiamy się - w jaki sposób polscy bonifratrzy przeszli przez

"Morze Czerwone" komunizmu?

- Komuniści - mówi ojciec Jan - zadali nam ciosy na tyle mocne i

skuteczne, że rozwój zakonu w Polsce został zahamowany. Przede

wszystkim - odebrano nam bazę w postaci szpitali przyklasztornych

i ośrodków leczniczych, zamieniając je w państwowe. Tym samym

przetrzebiona została kadra bonifraterska - lekarska i

pielęgniarska, wspaniali starzy fachowcy, którzy kontynuowali

dorobek kilku stuleci, a młody narybek nie miał się gdzie

zahaczyć. Dopiero teraz, w ostatnich latach, zarysowuje się

możliwość odzyskiwania naszych szpitali i lecznic oraz odrodzenia

życia bonifraterskiego na terenie Polski. Ile przy tym trzeba

pokonać przeszkód, wie najlepiej nasz przeor, ojciec Kazimierz,

ks. Jan Wąsik, prowincjał wrocławski, który próbuje odzyskać część

z całego kompleksu szpitalnego, odebranego nam pół wieku temu.

- Czy wśród dzisiejszej młodzieży - proszę ojca - wzrasta

zainteresowanie życiem zakonnym?

Ojciec Grande odpowiada, że ogromnie dużo powołań zaprzepaszczono

w PRL-u. Dopiero teraz, nieśmiało, jeden czy drugi młody człowiek

do nich zapuka. Ale to jest ciężki zakon, ciężka praca. Kiedy taki

młodzieniec zostanie rzucony na praktykę gdzieś na głuchą

prowincję, między psychicznie chorych czy upośledzonych fizycznie,

którymi opiekować się trzeba bezgranicznie w dzień i w nocy - to

często ani miesiąca nie wytrzymuje.

Ciekawi nas, czy kolejne pokolenia przychodzące na świat są

silniejsze, czy słabsze, mniej odporne fizycznie?...

Ojciec Jan twierdzi, iż przechodzimy - jako ludzkość -

zastraszający proces degradacji.

- Ale, czy już jesteśmy na tym etapie, że przekazujemy w genach

jakąś organiczną skazę?

- Zdaniem ojca Jana - jeszcze nie występuje coś takiego jak skaza

genetyczna w skali gatunku (nie licząc przypadków urodzeń

spotworniałych dzieci na terenach przylegających do Czarnobyla).

Ale jesteśmy o krok. Aktualne pokolenie 13-,15-latków, jeśli się

wszyscy nie opamiętamy i nie uzdrowimy naszego życia, może już

swoim dzieciom przekazywać w genach osłabienie centralnego układu

nerwowego.

A uzdrowienie życia, to przede wszystkim poprawne żywienie. Nasz

organizm musi otrzymywać te składniki, z których sam jest

zbudowany. Jeżeli powstanie luka w dowozie odpowiedniej ilości

fosforu, magnezu, cynku, selenu, jodu, itd. - zaczyna się

tragedia, którą nazywamy chorobą. Rozważaliśmy już przecież

podczas tych spotkań i o zawartości ziarnka grochu czy fasoli, o

wartościowych kaszach, jarzynach, dobrze sprawionym mięsie, maśle

w miejsce margaryny, itd., itp. Tymczasem polska młodzież jest

wręcz zamorzona, a w ślad za tym - kompletnie niewytrzymała

nerwowo. Ojciec Jan ma wśród swoich pacjentów młodych ludzi tak

rozchwianych, niezdolnych do skupienia, źle sypiających,

sfrustrowanych, sarkastycznych, kłótliwych, że wprost nie do

wytrzymania.

Zapytał jednego z drugim - czy chodzą na dyskoteki? Owszem, tak. A

czy wiedzą - co powoduje w ich organizmach nadmiar decybeli? Nie,

tego już nie wiedzieli. Ojciec Grande zwraca zatem uwagę młodemu

pokoleniu na to, że hałas pustoszy zawartość witaminy B, w

organizmach. A jest ona odpowiedzialna m.in. za naszą pamięć i

stan nerwów. Subkultura młodzieżowa (czy może raczej wymyślona

przez diabła - antykultura), ten łomot dysharmonijnej muzyki i

migające światła, które porażają przysadkę mózgową powodując

przykurcz wszystkich naczyń krwionośnych - to jest droga do

samozniszczenia młodych pokoleń. Rodzice, których pociecha wybiera

się na tę - panie Boże, odpuść - dyskotekę, powinni bezwarunkowo

zaaplikować jej przed wyjściem 3 tabletki witaminy B-compositum,

żeby dzieciak wrócił z tych piekielnych czeluści jako tako

normalny.

- Dzisiaj młodzież swoim sposobem bycia terroryzuje świat -

powiada nasz interlokutor. Był u mnie wczoraj nauczyciel szkoły

średniej, 43-letni człowiek tak znerwicowany, że nie potrafił

opanować drżenia rąk. Uczniowie liceum - wyselekcjonowana, lepsza

grupa potrafi, jak się okazuje, szykanować swoich nauczycieli,

grozić im, zachowywać się agresywnie i po chamsku. To się wprost w

głowie nie mieści. Zawsze w społeczeństwie były jakieś doły, jakiś

margines, ale dziś mamy "margines" 80-procentowy. A jak ci młodzi

zachowują się w domach rodzinnych? Wnoszą tam nerwowość i

podminowanie. Ojciec Jan uważa, że niepokój współczesnych polskich

rodzin jest w dużej mierze pochodną antykultury młodego pokolenia.

Replikujemy, iż przy najlepszych chęciach, nie da się wrócić do

epoki walców...

- Ale zróbmy przynajmniej tyle - powiada ojciec - by na dyskoteki

trwające do 24-tej nie chodziły dzieci 12- i 13-letnie. Nocny

wypoczynek odgrywa w tym wieku ogromną rolę.

Inna kwestia - nie obładowujmy tych dzieci nadmiarem dodatkowych

zajęć, realizując własne, nie spełnione ambicje. Nauka w szkole

jest dostatecznie absorbująca, a my jeszcze zapisujemy dziecko na

angielski, muzykę, balet, kółko zainteresowań i taki maluch nie ma

czasu nosa sobie utrzeć. Nie mówiąc już o tym, że kompletnie nie

przygotowujemy naszych dzieci do życia. Dziewczyna osiąga wiek 20

lat, zna perfekt angielski i niemiecki, jest laureatką naukowych

olimpiad, fantastycznie obsługuje komputer, kończy studia... Jest

przy tym wyczerpana fizycznie i nerwowo, nie ma pojęcia o

samodzielności. Dajmy na to - trafia się miłość, zamążpójście.

Pierwsza ciąża, która jest ogromną inwestycją organizmu, może

młodą kobietę kompletnie zrujnować. Dzieciak, który rozwija się w

jej łonie, wyciągnie z osłabionej matki resztki wapnia, magnezu

czy selenu. Pokruszą się zęby, posypią włosy, zaczną się łamać

paznokcie, wysiądzie system nerwowy. Bywają przypadki, że młode

matki po urodzeniu trafiają do zakładów psychiatrycznych z powodu

wyczerpania poporodowego.

Czy seks zabija?

- Wystraszył nas ojciec dramatyczną diagnozą stanu zdrowia

polskiej młodzieży... Proszę powiedzieć - jak wpływa na młody

organizm wczesne rozpoczynanie życia płciowego?

Ojciec Jan zastrzega, że nie będzie moralizował, choć związek norm

moralnych, sformułowanych w chrześcijańskim kręgu kulturowym, z

naszym zdrowiem i życiem jest oczywisty. Wystarczy przypomnieć

tragedię końca XX wieku, czyli chorobę AIDS... Otóż, dzisiejsza

młodzież dojrzewa płciowo nadzwyczaj wcześnie. Problemy związane z

pokwitaniem i pierwszą menstruacją przeżywają już jedenasto- i

dwunastoletnie dziewczynki. Również u chłopców przedwcześnie

rozwijają się organy męskie. A czym to jest spowodowane?

Naturalnie, sposobem odżywiania. W naszych organizmach kumuluje

się chemia i farmakologia spożywana razem z żywnością. Na

przykład, kurczaki, które tak nam wszystkim smakują, nie rozwijają

się w naturalny sposób. Przyrost wagi osiągany jest przez

podpędzanie hormonami. Nie mówiąc już o tym, że hoduje się je

gorzej jak rośliny, bez światła dziennego i bez dostępu świeżego

powietrza. A ponieważ łatwo się je przyrządza - pojawiają się na

naszych stołach bardzo często. Hormony z kurzego mięsa nie są

obojętne dla ludzkiego organizmu, no i mamy to, co mamy -

przedwcześnie rozwiniętą i nadmiernie zorientowaną na seksualność

młodzież. A współżycie w okresie pokwitania jest dla organizmu

zgubne, traci on siły rozwojowe i odpornościowe; ucieka energia,

białko jest spalane w wielkich ilościach i młodzież słabnie. Nie

bez kozery Kościół poczytuje za grzech ciężki różne formy

wyżywania seksualnego, utożsamiając je nieomal z zabijaniem

własnego organizmu. Bowiem w okresie pierwszej młodości, kiedy

jest czas budowania, następuje gubienie energii, pustoszenie sił

żywotnych. Wystarczy powiedzieć, że seks zużywa trzykrotnie więcej

energii od tej, jaką potrzebuje organizm na swój rozwój.

Zapytujemy o wartości odżywcze uwielbianej przez młodzież, bardzo

popularnej pizzy?

Ojciec Jan uważa, iż może to być dodatek, urozmaicenie od czasu do

czasu właściwej diety, na którą - jak już przecież wiemy - składa

się razowe gruboziarniste pieczywo, rośliny strączkowe,

ciemnozielone jarzyny, surówki, polskie jabłka, czasem kawałek

nietłustego mięsa... Dowcipnie nazywa pizzę "włoskim bigosem". Co

tam która gospodyni ma z resztek walających się w lodówce -

pokroi, posypie tartym serem i zapieka. Podobnie w bigosie - źle

przygotowane, przepitraszone kawałki mięsa, grzybów,

przetłuszczona kapusta - składają się na "kompozycję" - Panie

Boże, odpuść - prawie nie do strawienia.

Przypominamy, iż jest to nasza narodowa potrawa. Adam Mickiewicz,

zapewne przełykając ślinkę, pisał: "Bierze się doń siekana,

kwaszona kapusta, która - wedle przysłowia - sama idzie w usta".

Choć jest w "Panu Tadeuszu" też coś w rodzaju zastrzeżenia: "Aby

cenić litewskie pieśni i potrawy, trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć,

wracać z obławy".

- Powiem jedno - kwituje ojciec - polskie żołądki, które trawią

bigos i kotlety schabowe, radzą sobie z mocną, fuzlowatą wódką

zagryzaną grzybkiem marynowanym w occie, dawno już powinny były

trafić do Księgi Rekordów Guinnessa. Gdyby taki, co nie daj Boże,

Japończyk, Chińczyk czy Hindus najadł się bigosu a la Mickiewicz

czy Wańkowicz - to wysiądzie mu i trzustka, i wątroba, i przez parę

tygodni będzie musiał się leczyć z ogólnego zatrucia.

Mamy jeszcze pytania dotyczące naszej młodzieży... Na przykład

modne jest ostatnio, nawet wśród uczniów szkół średnich,

wyskakiwanie na piwko. Czy należy tego kategorycznie zabraniać?

- Nie - odpowiada ojciec - byle to była szklanka piwa, a już nie

dwie. Przyjmijmy taką zasadę: szklanka piwa jest lekarstwem

zawierającym mnóstwo drogocennych składników, natomiast od drugiej

szklanki, która już burzy krew dając rozkoszne poczucie rauszu -

zaczyna się niebezpieczeństwo pijaństwa. To jest delikatna

granica. Naturalnie, nasi starsi synowie i mężowie muszą przy tym

spożywać takie jedzenie, które zabezpiecza organizm przed

nałogiem, uzbraja go w siły odpornościowe. Wbrew powszechnie

panującej opinii powiem, że i pijaka można wyciągnąć z pijackiego

rowu odpowiednim żywieniem.

Obiecujemy wrócić do tego tematu, jeszcze tylko dwa słowa o naszej

młodzieży. Czy powinna pić kawę?

- Nie. W miejsce kawy zalecam mocną, zaparzoną na wschodni sposób

herbatę (doprowadzamy ją do wrzenia, gotujemy dwie minuty, parzymy

około pół godziny, słodzimy łyżeczką miodu). Sprawa ta dotyczy nie

tylko młodzieży, ale i ludzi dorosłych, którzy popadli wręcz w

nałóg picia kawy, spożywając 6-8 filiżanek dziennie. Przed wojną

tylko grafinie i hrabianki pijały kawę, a dziś? Jak to mówią -

żuk, żaba i każda baba z mniejszą lub większą gracją sięga po

kolejną szklankę.

- Ale piątego paluszka już nie odstawia...

- Bo nie ma na to czasu - replikuje ojciec. - Za to dostaje

"miszugyne kopf" w głowie, ponieważ pochodną picia kawy jest

karuzela ciśnień w organizmie. Kawa, obniżając poziom magnezu,

obniża zarazem ciśnienie; kwas solny wyprodukowany przez nią

zakwasza przewód pokarmowy, zagęszcza osocze krwi i robi się

ślimacze krążenie, na które pomóc może... kolejna porcja kofeiny.

Kawa pozornie poprawia samopoczucie, zwiększając objętościowo

zasób krwi (podobnie jak przedawkowany alkohol zwiększa ilość krwi

z 6 litrów na 8), ale zarazem uzależnia, domagając się coraz to

nowych porcji. Słowem - nic dobrego. Jeśli już ktoś nie może

obejść się bez tej używki, to niech nie przekracza dwóch filiżanek

dziennie.

Natomiast młodzież, ale i dzieci, i dorośli, i staruszkowie

powinni pić naturalne soki owocowe, nie słodzone, przygotowane w

prosty sposób w warunkach domowych.

Pytamy o soki bardzo znanej renomowanej krajowej firmy, które

można nabyć prawie w każdym sklepie.

Okazuje się, że ojciec Grande ostrzega przed napitkami, które

oferuje nasz rynek. W najlepszych z nich znajduje się co najwyżej

30 procent naturalnego owocu, natomiast reszta to sprowadzane z

Zachodu i rozcieńczane ekstrakty chemiczne. Gdyby było inaczej,

gdybyśmy mieli do czynienia z uczciwą produkcją z naturalnego

owocu, to przecież przy zakładach wytwórczych musiałyby się

znajdować olbrzymie hałdy resztek owocowych, wytłoków,

zużytkowanych później jako - na przykład - nawóz organiczny. Jakoś

nie widać w naszym kraju ani tych składowisk, ani też śladów

gospodarowania wyciśniętym owocem.

Nasz rozmówca radzi przed zimą przygotować w domu własny

stuprocentowy sok owocowy, który należy pasteryzować w następujący

sposób: przez trzy dni zagotowujemy, trzymając na niewielkim ogniu

po pół godziny bez przykrycia, tak żeby parował i zostawiamy do

ostudzenia. W procesie odparowywania giną grzybki i bakterie. Po

trzech dniach wlewamy sok do czystych, wyjałowionych naczyń. I nic

nie słodzimy. Owoce zawierają glukozę naturalną, najwspanialszą

pod słońcem słodycz.

Formułuje też ostrzeżenie do rodziców, aby nie podawali dzieciom

napojów typu pepsi-cola, czy coca-cola. Wszystko, co ma w swojej

nazwie dodatek "cola", zawiera narkotyk.

Żony "produkują" pijaków

- Ojcze Janie, które z błędów wychowawczych, popełnianych przez

współczesnych rodziców, wołają o pomstę do nieba? - wrzucamy do

rozmowy kolejny temat.

- Generalnym błędem jest niespójność pomiędzy życiem a wzorcem

wychowawczym, jaki usiłujemy dziecku wpajać - stwierdza z

przekonaniem ojciec Jan. - Jeśli co innego mówimy, a co innego

robimy; jeśli ojciec nakłania syna, aby nie pił i nie palił, a sam

na jego oczach robi to nagminnie - to z takiego wychowania nic nie

będzie. Dziecko funkcjonujące w rodzinie musi mieć wzorzec do

naśladowania. Jeśli jest to wzorzec zafałszowany - wyrasta

skrzywiona osobowość. Taki ktoś będzie do końca życia krytyczny

wobec własnych rodziców, uprzedzony do nich.

- Choć zapewne powtórzy ich błędy - zauważamy.

- Nasza podświadomość, chcemy tego czy nie, przechowuje - jak na

taśmie magnetofonowej - wszystko, czym nasiąknęła w dzieciństwie i

dyktuje potem zachowania, od których radzi bylibyśmy uciec.

Dziecko dostrzegające, że rodzice są inni w domu, a inni na

zewnątrz, w dodatku - o czym wcześniej mówiliśmy - obarczone

nadmiernymi zajęciami z powodu ambicji mamy czy taty; przemęczone,

przymuszane, zdezorientowane - nigdy nie nawiąże serdecznej więzi

z rodzicami, nie będzie im przyjacielem. I tak narastać będzie

samotność obu stron, rozsypią się związki międzypokoleniowe.

- Przychodzi do mnie - ojciec Jan przywołuje przykład ze swojej

praktyki - pewna pacjentka, bardzo nieszczęśliwa kobieta. Nieomal

choruje na samotność mając trzech synów i dwie córki. Wszystko to

wykształcone, na stanowiskach. Dlaczego jej nie odwiedzają? Ano,

za dużo tam było ambicji, a zbyt mało "zwykłej" miłości. Skądinąd

wiem, że znaleźć ją można w rodzinach naznaczonych niedostatkiem,

tam, gdzie nie ma przesady wychowawczej, a dzieci już od wczesnej

młodości troszczyć się muszą o pomoc dla rodziców bardzo ciężko

pracujących. Obserwowałem takie rodziny, właściwie społeczności

rodzinne, jeszcze zanim wstąpiłem do klasztoru, w trakcie mojej

pracy opiekuńczej i zdumiewały mnie wytworzone w nich więzi między

rodzicami a dziećmi, rodzeństwem między sobą, wnukami a dziadkami,

dalszą rodziną...

- Ojcze Janie, co zaproponować rodzinom, w których tej więzi nie

ma? - dopytujemy.

- Uniwersytet domowy zaczyna się w kuchni - wraca do swojej

ulubionej filozofii. - Niechże taka matka nie pozwala, by córka

nastolatka uwaliła się w fotelu przed telewizorem, podczas kiedy

ona nie wie w co najpierw ręce włożyć. Wszystkie kobiety w

rodzinie, poczynając od siedmio-, ośmioletnich dziewczynek,

powinny mieć nawyk kręcenia się po kuchni. Kiedy matka kroi chleb,

już stoi przy niej córka - podstawia talerz, myje jajka pod

bieżącą wodą, żeby nie było salmonelli, podaje je starszej

siostrze do rozbicia na patelni... Niech te dziewczynki obserwują

przy kuchennych czynnościach własną matkę, a nie jakąś obcą panią,

która w telewizji uprawia "gotowanie na ekranie" - nie mając

pojęcia o tym co robi, nie tłumacząc telewidzom - dlaczego dobiera

takie a nie inne składniki i jaka jest ich wartość żywieniowa.

- A propos telewizji. Niedawno usłyszeliśmy w "Wiadomościach"

informację o wynikach badań jakości wędlin w naszych sklepach.

Otóż, co druga nie nadaje się do spożycia.

- Nie zaskakuje mnie to, mówiłem już wcześniej o tym, że często

wędliny przygotowywane są z resztek nieświeżego mięsa sztucznie

podbarwionego, że wędzi się je w niewłaściwy sposób i

przechemizowuje - emocjonuje się ojciec Jan. - Słowem, zamiast

odżywiać - trujemy się nimi.

- Wejdę w słowo, proszę ojca - ja - kobieta, żona i matka.

Słuchając rad ojca Grande, wyrzuciłam już z mojej kuchni

margarynę, zrezygnowałam z rosołów, zawiesistych zup i bigosów, z

trudem utrzymał się w jadłospisie kotlet schabowy, choć i na niego

przyjdzie pora... Domownicy - póki co - nic nie mówią. Jeśli

jednak przestanę od jutra kupować wędliny...?.

- Można je zastąpić tańszą i dużo zdrowszą potrawą mięsną.

Gwarantuję, że karkówka upieczona w jarzynach i krojona na zimno

do chleba - będzie wszystkim lepiej smakować od najlepszych

kupnych wędlin.

- Proszę wobec tego podać przepis.

- Wlewamy na dno brytfanny dwie łyżki oleju, kładziemy kilka

cienkich plastrów słoniny, na nie sparzone liście kapusty i dużą

karkówkę w całości. Obkładamy ją pociętymi w plastry warzywami:

marchwią, cebulą, ziemniakami. Można dodać jabłka obrane z łupiny,

pocięte na ćwiartki. Wszystko to posypać pieprzem i cynamonem,

dodać jagody jałowca, wstawić pod przykrywką do piekarnika. W

trakcie pieczenia wlać szklankę białego wina. Zapach rozniesie się

taki po bloku, że z ostatniego piętra sąsiedzi poczują. Na kolację

zjecie sobie po kawałku gorącego mięsa z warzywami, a w następne

dni - można je kroić zimne do chleba.

- Zaintrygował nas ten cynamon sypany do mięsa.

- Jest to przyprawa niesłusznie u nas zapomniana, a posiadająca

wielkie walory zdrowotne. Sproszkowany cynamon stosowany jest na

Wschodzie jako lek na biegunkę. Wystarczy spożyć łyżeczkę

popijając wodą - stwierdza ojciec Jan, który zdaje się mieć

lekarstwo na wszelkie dolegliwości. - Znakomicie podkreśla smak

pieczystego; ale także ciast. Można posypywać nim ryż na słodko,

czy kaszkę mannę na mleku... - wraca do kulinarnego wątku.

- Ojcze Janie, pomówmy - zgodnie z obietnicą - o chorobie zwanej

alkoholizmem.

- Z góry protestuję przeciwko takiej kwalifikacji. Alkoholizm nie

jest chorobą, lecz psychiczną rozpustą, podobnie jak każdy inny

nałóg - zaperza się. - Mówiąc o chorobie, usprawiedliwiamy

zwyczajnych przestępców obyczajowych. Przede wszystkim, człowiek

musi znać wagę czasu, który przeżywa i nie marnować go na

przesadne rozrywki. Trzeba być zawsze czymś zajętym. Ja nawet jak

siedzę przed telewizorem, biorę druty i wełnę do ręki i robię

sweter dla któregoś z braci.

- To musi być bardzo wdzięczny widok, ojcze Janie...

Okazuje się, że nasz rozmówca żyjąc jako dzieciak na Syberii

nauczył się prząść wełnę i robić na drutach. Tam, gdzie mróz

sięgał 40, 50 stopni, była to konieczność pozwalająca przeżyć.

Tak więc, nie usprawiedliwia on za bardzo pijaków. Twierdzi też,

że pijak w domu stanowi produkt niedbałości kuchennej żony.

Kobiety same "produkują" pijaków...

- A to jakim sposobem, proszę ojca?

- Stosując niewłaściwe, "nowoczesne" odżywianie, jejmośćka, i źle

traktując męża. Po kilku, kilkunastu latach małżeństwa, kobiety

całkowicie przekierowują swoją uwagę na dzieci, a potem na ich

rodziny. Mąż zauważany jest tylko wtedy, kiedy przynosi pieniądze,

a czasem ma się do niego pretensje za to samo, że istnieje. Cóż

dziwnego, że szuka zrozumienia pomiędzy podobnymi mu - trochę

sponiewieranymi, nie domytymi kumplami. Po szklance piwa świat

zdaje im się lepszy. I tak to się toczy: od szklanki piwa do

szklanki denaturatu. Chodzi o to, by kobieta uświadomiła sobie, że

ma wobec męża obowiązek opiekuńczy. Darujmy już sobie - na

określonym etapie - zbliżenia seksualne, ale należy pamiętać, że

mężczyzna jest przez całe życie dużym dzieckiem, trochę

nieporadnym i safandułowatym, który potrzebuje opieki, potrzebuje

czasem czułości... - wzruszająco ujmuje kwestię ojciec Jan.

- A kiedy już się stało i ktoś jest "w szponach", "w otchłani", "w

sidłach" nałogu. Co wtedy robić? - pytamy, nie dowierzając, że może

istnieć na to kulinarna recepta.

- Pomaleńku wyciągać go z pijackiego rowu odpowiednim żywieniem,

wzmacniać organizm poprzez dostawę selenu, cynku, jodu, a przede

wszystkim magnezu, który jest katastrofalnie niszczony przez

alkohol. Ustrój człowieka nasączony tymi substancjami przestanie

się męczyć i nie będzie domagał się przepędzenia kaca tzw. klinem

- słyszymy w odpowiedzi.

- Czy to prawda, że picie wystudza organizm? - dopytujemy.

- Naturalnie, alkohol odwadnia i wyziębia (dlatego pijak może

leżeć na mrozie i przez długi czas nie zamarznie). Zresztą,

wystarczy przyjrzeć się sylwetce alkoholika - jest to ktoś bardzo

szczupły, skulony z zimna nawet w upalny dzień, chowający głowę w

ramionach - uświadamia nam ojciec tę oczywistość. Dopiero łyk

alkoholu, zwiększając objętość krwi i przyśpieszając krążenie,

trochę go rozgrzewa. Szczupłość i wystudzenie ciała u pijaka

spowodowane jest odparowywaniem płynów. Tak zwane suszenie czują

przecież również ci, którzy nie piją nałogowo, a czasem zdarza im

się przeholować.

- O, właśnie, co ojciec poleca na kaca? - dopytujemy przekonani,

że i ta wiedza nie jest mu obca.

- Jeśli się już coś takiego przydarzy - stwierdza z pewnym

niesmakiem - trzeba na drugi dzień wypić szklaneczkę soku z

kiszonej kapusty, zjeść dwa jajka na miękko, następnie wypić duży

kubek kakao. I nie ma kaca.

- To pociecha dla tych, którzy czasem "ruszają w Polskę". Ale czy

można wyleczyć tych, którzy popadli w nałóg? - powątpiewamy.

- Naturalnie - zapewnia ojciec Jan z budującą pewnością siebie. -

Tylko trzeba bardzo chcieć, odpowiednio się odżywiać, przyjmować

stosowne leki i wyeliminować wpływ niewłaściwego środowiska. W

cięższych przypadkach należy przeprowadzać kurację w zakładach

zamkniętych.

- Czyli nie jest prawdą, że pijak pozbawiony wódki, a narkoman

swojej używki - umierają?

- Absolutnie nie zgadzam się z takim nowomodnym, przewrażliwionym

stawianiem sprawy. Wstrząs głodowy u alkoholika czy narkomana jest

do przeżycia. Należy w trakcie takiego napadu podać dużą dawkę

miodu z cytryną i organizm wytrzyma. Energia z naturalnej glukozy

wraz z witaminą C przejdzie do krwiobiegu podtrzymując siły

żywotne. Dziwię się, że świat medyczny mówi o "chorobie" - jak

gdyby nie była to sprawa wolnej woli, zwykłego widzimisię i

dobrowolnego wyboru dokonanego przez "pacjenta"... -

bezkompromisowo stwierdza ojciec Jan. - No, a później, kiedy minie

kryzys, trzeba delikwenta wzmacniać odpowiednim żywieniem, tzn.

podawać dużo nasion strączkowych - fasolę, groch, soczewicę (lekko

ją sparzyć, ugotować na miękko, posypać drobnymi skwareczkami z

boczku), kawałek wołowiny, sporo nabiału i mleka, codziennie kubek

kakao. I koniecznie wzbogacić tę dietę odrobiną czułości...

Żółtka zahamowały dżumę

Prosimy o poradę w następującej kwestii: czym jeszcze zastąpić

drogie i pozbawione wartości odżywczych wędliny zakupywane w

naszych sklepach?

Ojciec Jan zaczyna swój wywód od tego, by każda gospodyni raz w

tygodniu usiadła sobie spokojnie w towarzystwie starszej córki,

syna lub kogoś z rodziny i zrobiła tygodniowy jadłospis,

proporcjonalny do zasobów pieniężnych, jakimi akurat dysponuje.

Następnie zakupiła wiktuały według tego planu, oszczędzając w

kolejnych dniach tygodnia sporo czasu. Poleca też każdej kobiecie,

aby tworzyła prywatną książkę kucharską studiując i zbierając

przepisy żywieniowe z różnych źródeł, a także - tworząc własne.

Kuchnia powinna być - jak niegdyś - zindywidualizowana, a także

może mieć swoje małe sekrety... I pamiętajmy o tym - podkreśla

rozmówca - by zagospodarowywać resztki. To jest już połowa sukcesu

finansowego. Na przykład, jeśli została kasza gryczana z

poprzedniego dnia - to można ją z rana zalać gorącym mlekiem i

jest dla dzieci krupniczek. Do tego pajda chleba posmarowana

masłem (nawet cieniutko, byle to nie była margaryna), lekko

pociągnięta dżemem i dzieciak może do godziny 16-tej przeżyć bez

problemu. Jeśli zostały wczorajsze ziemniaki - to można zrobić

kluski śląskie, do nich pół kilograma boczku świeżego podrumienić

z cebulką, kubek kefiru i jest gotowy obiad bez wielkiego nakładu

finansowego. W zupełności wystarczy, jeśli mięso pojawi się na

naszych stołach co drugi dzień. Czy my naprawdę musimy jeść tak

dużo mięsa? W Polsce spożywa się je w różnych postaciach rano, na

obiad i - dodatkowo - na kolację. Nie potrafimy przygotować zupy

bez mięsa, już nie mówiąc o drugim daniu. Jeśli nie ma mięsa - to

nie ma w domu obiadu. Tak się przyjęło u 80 proc. rodzin. A

zważmy, że hurtownicy i sklepikarze równo nas okradają, biorąc za

mięso i jego przetwory 300 proc. więcej aniżeli sami za nie płacą.

Tak więc, czas najwyższy, abyśmy się opamiętali. A czemuż to w

takiej niełasce znalazły się u pań pierogi, które przecież można

przyrządzać na 15 różnych sposobów?

- Prosimy ojca by zatrzymał się - no, cóż - przy tym najprostszym,

najmniej czasochłonnym.

- Podsmażamy w niewielkim rondelku trochę pokrojonego, świeżego

boczku i wrzucamy do niego ze cztery garście dobrej, kiszonej, nie

płukanej kapusty. W innym rondelku dusimy ze dwie potarkowane

marchwie, odcedzamy, żeby nie było za dużo wilgoci i mieszamy z

kapustą. Wysmażamy to wszystko razem bez pokrywki - niech

odparuje. Zagęszczamy wsypując trochę tartej bułki i wbijamy jedno

jajko. Odstawiamy do wystudzenia. Ciasto robimy ze zwykłej mąki,

dodając do niej, jak i do wszystkich innych potraw mącznych - dwie

lub trzy łyżki prażonych na patelni otrębów pszennych (zawarty w

nich błonnik ubezpiecza procesy trawienne i pracę jelit). Tę

wzbogaconą mąkę rozrabiamy gorącą wodą i zabieramy się do

wałkowania...

- Chwileczkę, a gdzie jajka? - któreś z nas usiłuje skorygować

przepis.

- Nie dodajemy jajek do ciasta pierogowego - stwierdza

autorytatywnie ojciec - wystarczy gorąca woda. Ciasto z dodatkiem

jaj jest tak twarde, że można potem pierogami o ścianę rzucać...

Gotowe pierożki z kapustą, mięciutkie, pachnące, oblewamy masłem i

rodzina będzie zajadać z większym smakiem, aniżeli serwowane do

znudzenia kotlety schabowe. Na przygotowanie takiego dania

wystarczy pół godziny.

Prosimy jeszcze o przepis na jakiś szczególnie oryginalny farsz.

Jak się okazuje, można nadziewać pierogi... kaszą gryczaną. Jeśli

została nam resztka, to wystarczy dodać trochę skwareczek

wysmażonych z chudego boczku (tłuszcz wyrzucając) i trochę

podsmażonej cebulki do smaku. Wymieszać to i nadziewać ciasto

pierogowe.

Albo też - przepuszczamy przez maszynkę garść gotowanych grzybków,

dodajemy uduszonej cebulki, dwa jajka gotowane na twardo i

przetarte, sól, pieprz - i nadzienie gotowe.

- A propos grzybów. Jaka jest ich wartość odżywcza?

- Poza pewną ilością selenu, właściwie żadna. Mają one głównie

walory smakowo-zapachowe. Ale w dobrze zaopatrzonej kuchni domowej

powinny być - dodają smaku i poprawiają apetyt.

Chcę przypomnieć o jeszcze jednej ważnej sprawie - uzupełnia swoją

wypowiedź ojciec Jan - niechże taka pani domu, która wprost i

bezpośrednio odpowiada za zdrowie swojej rodziny i nikt z niej tej

odpowiedzialności nie zdejmie, nie zapomina o nabiale. Musimy

uwzględniać w domowych jadłospisach mleko i jego przetwory.

Pamiętajmy, że mamy w układzie kostnym przeciętnie 17 kg wapnia, a

jeden procent z tego krąży rozpylony w krwiobiegu zabezpieczając,

regenerując, wzmacniając. No, a my musimy to "pogotowie" ciągle

zaopatrywać w wapno. Jeśli tego nie zrobimy - organizm poradzi

sobie inaczej - zacznie wyciągać wapno z naszych kości. 60 proc.

paradontozy, osteoporozy i różnego typu odwapnień spowodowane jest

brakiem w jadłospisie mleka i jego przetworów.

Prosimy, by ojciec ustosunkował się do pewnej opinii: czy bardzo

świeże jajko podawane małemu dziecku może spowodować uczulenie? Z

sugestią taką zetknęliśmy się m.in. w pewnych kręgach medycznych.

- Jak daleko sięga moja wiedza dotycząca kultury kulinarnej i

zdrowotnej różnych czasów i różnych rejonów geograficznych - mówi

z przekonaniem nasz interlokutor - to nigdy i nigdzie nie

spotkałem się z "krytyką jajka". Weźmy taki przykład: budownictwo

sakralne w średniowieczu, gdzieś od XI po XV wiek, stosowało do

zaprawy murarskiej białko jaj kurzych. Można sobie wyobrazić - ile

tych jaj zużywano na monumentalne przecież budowle. Pozostawały

żółtka, które sprzedawano na kwarty na placach miejskich, wprost z

ogromnych kadzi. Kwarta żółtek kosztowała jeden grosz. Jako

ciekawostkę podam, iż nadmierna podaż żółtek wykreowała "sękacze"

- wschodnie ciasta pieczone na samych żółtkach... Otóż,

stwierdzona została pewna zależność pomiędzy masowym spożywaniem

żółtek a zahamowaniem czarnej dżumy, która dziesiątkowała w XV

wieku ludność Europy. Natomiast nie stwierdzono, by z powodu

wspomnianego sposobu żywienia jakaś społeczność rozchorowała się,

wymarła, czy choćby dostała biegunki. Przez te cztery wieki żółtka

były podstawowym dostarczycielem witamin, mikroelementów,

biopierwiastków i soli mineralnych. Koniec końców, stanowią one

kompletne, stuprocentowe pożywienie dla rozwijającego się

kurczaka. Tak więc nie zgodzę się nigdy z jakąś abstrakcyjną,

teoretyczną, nowomodną krytyką jajka.

- Może zatem i teorię o miażdżycogennej roli jaj należy uważać za

chybioną? - usiłujemy nadążać za myślą mistrza Jana.

W jajku znajdują się duże złoża lecytyny - odpowiada - którą - ni

mniej, ni więcej - leczy się miażdżycę cholesterolową. Byle,

naturalnie, nie łączyć jaja z cukrem, na przykład - popijając

słodzoną herbatą. Podobnie, jak w przypadku tłuszczów nasyconych

pochodzenia zwierzęcego... A podsumowaniem rozważań o jajku niech

będzie pewne moje wspomnienie związane z pobytem na Wschodzie, nad

rzeką Irtysz. Otóż, żyło tam plemię animistów, które traktowało

jaja z nadzwyczajną czcią i honorem. Spożywano je ceremonialnie,

poprzedzając posiłek przeprosinami, ukłonami, podziękowaniami.

Delikatnie klaszcząc w ręce śpiewano hymny wysławiające życie

zawarte w jajku i obdarowane - jak wierzono - duszą. Obiecywano

nie zmarnować ani okruszka, a skorupki z wielką czcią zakopywano

tam, gdzie spoczywały szczątki przodków i gdzie spoczną

przeżywający obecnie swój czas członkowie plemiennej społeczności.

- Proszę ojca - podejmujemy kolejny temat - pojawiły się ostatnio

w naszych nadmorskich okolicach zakłady zdrowotne, zapewne w jakiś

sposób licencjonowane, w których świadczy się przy pomocy

skomplikowanych urządzeń usługę polegającą na "odczulaniu"

uczuleń. Co ojciec o tym sądzi?

- Jest to nabieranie ludzi - słyszymy w odpowiedzi - szamaństwo

techniczne XX wieku. Żadne komputerowe urządzenie nie zmusi żywego

organizmu do tego, by wyrównany w nim został poziom wapnia, cynku,

selenu, jodu - co stanowi początek każdego "odczulania".

Strukturalne harmonizowanie pierwiastków w organizmie dokonuje się

tylko poprzez odpowiednią dietę. Ciągle przypominam o konieczności

spożywania na co dzień nie płukanej i nie warzonej soli z Kłodawy.

Dobrym uzupełnieniem elementarnych pierwiastków mogą być zwłaszcza

dla mieszkańców południa Polski - tabletki "Kelp" dostępne

ostatnio na naszym rynku, produkowane ze zmielonych alg, bardzo

zasobne w mikroelementy morza.

- Ojcze Janie, w naszych gawędach o życiu i gotowaniu pojawia się

od czasu do czasu ciekawie brzmiące słowo "przepitraszenie". Co

ono właściwie znaczy?

- Odnoszę je - precyzuje ojciec - do czasu gotowania potraw. W

Polsce istnieje tendencja do zbyt długiego gotowania. Wyjmujemy

potem z garnka rozłażące się mięso i jarzyny, co jest po pierwsze

- nieestetyczne, po drugie - gorsze jakościowo. Jeśli na przykład,

pieczemy karkówkę - po godzinie nakłuwamy mięso dużym, ostrym

widelcem. Nie wydziela się osocze? Nie ma specjalnego oporu? No,

to możemy zakończyć pieczenie.

A ileż czasu i odżywczej materii marnują gospodynie domowe

"przepitraszając" kotlety mielone. Przecież mięso mielone prawie

równa się tatarowi, który zjadamy na surowo. Uformowany kotlet

należy wrzucić na rozgrzany olej, po chwili - przewrócić (tylko

jeden raz, a nie dziesięć) i taki lekko zrumieniony, chrupiący

rzucamy na talerz. Uchowaj Boże, podlewać go wodą i dusić

zamieniając w twardą podeszwę. Polecam też zmielić trochę więcej

mięsa (przestrzegam, przy okazji, przed kupnym mielonym, do

którego idą wszystkie resztki i brudy z rzeźni, łącznie z

wymionami krowimi) i upiec tyle kotletów, żeby poza obiadem -

posłużyły również do chleba na zimno zamiast tych fatalnych

sklepowych wędlin.

Polak w kąpieli

Nie dysponujemy szczegółowymi danymi odnośnie spadku spożycia

margaryny czy cukru, gotowania zup bez wywaru itd., ale bez

wielkiego ryzyka stwierdzić można, iż ojciec Grande pozyskał sobie

zaufanie Czytelników na Wybrzeżu i ma na nich wpływ. Co zauważając

(nie bez osobistej satysfakcji) zapytujemy o sprawę, z nieco innej

sfery:

- Co robić na wypadanie włosów, nie tylko u mężczyzn w określonym

wieku, ale i u kobiet, a - nierzadko też u dzieci?

- Nikt jeszcze nie wynalazł skutecznego sposobu na łysienie -

śmieje się gładząc swoją skroń. - Jeśli zdarzyły się jakieś

incydentalne sukcesy i włosy po niezwykle uciążliwych,

czasochłonnych zabiegach odrastały, to zwykle po jakimś czasie

znowu następowała ich utrata. Również przeszczepy - najnowszy

pomysł - ratują sytuację na krótką metę. Po prostu - w

przeciwieństwie do ludów Wschodu (rzadkim widokiem jest łysy

Japończyk), rasy zamieszkujące północną i środkową Europę nie mają

zakodowanej w genach "dyspozycji" zachowania włosów i z wiekiem

liniejemy jak stare lwy na pustyni.

- Odbiera ojciec nadzieję? - nie ukrywamy zmartwienia.

- Pewne nadzieje możemy wiązać z pomysłowością współczesnej

genetyki. Jeśli natomiast chodzi o preparaty wpływające

wzmacniająco i stymulująco na włosy, to mam pewne zaufanie do

tabletek "Kelp" zawierających mikroelementy morza. Zalecam też w

diecie dużo ryb morskich. Rybacy przyswajający dzięki nim fosfor i

cynk, zachowują bujne owłosienie do późnych lat życia.

- A jak podziałać wzmacniająco na słabnący wzrok? - poruszamy

kwestię kolejnej dolegliwości.

- Coraz więcej i to coraz młodszych ludzi nosi dziś w Polsce

okulary - konstatuje ojciec Grande. - Uważam, że w naszych

nawykach kulinarnych nie doceniamy roli najzwyklejszej marchwi.

Ile wrzuca jej gospodyni do garnka z gotującym się rosołem? Jedną,

a czasem ledwie połowę. Tymczasem marchew jest nosicielem

pomarańczowego barwnika, który wątroba przerabia na witaminę A

będącą podstawą dobrego wzroku, prócz tego hamującą procesy

starzenia, a w dzieciństwie i młodości stymulującą wzrost.

Gotowana marchew, której powinno być dużo więcej w naszych zupach,

jest bardzo łatwo przyswajalna i nie przysparza żadnych problemów

trawiennych.

- A marchew surowa?

- Byłbym z nią ostrożniejszy ze względu na ciężko strawny błonnik.

Ktoś o słabym uzębieniu i słabszym żołądku będzie ją trawił przez

parę godzin. I właśnie tym wszystkim, którzy mają problemy

żołądkowe, jelitowe, czy wrzodziejące zapalenie przewodu

pokarmowego polecam - jako ostatni posiłek dnia - kilka gotowanych

ciepłych marchewek z dużą łyżeczką masła.

- Czym jeszcze wzbogacić dietę naszych okularników? - dopytujemy.

- Mnóstwo substancji odżywczych, w tym złoża lecytyny zawiera

wątroba. Na Syberii - wspomina zakonnik - kiedy ktoś zapadał na

kurzą ślepotę (marchewki, jak wiadomo, tam nie było), łapano

wrony, z ich wątróbek gotowano wywar i tym się wzmacniano.

- Ale wątroba zbiera wszelkie toksyny z organizmu... -

ripostujemy.

- To jest, niestety, ta druga strona medalu - zgadza się - którą

musimy uwzględniać. W zwierzęcych wątrobach mamy antybiotyki,

hormony i wszelkie chemiczne brudy. Dodam, że i my sami powinniśmy

raz na kwartał płukać nasze własne wątroby z toksyn. Polecam w tym

celu przed zaśnięciem przez 2-3 tygodnie pić herbatę ziołową

naparzoną z dziurawca, mięty i melisy, osłodzoną łyżeczką miodu.

- W dzisiejszej gawędzie, proszę ojca, chcielibyśmy podać

Czytelnikom "sensacje" natury higieniczno-kosmetycznej.

- Nie wiem, czy można nazwać sensacją propozycję powrotu do

zwykłego, powszechnego mydła - zastanawia się ojciec Jan. - Szare

mydło pośród tych, które reklamuje telewizja, jest podobnie

sensacyjne jak lalka-krakowianka pomiędzy różnymi wcieleniami

Barbie. Tymczasem stanowi ono najzdrowszy środek czystości. Całymi

wiekami ludzie się nim myli i nie mieli skórnych przypadłości. A

dziś - co trzeci pacjent przychodzi do mnie z uczuleniami po mydle

czy szamponie. Skóra po szarym mydle jest najczystsza, nie

odkwaszona, nie podrażniona. Włosy, nawet najbardziej brudne i

tłuste, doskonale się oczyszczą po trzykrotnym myciu i

spłukiwaniu. Do ostatniego płukania można zastosować wodę

zmiękczoną sokiem z cytryny. A jeśli już jesteśmy przy tym

temacie, to powiem - jak należy się myć.

- Wolne żarty, proszę ojca...

- A tak, tak - obrusza się. - Niechlujstwo naszego narodu woła o

pomstę do nieba. 90 proc. wielkomieszczuchów, mając łazienki w

mieszkaniach, kąpie się od przypadku, a jeśli już to robi - to

nieumiejętnie. Tymczasem ciało nasze bez przerwy zmienia naskórek,

można powiedzieć, że dwa razy w miesiącu kompletnie liniejemy.

Spękany naskórek ściera się i unosi w pyle domowego powietrza. Na

dodatek - nasze mieszkania wyścielone są sztucznymi

elektryzującymi dywanami, które ożywiają ruch drobinek kurzu i

złuszczonej skóry, stanowiących doskonałą pożywkę dla roztoczy.

Gdybyśmy przez jakieś specjalne okulary mogli zobaczyć, co unosi

się wokół nas w powietrzu, co się w nim kotłuje, to pewnie

ogarnęłoby nas przerażenie. Przechodząc z pokoju do pokoju możemy

trafić nosem wprost w zagęszczoną, niewidoczną grupę roztoczy z

bakteriami i wirusami, i uczulenie czy też infekcja gotowa.

Polecam trzymać w mieszkaniach nawilżacze elektryczne. W lekko

wilgotnym powietrzu wszystkie te lotne substancje opadają.

Co drugi dzień należy obmyć całe ciało. Jak to się robi? Nie,

proszę mi nie przerywać. Nie powinniśmy zażywać tradycyjnej

kąpieli, podczas której pakujemy do wanny brudne nogi i nie

dotarty tyłek - Panie Boże, odpuść - po czym tą samą wodą -

rozanieleni - gębę płuczemy, włosy myjemy, do oczu, do nosa

nalewamy... A szczęśliwi przy tym, nie przymierzając - jak małpa w

kąpieli, bo to i mokro, i ciepło, i niby higienicznie... Więc

zanim wpakujemy się do wanny z czystą wodą i jakimś odprężającym

pachnidłem - najpierw należy obmyć całe ciało pod natryskiem,

wyszorować je dosyć ostrą gąbką (najlepiej gąbką roślinną,

sprzedawaną masowo przez Rosjan) zbierając naskórek i oczyszczając

pory. Po takiej kąpieli człowiek jest lżejszy i młodszy, oddycha

całą skórą, przez którą dochodzi teraz 20 proc. tlenu więcej.

- Co ojciec Jan sądzi o pastach do zębów, obecnych na naszym

rynku?

- Najbardziej szkodliwe są te, które najpiękniej pachną i smakują.

Zawarte w nich chemiczne związki mogą się przyczynić nawet do

wrzodów żołądka czy uczuleń dróg oddechowych. Zalecam bardzo

dokładne płukanie ust po myciu zębów, żeby czasem nie zasypiać z

resztkami pasty.

- Ostatnio reklamowane są pasty z dodatkiem sody.

- Soda bardzo pięknie wybiela i działa bakteriobójczo. Niegdyś

żydowscy aptekarze produkowali proszek do zębów, w którym zawsze

było 25 proc. sody. Są to więc rzeczy wypróbowane i bezpieczne.

- Proszku do zębów nie ma, nie ma też żydowskich aptek. Jaką pastę

wybiera ojciec Jan do codziennego użytku?

- Najprostszą. Nie chcę robić specjalnej reklamy "Herbapolowi",

ale najbezpieczniejsze są pasty ziołowe polskiej produkcji, na

przykład - składające się z pięciu ziół.

- Mimo metalowych tub w jakie są pakowane?

- Ten metal w minimalnym stopniu utleniający się do pasty jest

mniej szkodliwy od chemii zapachowo-smakowej i barwiącej.

- A jakich proszków powinniśmy, zdaniem ojca, używać do prania?

- Jeszcze nie tak dawno praliśmy w płatkach mydlanych,

najzdrowszych.

- Nie nadają się do pralki.

- Szukajcie proszków dla dzieci. Tu normy producenckie są silnie

kontrolowane. Wskazane też byłoby dodatkowe płukanie po pralce.

- Czy należy krochmalić bieliznę pościelową? - pytamy i o takie

sprawy, przekonani, że ojciec ma radę "na wszystko".

- Nie. Ścierający się, pylący krochmal jest dodatkową, organiczną

pożywką dla roztoczy. Warto pokusić się, choć jest to w

dzisiejszych czasach spory wydatek, o zakup bielizny pościelowej z

kory. Jest najzdrowsza, nie trzeba jej ani krochmalić, ani

prasować.

- Ojcze Janie, jeśli gdzieś u kogoś w mieszkaniu ocalała pierzyna

po babce...

- To trzeba ją natychmiast wynieść do czyszczalni pierza i dać

przerobić na trzy kołdry. W tym punkcie jestem przeciwko tradycji.

Człowiek w XX wieku pod ciężką, puchową pierzyną - to jednak jest

straszny anachronizm. Wychodzi się spod takiego przykrycia

spoconym, zmordowanym, i w dodatku podtrutym własnymi gazami, bo

nie ma tam ruchu powietrza. Pierzyna jest przeżytkiem

poniemieckiej, poznańskiej kultury, kiedy to sypiało się zimą w

nie ogrzewanych pomieszczeniach.

- Jak - generalnie - powinniśmy sypiać?

- Na podłożu dosyć twardym, mogą to być nawet zwykłe deski.

Kładziemy na to materac, choćby z gąbki, zaścielamy go kocem

wełnianym i dopiero na to wszystko - prześcieradło, nie z gładkich

tkanin, ale frotte. Przykrywamy się albo puszystym kocykiem, albo

- jak kogoś stać - kołderką puchową w poszwie z kory. Pamiętajmy

też o tym, aby na 5 minut przed snem - nawet przy najgorszej

pogodzie - pootwierać okna i drzwi by zrobić solidny przeciąg.

Kultura żucia

Młoda kobieta napisała do redakcji z prośbą, byśmy

zapytali ojca Jana na czym polega tajemnica pięknej cery? Więc

wśród innych pytań przywozimy do Wrocławia i to.

Cera - zdaniem naszego rozmówcy - jest w prosty sposób zależna od

brzucha. Jeżeli uporządkujemy nasz system trawienny, to będziemy

mieli piękną cerę, natomiast, jeśli ktoś ma zaburzenia żołądkowe,

kłopoty z jelitami, nie wypróżnia się należycie i zalegające

resztki trują organizm, a jad kałowy przedostaje się do krwiobiegu

- to wszystko odbija się na skórze, jej wyglądzie. Albo jest

napięta, różowa, czysta, lśniąca, albo - szara, zwiotczała,

przebarwiona, czyrakowata...

I nic tu nie pomogą kosmetyki?

- Wręcz mogą zaszkodzić - uważa ojciec Jan - zwłaszcza te mocno

reklamowane, nasiąknięte chemią. Poza tym - na rynku kosmetycznym

jest mnóstwo oszustwa (niedawno ukazał się podrobiony krem

"Nivea"), brakuje skutecznej kontroli i często nie wiemy - co

kupujemy.

Na pytanie - Co ojciec Jan poleca z kosmetyków naturalnych? -

słyszymy następującą odpowiedź:

- Zdrowe, higieniczne, warunkowane ekologicznie życie; spożywanie

odpowiednich produktów i właściwe ich trawienie. Wówczas nie tylko

będziemy mieć piękną cerę, ale i dożyjemy 120 lat, bo na tyle są

zaprogramowane nasze organizmy - jeżeli tylko sami ich nie

zniszczymy.

- Słynne ośle mleko Kleopatry... Czy istnieje jakiś jego

kosmetyczny odpowiednik?

- Kleopatra wykąpała się w ciepłym oślim mleku, a potem dokładnie

natarła świeżym masłem. I to było mądre ze względu na zawartość

witaminy A, która - jak wiemy - hamuje proces starzenia. Podobnie

postępują do dziś dnia kobiety azjatyckie. Na przykład, Tybetanki

stosują jako jedyne kosmetyki słodką śmietankę, względnie

świeżuteńkie, dopiero co ubite masło. A jakie cery mają... Skóra

na nich aż lśni.

- Masmixu czy margaryny jako kosmetyków naszym paniom raczej nie

zalecamy?

- Uchowaj Boże! Toż placek ziemniaczany takiej kuracji nie

wytrzyma, a co dopiero przewielebna buzia.

Proponujemy ojcu Grande, by kolejny temat, dotyczący kultury

spożywania rozpocząć cytatem z pewnego wiersza napisanego w Polsce

około 500 lat temu:

(...) A mnogi idzie za stół.

Siędzie za nim jako wół,

Jakoby w ziemię wetknął kół. (...)

Sięga w misy przed drugiego,

Szukając kęsa lubego,

Niedostojen nic dobrego. (...)

- To słynny wiersz Słoty "O zachowaniu się przy stole" -

rozpoznaje natychmiast mistrz Jan - bardzo dobrze, że go

przypominacie. Średniowieczny poeta był doskonałym obserwatorem i

krytykiem. Niejedna z jego złośliwostek pasuje jak ulał również do

dzisiejszych czasów.

Zadajemy pytanie z serii pytań fundamentalnych; Na czym polega

kultura jedzenia?

- Przede wszystkim na tym, by poświęcić spożywaniu czas i uwagę.

Nie należy łykać potraw na chybcika, byle jak. Powinniśmy siedzieć

przy wysokim stole, na normalnym krześle (uchowaj Boże zasiadać do

posiłku w fotelu z ugniecionym żołądkiem). Nogi mają być

postawione równo (nie zakładamy jednej na drugą), lekko wsunięte

pod krzesło, brzuch troszeczkę wypięty, można - dla wygody

kręgosłupa - lekko opierać się o stół, byle nie łokciami. Przy

spożywaniu rozmawiamy delikatnie, nie poruszając żadnych

drastycznych tematów. Bardzo dokładnie żujemy każdy kęs. Sposób

zmielenia, roztarcia pokarmu, jest podstawową sprawą w procesie

właściwego jego przyswajania jako substancji

regenerująco-budowlanej. Już tam kubki smakowe - jeśli tylko

jesteśmy odpowiednio skupieni nad jedzeniem - przekazują do mózgu

właściwe impulsy; już mózg - jakby mu się zaświeciła jakaś lampka

sygnalizacyjna - rozsyła dyspozycje do wszystkich dziewięciu

fabryk przemiany materii funkcjonujących w pełnej synchronizacji;

już czekają w gotowości żołądek, trzustka, wątroba; wzbierają soki

trawienne...

- Dramaturgia procesów trawiennych, kto by pomyślał proszę ojca...

Czy wypada - wobec tego - załatwiać interesy przy jedzeniu? Czy

anglo-amerykański "lunch", "szwedzkie stoły", bankietowanie na

stojąco z talerzykiem w ręku, wyjdą nam - Polakom - na zdrowie?

- Obawiam się - stwierdza ojciec Jan - że raczej mogą zaszkodzić.

Nowe obyczaje, które wraz z kapitalizmem opanowują nasz kraj, nie

mają nic wspólnego z polską tradycją. Jesteśmy od wieków

przyzwyczajeni do biesiadowania i celebrowania jedzenia.

Przypomnijmy sobie obyczaje naszych przodków, bardzo dobrze

uchwycone w książkach czy filmach historycznych; te solidne stoły

albo ławy zastawione jedzeniem, przy których zasiadało się godnie,

z namaszczeniem. Ojciec, lub najstarszy w rodzie odmawiał

modlitwę, błogosławił posiłek i dopiero w skupieniu zabierano się

do jedzenia. Nikt się nie śpieszył, nie łykał wielkich, nie

pogryzionych kęsów. W niczym nie przypominało to dzisiejszego

rozklekotania przy jedzeniu, szybkiego przerzucania z jamy ustnej

do żołądka nie przeżutej, zbyt gorącej lub zbyt zimnej, nie

przygotowanej do trawienia materii.

Co się wtedy dzieje na naszej wewnętrznej scenie wydarzeń?

Zdaniem ojca Jana - dochodzi do katastrofy, która polega na złej

przyswajalności i złej przemianie materii. Zostaje zachwiana

równowaga między pracą żołądka, jelit, wątroby; nie przeżuty

pokarm zalega w żołądku, napięcie nerwowe hamuje wydzielanie soków

trawiennych, zbyt zimne lub zbyt gorące kęsy i łyki czekają na

wyrównanie temperatur (tylko w znormalizowanej temperaturze,

troszkę wyższej od pokojowej może zacząć się trawienie) i - w ślad

za tym wszystkim - pojawiają się nietypowe wzdęcia, zaparcia,

nadkwasota, wrzody, nerwica żołądka...

Jeśli chcemy jako społeczeństwo normalnie funkcjonować - musimy

wygospodarować w ciągu dnia, czy to w południe, czy pod wieczór,

pół godziny na spokojny posiłek w miłej atmosferze. Niech to

będzie skromne jedzenie, ale podane na ładnym talerzu, czystym

obrusie i przy rozmowie nie wywołującej napięć nerwowych.

- Zatem istnieje związek pomiędzy ładnym talerzem a trawieniem?

Oczywiście - potwierdza rozmówca - biały lub kremowy talerz

ozdobiony jakimś kwiatuszkiem, złotym paseczkiem, delikatnym

ornamentem, już samym swoim wyglądem rozładowuje napięcie

psychiczne. Jeśli do tego przykryjemy stół lnianym obrusem o

żywych barwach (powyrzucajmy ceraty) - to posiłek, choćby

najskromniejszy, stanie się relaksem dla oka i dla umysłu. W

dzisiejszych czasach, kiedy wszyscy jesteśmy zagonieni, zmęczeni,

znerwicowani, konieczne jest choćby raz dziennie zasiadać przy

stole, który daje wytchnienie.

Kolejne pytanie jest z naszej strony czystą formalnością:

- Czy można w trakcie jedzenia oglądać telewizję?

- Z pomieszczenia, w którym jadamy, należy natychmiast wynieść

telewizor - pada zdecydowana odpowiedź. - Człowiek nawet nie zdaje

sobie sprawy z tego, jaką krzywdę wyrządza organizmowi oglądając

jakieś trzymające w napięciu programy i nie zwracając uwagi na to,

co je. Tymczasem, obyczajem polskim stało się oglądanie bardzo

drastycznych dzienników "do kolacji". Pamiętajmy, że taka kolacja

może nam stanąć kością w gardle, zwłaszcza kiedy oglądamy

kłócących się polityków. Zbieramy z telewizji - jak piorunochrony

- całą nerwowość i zło świata, bo przecież niczego innego te

dzienniki nie pokazują.

- Kiedy należy spożywać ostatni posiłek w ciągu dnia?

- Mniej więcej dwie godziny przed zaśnięciem. Takie jest wskazanie

generalne. Ja natomiast zalecam niekiedy spożycie bardzo ciężkiej

kolacji tuż przed położeniem się do łóżka, tak - ażeby obciążyć

rozklekotany, roztrzepany organizm kogoś, kto z powodu

znerwicowania ma kłopoty z zaśnięciem. Jeśli on się dobrze naje i

- ciężki jak niedźwiedź - uwali na tapczan, to nawet się nie

spostrzeże jak zacznie pochrapywać. A żołądek w tym czasie

spokojnie, na zwolnionych obrotach będzie sobie trawił. Rano taki

ktoś obudzi się wypoczęty, z nowym zasobem sił. Wszyscy inni

jednak powinni jadać wcześniej i to niekoniecznie byle jakie

kanapki z byle jaką herbatą. Niech to będzie kolacja trochę

gotowana, trochę smażona - placuszki jakieś, ziemniaki podsmażone

z obiadu z kefirem, kasza gryczana ze skwarkami; jajecznica itp.

- Ojcze Janie, gawędę o kulturze gryzienia, przeżuwania i łykania

zakończmy pytaniem o... gumę do żucia?

- Nie jest to obyczaj elegancki, z całą pewnością - słyszymy w

odpowiedzi. - Ale z drugiej strony, pobudzanie gruczołów ślinowych

przez odruch ruszania szczękami pomaga w procesach trawiennych.

Tak więc nie krytykuję tego. Uważajcie tylko, aby te gumy nie były

przechemizowane - co poznajemy po nadzwyczaj pięknym zapachu,

smaku i kolorze. No i - żebyśmy nie musieli ich znajdować

przyklejonych w zupełnie nieprawdopodobnych miejscach.

Święta po polsku

Tym razem przyjechaliśmy do Wrocławia z misją

specjalną. W przededniu Wigilii Czytelnicy oczekują od ojca Jana

Grande "wstrząsająco prostych przepisów na zdrowe święta".

- Zacznijmy od tego - powiada ojciec - aby wreszcie przełamać w

Polsce pewną niedobrą tradycję. Otóż, jeśli wybieramy się na

święta do rodziny, by spędzić je - ku większej chwale Bożej -

wspólnie, to zróbmy to po chrześcijańsku. Pewnie, że najprościej

jest zwalić się starej ciotce czy matce na głowę, pozwolić się

obsłużyć i wyjechać zostawiając po sobie stosy brudnej bielizny do

prania i talerze do mycia. Jednak w dzisiejszych chudych czasach,

słowiańska tradycja spotkań rodzinnych musi być wsparta wspólnym

wysiłkiem i wspólnymi wydatkami. Jadąc do bliskich zabieramy

naszykowane wcześniej w domu ciasta, pieczone mięsa, kiełbasy; w

osobną torebkę sypiemy orzechów, jabłek, łakoci, i dopiero wtedy

możemy zacząć myśleć o zacieśnianiu więzów rodzinnych.

Kolejnym fatalnym nawykiem jest świąteczne obżarstwo. Organizm

przeładowany wielką ilością źle dobranych składników, zapijanych

nie najlepszym alkoholem, choruje potem przez miesiąc. Postarajmy

się, aby "święta po polsku" nie były tylko tępym trwaniem za

stołem przy włączonym telewizorze, obżeraniem się, piciem i to

najlepiej w gościnie, czyli na tak zwany krzywy pysk.

- Gdzie ojciec Jan spędzi święta? - dopytujemy.

- W gościnie, a jakże, u rodzonej siostry, w naszym rodzinnym

gnieździe w Gorzowskiem, wśród przepięknych lasów. Ilekroć tam

jadę, najwięcej radości sprawiają mi wielogodzinne spacery po

lasach, obserwowanie natury, oddychanie czystym powietrzem...

- Czego serdecznie ojcu życzymy... A teraz przypomnijmy, jakie to

dwanaście potraw na pamiątkę dwunastu apostołów powinno znaleźć

się na wigilijnych stołach.

- Nie ma jednej reguły. Co region - to inny wigilijny zestaw.

Proponujemy ojcu, by przypomniał tradycje kresowe, pewnie

najbliższe jego sercu, te z przesławnym barszczem wigilijnym z

uszkami.

- Na wschodzie Polski, Litwie, Ukrainie, Białorusi - rozpoczyna

ojciec Jan - najważniejszą potrawą wigilijną nie był barszcz, ale

kutia. Przyrządza się ją z łuszczonej, obtłuczonej pszenicy

(trzeba trochę poszukać po targowiskach), którą należy namoczyć, a

następnie dosyć długo gotować na małym ogniu. Jałowo, bez soli i

cukru. Kiedy zacznie pęcznieć - dodajemy trochę świeżego masła,

żeby nie pękała. Równolegle przygotowujemy mak, uprzednio dobrze

wymoczony. Przepuszczamy go dwukrotnie przez maszynkę do mięsa, po

czym jeszcze dobrze ucieramy w makutrze. Mak nie utarty nie ma

żadnych walorów zapachowo-smakowych. Dodajemy do niego gorący miód

i lekko sparzone rodzynki. W stronach mojego dzieciństwa, za

Bugiem, dolewano do maku trochę gorącej wody i powstawało mleko

makowe. Ugotowaną w międzyczasie pszenicę formujemy jak babkę, na

wierzchu możemy ułożyć rozetkę z łuskanych włoskich orzechów i

migdałów, a boki obkładamy makiem. Nabiera się tę potrawę dużą

łyżką, po trosze wszystkiego.

- Ojcze Janie, co oznacza słowo kutia - dopytujemy - skąd się

wywodzi?

- Wywodzi się gdzieś z głębi słowiańszczyzny, ale dosłownego

tłumaczenia nie znamy. W naszej starożytności na pewno oznaczało

jakieś danie, może danie rytualne? Może rodzaj prachleba? Pszenica

symbolizuje dzieło rąk ludzkich.

- Nieodzownym specyfikiem świąt jest mak. A przecież to

narkotyk...

Zdaniem ojca Jana, mądrość naszych przodków tak wszystko

sformułowała, żeby podczas wigilijnej wieczerzy radość i euforia

biesiadników stopniowo wzrastały. Temu służył mak, o którym dziś

wiemy, że rozładowuje napięcia, jest środkiem halucynogennym,

trochę mąci w głowach.

W innych regionach Polski, na przykład w Poznańskiem - zamiast

kutii podaje się makiełki - grube kluski z ciasta makaronowego ze

słodkim, utartym, wymieszanym z rodzynkami makiem.

Po kutii pojawiał się na stołach ukraińskich czy białoruskich

(myślę, że te tradycje dominują w bardzo wymieszanej

współczesności) barszcz czerwony z uszkami. Naturalnie, prawdziwy,

a nie na sztucznej esencji.

- Na kwaszonych burakach, proszę ojca?

- Otóż, nie. Zdecydowanie tego nie zalecam. Buraki nastawione na

kwaszenie z dodatkiem razowego chleba pokrywają się warstwą pleśni

z żółtym obrzeżem, w której znajdują się bardzo zjadliwe,

rakotwórcze grzybki. Barszcz robimy na burakach pieczonych. Radzę

parę dni przed Wigilią upiec w piekarniku na blasze kilka umytych

średniej wielkości buraków (wstawiając tam kubek z wodą, żeby

trochę parowało), w temperaturze około 250 st. C, przez pół

godziny. Po ostygnięciu wstawiamy je do lodówki i kiedy tylko

chcemy zrobić barszcz - tarkujemy trzy lub cztery buraki, zalewamy

przegotowaną wodą, dodajemy ząbek czosnku utarty z solą, trochę

kwasku cytrynowego, cukier, łyżkę oleju i jest wspaniały barszcz,

którego nawet zagotowywać nie musimy. Uszka robimy z ciasta

pierogowego (tylko mąka i gorąca woda), dodając nieco więcej mąki,

żeby się nie rozlatywało. Nadziewamy je gotowanymi,

przepuszczonymi przez maszynkę grzybami, które można zagęścić przy

pomocy odrobiny tartej bułki.

Smacznym dodatkiem do barszczu jest też litewski kulebiak.

Przygotowujemy go z ciasta drożdżowego, nadziewanego farszem z

kapusty lub kapusty z grzybami Są to po prostu duże drożdżowe

pieczone pierogi.

- Co robić, żeby ciasto na nich nie pękało i nie kruszyło się?

- Na każdy kilogram mąki - radzi ojciec Jan - należy wsypać trzy

łyżki mąki ziemniaczanej. A podczas wyrabiania, kiedy ciasto

rozczyniane na mleku z drożdżami tak już nieźle wyrośnie -

wklepujemy w nie rękami pół kostki masła. Będzie pulchne,

kruchutkie, ale nie łamliwe.

Po barszczu możemy podać fasolę "Jaś" ugotowaną na sucho z masłem.

Czwarta i piąta potrawa - to ryby. Najważniejszy z nich jest karp.

Pieczemy go na oleju, panierując w mące i jajku, kilka godzin

przed kolacją i podajemy po podgrzaniu. Organizm najlepiej

toleruje rybę, która zdążyła ostygnąć i stężeć. Natomiast dopiero

co upieczona, gorąca ma nieprzyjemną galaretowatą konsystencję,

jakby te tkanki były jeszcze żywe. Po karpiu może być szczupak w

galarecie.

- A po nim pewnie śledź w śmietanie - uzupełniamy.

- Bez śmietany, jegomoście - kategorycznie zaleca nasz mistrz -

wszak mamy post, a śmietana jest daniem niepostnym. Podajemy na

Wigilię śledzia w oleju z cebulką.

Proponujemy, by zrobić w tym miejscu króciutki przystanek i

zastanowić się - jak to jest z tym postem oraz - następującym mu

na pięty - karnawałowym obżarstwem? Jakie znaczenie dla ludzkiego

zdrowia mają takie żywieniowe fazy?

- Post był niegdyś ostro przestrzegany - opowiada ojciec Jan. - W

adwencie przez wszystkie środy i piątki wstrzymywano się od potraw

mięsnych, jadając zupy jarzynowe na oleju, kasze z masłem,

śledzie... Post nastrajał ludzi wewnętrznie, przygotowywał ich na

przyjście Zbawiciela, a przy tym organizm fizyczny przez te 40 dni

odpoczywał sobie, wyjaławiał się trochę, normalizował gospodarkę

tłuszczową. Proces ten, niezwykle chwalebny, umożliwiał

regenerację organizmu niejako od podstaw. Należałoby namawiać

ludzi do przestrzegania postu w całym adwencie. Jest w tym

przekazie zdrowotnym mądrość wynikająca z doświadczeń długich

wieków.

Zgadzając się w pełni z ojcem Janem, przynajmniej teoretycznie,

wracamy do naszych dań wigilijnych. Już pewnie będzie szóste, a

może siódme...

- Rygor dwunastu potraw traktujemy symbolicznie - zauważa nasz

rozmówca. - W regionach zachodnich, po rybach podawano gotowane

grzyby w mącznym sosie z ziemniakami. A na wschodzie, bliżej

Ukrainy, stawiano na stole zapiekaną kapustę. Przyrządza się ją

następująco: rzucamy na patelnię z rozgrzanym olejem (około

szklanki) pół kilograma posiekanej cebuli, leciutko solimy. Kiedy

się upruży na różowo, dodajemy kilogram kwaszonej, nie płukanej

kapusty. Wsypujemy trochę kminku, prażymy około pół godziny. W

innych regionach kraju podaje się kapustę z fasolą lub grochem.

Ponieważ nasza Wigilia jest już dość zaawansowana, muszę

powtórzyć, żebyśmy nakładali - dla własnego zdrowia - małe porcje

z każdego dania.

- O, proszę ojca, na tym etapie to już zazwyczaj luzujemy

wszystkie paski i gumki w okolicach brzucha.

- Potrawy wigilijne są dość ciężko strawne i wzdymające - ostrzega

zakonnik - dlatego polecam, jako zielarz, aby na stole stała

podczas wieczerzy w jakimś estetycznym kryształowym dzbanuszku,

herbatka ziołowa zaparzona z mięty, odrobiny melisy, dziurawca,

kminku, koperku włoskiego. Nie słodzona. Popijając między daniami,

nie będziemy musieli sięgać nerwowo po tabletki na trawienie.

- Wszystko, co dobre, ma swój finał i chyba - proszę ojca - widać

już koniec naszych wigilijnych przysmaków.

- Pozostały jeszcze potrawy płynne: kompot z suszonych owoców, lub

- zwyczajem Polski zachodniej - zupa z suszonych owoców

zaciągnięta kisielem, z lanymi kluskami. A na sam koniec podajemy

lekkie, wytrawne, czerwone wino (ciężkie wina rozcieńczamy

niegazowaną wodą mineralną w proporcji 1:1) oraz postne ciasta.

To istnieją ciasta niepostne? - nasze zdziwienie jest autentyczne.

- Naturalnie. Na Wigilię podajemy wyłącznie ciasta drożdżowe i

makowce. Wszystkie inne, w których są jajka, masło, śmietana,

kremy - zachowujemy na pierwszy i drugi dzień świąt. Świetnie

nadają się na stół wigilijny drożdżowe racuchy z rodzynkami:

rzadkie ciasto drożdżowe mieszane z rodzynkami - wcześniej

namoczonymi i oprószonymi mąką - smażymy na patelni, na gorącym

oleju, z obu stron aż do wyrośnięcia. I tak, objedzeni,

zadowoleni, trochę rozleniwieni - powinniśmy teraz śpiewać kolędy

przy pięknie ubranej, pachnącej lasem choince.

- Sztuczna nie pachnie.

- Dla mnie, sztuczna choinka - oburza się ojciec Jan - jest

zaprzeczeniem świątecznego nastroju. To tak, jakby ktoś trupa z

trumny wydobył, posadził na krześle, przybrał, wyperfumował i

udawał, że ten ktoś żyje, Panie Boże, odpuść.

- Brrr..., proszę ojca.

Nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, że olejki eteryczne świerku

czy sosny zabijają bakterie w mieszkaniu. Niechby choć jedna żywa

gałązka była w dzbanie. Osobiście, przepadam za sosną w domu,

która nie zgubi jednej szpilki aż do lutego, a pachnie

oszałamiająco...

Święta krzepią

Nie wyczerpaliśmy świątecznego tematu podczas ostatniego

spotkania. Dobrze wiemy, że ojciec Jan Grande ma jeszcze wiele

ciekawego do powiedzenia.

- Warto wspomnieć tak zwany karawaj, ciasto rodzinne - słyszymy.

- Ciasto rodzinne, a cóż to takiego?

Na wschodzie piecze się je po dziś dzień. Z białego, maślanego

ciasta drożdżowego, wymieszanego z rodzynkami formuje się dużą

bułkę, do której przykleja się kukiełki, ptaszki, gałązki, listki

- korowód ozdób. Dzieci - ile ich jest w rodzinie - każde formuje

kawałek ciasta według własnego pomysłu i aż piszczy z uciechy, a

potem nie może się doczekać, kiedy jego laleczka albo ptaszek

wyjedzie z piekarnika. Przed pieczeniem smaruje się całą

konstrukcję białkiem. Na rosyjskim wschodzie takie ciasto

występuje również na weselach i dożynkach, a jego geneza sięga

staropogańskiego święta plonów. Tak więc nasze, wigilijne

ucztowanie zakończyć możemy łamaniem puszystego, białego, lekko

strawnego karawaja. Przy śpiewaniu kolęd każdy odłamuje swoją

cząstkę, bez używania noża.

Przyszło nam do głowy takie pytanie: czy śpiewanie kolęd podczas

Wigilii w domach, ma prócz wszelkich innych, również jakiś sens

zdrowotny, terapeutyczny?

- Powiedziałbym nawet - ojciec Jan jest wyraźnie poruszony tematem

- iż te proste stare kolędy, których nikt się nie uczy, ale jakoś

wszyscy je znają (choćby pierwsze zwrotki) - potrafią tak ukoić i

rozradować serca, że człowiek - jak przy ogniu w zimną noc -

przekonuje się, że żyje, umacnia się w swoim istnieniu. Jest tylko

jeden warunek - abyśmy śpiewali kolędy sami, nie wyręczając się

cudzym głosem z płyty, taśmy magnetofonowej, telewizora, czy

radia.

- Czarodziejska noc wigilijna: zwierzęta mówią, ludzie śpiewają

własnym głosem...

- Żadna elektronika i jej sztuczne produkty, które tworzą nową

neopogańską kulturę i obyczajowość, nie licują ze świętem

zjawienia się Odkupiciela. Telewizor, mimo że ja sam pokazuję się

w nim od czasu do czasu, ma być zamknięty, wyłączony z prądu, a

nawet zawieszony jakąś serwetą. Zamiast w telewizor, wpatrujmy się

podczas świąt w żywe światło płonących świec. Obowiązkowo powinna

być świeca na stole wigilijnym i, choćby mała, symboliczna,

płonąca świeczka na choince. Nie nakładamy na nią mrugających

lampek. Jest to nowoczesne barbarzyństwo przypominające dyskotekę,

które wznieca napięcie nerwowe i nie wiadomo dlaczego, nagle, w

czasie świąt wybucha jakaś sprzeczka.

- Czy świece powinny być z wosku, proszę ojca?

- Dawniej bardzo tego przestrzegano. Wosk, zebrany przez nasze

pracowite, jak powiadał Zagłoba, muchy Boże, daje specyficzny, nie

męczący wzroku, równy płomień. Świece takie można dziś nabyć w

cerkwiach prawosławnych i w niektórych sklepach z wyrobami

pszczelimi.

- Osobiście uważam - dodaje ojciec Jan - że świeca jest

największym wynalazkiem ludzkości. Wypłoszyła wieczorne mroki z

chałup i salonów, przedłużyła człowiekowi czas aktywności, trzyma

straże przed ciemnością. Jej płomień symbolizuje miłość, pamięć,

trwanie. Komu zapalają na grobie świeczkę, ten jeszcze do końca

nie umarł.

- Jak mamy odpoczywać podczas świąt, proszę ojca?

- Dobrze. Po pierwsze - nie przejadać się. Pamiętajmy też o tym,

aby w czasie gościny nie sadzać ludzi przy niskich stołach, na

fotelach czy ławach, bo to jest tragedia dla układu trawiennego, a

także dla krążenia ze względu na ucisk tętnic podkolanowych. Po

kilku godzinach puchną nam nogi i ledwie możemy wstać od stołu.

Kolejna bardzo ważna sprawa: kiedy już wróciliśmy z kościoła i

spożyliśmy świąteczny obiad - nie uwalamy się jak morsy na

tapczany i fotele, tylko maszerujemy na rodzinny spacer. Nawet,

jeśli na dworze plucha - otwieramy parasole i idziemy: wy nad

morze, my - wrocławianie - do lasu.

- W pierwsze i drugie święto pojawia się na stołach pieczyste we

wszelkich możliwych postaciach. W niejednym z trójmiejskich domów

będzie to karkówka w jarzynach a la ojciec Grande...

Ojca Jana rozbawiła ta informacja. Dodaje, iż równie smaczna a

tańsza, jest przyrządzona w podobny sposób biała kiełbasa,

dostępna przed świętami w każdym sklepie. Nacieramy ją olejem

słonecznikowym, żeby nie pękała w czasie pieczenia i układamy na

blasze. Następnie obkładamy jarzynami według indywidualnych

pomysłów, mogą to być te same zestawy co przy karkówce. Pieczemy

pół godziny, po czym wyjmujemy blachę z piekarnika, smarujemy

kiełbasę łagodnym ketchupem, na warzywa kładziemy ze dwie łyżki

masła i ponownie zapiekamy około 20 minut. Wykładamy na półmisek,

część zjadamy na gorąco z jarzynami, resztę - po wystudzeniu -

bierzemy ze sobą na rodzinne przyjęcie. Do tego wspaniale pasuje

surówka z kiszonej kapusty, albo kapusta zapiekana z cebulą, która

została z Wigilii.

Inną, bardzo przyjemną potrawą na święta jest golonka na chłodno.

Przed ugotowaniem należy ją koniecznie bardzo dokładnie wygolić

starą maszynką pod bieżącą wodą, podobnie jak i nóżki do galarety.

- A nie wystarczy opalić nad ogniem?

- Nie - twierdzi ojciec - opalamy tylko drób. Golonkę gotujemy

dość długo, tak jak na galaretę, żeby nabrała swoistej lepkości.

Wyjmujemy z wywaru, odejmujemy mięso od kości, kroimy w kawałki i

układamy warstwami, najlepiej w niewielkich, wysokich foremkach,

takich jak do pieczenia pierników. Nie zalewamy wywarem, który

następnego dnia możemy zużyć do ugotowania krakowskiego

kapuśniaku. Świetnie będzie smakował po tych wszystkich

świątecznych słodkościach. Golonka po schłodzeniu, a najlepiej na

drugi dzień, ma ścisłą konsystencję i doskonale nadaje się na

przekąskę, zwłaszcza na tak zwanych zakrapianych przyjęciach.

Panie Boże, odpuść.

- Zbliżoną potrawą - dodajemy - są bardzo popularne i bardzo

paskudnie nazwane "zimne nogi".

- Gotujemy nóżki wieprzowe z dodatkiem jarzyn, pieprzu, owoców

jałowca, oddzielamy mięso od kości, układamy je w foremkach,

zalewamy przecedzonym wywarem, do którego dodaliśmy wcześniej

ząbek surowego roztartego czosnku. Daje on lepszy smak i

klarowność. Tłuszcz, który zebrał się po wystudzeniu, odrzucamy.

- Jakie znaczenie odżywcze mają orzechy, tak nieodłącznie związane

ze świętami?

- Orzech jest niezwykle bogatą, wszechstronną substancją -

zachwyca się nasz rozmówca - zawiera tłuszcz, białko, witaminy,

mikroelementy, biopierwiastki. Jest nimi przepełniony wprost po

brzegi skorupki. W dawniejszych czasach, gdy wyżywienie na co

dzień było uboższe, orzechy zbierane jesienią znakomicie

uzupełniały wszelkie niedobory. Nie było telewizorów, więc ludzie

gromadzili się, śpiewali, opowiadali baśnie, a przy okazji łuskali

sobie orzechy. Pamiętajmy o tym, by odrzucać brązową łuskę.

Nie wolno też jeść zbyt świeżych, jeszcze wilgotnych orzechów, bo

łatwo się nimi zatruć z powodu pleśni z niezwykle zjadliwymi

grzybkami.

- Czy można "ratować" butwiejące orzechy?

- Nie - odpowiada ojciec - żadne wysuszanie nic tu nie pomoże i

należy je po prostu wyrzucić. Na drugim miejscu po orzechach

znajdują się migdały. Zdarza się nam czasem, że odczuwamy jakieś

takie szczególne łaknienie, nadzwyczajny apetyt nie wiadomo na co.

Wtedy powinniśmy wziąć dwa migdały do buzi i żuć. Są one także

znakomitym uzupełnieniem niedoborów żywieniowych, jeśli ktoś ma

nerwicowe, przyśpieszone przyswajanie materii. To znaczy - jego

system trawienny pozbywa się zbyt szybko treści pokarmowych nie

wykorzystując ich do końca. Wtedy migdały są zbawienne.

Przychodzi nam do głowy następujące pytanie: jakie są ulubione

potrawy ojca Jana?

- Nie potrafię wymienić - odpowiada - co mi postawią na stół,

wszystko zjem z jednakowym smakiem.

- A może ulubione potrawy zapamiętane z młodości czy z

dzieciństwa?

- A cóż to za smakołyki mogły być na Syberii... - ojciec Jan

uśmiecha się, ale niewesoło. Jeśli tylko coś było jadalne, to już

było ulubione. Po wojnie wróciliśmy do kraju, gdzie też panował

niedostatek i nie było mowy o grymaszeniu. Dziękowało się Bogu za

Jego dary bez szemrania. W doświadczeniach mojego życia i pewnie

sporej części mojego pokolenia zatarł się podział na smaczne i

niesmaczne, lubiane i nie lubiane...

Sekrety życiowej energii

Kolejny wyjazd do Wrocławia, na sesję rozmów o zdrowym jedzeniu, o

zdrowym życiu. Jest sobotnie południe, kiedy zjawiamy się w

klasztorze. W soboty ojciec Jan nie przyjmuje pacjentów, w

pozostałe dni powszednie - ciżba. Publikacje prasowe zrobiły

swoje, teraz zamiast kilkunastu, nawet i pięćdziesięciu pacjentów

dziennie dobija się o przyjęcie u ojca Jana. Przybyło też

odpisywanie na listy. Rekordowo - 1450 listów czekało na odpowiedź

w wielkim, łykowym koszu. Ojciec Jan jest przygnieciony tą

popularnością, szczególnie że nie ubywa mu innych obowiązków, np.

gotowania braciom. Dziś była na obiad zupa pomidorowa, częstuje

nas. Smakowita. Czy to ojca ulubiona zupka? - zagadujemy.

Ojciec Jan Grande nie grymasi. Jednakowo lubi wszystkie potrawy

nie dzieląc ich na smaczne i niesmaczne. Zastanawiamy się - czy

tak powinno być.

Po coś przecież Przedwieczny wyposażył nas w rozkosze podniebienia

i zindywidualizowane gusty...

- Niewątpliwie - przytakuje sprzątając po nas naczynia. Jedzenie,

podobnie jak ubiór, jest jednym z elementów kultury osobistej

każdego z nas. Nie należy jednak nazbyt sobie schlebiać. Przy

układaniu jadłospisu bierzemy pod uwagę przede wszystkim te

potrawy, które zawierają substancje niezbędne do życia, są

pożywne, proste i nieprzepitraszone. Ulubione dania, przysmaki

mogą być tylko uzupełnieniem. Pamiętajmy o tym, że jemy nie dla

przyjemności, a jedząc nie robimy nikomu łaski. Naszym świętym

obowiązkiem jest podtrzymywanie odpowiedniej życiowej formy

własnej persony fizycznej.

- Czy jedzenie może stać się nałogiem?

- Zdarzają się takie przypadki i to wcale nierzadko -

potwierdza. Właśnie wtedy, kiedy wyszukujemy to, co nam smakuje

- popadamy w jakieś natręctwo myślenia o jedzeniu. Jest to

uzależnienie takie samo jak każde inne i podobnie wytrąca organizm

z równowagi. Czasem rozwija się taka przypadłość na podłożu

nerwicowym. Ktoś sięga po jedzenie w sytuacji zagrożenia i stresu,

tak jak inny sięga po papierosa. A poza tym, takie wyszukiwanie,

przywiązywanie wagi do jedzenia i jego smaku jest dowodem bardzo

szybko nadchodzącej sklerozy.

- Z drugiej strony jednak, apetyt na określone potrawy może

sygnalizować żywotne potrzeby organizmu - szukamy

usprawiedliwienia.

- Niewątpliwie. Organizm sam podpowiada i koryguje stosowną dietę.

Na przykład, ktoś chory na wątrobę cierpi na samą myśl o

spożywaniu potraw z nasion strączkowych, inny - mając problemy z

trzustką i układem trawiennym - nie znosi zapachu gotowanego

jedzenia...

- Czy w reżimie jedzeniowym ojca Grande jest miejsce na kulinarną

wykwintność?

- Sprowadziłbym ją wyłącznie do formy, sztuki układania i

komponowania tych samych składników, które zjadamy na co dzień w

mniej pięknej postaci. Wykwintność potrawy to artystyczny sposób

jej podania, nic więcej. W powszedni dzień nie mamy czasu na takie

subtelności, co nie znaczy, że jesteśmy zwolnieni z obowiązku

dbania o estetykę stołu - czyste, ładne obrusy i naczynia.

- Rozpoczyna się karnawał, czas wizyt i przyjęć. Jak dziś urządzać

przyjęcia w domach?

- Zanikają już przyjęcia, do jakich przywykliśmy w czasach PRL-u.

Ze względu na rosnący niedostatek materialny nasze stoły są coraz

skromniejsze. Pewnie jest to zdrowsze od niegdysiejszych mocno

zakrapianych libacji imieninowych przy głośnej muzyce, w których -

chcąc nie chcąc - uczestniczyli wszyscy sąsiedzi w bloku... Uważam

- stwierdza mistrz - że Polacy powinni spotykać się rodzinnie i

towarzysko w nieco innym stylu. Nie wymagajmy wielkich przyjęć.

Niech to będzie smaczna, dobrze zaparzona herbata, lampka wina,

ciasto własnej roboty według oryginalnego przepisu.

- Na przykład, proszę ojca?

- Dajmy na to, taki sernik grodzieński na nietypowym, bo

drożdżowym spodzie, jaki piekło pokolenie mojej babki. Wszyscy

dziś robią kruche spody, tymczasem stokroć smaczniejszy jest

sernik na warstwie dość twardego waniliowego ciasta drożdżowego.

Rozrabiamy je na mleku waniliowym, które pozyskujemy gotując w nim

dwie lub trzy posiekane laski wanilii. Nawiasem mówiąc, trzeba

koniecznie wprowadzić na powrót do naszych polskich kuchni

wanilię, która nie tylko daje nadzwyczajny smak i aromat, ale też

jest substancją leczniczą, działającą ściągająco i

przeciwzapalnie...

Ażeby nasz spód do sernika był nieco twardszy, bierzemy na

kilogram mąki 5 dekagramów drożdży i dodatkowo przed samym

pieczeniem wklepujemy w ciasto pół kilograma mąki i pół kostki

masła. Kiedy już trochę zaczyna rosnąć, rozwałkowujemy je na

blasze na grubość palca i wstawiamy do piekarnika. Po upieczeniu

smarujemy ciasto roztrzepanym białkiem i nakładamy warstwę

tłustego sera, który w przeddzień wygnietliśmy ręką (nie

przepuszczając przez żadną maszynkę) i zostawiliśmy, by

leciusieńko zgliwiał. Naturalnie, dodajemy do sera żółtka (może

być kilka ugotowanych na twardo i przetartych przez maszynkę),

gruboziarnisty cukier, trochę posiekanej wanilii, zapachy. Wierzch

obsypujemy rodzynkami, migdałami, grubym cukrem z cynamonem,

układamy na nim kratownicę z ciasta. Pieczemy wyłączając grzanie

od spodu. Zapach i smak takiego ciasta jest nieporównywalny z

żadnym innym, zwłaszcza fabrycznie produkowanym.

- Pogadajmy o alkoholach. I niech nas w tym usprawiedliwi

zbliżająca się, jedyna w roku, sylwestrowa noc.

- Zamiast tych wszystkich byle jakich wódek i tanich win - obrusza

się ojciec Jan - chciałbym widzieć na polskich stołach elegancki i

zdrowy alkohol w postaci nalewek owocowych czy ziołowych na

spirytusie, własnej produkcji. Trzeba, naturalnie, pomyśleć o tym

w lecie, w porze zbiorów malin, jeżyn, czarnej porzeczki...

Zasypujemy umyte owoce cukrem w szklanym naczyniu i czekamy aż

puszczą sok i zaczną fermentować. Dodajemy wówczas czysty spirytus

w proporcji 1:5 i wlewamy do butelek, najlepiej ciemnych. Niech to

sobie leży aż do kolejnego Sylwestra. Im starsze nalewki, tym

większą mają moc.

- A słynna staropolska śliwowica?

- Sekret jej klarowności polegał na tym, że robiło się ją ze

śliwek lekko niedojrzałych. Wedle najdawniejszych przepisów,

należało wrzucić do butli wiadro jeszcze twardych owoców (miękkie

i dojrzałe dają trunek ciężki, mazisty), wlać 30 litrów

przegotowanej wody, w której rozpuszczono około 10 kilogramów

cukru oraz 15 dekagramów drożdży winnych lub piwnych. Zamykało się

butlę korkiem z rurką fermentacyjną. Po dwóch tygodniach, kiedy

ustawał proces fermentacji, należało wino sfiltrować i rozlać do

butelek. Amatorzy mocnych alkoholi dodawali na tym etapie czystego

spirytusu wedle uznania. Śliwowica była zdrowym, krzepiącym,

"męskim" trunkiem.

- Dziś w sklepach kupujemy szampany i wina obwarowane - aż trudno

dać temu wiarę - terminem przydatności do spożycia.

- Niemożliwe - dziwi się ojciec Jan - jeśli tak, to najlepszy

dowód, że nabywamy, w miejsce prawdziwego alkoholu produkt

chemiczny, na dodatek gazowany. Strach podawać taki trunek

gościom, bo faktycznie można ich potruć.

- Aż się prosi w tym miejscu przypomnieć sposób ojca Jana Grande

na kaca, który nas niechybnie dopadnie noworocznym rankiem. Otóż -

zjadamy na śniadanie dwa jajka na miękko, popijamy dużym kubkiem

kakao, po chwili - wypijamy szklankę soku z kiszonej kapusty.

- Niekoniecznie musimy w noc sylwestrową pić tyle niezdrowych,

fabrycznych alkoholi - sprzeciwia się nasz rozmówca - by odwodnić

organizm i wytracić zapasy magnezu. Pora roku nie sprzyja takim

ekscesom. Nasze organizmy zimą są słabsze z powodu niedoboru

serotoniny - hormonu produkowanego przez przysadkę mózgową pod

wpływem słońca. Szara pogoda, brak świeżego powietrza, brak

poświaty słonecznej w pomieszczeniach powoduje, że mamy mniej

życiowej energii, zdechłe samopoczucie i wisielcze humory. Brak

serotoniny powoduje zanik życiowego optymizmu.

- Stąd pewnie samobójstwa i choroby depresyjne w Szwecji?... -

dopowiadamy.

- W niektórych okresach roku kraje skandynawskie są całkowicie

pozbawione światła słonecznego. A w Polsce jesienią i zimą, kiedy

gruba warstwa chmur wisi nam nad głowami, musimy karmić się

okruchami życiodajnej energii słonecznej. Po pierwsze - nie wolno

przesypiać całych poranków, ale już od rana starajmy się mieć

kontakt z jasnym dniem - zaleca zakonnik, zachwalając własne

wstawanie o godz. 5. Uciekajmy z zamkniętych pomieszczeń,

organizujmy spacery za dnia. Po drugie - poodsłaniajmy okna. Na

okres zimy zdejmujemy z nich zasłony i rozsuwamy firanki tak, żeby

jak najwięcej światła wpadało przez czyste szyby. W Holandii już

od dawna firany wyszły z użycia.

- U nas sąsiedzi gotowi pomyśleć, że jakoś nie potrafimy uporać

się z remontem w mieszkaniu... Czy serotoninę można czymś

zastąpić?

- Nie. Żadne lampy, czy sztuczne słońca nie spowodują jej

wytwarzania. Zimą musimy po prostu wstawać o piątej lub szóstej, a

kłaść się o dwudziestej drugiej.

- Ba, proszę ojca... Większość z nas już dawno zapomniała, że taki

właśnie jest naturalny porządek doby.

- Niech więc ta większość powyrzuca telewizory za okno i zadba o

takie wyżywienie, które przywróci normalny bieg zegarowi

biologicznemu. Wieczorne ożywiania się i poranna senność - to

symptom braku magnezu w organizmie. Spożywajmy więcej roślin

strączkowych, ciemnozielonych warzyw, surówek, polskich jabłek,

pijmy - o czym już wcześniej mówiliśmy - dużo kakao.

- Co ojciec Grande sądzi o zapożyczaniu energii od innych,

konkretnie - od energoterapeutów?

- Uważam, że jest to znachorstwo i nabieranie ludzi. W samym

Wrocławiu urzęduje obecnie około 40 szarlatanów różnej maści, a w

Polsce będzie ich legion. Jestem życiowym realistą i praktykiem i

nie uznaję żadnej bioenergoterapii. Każdy z nas ma w sobie samym

własną elektrownię, bioprądy, niezbędny mu do życia zasób energii

i optymizmu.

Jeżeli organizm jest zdrowy, dobrze trawi, ma kontakt z naturą i

słońcem, nie bombardujemy go nadmiarem stresów - to energia i

radość życia, bez niczyjej pomocy, wprost z niego promieniują.

Kobiety, nie łamcie się...

- Ojcze Janie, co jest zdrowsze: towarzystwo ludzi czy ich brak? -

wybieramy problem do kolejnej rozmowy.

- Jedna i druga sytuacja wpływa na nasze zdrowie, humor,

samopoczucie - salomonowo rozpoczyna ojciec Jan. Człowiek jest

istotą społeczną i nie powinien izolować się, ale też nie należy

wchodzić w byle jakie towarzystwo. Wiadomo, że wiecznie

narzekający pesymista podziała na nas przygnębiająco, natomiast

optymista podbuduje psychicznie. Szukajmy więc osób dobrze

nastawionych do życia, radosnych, uśmiechniętych, nie

przejmujących się na wyrost, otwartych, prostolinijnych. Unikajmy

złośliwców, zgorzknialców, histeryków, ludzi narzucających

otoczeniu swoją wolę, rubasznych, hałaśliwych, prowadzących

podwójną grę...

- O tych ostatnich jakby łatwiej wokół nas - przyznajemy.

Ojciec Jan jest dziś w świetnym nastroju, jakby mniej zmęczony,

chętnie podejmuje każdą kwestię:

- Typ psychiczny dnia dzisiejszego jest znerwicowany, niepewny

siebie, zakompleksiony; nawet jeśli się uśmiecha, to krzywo, jeśli

prawi miłe słówka - to jest w nich jakiś podtekst, a jeśli się

śmieje - to jest to śmiech podszyty histerią. Takie reakcje

fatalnie wpływają nie tylko na otoczenie, ale też rykoszetem

uderzają w człowieka, który nie potrafi być otwarty i szczery.

Jego natura bardzo to przeżywa. Każdy zły, zafałszowany kontakt

odbija się na zdrowiu i fizycznym, i psychicznym.

- Jak ojciec sądzi, czy zostało coś jeszcze w ludziach z

kulturowej przynależności do poszczególnych zaborów?

- Myślę, że tak, choć w coraz mniej uświadomiony sposób. Otwartość

granicząca nawet z naiwnością, charakterystyczna jest dla regionów

wschodnich - pogranicza polsko-litewskiego i polsko-białoruskiego.

Kiedy rozmawiam z kimś z Białostockiego czy Suwalskiego - to on

jest szczery aż do bólu. Rypie prawdę prosto w oczy i nawet nie

pomyśli, że ktoś może się czuć dotknięty. Tak a tak było -

kochanieńki - tak a tak ktoś powiedział, i nie ma co tu ukrywać...

Taka prostolinijność jest formą uczciwości i zdrowego stosunku do

życia. Co ciekawe - ludzie w tej enklawie na wschodzie Polski żyją

dłużej.

- Zdrowie a dekalog, proszę ojca... Nie ma wśród przykazań

bezpośredniego nakazu: szanuj zdrowie.

- Jestem zauroczony, wręcz zahipnotyzowany - z przejęciem

przyznaje ojciec Jan - mądrością tej epoki, w której wystąpił

Mojżesz. Jak długo istnieć będzie ludzkość, tak długo nikt nie

zdoła ani dekalogu poprawić, ani coś do niego - w sensie

uzupełnienia - dorzucić. W tych dziesięciu punktach zawarte są

wszystkie zasady i kodeksy prawne. Dotyczą one życia każdego

człowieczego indywiduum, a także każdego narodu. Żaden filozof czy

mędrzec, posługujący się tylko ludzkim rozumem, nie byłby w stanie

czegoś tak wspaniałego jak dekalog wykombinować. Nawiasem mówiąc -

źle się dzieje, że prawnicy różnych epok, również i naszej -

rozbudowują systemy prawne gubiąc "po drodze" istotę dziesięciu

przykazań. Gdyby tylko one wciąż obowiązywały, na świecie dawno

już panowałby porządek.

Wracając do pytania... Otóż, dekalog bierze pod uwagę również

zdrowie i system żywieniowy. Piąte przykazanie najwyraźniej odnosi

się do ochrony życia i zdrowia. Jeśli ktoś pali, pije, nadużywa

kawy, cukru, niewłaściwie się odżywia - no to sam siebie zabija.

Ileż przedwczesnych cywilizacyjnych zgonów sami na siebie

sprowadzamy.

Czy, wobec tego, brak troski o zdrowie jest w pojęciu

chrześcijanina grzechem? - pytamy retorycznie.

- Jak najbardziej. Z zaniedbań tego typu należy się spowiadać. Są

to wykroczenia przeciwko piątemu przykazaniu. Jeżeli sam siebie

zabijam, świadomie skracam życie, bo truję organizm, niewłaściwie

się odżywiam, czy zaniechałem leczenia - to są to grzechy, które

ja uznałbym za ciężkie.

- Przystąpmy teraz, ojcze Janie, do bardzo delikatnej kwestii. Jak

mamy sterować własną płodnością? Czy okresowa wstrzemięźliwość

jest faktycznie tą najmniej zawodną metodą? Co w tej sprawie mają

do powiedzenia ojcowie bonifratrzy? - pytamy ostrożnie.

Ojciec Jan świetnie radzi sobie i z tym tematem:

- Jest to niezwykle trudne zagadnienie. Iluż to medyków i

seksuologów nabiedziło się od najdawniejszych czasów, by coś

definitywnego tutaj powiedzieć. Bezskutecznie. Żywy organizm

kobiety nie jest do końca przewidywalny. Wpływa na niego mnóstwo

czynników zewnętrznych i wewnętrznych, nigdy nie będzie

funkcjonował jak zaprogramowana maszyna. Tylko mniej więcej można

orzekać o okresach płodnych i niepłodnych. Nie ma na to gwarancji,

podobnie zresztą, jak nie dają gwarancji wszelkie sztuczne

zabezpieczenia.

Chciałbym przy tej okazji powiedzieć, że dar przekazywania życia

jest dowodem wielkiego zaufania Przedwiecznego i musimy być w

kontaktach seksualnych niezwykle inteligentni. Trzeba umieć

rozróżniać pościg za przyjemnością, o której już drugiego dnia nie

pamiętamy, od zbliżenia z kochaną osobą przeznaczoną nam przez

Boga. Powołując do istnienia nowe życie, przekazując w genach

samych siebie - dotykamy życia wiecznego. Dopóki żyją nasze geny w

kolejnych pokoleniach żyjemy i my... Jest to, obok duchowej, forma

nieśmiertelności fizycznej.

- Raczej mniej czy więcej kontaktów seksualnych, proszę ojca?

Mamy

na względzie te właściwe, z kochaną osobą. Jak wpływają na nasze

zdrowie? - dociekamy.

- Zalecałbym wstrzemięźliwość. Sam przebieg i doznanie kontaktu

cielesnego po okresie pewnej przerwy - są intensywniejsze.

Wszystko dzieje się jakby od nowa... Przy nadużywaniu seksualności

ograbia się organizm z białka, cynku i selenu, wysiada serce i

krążenie. Można nawet zauważyć, że ludzie stojący na rubieży

rozpusty żyją kilkanaście lat krócej.

- Czy impotencja może mieć związek z wcześniejszym nadużywaniem

seksualności? - stawiamy kwestię.

- Naturalnie - potwierdza ojciec Jan - nadużywanie powoduje

nerwice seksualne, bardzo trudne do wyleczenia. Podłożem

impotencji może być także brak fosforu, cynku, selenu i białka w

organizmie. Powoduje to rozstroje hormonalne, wstrzymanie wzrostu

komórek rozrodczych i mężczyzna, mimo że młody czy w średnim wieku

- czuje się jak stara babcia. Jeżeli jednak uzupełnimy braki

poprzez odpowiednie żywienie, dodając do tego witaminy z grupy B -

to człowiek stanie na nogi i będzie inaczej na wszystko reagował.

Są to jednak sprawy zbyt poważne, by leczyć je na łamach gazet,

czy odwołując się do rad przyjaciół. Zaburzenia seksualne leczymy

wyłącznie u dobrego specjalisty.

- Czy to prawda, że w diecie osoby mającej kłopoty seksualne,

powinny się znaleźć pestki dyni? sprawdzamy zasłyszaną receptę.

- Tak, ze względu na dużą zawartość pierwiastków, o których

wcześniej mówiliśmy. Polecam też ryby morskie w miejsce dań

mięsnych.

- Jak przeżyć menopauzę, ojcze Janie?

- Spokojnie - odpowiada stanowczo mistrz Jan. - Bez sztucznego i

zarazem histerycznego podtrzymywania działalności hormonów,

odpowiedzialnych za rozrodczość kobiety. Jeśli natura sama działa

w ten sposób, żeby ją wyciszyć - to należy tego głosu posłuchać.

Włączenie preparatów hormonalnych może być niebezpieczne.

Wyobraźmy sobie, że do świecy, która pomaleńku gaśnie - dolewamy

kropelkami wosk. Taka świeca może jeszcze - co nie daj Bóg -

zamienić się w wielki płomień, który spali własną podstawę. Nie

narażajmy naszych organizmów na nieprzewidywalne tragedie. Dobry

lekarz powinien zwrócić uwagę kobiecie, która wchodzi w okres

menopauzy, na konieczność spożywania dużej ilości wapnia - w mleku

i jego przetworach. W tym czasie bowiem zaczyna się proces

szybkiego ubytku wapna w kościach i - w ślad za tym - osteoporoza,

czyli szczególna podatność na złamania.

- Dlaczego tak się dzieje? - dopytujemy zaintrygowani.

- Ze względu na zaburzenia hormonalne, powodujące przyśpieszoną

pracę serca, które wzmacnia się "wydziobując" wapń z kości.

Zachodzi również pewien proces nieprzyswajania wapnia przez

organizm kobiecy, co ma na celu spowodowanie uwiądu organów

rozrodczych. Jeśli więc tej ucieczki wapnia nie uzupełnimy poprzez

pożywienie, to po pięćdziesiątce 90 proc. kobiet ma zwyrodnienia

układu kostnego i mięśniowego, które łączą się z dotkliwymi bólami

krzyża, kości biodrowych, nóg, mięśni całego ciała.

- Czy należy stosować jakieś preparaty wapniowe?

- Raczej nie. Litr mleka i dziesięć deka sera na dobę jest

podstawą regeneracji organizmu w wieku średnim - stwierdza ojciec

Jan, jak zawsze zwolennik metod naturalnych. Jeśli ktoś nie

toleruje mleka słodkiego, niech je spożywa w postaci przetworzonej

- kefiru lub jogurtu.

- Co stosować na bolesne miesiączkowanie?

- Zaparzamy łyżeczkę nasion najzwyklejszej marchwi w szklance wody

i pijemy dwa, trzy razy dziennie w dniach poprzedzających okres i

podczas krwawienia. Marchew działa rozkurczowo, bóle mijają lub są

znacznie słabsze.

Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem

- Proszę nam powiedzieć - jakie znaczenie w życiu dojrzałego

człowieka ma fakt, iż był on w niemowlęctwie karmiony mlekiem

własnej matki?

- Kolosalne - mówi ojciec Jan. - Mleko matki - z czego mało kto

zdaje sobie sprawę - jest w swoim składzie niepowtarzalne,

zindywidualizowane, podobnie jak ona sama i jej dziecko. Nie tylko

nie jest obojętny fakt, czy niemowlę karmi się mlekiem krowim czy

kobiecym, ale też - czy mleko to pochodzi wprost od własnej matki.

W języku polskim przechowało się powiedzonko o tym, że coś zostało

"wyssane z mlekiem matki". Otóż, wysysamy zarówno wartości

odżywcze, jak i - w pewnym sensie - charakterologiczne,

determinujące nas życiowo, na podobieństwo genów.

Na szczęście, w naszym społeczeństwie przemija moda na karmienie

sztucznymi, sproszkowanymi mieszankami mlecznymi i ambicją kobiet

staje się karmienie piersią. Tym samym zaopatrują one własne

dzieci w ciała odpornościowe, chroniące przed wirusami i

bakteriami. Żadne inne mleko takiej odporności nie zapewni.

Dodajmy jeszcze, że dzieci karmione mlekiem matki nigdy nie mają

skazy białkowej.

- Jak długo - zdaniem ojca - należy karmić piersią?

- Przynajmniej do roku. W poprzednich pokoleniach był taki

obyczaj, że matka między jednym a drugim porodem wciąż karmiła. Na

Syberii, gdzie spędziłem dzieciństwo, zdarzyło mi się obserwować

przeróżne sytuacje. Kiedyś, wracając z kolegą ze szkoły (a

chodziliśmy do trzeciej klasy) - zaszedłem do jego domu. Patrzę i

oczom nie wierzę. Wowka, podrośnięte chłopaczysko dostawia się do

matki, a ona siada, wyjmuje pierś i podaje mu do ssania...

Jak się okazało, wśród azjatyckiej ludności obyczaj karmienia

piersią przez długie lata był powszechny. Cywilizacja, do jakiej

myśmy przywykli, nie dotarła w okolice Kirgizji czy Kazachstanu.

Tam ciągle było średniowiecze, nikt nie słyszał o szpitalach czy

lekarzach. Ale za to podczas siedmiu lat, które tam spędziłem,

widziałem tylko trzy pogrzeby miejscowych. Polacy natomiast

wymierali gromadami.

W naszej cywilizacji niechby kobiety karmiły do roku, a już

zaoszczędzą ciężkie pieniądze na lekach i wizytach lekarskich.

Informujemy ojca Jana o najnowszych badaniach przeprowadzonych w

USA, które wykazały, że mleko kobiece niszczy komórki rakowe.

- Wiedziano o tym już za czasów mojej młodości i wcześniej -

replikuje rozmówca. Rak był wtedy trudniej wykrywalny, ale też o

wiele rzadziej występował. Diagnozowano go zwykle w dość

zaawansowanej fazie, kiedy pojawiały się guzy, lub organizm był

już znacznie wyniszczony i starano się pomóc podając mleko kobiece

- dwie szklanki dziennie. W niejednym wypadku następowało

zahamowanie rozwoju komórek rakowych i wyzdrowienie.

A jakie mleko powinniśmy kupować - w woreczkach foliowych, czy -

niemal dwukrotnie droższe - w kartonikach?

- Mleko kartonikowe jest odparowane - odpowiada ojciec -

zabezpieczone działaniem temperatury przed nadmiarem

zanieczyszczeń. Generalnie, dużo lepsze od tego w workach

foliowych. Można to zresztą samemu sprawdzić stawiając oba rodzaje

w słoiczkach. Po kilkunastu godzinach mleko z woreczków zsiądzie

się jako bardziej zanieczyszczone. No i dwie trzecie jego

zawartości to woda. Uważam, że lepiej wypić szklankę

pełnowartościowego napoju niż litr byle czego.

Interesuje nas kolejna sprawa: czy - mianowicie podawać maleńkim

dzieciom odżywki, zupki, przeciery kupowane w sklepach?

- Matki powinny unikać tych gotowych specjałów, jak - nie

przymierzając - diabeł święconej wody - sugestywnie przedstawia

swoje stanowisko ojciec Jan. - Różne firmy, zwłaszcza zachodnie,

robią na tym kolosalne interesy... A czy to tak trudno zetrzeć

własnemu dziecku jedną marchewkę, jabłuszko, czy odrobinę jarzyn?

Niechże ta matka sama popróbuje smaku potrawy ze słoiczka pewnej

znanej firmy, albo jeszcze lepiej - niech dyrektor tej firmy żywi

się przez jakiś czas tym co produkuje, a zobaczymy jak na tym

wyjdzie. Wcale nie dziwię się dzieciom, że plują takim

niesmacznym, jałowo przyprawianym jedzeniem... Generalnie, bardzo

boję się o generacje chowane na sztucznych pokarmach i od

maleńkości faszerowane antybiotykami i chemią. Po trzydziestym

roku takie organizmy mogą się już nie nadawać do życia.

- Proszę ojca - wpadamy w kwestię - te piękne, długonogie,

cieniutkie jak gałązki dziewczyny, które osiągają i do dwóch

metrów wzrostu... Czy są to zdrowe sylwetki?

- Po pięćdziesiątce - jeśli zabraknie właściwego odżywiania i

odpowiedniego trybu życia - kręgosłupy tych ludzi będą trzaskać

jak zapałki, Boże uchowaj! - Ojciec Jan nie szczędzi nam, jak

widać, silnych wrażeń. - Gołym okiem widać - kontynuuje - że to

pokolenie wybujało w nienaturalny i niekorzystny sposób. Modna

dziś sylwetka przypomina wiotką lebiodę hodowaną gdzieś w

zacienionym, betonowym kącie, bez dostępu słońca i odżywczych

soków zdrowej ziemi.

Zwracamy uwagę naszego rozmówcy na ton czarnowidztwa przebijający

w tej rozmowie...

- Jako zielarz i medyk zakonny obserwuję w ciągu ostatnich

dziesięciu lat wyraźny regres zdrowotny naszego społeczeństwa. I

to wszystkich jego generacji - pada zdecydowana riposta. -

Wystarczy powiedzieć, że wróciła gruźlica, już przecież w pewnym

okresie zupełnie zlikwidowana. Zubożenie materialne,

niedożywienie, napięcia psychiczne, wieczna irytacja spowodowana

zachowaniami polityków, beznadzieja życiowych perspektyw -

doprowadzają do osłabienia odporności organizmu i załamania

zdrowia. Ludzie odpowiedzialni za politykę zdrowotną powinni

zdawać sobie sprawę z tego, że gruźlica w społeczeństwie jest jak

tykająca bomba. To nie AIDS, którym zarażamy się przez krew.

Gruźlica rozprzestrzenia się błyskawicznie. Wystarczy, że do

autobusu, biura, szkoły, sklepu wejdzie jeden prątkujący... Jeśli

się przed nią nie uchronimy, to większość środków budżetowych

pójdzie na leczenie, zamiast na rozwój gospodarki.

Podłożem 90 proc. chorób, z jakimi przychodzą do mnie pacjenci,

jest nerwica, od której zaczyna się rozbrojenie organizmu. Jeśli

do tego dodamy zanieczyszczenia atmosfery i brak troski o

ekologię, to - generalizując - powiedzieć można, że chorujemy na

własną epokę.

- Czy można w dzisiejszej dobie zabezpieczyć się w jakiś sposób

przed kataklizmem, nagłym nieszczęściem? - pytamy dalej, choć

ojciec Grande nerwowo zerknął na zegarek.

- Odpukajmy w nie malowane... Póki co - nie słychać w naszej

strefie geopolitycznej o żadnych tego typu zagrożeniach.

Specjalnością wieku są zagrożenia ciche, podstępnie działające,

nie spektakularne. I to one zbierają największe żniwo. Jednak ja

osobiście, nauczony doświadczeniem syberyjskim, nie byłbym

spokojny nie mając w szafce po kilka kilogramów różnych kasz, mąki

z otrębami, fasoli i grochu, suchych makaronów, soli oraz kilku

butelek oleju... Kiedyś, każda szanująca się gospodyni

przechowywała te produkty w woreczkach płóciennych, w tak zwanych

komórkach, czyli przewiewnych, chłodnych pomieszczeniach przy

kuchniach. Dobrze jest mieć trochę zapasów pod ręką, niezależnie

od humorów światowej polityki.

- Czy zdążymy, proszę ojca, omówić jeszcze jedną sprawę? -

Niepokoimy się o czas, który tu we Wrocławiu biegnie nam szybciej.

- Czy, mianowicie, wolno sięgać od czasu do czasu po smakowicie

pachnący, przetopiony w domowych warunkach smalec? Mamy na uwadze

fakt, że jest to sam tłuszcz nasycony, a taka - dajmy na to -

choroba Alzheimera tylko czeka...

- Byle ów smalec nie spotykał się z białym pieczywem i cukrem, a

możemy go z pożytkiem dla zdrowia spożywać - odpowiada rozmówca. -

Przez całe wieki był w powszechnym użyciu; smarowano nim chleb,

wypiekano placki. Ludzie dożywali dziewięćdziesiątki zachowując

jasność umysłu. Choroba Alzheimera to znów, niestety, specyfika

naszych czasów.

Ciekawi nas czy ojciec Jan - człowiek Wschodu, gdzie często jadało

się "sało", czyli słoninę - zna jakiś ciekawy sposób jej

przyrządzania?

- Bierzemy dość grube plastry zwykłej surowej słoniny - z miejsca

możemy notować gotowy przepis - rzecz jasna, smaczniejsza będzie

ta z wiejskiego uboju, opalona ogniem, o specyficznej strukturze i

nacieramy ją solidnie czosnkiem roztartym z solą. Następnie

kładziemy do glinianego garnka, przyciskamy czymś ciężkim. Po paru

dniach, kiedy słonina nieco się sprasuje, przewracamy ją. Robimy

tak kilka razy, mniej więcej przez dwa tygodnie. Kiedy zauważymy,

że słonina wchłonęła wcześniej wydzielony płyn i naciągnęła

czosnkiem, wyjmujemy ją, oskrobujemy z nadmiaru soli i wieszamy na

haczykach w przewiewnym miejscu. Podsuszoną przechowujemy w

lodówce, a wieczorami kroimy do razowego chleba z kwaszonym

ogórkiem i zbożowej kawy. Zamiast kiełbasy. Jest także bardzo

smaczna do piwa.

Nasz przyjaciel ból

Ludzie mają coraz mniej czasu, farmacja wychodzi temu naprzeciw.

Zastanawiamy się, czy byle jakie jedzenie uzupełnione preparatem

witaminowomineralnym typu "Muld-tabs" staje się pełnowartościowe?

- Taki proceder - uśmiecha się ojciec Jan - jest możliwy, ale na

krótką metę, w jakichś nadzwyczajnych okolicznościach. Na przykład

- jesteśmy poza domem, bez możliwości regularnego spożywania

posiłków, albo też nie dojadamy podczas kuracji czy

rekonwalescencji... Wówczas uzupełniamy niedobory żywieniowe w

sposób sztuczny. Nigdy jednak nie zrównoważy to w pełni zasobu

witamin i mikroelementów przyswajanych z normalnym, wartościowym

pożywieniem. Na co dzień, jeśli odżywiamy się właściwie i mamy

zdrowy, sprawny organizm - nie potrzeba nam żadnych dodatkowych

witamin w tabletkach. Zatem, nie kupujmy ich na wyrost w aptekach,

choćby miały być najcudowniejsze. Człowiek bardzo łatwo

przyzwyczaja się do myśli, że tabletka załatwi za niego wiele

spraw i - nierzadko - wpada w lekomanię.

- Zjawisko to było dość nagminne w epoce tanich leków, ale chyba

już nie dzisiaj...

- Strach przed utratą zdrowia powoduje, że ludzie chcą się

zabezpieczyć i nadużywają lekarstw - utrzymuje nasz rozmówca -

nieświadomi tego jak bardzo sobie szkodzą. Zażywajmy leki tylko w

okresie, kiedy występują objawy chorobowe i tyle, ile trzeba. Na

Zachodzie jest taki obyczaj, że resztki lekarstw - nie zużyte w

czasie choroby - zanosi się w zakorkowanej buteleczce do apteki i

odzyskuje za nie część pieniędzy. Również tabletki sprzedawane są

na sztuki, a nie zaraz w całych opakowaniach. Natomiast w polskich

domach, mimo obecnej drożyzny, wystarczy otworzyć szafkę z

lekarstwami, a wysypują się z niej napoczęte tubki, fiolki,

opakowania - przeterminowane lub na granicy ważności, z którymi

nie wiadomo co zrobić...

- Czy zioła wymagają podobnej precyzji i ostrożności w zażywaniu?

- dopytujemy.

- Naturalnie. Źle dobrane i niewłaściwie stosowane zioła mogą

wyrządzić wielkie szkody w organizmie. Dlatego zalecając laikom

zakładanie apteczek zielarskich, zarazem zastrzegam, by czynili to

odpowiedzialnie. Trzeba prowadzić notatnik, w którym zapisujemy

przeznaczenie każdej rośliny. Jest na rynku dużo poradników,

między innymi bonifraterskich, którymi możemy się posługiwać

przygotowując mieszanki. Zaobserwowałem w czasie mojej praktyki

pewien fenomen w ziołolecznictwie. Mianowicie, zioła zbierane i

przygotowywane własną ręką, oddziałują skuteczniej od innych -

wygłasza oryginalny pogląd zdeklarowany zielarz.

- To ciekawe. Ale, proszę ojca, wśród ziół, podobnie jak wśród

grzybów, są jadalne i "trojaki" - popisujemy się wiedzą.

Zakonnik poprawił się w krześle i rozpoczął wywód:

- Pierwsze, najbardziej niebezpieczne trucizny, jakimi posługiwała

się ludzkość, pochodzą ze świata roślinnego. Na polach i łąkach

Europy rośnie około 30 trujących gatunków, wśród nich słynna

cykuta, którą wypił Sokrates, wilcza jagoda, pokrzyk... W

średniowieczu każda zielarka miała własny, trzymany w tajemnicy

specyfik, będący kombinacją trujących ziół.

- A piołun - leczy czy truje? Podaje się go dzieciom w herbatkach

na apetyt; dorośli piją "piołunówkę", niekoniecznie na apetyt...

- Piołun jest lekiem tylko w minimalnych, kropelkowych, dokładnie

odmierzonych dawkach. Przedawkowany staje się śmiertelną trucizną.

- Ojcze Janie, czy mocz - Panie Boże, odpuść - zapożyczamy od

naszego rozmówcy porzekadło - leczy? Są w świecie, a ostatnio też

w Polsce, entuzjaści tak zwanej urynoterapii.

- Gdyby mocz leczył - odpowiada rozmówca - to Przedwieczny nie

wyposażyłby naszych organizmów w nerki, żeby z ich pomocą usuwać

toksyny i wszelkie inne paskudztwa.

- Ale ponoć już w starożytności, w Indiach...

- Każda moda - nie daje nam dokończyć ojciec Jan - a zwłaszcza ta

najgłupsza, szuka dla siebie uzasadnienia w "starożytności".

Przyszła kiedyś do mnie urynoterapeutka (obraza Boska, a nie

słowo), w dodatku pani doktor i jak nie zacznie wywodzić...

Wreszcie tak mnie zdenerwowała, że poradziłem jej, by oprócz

moczu, podawała również swoim pacjentom fekalia na jakimś ładnym

talerzyku.

- Czy równie kontrowersyjnym środkiem leczniczym jest nafta? -

sprawdzamy i ten specyfik.

- Nafty nie wolno pić. Jest trucizną, która czyni spustoszenie,

jeśli dostanie się do wnętrza żywego organizmu. Można ją stosować

tylko zewnętrznie, do smarowania skóry przy stanach zapalnych czy

odmrożeniach.

- Od niedawna dostać można na naszym rynku tak zwaną naftę

kosmetyczną do pielęgnacji włosów. Stosowana z dodatkiem żółtka i

cytryny ma działać wzmacniająco na cebulki - rewanżujemy się

przepisem.

- Spójrzmy, jak to wyglądało w praktyce poprzednich wieków -

ożywia się ojciec Jan. - Naftę, jako środek higieniczny, stosowali

Żydzi, Gruzini, Cyganie. Ludy te całymi miesiącami nie myły

włosów, natomiast wylewały na głowę naftę, która oczyszczała,

dezynfekowała, usuwała wszelkie bakterie i grzyby, a jednocześnie

zbierała tłuszcz, zapobiegając łojotokowi. Przy tym wszystkim

nafta odstręcza insekty. Dziś nie mamy wątpliwości, że włosy tych

ludów były nadzwyczaj mocne i piękne. Tak więc nie potępiam nafty

jako kosmetyku, zalecam jednak ostrożność osobom skłonnym do

uczuleń.

- To, co dawne, mądrzejsze jest od nowego. Porównajmy wobec tego

żucie tytoniu z paleniem papierosów - proponujemy.

- O tym, że papieros skraca życie, wie dzisiaj nawet dzieciak w

przedszkolu... Azjaci od niepamiętnych czasów aż do dzisiaj - nie

znając papierosów - zakładają sobie w kącikach ust prymki tytoniu i

co chwila spluwają jak wielbłądy. I cóż się okazuje? Ludy te nic

nie wiedzą o katarach, nieżytach górnych dróg oddechowych,

gruźlicy, gronkowcach czy paciorkowcach - tak dalece ten tytoń

jest bakteriobójczy - i takie rewelacje zna nasz cicerone.

- W jakiej postaci się go zażywa?

- Niektórzy tną zielone, żywe liście, inni - suszone, jeszcze inni

sproszkowane. Zwyczajem arystokracji tatarskiej, która wprowadziła

tabakę - kładą sobie na dłoń sproszkowane liście tytoniowe

pośledniejszego gatunku i wdychają.

- Wychodzi na to, że kichanie ma również znaczenie zdrowotne?

- Jak najbardziej - potwierdza ojciec. - Wstrząs podczas

kichnięcia oczyszcza przewody nosowe i gardło, wyrównuje

ciśnienie, nie dopuszczając do szumów w głowie, a sam proszek

(byle nie była to tabaka palona) działa bakteriobójczo.

- Ojcze Janie - proponujemy - poświęćmy teraz trochę miejsca

sprawie, która od wieków zajmuje umysły filozofów i uczonych: czym

jest ból w życiu człowieka? Jak sobie z nim radzić i co o nim

myśleć?

- Ból jest zawsze okropnym przerażeniem dla człowieka. I ten

fizyczny, i ten psychiczny. Kiedyś ludzie lepiej go znosili, byli

bardziej odporni. Dziś, niestety, ból powala nawet silnego

mężczyznę, zmieniając go w kwilące dziecko.

- Ale też dzisiaj mamy do czynienia z czymś, co jest niemal

ekstraktem bólu, przy niektórych nowotworach...

- W takich sytuacjach musi się go likwidować sięgając nawet po

ostateczne środki, jak na przykład morfinę. Tu musi działać dobry

lekarz, traumatolog specjalizujący się w walce z cierpieniem.

Powstaje jednak pytanie - czy każdy ból należy likwidować? Jeśli

Przedwieczny uczynił go atrybutem naszego życia, to widocznie jest

on potrzebny. Na przykład - podczas porodu. Matka, która urodziła

dziecko bez bólu, a tym bardziej pod narkozą, nie ma odpowiedniego

uczuciowego rozeznania sytuacji. Ni stąd, ni zowąd pojawia się

przy niej istota, którą ona nieraz z trudem akceptuje. A jak

kobieta przejdzie przez ból, który zaaplikowała jej mądrość Boża,

to w momencie pierwszego płaczu dziecka dozna tak cudownych uczuć,

że bardzo szybko zapomni o trudnych chwilach. Zdarza się i tak, że

kobieta, która już zdecydowała się oddać dziecko w adopcję, po

przejściu bólu porodu jest tak z nim zjednoczona, że zmienia

życiową decyzję.

- Gdzie jeszcze jest potrzebny ból? - zastanawiamy się.

- Niemal wszędzie. Ból jest arcyważnym przyjacielem człowieka,

pierwszy go ostrzega: "Uważaj. Coś niedobrego dzieje się z tobą!".

I zaczynamy interesować się własnym zdrowiem, reperować je,

przedłużać nasze fizyczne istnienie. Tak to już doskonale jest

wszystko urządzone przez Przedwiecznego - z przekonaniem

konkluduje ojciec Jan.

- A ból zawiedzionej duszy, proszę ojca, ból serca?

- Ten typ bólu jest najcięższy do zwalczenia - przyznaje zakonnik.

- Trzeba jednak starać się przetworzyć złą energię, którą on ze

sobą niesie - w dobrą, przezwyciężyć zwątpienie i rozpacz,

popatrzeć na swoje sprawy z dystansu i - po jakimś czasie - znów

nabrać życiowego optymizmu. Jeśli kto wierzący - niech uda się do

spowiedzi. Rozmowa z zaufanym spowiednikiem przynosi wielką ulgę,

następuje wyciszenie i złagodzenie wewnętrznego napięcia.

"Moja siostra śmierć..."

W naszych rozmowach tematy praktyczne i przyziemne sąsiadują z

bardziej abstrakcyjnymi, przepisy kulinarne z filozofią życia,

troska o zdrowie z pochwałą Boga... Silva rerum ojca Grande

- bogactwo, w którym - jak wynika z listów Czytelników - każdy coś

dla siebie znajduje. Dziś także część rozmowy, poświęconą

współczesnej sztuce umierania, poprzedzimy pytaniami o kilka

drobnych, bardzo praktycznych spraw.

Zajadając kanapki przyniesione wraz z herbatą z klasztornej kuchni

przez ojca Jana zapytujemy:

- Czy vegeta - przyprawa, która zdobyła sobie szturmem polskie

kuchnie (sypiemy ją do zup, sosów, pieczonych mięs, gotowanych

warzyw...) nie szkodzi czasem naszemu zdrowiu?

- W vegecie - objaśnia ojciec Jan - znajduje się całe mnóstwo

zdrowotnych, suszonych warzyw, niestety - zniszczonych przez sodę

- glutaminian i inozynian sodu. Podnoszą one znakomicie smak

potrawy, zmiękczają, przyspieszają gotowanie, ale zarazem

likwidują 30 do 60 proc. wartości przygotowywanych produktów. Soda

niszczy też śluzówkę przewodu pokarmowego i żołądka. Radzę vegetę

wycofać z kuchni, albo przynajmniej radykalnie ją ograniczyć.

- A inne przyprawy, takie jak maggi, musztarda, chrzan? -

ustalamy.

- Brunatna maggi jest wywarem z roślin o tej samej nazwie,

zakonserwowanym chemicznie. Można ją dodawać do polepszania smaku,

ale też - bardzo ostrożnie. Musztarda, w której skład wchodzi

biała i czarna gorczyca, sól, cukier, kwas cytrynowy, jak również

utarty chrzan są przyprawami naturalnymi i można spożywać je bez

obaw.

- Czy to prawda, że nie należy mieszać w sałatkach warzyw z

owocami? Od jakiegoś czasu z przedszkolnych menu zniknęła

popularna tarta marchewka z jabłkiem i cytryną...

- Zasada niemieszania warzyw z owocami znana jest od dawna -

twierdzi ojciec Jan - jednak zapominamy o niej w codziennej

praktyce. W czasach mojej młodości, gdy ktoś pracował w branży

żywieniowej i zdarzyło mu się podać w jednej potrawie zmieszane

świeże ogórki ze świeżym pomidorem - popełniał jako fachowiec błąd

kardynalny. Pomiędzy zasadowym środowiskiem ogórka a kwasowym -

pomidora, zachodzi dość burzliwa reakcja, która powoduje, że taką

mieszankę trawi się przez dwa dni z ogromnym trudem...

Warto przy tej okazji zwrócić uwagę na sałatki majonezowe, które

tak ochoczo serwujemy gościom w naszych domach. Otóż, owszem,

można nasiekać gotowanych jarzyn i zmieszać je z majonezem, ale

nie wymiatajmy przy okazji wszystkich resztek z lodówki, tworząc

jakąś okropną jarzynowo-majonezowo-kiełbasianą bryję. Również nie

wolno w sałatce wiązać śledzia z nasionami strączkowymi. Sam

śledzik w śmietanie - proszę bardzo, ale żaden groszek, żadna

kukurydza do tego.

- Proszę ojca, jak wygląda, smakuje i pachnie kwas chlebowy -

napój, który powojenne pokolenia Polaków znają wyłącznie z

książek?

Ten temat najwyraźniej ożywia ojca Jana.

- Wyparły go przywleczone z Zachodu sztuczne, farbowane lemoniady,

oranżady, pepsi i cole. W Rosji czy na Ukrainie kwas chlebowy

nadal jest bardzo popularny i można go dostać niemal na każdym

rogu ulicy. Nie znam bardziej wartościowego napoju - wspaniale

gasi pragnienie, likwiduje zmęczenie, posiada ogromne stężenie

witaminy B, dużo selenu i cynku, a przy tym leczy likwidując

nadkwasotę, wzdęcia, wszelkie zaburzenia trawienne. Napój ten

można robić w warunkach domowych, a kosztuje grosze.

- Jeśli czyta nas ktoś przedsiębiorczy, szukający pomysłu na

rynkowy przebój letniego sezonu, to być może - właśnie mu coś

podpowiedzieliśmy...

- Nie myślę w tej chwili o skali przemysłowej. Na potrzeby domowe

wystarczą trzy kilogramy sucharów z ciemnego razowego chleba, pół

kilograma miodu, dwa kilogramy cukru oraz drożdże winne. Wszystko

to zalewamy wodą w dużym kamiennym garnku, przykrywamy lnianym

ręcznikiem, stawiamy na dwa, trzy dni w ciepłym miejscu. Gdy

zacznie fermentować, przelewamy do butelek, szczelnie zamykamy i

przez kilka dni przetrzymujemy gdzieś w chłodzie. Na lato jest to

znakomity, orzeźwiający i zarazem leczący napój.

Smutno się robi na myśl, ile wszelakiego dobra zawartego w

najprostszych, tanich produktach, leży odłogiem. Mówiliśmy już

wcześniej o burakach, dodam jeszcze, iż są one doskonałym

naturalnym lekarstwem przeciw zaparciom i chorobom jelita grubego.

Jeśli kto cierpi na te przypadłości - niech codziennie rano na

czczo zje 5 do 10 łyżek utartych - wcześniej upieczonych w całości

w piekarniku - buraków, do których należy dodać łyżeczkę zmielonego

kminku, łyżkę oleju jadalnego i soli do smaku. Już po trzech

dniach zauważymy poprawę. Czerwonofioletowy barwnik buraka jest na

dodatek substancją antyrakową.

- Proszę ojca, przejdźmy do zapowiedzianego tematu: nasze

niezręczne, usuwane z pola widzenia, wyrzucane z domów, jakby

wstydzące się siebie, pokątne umieranie...

- Mówiliśmy już w którymś z wcześniejszych wywiadów o tej

staruszce, która budząc się każdego ranka tak bardzo dziwiła się,

że jeszcze żyje - wspomina ojciec Jan. - W jej przypadku umieranie

było jakby wysychaniem energii życiowej... Obserwowałem wiele

zgonów w moim życiu i każdy z nich zostawił we mnie swój odrębny

ślad. Pracowałem kiedyś w środowisku najuboższych z osobą

niezwykle wartościową - panią Eugenią, hrabiowskiego pochodzenia.

Bardzo się przyjaźniliśmy. I raptem ona zachorowała, a po krótkim

czasie zmarła. Pamiętam swoje wrażenie, kiedy wszedłem do jej

mieszkania pełnego cennych bibelotów, pamiętających jeszcze czasy

carskie. Za życia Eugenii była tam zawsze ciepła, serdeczna

atmosfera. Naraz zobaczyłem ją leżącą pośrodku pokoju, na

wysuniętym tapczanie, wśród rzeczy, które pokrywał kurz wcześniej

niedostrzegalny; zimnych, obojętnych. Pojąłem, że one też umarły,

nawet te dwa koty syjamskie, kręcące się między nogami, wszystko

to w jakiś sposób poszło za swoją panią. Szybko stamtąd wyszedłem,

wprost porażony pustką, jaka wytworzyła się po umarłym

człowieku...

Śmierć dla człowieka jest sprawą ważną i wspaniałą. Wszystko, co

chcemy o niej wiedzieć, wyjaśnia nasza katolicka wiara.

Przygotowanie do śmierci... Praktycznie, trzeba to robić przez

całe życie, pamiętając, że każdy dzień witający nas słońcem,

zarazem przybliża do kresu. Taka perspektywa pozwala człowiekowi

żyć lepiej, mądrzej, w większej wolności. Na przykład - świat

rzeczy czy politycznych stanowisk nie zwiąże mu rąk.

- Co począć z lękiem przed śmiercią?

- Powiem coś bulwersującego - stwierdza mistrz.

- Jeżeli człowiek pamięta o śmierci, przygotowuje się do niej,

traktuje jako naturalne prawo - to, kiedy już wejdzie w lata i

śmierć zaczyna się przybliżać - może temu wszystkiemu towarzyszyć

nawet radosne oczekiwanie. Zwłaszcza w naszej katolickiej wierze.

- Moja siostra śmierć - mawiał święty Franciszek. Proszę ojca, tak

się troszczymy o naszych bliskich, a w tej ostatecznej próbie

oddajemy ich w obce ręce...

- Uważam, że polskie społeczeństwo powinno pomału zmieniać obyczaj

transportowania swoich umierających do szpitali. Odchodzenie w

domu, nawet w najgorszych warunkach, lepsze jest od zimnej,

służbowej obojętności szpitala. A i rodzina konsoliduje się wokół

śmierci i wzbogaca wewnętrznie.

- A hospicja? - dopytujemy.

- Hospicja przeznaczone są dla bezdomnych i samotnych. Natomiast

rodziny mają naturalny obowiązek - mimo wszystkich niedogodności -

towarzyszyć swoim bliskim do końca, trzymać w tej ostatniej chwili

za rękę. Nikt ich w tym nie zastąpi. Przypomina mi się pewne

zdarzenie z młodości. Umierał na gruźlicę 25-letni młodzieniec,

mój rówieśnik, taki życiowy dziwak - trochę filozof, trochę

histeryk, ateista. Był to chłopak z domu dziecka, ktoś absolutnie

samotny, kto nie zaznał w życiu odrobiny ciepła. I do końca nie

pogodził się ze śmiercią. Klęczałem przy jego łóżku, trzymałem go

za ręce, próbowałem wesprzeć modlitwą. Nic, żadnego uspokojenia,

miotał się tylko i spazmował. A kiedy przyszedł ten ostatni

moment, wbił się paznokciami w moje ręce z taką determinacją, że

nie szło nas potem długi czas rozerwać. Noszę to zdarzenie w

pamięci przez całe życie.

- Czy odesłanie do szpitala może przyspieszyć śmierć?

- Tak, to się zdarza, zwłaszcza w przypadku tych osób, które

panicznie boją się szpitali.

- A co może przynieść ulgę umierającemu?

Ojciec Jan przez chwilę zastanawia się:

- Myśl o tym, że jednak czegoś w życiu dokonał. Ktoś leczył ludzi

przez dziesiątki lat, ktoś godnie wychował dzieci, inny służył

ludziom uczciwą pracą... Jeśli swoim życiem zrobiliśmy jakieś

dobro innym, to lżej umieramy. Ważne jest także, aby przed

śmiercią uporządkować doczesne sprawy. Pogodzić się z kim trzeba,

kogo trzeba - przeprosić, uregulować sprawy finansowe. Jest to

ważne zarówno dla wierzących, jak i niewierzących. Przygotowanie

do śmierci to także rachunek sumienia według dekalogu, spowiedź,

która daje wewnętrzny spokój i nawet ból fizyczny łagodzi.

Człowiek, który nie rozliczył się z ziemskich spraw i nie

przygotował - umiera rozpaczliwie.

- Co jest tak naprawdę ważne w życiu, proszę ojca?

- Samo życie, cudowny dar Przedwiecznego. Musimy je szanować

dbając o zdrowie, sposób odżywiania, nasze obyczaje, higienę

osobistą, higienę otoczenia... Warto też zadbać o właściwe

nastawienie do bliźnich i świata - mniej materialistyczne i

konsumpcyjne. Podejście do życia takie trochę romantyczne,

idealizujące, kontemplacyjne - procentuje zdrowiem fizycznym i

psychicznym. Pozwala również pamiętać o tym, że Bóg zakodował w

nas cząstkę samego siebie.

Spis treści

Od autorów.

Część I. Opowiadanie o sposobie żywienia i pielęgnowania organizmu

ludzkiego.

Część II. Spotkania z Ojcem Grande.

Jak bronić się przed rakiem.

Wyrzucić margarynę przez okno.

Żeby nas sztuczność nie zeżarła.

Inteligencja na talerzu.

Leczyć ciała i dusze.

Witamina B na dyskotece.

Czy seks zabija?

Żony "produkują" pijaków.

Żółtka zahamowały dżumę.

Polak w kąpieli.

Kultura żucia.

Święta po polsku.

Święta krzepią.

Sekrety życiowej energii.

Kobiety, nie łamcie się.

Jak zabezpieczyć się przed nagłym nieszczęściem.

Nasz przyjaciel ból. Moja siostra śmierć .



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ojca Grande przepisy na zdrowe życie Marzena i Tadeusz Woźniakowie
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie
Wstrząsająco proste przepisy na zdrowe życie
Przepis na zdrowe i długie życie

więcej podobnych podstron