DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ Seksualność piękna, choć powikłana – problem autoerotyzmu


www.mateusz.pl/mt/dp

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ - Seksualność piękna, choć powikłana - problem autoerotyzmu (cz. I)

 

 

0x01 graphic

Masturbacja to temat wstydliwy. Niechętnie się go porusza. Często z uśmieszkiem lub zażenowaniem. Kultura masowa również nie sprzyja głębszej refleksji, promując raczej „luźne” podejście do autoerotyzmu, jako naturalnego zachowania, którym nie należy się zbytnio przejmować.

Źródłem tego przekonania jest coraz powszechniejsza redukcja seksualności do wymiaru fizycznego i genitalnego. Nic nowego w świecie ludzi. A jednak dzisiaj jest nieco inaczej. Wskutek oddziaływania środków masowego przekazu i Internetu, seks bywa postrzegany wyłącznie jako jedno z wielu narzędzi, z którego można korzystać do woli. W ten sposób seksualność jest „wyciągana” z człowieka, sztucznie umieszczana w świecie rzeczy, oderwanym od osoby ludziej. Jednak płciowość nie pozwala się spłycić, bo właśnie dzięki niej wyraża się cały człowiek. Dzielenie osoby na „części”: ciało, dusza, seksualność, rozum, duch, jakby istniały niezależnie od siebie, to odwieczna pokusa. Wystarczy bacznie przyjrzeć się rozlicznym interpretacjom natury ludzkiej chociażby w filozofii, ale również w obrębie chrześcijaństwa spotkamy przeróżne wizje, często rozbieżne z biblijną antropologią. Uleganie tej pokusie jest dokładnym przeciwieństwem tego, co chce z nami uczynić Bóg - sprawić w nas jedność, wewnętrzną integrację, wprowadzić ład i harmonię w ciele i duszy. Seksualność nie jest wyjęta z tego procesu, dlatego nie można jej traktować po macoszemu.

Oliwy do ognia dolewa również wykoślawione i lękowe podejście do seksualności w środowiskach kościelnych, na katechezie, kazaniach czy w konfesjonale. Jest to kolejna skrajność, bazująca na opozycji między tym, co cielesne, a tym, co boskie i duchowe. Zasadniczo chodzi o to, aby wpoić osobom dążącym do świętości, że nie powinny „odczuwać” seksualności. Co więcej, dzięki modlitwie, lekturze „duchowej”, unikaniu osób płci przeciwnej, pozbywaniu się jakichkolwiek impulsów seksualnych, chrześcijanin powinien „obejść” seksualność i udawać, że jej nie ma. W każdym bądź razie cielesność, a w węższym wymiarze płciowość, to kula u nogi przysparzająca nieustannych kłopotów na drodze „duchowego” rozwoju. Taka wizja świętości nie dopuszcza uznania w Chrystusie osoby, która posiada seksualność. Wprawdzie jest On do nas podobny we wszystkim oprócz grzechu, jednak wyobrażenie Jezusa odczuwającego ludzkie uczucia, łącznie z seksualnością, graniczy, w mniemaniu niektórych, z poważną herezją.

Przykładem jest historia, którą usłyszałem z ust pewnego mężczyzny, byłego ucznia szkoły katolickiej. Otóż, opowiadał mi, jak to siostra zakonna na lekcji religii uświadamiała dzieci w kwestii VI i IX przykazania. „Pamiętajcie - mawiała - „że każdy czyn i myśl przeciwko tym dwóm przykazaniom jest zawsze grzechem ciężkim”.

Nierzadko w formacji seminaryjnej i zakonnej można dostrzec tendencję do „uduchowiania” ludzkiej seksualności. Klucz do sukcesu jest bardzo prosty: jeśli zainwestujesz w „duchowość, seksualność jakoś się dopasuje i zintegruje. Celowo używam cudzysłowu, bo jest to „duchowość” oparta na starożytnej herezji, podszytej zawoalowaną i subtelną wrogością do ciała i Wcielenia Chrystusa.

Niestety, powyższe fałszywe przeświadczenia (z pewnością nie jedyne) pokutują ciągle zarówno wśród wiernych, jak i niektórych duchownych, którzy dziwnym trafem najcięższe wykroczenia upatrują w grzechach związanych z VI przykazaniem. Nie chcę się tutaj rozwodzić się nad przyczynami tej moralnej obsesji. Mógłby to być temat na odrębny artykuł.

Dokładnie z tych samych powodów tak nieporadnie rozmawiamy o problemach seksualnych, chociaż dotykają one samego rdzenia naszego człowieczeństwa. Być może jest to kolejny powód naszych oporów i delikatności. Wszyscy jesteśmy dziećmi naszej epoki. Jedni banalizują autoerotyzm, chociaż wbrew pozorom nie przychodzi im to łatwo. Inni wyolbrzymiają problem do niebotycznych rozmiarów, widząc w nim podstawową przeszkodę w dążeniu do Boga. Pomijam tutaj osoby, które w ogóle się tym nie przejmują.

W dalszym ciągu tego artykułu będę próbował przyjrzeć się masturbacji z różnych punktów widzenia. Przyznam, że bardziej chodzi mi o osoby dorosłe lub przekraczające próg dojrzewania, chociaż młodsi też będę mogli znaleźć pewną inspirację. Często masturbacja z okresu dojrzewania zanika. Natomiast większy problem stanowi ona wówczas, gdy przedłuża się na wiek dorosły. Mam na myśli nie tyle okazyjne akty, lecz słabość i nawyk, który staje się częścią codziennego życia. Rozpocznę od opisu niektórych, moim zdaniem ważkich, przyczyn tego zjawiska, które są bardzo złożone. Można by pisać o tym opasłe tomy. Następnie, w drugiej części (za tydzień), postaram się podzielić pastoralnymi wskazówkami nad tym, jak zaradzić źródłom tego problemu.

Dodam jeszcze, że na przekór temu co przez wieki wieszczono zwłaszcza w moralności katolickiej, zdobycze psychologii i współczesnej antropologii nie pozwalają na pochopne oceny i surowe osądy w tym względzie. Zresztą, w kwestii moralnej oceny autoerotyzmu, czy w ogóle zachowań związanych z seksualnością, Kościół zaczyna wypowiadać się obecnie bardziej powściągliwie, by nie rzec z dużą dozą zrozumienia i miłosierdzia, przyjmując do wiadomości pozytywne odkrycia nauk humanistycznych. Większość z poniższych spostrzeżeń wypływa z obserwacji, praktyki duszpasterskiej i osobistej refleksji. Moim zamiarem jest zaoferowanie pewnej formy pomocy tym, którzy cierpią z powodu nałogu masturbacji, aby mogli odnaleźć drogę do pokoju i wyzwolenia.

„Nie jestem wartościowy”

Zacznę od tego, co wydaje mi się najbardziej dziwnym motywem masturbacji. Wydaje się, że czasem jest ona próbą ukarania siebie za niepowodzenia, porażki i upokorzenia. Na czym jednak może polegać kara, skoro przyjemność raczej wskazywałoby na nagrodę? Przyjemność na pewno nie jest karą, ale jest nią to, co u niektórych osób następuje po akcie masturbacji. Chodzi o mechanizm błędnego koła, który z grubsza można by opisać tak: niskie poczucie własnej wartości, masturbacja, kara jako poczucie winy, pogłębienie kryzysu własnej wartości, smutek i wszystko zaczyna się od nowa…

Autoerotyzm przybiera wówczas postać bicza, którym człowiek chłoszcze samego siebie. Celem tej kary jest ciągłe utwierdzanie siebie w poczuciu bezwartościowości. Skoro tak niewiele znaczę, tak naprawdę zasługuję jedynie na naganę. Paradoksalnie osoba taka masturbuje się nie po to, aby odczuć przyjemność, ale żeby umocnić w sobie negatywny obraz samego siebie i jeszcze bardziej się pognębić. Przy okazji warto jeszcze raz podkreślić, że liczy się nie tyle zewnętrzny efekt, ile motywy działania.

Niskie poczucie własnej wartości sprzymierza się z doświadczeniem niepowodzenia i różnego rodzaju frustracjami. Rozczarowania i związane z nimi złe samopoczucie są tylko pośrednim źródłem masturbacji, swoistym zapalnikiem. Bezpośrednia przyczyna tkwi w wyidealizowanym podejściu do rzeczywistości i nadmiernej surowości względem samego siebie. Osoba z kompleksem niskiej wartości myśli w następujący sposób: „Zawsze powinienem odnosić sukcesy. Jeśli coś mi nie wychodzi, oznacza to, że nie jestem dobry i wartościowy, a więc należy się ukarać, aby w przyszłości dać z siebie jeszcze więcej”. Iluzja tego myślenia polega na tym, że osoba taka nie chce pogodzić się z oczywistym faktem, iż niepowodzenia są częścią codziennego życia. Po drugie, utożsamia swoją wartość z rezultatem swoich wysiłków. Każda porażka to uszczerbek na własnej wartości. Trzeba więc robić wszystko, żeby porażek było jak najmniej. A jeśli coś nie wyjdzie, można to zrekompensować karą w postaci masturbacji. I tak koło się zamyka.

Nadto osoba niedoceniająca siebie sądzi, że wszyscy wokół tworzą sobie opinię o niej, rejestrując jej każdy sukces i porażkę. Zamiast, na przykład, porozmawiać o swoich uczuciach z bliską osobą, wyrazić swoje rozczarowanie, które jest skutkiem niepowodzenia, osoba taka kieruje bezpośrednią niechęć ku samej sobie, uciekając się do masturbacji. Ten przedziwny proces trafnie oddaje słowo „samogwałt” - „gwałt na samym sobie”, a więc coś, czego doświadcza się wbrew własnej woli. Możemy jednak zapytać, jak to się dzieje, że człowiek gwałci samego siebie? Przecież to niedorzeczne. Jak można czynić coś wbrew własnej woli?

Przyznam, że to jeden z ciekawszych paradoksów, który można dostrzec zwłaszcza pośród osób wierzących. Ci, którzy pragną żyć w świadomej relacji z Bogiem bardzo cierpią z powodu seksualnych problemów, zwłaszcza jeśli mimo uporczywych prób, nie potrafią sobie z nimi poradzić. Seksualność kojarzy im się jako koszmar, który ich nieustannie prześladuje. Czują się w potrzasku. Stają się bezradni i nie wiedzą, co dalej robić. Na te przykre uczucia nakłada się silna moralna ocena. Każdy akt masturbacji bywa oceniany jako ciężkie wykroczenie, chociaż osoby takie mają niewielki wpływ na to, co się z nimi dzieje. Umęczone specyficznym „rozdwojeniem” woli, chcą i nie chcą zarazem. Ten sam mechanizm można zaobserwować wśród innych nałogów. Jest to utrata kontroli nad pewnym wymiarem własnej osobowości. Osoba cierpiąca z tego powodu mniema, że powinna sprostać moralnym standardom, ale za żadne skarby nie może ich dosięgnąć. Sądzi, że wskutek tego niewiele jest warta. I mechanizm powiela się kolejny raz…

„Nie jestem zmęczony”

Autoerotyzm bywa małoskutecznym, ale łatwodostępnym sposobem radzenia sobie ze stresem i przemęczeniem. Niektórzy ludzie łudzą samych siebie żyjąc tak, jakby nie mieli ciała, to znaczy, nie dopuszczają do siebie faktu, że ludzka cielesność ma swoje potrzeby, które muszą być zaspokojone. Przez pewien czas można siebie zwodzić i uciekać się do wysublimowanych wymówek. Niemniej, prędzej czy później ciało samo upomni się o siebie. Te niezbędne potrzeby to, przykładowo, wystarczająca ilość snu, ruch, uprawianie jakiegoś sportu, dobre i w miarę regularne odżywianie, ograniczenie do koniecznego minimum bodźców płynących z wszelkiego rodzaju sprzętu elektronicznego.

Zaprzeczanie własnemu zmęczeniu, typowe szczególnie pośród mężczyzn, na ogół kończy się uwikłaniem w różnego rodzaju nałogi. Picie, nadmierne palenie, litry kawy, narkotyki, ślęczenie godzinami przy komputerze, buszowanie w Internecie do późnej nocy, w końcu szukanie szybkiego rozładowania napięcia w aktywności seksualnej. Nagromadzenie negatywnej energii w konfrontacji ze światem, który nie zawsze jest nam przyjazny, czy wskutek przepracowania i braku odpoczynku, może doprowadzić do wewnętrznego napięcia, co zwykle znajduje oddźwięk w naszej seksualności. W takim wypadku autoerotyzm nie zawsze wiąże się z erotycznymi wyobrażeniami i fantazjami. Może działać jak fizjologiczny mechanizm przynoszący ulgę i redukujący nadmierne stresy. Dla osób o dużej wrażliwości psychicznej często może to być jedyny, nie twierdzę, że zawsze usprawiedliwiony, wentyl bezpieczeństwa. Jeśli nauczą się takiego sposobu radzenia sobie ze stresem i zmęczeniem, nie jest im łatwo opuścić wyżłobione przez lata koleiny.

Myślę, że nieakceptowane zmęczenie wpływa również negatywnie na wiele małżeństw. Dla jednych uniemożliwia ono jakiekolwiek współżycie, a dla innych przybiera formę walki ze zmęczeniem, którego przecież „nie powinno” być. Na co dzień przesadnie aktywny mężczyzna próbuje udowodnić sobie, że wciąż jest Herkulesem, chociaż żyje już na skraju wyczerpania. Wówczas zdarza się (podobne jak podczas masturbacji), że współżycie seksualne bywa niczym więcej niż próbą szukania ulgi z pomocą partnera. W granicznej postaci są to przelotne kontakty z prostytutkami lub przypadkowymi partnerami. Ale również w małżeństwie, męża czy żonę, można podświadomie sprowadzić do przedmiotu użycia pod płaszczykiem miłości. Już we wczesnym nauczaniu Kościoła, u św. Pawła a później szczególnie w pismach św. Augustyna, małżeństwo miało za zadanie przeciwdziałać pożądliwości i seksualnemu napięciu. Jeśli już coś robić z pożądaniem, to przynajmniej w „cywilizowany” sposób, czyli w małżeństwie. Z perspektywy personalistycznej wizji człowieka, takie uzasadnienie małżeństwa i aktu seksualnego w jego obrębie, wydaje się co najmniej wątpliwe.

Niestety, niektórzy sądzą, że prawne zalegalizowanie małżeństwa aprobuje wszelkie zachowania seksualne. W ten sposób dochodzi do cichych gwałtów, czyli do używania drugiej osoby, chociaż zazwyczaj gwałt kojarzymy z brutalnym aktem przemocy. Ale gwałt posiada różne odcienie i intensywność. Taka forma współżycia seksualnego w małżeństwie niewiele różni się od samo-gwałtu, powiedziałbym, że nawet jest czymś gorszym, bo wykorzystuje się przy okazji drugą osobę.

„Mam dość tego świata. Tęsknię za nieskończonością”

Często masturbacja może być bramą do chwilowego opuszczenia tego świata, z jego ciężarami, rozczarowaniami i troskami. Człowiek pragnie wejść w inny obszar doświadczenia, kiedy życie codzienne jawi mu się jako pasmo nieznośnych doświadczeń. Nie akceptuje tego stanu. Sądzi, że powinno być inaczej. Doświadczenie przyjemności kojarzy mu się z czymś miłym i po prostu innym.

Przypomina mi się scena z filmu Marka Koterskiego „Wszyscy jesteśmy Chrystusami”. Kilkuletni Sylwek siedzi zamknięty w pokoju, przytula do siebie pluszowego misia i ssie własny palec. Kiedy do pokoju wchodzi ojciec - alkoholik, pyta syna: „Co robisz?”. „Myślę, o czymś przyjemnym” - odpowiada chłopak. Kiedy ojciec wychodzi, Sylwek sięga po papierosa i próbuje poradzić sobie z rodzinną traumą. Później zaczyna brać kokainę, ale motyw jest ciągle ten sam: zapomnieć, przetrwać, uciec.

Ten sam mechanizm działa również w seksualności, tyle że nie każdy jest nań podatny. Każdy ma inną piętę Achillesową. Przyjemność seksualna, sama w sobie dobra, może działać podobnie jak inne środki uzależniające. Człowiek chce doświadczyć nieosiągalnego „więcej”. Pragnie „opuścić” świat, chociaż przeczuwa, że tylko śmierć może go z nim rozłączyć. Tęskni za przynajmniej chwilowym zatraceniem się w innym rodzaju doświadczenia, by zakosztować czegoś innego, ponadświatowego. I chociaż przyjemność seksualna nie jest z „tamtego” świata, to jednak może się połączyć z pragnieniem nieskończoności, zupełnej wolności i nieskrępowania. W gruncie rzeczy jest to nasza najgłębsza tęsknota, która może się wyrażać również w tak nieudolny sposób - jako niezgoda na faktyczne oblicze świata.

„Nie jestem piękny”

Nie podobam się sobie, czyli nie znoszę „zewnętrzności” mojego ciała. Psychologowie nazywają ten mechanizm kompleksem Adonisa. Polega on na utożsamieniu wyglądu z męskością. Prawdziwym mężczyzną jest ten, kto jest dobrze zbudowany, umięśniony, smukły, kto nie ma fałdów tłuszczu na brzuchu. Nadto, cały przemysł skupiony wokół seksshopów stara się wmówić mężczyznom, że powodzenie w życiu zależy od seksualnej atrakcyjności, czyli od rozmiarów członka i stanu owłosienia. W podobny sposób bombarduje się kobiety. (Kolejny przykład redukcji człowieka do fizycznego wymiaru). Skoro tak, to biedni mężczyźni muszą coś wskórać. Zaczynają się porównywać, bez ustanku przeglądają się w lustrze, odczuwają niezadowolenie, stosują diety, chodzą na siłownię, całe dni uprawiają rozmaite sporty (przeciwieństwo tych, którzy zapominają o własnym ciele). I nic z tego. Mimo smukłej sylwetki niepokój pozostaje.

Ale gdzie tutaj jest miejsce dla masturbacji? Może ona być środkiem udowadniania sobie własnej witalności i męskości. Jeśli nie jestem tak piękny i zbudowany, jak być powinienem (przecież wszyscy wokół tak sądzą), to przynajmniej na chwilę mogę poczuć się mężczyzną, kiedy działam seksualnie. Orgazm przeradza się w tabletkę uspokajającą, przekonując taką osobę, że nie jest jeszcze z nią tak źle.

Skąd się bierze taka reakcja? Myślę, że przez całe wieki aż do dnia dzisiejszego za słabo podkreślało się wagę cielesnego kontaktu rodziców z dzieckiem w procesie wychowania. Chodzi głównie o gesty połączone ze słowami, które potwierdzają człowieka w jego cielesności. Chociaż trudno o tym mówić, zwłaszcza w dobie licznych skandali seksualnych, to jednak nie można popadać w skrajność i histerię. Bezdotykowe, to znaczy, pozbawione przytualania, obejmowania, pieszczenia wychowanie, prowadzi właśnie do takich anomalii jak kompleks Adonisa.

Podobnie jeśli rodzice nie akceptują własnego ciała, będą swoje przekonania przeszczepiać dzieciom. Wmawiając wprost czy pośrednio dziecku, że jego wartość zależy od wyglądu, wyrządzają mu krzywdę na całe życie. Masturbacja w późniejszym wieku może jest jak ostatnia deska ratunku, niestety niewiele pomagająca, w zachowaniu wiary w osobiste piękno cielesne. Nie tędy droga. A ewentualna impotencja staje się życiowym dramatem i katastrofą.

Jestem samotny

Pragnienie intymności i zjednoczenia z bliską osobą nie jest obce żadnemu człowiekowi. Nawet jeśli celibatariusze rezygnują z takiej formy przeżywania własnej cielesności, nie powinni tego czynić dlatego, że upatrują w tym coś złego. To wspaniałe dobro, które w przypadku osób konsekrowanych staje się prawdziwą ofiarą.

To samo można powiedzieć o samotności. Dotyczy ona wszystkich: celibatariuszy, osoby wolne, a także małżonków. Kiedyś mój znajomy powiedział bardzo mądre zdanie: „Małżeństwo nie może być zawierane jako lekarstwo na samotność”.

Dlatego trzeba rozróżniać, jak to czyni chociażby język angielski, na „solitude” - samotność i „loneliness” - osamotnienie. Samotność jest raczej czymś pozytywnym, potrzebnym w życiu, czymś w pewnym sensie nieuniknionym. Osamotnienie to poczucie opuszczenia przez wszystkich bez nadziei odmiany.

Wiele ludzi myli samotność z osamotnieniem. Sądzą, że zjednoczenie z bliską osobą powinno być trwałe, niezmącone, intensywne. Ale wiadomo, że to nie jest możliwe.

Małżonkowie mogą czuć się osamotnieni, chociaż mieszkają pod jednym dachem. Mogą czuć się samotni, kiedy współmałżonek wyjeżdża, albo przez dłuższy czas trudno im nawiązać wzajemny dialog i porozumienie.

Niezaakceptowane doświadczenie samotności może być przyczyną zamknięcia się w sobie oraz wykorzystywania własnej seksualności. Przyjemność staje się wówczas ekwiwalentem upragnionej jedności z bliską osobą. Zjednoczenie to coś więcej niż połączenie dwóch ciał. W ciele łączą się zawsze osoby.

W tym punkcie ponownie odwołuję się do transcendującego aspektu seksualności, która wyprowadza ku innemu światu. Nieprzypadkowo doświadczenie seksualnej przyjemności jest związane z miłością dwojga małżonków, czyli ze zjednoczeniem. Zastanawiające jest również, jak zauważa prof. Jacek Filek, że człowiek poczyna się wtedy, kiedy małżonkowie w zjednoczeniu równocześnie wychodzą „poza” siebie. Jakby niebo otwierało się we wspólnym akcie stwarzania.

Z kolei osamotnienie, będące gorzkim i nieprzyjemnym uczuciem, zazwyczaj ukierunkowuje człowieka ku niemu samemu, izolując go. Auto-erotyzm zamiast otwierać na inne osoby i relacje, utwierdza w poczuciu bycia samemu, co niechybnie wiąże się z kompleksem niższości, o którym wspominałem na wstępie.

Podsumowując, trzeba zaznaczyć, iż mimo swego pogmatwanego charakteru, autoerotyzm odsłania niesamowite bogactwo duszy i ciała człowieka. Tylko w samej masturbacji, jak w soczewce, skupiają się najgłębsze tęsknoty i pragnienia osoby ludzkiej, która w przypływie bezradności, próbuje szukać po omacku, wije się i często gubi. Dlatego nie ma tutaj prostych recept. Często proces dojrzewania to długa droga, gdyż, jak próbowałem dowieść, człowiek tworzy jedność, w której splatają się i przenikają tak przeróżne światy i dążenia, iż tylko czas i Boża łaska może nas uzdrowić i przemienić. Co z tym począć? O tym za tydzień.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

Część II

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ

Seksualność piękna, choć powikłana - problem autoerotyzmu (cz. II)

 

 

0x01 graphic

W poprzedniej części starałem się pokrótce ukazać, iż masturbacja jest złożonym fenomenem, zarówno pod względem przyczyn jak i intensywności. Podobnie jak wiele innych ludzkich problemów ukrywa w sobie ważką prawdę: człowiek to istota skomplikowana, której nie da się zawrzeć w prostych definicjach.

W tej części spróbuję odpowiedzieć na pytanie, jak wyjść naprzeciw kompulsywnej masturbacji, mając na myśli głównie osoby wierzące. Zanim to nastąpi, chciałbym najpierw rozwinąć kilka ogólnych refleksji, które, jak sądzę, sytuują problem autoerotyzmu w szerszym kontekście.

Co począć ze słabością?

Wielu kierowników duchowych, spowiedników i psychoterapeutów zgodziłoby się z tezą, że zmiany w człowieku zachodzą raczej powoli i stopniowo niż szybko i gwałtownie. Abstrahuję tutaj od momentów nagłych nawróceń, punktów zwrotnych, olśnień, które niewątpliwie się zdarzają, aczkolwiek należą do rzadkości. Ale również takie wydarzenia bywają poprzedzone splotem pomniejszych epizodów, znaków i okoliczności. Co więcej, zwykle kładziemy zbyt duży akcent na zewnętrzny wymiar zachowań, które nas niepokoją. Wyciągając zbyt pochopne wnioski, koncentrujemy się jedynie na wierzchołku góry lodowej. Szukamy prostych rozwiązań. Równocześnie to, co rzeczywiście istotne, pozostaje w ukryciu lub czasem wyłania się w mglistej postaci, w przeczuciach i przebłyskach świadomości. Proces odsłaniania żywotnego związku między naszymi wewnętrznymi motywacjami, brakami i pragnieniami a zewnętrznymi postawami trwa długo. Jakąż drogę musi nieraz przejść lekarz i pacjent, aby, zbadawszy zewnętrzne symptomy choroby, postawić właściwą diagnozę i zastosować odpowiednią terapię. Z rzadka to, co widać na pierwszy rzut oka, bywa przyczyną naszych niepokojów i trudności. Zbyt szybkie i nieprzemyślane działanie przeobraża się w walkę na oślep.

Dla przykładu weźmy historię pewnej dziewczyny, którą przytacza Karen Horney w swojej książce „Neurotyczna osobowość naszych czasów”. Młoda kobieta od dzieciństwa odczuwała w sobie specyficzny niepokój. Sądziła, że jego źródłem jest obawa przed włamywaczami. W pewnym momencie postanowiła działać na przekór własnym lękom, by wyzwolić się z niepokoju. Zaczęła sypiać samotnie w attyce swego domu i co pewien czas przechadzała się po pustych pokojach. Kiedy pewnego razu usłyszała kroki w ogrodzie, wyszła na balkon i zapytała „Czy jest tam ktoś”?, co w jej przypadku było aktem sporej odwagi. Wprawdzie przezwyciężyła swój lęk przed złodziejami, ale niepokój pozostał. Wkrótce powróciła do swoich utartych sposobów zachowania: czuła się wycofana, niechciana i wewnętrznie skrępowana. Nie mogła podjąć żadnej pracy.

Podobny mechanizm występuje w życiu duchowym i moralności. Kiedy doświadczamy powtarzającej się słabości, zazwyczaj skłaniamy się ku skoncentrowaniu naszych wysiłków na jej rychłym wykorzenieniu, gdyż wydaje nam się, że nie powinna ona istnieć w naszym życiu. Rychło staje się uciążliwą solą w oku. Właściwie nie widać w tym nic złego: przecież powinniśmy się doskonalić. Przynajmniej w ten sposób chrześcijanin może odczytać rolę moralności i etycznych wymagań Ewangelii w swoim życiu.

Jednakże pod podszewką rzekomych norm ewangelicznych niejednokrotnie czai się subtelna i zwodnicza pokusa. Jej przebiegłość polega na tym, że wskutek nadmiernego skupienia na „jednym” problemie, który nas drażni, umykają nam pozytywne elementy naszego życia. Z wolna zanika poczucie wdzięczności, bo za cóż tu dziękować, skoro ciągle coś nam doskwiera. Następnie coraz bardziej umacnia się w nas przekonanie, że słabość to przeszkoda w rozwoju. Wszystko powinno iść gładko jak z płatka. Niebawem „jeden” problem urasta do rangi głównego wyzwania w naszym życiu. W końcu sądzimy, że jeśli uporamy się kiedyś z tym dręczącym ciężarem, oczywiście o własnych siłach, to właściwie nie będzie nam już niczego brakować. Intensyfikujemy wysiłki, analizujemy, chwytamy się różnych sposobów. Niestety, próby zmierzenia się z „zaatakowanym” przez nas problemem-intruzem zazwyczaj kończą się fiaskiem. Im bardziej się napinamy, tym większy niepokój budzi się w naszym wnętrzu. Ogarnia nas bezsilność, a stąd tylko krok do zniechęcenia, które jest najgroźniejszym wrogiem rozwoju człowieka. Na tym polega pułapka. Koniec bywa gorszy niż początek. Stajemy się ofiarą błędnych założeń i fałszywych ideałów. Wpadamy w dół, który sami wykopaliśmy, sądząc, że tak naprawdę nie potrzebujemy odkupienia. Cały świat kręci się wokół naszego ja. Nawet nie interesuje nas zbytnio, co rzeczywiście sądzi o tym Bóg, chociaż uznajemy się za ludzi wierzących. Z góry zakładamy, że słabość hamuje nasz moralny rozwój.

Odrzucane przez nas ograniczenia i niedomagania zwykle przeradzają się w serię powtarzających się grzechów i upadków. Z duchowego punktu widzenia już sama ich cykliczność jest zastanawiająca. Najczęściej idziemy na skróty: każdy nasz upadek to grzech cieżki. Czy rzeczywiście? Co prawda, stosunkowo łatwo wyobrazić sobie długotrwałe trwanie w grzechu u człowieka, który żyje z dala od Boga. Jednakże inaczej wygląda sytuacja osoby prawdziwie wierzącej, to znaczy, nie tylko deklarującej wiarę, ale wprowadzającej Ewangelię w czyn. Przy czym warto zaznaczyć, że może ona doświadczać upadków, które interpretuje jako oddalenie od Boga. Zakładając dobrą wolę i religijne zaangażowanie osoby, zbyt pochopnym byłoby utożsamianie każdego upadku (nie tylko w sferze seksualnej) z grzechem ciężkim. Po pierwsze, wątpilibiśmy wówczas w skuteczność działania Bożego w wierzącym. Po drugie, grzechowi i złu przypisywalibyśmy nieproporcjonalną siłę oddziaływania, a jego przemożność musiałaby nas skłonić do wniosku, że praktycznie nie istniej żadna droga ratunku. Po trzecie, zawężylibyśmy ocenę moralną jedynie do samego faktu, bez uwzględnienia okoliczności oraz psychiczno-duchowego stanu osoby. Słowem, dosyć beznadziejna sytuacja. A jednak Ewangelia jest dobrą nowiną nie dla sprawiedliwych i doskonałych, lecz dla tych, którzy się źle mają; dla grzeszników i celników; dla tych, którzy zmagają się z rozmaitymi ciężarami i słabościami. Jezus nie przypinał zbyt łatwo etykietki wielkiego grzesznika każdemu kogo tylko napotkał, co skrupulatnie starali się nadrobić faryzeusze i uczeni w Piśmie. Jezusowe porównanie o przecedzaniu komara przy równoczesnym połykaniu wielbłąda można potraktować jako analogię do tego, co wyżej przedstawiłem. Nie wszystko, co w subiektywnym odczuciu wydaje się wielkim złem, jest nim rzeczywiście. Postawa faryzejska nie jest jedynie wspomnieniem z przeszłości. Taka tendencja tkwi w różnym stopniu w każdym z nas.

Ponadto trzeba wyraźnie podkreślić, że rozwój moralny i osobowy człowieka niewiele ma wspólnego ze świętym spokojem. Być może to kultywowane od wieków przeświadczenie, opiera się na hagiograficznych opowieściach o świętych zatopionych w nieustannej kontemplacji i oderwanych od małoznaczących trosk tego świata. Ale wystarczy chociażby wspomnieć bł. Matkę Teresę z Kalkuty i jej długoletnie duchowe cierpienia i ciemności, by przekonać się, że lukrowane wyobrażenia o świętych to owoc życzeniowego myślenia. Przeciwnie, jeśli „nic” się w nas nie dzieje, powstaje pytanie, czy nie tkwimy w duchowym uśpieniu i stagnacji. Życie duchowe nie polega na sukcesywnym eliminowaniu trapiących nas słabości i napięć. Nasze zmienne nastroje, dłuższe czy krótsze depresje, a nawet nerwice, mogą być skutkiem wewnętrznych procesów, rozpadających się struktur psychicznych lub uporczywą obroną przed Bożą ingerencją. Z prostego powodu: rozwój dokonuje się nie tylko w duszy, ale również w ciele i psychice. Jeśli oznacza on przechodzenie z jednego etapu na drugi, stare mechanizmy, przyzwyczajenia i nawyki, muszą obumrzeć. Ten proces uwidacznia się w ciele i psychice. Dlatego przez długi czas - ku naszemu zdziwieniu- możemy doświadczać specyficznych słabości, aby dojrzało w nas coś, co jest o wiele ważniejsze niż pozbycie się pojedynczego niedomagania. Intrygujący Pawłowy oścień, który mu bardzo przeszkadzał, miał być narzędziem „doskonalenia” mocy.

Cierpliwość to oliwa na nasze rany

Podstawowym kryterium autentyczności życia z Bogiem jest rosnąca zdolność do czekania na Jego uzdrawiające działanie, ponieważ On sam w odpowiednim momencie udzieli nam tego, czego potrzebujemy. Wszystko jest nam dawane we właściwym czasie. To właśnie diabeł, kuszący Chrystusa na pustyni, próbuje przestawić ustanowiony przez Boga porządek. „Jesteś głodny? To spraw teraz, już, aby te kamienie stały się chlebem. Po co czekać, skoro można zrobić to natychmiast”. Czasem mam wrażenie, że niecierpliwość jest jednym z decydujących czynników mnożących nasze problemy. Chcemy osiągnąć kontrolę nad wszystkim, lecz dokładnie pośrodku osobistej słabości doświadczamy, że to utopijne dążenie. Mamy również poważną trudność z uszanowaniem czasu, to znaczy, w gruncie rzeczy oczekujemy błyskawicznych zmian. Coś nam się nie podoba, ale nie bardzo wiemy co to jest. Nie możemy znieść obciążenia konkretną słabością, która jest jak blizna na naszym pięknym policzku. Wydaje nam się, że Bóg i inni nie akceptują nas z taką a nie inną słabością, z takim a nie innym grzechem, gdy tymczasem sami urabiamy sobie obraz własnej osoby jedynie przez pryzmat słabości i grzechu. Cała misterność tej gry polega na tym, aby przerażenie sobą samym przesłoniło nam zachwyt nad Bogiem, pięknem stworzenia i człowieka.

Niespokojni próbujemy przeskoczyć etapy, które wymagają długiego dojrzewania, gdyż porusza nas fałszywe pojęcie doskonałości. Na szczęście Bóg inaczej wyobraża sobie nasz rozwój. Nic innego jak niezgoda na Jego wizję rodzi w nas niepotrzebne cierpienie. Chociaż z drugiej strony bez tego doświadczenia prawda o nas samych prawdopodobnie nigdy by do nas nie dotarła. Bóg nie tyle oczekuje od nas perfekcyjności we wszystkim, co w naszym przypadku jest raczej niemożliwe, ile oczekiwania i gotowości do przyjęcia daru. Czy to znaczy, że nie powinniśmy nic robić? Czekać pasywnie, bo Bóg wszystko za nas załatwi? Bynajmniej. Chodzi o aktywne czekanie. Przede wszystkim oznacza ono przyjęcie tego, co w nas jest ze spokojem, co uchroni nas przed niejedną pomyłką i desperackimi krokami. Jednak istnieje różnica między akceptacją, a rezygnacją. Człowiek zrezygnowany nie wierzy w poprawę. Sądzi, że tak musi być. Nie widzi wyjścia. Człowiek pełen akceptacji ma nadzieję i ufa, że jest w dobrych rękach, chociaż póki co nie widzi spektakularnych zmian w swoim życiu. Z czasem będzie je zauważał. Nie przeraża się sobą, nie dziwi się własnej słabości, odrywa wzrok od siebie, by spojrzeć na Chrystusa. Tam czuje się ocalony i przyjęty.

Czekanie to działanie w myśl zasady: „Rób, co możesz, a resztę zostaw Bogu” - jak mawiał jeden ze świętych. Jak wytyczyć granicę między tym, co powinienem zrobić a działaniem Boga? Prawdę mówiąc, nie da się tego zrobić. Cierpliwość oznacza w tym kontekście zaprzestanie uporczywych i połowicznych prób zmiany samego siebie. Cierpliwość to pewnego rodzaju wewnętrzna kapitulacja: istnieją w nas wciąż nieodkryte obszary, nad którymi nie panujemy. Być może znamię nieskończoności wyryte w naszym człowieczeństwie nigdy nam na to nie pozwoli? Brak zupełnej kontroli nad własnym życiem nie deprecjonuje nas w Bożych oczach, chociaż często tak myślimy. Przeciwnie, może nas otworzyć na kogoś, kto jest absolutnym Panem wszystkiego. Jeśli to się w nas dokona, co również jest darem, Bóg podpowie nam przez różne znaki, ludzi i sytuacje, co rzeczywiście powinniśmy uczynić, jakie kroki podjąć, aby z naszych słabości wypłynęło dobro. Taki jest ich cel w naszym życiu.

Cierpliwość rośnie, kiedy przyjmujemy boską wizję doskonałości, która nie jest nieskazitelnością, ale żywą łącznością z Bogiem i bliźnimi pośrodku naszych słabości i upadków. Wydatnie przeszkadza nam w tym poczucie niegodności, które bywa w nas ambiwalentne. Może być spowodowane autentycznym doświadczeniem świętości i inności Boga albo diabelskim poduszczeniem, zgodnie z którym tylko doskonali mogą stanąć przed Jego obliczem. To pierwsze jest oznaką zbliżenia do Boga. To drugie powolnym dryfowaniem w kierunku skalistego wybrzeża. Sądzimy, że kiedy ogarnia nas słabość, kiedy upadamy, wówczas nie możemy się pokazywać Bogu na oczy - jesteśmy niegodni. Ta paraliżująca postawa zaprzecza podstawowemu przesłaniu Chrystusowej Ewangelii: to grzesznicy mają do Niego uprzywilejowany dostęp. To grzesznicy stają się świętymi, czyli zjednoczonymi z Bogiem.

Chrześcijańska terapia

Przejdźmy w tym momencie do zasadniczego tematu. Zadajmy sobie pytanie, co może zrobić człowiek wierzący, dla którego autoerotyzm stał się życiowym ciężarem?

Przede wszystkim, nie istnieje jedno rozwiązanie dla wszystkich. Zależy to od przyczyny trudności seksualnych i osobowości poszczególnego człowieka. Czasem wystarczy nieco zmienić tryb życia i masturbacja zanika. Nieraz jest to fenomen zależny od chwilowych okoliczności. Ale najczęściej chodzi o przeorientowanie własnego podejścia do siebie, zmianę utartych schematów myślenia, zgodę na własną słabość w życiu, zbliżenie się do Boga, nauczenie się innego sposobu radzenia sobie ze stresem czy wewnętrznym niepokojem, pokochanie siebie, otwarcie się na relacje z innymi itp.

Praktyka duszpasterska pokazuje, że trudności z seksualnością w przypadku osób wierzących rzadko wypływają z moralnego zepsucia czy hedonizmu. Raczej jest to mieszanina ludzkiej biedy, cierpienia i innych wewnętrznych problemów. Każdy przypadek musi być rozpatrywany oddzielnie, chociaż zachodzą między nimi pewne prawidłowości. W każdej dziedzinie życia ludzkiego uproszczenia zazwyczaj niewiele wyjaśniają. Dla przykładu osoba, która nie wyraża swojego zdania publicznie czyni tak, ponieważ może być przekonana, że nie ma nic do powiedzenia; boi się oceny i konfrontacji z innymi poglądami; sądzi, że i tak nic istotnego nie wniesie do dyskusji, bądź po prostu przejawia intelektualne lenistwo. Dlatego wrzucanie wszystkich, którzy mają trudności z seksualnością, do jednego worka byłoby bardzo krzywdzące. Nie pomoże się zbyt wiele, jeśli problemy seksualne będą odseparowane od całego kontekstu osobistej historii i doświadczeń, dążeń i pragnień oraz wrażliwości osoby.

Nie wszystko złoto co się świeci. Nie każdy problem seksualny jest w istocie seksualny, o czym pisałem w I części artykułu. Często masturbacja to zaledwie fasada, mydląca nam oczy. Dlatego bezpośrednia walka z tą formą autoerotyzmu rzadko przynosi dobre rezultaty. Dlaczego? Po pierwsze, w ten sposób uderza się jedynie w zewnętrzny skutek mniej lub bardziej skomplikowanego procesu. Po drugie, zwykle jeszcze bardziej napędza się mechanizmy, które ją powodują. Nawet jeśli ktoś na pewien czas „zaciśnie” zęby i będzie walczył z pokusami, w pewnym momencie wybuchnie jak tykająca bomba zegarowa. Nie tędy droga.

Sądzę, że pierwszym krokiem w przezwyciężeniu powtarzającej się często masturbacji jest ustalenie realnej moralnej odpowiedzialności, ponieważ z tym chyba wierzący mają największy problem. Właściwą ocenę uniemożliwia wyolbrzymione poczucie winy i przesadny dramatyzm. Objawia się on we wspomnianym przeze mnie „rozdwojeniu” woli. Nietrudno zauważyć, iż osoba popełniająca kompulsywną masturbację czyni to niejako wbrew sobie. Działa pod wpływem przemożnych impulsów, nad którymi nie ma kontroli. Utrwalony nawyk utrudnia pełną i świadomą decyzję. Trudno więc dopatrywać się poważnej winy w takim działaniu, zakładając, że osoba ma dobrą wolę i czyni wysiłki w kierunku przezwyciężenia autoerotyzmu.

Dlatego słusznym jest rozgraniczenie między obiektywną oceną masturbacji a subiektywnym poczuciem winy. Tak też czyni Katechizm Kościoła Katolickiego. Masturbacja sama w sobie nie jest szczytem osobowego rozwoju człowieka i jako taka nie może być czymś dobrym. Natomiast czym innym jest zbadanie, na ile konkretna osoba zgadza się na masturbację i jakie motywy skłaniają ją do tego czynu. Nawiasem mówiąc, ci, którzy rozmyślnie praktykują masturbację, nie widząc w tym żadnego problemu, raczej nie przychodzą do spowiedzi albo w ogóle przemilczają tę sprawę podczas sakramentu pojednania. Nie zależy im więc na zrobieniu czegokolwiek, bo są przekonani, że nie ma w tym nic złego czy niewłaściwego. Najczęściej jednak człowiek, który cierpi z powodu masturbacji i przyjmuje sakrament pokuty, zmaga się ze specyficznym wewnętrznym przymusem i konfliktem sumienia. Nie chce czynić masturbacji, a jednak ciągle popada w te sam schemat błędnego koła. A wiemy z literatury, że błędny rycerz walczy z wiatrakami, czyli z urojonym wrogiem. Pewna „część” wolności jest temu przeciwna, a pewna „zgadza się”. To uwikłanie sugeruje, że często w nałogowej mastubracji nie mamy do czynienia z zupełnie nieskrępowanym działaniem wolności. Z grubsza rzecz ujmując jest to cecha każdego złego nawyku. W pewnym aspekcie wolność i wybór są osłabione, wskutek czego również odpowiedzialność moralna ogranicza się do minimum lub w ogóle nie zachodzi. Dlatego trzeba odróżniać pojedyncze akty od powtarzających się przymusowych zachowań. Wiele zależy od całokształtu działań poszczególnej osoby, a nie tylko od złamania litery prawa.

Następnym krokiem w uzdrowieniu jest uznanie prostej, a często jakże trudnej, konsekwencji Wcielenia. To, co ludzkie w procesie przemiany musi iść w parze z tym, co boskie. Bóg nie działa ponad naszym człowieczeństwem. Konkretnie oznacza to, że nie można przeciwstawiać wielu pożytecznych odkryć i osiągnięć człowieka „czystej” duchowości i religijności. Te dwa światy, chociaż różne, uzupełniają się. Innymi słowy, nie wystarczą same akty religijne, modlitwa i sakramenty, jeśli, na przykład, w imię pobożności zaniedbuje się własne ciało i potrzeby lub nie korzysta się z ludzkich zdobyczy, których ostatecznym źródłem jest sam Bóg. Często wydaje się, iż żarliwa modlitwa i życie sakramentalne nie pomagają w przezwyciężeniu autoerotyzmu, co u niektórych osób może wywołać poważny kryzys wiary. Dlaczego tak się dzieje? Z pewnością nie dlatego, że sakramenty czy modlitwa są nieskuteczne i trzeba je zarzucić. Ale życie religijne to nie magia. Szczególnie chrześcijaństwo domaga się całościowego zaangażowania osoby. Czasem Bóg może oczekiwać podjęcia również środków ludzkich, dostępnych człowiekowi, chociażby po to, aby lepiej odsłonić realne przyczyny problemu. Takie odkrycie z reguły przyczynia się do kompleksowej przemiany człowieka, a nie tylko do usunięcia „jednego” problemu. Toteż psychoterapia czy rozmowa z zaufaną osobą może w pewnych wypadkach być wstępnym warunkiem wymaganym przez Boga na drodze do wewnętrznego uzdrowienia. Bóg działa również poprzez ludzi. Z drugiej strony, nie oczekiwałbym od psychologii zbyt wiele, gdyż jest ona tylko narzędziem, chociaż nie można wykluczać, że w niektórych sytuacjach będzie to wystarczający środek zaradczy. Na ogół okazuje się wówczas, że to nie masturbacja jest „podstawowym” życiowym problemem człowieka, który chce się jej pozbyć.

W tym kontekście dodam jeszcze, że nie zawsze zbyt mądrą radą jest zachęcanie osoby, która boryka się z powtarzającą się masturbacją, aby po każdym upadku biegła co tchu do spowiedzi i wzmagała modlitwy, jeśli nie pomoże się jej spojrzeć na problem głębiej. Duża częstotliwość spowiedzi może nieraz zaszkodzić, gdyż może ona wypływać z głębokiego lęku przed karzącym Bogiem i, paradoksalnie, potęgować utrwalone mechanizmy. Częste wizyty w konfesjonale stają się częścią machiny, w którą człowiek jest zaplątany. Dlatego na początku bardziej należy dążyć w kierunku pewnego zrelatywizowania problemu, co nie oznacza jego zlekceważenia. Warto zorientować się, czy osoba ma jeszcze jakąkolwiek kontrolę nad swoim zachowaniem, czy nie, a następnie pomóc jej w rozeznaniu faktycznej odpowiedzialności. Zwykle to długi proces dojrzewania. Jego celem jest stopniowe przezwyciężenie niewłaściwego poczucia winy, nieproporcjonalnego do motywów działania, stanu i okoliczności życiowych penitenta. Jeśli osoba uwikłana w masturbację za każdym razem ma poczucie ciężkiego grzechu, pomimo starań i dobrej woli oraz od dawna działa pod wpływem wyuczonego nawyku, mechaniczna spowiedź niewiele pomoże. Przypomina się podobna sytuacja osób z natrętctwami. Częsta spowiedź nie jest dla nich najlepszym lekarstwem. Z drugiej strony trzeba tutaj dużej delikatności. Czasem sakrament pojednania bywa po prostu momentem ulgi dla umęczonego człowieka, dlatego cierpliwość ze strony spowiednika jest również mile widziana. Nic na siłę.

W pierwszej części poprzedniego artykułu opisałem niektóre głębsze przyczyny masturbacji: postrzeganie seksualności jako sfery „nieczystej” i nieprzyjaznej człowiekowi, niskie poczucie własnej wartości, nieumiejętność odpoczywania i twórczego radzenia sobie ze stresem, osamotnienie, niezadowolenie z własnego wyglądu. Odwołując się do niektórych z nich, chciałbym poniżej rozwinąć kilka myśli, które, mam nadzieję, mogą stać się pomocne dla tych, którzy pragną dążyć do wewnętrznego uzdrowienia swojej sytuacji.

Niektóre osoby wyobrażają sobie, że prawdziwym ideałem jest taki stan seksualnej integracji, w której w ogóle nie odczuwa się popędu i podniecenia. Stąd już samo podniecenie wydaje się czymś grzesznym i niepożądanym. Każdy impuls seksualny rodzi lęk, zapala czerwone światło i niepokoi. To tak jakby zanegować w sobie głód czy pragnienie napoju. Wiemy jednak doskonale, kiedy chce nam się jeść i pić. Seksualność to również popęd - część naszej natury. Różnica w stosunku do innych popędów polega na tym, że nie musimy go realizować. Czasem wystarczy więc prosta zgoda na to, że ludzka płciowość jest życiową energią i siłą - erosem, bez którego nie moglibyśmy żyć. Niezgoda na obecność popędu seksualnego może być wyrazem głębszego braku: cała seksualność we wszystkich swoich wymiarach jest postrzegana jako „ciało obce”, chociaż przez nachalność myśli i podniecenia dopomina się o przyzwolenie na jej pozytywność. Co z tym robić? Trzeba prosić Boga, aby pomógł przełamać bariery, które uniemożliwiają zdrową miłość do własnego ciała, seksualności czy zewnętrznego wyglądu. Chodzi o to, aby ucieszyć się nimi jako wspaniałymi darami Boga, bez których nie moglibyśmy być ludźmi. Warto uczyć się spoglądania na seksualność jako na część stwórczej energii, którą podzielił się z nami Bóg i dziękować Mu, że obdarzył nas taką mocą. Z tego powodu, co pragnę mocno podkreślić, modlitwy nie powinno się wykorzystywać jako armatę, z której ciskamy pociski w kierunku każdego seksualnego poruszenia. Nie może być ona również formą ucieczki przed własną seksualnością. Jej źródłem i celem zarazem powinno być rozpoznanie i zaakceptowanie płciowości jako czegoś pięknego i chcianego przez Boga. Oczywiście, przemiana nie nastąpi od razu. To często długa i żmudna wędrówka. Jednakże ważniejsze jest, aby ją rozpocząć, niż błąkać się po wydeptanych ścieżkach.

Niewiele może również pomóc wskazówka, aby w chwili natrętctw seksualnych i dużego napięcia uprawiać sport czy zająć uwagę czymś innym. Będzie to tylko doraźna pomoc, działająca jak placebo, jeśli nie zmieni się jej uzasadnienia. Sport i ruch jak najbardziej, ale nie po to, aby mocować się z seksualnymi poruszeniami jakby były one naszym wrogiem, ale by dać ciału konieczne wytchnienie i redukcję stresów. Niektórzy muszą wyrobić w sobie dobre nawyki odpoczywania, których brak bywa źródłem napięcia seksualnego. Często osoby, które notorycznie się przemęczają twierdzą, że nie mają czasu na sport, a jednocześnie potrafią marnotrawić czas, siedząc niepotrzebnie przy komputerze czy oglądając telewizję.

Jeśli w którymś momencie osoba zmagająca się z masturbacją zauważy w sobie pozaseksualne przyczyny swoich trudności, to znak, że znalazła się na właściwej drodze. W tym miejcu pojawia się trudność innego rodzaju. Jak uznać w sobie, przykładowo, niezaspokojone potrzeby z dzieciństwa, skoro wydają się one nomen omen dziecinne? Człowiekowi dorosłemu trudno pogodzić się z faktem, nawet jeśli go przeczuwa, że tęskni za akceptacją, zrozumieniem, ciepłem, że chce być doceniony. Dlaczego? Uważa, że ten etap powinien mieć już za sobą, że nie przystoi dorosłemu przeżywać takie braki. A jednak nie istnieje inne rozsądne rozwiązanie poza akceptacją swoich tęsknot i niezaspokojeń. Dziecinne nie oznacza nie-ludzkie. Bardzo często odkrycie w sobie małego „dziecka” może okazać się bardzo wyzwalającym doświadczeniem. Najważniejsze jest, aby nie wpaść w panikę i nie poddać się lękliwemu wstydowi.

Również niskie poczucie wartości to nie labirynt bez wyjścia. Zawsze można bardziej uwierzyć w siebie, nawet w późniejszym wieku. Pomaga w tym doświadczenie przyjaźni, rozwijanie na przekór lękom własnych zdolności i zainteresowań, przyjęcie czyjejś życzliwości czy czułości. Przebywanie z tym, kogo się lubi i kto nas szanuje, wzmacnia pozytywny obraz samego siebie.

Bardzo istotne dla osób wierzących jest również nieustanne wsłuchiwanie się w to, co o człowieku mówi Bóg, a nie tylko ludzie, filmy, stereotypy, reklamy. Nabyte przez lata negatywne doświadczenia mogą zostać przemienione przez proste, ale skuteczne działanie Bożego Słowa. Trzeba jednak przełamać w sobie opór, że można stanąć przed Bogiem z całym bagażem doświadczeń i trosk. Silne poczucie winy po akcie masturbacji może prowadzić, pod pozorem niegodności, do porzucenia modlitwy i życia sakramentalnego. To jednak nie jest najlepsze wyjście. Izoluje i zamyka osobę we własnej twierdzy obwiniania się, niekończących się analiz, gniewu i wstydu.

Bóg nie odwraca się od nas nigdy. Dlatego w każdej sytuacji możemy zwracać się do Niego, tym bardziej po grzechu czy doświadczeniu klęski. Również w procesie uzdrawiania z masturbacji najwłaściwszą chyba modlitwą, jaką można zanosić do Boga, jest ufna prośba o wewnętrzne uzdrowienie, cierpliwe znoszenie upadków, niezrażanie się niepowodzeniami. Z początku trzeba to robić „na wiarę”. Ale z biegiem czasu osoba cierpiąca otrzyma lepsze, mniej dramatyczne, zrozumienie własnej sytuacji. Będzie mogła spojrzeć na siebie z wielu punktów widzenia. Krzepiącej mocy udziela także modlitwa dziękczynna. Uczymy się w niej zauważania dobra, które dokonuje się w nas lub którego jesteśmy autorami, także pomimo i poprzez nasze słabości. Wdzięczność poszerza nasze pole widzenia. Rodzi radość. Umacnia dobrą wolę i pozytywny stosunek do siebie. Z czasem może się okazać, że nasza słabość jest w gruncie rzeczy naszą mocą i darem. Wymaga jednak oczyszczenia. Wierność takiej modlitwie prowadzi do przekonania, że nie jest z nami aż tak źle, jak nieraz o sobie myślimy. Nie w takim sensie, jakobyśmy byli doskonali, ale w znaczeniu wartości, której nic nie jest w stanie zmącić, gdyż Bóg się o nas wciąż troszczy, czego dowodem jest ciągłe doświadczanie dobra. Brak wdzięczności powoduje odwrotny skutek: jesteśmy źli i w ogóle nie ma w nas nic dobrego.

Myślę, że wielką pomocą na drodze uzdrowienia jest także Eucharystia, w której razem z Chrystusem można ofiarować Ojcu samego siebie, z wszystkimi słabościami i niedomaganiami, nawet z mieszanymi uczuciami i oporami. Osoba cierpiąca z powodu masturbacji nie powinna stronić od przyjmowania Ciała Chrystusa, bo jakżeż inaczej mogłaby przezwyciężyć swoje problemy, jeśli na skutek fałszywego poczucia niegodności pozbawi się najcenniejszego daru.

Niektórym osobom bardzo trudno pogodzić trudne doświadczenie ciągłych upadków ze spożywaniem Ciała Chrystusa, bo czują się nieczyści i grzeszni. Nie każda masturbacja jest grzechem ciężkim, a najczęściej swoistym życiowym ciężarem. „Przyjdźcie do Mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię”. Lękowe odstręczanie takich osób od przyjmowania komunii w imię wyimaginowanej idei nieskazitelności to ślepa uliczka.

Na koniec, nade wszystko trzeba uzbroić się w cierpliwość. Na drodze przemiany raz jest lepiej, raz gorzej. Jednego dnia wydaje się, że idziemy do przodu, drugiego, że się cofamy. Takie mogą być nasze odczucia częściowo uzależnione od zmiany nastrojów. Niemniej, metafora drogi, która ma różne etapy może bardzo pomóc w uczeniu się cierpliwości i znoszeniu ewentualnych upadków. Wszyscy jesteśmy w drodze. Na każdy problem, jaki przeżywamy warto spojrzeć z tej perspektywy. Każdy niesie swój mniejszy lub większy ciężar. Na marginesie osoba skoncentrowana na sobie często myśli, że inni nie mają problemów. Dlatego, między innymi, ludzie przeżywający różne trudności tworzą grupy wsparcia, aby pozbyć się tego złudzenia. W świetle Ewangelii nasze rany i słabości ostatecznie staną się źródłem życia i zwycięstwa. Jeśli przylgniemy do Chrystusa, który dla nas stał się człowiekiem.

Dariusz Piórkowski SJ
darpiorko@mateusz.pl

 

Dariusz Piórkowski, jezuita, studiuje obecnie filozofię na Boston College w USA.

 



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dariusz Piórkowski SJ Gdzie Bóg jest obecny
Dariusz Piórkowski SJ Grzesznik usprawiedliwiony compressed
Podzielić los Mistrza Dariusz Piórkowski SJ
Dariusz Piórkowski SJ Jak odnajdywać Boga w codzienności, czyli rachunek sumienia po ignacjańsku 2
Dariusz Piórkowski SJ Grzesznik usprawiedliwiony
Dariusz Piórkowski SJ „Nieświęci” ludzie Biblii 2
Cierpienie a Bóg DARIUSZ PIÓRKOWSKI SJ(3)
Dariusz Piórkowski SJ Grzesznik usprawiedliwiony 2
Dariusz Piórkowski SJ „Nieświęci” ludzie Biblii
Dariusz Piórkowski SJ Przemienić spojrzenie w obliczu Chrystusa
Pustynia i czas wolny Dariusz Piórkowski SJ
Dariusz Piórkowski SJ Jak Bóg na nas patrzy
Dariusz Kowalczyk SJ Spowiedź, czyli przekonywanie o grzechu i miłości
Moczydłowska, J (1992) Problem przedwczesnej inicjacji seksualnej dziewcząt z zaburzeniami zachowani
Dariusz Kowalczyk SJ Racjonaliści o zmartwychwstaniu,
Dariusz Kowalczyk SJ Ojcostwo objawione na krzyżu
Dariusz Kowalczyk SJ Ojcostwo objawione na krzyżu
NIETOLERANCYJNY JEZUS CHRYSTUS DARIUSZ KOWALCZYK SJ

więcej podobnych podstron