Conan 14 Carter Lin i Camp Lyon Sprague de Conan wyzwoliciel


LIN CARTER

L. SPRAGUE DE CAMP

CONAN WYZWOLICIEL

PRZEŁOŻYŁ MAREK MASTALERZ

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE LIBERATOR

Conan Cymmerianin, bohater nad bohatery, jest płodem wyobraźni Roberta Ervina Howarda (1906-1936) z Cross Plains w stanie Teksas. Howard był płodnym pisarzem publikującym w tzw. pulp magazines (tanich, drukowanych na najgorszym papierze magazynach zamieszczających podłą przeważnie beletrystykę). Jego kariera przypadła na czasy ich największego rozkwitu. Tego rodzaju periodyków wydawano dziesiątki, wszystkie w tym samym formacie (6,5 na 10 cali, czyli 17 na 25 centymetrów). Drukowano je na szarym papierze bez oprawy. Obecnie magazyny te zniknęły, wyjąwszy kilka dotąd wydawanych pod starymi tytułami, lecz w odmiennym formacie.

W czasie swej działalności literackiej, trwającej zaledwie dekadę, Howard pisywał fantasy, science fiction, westerny, opowiadania sportowe, historyczne, nowele kryminalne, opowiadania na tematy orientalne i wiersze. Ze wszystkich jego bohaterów tym, który osiągnął największą popularność, jest Conan z Cymmerii. Opowiadania o Conanie sprawiły, że w gatunku fantasy dzieła Howarda ustępują popularnością jedynie J.R.R. Tolkienowi.

Urodzony w Peaster w Teksasie, Howard przeżył w tym stanie całe swoje życie, wyjąwszy krótkotrwałe wyjazdy do sąsiednich stanów i Meksyku. Ojciec był wiejskim lekarzem w stanie Arkansas. Był to człowiek o szorstkim, apodyktycznym sposobie bycia. Matka Howarda, urodzona w Dallas w Teksasie, uważała się za osobę pod względem społecznym stojącą wyżej od swego męża oraz od ludności Cross Plains, gdzie rodzina osiedliła się w 1919 roku.

Oboje rodzice, zwłaszcza matka, byli wyjątkowo zaborczy wobec swojego jedynaka. Gdy Robert był jeszcze chłopcem, matka roztaczała nad nim czujną opiekę i decydowała o jego przyjaźniach. Kiedy dorósł, czynnie ograniczała jego kontakty z kobietami. Dopiero na dwa lata przed śmiercią Howard zawarł znajomość z pewną młodą nauczycielką. Twórca Conana wyrósł więc w atmosferze niewolniczego oddania często chorującej matce. Kiedy kupił samochód, zabierał»ją ze sobą na długie wycieczki po Teksasie.

Słabowity i zaszczuwany jako chłopiec, Howard wyrósł na wysokiego, potężnie zbudowanego mężczyznę. Ważył blisko dwieście funtów (tj. około dziewięćdziesięciu kilogramów), z czego większość stanowiły mięśnie. Utrzymywał formę uprawiając pięściarstwo i podnoszenie ciężarów. Boks był jego ulubionym sportem. Mimo wyglądu troglodyty Robert Howard był również żarłocznym molem książkowym. Czytał szybko i wszystko co popadnie.

Jeszcze jako młodzieniec zdecydował się na karierę literacką. Gdy w 1928 roku ukończył rok bezpłatnych wykładów w Howard Payne Academy w Brownwood w Teksasie, jego ojciec zgodził się na trwającą jeden rok próbę. Przez ten czas Howard miał spróbować swych sił jako autor nie związany z żadnym wydawnictwem. Dopiero po tym okresie ojciec miał wywrzeć nań nacisk w celu zmuszenia go do podjęcia bardziej konwencjonalnej pracy. Wkrótce honoraria Howarda, chociaż skromne, były wystarczające, aby skłonić rodzinę do akceptacji jego powołania.

Howard wyrósł na mężczyznę o wyjątkowo zmiennych nastrojach, przechodzących od radosnej euforii i wylewności do napadów czarnej depresji, rozpaczy i melancholii, co sprawiło, że uległ fascynacji ideą samobójstwa. Obsesja ta narastała i pogłębiała się przez resztę życia. Napomknieniami i mimowolnymi uwagami dawał swoim rodzicom i niektórym z przyjaciół do zrozumienia, iż nie zamierza przeżyć swej matki, lecz nikt nie brał tych gróźb poważnie.

W roku 1936 Robert Howard był już czołowym pisarzem magazynów „pulp” i zarabiał więcej niż ktokolwiek w Cross Plains. Cieszył się dobrym zdrowiem, ustabilizowaną pozycją towarzyską, rosnącym kółkiem przyjaciół i fanów oraz obiecującą przyszłością literacką. Jego matka umierała wówczas na gruźlicę. Kiedy znalazła się w stanie nieodwracalnej śpiączki, Howard wyszedł z domu, wsiadł do samochodu i strzelił sobie w głowę.

W latach 1926-1930 Robert Howard napisał cykl opowiadań fantastycznych o bohaterze imieniem Kull, barbarzyńcy z zaginionej Atlantydy, który zostaje władcą kontynentalnego królestwa. Opowiadania te przyniosły Howardowi nikłe powodzenie — z dziewięciu, które ukończył, udało mu się sprzedać jedynie trzy. Ukazały się one w „Weird Tales” — piśmie drukującym fantasy i science fiction, wychodzącym w latach 1923-1954. Chociaż stawki za słowo były niskie, a honoraria często się opóźniały, „Weird Tales” mimo wszystko pozostawało najpewniejszym rynkiem zbytu dla Howarda.

W roku 1932, gdy nie sprzedane opowiadania o Kullu wciąż zalegały szafkę służącą jednocześnie jako kartoteka, Howard przerobił jedno z tych opowiadań, zmieniając Kulla na Conana i dodając nadnaturalny sztafaż. „The Phoenix on the Sword” opublikowany został w „Weird Tales” w grudniu 1932 roku. Opowiadanie osiągnęło natychmiastową popularność i przez kilka lat tworzenia opowieści o Conanie zajmowało większość pisarskiego czasu Howarda. Osiemnaście tych opowiadań pojawiło się w druku za życia autora, inne zostały odrzucone albo ich nie dokończył. W niektórych listach pisanych pod koniec życia Howard rozważał zarzucenie cyklu conanowskiego i poświęcenie się wyłącznie westernom.

Conan był zarówno rozwinięciem Kulla, jak i idealizacją samego autora — obrazem Howarda takiego, jakim chciałby on być. Robert E. Howard idealizował barbarzyńców i barbarzyńskie życie, podobnie jak czynili to Rudyard Kipling, Jack London czy Edgar Rice Burroughs — pisarze, którzy wywarli na niego duży wpływ. Conan to szorstki, twardy, gwałtowny obieżyświat, człowiek bez korzeni, nieodpowiedzialny łowca przygód, gigantycznej siły i postawy. Właśnie tak Howard — cichy, wyobcowany, introwertyczny odludek, wyobrażał sobie samego siebie. W postaci Conana łączą się cechy teksańskiego pioniera Bigfoota Walisce'a, Tarzana Burrougsa, herosa Wikinga Swaina (Wieśniaka) A.D. Howdena Smitha z odrobiną mrocznej melancholii samego Howarda.

Sam Howard pisał w liście do H.P. Lovecrafta, iż Conan „gotowy wychynął z wyobraźni i zmusił mnie do uwiecznienia sagi jego przygód (…) Jest on kombinacją ludzi, których znałem, zawodowych bokserów, rewolwerowców, przemytników whisky, ochroniarzy pól naftowych, hazardzistów i uczciwych pracowników, z którymi miałem kontakt, a których cechy połączywszy, otrzymałem amalgamat, który nazwałem Conanem z Cymmerii”.

Po śmierci Howarda niektóre z jego opowiadań zostały opublikowane we wspomnianych tanich magazynach. Później brak papieru w okresie drugiej wojny światowej skazał je na zagładę i opowieści o Conanie zostały zapomniane przez wszystkich z wyjątkiem małego kręgu entuzjastów. W latach pięćdziesiątych nowojorski edytor wydał opowiadania o Conanie jako cykl oprawnych w płótno tomików o niewielkim nakładzie.

Autor powyższych słów został wciągnięty w to przedsięwzięcie w rezultacie odnalezienia przez niego nie publikowanych rękopisów Howarda w archiwum nowojorskiego agenta literackiego i przyjęcia ich do druku jako części tej serii. Dziesięć lat później zorganizowałem publikację całego cyklu włącznie z kilkoma nowymi przygodami Conana spisanymi we współpracy z moimi kolegami, Linem Carterem i Bj?rnem Nybergiem. Przez lata trudziliśmy się nad zbliżeniem naszego stylu do stylu Howarda, z jakim skutkiem — to pozostawiamy ocenie czytelników. Niniejsza powieść, przy przygotowaniu której znaczną pomoc edytorską okazała moja żona Catherine Crook de Camp, to najnowszy efekt naszych wysiłków.

W tym samym czasie Glenn Lord, literacki agent spadkobierców Howarda, dzięki uporczywym detektywistycznym zabiegom dotarł do skrzyni zawierającej papiery Howarda, które zaginęły po jego śmierci. Znajdowały się w niej skończone i nie ukończone opowiadania o Conanie. One również zostały włączone do cyklu. Opowiadania nie dokończone zostały uzupełnione przez Cartera bądź przeze mnie. Lord przyczynił się również do wydania dziesiątków nieconanowskich opowiadań Howarda, zarówno drukowanych w magazynach „pulp”, jak i wcześniej nie publikowanych. Mimo iż pośmiertny sukces Howarda jest faktem, tym, którzy mają w nim swój udział, trudno jest zwalczyć uczucie żalu, iż sam Howard tego nie dożył.

Istnieje kilka wyjaśnień niezwykłego przypływu pośmiertnej popularności pisarstwa Howarda. Niektórzy przypisują to duchowi czasu. Wielu czytelników znużyli antybohaterowie, krańcowo subiektywne psychologiczne opowieści oraz skupienie uwagi na problemach socjoekonomicznych, zajmujących tak wiele miejsca w prozie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Przez pewien czas wydawało się, że fantasy padnie ofiarą Wieku Maszyn. Sukces trylogii Tolkiena „Władca pierścieni” zwiastował jednak jej powrót. Opowieści o Conanie jako jedne z pierwszych w tym gatunku skorzystały z jego odrodzenia i od czasu swej publikacji pociągnęły za sobą znaczną liczbę naśladowców.

Równa zasługa w ich sukcesie przypaść musi pisarskiemu talentowi Howarda. Był on urodzonym narratorem, a jest to warunek sine qua non pisania prozy. Z takim talentem wiele innych pisarskich uchybień można wybaczyć, a bez niego żadne zalety nie nadrobią jego braku.

Howard dorobił się wyróżniającego go, godnego uwagi stylu — żywego, barwnego, rytmicznego i wymownego. Oszczędnie używając przymiotników, osiąga barwne, dynamiczne efekty przez obfite korzystanie z czasowników i personifikacji, jak widać w rozpoczęciu jednej z powieści o Conanie: „Wiedz, o książę, że przed laty, nim oceany pochłonęły Atlantydę i jej lśniące miasta… był Wiek, nad sny potężniejszy, gdy kwitnące królestwa rozciągały się po ziemi jak błękitne opończe pod gwiazdami…” Gorączkowa wyobraźnia Howarda, inteligentne fabuły, oszałamiające tempo narracji i intensywność, z jaką sam wciela się w bohaterów, sprawiają, że nawet jego najpośledniejsze opowiadania o boksie i Dzikim Zachodzie — dostarczają przy czytaniu dużo przyjemności.

Pięćdziesiąt kilka opublikowanych do tej pory opowieści o Conanie przedstawia jego życie od czasów młodzieńczych do starości. Jako scenę, po której kroczy z mieczem w dłoni jego bohater, Howard wymyślił Świat Hyboriański, istniejący dwanaście tysięcy lat przed zatonięciem Atlantydy i początkiem pisanej historii. Autor Conana zaproponował tezę, iż barbarzyńskie najazdy i naturalne katastrofy zniszczyły wszystkie zapisy z tej ery z wyjątkiem okruchów pojawiających się w wiekach późniejszych jako mity i legendy, zapewniając jednocześnie swych czytelników, iż jest to czysto fikcyjna konstrukcja, która nie może być traktowana jako poważna teoria historyczna.

W wiekach hyboriańskich magia była rzeczywistością, a po ziemi krążyły niesamowite istoty. Zachodnia część głównego kontynentu, którego zarysy różniły się znacznie od tego ze współczesnych map, dzieliła się na kilka królestw, ukształtowanych na podobieństwo autentycznych państw ze starożytnej i średniowiecznej historii. W ten sposób Aquilonia mniej lub bardziej odpowiada średniowiecznej Francji, a Poitain Prowansji, Zingara przypomina Hiszpanię, Asguar i Vanaheim odpowiadają Skandynawii Wikingów, Shem ze swymi walczącymi miastami-państwami stanowi echo starożytnego Bliskiego Wschodu, a Stygia jest fikcyjną wersją starożytnego Egiptu.

Conan pochodzi z Cymmerii, monotonnego, górzystego, okrytego mgłami kraju, którego lud to Protoceltowie. Conan (którego imię wywiedzione jest z języka Celtów) pojawia się jako młodzieniec we wschodnim królestwie Zamora i przez kilka lat utrzymuje się ze złodziejstwa. Następnie służy jako najemny żołnierz, najpierw w orientalnym królestwie Turan, później w kilku królestwach hyboriańskich. Zmuszony do ucieczki z Argos, przystaje do piratów z wybrzeża Kush, działając z shemicką piratką i załogą czarnych korsarzy.

W późniejszym okresie Conan służy w różnych krajach jako najemnik. Przeżywa przygody wśród koczowniczych ludów na stepach wschodu oraz piratów z Morza Viiayet, obszerniejszego niż Morze Kaspijskie, które później powstanie w tym miejscu. Zostaje wodzem plemion z Gór Himeliańskich, pustynnego miasta w Stygli, piratem na Wyspach Barachanskich i kapitanem statku zingarańskich korsarzy.

W końcu wraca do rzemiosła żołnierskiego w służbie Aquilonii, najpotężniejszego z hyboriańskich królestw. Prowadzi zwycięską wojnę z dzikimi Piktami na jego zachodniej granicy, awansuje na generała, ale musi uciekać, gdyż grozi mu śmierć ze strony zdeprawowanego i okrutnego króla Numedidesa.

Po dalszych przygodach Conan (obecnie mniej więcej czterdziestoletni) zostaje zabrany z wybrzeża Kraju Piktów przez statek przywódców rewolty przeciw tyrańskim rządom Numedidesa. Ci wybierają Conana na głównodowodzącego sił rebelii i właśnie w tym miejscu rozpoczyna się niniejsza opowieść.

L. Sprague De Camp

Villanova, Pensylwania

lipiec 1978

1

CZASY UKORONOWANEGO SZALEŃSTWA

Noc rozpostarła swe czarne, błoniaste skrzydła nad wieżami królewskiej Tarancji. Na cichych, zamglonych ulicach płonęły kaganki niczym wieszczące śmierć oczy drapieżników w nieprzebytej dziczy. Niewielu było śmiałków, którzy ważyli się spacerować ulicami miasta w noc taką jak ta, pomimo że ciemności nasycone były aromatem wczesnej wiosny. Ci nieliczni, których konieczność wypędziła z domostw, przemykali się ukradkiem jak złodzieje, sprężając się na każdy szelest lub cień.

Na wzniesieniu, dookoła którego rozpościerało się Stare Miasto, na tle bladych gwiazd królewski pałac wznosił swój ozdobiony rzeźbionymi gzymsami dach. Mroczny gmach czaił się na wzgórzu niczym potwór z minionych wieków, spoglądając na mury miejskie jak na zniewalającą go klatkę z kamiennych bloków.

W oświetlonych mdłymi płomykami marmurowych korytarzach i krużgankach milczenie zalegało jak pył w stygijskim grobowcu. Nikt poza królewską strażą nie przemierzał wnętrz uśpionego pałacu. Jednak nawet ci pokryci bliznami i zahartowani w bojach weterani niechętnie spoglądali na boki, w głąb cieni wypełniających pałacowe zaułki. Twarze strażników wykrzywiały się przy każdym niespodziewanym odgłosie.

Dwóch gwardzistów stało przed portalem udrapowanym w kosztowne brokatowe zasłony. Zesztywnieli i zbledli, gdy za drzwiami rozległ się przeraźliwy krzyk, który jak lodowata igła przeszył ich serca rozpaczliwą pieśnią agonii.

— Mitro, nie opuszczaj nas — wyszeptał z drżeniem strażnik po lewej.

Jego towarzysz nic nie odrzekł, lecz łomoczące serce biło mu w takt milczącej modlitwy: — Mitro, miej nas w opiece i ten kraj także…

Albowiem mawiano w Aquilonii, najdumniejszym z hyboriańskich królestw: „Najodważniejsi korzą się, gdy szaleństwo nosi koronę”. A król Aquilonii był szalony.

Numedides było jego imię. Był siostrzeńcem i następcą Vilerusa III oraz potomkiem odwiecznej linii królewskiej. Od sześciu lat królestwo jęczało pod jego ciężką ręką. Był to człowiek przesądny, nieoświecony, pobłażający sobie i okrutny. Jednak do tej pory jego grzechy nie wyróżniały go spośród wielu innych królów rozpustników i zbrodniarzy rozmiłowanych w miękkim ciele, świście bicza i wyciu katowanych. Już na początku panowania Numedides przekazał swoim ministrom wszelkie sprawy państwa, sam oddając się wyłącznie zmysłowym przyjemnościom w haremie, który był również izbą tortur.

Wszystko to jednak przekroczyło granice ludzkiego pojmowania wraz z pojawieniem się na dworze Thulandry Thuu. Nikt nie mógł powiedzieć, kim był ten ascetyczny, śniady mężczyzna w średnim wieku. Nikt również nie wiedział, dlaczego ani skąd przybył do Aquilonii.

Niektórzy szeptali, iż był wiedźminem z okrytych mgłami krain Hyperborei, inni, że wyłonił się ze złowrogich cieni tężejących w podziemiach świątyń Stygii czy Shemu. Wierzono nawet, że był Vediańczykiem, gdyż to sugerowało jego imię. Nie wiadomo jednak, czy było ono prawdziwe. Wiele teorii głoszono, lecz nikt nie znał prawdy.

Już ponad rok Thulandra Thuu żył w pałacu, ciesząc się władzą i przywilejami królewskiego faworyta. Niektórzy powiadali, że był filozofem, alchemikiem usiłującym przemienić żelazo w złoto lub sporządzić legendarne panaceum. Inni twierdzili, że to czarownik, wprawiony w najczarniejszych arkanach magii. Kilku rozsądniej myślących szlachciców uważało, iż jest on jedynie sprytnym szarlatanem, żądnym władzy.

Nikt jednak nie przeczył, że czarownik rzucił urok na króla Numedidesa. Wszyscy wiedzieli, że nie Numedides, lecz Thulandra Thuu rządzi z Rubinowego Tronu. Najmniejszy kaprys przybłędy był prawem. Królewski kanclerz, Vibius Latro, został poinstruowany, by traktował polecenia Thulandry tak, jak gdyby pochodziły od samego króla.

Jednocześnie zachowanie Numedidesa stawało się coraz dziwniejsze. Zażyczył sobie, by mennica tłoczyła złote monety z jego podobizną ozdobioną klejnotami, oprócz tego często przemawiał do drzew i kwiatów w swoim ogrodzie, każąc przy tym tuż obok obdzierać ludzi ze skóry. Biada królestwu, którego koronę nosi szaleniec będący na dodatek marionetką w rękach zręcznego i pozbawionego skrupułów faworyta, nieważne, czy prawdziwego maga, czy chytrego oszusta.

Za zdobionymi brokatem, strzeżonymi drzwiami znajdowała się sala, której ściany przybrane były mistyczną purpurą. Odbywała się tu dziwaczna ceremonia.

W przejrzystym, alabastrowym sarkofagu spoczywał uśpiony król. Jego tłuste ciało było obnażone. Żadna szata nie zakrywała odrażających skutków występnego żywota. Skóra Numedidesa pokryta była krostami, po wargach spływała ślina, a pod oczami zwisały ogromne worki. Kołdun rozdęty i szpetny jak u ropuchy wystawał ponad brzeg sarkofagu.

Nad królem, głową w dół, wisiała naga, dwunastoletnia dziewczynka. Jej niedojrzałe ciało nosiło ślady po narzędziach tortur, które teraz spoczywały pośród żarzących się węgli, w miedzianym kotle stojącym obok krzesła z czarnego żelaza. Mebel ten zdobiły tajemne znaki obrobione w miękkim srebrze.

Gardło dziewczynki było równo przecięte i jej jaskrawa krew ściekała po odwróconej twarzy i zwisających bezładnie płowych włosach. Sarkofag pod zwłokami częściowo wypełniony był parującą krwią i w tej szkarłatnej kąpieli pogrążone było obleśne ciało króla Numedidesa.

Dookoła sarkofagu stało dziewiętnaście grubych świec, każda wysokości połowy dorosłego mężczyzny. Świece te zostały odlane z trupiego wosku, który na rozkaz Thulandry grabarze wydobywali z kilkuletnich grobów.

Na żelaznym tronie siedział zamyślony sam Thulandra Thuu. Jego włosy, ściągnięte opaską ze złotego jedwabiu, były srebrzyście siwe. Oczy o niepokojącym, gadzim wyrazie patrzyły chłodno i z uwagą. Wąska twarz maga wydawała się dziełem utalentowanego rzeźbiarza. Skóra była ciemna jak drzewo tekowe, od czasu do czasu zaś wąskie wargi zwilżał ruchliwy spiczasty język. Szczupły tors okryty był sztuką morwowego brokatu, owiniętą dwukrotnie i udrapowaną na jednym barku, pozostawiając drugi odkryty. Żylaste ramiona spoczywały nieruchomo na poręczach krzesła.

Co jakiś czas Thulandra unosił wzrok znad spoczywającej na jego kolanach starej księgi, oprawionej w skórę pytona, i z namysłem spoglądał na alabastrową skrzynię, w której nalane cielsko króla Numedidesa spoczywało w kąpieli z dziewiczej krwi. Następnie, marszcząc brwi, znów powracał do lektury swej księgi. Pergaminowe karty tego traktatu pokrywało pajęcze pismo nie znane mędrcom Zachodu. Rzędy pochylonych, haczykowatych liter ciągnęły się kolumnami w dół strony. Znaki te wypisane były atramentami o barwach szmaragdu, ametystu i cynobru, nie spłowiałymi mimo upływu czasu.

Wodny zegar ze złota i kryształu, stojący pod ścianą, zadzwonił srebrzyście. Thulandra Thuu znów zajrzał do sarkofagu. Nagły grymas, który wykrzywił wąskie usta królewskiego faworyta, świadczył o niepowodzeniu przedsięwzięcia. Głęboka czerwień kąpieli ciemniała — powierzchnia krwi matowiała od skrzepu, w miarę jak uchodziło z niej życie.

Czarownik wstał nagle i z gniewem rzucił księgą o ścianę. Uderzyła w draperię i upadła otwarta, grzbietem do góry. Gdyby ktoś jeszcze był tu obecny, to mógłby teraz odczytać stygijski napis na okładce owego dzieła, który brzmiał: „Sekrety nieśmiertelności, pióra Guchoty z Shamballah”.

Obudziwszy się z hipnotycznego transu, król Numedides wygramolił się z sarkofagu i wszedł do basenu z wodą pachnącą kwiatami. Wilgotnym ręcznikiem otarł z krwi swe prostackie rysy, podczas gdy Thulandra Thuu spłukiwał gąbką resztę jego ciężkiego ciała. Czarownik nie zamierzał dopuścić nikogo, nawet garderobianych króla, do sekretów swej wiedzy i z tej przyczyny musiał sam zająć się obmyciem i osuszeniem monarchy. Król wpatrzył się natarczywie w zamyślone oczy czarnoksiężnika.

— No i? — zapytał chrapliwym głosem. — Jakie są skutki? Czy siła życiowa pojawiła się w mym ciele, gdy wyciekła z tego dzieciucha?

— Po trosze, wielki królu — odpowiedział Thulandra głosem zupełnie pozbawionym intonacji. Mówił dziwnie, skandując poszczególne sylaby. — Po trosze, ale nie dosyć.

Numeides burknął coś i podrapał się we włochaty kołdun. Włosy na brzuchu Numedidesa, tak jak jego broda, były rdzawoczerwone, wpadające w siwiznę.

— A zatem musimy robić to dalej — stwierdził. — W Aquilonii jest wiele dziewczyn, których krewni nigdy nie ośmielą się donieść o ich zaginięciu, a moi szpiedzy są dość zmyślni w tym fachu.

— Pozwól mi to przemyśleć, królu. Muszę sprawdzić w zwoju z Amendarath, czy owo częściowe niepowodzenie nie jest skutkiem nie sprzyjającej opozycji lub koniunkcji planet. Sądzę też, iż ponownie ułożę twój horoskop. Gwiazdy wieszczą złe czasy.

Król, któremu z trudem udało się wdziać na siebie szkarłatną szatę, ujął w dłoń puchar wina, w którym pływały pączki maku, i jednym tchem wychylił ten egzotyczny napój.

— Wiem, wiem — burknął. — Zamieszki wybuchają na granicy, a w połowie szlachetnych rodów roi się od spisków. Nie lękaj się jednak, mój strachliwy przyjacielu! Ten ród królewski dużo wytrzymał i długo jeszcze będzie trwał, gdy ty już w proch się obrócisz.

Oczy króla zaszkliły się i dziwny uśmieszek wykrzywił kąciki jego warg.

— Pył, pył, wszystko to pył — wymamrotał. — Wszystko oprócz Numedidesa. — Zaraz potem nachmurzył się i prychnął rozdrażniony: — Nie potrafisz odpowiedzieć na moje pytanie? Chcesz następną dziewczynę do swoich doświadczeń?

— Tak, o panie — powiedział Thulandra po chwili namysłu. — Wymyśliłem ulepszenie ceremonii, które, jestem przekonany, doprowadzi do naszego celu.

Król uśmiechnął się szeroko i walnął dłonią w szczupłe plecy czarownika. Nieoczekiwane uderzenie zachwiało magiem. Grymas gniewu przemknął po mrocznych rysach Thulandry i zniknął natychmiast, jak zasłonięty niewidzialną dłonią.

— Dobrze, panie czarowniku! — zagrzmiał Numedides. — Uczyń mnie nieśmiertelnym, bym wiecznie władał tym krajem, a dostaniesz górę złota. Już teraz czuję w sobie boską moc — jednakże zaczekam jeszcze z ogłoszeniem swej przemiany mym wiernym poddanym.

— Ależ, panie! — powiedział zaskoczony czarnoksiężnik. — Sytuacja jest gorsza, niż sądzisz. Lud się burzy. Dochodzą wieści o buntach na południu i w prowincjach nadmorskich. Nie rozumiem…

Król machnięciem ręki zbył jego słowa.

— Już wiele razy poskramiałem tych buntowniczych łotrów, więc poradzę sobie z nimi i teraz — stwierdził krótko.

To, co król potraktował jako błahostkę, było jednak kwestią wymagającą poważnej troski. Na zachodniej granicy Aquilonii trwała nieustanna wojna wszystkich ze wszystkimi spowodowana przez chorobliwe ambicje drobnych baronów. Lud jęczał pod srogim jarzmem i wołał o złagodzenie przytłaczających podatków i ukrócenie niesprawiedliwości popełnianych przez urzędników królewskich. Zmartwienia prostego ludu niewiele jednak obchodziły jego monarchę. Numedides był głuchy na jego wołania.

Król nie był jednak tak zaślepiony pragnieniem nieśmiertelności, by lekceważyć wieści przynoszone przez szpiegów, pozostających pod rozkazami Vibiusa Latro. Kanclerz donosił, że przywódcą spiskowców jest nie kto inny, jak bogaty i potężny hrabia Trocero z Poitain. Trocero nie był kimś, kogo można było potraktować jak chłystka. Za hrabią stała liczna, gotowa na każde skinienie drużyna zbrojnych. Ludzie Trocera byli wierni i zdyscyplinowani.

— Trocero — powiedział z namysłem król. — Oto cały nasz kłopot. — To on musi zostać zgładzony. Stał się zbyt silny. Trzeba nam znaleźć zdolnego truciciela… Oprócz tego potrzebny będzie mój wierny Amulius Procas. Stacjonuje on teraz na południowej granicy. Trzeba go wezwać. Amulius nieraz już gniótł różnych wszawych władyków, którym uroiło się zostać buntownikami. Oczy Thulandry Thuu były nieprzeniknione. — Wyczytałem w obliczu niebios znaki wieszczące niebezpieczeństwo wiszące nad twoim generałem, panie — powiedział powoli mag. — Amulius musi zatroszczyć się o… Numedides przestał go słuchać. Wypite przed chwilą wino z pączkami maku rozbudziło jego zmysłowe apetyty. Właśnie przypomniał sobie, że w jego haremie znalazła się niedawno rozkoszna Kushytka o pełnych piersiach. Wizje tortur, którym miał zamiar ją poddać, zaczęły nabierać kształtu w wypaczonym umyśle króla.

— Idę — powiedział stanowczo. — Nie zatrzymuj mnie, bo cisnę w ciebie grom.

Numedides wyciągnął palec wskazujący w stronę Thulandry Thuu i wydał gardłowy skowyt. Potem zarechotał prostacko, otworzył drzwi za purpurowym arrasem i wyszedł przez nie. Owo sekretne przejście prowadziło do tej części haremu, o której szeptano z przerażeniem jako o Domu Bólu i Przyjemności. Czarnoksiężnik popatrzył za nim z cieniem uśmiechu na ustach, po czym bez pośpiechu pogasił świece.

— Och, Królu Ropuch — wymruczał mag w swym ojczystym języku. — Czystą prawdę rzekłeś, tylko osoby miejscami zamieniłeś. To Numedides rozpadnie się w proch i pył, a Thulandra będzie władać Zachodem z Rubinowego Tronu. Stanie się to, gdy tylko Ojciec Set i Matka Kali wskażą swemu kochającemu synowi, jak wydrzeć z ciemnych stronic Nieznanego tajemnicę wiecznego życia…

Cichy śmiech zabrzmiał w pogrążonej w ciemnościach komnacie niczym szelest węża, prześlizgującego się po ciałach zamordowanych istot ludzkich.

2

LWY SIĘ GROMADZĄ

Daleko na południe od Aquilonii smukła galera rozcinała wody Oceanu Zachodniego. Statek, będący własnością kupca z Argos, kierował się w stronę brzegu, gdzie w półmroku migotały światła Messancji. Pasmo świetlistej czerwieni na zachodnim horyzoncie znaczyło odejście dnia. Szafirowe niebo zdobiły klejnoty wieczornych gwiazd blednące w miarę, jak wschodził księżyc.

Na pokładzie dziobowym stało siedmiu ludzi owiniętych w długiepłaszcze osłaniające ich przed lodowatymi kroplami wodnej piany pryskającej spod okutego brązem dziobu, rytmicznie rozcinającego nadpływające fale. Jednym z owej siódemki był Dexitheus, siwooki, dojrzały wiekiem mężczyzna o poważnej twarzy. Spod płaszcza wystawała mu powiewna szata kapłana Mitry.

Obok niego stał szeroki w ramionach i szczupły w biodrach szlachcic o ciemnych przetykanych siwizną włosach. Na jego płaszczu, na piersiach wyhaftowano złotą nicią trzy lamparty Poitain. Był to Trocero, hrabia Poitain. Motyw trzech lampartów powtarzał się jeszcze na banderze, która powiewała na przednim maszcie wysoko nad jego głową.

Na lewo od Trocera stał młodzieniec o arystokratycznych rysach, w zadumie przeczesujący palcami krótką bródkę. Spod kołnierza jego płaszcza przebłyskiwały ogniwa srebrzonej kolczugi. To młody, zdolny oficer Prospero z Poitain. Tuż obok korpulentny mężczyzna nie zważając na słabe światło gryzmolił coś pośpiesznie rysikiem na woskowanej tabliczce. Był nim Publius, dawny skarbnik królewski, który złożył rezygnację protestując w ten sposób przeciw polityce nieograniczonych podatków wymyślonej przez Numedidesa.

Przy drugiej burcie stały dwie kobiety. Powabna Belesa z Korzetty, szlachcianka z Zingary, młoda, smukła i o klasycznej urodzie. Do jej boku tuliła się blada, lnianowłosa dziewczynka, szeroko rozwartymi oczami przypatrująca się światłom nadbrzeża. Była to niewolnica z Ofiru, Tina, wykupiona z rąk srogiego pana przez Belesę, siostrzenicę nieżyjącego hrabiego Valenso. Obie towarzyszyły hrabiemu na wygnaniu z piktyjskiej dziczy.

Nad nimi wszystkimi górował gigantycznej postury mężczyzna o posępnym obliczu. Jego oczy miały barwę tlącego się wulkanicznego błękitu, czarne, proste włosy zaś opadały luźno na szerokie barki. Człowiek ten pochodził z Cymmerii, a jego imię brzmiało: Conan.

Płaszcz Conana niedbale zarzucony na ramiona nie zakrywał jedwabnej przyciasnej koszuli, której szwy trzeszczały przy każdym drgnięciu potężnych muskułów. Koszula ta pochodziła z jednej ze skrzyń należących do wodza piratów, Tranicosa Krwawego, znalezionych w jaskini w Kraju Piktów. Sam Tranicos i jego kamraci gnili teraz w jamie, w której leżał wcześniej zdobyty przez nich skarb stygijskiego księcia. Ubranie barbarzyńcy, zbyt małe na tak potężnego mężczyznę, było spłowiałe, popękane w szwach i poplamione winem oraz krwią. Jednak nikt patrzący na Cymmerianina, stojącego z szerokim mieczem u boku, nie wziąłby go za żebraka.

— Jeśli wystawimy skarb Tranicosa na sprzedaż — mówił hrabia Trocero — król Milo może nabrać do nas niechęci. Do tej pory traktował nas łaskawie, lecz gdy koło jego uszu zaczną brzęczeć pogłoski o naszych bogactwach w rubinach, szmaragdach, ametystach i tym podobnych błyskotkach, może on uznać, że należy się ono koronie Argos.

Prospero skinął głową.

— Tak, Milo z Argos lubi dobrze wypełniony skarbiec tak samo jak każdy monarcha. Jednak jeżeli zbliżymy się tylko do złotników i lichwiarzy Messancji, to po godzinie całe miasto będzie szeptać o naszym sekrecie.

— Komu więc sprzedamy klejnoty? — zapytał Trocero.

— Spytajcie naszego wodza — zaśmiał się chytrze Prospero. — Popraw mnie, o ile się mylę, generale Conan, ale czyż nie zawarłeś w swoim czasie znajomości z… ee…

Conan wzruszył ramionami.

— Czy chodzi ci o to, że byłem kiedyś krwawym piratem mającym w każdym porcie swego pasera? Tak, tak było i mogłoby tak być dotąd, gdybyście nie zjawili się na czas, by skierować me złoto na wyższy cel niż karczemne dziewki — przemówił po Aquilońsku płynnie, choć z barbarzyńskim akcentem.

Po chwili przerwy Conan odezwał się znowu:

— Mój plan jest taki: Publius uda się do skarbnika Argos, by podjąć z powrotem zastaw złożony za użytkowanie tej galery oraz uiści odpowiednią opłatę. W tym czasie ja zabiorę nasz skarb do dyskretnego handlarza, którego znam z dawnych dni. Stary Varro zawsze dawał mi dobrą cenę za łup.

— Stare plotki powiadają — rzekł Prospero — że perły Tranicosa mogą być więcej warte niż wszystkie inne klejnoty świata. Ludzie tacy jak ten, o którym mówisz, ofiarują nam jedynie ułamek ich wartości.

— Przygotuj się na rozczarowanie — odrzekł Publius. — Wartość takich błyskotek zawsze wzrasta przy opowiadaniu, a maleje przy sprzedaży.

Na twarzy Conana pojawił się wilczy uśmiech.

— Wyciągnę, ile zdołam, nie bójcie się. Pamiętajcie, że często dokonywałem podobnych interesów. Poza tym nawet część tego skarbu wystarczy do wprawienia w ruch wszystkich mieczy Aquilonii. — Conan spojrzał na nadbudówkę, gdzie stali kapitan i sternik.

— Hejże! Kapitanie Zeno! — zagrzmiał w języku argosańskim. — Powiedz swoim wioślarzom, że jeżeli dotrą do brzegu przed zamknięciem tawern, to każdy z nich dostanie srebrny grosz ponad ustaloną zapłatę! Widzę przed nami światła łodzi pilota.

Conan odwrócił się do swoich towarzyszy i zniżył głos.

— Teraz, przyjaciele, musimy strzec swych języków, by nie wygadać się o naszych bogactwach. Jedno zbłąkane słowo może nas kosztować środki do kupienia usług ludzi, których potrzebujemy. Zapamiętajcie to!

Łódź portowa, w której przy wiosłach siedziało sześciu krępych Argosańczyków, szybko zbliżała się do galery. Na jej dziobie ubrana w płaszcz postać wymachiwała na boki latarnią. Kapitan Zeno odpowiedział podobnie. Gdy Conan ruszył na dół, by spakować swe skąpe bagaże, Belesa położyła dłoń na jego ramieniu. Spojrzenie jej łagodnych oczu spoczęło na jego twarzy, a w jej głosie zabrzmiało zakłopotanie.

— Wciąż zamierzasz odesłać nas do Zingary? — spytała.

— Tak będzie najlepiej, pani. Wojny i bunty to nie miejsce dla szlachetnie urodzonych kobiet. Za klejnoty, które ci dałem, powinnaś otrzymać sumę wystarczającą na urządzenie sobie życia. To twoje wiano. Jeżeli sobie życzysz, zajmę się ich spieniężaniem. Teraz jednak muszę zająć się swoimi sprawami.

Belesa bez słowa wręczyła Conanowi mały woreczek z miękkiej skóry, a potem patrzyła za nim, jak idzie w stronę swojej kabiny na rufie. Wszystko, co było w niej kobietą, czuło męskość emanującą z niego jak żar z huczącego paleniska. Gdybyż tylko mogło się spełnić jej niewypowiedziane pragnienie! Conan uratował ją i Tinę z rąk Piktów, ale nigdy nie był dla nich niczym więcej jak tylko przyjacielem i opiekunem.

Belesa uświadomiła sobie z żalem, że Conan był od niej mądrzejszy w tych sprawach. On wiedział, że delikatna, szlachetnie urodzona dama, wychowana zgodnie z zingarańskim ideałem kobiecej skromności i czystości, nigdy nie mogłaby przyzwyczaić się do niecywilizowanego, twardego życia poszukiwacza przygód. Co więcej, gdyby został zabity, ona stałaby się wyrzutkiem, ponieważ książęce domy Zingary nigdy nie przyjęłyby do swych marmurowych wnętrz dziewki barbarzyńskiego najemnika.

Z westchnieniem dotknęła dziewczynki, która przycupnęła obok niej.

— Czas zejść na dół, Tina, i spakować się.

Wśród krzyków i nawoływań galera powoli dobiła do nabrzeża. Publius uiścił opłatę portową i wynagrodził pilota. Uregulował też należność wobec kapitana Zeno i jego załogi, po czym złożył argosańskiemu szyprowi ceremonialne pożegnanie.

Marynarze wykonując ostatnie rozkazy kapitana opuścili żagiel i schowali go pod pokładem. Wioślarze wsunęli wiosła pod ławy. Potem cała załoga wylała się radośnie na brzeg.

W oknach zajazdów i tawern płonęły jaskrawe światła. Wymalowane dziewki wychylały się z okien i zaczepiały marynarzy prowokując ich docinkami i pogodnymi sprośnościami.

Nadbrzeżna ulica pełna była próżnujących ludzi. Pijacy snuli się na miękkich nogach, żebracy chrapali pod murami, niektórzy pozbywali się nadmiaru płynów w ciemnych ujściach bocznych uliczek.

Jeden spośród tych ludzi nie był taki pijany, jak mogłoby się wydawać. Był to szczupły Zingarańczyk o twarzy sprawiającej wrażenie, że wyciosano ją tępym toporem w twardym drewnie. Imię, które podawał jako własne, brzmiało Quesado. Błękitnoczarne loki okalały jego oblicze, a oczy o ciężkich powiekach przydawały mu zwodniczego wyglądu sennego przygłupa. Ubrany w czarne szaty stał nieruchomo na progu jednego z domów, jak gdyby czas się dlań zatrzymał. Gdy zaczepiło go dwóch pijanych marynarzy, odpowiedział im starym dowcipem, po którym tamci chichocząc ruszyli swoją drogą.

Quesado obserwował cumującą przy nabrzeżu galerę. Zauważył, że po rozproszeniu się załogi statek opuściło pięciu uzbrojonych mężczyzn, którym towarzyszyły dwie kobiety. Po zejściu na brzeg ludzie ci zaczekali, aż kilku gapiów podejdzie, by zaofiarować im swe usługi. Wkrótce całe towarzystwo zniknęło, otoczone przez podążających za nimi tragarzy, dźwigających na barkach szkatuły i marynarskie torby.

Gdy ciemność wchłonęła ostatniego z tragarzy, Quesado pomaszerował do winiarni, w której zebrała się część załogi statku. Wyszukał sobie miejsce przy ogniu, zamówił wino i przyjrzał się marynarzom. Na koniec wybrał muskularnego argosańskiego wioślarza, dobrze już wstawionego, i przysiadł się do niego. Postawił chłopakowi kufel piwa i opowiedział sprośny dowcip.

Wioślarz roześmiał się hałaśliwie i kiedy przestał rechotać, Zingarańczyk powiedział obojętnie:

— Nie jesteś przypadkiem z tej wielkiej galery cumującej przy trzecim molo?

Argosańczyk kiwnął głową, przełykając piwo.

— To statek handlowy, nie?

Wioślarz potrząsnął swą zmierzwioną czupryną i przypatrzył mu się pogardliwie.

— Można być pewnym, że durny obcokrajowiec nie odróżni jednego statku od drugiego! — parsknął. — To „Arianus”, okręt wojenny, krzywonogi matołku! Bo wielcy wojownicy na nim płynęli.

Quesado palnął się dłonią w czoło.

— Och, bogowie! — zawołał. — Co ze mnie za głupiec! Zbyt długo byłem z dala od morza. Ale czy nie płynął pod jakąś banderą z lwami?

— To książęce lamparty Poitain, przyjacielu — powiedział z ważną miną wioślarz. — To właśnie hrabia Poitain, nikt inny, wynajął ten okręt i osobiście nim dowodził.

— Trudno w to uwierzyć! — wykrzyknął Quesado, udając wielce zdumionego. — Jakaś doniosła misja dyplomatyczna, to pewne… — zagadnął.

Pijany wioślarz zadowolony, że trafił na chętnego słuchacza, zareagował natychmiast:

— To była przeklęta podróż! Co najmniej tysiąc mil, jak nie więcej, i cud, że nie poderżnęli nam gardeł dzicy Piktowie…

W tym momencie oficer z „Arianusa” położył ciężką dłoń na jego ramieniu.

— Trzymaj język za zębami, gadatliwy półgłówku! — warknął oficer, spoglądając podejrzliwie na Zingarańczyka. — Kapitan ostrzegł nas, byśmy nie rozpuszczali języków przy obcych, więc zamknij jadaczkę!

— Tak jest — wybełkotał wioślarz i unikając spojrzenia Quesado, ukrył twarz w kuflu z piwem.

— Nic mi po tym, koledzy — ziewnął Zingarańczyk z beztroskim wzruszeniem ramion. — Ostatnio tak mało się dzieje w Messancji, że myślałem, iż nałapię trochę plotek. — Podniósł się leniwie, zapłacił i wyszedł.

Na zewnątrz Quesado porzucił pozę sennej obojętności. Pomaszerował raźno ulicą wzdłuż nabrzeża, aż dotarł do obskurnego domu, w którym wynajmował pokój, a którego okna wychodziły na port. Wspiął się na wąskie schody i poruszając się jak nocny złodziejaszek dotarł do swej izby na drugim piętrze.

Zamknął szybko drzwi, zaciągnął złachmaniałe zasłony w oknach i zapalił ogryzek świecy od węgli żarzących się w żelaznym piecyku. Następnie usiadł przy kiwającym się stole i ostro zastruganym piórem napisał kilka słów na wąskim pasku papieru.

Sporządziwszy wiadomość, zwinął karteczkę i umieścił ją wewnątrz brązowego cylinderka nie większego niż paznokieć. Potem wstał, otworzył klatkę stojącą pod ścianą i wydobył z niej gołębia pocztowego. Przymocował cylinderek do jego łapki, podszedł do okna, otworzył je, po czym wyrzucił ptaka w ciemność nocy. Gołąb zrobił kółko nad portem i zniknął w mroku. Quesado uśmiechnął się posępnie. Dziewięć dni później w Tarancji Vibius Latro, kanclerz króla Numedidesa i przełożony jego szpiegów, otrzymał z rąk królewskiego ptasznika małą rurkę z brązu. Delikatnie rozwinął cieniutki papier i pochylił go ku smudze światła skośnie wpadającej przez okno w jego gabinecie. Przeczytał: „Hrabia Poitain z niewielką świtą przybył z odległego portu w tajnej misji Q”.

Przeznaczenie ciąży nad wszystkimi królami, a magiczne znaki potrafią przepowiedzieć upadek z dawna panujących dynastii i zagładę potężnych władców. W tym przypadku jednak nie trzeba było czarów ani przepowiedni, by wyczuć, że tron Numedidesa znajduje się w poważnym niebezpieczeństwie. Wszędzie objawiały się oznaki nadciągającego upadku.

Niepokojące wieści dochodziły z południowych królestw, wędrując na północ zakurzonymi drogami i niewidzialnymi powietrznymi ścieżkami. Posłania te docierały do Poitain i innych feudalnych włości wzdłuż rozrywanej prywatnymi wojnami granicy Aquilonii. Niektóre z tych wezwań do buntu przenikały nawet przez palisady wojskowych obozów oraz mury twierdz i znajdowały posłuch wśród żołnierzy, którzy walczyli pod dowództwem Conana w wielkiej bitwie pod Velitrium i wcześniej na Łące Rzeźni, gdzie Cymmerianin po raz pierwszy zadał klęskę hordom dzikich Piktów. Żołnierze z jego starego regimentu, Lwów, dobrze go pamiętali. Tak jak bestie, których imię nosili, pozostawali wciąż wierni przywódcy swego stada. Inni, którzy przychylali ucha wezwaniom, dość już mieli służby obłąkanemu królowi, który nie sprostał trudowi rządzenia krajem i folgował swym przeciwnym naturze żądzom.

W ciągu trzech miesięcy od przybycia Conana do Messancji wielu Aquilońskich weteranów wojen z Piktami porzuciło służbę bądź zdezerterowało ze swych oddziałów i podążyło na południe. Wraz z nimi wyruszali Poitańczycy i Bossończycy, Gunderlandczycy z Północy, taurańscy pachołkowie, szlachetki z Tarancji, zubożali rycerze z odległych prowincji oraz wielu łowców przygód bez grosza przy duszy.

— Skąd oni wszyscy się biorą? — zastanawiał się Publius, stojąc za Conanem koło namiotu głównodowodzącego i obserwując, jak zbieranina obszarpanych wojowników wjeżdża do rebelianckiego obozu. Ich konie były wychudzone, uprzęże ponadrywane, zbroje zardzewiałe, a oni sami pokryci stwardniałą warstwą kurzu i brudu.

— Wasz szalony król ma wielu wrogów — mruknął Conan. — Ciągle donoszą mi o rycerzach, którym odebrał ziemie, szlachcicach, którym córki lub żony znieważył, kupcach, których oskubał do ostatniego grosza — nawet o zwykłych wyrobnikach i chłopach mających na tyle dzielne serca, by podnieść broń przeciw szaleńcowi w koronie. Ci tam zostali wyjęci spod prawa i wypędzeni za byle sprzeciw lub skargę.

— Tyrani często sieją ziarna własnego upadku — powiedział Publius. — Ilu ludzi już mamy?

— Ponad dziesięć tysięcy, wedle wczorajszych obliczeń.

Publius zagwizdał.

— Aż tylu? Powinniśmy ograniczyć zaciągi, inaczej zużyjemy wszystkie pieniądze z naszego skarbu. Choć za klejnoty Tranicosa dostaliśmy w istocie wielką sumę, to stopnieje ona jak śnieg na wiosennym słońcu, jeżeli dalej będziemy brać wszystkich jak popadnie.

Conan poklepał po plecach korpulentnego cywila.

— Dobry Publiusie, to jest już twoje zadanie. Musisz dopilnować, aby nasza kiesa wytrzymała tę ucztę sępów. Dzisiaj rano zwróciłem się do króla Milo z prośbą o więcej miejsca na obóz. W odpowiedzi zalał mnie potokiem skarg: nasi ludzie zatłoczyli Messancję, spowodowali, że ceny idą w górę, a niektórzy popełniają przestępstwa. Pragnąłby przeto, byśmy albo przenieśli się do nowego obozu, albo ruszyli do Aquilonii.

Publius zmarszczył brwi.

— W czasie gdy nasze oddziały się szkolą, musimy być blisko miasta i morza, by mieć nieskrępowany dostęp do dostaw. Dziesięć tysięcy brzuchów potrzebuje wiele jadła, inaczej ich posiadacze zaczną się krzywić i pouciekają.

Conan wzruszył ramionami.

— Nie ma na to rady. Trocero i ja wyjeżdżamy jutro szukać nowego miejsca na obóz. Podczas następnej pełni winniśmy już być w drodze do Aquilonii.

— Co to za jeden? — spytał Publius, wskazując żołnierza, który po zakończeniu porannej musztry przechadzał Się w pobliżu namiotu Conana. Mężczyzna ubrany był w liche czarne szaty i musiał tego popołudnia wychylić niejeden puchar, gdyż jego chude nogi uginały się pod nim, a raz nawet potknął się o kamień, który znalazł się na jego drodze. Gdy zauważył Conana i Publiusa, zerwał z głowy obszarpany kapelusz, ukłonił się tak nisko, że prawie stracił równowagę, odzyskał ją i ruszył dalej swoją drogą.

— To Zingarańczyk, zgłosił się kilka dni temu — rzekł Conan. — Wydawał się małym, szczurowatym łapserdakiem, ale okazał się zupełnie niezłym szermierzem, dobrym jeźdźcem i wytrawnym artystą w rzucaniu nożem, tak więc Prospero przyjął go bez wahania. Nazywa się Quesado.

— Twoja sława jak magnes przyciąga ludzi z bliska i z daleka — powiedział Publius.

— Więc lepiej, żebym wygrał tę wojnę — odparł Conan. — W dawnych czasach, gdy przegrywałem bitwę, mogłem wymknąć się do krain, które mnie nie znały i zacząć od nowa bez niczyjej wiedzy. Teraz to już się nie uda. Zbyt wielu o mnie słyszało.

— To dla nas dobra wiadomość — uśmiechnął się Publius — że sława odbiera wodzowi możność ucieczki.

Conan nie odpowiedział. W jego umyśle przesunęło się długie pasmo wspomnień, od chwili gdy jako obszarpany, zagłodzony młodzieniec uciekł z lodowatej Północy i walczył wędrując wzdłuż i wszerz całego kontynentu. Był złodziejem, bandytą, piratem, wodzem dzikusów, a także prostym żołnierzem, który awansował do rangi generała i stracił to, gdy Fortuna się od niego odwróciła. Od puszcz Kraju Piktów po stepy Hyrkanii, od śniegów Nordheimu po parujące dżungle Kush jego imię i sława były legendą. Dlatego wojownicy z odległych krain zbierali się, by służyć pod jego rozkazami.

Sztandar Conana powiewał teraz dumnie na maszcie jego namiotu. Godło na nim wyobrażone, złoty lew na czarnym polu, było pomysłem samego Conana. On, syn cymmeriańskiego kowala, nie był herbowym szlachcicem, ale największą sławę osiągnął jako dowódca Regimentu Lwów w bitwie pod Velitrium. Godło tego regimentu przyjął za swoje własne wiedząc, że żołnierze potrzebują sztandaru, pod którym mogliby walczyć. To właśnie po Velitrium król Numedides mniemający, iż sława Cymmerianina jest groźbą dla jego władzy, postanowił zabić popularnego generała, w którym wyczuwał przyszłego rywala. Numedides zazdrościł Conanowi opinii niezwyciężonego i bał się magnetyzujących zdolności przywódczych barbarzyńcy.

Wymknąwszy się z sideł, które zastawił na niego Numedides, i utraciwszy w ten sposób dowództwo Lwów, Cymmerianin z nostalgią wspominał dni, które spędził wśród tych żołnierzy. I oto sztandar, pod którym odniósł swe największe zwycięstwo, powiewał znów nad jego głową.

Teraz potrzebne mu były jeszcze większe zwycięstwa, a złoty lew na czarnym polu stanowił pomyślny znak. Conan nie był wolny od przesądów. Mimo że przemierzył pół świata, poznając odległe krainy i egzotyczną mądrość obcych narodów, zdobywając przy tym wiedzę o postępkach królów, kapłanów, czarnoksiężników i wojowników, magnatów i żebraków, prymitywne wierzenia plemion Cymmerii wciąż tliły się na dnie jego duszy.

W tym samym czasie Quesado, gdy tylko namiot dowódcy zniknął mu z oczu, w cudowny sposób odzyskał trzeźwość. Nie zataczał się już, lecz raźno podążył drogą prowadzącą do Północnej Bramy Messancji.

Szpieg przezornie zachował swój pokój z widokiem na port po tym, jak przeniósł się do kwater żołnierskich w namiotach za murami miasta. Właśnie w tej izbie znalazł list wepchnięty pod drzwi. Papier był nie podpisany, ale Quasado rozpoznał rękę Vibiusa Latro.

Nakarmiwszy gołębie, Quesado zasiadł do odszyfrowywania kodu kryjącego wiadomość. List wydawał się zbieraniną gospodarskich banałów, ale po podkreśleniu co czwartego słowa Quesado dowiedział się, że jego zwierzchnik przysyła mu współpracowniczkę. Była ona, jak twierdził list, kobietą uwodzicielsko piękną.

Quesado uśmiechnął się drwiąco, a następnie wyskrobał kolejny raport i wysłał go do dalekiej Tarancji.

W czasie gdy armia ćwiczyła musztrę, pociła się i rosła w siłę, Conan pożegnał się z Belesą i jej młodą protegowaną. Ich powóz wyruszył drogą do Zingary. Przed nim i za nim jechało dwudziestu żołnierzy. Ukryta wśród bagażu okuta żelazem skrzynia zawierała dość złota, by Belesa i Tina mogły żyć spokojnie przez wiele lat. Conan miał nadzieję, że nigdy już ich nie ujrzy.

Cymmerianin nie był obojętny na wdzięki Belesy, ale w tym momencie nie zamierzał zadawać się z żadną kobietą, a już najmniej z delikatną szlachcianką, dla której nie było miejsca w wojskowym obozie. Później, gdyby rebelia się powiodła, być może mógłby, a nawet powinien pomyśleć o małżeństwie. Mimo to Conan potrzebował kobiety. Odczuwał przypływ żądzy jak każdy krzepki mężczyzna. Długo obywał się bez rozkoszy i okazywał to czasem przez oschłe słowa, ponure nastroje i gwałtowne wybuchy złości. Wreszcie Prospero, zgłębiwszy przyczynę tych czarnych nastrojów, ośmielił się zasugerować Conanowi, że dobrze by mu zrobiło, gdyby zechciał rzucić nie tylko okiem na dziwki w tawernach Messancji.

— Mając tak duży wybór, generale — stwierdził bez ogródek — mógłbyś bez trudu znaleźć odpowiadającą ci towarzyszkę łoża.

Prospero nie zdawał sobie sprawy, że jego słowa brzęczą jak gzy w uszach smukłego Zingarańczyka, który przykucnął w pobliżu namiotu z plecami opartymi o kołek, pozornie przysypiając z głową pochyloną na kolana.

Conan również tego nieświadom wzruszeniem ramion zbył radę przyjaciela. Jednak w miarę upływu dni pożądanie coraz silniej walczyło z opanowaniem i z każdą mijającą nocą jego potrzeba stawała się coraz bardziej paląca. Tylko wilgoć kobiety mogła ugasić ten ogień.

Armia rozrastała się z każdym dniem. Napływali łucznicy z bagien Bossońskich, pikinierzy z Gunderlandu, lekka jazda z Poitain oraz ludzie wysokiego i niskiego stanu z całej Aquilonii. Pole musztry codziennie rozbrzmiewało okrzykami komend i łoskotem maszerującej piechoty. Prospero i Trocero trudzili się nieustannie nad przekuciem tej zbieraniny w dobrze wyćwiczoną armię. Czy jednak siła ta, złatana z różnych nacji i nigdy nie wypróbowana w walce, zdoła stawić czoło zahartowanym w bojach oddziałom Amuliusa Procasa — tego nie wiedział nikt.

Każdego dnia w południe Conan dokonywał przeglądu wojsk, po czym spożywał popołudniowy posiłek wraz z żołnierzami. Każdego dnia przybywał w gościnę do innej kompanii. Kilka dni po rozmowie z Prosperem o kobietach publicznych Conan jadł obiad w towarzystwie kompanii lekkiej jazdy. Siedząc pośród pospolitych żołnierzy tak jak i oni słuchał i opowiadał sprośne dowcipy, żując chleb i popijając gorzkie piwo.

Na dźwięk wysokiego głosu, który nagle wybił się ponad inne, Conan odwrócił głowę i ujrzał znajomego Zingarańczyka o wąskiej twarzy, który przemawiał pomagając sobie wymowną gestykulacją. Conan przerwał opowiadanie swojej anegdoty, by jej już nigdy nie skończyć i zaczął przysłuchiwać się słowom Zingarańczyka, ponieważ ten mówił o pewnej kobiecie. Conan poczuł, jak krew zaczyna w nim szybciej krążyć.

— Jest tancerką — mówił Zingarańczyk — o włosach czarnych jak skrzydło kruka i oczach zielonych jak szmaragdy. W jej czerwonych wargach i smukłym ciele jest coś z czarownicy, a piersi ma jak dojrzałe granaty! — Tu ruchem dłoni pokazał ich kształt. — Co noc tańczy za miedziaki w zajeździe „Pod Dziewięcioma Mieczami”, obnażając swe ciało przed oczami mężczyzn, ale nie jest pierwszą lepszą. Alcina to wyniosła, wybredna flirciarka, nie pozwalająca się objąć żadnemu mężczyźnie. Mówi, że nie spotkała jeszcze takiego, który rozbudziłby w niej namiętność!

Oczywiście — dodał Quesado, mrugając obleśnie — bez wątpienia w tym namiocie znajdują się doświadczeni w miłości wojownicy, którzy zdołaliby zadrzeć kieckę tej wspaniałej dziewce. Cóż, może nasz przystojny generał…

W tym momencie Quesado spostrzegł skupione na nim spojrzenie Conana. Przerwał, skłonił głowę i powiedział szybko:

— Tysięczne przeprosiny, szlachetny generale! To znakomite piwo tak rozluźniło mój nikczemny język, że się zapomniałem. Błagam cię, dobry panie, racz mi wybaczyć, że się zagalopowałem…

— Wybaczam ci — mruknął Conan i zmarszczywszy brwi zajął się własnym talerzem.

Jednak jeszcze tego wieczoru Cymmerianin wypytał swych oficerów o drogę do zajazdu „Pod Dziewięcioma Mieczami”, po czym wskoczył w siodło i z jednym giermkiem ruszył w kierunku Północnej Bramy. Quesado, przyczajony w cieniu, uśmiechnął się z zadowoleniem.

3

SZMARAGDOWE OCZY

Zaledwie blady świt dotknął lazurowego nieba, srebrzyście brzmiąca trąbka oznajmiła przybycie posłańca od króla Milo, Herold wjechał do obozu na gniadej klaczy, dzierżąc w uniesionej dłoni zapieczętowany i przewiązany wstęgą zwój. Skrzywieniem ust poseł zareagował na widok rojnego placu apelowego, gdzie pstrokata zbieranina ustawiała się w szeregi przed porannym apelem. Gdy gromkim głosem wykrzyczał żądanie, aby zaprowadzono go do namiotu generała Conana, jeden z podwładnych hrabiego Trocero powiódł go w głąb obozu.

— To zwiastuje kłopoty — mruknął Trocero do kapłana Dexitheusa, wiodąc spojrzeniem za argosańskim heroldem.

Wysoki, łysy kapłan Mitry pogładził palcami paciorki swego różańca.

— Do tej pory powinniśmy już przyzwyczaić się do kłopotów — stwierdził krótko. — Wiesz przecież, mój hrabio, że jeszcze więcej kłopotów jest przed nami.

— Mówisz o Numedidesie? — zapytał hrabia z krzywym uśmiechem. — Mój stary druhu, na tego rodzaju kłopoty jesteśmy przygotowani. Chodzi mi o trudności ze strony króla Argos. Mimo iż udzielił pozwolenia na szkolenie tutaj naszych ludzi, czuję, że zaczyna niepokoić go obecność tylu żołnierzy oddanych obcej sprawie i zgromadzonych tak blisko jego stolicy. Wydaje mi się, iż Jego Królewska Wysokość zaczyna żałować swojej zgody na tak wygodny punkt zborny dla naszej armii.

— Owszem — dodał Publius podchodząc ku nim. — Nie wątpię, że lupanary i zaułki Messancji roją się już od szpiegów Tarancji. Numedides wywrze każdy nacisk na króla Argos, by skłonić go do zwrócenia się przeciw nam.

— Król musiałby być durniem — powiedział w zamyśleniu Trocero — by zrobić to, gdy nasza armia aż dyszy żądzą walki.

Publius wzruszył ramionami.

— Władca Messancji, jak dotąd, zawsze był naszym przyjacielem — stwierdził. — Królowie są jednak skłonni do wiarołomstwa, a zimne wyrachowanie włada sercami nawet najszlachetniejszych spośród nich. Jesteśmy zmuszeni czekać na to, co będzie… Zastanawiam się, jakie to wieści przynosi ten nadęty posłaniec.

Publius i Trocero oddalili się, by dopilnować swych obowiązków, pozostawiając Dexitheusa w roztargnieniu przesuwającego w palcach paciorki różańca. Kapłan, mówiąc o przyszłych kłopotach, myślał nie tylko o nadchodzącym starciu, ale także o innych złych zapowiedziach na przyszłość.

Ubiegłej nocy jego spoczynek zakłócił złowieszczy sen. Mitra często objawiał swym wiernym wyznawcom wiedzę o przyszłych wydarzeniach poprzez sny i Dexitheus zastanawiał się, czy jego sen nie był proroczy.

W tym śnie generał Conan walczył z wrogiem na polu bitwy, wykrzykując rozkazy i wznosząc miecz, lecz za potężnym Cymmerianinem majaczyła smukła, zagadkowa postać. Kapłan nie był w stanie rozpoznać tej tajemniczej istoty. Widział tylko, że w cieniu rzucanym przez kaptur zasłaniający twarz jarzyły się kocie oczy barwy szmaragdowej zieleni i że istota ta stała za nie chronionymi plecami Conana.

Chociaż wznoszące się słońce rozgrzewało łagodny wiosenny poranek, Dexitheus poczuł zimny dreszcz. Nie lubił takich snów, będących jak kamyki spadające w głęboką studnię spokoju jego ducha.

Gdy królewski herold wyruszył z powrotem drogą do Messancji, gońcy Conana wezwali wszystkich wyższych oficerów na naradę.

Olbrzymi Cymmerianin przywitał ich w swym namiocie z trudem wstrzymując gniew.

— Krótko mówiąc, przyjaciele — zagrzmiał — wolą Jego Królewskiej Wysokości jest, abyśmy wycofali się na trawiaste równiny na północy, co najmniej na dziesięć mil od Messancji. Król Milo sądzi, iż nasza obecność w sąsiedztwie stolicy zagraża zarówno jemu, jak i naszej sprawie. Niektórzy z naszych żołnierzy, powiada, zbyt awanturniczo poczynali sobie ostatnio w mieście, burząc spokój króla i przysparzając kłopotów straży miejskiej.

— Tego się obawiałem — westchnął Dexitheus. — Nasi wojownicy są zbyt oddani przyjemnościom kielicha i łoża, ale mimo wszystko to jednak zbyt wielkie wymaganie w stosunku do ludzkiej natury spodziewać się po nich, a zwłaszcza po tak mieszanej kompanii jak nasza, by zachowywali się jak pokorni mnisi.

— Prawda — powiedział Trocero. — Na szczęście jesteśmy przygotowani do wymarszu. Kiedy możemy ruszać, generale?

Conan gwałtownym ruchem zapiął pas z mieczem. Pod równo przyciętą czarną grzywą jego niebieskie oczy lśniły jak błękitne płomienie.

— Daje nam na to dziesięć dni, ale jestem gotów wyruszyć od razu. W Messancji jest zbyt wiele oczu i uszu, bym czuł się tu spokojny. Zbyt wielu naszych żołnierzy ma giętkie języki, które puchar wina zbyt łatwo wprawia w ruch. Przeniosę się na dziewięć albo i dziewięćdziesiąt mil od tego gniazda szpiegów. Bierzmy się więc do dzieła, panowie. Unieważnijcie wszystkie przepustki i wyciągnijcie naszych ludzi z winiarni, siłą, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Dzisiejszej nocy wyruszę z małym oddziałem, by zbadać drogę i znaleźć nowe miejsce na obóz. Trocero, będziesz dowodził, dopóki nie wrócę.

Oficerowie wstali i wyszli. Przez resztę dnia żołnierze uwijali się jak mrówki w ukropie, przygotowano zapasy i ładowano na wozy sprzęt obozowy. Następnego dnia, zanim wstające słońce dotknęło swymi promieniami pozłacanych wież Messancji, uformowano kolumny marszowe. Gdy resztki mgieł opadły na pola, armia wyruszyła w drogę. Rycerze i pachołkowie, łucznicy i pikinierzy. Kompania za kompanią szli osłaniani przez tylne i boczne straże.

Conan z oddziałem poitańskiej lekkiej jazdy odjechał na pomoc, gdy jeszcze ciemności spowijały ziemię. Barbarzyńca nie ufał przyjaźni króla Milo. Wiele spraw miało wpływ na czyny królów. Było możliwe, że wysłannicy Numedidesa zdołali przekonać argosańskiego monarchę, by sprzymierzył się z władcą Aquilonii, zamiast polegać na nie dających się przewidzieć losach powstania. W Argos wiedziano, iż jeżeli rebelia poniesie klęskę, zemsta Aquilonii będzie straszna i natychmiastowa. Jeżeli zaś Milo zamierzał zdradzić, to powinien zaatakować armię w czasie marszu, gdy jest rozciągnięta w długą kolumnę i zawadzają jej tabory…

Tak więc Lwy ruszyły na północ. W ogromnej większości nie zaprawiona w bojach armia maszerowała zakurzonymi drogami, przeprawiając się przez brody i pokonując niskie Wzgórza Didymiańskie. Nikt nie czyhał na maszerujące oddziały, nie atakował ani nawet nie opóźniał ich marszu. Być może podejrzenia Conana wobec króla Milo były niesłuszne albo powstańcza armia była zbyt silna, by wojska Argos spróbowały otwartej walki. Być może Milo wyczekiwał na bardziej sprzyjający moment, by rzucić przeciw nim swoje siły. Jednak niezależnie od tego, czy król Argos to przyjaciel, czy utajony wróg, Conan był zadowolony z podjętych środków ostrożności.

Gdy pierwszy dzień marszu upłynął bez przeszkód, Conan powróciwszy z nowo obranego miejsca na obóz, odprężył się trochę. Byli teraz poza zasięgiem szpiegów, od których roiło się w Messancji. Zwiadowcy bezustannie sprawdzali całą okolicę, jeżeli więc nieprzyjazne oczy śledziły ich nadal, to musiały one kryć się w samym obozie. Conan miał nadzieję, że zwiadowcy w końcu odnajdą ich posiadaczy. Na razie jednak nie wykryto nikogo.

Cymmerianin ufał niewielu ludziom, a i tym nigdy pochopnie. Długie lata życia poza prawem ugruntowały jego kocią ostrożność. Dobrze poznał ludzi, którym towarzyszył i których sprawę przyjął za swoją. Mimo to nigdy nie zaświtało mu w głowie, że wróg może znajdować się dosłownie tuż za jego plecami…

Dwa dni później powstańcy pokonali bród na rzece Astar i dotarli na równinę Pallos. Na północy majaczyły Góry Rabiriańskie — zębata linia purpurowych szczytów, które o zachodzie słońca wydawały się być maszerującymi gigantami. Armia rozbiła obóz na skraju równiny na szczycie rozległego, niskiego pagórka mogącego po otoczeniu go rowem i palisadą łatwo zamienić się w twierdzę. Tutaj, tak długo jak docierały dostawy z Messancji i innych miast, powstańcy mogli przygotowywać się do przekroczenia Alimane i wejścia do Poitain, najbardziej na południe wysuniętej prowincji Aquilonii.

W ciągu następnego dnia żołnierze z kilofami i łopatami pracowali z pośpiechem nad otoczeniem obozu fosą i wałem ziemnym. Jednocześnie oddziały lekkiej jazdy odjechały z powrotem drogą, którą przybyły, by eskortować wozy z zapasami.

Późno w nocy z namiotu Conana wymknęła się smukła postać, ubrana tylko w długi, obszerny kaftan, który zlewał się z ziemią pod jej stopami. Postać ta podeszła do innej, skrytej w cieniu pobliskiego namiotu.

Para wymieniła rozpoznawcze hasła, po czym szczupła dłoń przybrana pierścieniami i bransoletami wcisnęła w drugą, pobrudzoną ziemią rękę kawałek pergaminu.

— Na tej mapie zaznaczyłam przełęcze, którymi podążą buntownicy do Aquilonii — powiedziała dziewczyna jedwabistym głosem mruczącego kota.

— Prześlę tę wiadomość — szepnęła druga postać. — A nasz pan zajmie się tym, aby szybko dotarła do Procasa. Dobrze się sprawiłaś, pani.

— Jest jeszcze wiele do zrobienia, Quesado — powiedziała Alcina. — Nie możemy być widziani razem.

Zingarańczyk skinął głową i pogrążył się w głębszym cieniu. Tancerka odrzuciła kaptur i zapatrzyła się w pałający bladą poświatą księżyc. Chociaż dopiero co wyszła z namiętnych objęć Conana, jej oświetlone przez srebrne światło rysy pozostawały nie poruszone i zimne jak lód. Blade, owalne oblicze wyglądało jak maska wyrzeźbiona w kości słoniowej. W głębokich, szmaragdowych oczach kryła się odrobina rozbawienia, pogardy i złośliwości.

Tej nocy, gdy powstańcza armia pogrążona była we śnie na równinie Pallos u stóp Gór Rabiriańskich, jeden z rekrutów zdezerterował. Jego nieobecność wykryto dopiero na odprawie wart następnego poranka. Trocero, gdy doniesiono mu o tym, potraktował to jako wydarzenie o niewielkim znaczeniu. O mężczyźnie, Zingarańczyku zwanym Quesado, krążyła opinia, iż jest on leniwym pijakiem, tak że jego brak nie był dotkliwą stratą.

Mimo jego beztroskiego sposobu bycia o Quesado bynajmniej nie można było powiedzieć, że jest leniwy. Najsprytniejszy ze szpiegów służących Latro, Zingarańczyk pozorną bezmyślnością maskował czujne nasłuchiwanie i pilną obserwację wszystkiego dookoła. Był mistrzem w sporządzaniu zwięzłych, lecz dokładnych raportów. Tej nocy, gdy obozowisko pogrążone było we śnie, skradł konia z zagrody, wymknął się wartownikom i pogalopował w długą drogę na północ.

Dziesięć dni później, pochlapany błotem, pokryty kurzem i zataczając się ze zmęczenia, Quesado dotarł pod bramę Tarancji. Ołowiany odcisk pieczęci, który nosił na piersi, dał mu szybki dostęp do kanclerza Numedidesa.

Pan szpiegów zmarszczył brwi nad mapą narysowaną przez Alcinę, a którą Zingarańczyk wręczył teraz jemu.

— Dlaczego ty sam ją dostarczyłeś? — spytał surowo Latro. — Powinieneś był zostać z armią buntowników.

Zingarańczyk wzruszył ramionami.'

— Nie mogłem przesłać jej za pomocą gołębia, panie. Kiedy przyłączyłem się do tego stada wyrzutków, musiałem pozostawić ptaki w Messancji pod opieką mojego pomocnika Fadiusa Kothiańczyka.

Vibius Latro popatrzył zimno na szpiega.

— Więc dlaczego nie przekazałeś mapy Fadiusowi, który mógłby przesłać ją tu w ustalony sposób? Powinieneś był pozostać w tym gnieździe zdrajców i śledzić koleje losu. Liczyłem na to, że twój nóż znajdzie się w plecach Conana.

Quesado wykonał bezradny gest.

— Panie, gdy Alcina zdobyła kopię tej mapy, armia buntowników znajdowała się o trzy dni konnej drogi od granicy Aquilonii. Nie mogłem nie wywołując podejrzeń prosić o dwutygodniową przepustkę na drogę do Messancji i z powrotem. A gdybym dotarł tam w charakterze dezertera, wzbudziłoby to z kolei zainteresowanie Argosańczyków. Nie mogłem również dołączyć z powrotem do armii, raz oddaliwszy się bez przepustki. Poza tym gołębie padają czasami łupem dzikich kotów, jastrzębi lub myśliwych. Sądziłem więc, iż lepiej będzie, jeżeli dokument takiej wagi dostarczę osobiście.

Kanclerz zacisnął usta.

— Dlaczego więc nie przekazałeś mapy bezpośrednio generałowi Procasowi?

Quesado spocił się obficie. Jego ziemiste brwi i pokryte szczeciną policzki zaczęły lepić się od błota, z brudu i potu. Latro nie był człowiekiem, którego gniewem można było się nie przejmować.

— Generał Procas mnie nie zna — głos szpiega zaczął się łamać. — Moja pieczęć nic by dla niego nie znaczyła. Tylko ty, mój panie, masz władzę i możesz przekazać taką wiadomość dowódcom wojsk.

Nikły uśmieszek przemknął po wąskich wargach kanclerza.

— Dobrze — powiedział. — Zachowałeś się właściwie. Wolałbym jednak, gdyby Alcina zdobyła tę mapę przed wyruszeniem buntowników z Messancji.

— Ich wodzowie radzili nad wyborem drogi aż do wieczora, kiedy uciekłem — powiedział Quesado. Nie wiedział, czy tak było istotnie, ale miało to posmak prawdy i brzmiało prawdopodobnie.

Vibius Latro zwolnił szpiega i wezwał swego sekretarza. Studiując mapę, podyktował krótką wiadomość do generała Amuliusa Procasa oraz raport dla króla. W czasie gdy sekretarz kopiował szkic Alciny, Latro wezwał gońca i wręczył mu oba dokumenty.

— Oddaj je sekretarzowi króla — powiedział kanclerz — i poproś, aby Jego Królewska Wysokość raczył odcisnąć na rozkazie dla wojska swą pieczęć. Potem, jeśli nie będzie sprzeciwu, wyjedź z nim do Amuliusa Procasa. Tu masz przepustkę do stajni królewskich. Weź szybkiego konia i zmieniaj go w każdym zajeździe.

Wiadomość ta nie dotarła do sekretarza króla. Zamiast tego khitajski sługa Hsiao przekazał ją do rąk swego pana, Thulendry Thuu. Czarnoksiężnik przeczytawszy wiadomość i przyjrzawszy się mapie z aprobatą pokiwał głową.

— Zręcznie się spisałeś, Hsiao — pochwalił sługę Thulandra Thuu. — Przynieś mi lak, sam zapieczętuję zwoje. Nie ma potrzeby odrywać króla od jego przyjemności dla takiej drobnostki.

Z tajemnej skrytki w poręczy krzesła czarnoksiężnik wyjął kopię królewskiej pieczęci. Zwinął leżące przed nim dokumenty i wsunął laseczkę laku w płomień stojącej na stole, świecy. Po chwili brązowe krople zaczęły skapywać na pergamin. Thulandra przypieczętował stygnący lak duplikatem pieczęci i wręczył zwój Khitajczykowi.

— Oddaj to z powrotem kurierowi kanclerza — rzekł — i powiedz mu, że Jego Królewska Wysokość życzy sobie, aby natychmiast dostarczono to generałowi Procasowi. Następnie przygotuj Kst do hrabiego Ascalante, dowódcy oddziałów stacjonujących w Palaei. Życzę sobie, żeby się tu zjawił.

Hsiao zawahał się.

— Miłościwy panie! — rzekł. Thulandra.

Thuu ostro spojrzał na sługę.

— Tak?

— Nie jest tajemnicą dla mej osoby, że między tobą, panie, a generałem Procasem nie panuje zgoda. Pozwól mi zapytać, czy twoją wolą jest, aby to on odniósł zwycięstwo nad buntownikami?

Thulandra Thuu uśmiechnął się lekko. Hsiao wiedział, że czarnoksiężnik i generał zażarcie rywalizowali o względy króla. Hsiao był też jedyną osobą na świecie, której Thulandra był skłonny się zwierzyć.

— Na razie — odpowiedział. — Dopóki Procas przebywa w południowych prowincjach, nie może zagrozić mojej pozycji tutaj. Ponieważ ani on, ani ja nie chcemy, by Conan zawitał u wrót Tarancji, muszę zaryzykować, że do rosnącej listy swoich zwycięstw Procas doda jeszcze to jedno. Jego wojska stoją na drodze marszu buntowników. Chodzi mi o to, żeby, owszem, zgniótł rebelię, jednak w taki sposób, aby to mnie przypadła zasługa. Wtedy, być może, jakiś wypadek wyrwie dzielnego generała spomiędzy żywych, zanim zdąży on w blasku chwały powrócić do Tarancji. Teraz wykonaj, co ci nakazałem.

Hsiao ukłonił się nisko i w milczeniu wycofał. Thulandra Thuu otworzył mahoniową skrzynię i zaczął układać w niej swoje papiery.

Trocero patrzył ze zdumieniem na Conana, który chodził po namiocie jak uwięziony w klatce tygrys. W oczach barbarzyńcy błyskało gniewne zniecierpliwienie.

— Co cię dręczy, generale? — zapytał w końcu. — Myślałem, że to brak kobiety, ale odkąd zabrałeś ze sobą tę tancerkę, to wyjaśnienie jest warte tyle, co dziurawy bukłak na wino. Co więc cię trapi? — powtórzył z naciskiem.

Conan odwrócił się i podszedł do stolika. Nachmurzony, nalał sobie kubek wina.

— Nic, co mógłbym nazwać słowami — burknął. — Ale ostatnio zrobiłem się drażliwy, skaczę przy byle cieniu.

Urwał nagle i czujnie wpatrzył się w kąt namiotu. Po chwili roześmiał się nieszczerze i ciężko siadł na krześle.

— Na Croma, jestem niespokojny jak suka w rui — powiedział. — I zaiste, nie wiem, co gryzie mnie w trzewiach. Czasami, kiedy się naradzamy, mam wrażenie, że nawet cienie przysłuchują się naszym słowom.

— Cienie czasami mają uszy — zauważył Trocero. — Także oczy.

Conan wzruszył ramionami.

— Wiem, że nie ma tu nikogo poza mną i tobą, odpoczywającą dziewuchą, dwoma giermkami, którzy czyszczą moją zbroję, oraz wartownikami chodzącymi dookoła namiotu — mruknął. — Wciąż jednak czuję, że ktoś nas podsłuchuje i obserwuje.

Trocero nie wyśmiał tego, ponieważ stwierdził, że również w nim narasta to samo przeczucie. Już wcześniej nauczył się ufać prymitywnym instynktom Cymmerianina, które były o wiele czulsze niż u ludzi cywilizowanych.

Lecz Trocero nie był pozbawiony swoich instynktów, jeden z nich zaś kazał mu nie ufać szczupłej tancerce, którą Conan zabrał ze sobą jako towarzyszkę łoża. Coś w niej niepokoiło Trocera, ale nie mógł wskazać palcem przyczyny tego niepokoju. Z pewnością była piękna, nawet zbyt piękna, by za rzucane miedziaki tańczyć w portowej tawernie. Była również zbyt milcząca i tajemnicza jak na jego gust. Trocero potrafił swym czarem skłonić kobiety do poufnych zwierzeń, gdy jednak próbował pociągnąć Alcinę za język, nic z tego nie wyszło. Odpowiadała na jego pytania uprzejmie i powściągliwie, nie mówiąc przy tym nic istotnego.

Na koniec wzruszył ramionami, nalał sobie jeszcze jeden kubek i wysłał wszystkie te rozważania do dziewięciu piekieł Mitry.

— Doskwiera ci bezczynność, Conanie — powiedział w końcu hrabia. — Kiedy ruszymy do boju i powieje nad nami sztandar Lwów, znów staniesz się sobą. Znikną nasłuchujące cienie!

— Tak — mruknął Conan.

To, co powiedział Trocero, było prawdą. Gdyby miał przed sobą wroga z krwi i kości oraz chłodną stal w dłoni, ze spokojnym sercem wdałby się w nawet z góry przegraną walkę. Gdy jednak miał do czynienia z niedotykalnymi i nieuchwytnymi przeciwnikami, w jego umyśle zaczynały się budzić prymitywne przesądy przodków…

W głębi namiotu, za zasłoną, Alcina uśmiechnęła się i przeciągnęła jak kotka. Jej delikatne palce bawiły się osobliwym talizmanem, zawieszonym na szyi na misternym łańcuszku.

Daleko na północy, za równinami, górami i rzeką Alimane, Thulandra Thuu siedział na swym tronie z kutego żelaza. Na kolanach trzymał rozwinięty zwój zapisany astrologicznymi diagramami i symbolami. Przed nim na taborecie stało owalne lustro z czarnego wulkanicznego szkła. Na brzegu owego magicznego zwierciadła brakowało półokrągłego kawałka szkła i właśnie ta połówka krążka, związana z lustrem subtelnymi więzami czarnoksięskiej mocy, wisiała teraz pomiędzy krągłymi piersiami Alciny.

Czarnoksiężnik, studiując rozpostarty na kolanach diagram, co jakiś czas unosił wzrok, by popatrzeć na stojący obok zwierciadła zegar wodny. Z tego kunsztownego czasomierza dochodziło miarowe kapanie.

Kiedy srebrny dzwonek we wnętrzu zegara wybił właściwą godzinę, Thulandra Thuu odłożył zwój. Przeciągnął dłonią z palcami sterczącymi jak szpony przed lustrem i wymruczał zaklęcie w nieznanym języku. Skupił swe spojrzenie w głębi lustra i osiągnął jedność z duszą i umysłem Alciny. Mistyczny trans połączył ich oboje w momencie określonym pewnym ascendentem ciał niebieskich. W tym czasie to, co tancerka widziała i myślała, w magiczny sposób było przekazywane wprost do umysłu Thulandry Thuu.

Mag nie potrzebował szpiegów Vibiusa Latro. Czujne zmysły Conana służyły mu naprawdę dobrze. Cienie w jego namiocie rzeczywiście miały uszy i oczy.

4

KRWAWA STRZAŁA

Każdego poranka pobudka grana na trąbkach wyrywała ludzi ze snu, ogłaszając początek kolejnego dnia nauki wojennego rzemiosła. Ćwiczenia odbywały się na równinie Pallos. Z nadejściem nocy ten sam sygnał zwalniał żołnierzy na nocny odpoczynek. Armia wciąż rosła, a z przybyszami docierały wieści i plotki z Messancji oraz Aquilonii. Księżyc przybrał postać wąskiego sierpa, gdy przywódcy powstania zgromadzili się na wieczerzę w namiocie Conana. Po przepłukaniu gardeł po trudach wielogodzinnych ćwiczeń rozpoczęła się narada.

— Z każdym dniem — rzekł zamyślony Trocero — król Milo wydaje się coraz bardziej niespokojny.

Publius pokiwał głową.

— Owszem, trudno, żeby go zadowalało, iż w jego granicach obozuje tak wielka siła pod obcą komendą. Wychodzi na to, iż obawia się, że zwrócimy się przeciw niemu, jako zdobyczy łatwiejszej niż Aquiloński tyran.

Dexitheus, kapłan Mitry, uśmiechnął się.

— Królowie, nawet najlepsi, są podejrzliwi i wiecznie zalęknieni o swoje korony. Król Milo nie jest wyjątkiem.

— Sądzisz, że będzie próbował zaatakować nas od tyłu? — mruknął Conan.

Kapłan w czarnej szacie uniósł dłoń do góry.

— Któż to może orzec? — stwierdził. — Nawet ja, wyćwiczony w umiejętności czytania w sercach ludzkich, nie poważę się wypowiadać co do skrytych myśli drążących umysł króla Milo. Doradzam jednak, byśmy przekroczyli Alimane i to jak najszybciej.

— Armia jest gotowa — powiedział Prospero. — Ludzie są przygotowani do walki, tak solidnie, jak to tylko możliwe. Dobrze by było, gdyby już wkrótce poznali zapach krwi, bo inaczej bezczynność stępi ich bojowego ducha.

Conan z powagą skinął głową. Z doświadczenia wiedział, że armia zbyt wiele ćwiczona, a zbyt mało używana, z czasem zaczyna się upodabniać do gromady wędrownych błaznów i pajaców. Ich duch zaczynał gnić jak przejrzały owoc.

— Zgadzam się z tobą, Prospero — powiedział Cymmerianin — ale równie duże niebezpieczeństwo grozi nam przy zbyt wczesnym wymarszu. Z pewnością Procas już wie, że rozbiliśmy obóz na pomocy Argos. Nawet generał mniej przenikliwy niż on domyśliłby się, iż zamierzamy przeprawić się przez Alimane do Poitain. Wszystko, czego potrzebuje, to rozstawić silne straże przy każdym brodzie i tak ustawić swój Legion Pograniczny, aby mógł szybko dotrzeć do każdej zagrożonej przeprawy. Trocero przeganiał swe siwiejące włosy. — Całe Poitain powstanie, by przyłączyć się do nas. Moi zwolennicy na razie jednak siedzą cicho, by nie prowokować Procasa.

Pozostali wymienili spojrzenia, w których nadzieja mieszała się ze zwątpieniem. Kilka dni wcześniej z obozu buntowników wyruszyli posłańcy przebrani za wędrownych handlarzy. Ich zadaniem było przynaglić lenników i zwolenników hrabiego Trocero do działań mających na celu zdezorientowanie i rozproszenie sił królewskich oraz wciąganie ich w ciągłe utarczki i pościgi. Gdyby emisariusze zdołali wypełnić swą misję, do powstańczej armii miał dotrzeć znak do wymarszu — poitańska strzała umoczona we krwi. Na razie jednak wyczekiwanie na wiadomość szarpało wszystkim nerwy.

— Ja przywiązuję mniejszą wagę do powstania w Poitain — powiedział Prospero. — Ono jak wszystko na tym świecie może dojść do skutku lub nie. Ważniejszą sprawą jest postawa baronów na północy. Jeżeli nie dotrzemy do Culario do dziewiątego dnia wiosennego miesiąca, mogą się wycofać, bo nadejdzie dla nich czas siewów.

Conan burknął coś i osuszył swój kielich. Magnaci z pomocy, wśród których również tliła się rewolta przeciwko Numedidesowi, przyrzekli poprzeć powstańców, lecz nie związaliby się otwarcie z rebelią skazaną na klęskę. Gdyby sztandar Lwów padł nad Alimane lub bunt w Poitain nie przyniósł oczekiwanych rezultatów, żadne więzy nie złączyłyby tych ludzi ze sprawą powstania.

Niepewność kolącymi igłami drążyła dusze przywódców buntu. Jeżeli będą zmuszeni czekać na równinie Pallos na sygnał Poitańczyków, to czy zdołają dotrzeć na wyznaczony dzień do Culario? Pomimo swej porywczej, barbarzyńskiej natury, Conan doradzał cierpliwość aż do nadejścia znaku z Poitain. Jego oficerowie przedstawiali jednak odmienne plany.

I tak przywódcy buntu dyskutowali do późnej nocy. Prospero rzucił myśl, aby rozdzielić armię na trzy części i zaatakować równocześnie trzy brody: Mevano, Nogara i Tunais.

Conan przecząco potrząsnął głową.

— Procas dokładnie tego się po nas spodziewa — powiedział.

— No i co z tego? — zmarszczył brwi Prospero.

Conan rozpostarł mapę i wskazał palcem na środkowy bród przy wsi Nogara.

— Tutaj dokonamy pozornej przeprawy dla odwrócenia uwagi Procasa siłami dwóch lub trzech kompanii. Zrobimy kilka sztuczek, aby przekonać wroga, że jest nas dużo więcej. Rozpalimy dodatkowe ogniska. Oddziały będą maszerować nie kryjąc się, po czym zawrócimy je w lesie i puścimy znów tą samą drogą. Ustawimy na brzegu rzeki parę balist, by dokuczyć strażom na przeprawie. To wszystko razem powinno sprawić, że Procas szybko nadciągnie tam z całą potęgą. I ty, Prospero, będziesz dowodzić tą akcją — zakończył Conan.

Dowiedziawszy się, że nie weźmie udziału w głównej bitwie, młody dowódca zaczął protestować, lecz Conan uciszył go.

— Trocero i ja poprowadzimy pozostałe oddziały, połowę nad Mevano i tyleż samo pod Tunais i sforsujemy obydwie przeprawy. Przy odrobinie szczęścia weźmiemy Procasa w kleszcze.

— Myślę, że masz rację — wymruczał Trocero. — A z moimi Poitańczykami buntującymi się za plecami Procasa…

— Niech bogowie uśmiechną się do twojego planu, generale — powiedział Publius. — Jeżeli nie, to wszystko stracone.

— Ach, ponuraku! — zawołał Trocero. — Wojny to ryzykowny interes, a wszyscy mamy do stracenia nie mniej niż ty. Zwyciężymy czy przegramy, musimy trzymać się razem.

— Nawet u stóp szubienicy — mruknął Publius.

Za parawanem w namiocie Conana jego nałożnica spoczywała wśród rozpostartych futer. Ciało Alciny lśniło matowo w świetle pojedynczej świecy, której drżący płomień odbijał się w jej dziwnych, szmaragdowych oczach i w mrocznych głębiach obsydianowego talizmanu spoczywającego w dolince pomiędzy piersiami. Na twarzy tancerki wciąż gościł koci uśmiech.

Jeszcze przed świtem Trocera wyrwała ze snu dłoń wartownika. Hrabia ziewnął, przeciągnął się i niecierpliwie odtrącił rękę strażnika.

— Dość! — warknął. — Nie śpię, łotrze, chociaż na pewno nie jest jeszcze dość jasno, żeby to był czas na apel…

Jego twarz stężała, a głos zamarł, gdy zobaczył, co strażnik trzyma w wyciągniętej dłoni. Była to poitańska strzała, od zębatego ostrza po pióra pokryta zakrzepłą krwią.

— Jak się tu znalazła? — zapytał. — I kiedy?

— Całkiem niedawno, panie hrabio, przywiózł ją jeździec z północy — odpowiedział wartownik.

— Ach tak! Wezwij moich giermków! Ogłoś alarm i pędem zanieś strzałę generałowi Conanowi! — zawołał Trocero, zrywając się na równe nogi.

Wartownik zasalutował i wyszedł. Wkrótce dwóch giermków, pięściami ścierając sen z oczu, pospieszyło ubierać hrabiego i zakładać nań zbroję.

— Wreszcie coś się dzieje, na Mitrę, Isztar i Croma Cymmeriańskiego! — krzyknął hrabia.

— Hej tam, Mnester! Zawołaj moich kapitanów na naradę! Czy Czarna Dama jest nakarmiona i napojona? Dopilnujcie, by ją osiodłano, i to szybko! Dobrze zaciągnąć popręg. Nie życzę sobie zimnej kąpieli w wodach Alimane!

Zanim wstające słońce rozświetliło zalesione grzbiety Gór Rabiriańskich, namioty zwinięto, wozy załadowano, a cała armia ustawiła się w szyku marszowym. Nim wstający dzień rozproszył poranne mgły, wojsko ruszyło kierując się w stronę przełęczy Saxula, ku Aquilonii i wojnie. Droga stawała się coraz bardziej stroma i kręta. Po obu stronach wznosiły się nagie stożki skalne pokryte zębami szarych głazów. Były to Góry Rabiriańskie, ciągnące się ze wschodu na zachód rzędami majestatycznie wypiętrzonych szczytów.

Godzina po godzinie żołnierze maszerowali pod górę. Gorące słońce lało na nich swój żar, gdy pchali pod strome wzniesienia ciężkie balisty, krążąc dookoła nich jak mrówki wokół źdźbła trawy. Skłębiony pył wzbijał się w górę, całymi chmurami kalając krystaliczne górskie powietrze.

Po pokonaniu każdego wzniesienia główna grań cofała się niczym miraż, sprawiając wrażenie coraz bardziej odległej, ale blaski gasnącego słońca dotknęły zachodnich zboczy okolicznych szczytów, góry rozstąpiły się jak rozciągnięte na boki zasłony. Oczom żołnierzy ukazała się przełęcz Saxula — głęboka szczelina w środkowym masywie sprawiająca wrażenie jak gdyby góry zostały rozrąbane ciosem topora wzniesionego ręką rozgniewanego boga.

Gdy armia wspinała się po zboczu wiodącym ku przełęczy, Conan rozkazał oddziałowi swej gwardii przybocznej wdrapać się na szczyty obramowujące przejście i sprawdzić, czy nie oczekuje ich żadna zasadzka. Wkrótce dano znak, że wszystko w porządku i armia przekroczyła przełęcz. Kroki ludzi, skrzypienie wozów i stukot kopyt odbijały się wielokrotnym echem od skalnych urwisk po obu stronach. Gdy wynurzyli się z drugiej strony przełęczy, kręta droga poprowadziła ich w dół pomiędzy kępami cedrów i sosen porastających północne zbocza. Daleko w dole błyszczała Alimane, wijąc się wśród równin jak srebrzysty wąż wygrzewający się w promieniach zachodzącego słońca.

Podążyli w dół stromych zboczy. Koła wozów skrępowano łańcuchami, by nie staczały się zbyt szybko. Gdy gwiazdy poczęły migotać na ciemniejącym niebie, żołnierze dotarli do rozwidlenia drogi prowadzącej do brodów. Tu armia zatrzymała się i rozbiła obozowisko. Conan rozesłał zwiadowców w pobliże rzeki, by nie dopuścić do nagłego ataku Procasa. Nic jednak nie zakłócało odpoczynku wojowników poza rykiem polującego lamparta, który uciekł na krzyk wartownika. Następnego poranka Trocero i jego oddziały ruszyli drogą na prawo od rozwidlenia, prowadzącą do brodu Tunais. Conan i Prospero z resztą armii podążyli w przeciwną stronę. Przy następnym rozstaju Prospero ze swym niewielkim oddziałem skręcił na prawo, ku środkowemu brodowi Nagara. Conan z pozostałymi jeźdźcami i pieszymi ruszył na zachód, do brodu Mevano.

Kompania za kompanią, chorągiew za chorągwią, powstańcy Conana podążali piaszczystymi drogami. Na kolejną noc rozbili obóz na pagórku, a rano ruszyli dalej. Gdy przeszli ostatnie pasmo wzgórz, przed nimi ponownie ukazała się Alimane, wyznaczająca granicę pomiędzy Argos a Poitain. Wprawdzie Argos rościła sobie prawa do ziem na północnym brzegu rzeki wraz z traktem, który prowadził aż do ujścia Alimane do Khorotas, lecz pod rządami Vilerusa III Aquilończycy najechali te tereny i jako silniejsi wciąż pozostawali w ich posiadaniu.

Gdy oddziały Conana dotarły do równych terenów, Cymmerianin nakazał swym ludziom ciszę. Tak bardzo jak to możliwe, mieli wystrzegać się czynienia hałasu. Wozy zatrzymano za gęstymi kępami drzew, a żołnierze rozbili obóz w miejscu, z którego nie było widać brodu Mevano. Zwiadowcy wysłani naprzód nie donieśli o jakimkolwiek nieprzyjacielu, ale wrócili z niedobrą wieścią, że rzeka wylała po wiosennych roztopach.

Na długo przed świtem następnego dnia oficerowie Conana zarządzili żołnierzom pobudkę. Rozespani wojownicy bez śniadania zaczęli formować szyki. Conan krążył dookoła żując przekleństwa i wygrażając tym, którzy podnosili głos lub szczękali bronią. Cały czas miał wrażenie, że odgłosy te słychać na wiele mil wokoło. Lepiej wyćwiczeni żołnierze, myślał ponuro, poruszaliby się cicho jak koty.

By ograniczyć hałas, komendy były przekazywane nie przez okrzyki czy dźwięki trąbek, ale znakami rąk. Wywoływało to sporo nieporozumień. Jedna z kompanii, otrzymawszy rozkaz wymarszu, wpadła w szeregi innej. Wywiązały się bójki i zanim kapitanowie opanowali zamieszanie, z kilku nosów polała się krew.

Zasnute ciężkimi chmurami niebo wisiało nad drogą i rzeką, gdy oddziały Conana podchodziły do brzegu Alimane. Siedzący na czarnym rumaku Conan ściągnął wodze i przez mętną kurtynę mżawki przyjrzał się przeciwległemu brzegowi. Brązowa woda przepływała z bulgotem przed kopytami jego konia.

Conan dał znak swojemu adiutantowi, Alaricusowi, obiecującemu młodemu kapitanowi. Alaricus podjechał bliżej.

— Jak sądzisz, jak głęboko? — mruknął Conan.

— Głębiej niż po kolana — odpowiedział Alaricus. — Może nawet po pierś; pozwól, że wjadę koniem, aby to sprawdzić.

— Pilnuj się, żebyś nie ugrzązł w mule — ostrzegł Conan.

Młody kapitan przymusił swego gniadego wałacha do wejścia w spienione wody wezbranej rzeki. Zwierzę najpierw zaparło się, ale potem posłusznie pobrnęło ku północnemu brzegowi. W środku nurtu brunatna woda dotknęła czubków butów Alaricusa. Gdy ten się obejrzał, Conan kiwnął mu, żeby wracał.

— Będziemy musieli spróbować — mruknął Cymmerianin, gdy adiutant dotarł z powrotem. — Daj znać lekkiej jeździe kapitana Dio, by pierwsza przekroczyła rzekę i przeszukała przyległe lasy. Następna przejdzie piechota. Każdy żołnierz ma trzymać się pasa swego poprzednika. Niektórzy z tych partaczy utonęliby pod ciężarem swej broni, gdyby się tylko potknęli.

Niebawem chorągiew lekkiej jazdy rozchlapując wodę wjechała w nurt rzeki. Po dotarciu do przeciwległego brzegu kapitan Dio machnięciem ręki dał znak, że w lesie nie kryje się żaden nieprzyjaciel.

Conan przypatrywał się z uwagą koniom idącym przez wodę, zapamiętując jej głębokość. Gdy stało się jasne, że za połową swej szerokości rzeka nie ma żadnej głębiny, a przeciwległy brzeg jest pusty, Cymmerianin dał znak piechocie. Wkrótce dwie kompanie pikinierów i jedna łuczników pokonały wezbrane wody. Każdy z żołnierzy trzymał się drzewca piki idącego przed nim. Łucznicy trzymali łuki w górze, by chronić cięciwy przed zamoknięciem. Conan podjechał bliżej Alaricusa i zawołał: — Przekaż ciężkiej konnicy, by forsowała bród, potem niech zaczną się przeprawiać tabory wraz z kompanią Cerca. Ja jadę na środek rzeki.

Koń wszedł do rzeki prychając. Gdy zwierzę zaczęło się boczyć i zarżało przed niewidzialnym niebezpieczeństwem, Conan uderzył ostrogami i zmusił konia do wejścia w najgłębszą część rzecznego koryta.

Bystre oczy barbarzyńcy wciąż przepatrywały nadbrzeżne krzewy o nefrytowozielonym listowiu. Droga od brodu była mrocznym tunelem biegnącym pod dębami okrytymi świeżymi liśćmi. Gałęzie drzew zdawały się podtrzymywać ciężar ołowianego nieba. Jest tu dość miejsca, aby się ukryć, pomyślał Conan. Lekka jazda stała stłoczona na małej polance na brzegu rzeki, chociaż powinni byli rozproszyć się i głębiej przeszukać przyległe lasy, zanim pierwsi piechurzy osiągnęli północny brzeg. Cymmerianin wykonał gniewny gest.

— Dio! — wrzasnął ze środka rzeki. Jeśli był tu nieprzyjaciel, na pewno już dawno spostrzegł przeprawę, tak że nie było sensu zachować milczenia.

— Rozproszcie się i przeczeszcie te krzaki! Ruszcie się, żeby was szlag nie trafił!

Trzy kompanie piechoty wygramoliły się na brzeg, zabłocone i ociekające wodą, podczas gdy konnica Dio rozdzieliła się w końcu na małe grupy i zanurzyła w gęstwinę po obu stronach drogi. Wojsko jest najbardziej narażone na atak przy przekraczaniu brodu. Conan wiedział o tym i mroczne przeczenie wezbrało w jego barbarzyńskim sercu.

Zmusił konia do obrócenia się w miejscu, by sprawdzić, jak wygląda sytuacja po drugiej stronie. Ciężka jazda brnęła przez rzekę, pierwsze wozy zaś zaczynały właśnie wjeżdżać do wody. Kilka od razu ugrzęzło w mule. Żołnierze pchali je stojąc zanurzeni do pasa.

Nagły krzyk rozdarł gęste od wilgoci powietrze. Conan odwrócił się szybko i ujrzał ruch w krzakach bardziej oddalonych od brodu. Odruchowo ściągnął wodze swego rumaka i wymierzona w niego strzała śmignęła przed jego piersią jak atakująca żmija i pogrążyła się w szyi młodego oficera stojącego za nim. Gdy umierający mężczyzna spadł z siodła we wzburzoną wodę, Conan wbił ostrogi w końskie boki, wykrzykując rozkazy. Musiał jak najszybciej poprowadzić ciężką jazdę do starcia z wrogiem. Wciąż nie wiedział, czy miał przed sobą słabe ubezpieczenie przeprawy, czy też główne siły armii Procasa.

Nagle koń stanął dęba i zatoczył się trafiony następną strzałą. Rżąc rozpaczliwie, stworzenie upadło wyrzucając Conana z siodła. Cymmerianin łyknął mętnej wody i podniósł się na nogi klnąc jak szalony. Kolejna strzała trafiła w jego napierśnik, odbiła się i zniknęła w nurcie. Wszędzie dookoła niego leniwy spokój szarego dnia przepadł w nicość. Ludzie wywrzaskiwałi bojowe okrzyki albo krzyczeli ze strachu i bólu i przeklinali bogów.

Zaraz potem Conan zobaczył potrójną linię łuczników i kuszników w niebieskich płaszczach Legionu Pogranicznego. Równym krokiem wymaszerowali z gęstego listowia, by zasypać gradem strzał szamoczących się w rzece buntowników. Przeciągły świst strzał mieszał się z głębszym wizgiem bełtów z kusz. Kusznicy nie mogli wprawdzie strzelać tak szybko jak łucznicy, ale kusze miały dużo większy zasięg, a ich żelazne pociski przebijały nawet najlepsze zbroje. Coraz to któryś z jeźdźców spadał z konia z krzykiem lub w milczeniu, a spienione wody Alimane zamykały się nad nim i unosiły w dal bezwładne ciało.

Brnąc do brzegu, Conan wypatrywał trębaczy, którzy mogliby zwołać rozproszonych powstańców i opanować zamieszanie. Znalazł wreszcie jednego, Gunderlandczyka o wyłupiastych oczach, tępo przyglądającego się dokonującej się jatce. Wymyślając mu od najgorszych Conan ruszył w stronę przerażonego tchórza, lecz gdy miał go już schwycić za kołnierz, Gunderlandczyk zgiął się wpół i padł głową w wodę ze strzałą z kuszy w brzuchu. Trąbka wysunęła się z jego dłoni i przepadła w rzece.

Conan przystanął, rozglądając się wokół jak przyparty do skały lew. Wtem usłyszał dobiegający z polany tętent kopyt. Aquilońska konnica z grzmotem wyjechała z lasu i natarła na kręcącą się w kółko gromadę lekkiej jazdy i piechoty. Uzbrojeni w miecze i lance jeźdźcy na potężnych rumakach rozpędzili jazdę Conana na boki. Piesi zostali stratowani. W mgnieniu oka północny brzeg został oczyszczony z buntowników. Chorągwie Procasa rozsypały się w tyralierę jeźdźców, która rzuciła się w wodę, by wybić tych, którzy szamotali się w rzece.

— Do mnie! — zagrzmiał Conan, wymachując mieczem. — Zewrzeć szeregi!

Lecz ci, którzy przeżyli atak nieprzyjaciela, zepchnięci do rzeki w panicznej ucieczce cofali się na południowy brzeg, odpychając lub roztrącając swych towarzyszy, idących w przeciwną stronę. Jeźdźcy Procasa pokonywali nurt wzbijając fontanny wody. Za pierwszą ich linią utworzyła się druga, a za tą trzecia i następne. Ze skrzydeł łucznicy i kusznicy kontynuowali swój ostrzał. Łucznicy Conana bez przerwy potrącani i popychani nie byli w stanie im odpowiedzieć.

— Generale! — zawołał Alaricus. Conan obejrzał się i ujrzał młodego kapitana brnącego ku niemu. — Ratuj się! Przepadliśmy tutaj, ale możesz przygotować obronę na południowym brzegu. Weź mojego konia!

Conan wypluł przekleństwo w stronę zbliżającej się linii jeźdźców. Na chwilę zawahał się. Przez głowę przemknęła mu myśl, aby rzucić się na nich w pojedynkę, lecz odegnał ten pomysł tak szybko, jak się pojawił. W młodości Conan bez namysłu zdecydowałby się na taki szaleńczy atak. Teraz był jednak generałem, odpowiedzialnym za życie swoich żołnierzy. Lata doświadczeń utemperowały jego młodzieńczą brawurę. Gdy Alaricus począł zsiadać z konia, Conan chwycił strzemię adiutanta, krzycząc:

— Nie zsiadaj, chłopcze! Ruszaj na południowy brzeg, na Croma!

Alaricus spiął ostrogą konia, który rozchlapując wodę pognał z powrotem. Conan, trzymając się strzemienia, towarzyszył—mu długimi susami. Przedzierali się ku brzegowi pośród cofającej się masy pieszych i konnych powstańców gnających na południe w bezmyślnej ucieczce.

Za nimi jechali Aquilończycy pchnięciami lanc zabijając tych, co zostawali w tyle. Wody brodu Mevano były różowe od krwi. Tylko to, że ścigający również musieli walczyć ze spienionym nurtem, ocaliło przednie oddziały Conana przed całkowitym zniszczeniem.

Główna masa uciekinierów dotarła do ciężkiej jazdy, która weszła do rzeki za piechotą. Pędzący ludzie wpadli pomiędzy konie, wywrzaskując swą zgrozę. Przestraszone zwierzęta poczęły stawać dęba i zrzucać jeźdźców, dopóki ci również nie dołączyli do odwrotu. Za nimi zdesperowani woźnice starali się zawrócić wozy z zapasami bądź też tchórzliwie porzucali je, skakali do wody i brnęli ku południowemu brzegowi. Dotarłszy do porzuconych pojazdów, Aquilończycy zarżnęli ryczące woły i ruszyli dalej. Martwe ciała, niesione przez prąd, zbijały się w makabryczne ludzkie tratwy. Wozy przewracały się gubiąc swoją zawartość. Spieniony nurt unosił płachty namiotów, pęki oszczepów i kołczany strzał.

Conan, krzycząc do ochrypnięcia, wydostał się na południowy brzeg, gdzie pozostałe kompanie stały przyglądając się bezczynnie nadciągającej katastrofie. Cymmerianin próbował rozstawić je w obronnym szyku, lecz wszędzie powstańcze oddziały rozpadały się na bezładne rojowiska uciekających ludzi. Odrzucając piki, tarcze i hełmy, szukali bezpieczeństwa w okolicznych krzakach i zagajnikach. Cała dyscyplina, mozolnie wpajana im przez poprzednie miesiące, zniknęła w tej chwili próby.

Tylko kilka grup żołnierzy zostało na stanowiskach i przyjęło walkę, gdy Aquilońska jazda dotarła do nich, lecz szybko zostali stratowani, wybici lub rozproszeni.

Conan natknął się w ścisku na Publiusa i schwycił go za ramię, krzycząc, aby szedł za nim. Niezdolny usłyszeć dowódcę w tym zgiełku, skarbnik bezradnie wzruszył ramionami, pokazując w dół ręką. U jego stóp leżało ciało adiutanta Conana, które Publius osłaniał przed buciorami uciekających żołnierzy. Koń Alaricusa zniknął.

Z gniewnym okrzykiem Conan rozproszył tłum płazem miecza. Zarzucił sobie Alaricusa na ramię i ruszył biegiem na południe. Krępy Publius biegł obok niego dysząc i sapiąc. Tuż za ich plecami Aquilońscy jeźdźcy wyjechali na brzeg i ruszyli za uciekającymi buntownikami. Niebawem otoczyli stojące wzdłuż drogi tabory i zatrzymali się czekając, aż dalsze szeregi pokonają wezbraną rzekę.

Dalej od brodu niektórzy z woźniców zdołali zawrócić swe ciężkie wozy i pognali woły do niezdarnego biegu ku bezpiecznym wzgórzom. Droga na południe czerniła się od uciekających ludzi, podczas gdy setki innych gnały przez łąki, ku ciemniejącym w oddali lasom.

Ponieważ dzień był jeszcze młody, a siły Aquilończyków świeże, oddziały Conana stanęły w obliczu całkowitej zagłady. W tym momencie jednak zaszło coś, co zwiększyło szansę powstańców. Aquilończycy, którzy okrążyli wozy z zapasami, zamiast ruszyć dalej, jęli plądrować je, nie zważając na rozkazy swych oficerów. Widząc to, Conan zawołał:

— Publiusie! Gdzie jest skrzynia z żołdem?

— Nie… wiem — wychrypiał skarbnik. — Była w jednej z ostatnich fur, więc może nie dostała się w ich ręce. Nie… mogę… już biec. Zostaw mnie, Conanie.

— Nie bądź głupcem — warknął Conan. — Potrzebuję człowieka umiejącego rachować. Ten worek mąki już dochodzi do siebie.

Gdy Conan położył Alaricusa na ziemi, młodzieniec otworzył oczy i jęknął. Nie był ranny. Ogłuszyła go strzała z kuszy, która bokiem uderzyła w jego hełm i wgięła blachę. Conan podźwignął Alaricusa na nogi.

— Wyniosłem cię stamtąd, chłopcze — powiedział Cymmerianin. — Teraz twoja kolej pomóc mi nieść naszego grubego przyjaciela.

Cała trójka ruszyła pospiesznie w stronę wzgórz. Conan i Alaricus podpierali z obu stron zataczającego się między nimi Publiusa. Począł padać deszcz, zrazu łagodnie, ale potem lunęło jak z cebra.

Ponure myśli przechodziły przez głowę Conana tej nocy, gdy siedział w dolinie u stóp Gór Rabiriańskich. Dzień zakończył się zupełną klęską. Jego ludzie rozproszyli się. Oddziały wiernego królowi generała przeczesywały okolicę wieszając i ścinając schwytanych powstańców. Wydawało się, że rebelia poniosła ostateczną porażkę, utopiona w mętnych, zmieszanych z krwią wodach Alimane.

W skalnym zagłębieniu, wśród dębów i sosen ukryło się wraz z Conanem kilka tuzinów żołnierzy. Było to mieszane towarzystwo: Aquilońscy rycerze, pachołkowie, banici i poszukiwacze przygód. Niektórzy byli ranni, choć tylko paru śmiertelnie, ale wszystkie serca pełne były rozpaczy.

Conan wiedział, że oddziały Amuliusa Procasa krążą wśród wzgórz z zamiarem wytępienia wszystkich niedobitków. Zwycięski Aquilończyk zamyślił zapewne zgnieść rebelię raz na zawsze poprzez zadanie śmierci każdemu schwytanemu buntownikowi. Conan musiał przyznać rację swemu zaprawionemu w bojach rywalowi. Gdyby on był na miejscu Amuliusa Procasa, postępowałby podobnie.

Pogrążony w posępnym milczeniu, Conan rozmyślał nad losem Prospera i Trocera. Prospero miał zmylić przeciwnika, ścigając jego główne siły pod bród Nogara, tak by Conan i Trocero przeprawiając się mieli do czynienia jedynie z niewielkimi oddziałami ubezpieczenia przepraw. Zamiast tego wojska Procasa uderzyły znienacka i z całą siłą na grupę Conana. Barbarzyńca zastanawiał się, w jaki sposób Procas tak dobrze poznał ich plany.

W ciemności dookoła Conana siedzieli ludzie przemoczeni do suchej nitki. Nie odważyli się rozpalić ognia. Kichanie i kaszel rozlegały się raz po raz w różnych miejscach. Gdy ktoś zaklął na pogodę, Conan burknął:

— Dziękujcie swym bogom, że pada! Gdyby dzień był pogodny, Procas wyrżnąłby wszystkich do nogi! Ilu nas jest? — zapytał po chwili. — Zgłaszać się, ale po cichu. Publius, licz ich.

Ludzie odpowiadali: „Tutaj! Tutaj!”, podczas gdy Publius zliczał ich na palcach. Gdy przebrzmiało ostatnie: „Tutaj”, skarbnik powiedział:

— Stu trzynastu, generale, nie licząc nas.

Conan mruknął coś niezrozumiale. Chociaż pragnienie zemsty gorzało jaskrawym ogniem w piersi barbarzyńcy, wydawało się niemożliwe, by tak mizerna grupa mogła stanowić początek nowej armii. Mimo że przed resztkami swych wojsk przybierał dziarską minę, jego duszę szarpał sęp zwątpienia.

Rozstawili straże i przez całą noc zbłąkani żołnierze, doprowadzani przez wartowników, napływali do dolinki pojedynczo, dwójkami lub trójkami. Około północy pojawił się Dexitheus. Kapłan Mitry przy każdym kroku krzywił się z bólu w zwichniętej kostce.

Nad ranem w zagłębieniu zebrało się prawie dwustu niedobitków, niektórzy z nich ciężko ranni. Dexitheus, mimo własnej kontuzji, zabrał się za opatrywanie rannych. Całymi godzinami usuwał z ciał groty strzał i bandażował rany, dopóki Conan szorstko nie nakazał mu odpoczynku.

Obóz był prowizoryczny, a Conan wiedział, że mają niewielkie szansę, by ujrzeć następny poranek. Na razie jednak byli żywi, większość wciąż miała broń i wielu gotowych było podjąć straceńczą walkę, gdyby Procas odkrył ich kryjówkę. W takiej sytuacji Conan wreszcie usnął.

Świt ogarniał niebo, na którym chmury rozłamywały się, kurczyły i odpływały pozostawiając czysty błękit. Conana obudził gwar wielu ludzi. Nowo przybyłym okazał się Prospero wraz ze swoim oddziałem w sile pięciuset ludzi.

— Prospero! — wykrzyknął Conan, zrywając się na nogi. Objął przyjaciela w potężnym uścisku, a następnie odprowadził go na bok. — Dzięki niech będą Mitrze! — zawołał. — Jak przeszedł ci wczorajszy dzień? Jak nas odnalazłeś? Co z Trocerem?

— Wszystko po kolei, generale — odrzekł Prospero, odzyskując dech. — Nad brodem Nogara znaleźliśmy tylko kilku wartowników, którzy na nasz widok uciekli. Przez cały dzień maszerowaliśmy w kółko, trąbiliśmy i biliśmy w bębny, ale nie udało nam się zwabić do brodu ani jednego królewskiego żołnierza. Pomyślałem, że to dziwne, więc pchnąłem gońca w dół rzeki. Ten doniósł mi, że wre tam zacięta walka, a oddziały Trocera cofają się. Potem dotarł do nas uciekinier od ciebie i opowiedział o waszej klęsce. Nie chcąc przeto dostać się ze swoimi pomiędzy żarna, wycofałem się na wyżynę. Tam inni, którzy wyszli cało, powiedzieli mi, gdzie cię mniej więcej szukać. Reszta to szczęśliwy przypadek. Mów teraz, co z tobą?

Conan zacisnął zęby, by stłumić grube przekleństwo.

— Tym razem wyszedłem na głupca. Poprowadziłem swoich prosto w zęby Procasa. Powinienem był zaczekać, aż Dio przeczesze las i dopiero wtedy dać rozkaz do forsowania. Dobrze, że Dio zginął na początku ataku, bo w przeciwnym razie sprawiłbym, żeby teraz tego zapragnął. On i jego ludzie zachowywali się jak bezmyślne szczeniaki. Zanim zabrali się do przeszukania lasu, było już za późno. Lecz to moja wina. Byłem zbyt niecierpliwy. Zwiadowcy Procasa musieli siedzieć na drzewach. Dali znak do ataku w najgorszym dla nas momencie. Teraz wszystko stracone.

— Niezupełnie, Conanie — powiedział Prospero. — Jak zwykłeś mawiać: nic nie jest stracone, dopóki ostatni człowiek nie gryzie ziemi. W każdej wojnie bogowie na obie strony rzucają nagrody i klęski. Wycofajmy się z powrotem na równinę Pallos. Po drodze dołączymy do Trocera. Jest nas teraz siedem setek, a kiedy zbierzemy pozostałych maruderów, znowu będą tysiące. W wielu takich wąwozach jak ten powinny się kryć podobne gromady.

— Procas ma nad nami dużą przewagę — skwitował ponuro Conan. — A jego wyćwiczone oddziały nabrały nowego ducha po tym zwycięstwie. Czegóż przeciw nim może dokonać tych kilka tysięcy przygnębionych niepowodzeniem oberwańców? Poza tym będzie próbował obsadzić przełęcze w Górach Rabiriańskich, a przynajmniej główną przełęcz Saxula.

— Niewątpliwie — odparł Prospero. — Ale oddziały Procasa rozproszyły się szeroko, poszukując niedobitków. Nasze stada lwów mogą więc po kolei pożreć jego zgraje psów gończych. Nawiasem mówiąc, na jedną z nich natknęliśmy się w drodze tutaj. Była to setka lekkiej jazdy. Wybiliśmy ich do nogi. Daj spokój, generale! Ze wszystkich ludzi ty jesteś tym, który nigdy nie daje za wygraną. Zdarzało ci się już tworzyć armie z band łotrzyków i wstrząsnąć posadami tronów, więc możesz to uczynić ponownie. Bądź dobrej myśli!

Conan zaczerpnął głęboki oddech i uniósł głowę.

— Masz rację, na Croma! — zawołał. — Nie będę dłużej jęczał jak głodujący półgłówek. Przegraliśmy bitwę, ale nasza sprawa trwa tak długo, dopóki jest nas dwóch mogących oprzeć się o siebie plecami i walczyć za nią. I wciąż mamy to! — Sięgnął za siebie i wydobył ze szczeliny w skale sztandar Lwów, symbol rebelii. Żołnierz, który go niósł, choć śmiertelnie ranny, dowlókł się z nim do wzgórz. Gdy padł, Conan zwinął sztandar i ukrył. Teraz rozpostarł go w blasku dnia.

— Niewiele zostało tego z całej armii — powiedział głębokim basem — ale zdobywano trony mając jeszcze mniej. — Na obliczu Conana pojawił się surowy, pełen determinacji uśmiech.

5

PURPUROWY LOTOS

Dalsze godziny udowodniły, że Fortuna nie do końca odwróciła się od buntowniczej armii. Poprzedniej, pochmurnej i dżdżystej nocy w ciemnościach znużeni żołnierze Procasa nie zdołali wytrzebić zbyt wielu niedobitków. Tak więc, gdy poranne słońce wytoczyło się spod okrywy chmur, pojedyncze oddziały powstańców, które wymknęły się oddziałom pościgowym albo rozbiły te, które spotkały na swej drodze, maszerowały raźno w kierunku gór.

Noc się już zbliżała, gdy Conan wraz z resztkami wojsk dotarł do przełęczy Saxula. Posłał przed sobą ludzi na zwiad, ponieważ był pewien, iż przyjdzie mu siłą wywalczyć sobie przejście. Zaklął ze zdziwienia, gdy zwiadowcy przynieśli wiadomość, że nigdzie w okolicy nie stwierdzono obecności żołnierzy Legionu Pogranicznego. Znaleziono tylko popioły ognisk i inne ślady. Oznaczało to, że oddziały Procasa obozowały na przełęczy, lecz już stąd odeszły.

— Na Croma! Co to ma znaczyć? — denerwował się Cymmerianin, wpatrując się w wielką szczerbę w górskiej grani. — Czy to możliwe, by Procas wysłał swoje siły dalej, w głąb Argos?

— Nie sądzę — powiedział Publius. — To oznaczałoby otwartą wojnę z Milo. Bardziej prawdopodobne jest, że nakazał swym ludziom cofnąć się za Alimane, zanim w Messancji dowiedzą się o tym wtargnięciu. Wtedy, jeżeli król Milo złoży protest, Procas będzie mógł zaprzeczyć, iż jakikolwiek Aquiloński żołnierz postawił stopę na argosańskiej ziemi.

— Miejmy nadzieję, że masz rację — powiedział Conan. — Ruszajmy!

Następnego dnia do Conana przyłączyło się kilka pełnych kompanii, które nietknięte uszły z zasadzki pod Mevano. Największym jednak sukcesem było odnalezienie hrabiego Trocero we własnej osobie, obozującego na szczycie jednego ze wzgórz wraz z dwiema setkami jazdy i tysiącem pieszych. Trocero długo nie mógł wydostać się z objęć Conana i Prospera.

— Dzięki niech będą Mitrze, że żyjesz! — wołał hrabia. — Słyszałem, że padłeś od strzały i że twój oddział czmychnął na południe jak ptactwo odlatujące na zimę.

— Na pewno wiele słyszałeś o bitwie, a może dziesiąta część z tego to prawda — rzekł Conan. Potem opowiedział mu o zasadzce pod Mevano i zapytał: — Jak wiodło ci się pod Tunais?

— Procas zmiótł nas równie skutecznie jak was. Myślę, że dowodził osobiście. Zorganizował zasadzkę na południowym brzegu rzeki i uderzył z obu stron, gdy przygotowywaliśmy się do przeprawy. Nie spodziewałem się, że może wtargnąć na terytorium Argos.

— Amulius Procas nie jest głupi — powiedział Conan. — Nie ma też nic przeciwko ryzykownym posunięciom, kiedy trzeba. Jak jednak tu dotarłeś? Przez przełęcz Saxula?

— Nie. Kiedy na nią podeszliśmy, obozował tam silny oddział Procasa. Na szczęście jeden z moich jeźdźców, parający się dawniej przemytem, znał wąskie przejście, przez które nas przeprowadził. Wspinaczka była bardzo stroma, ale obeszliśmy się utratą tylko dwóch koni. Powiedz, czy przełęcz Saxula jest już wolna?

— Była, przynajmniej ostatniej nocy — odrzekł Conan i rozejrzał się dookoła.

— Ruszajmy czym prędzej z powrotem do naszego obozu na równinie Pallos. Razem z twoimi mamy ponad dwa tysiące ludzi.

— Trudno to nazwać armią — mruknął Publius. — To zaledwie resztka z dziesięciu tysięcy, które wymaszerowały z nami na północ.

— To początek — powiedział Conan, którego pochmurny nastrój z poprzedniej nocy ulotnił się bezpowrotnie. — Przypominam sobie, że całe nasze przedsięwzięcie liczyło najpierw jedynie piątkę dzielnych serc.

W trakcie dalszego marszu do resztek buntowników dołączyły kolejne grupki, a także pojedynczy wojownicy. Conan ciągle oglądał się za siebie z niepokojem, spodziewając się w każdej chwili ujrzeć wylewający się zza Gór Rabiriańskich cały Legion Pograniczny Procasa. Publius miał jednak odmienne zdanie.

— Zważ, generale — mówił. — Król Milo z pewnością jeszcze nas nie zdradził, ani nie zwrócił się przeciwko nam, inaczej wysłałby swoje wojska, by nas zaatakowały w chwili, gdy Procas zdobył nad nami przewagę. Mniemam, że nawet szalony król Aquilonii nie poważy się na otwartą wojnę z państwem Argos. Argosańczycy to twardy orzech do zgryzienia. Amulius Procas musi znać jego politykę, inaczej nie przeżyłby tak długo w służbie Numedidesa. Nie można pochopnie zadrażniać stosunków z przyległymi królestwami. Kiedy już dotrzemy z powrotem do naszego obozu, to powinniśmy być na razie bezpieczni. Czekają na nas rezerwowe dostawy i markietanki. Cymmerianin popatrzył na niego spode łba. — Chyba że Numedides przekupi albo namówi Mila do zwrócenia się przeciwko nam. Conan miał rację, gdyż niedługo potem Aquilońscy posłowie spotkali się z królem Milo i jego doradcami. Przywódcą wysłanników Numedidesa był Zingarańczyk Quesado, który dotarł do Messancji po długiej i ciężkiej jeździe, omijając z daleka walczące armie.

Quesado, ustrojony teraz w kaftan z czarnego aksamitu i buty z delikatnej czerwonej kordowańskiej skóry, zmienił się bardzo, ale bynajmniej nie z korzyścią dla swego pracodawcy. Słysząc o wyczynach szpiega Vibiusa Latro zachwycony król Numedides nakazał przeniesienie Quesado do służby dyplomatycznej. Okazało się to błędem.

Zingarańczyk był doskonałym szpiegiem, od dawna przywykłym nie wyróżniać się w tłumie. Teraz jednak, po nagłym awansie połączonym z przypływem gotówki i znaczenia, Quesado zupełnie pozbył się swej fasadowej skromności. Zamiast niej pojawiła się pompatyczna duma i pyszne pozy zingarańskiego szlachetki. Spoglądając wzdłuż dziobatego nosa, usiłował niedwuznacznymi pogróżkami przekonać króla Milo i jego doradców, iż mądrzej byłoby zjednać sobie łaskawość króla Aquilonii, niż popierać jego niedowarzonych przeciwników.

— Wasza Królewska Wysokość, panowie — rozpoczął Quesado ostrym belferskim tonem. — Z pewnością wiecie, iż jeżeli postanowicie nie przyjąć przyjaźni mojego pana, musicie zaliczyć się do jego wrogów. I im dłużej będziecie zezwalać, aby w waszym królestwie znajdowała schronienie rebelia, tym bardziej skazi was trucizna zdrady wobec mojego suwerennego władcy, potężnego króla Aquilonii.

Na szerokiej twarzy króla Milo pojawił się rumieniec gniewu i monarcha poruszył się gwałtownie. Potężnie zbudowany mąż w średnim wieku, którego bujna broda sięgała do pasa, Milo roztaczał aurę niewzruszonej godności. Wyglądał jak prosty chłop, ale był władcą bogatego i sprawnie urządzonego królestwa. Powolny w kształtowaniu swego zadania, gdy jednak raz podjął decyzję, potrafił być wyjątkowo uparty. Spoglądając spod brwi na Quesado, wyrzucił z siebie twardo:

— Argos to wolny kraj, mój panie! Nigdy nie byliśmy, i Mitra mi świadkiem, że nie będziemy, poddanymi króla aquilońskiego. Zdrada oznacza naruszenie zasad postępowania poddanego wobec swego pana. Twierdzisz zatem, że twój wypasiony Numedides jest panem Argos?

Quesado zaczął się pocić. Jego kościste czoło zalśniło w łagodnym świetle przesączającym się przez szyby komnaty rady, zabarwione pasmami lazuru, zieleni i szkarłatu.

— Nie taka była moja intencja, Wasza Królewska Wysokość — ukorzył się spiesznie, po czym znacznie ciszej powiedział: — Lecz z całym należnym szacunkiem, panie, muszę wskazać, że mój władca nie może nie zważać na pomoc udzielaną przez swego monarszego brata buntownikom przeciw Rubinowemu Tronowi.

— Nie udzieliliśmy im żadnej pomocy — odrzekł nachmurzony Milo. — Wasi szpiedzy musieli wam donieść, że ich resztki rozbiły się obozem na równinie Pallos i że z braku dostaw z Messancji grasują po okolicy w poszukiwaniu pożywienia. Ich bossońscy łucznicy wykorzystują teraz swoją zręczność w polowaniach na kaczki i jelenie. Twierdzicie, że zwycięstwo generała Procasa było rozstrzygające? Czego więc miałaby się obawiać potężna Aquilonia ze strony zgrai niedobitków, których głodówka skłoniła do takiej desperacji. Doniesiono nam, że została ich jedynie dziesiąta część pierwotnej liczby i że codziennie ubywa ich z powodu dezercji.

— To prawda, Wasza Królewska Wysokość — powiedział Quesado, przybrawszy swą pozę. — Ale co oświecone Argos może zyskać na udzielaniu schronienia takiej bandzie? Nieudolni zwrócić się przeciw ich prawowitemu władcy, z pewnością będą utrzymywać się z przestępstw przeciw twoim lojalnym obywatelom.

Nachmurzywszy się, Milo zamilkł, ponieważ nie miał przekonywającej odpowiedzi na argument Quesado. Nie mógł powiedzieć, że dał słowo swemu staremu przyjacielowi, hrabiemu Trocero, iż pozwoli jego powstańcom korzystać z gościny na swojej ziemi. Króla coraz bardziej drażniły usiłowania aquilońskiego posła, zmierzające do wymuszenia jego decyzji. Milo lubił sam dochodzić do nich w swoim czasie, bez niczyjego ponaglania. Władca podniósł się ociężale, kończąc rozmowę. — Rozważymy życzenia naszego brata Numedidesa, ambasadorze Quesado — powiedział Milo. — W stosownej chwili zostaniesz powiadomiony o naszej decyzji. Obecnie otrzymujesz nasze pozwolenie odejścia.

Z ustami zwiniętymi w fałszywym uśmiechu Quesado wycofał się w ukłonach, lecz jad wściekłości przeżerał jego serce. Fortuna tym razem sprzyjała Conanowi, ale następny rzut kości mógł dać inny wynik, albowiem Conan, chociaż tego nie wiedział, hodował żmiję na swojej piersi…

Armia Lwów nie była jednak tak osłabiona czy zagłodzona, jak sądzili Milo i Quesado. Liczyła teraz tysiąc pięciuset ludzi i z każdym dniem odbudowywała swoją siłę i gromadziła zapasy. Konie pasły się na wysokiej, równinnej trawie, markietanki zaś, które pozostały w obozie, gdy armia wymaszerowała na północ, pielęgnowały rannych. Ocalono też znaczną część taborów, a obszarpane grupy wciąż napływały do obozu, by powiększyć szczupłe, lecz rezolutne szeregi rebeliantów. W lasach słychać było odgłosy siekier drwali, podczas gdy w obozie strugano oszczepy i drzewca strzał, a kowadła rozbrzmiewały uderzeniami młotów kowali kujących do nich groty.

Najbardziej dodawała otuchy wieść, że straż tylna w sile tysiąca ludzi, dowodzona przez barona Grodera, wymknęła się z zasadzki pod Tunais i wędrowała przez góry na zachodzie. Conan wysłał oddział lekkiej jazdy pod wodzą Prospera, by odnaleźli zbłąkanych towarzyszy i sprowadzili ich do głównego obozu. Dexitheus zanosił modły do Mitry, by ta wieść okazała się prawdziwa, bowiem siły Grodera podwoiłyby ich szeregi. Zdarzało się już, że królestwa były zdobywane przez armie liczące mniej niż trzy tysiące ludzi.

Księżyc w pełni słał swój blask na równinę Pallos niczym żółte oko rozgniewanego boga. Przejmująco zimny, niespokojny wiatr szemrał w wysokich trawach i niewidzialnymi palcami targał płaszcze wartowników, stojących na czatach dookoła obozu powstańców.

W namiocie, w blasku świec Conan zasiedział się do późna, przysłuchując się rozmowom swych oficerów. Niektórzy z nich, przygnębieni niedawną klęską, niechętnie mówili o” dalszej walce. Inni, żądni pomsty, nalegali na nowy atak, nawet tak niewielkimi siłami.

— Zważ, generale — mówił hrabia Trocero. — Amulius Procas na pewno nie spodziewa się ataku z naszej strony tak szybko po poniesionej porażce, a więc moglibyśmy pokonać go przez zaskoczenie. Gdy przekroczymy Alimane, przyłączą się do nas nasi przyjaciele w Poitain, którzy tylko czekają na nasze przybycie, by wywołać ogólne powstanie.

Barbarzyńska natura Conana skłaniała się ku radom hrabiego. Przekroczenie granicy w momencie, w którym los zdawał się najmniej im sprzyjać, mogłoby przekształcić klęskę w zwycięstwo. Pilnie potrzebował uwieńczonego powodzeniem boju, by poprawić morale swej armii. Sporo ludzi zdążyło już zdezerterować porzucając to, co wydawało im się przegraną sprawą. Jeśli nie zdoła nowymi nadziejami na tryumf podeprzeć chwiejącego się ducha, to strumyczek rozczarowanych stanie się wkrótce powodzią, która rozmyje jego armię.

Jednakże potężny Cymmerianin w ciągu lat wojowania dobrze poznał tajniki wojennego rzemiosła. Doświadczenie nakazywało mu powściągnąć ten zapał i nie narażać resztek wojska, przynajmniej do powrotu Prospera z wieściami o baronie Groderze i jego oddziale. Dopiero otrzymawszy tak znaczne posiłki, Conan mógłby zadecydować, czy nadszedł już czas ataku.

Odprawiwszy dowódców, Conan zapragnął ciepła ramion i miękkich piersi Alciny. Czarnowłosa tancerka oczarowała go zręcznymi sposobami nasycania jego namiętności. Tej nocy jednak Alcina ze śmiechem wymykała się z jego uścisków, namawiając go do wypicia pucharu wina.

— Czas, panie, byś zakosztował napoju ludzi szlachetnych, zamiast jak byle chłop żłopać bez przerwy piwsko — powiedziała. — Dla twej wyłącznej przyjemności dostałam butelkę wina z Messancji.

— Na Croma, dziewczyno, dość już wypiłem tego wieczora! Pragnę teraz wina z twoich warg, a nie z wytłaczanych winogron.

— To tylko łagodny środek pobudzający, panie, mający wzmóc twe męskie siły i naszą rozkosz — przymilała się.

Stojąc w świetle świec w kusej tunice z szafranowego jedwabiu uśmiechnęła się uwodzicielsko i wyciągnęła ku niemu puchar z winem.

— Zawiera przyprawy z moich rodzinnych stron, które pobudzą twe zmysły — dodała. — Czyż nie skosztujesz go, panie, aby mnie zadowolić?

Spoglądając z pożądaniem na blady owal jej twarzy, Conan rzekł:

— Nie potrzebuję żadnych podniet, gdy czuję zapach twych włosów. Podaj mi jednak ten kielich, wypiję za rozkosze tej nocy.

Wychylił wino trzema głębokimi łykami, ignorując gorzkawy posmak przypraw i z trzaskiem odstawił kielich. Następnie wyciągnął ramiona do dziewczyny, której szeroko rozwarte oczy nagle wpatrzyły się w niego badawczo. Kiedy spróbował wziąć ją w ramiona, namiot zawirował dookoła niego w szaleńczym tempie i przeszywający ból wypełnił jego trzewia. Sięgnął dłonią do słupa podtrzymującego namiot, nie trafił i ciężko upadł. Alcina pochyliła się nad nim. Oczy Conana zaszły mgłą. Rysy tancerki rozpływały się, ale jej zielone oczy ciągle płonęły jak jarzące się szmaragdy.

— Na Croma, dziewko! — wydyszał Conan. — Otrułaś mnie!

Cymmerianin usiłował się podnieść, lecz miał wrażenie, że jego ciało zamieniło się w ołów. Krew łomotała mu w skroniach, twarz spurpurowiała z wysiłku, ale nie udało mu się podnieść na nogi. Upadł na plecy, gwałtownie chwytając powietrze. W oczach ćmiło mu się, a potem poczuł, że odpływa z jasnego wnętrza namiotu w podobny do transu sen na jawie. Nie był w stanie poruszyć się ani przemówić.

— Conanie! — syknęła jadowicie dziewczyna. — Koniec z tobą, ty barbarzyński głupku! Niedługo i te żałosne resztki armii powędrują za tobą do piekieł, tam gdzie wasze miejsce!

Usadowiła się wygodnie i wyjęła amulet, który nosiła między piersiami. Spojrzawszy na odmierzającą czas świecę stwierdziła, że jeszcze pół godziny musi upłynąć, zanim będzie mogła porozumieć się ze swym panem. Siedziała w milczeniu, nieporuszona jak sfinks, dopóki nie nadszedł czas. Wtedy skupiła swe myśli na kawałku obsydianu.

W dalekiej Tarancji Thulandra Thuu spoglądając w magiczne lustro wydał z siebie szyderczy śmiech, ujrzawszy rozciągniętego na ziemi Cymmerianina. Potem wstał, umieścił z powrotem zwierciadło w skrzyni, obudził służącego i wysłał go z wiadomością do króla.

Hsiao znalazł Numedidesa nagiego, rozkoszującego się masażem wykonywanym przez cztery skąpo ubrane dziewczyny. Skromnie utkwiwszy spojrzenie w posadzce, Hsiao ukłonił się nisko i powiedział:

— Mój pan pragnie z całym szacunkiem powiadomić Waszą Królewską Wysokość, że dzięki jego nieziemskim mocom bandyta Conan poniósł w Argos śmierć.

Numedides odpędził dziewczyny i usiadł.

— Martwy, powiadasz?

— Tak jest, panie i królu.

— Wspaniała wiadomość, wspaniała! — Z głośnym wybuchem śmiechu Numedides poklepał się po gołym udzie. — Coś jeszcze? — spytał.

— Mój pan prosi o twoje pozwolenie wysłania kuriera do generała Amuliusa Procasa, aby zawiadomić go o tym wypadku i nakazać mu wkroczyć do Argos i rozbić buntowników, zanim znajdą sobie następnego przywódcę.

Numedides machnął ręką.

— Idź, żółty psie, i powiedz swemu panu, żeby czynił to, co uważa za stosowne. — Następnie zwrócił się do dziewczyn: — Do roboty, gołąbeczki!

Niebawem w drogę do obozu generała Procasa na granicy z Argos wyruszył kurier. Wiózł on wiadomość noszącą pieczęć króla Numedidesa, która w ciągu mniej niż dwóch tygodni miała spowodować atak niepokonanego Legionu Pogranicznego na pozostających bez przywództwa powstańców zebranych pod sztandarem Lwów.

W namiocie Conana Alcina wyciągnęła swój podróżny kuferek i wyjęła zeń kostium pazia, w który się przebrała. W skrzyni pod strojami spoczywała mała miedziana szkatułka, którą tancerka otworzyła przekręcając opasującego pokrywę smoka. Szkatułka zawierała mnóstwo pierścieni, bransolet, naszyjników, kolczyków i innych klejnotów. Alcina przebierała w biżuterii, dopóki nie znalazła niewielkiego miedzianego prostokąta z argosańską inskrypcją. Znak ten upoważniał jego właściciela do zmiany koni w królewskich stajniach pocztowych. Szybko przebrała klejnoty, co cenniejsze wkładając do skórzanego woreczka, który wetknęła za pas.

Dokonawszy tego, zgasiła świecę i wyszła z pogrążonego w ciemności namiotu. Zbliżyła się do wartownika i powiedziała wyniośle:

— Conan zasnął, polecił mi jednak dostarczyć pilną wiadomość do króla Argos. Bądź tak dobry i każ pachołkom, by natychmiast osiodłali dla mnie konia i przyprowadzili go tutaj!

Wartownik zawołał kaprala, który posłał ludzi, by wykonali życzenie Alciny, podczas gdy ona czekała spokojnie u wejścia do namiotu. Żołnierze, przyzwyczajeni do kaprysów nałożnicy generała i zapatrzeni w jej wspaniałą figurę, bez wahania spełnili jej polecenie.

Gdy przyprowadzono konia, wsiadła nań zręcznie i szybko zniknęła w oświetlonej przez księżyc dali.

Cztery dni później Alcina dotarła do Messancji. Natychmiast pospieszyła do dawnej kryjówki Quesado, gdzie znalazła następcę szpiega, Fadiusa Kothiańczyka, karmiącego gołębie pocztowe.

— Powiedz mi, gdzie jest Quesado? — zapytała.

— Nie słyszałaś? — odrzekł Fadius. — Jest teraz ambasadorem, zbyt dumnym, by tracić czas na takich jak my.

— Cóż, pan czy cham, muszę się z nim natychmiast widzieć. Przynoszę wieści wielkiej wagi.

Fadius zaprowadził Alcinę do zajazdu, w którym mieszkali Aquilończycy. Służący Quesado przygotowywał właśnie łoże dla swego pana, gdy Fadius i Alcina wpadli nie zapowiedziani.

— Do kroćset! — wrzasnął Quesado. — Cóż z was za grubiański motłoch, że przeszkadzacie mej szlachetnej osobie udać się na spoczynek?

— Dobrze wiesz, kim jestem — przerwała Alcina. — Przybyłam przekazać ci, że Conan nie żyje.

Quesado zamarł z otwartymi ustami, po czym je powoli zamknął.

— Dobrze! — powiedział w końcu. — To rzuca nowe światło na wiele spraw. Naciągnij mi z powrotem buty, Narses. Muszę natychmiast udać się do Milo. Co się zdarzyło, Alcino?

Niedługo potem Quesado przybył do pałacu i wyniośle zażądał posłuchania u króla. Zingarańczyk zamierzał zmusić Milo do natychmiastowego ataku na armię Conana. Żywił przekonanie, że buntownicy zdemoralizowani śmiercią swego przywódcy pierzchną na sam widok armii byłego sojusznika.

Los jednak sprawił, że wypadki potoczyły się zupełnie inaczej. Wyrwany ze snu, król Milo wpadł w szał usłyszawszy, że Quesado żąda audiencji o pomocy.

Chwilę później do Quesado wszedł paź z wiadomością od Milo.

— Jego Królewska Wysokość rozkazuje ci, panie, byś oddalił się natychmiast i wrócił o bardziej stosownej porze, najlepiej na godzinę przed południem dnia jutrzejszego.

Quesado zarumienił się z gniewu i zawodu. Spoglądając z góry, powiedział:

— Mój dobry człowieku, wydajesz się nie pojmować, kim jestem.

Paź roześmiał się, dorównując bezczelnością Quesado.

— Owszem, panie, wszyscy wiemy, kim jesteś i czym byłeś. — Szerokie uśmiechy pojawiły się na twarzach strażników stojących za paziem, który mówił dalej: — Upraszam cię zatem, abyś raczył się oddalić i to żywo, bo możesz narazić się na niezadowolenie mego władcy!

— Pożałujesz tych słów, hultąju! — warknął Quesado i odwrócił się. Rozwścieczony poszedł do swej dawnej kwatery na nadbrzeżu, gdzie zastał oczekujących na niego Alcinę i Fadiusa. Tam sporządził gniewną notatkę dla króla Aquilonii, donoszącą o odmowie Milo, i wysłał ją przywiązaną do gołębiej nóżki.

Dwa dni później raport byłego szpiega dotarł do Vibiusa Latro, który pośpieszył z nim do króla. Numedides, z trudem umiejący powstrzymywać swoje pasje nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach, przeczytawszy o sprzeciwie króla Argos, z miejsca wysłał kolejnego kuriera z poleceniem dla generała Amuliusa Procasa. Posłanie to w przeciwieństwie do poprzedniego zawierało znacznie więcej niż tylko upoważnienie do wtargnięcia na terytorium Argos. W dobitnych słowach nakazane zostało Procasowi, aby natychmiast zaatakował Argos i wszelkimi niezbędnymi siłami zmiótł z powierzchni ziemi to państwo.

Procas, twardy i uzdolniony dowódca, wykrzywił się na królewski rozkaz. W nocy, która nastąpiła po zwycięskich bitwach stoczonych nad Alimane, szybko wycofał z argosańskiego terytorium oddziały, które wysłał w celu wybicia uciekających buntowników. Wtargnięcie takie można było usprawiedliwić jako dokonane w ferworze pościgu. Obecnie jednak nakaz inwazji oznaczał odwrócenie stanowiska króla Milo od ostrożnej neutralności do otwartej wrogości wobec króla Aquilonii.

Królewski rozkaz nie pozostawiał jednak żadnego miejsca na odmowę, jeżeli pragnął, by jego głowa jeszcze jakiś czas pozostała na swej szyi. Procas musiał zaatakować. Jednak cały jego rozsądek i żołnierskie doświadczenie buntowały się przeciwko poleceniu Numedidesa.

Procas odwlókł swój wymarsz o kilka dni, mając nadzieję, że król po namyśle odwoła rozkaz, lecz do obozu nie dotarły żadne nowe wieści, więc nie odważył się dłużej czekać. I tak pewnego pięknego wiosennego poranka Amulius Procas przekroczył ze swoją armią Alimane. Rzeka, której poziom opadł już po wiosennych roztopach, nie była przeszkodą dla chorągwi rycerzy w lśniących zbrojach, tarczowników w kolczugach i łuczników w skórzanych kaftanach. Przebrnęli przez nurt i podjęli marsz krętą drogą wznoszącą się ku przełęczy Saxula, a po jej przebyciu w pierwszej kolejności ruszyli w kierunku obozu buntowników na równinie Pallos.

Dopiero rankiem oficerowie dowiedzieli się o otruciu swego dowódcy. Pośpiesznie zgromadzili się w namiocie Conana. Dexitheus wziął puchar i ostrożnie powąchał resztki napoju Alciny.

— Ten trunek — orzekł — zawiera sok purpurowego lotosu ze Stygii. Wedle wszelkich zasad nasz generał powinien już być martwy jak król Tuthamon. Mimo to żyje, choć wygląda jak trup z otwartymi oczami.

Publius zamyślił się i powiedział:

— Być może morderca użył tylko tyle trucizny, ile potrzebne było do powalenia zwykłego człowieka, a nie wziął pod uwagę wzrostu i tężyzny Conana.

— To ta suka o zielonych oczach! — zawołał Trocero. — Nigdy jej nie ufałem, a jej zniknięcie ostatniej nocy tylko potwierdza jej winę. Gdybym dostał tę wiedźmę w swoje ręce, spaliłbym ją na stosie!

Dexitheus obrócił się ku hrabiemu.

— Zielone oczy, rzeczesz? — spytał szybko. — Kobieta o zielonych oczach?

— Tak, jak szmaragdy, ale co z tego! Z pewnością widziałeś nałożnicę Conana, piękną Alcinę.

Dexitheus potrząsnął głową z miną świadczącą o złym przeczuciu.

— Słyszałem, że nasz generał zabrał ze sobą tancerkę z winiarni w Argos — mruknął. — Starałem się jednak nie zważać na taką nieobyczajność, Conan zaś taktownie trzymał ją z dala od mych oczu. Biada naszej sprawie! Sam Mitra objawił mi we śnie, aby strzec się zielonookiego cienia, stojącego blisko naszego dowódcy. Nie wiedziałem, wtedy, że zło już stąpa pomiędzy nami. Biada mi za to, że zaniedbałem zwierzyć się moim towarzyszom!

— Dość! — uciął Publius. — Conan żyje i możemy dziękować bogom, że nasza piękna trucicielka to partaczka w tym fachu. Niech nikt prócz giermków Conana nie wchodzi do tego namiotu. Musimy powiedzieć ludziom, że zaniemógł nieco, i sami dalej odbudowywać nasze siły. Musisz przejąć dowodzenie, Trocero.

Poitański hrabia z powagą skinął głową.

— Zrobię, co będę mógł, skoro jestem zastępcą dowódcy. Ty, Publiusie, musisz rozesłać zwiadowców, abyśmy wiedzieli wszystko o ruchach Procasa. Muszę iść. Już czas na poranny apel. Będę ćwiczył naszych chłopców tak ostro jak Conan, a nawet bardziej!

Do czasu gdy Procas rozpoczął inwazję, Lwy posiadały już liczne czujne oczy i nasłuchujące uszy krążące po górach i nad brzegiem Alimane. Do przywódców powstańczej armii, jak zwykle odbywających swe narady w namiocie Conana, rychło dotarły raporty o liczbie najeźdźców. Trocero, z siwizną gęściejszą niż przed tygodniem i ze śladami zmęczenia na twarzy, spokojnie zapytał Publiusa:

— Co nam wiadomo o sile przeciwnika?

Publius pochylił głowę, by zsumować liczby na woskowych tabliczkach. Gdy podniósł wzrok, w jego oczach była obawa.

— Przewyższa nasze siły co najmniej trzykrotnie — powiedział ciężko. — To czarny dzień, przyjaciele. Niewiele możemy zrobić poza stawieniem ostatecznego oporu.

— Bądź dobrej myśli, Publiusie! — pocieszał go hrabia, poklepując skarbnika po plecach. — Dobrze, że nie jesteś generałem, bo w przeciwnym razie szybko przekonałbyś żołnierzy, iż są pokonani, jeszcze przed rozpoczęciem walki. — Odwrócił się do Dexitheusa. — Jak z naszym generałem?

— Odzyskał świadomość, lecz jak dotąd nie może się poruszyć. Sądzę, że wyżyje, chwała niech będzie Mitrze.

— Jeśli nie będzie mógł wsiąść na konia, gdy zagra trąbka bojowa, ja uczynię to za niego — odparł Trocero. — Czy mamy jakieś wiadomości od Prospera?

Publius i Dexitheus potrząsnęli głowami.

— A więc musimy sobie poradzić z tym, co mamy. — Trocero wzruszył ramionami. — Wróg nadejdzie dopiero jutro, a zatem teraz musimy zdecydować: walczyć czy uciekać?

Od strony górskich szczytów nadciągała konnica i piechota Legionu Pogranicznego. Poprzedzały ich luźne gromady zwiadowców i harcowników. Za nimi jechał na swym rydwanie Amulius Procas. Powstańcy rozwinęli szyki bojowe na środku równiny.

Powietrze znieruchomiało, jakby zastygło w oczekiwaniu. Szeroki front przeważającej liczebnie Aquilońskiej armii nie pozwalał hrabiemu Trocero na jakikolwiek manewr okrążający ze skrzydeł. Rozerwanie centrum oznaczałoby natychmiastowe unicestwienie sił rebeliantów. Hrabia wiedział też, że nie ma szans na żaden udany odwrót osłaniany ciągłymi kontratakami straży tylnej. Taki manewr mógł być wykonany tylko przez dobrze wyćwiczonych i zdyscyplinowanych żołnierzy. Ludzie, którymi dysponował Trocer—ro, rozczarowani tym, co spotkało ich nad Alimane, otrzymawszy rozkaz odwrotu po prostu rozpierzchliby się, każdy na własną rękę, a Aquilońska lekka jazda zmasakrowałaby uciekających. Byłby to prawdziwy koniec powstania.

Trocero, przyjrzawszy się nadciągającym wojskom Procasa ze swojego punktu dowodzenia na wzgórzu, dał znak giermkowi, aby ten przyprowadził mu konia. Hrabia poprawił zapinkę na płaszczu okrywającym zbroję i wdrapał się na siodło. Potem odwrócił się do kilkuset jeźdźców, którzy zgromadzili się dookoła niego, i zawołał:

— Znacie nasz plan, przyjaciele! Teraz wszystko zależy od waszych mieczy!

Trocero zdecydował, że ich jedyna szansa leży w desperackim ataku na szyk Aąuilończyków i próbie przebicia się do samego Amuliusa Procasa. Wiedział, że nieprzyjacielski dowódca, podstarzały, krępy mężczyzna, od lat nękany jest .dolegliwościami pochodzącymi od starych ran i źle znosi konną jazdę. Z tego powodu Procas korzystał zawsze z rydwanu. Trocero liczył na to, że woźnica generała będzie miał kłopoty z manewrowaniem mało zwrotnym pojazdem w bitewnym ścisku. Gdyby więc powstańczej konnicy udało się jakimś cudem przedrzeć i zabić aquilońskiego generała, jego wojska mogłyby się załamać pod wpływem zwątpienia.

Raz jeszcze Fortuna uśmiechnęła się do buntowników. Tym razem uśmiechem tym był król Argos — Milo, we własnej osobie. Zanim bowiem rozpoczął się aquiloński najazd, argosański szpieg, zajeździwszy na śmierć trzy konie, dotarł do Messancji i dostarczył na dwór wieść o tym, że Numedides nakazał atak na Argos. W ten sposób król Milo dowiedział się o planowanym ataku równocześnie z przywódcami powstańców. Zirytowany arogancją ambasadora Quesado, stateczny zazwyczaj monarcha wściekł się na dobre. Natychmiast wydał rozkaz dowódcy garnizonu Messancji, by forsownym marszem ruszył na pomoc w celu odparcia napaści.

W spokojniejszej chwili Milo mógłby powstrzymać swój gniew. Wystarczyło pozwolić Procasowi zniszczyć buntowników, co na pewno ułagodziłoby Numedidesa, a potem podjąć z nim rozmowy pokojowe. Trochę prezentów i kilka urodziwych niewolnic załatwiłoby sprawę. Tym razem jednak, zanim król Argos ochłonął, jego wojska maszerowały już na północ. Z tej przyczyny konsekwentny z natury Milo odmówił Quesado proszącemu o zmianę decyzji.

Amulius Procas zatrzymał swą armię i zaczął wydawać oddziałom drobiazgowe rozkazy bojowe, kiedy do jego rydwanu podjechał galopem rozgorączkowany zwiadowca.

— Generale! — zawołał. — Na południowej drodze unosi się wielki obłok kurzu, jakby zbliżała się tu jeszcze jedna armia!

Procas kazał zwiadowcy powtórzyć wiadomość, po czym klnąc jak szewc zerwał z głowy hełm i z rozmachem rzucił nim o podłogę rydwanu. Stało się to, czego się najbardziej obawiał! Ochłonąwszy z pierwszej furii Procas warknął do swoich adiutantów:

— Odwołać bitwę! Rozluźnić szyk. Rozkazać zwiadowcom, by okrążyli armię buntowników, zapuścili się na południe i zbadali liczebność, a także skład zbliżających się oddziałów. Rozbić mój namiot i wezwać wyższych oficerów na naradę!

Godzinę później, gdy zwiadowcy donieśli, że zbliża się ku nim tysiąc konnych, Amulius Procas znalazł się w rozterce. Mimo wyraźnych rozkazów swojego króla nie chciał prowokować Argos do otwartej wojny. Również i on uważał, że wszystko da się załatwić, byle tylko zgnieść buntowników. Procas nie śmiał jednak bez wystarczająco ważkiego powodu nie wykonać jednoznacznego polecenia Numedidesa.

Prawdą było, że armia Procasa mogła unicestwić rebelię, odegnać jazdę Milo i rozpocząć oblężenie Messancji. Oznaczało to jednak początek długiej wojny, do której Aquilonia była źle przygotowana. Choć było to królestwo większe i ludniejsze niż Argos, miało jednak władcę, delikatnie mówiąc, ekscentrycznego i którego panowanie mocno osłabiło kraj., Co więcej, Argosanczycy walczący ze sprawiedliwym oburzeniem na swej rodzinnej ziemi, mogli z pomocą rebeliantów przeważyć szalę wojny na niekorzyść Aquilonii.

Procas nie mógł się jednak wycofać. Ponieważ jego wojska przewyższały liczebnie połączone siły Argos i buntowników, król Numedides poczytałby to za akt tchórzostwa i szybko skrócił generała o głowę.

Gdy słońce zawisło nad zachodnim horyzontem, Procas, dyskutując ze swoimi oficerami, wciąż odwlekał decyzję. W końcu powiedział:

— Za późno już dzisiaj na rozpoczęcie bitwy. Wycofamy się na pomoc, gdzie pozostawiliśmy tabory, i rozbijemy umocniony obóz. Wyślijcie kogoś z rozkazem, by zaczęto sypać wały obronne.

Trocero, spod zmrużonych powiek obserwujący królewskie wojska, już dawno zsiadł z konia. Obok stał Publius, obgryzający udo pieczonego kurczaka. W końcu skarbnik powiedział:

— Cóż, na Mitrę, wyrabia Procas? Miał nas tak jak na półmisku, a teraz wycofuje się i rozbija obóz. Oszalał? Wnosząc z tego wszystkiego, możemy wyślizgnąć mu się nadchodzącej nocy albo przekraść za jego plecami do Aquilonii.

Trocero wzruszył ramionami.

— Zdaje się, że to Argosańczycy, którzy tu nadciągają, mają coś wspólnego z jego postępowaniem. Jeszcze zobaczymy, czy żołnierze Milo zamierzają nam pomóc, czy zaszkodzić. Możemy zostać zamknięci między dwoma wrogami i starci na proch, chyba że Procas sądzi, iż argosańscy jeźdźcy wykonają za niego całą brudną robotę.

Gdy jeszcze wymawiał te słowa, rozległ się odgłos kopyt. Wkrótce na ich pagórek przycwałowała niewielka grupka Argosańczyków, poprzedzanych przez konnego powstańca. Dwóch z nowo przybyłych zsiadło z koni z brzękiem zbroi i wystąpiło do przodu. Jeden z nich był wysoki, szczupły i sprawiał wrażenie zawodowego żołnierza. Jego towarzysz był młodszy i niższego wzrostu, z twarzą o szerokich policzkach i perkatym nosem oraz jasnymi oczami. Miał na sobie złocony pancerz i purpurowy płaszcz obrzeżony szkarłatem, purpurowo—szkarłatne były także pióra tańczące nad jego hełmem.

Szczupły weteran przemówił pierwszy. — Witaj, hrabio Trocero! Jestem Arcadio, kapitan Straży Królewskiej, do twoich usług, panie. Niech będzie mi wolno przedstawić ci księcia Cassio, następcę tronu. Pragnęlibyśmy naradzić się z waszym generałem, Conanem z Cymmerii.

Skinąwszy głową oficerowi i skłoniwszy się księciu Argos, Trocero powiedział:

— Pamiętam cię dobrze, książę, jako nieznośne dziecko i swawolnego młodzieńca. Co do generała Conana, z przykrością muszę stwierdzić, że jest chory. Możesz jednak mnie, jako jego zastępcy, wyłuszczyć powód swej wizyty.

— Naszym celem, hrabio — powiedział książę — jest usunięcie Aquilończyków z granic Argos. Mój ojciec wysłał mnie tu z takimi siłami, jakie można było naprędce zgromadzić. Mam nadzieję, że ja i moi oficerowie możemy uważać was za sprzymierzeńców?

Trocero uśmiechnął się.

— Przyjmij potrójne powitanie, książę Cassio! Sądząc po twoim wyglądzie, odbyłeś długą i męczącą podróż. Czy raczysz udać się wraz z kapitanem Arcadio do namiotu naszego dowódcy? Dobrze by było przepłukać gardła. Wino skończyło się nam już dawno, ale wciąż mamy piwo.

W drodze Trocero szepnął Publiusowi:

— To wyjaśnia, dlaczego Procas wycofał się mając nas jak na talerzu. Nie ośmielił się zaatakować, by nie wywołać wojny z Argos. Nie śmiał też wycofać się, by nie okrzyknięto go tchórzem. Rozbił więc obóz tam, gdzie dotarł, i wyczekuje…

— Trocero! — głęboki bas dobiegł z wnętrza namiotu. — Z kim rozmawiasz, oprócz Publiusa? Przyprowadź go tu!

— To generał Conan — powiedział Trocero, ukrywając swe zaskoczenie. — Raczycie wejść, panowie?

Zastali Conana, siedzącego na łożu, ubranego w koszulę i krótkie skórzane spodnie. Dzięki pomocy Dexitheusa potężny organizm Cymmerianina przemógł dawkę soku z lotosu, która powaliłaby zwykłego śmiertelnika. Conan mógł myśleć i mówić, ale nie był w stanie zrobić nic więcej, bowiem resztki trucizny wciąż pętały jego muskularne członki. Nie mógł poruszać się bez pomocy, a własna bezradność drażniła go i irytowała.

— Diabły i bogowie! — sapnął z gniewem. — Gdybym tylko mógł się podnieść i wziąć miecz do ręki, pokazałbym Procasowi, jak się nim posługiwać! Kim są ci Argosańczycy?

Trocero przedstawił księcia Cassio oraz kapitana Arcadio, po czym opowiedział o ostatnich ruchach Procasa.

Conan wyrzucił z siebie:

— Sam chcę to zobaczyć. Giermkowie! Podnieście mnie! Procas może udawać odwrót, by zaskoczyć nas nocnym atakiem.

Z ramionami zarzuconymi na barki dwóch giermków Conan powlókł się do wyjścia.

Słońce zawieszone tuż nad szczytami Gór Rabiriańskich rozlewało swe ostatnie błyski na mroczniejących zboczach. Odchodzące słoneczne promienie krzesały szkarłatne iskry na zbrojach Aquilończyków trudzących się nad rozbiciem obozu. W wieczornym powietrzu rozlegały się odgłosy młotków wbijających namiotowe kołki.

— Jak sądzicie, czy Procas będzie chciał pertraktować? — zapytał Conan. Pozostali wzruszyli ramionami.

— On nie chciał z nami rozmawiać. Może w ogóle nie zechce — powiedział Trocero. — Pożyjemy, zobaczymy.

— Czekaliśmy cały dzień — mruknął Conan — trzymając naszych ludzi na słońcu. Życzyłbym sobie, żeby coś się stało, cokolwiek, co przerwałoby tę mitręgę.

— Wydaje mi się, że będzie po myśli naszego generała — stwierdził Dexitheus i ocieniwszy dłonią oczy spojrzał w stroną odległego obozu wojsk królewskich.

— I co, czcigodny kapłanie? — powiedział Conan.

— Patrzcie! — Dexitheus wyciągnął rękę.

— Na Isztar! — wykrzyknął kapitan Arcadio. — Usmażcie moje flaki, jeśli oni nie uciekają!

I tak rzeczywiście było. Jeżeli nawet Aquilończycy nie uciekali, to na pewno rozpoczęli zorganizowany odwrót. Zamiast nadal wznosić fortyfikacje wokół swego obozu, ludzie z Legionu Pogranicznego, pomniejszeni przez odległość do rozmiaru mrówek, zwijali namioty, które dopiero co rozbili, ładowali wozy i kompania za kompanią kierowali się w stronę Gór Rabiriańskich. Conan i jego towarzysze spoglądali na to z niedowierzaniem.

Wkrótce ujawniła się przyczyna tego odwrotu. Maszerując raźno od wschodu ze stoków jednego ze wzgórz schodziła czwarta armia, licząca około tysiąca pięciuset żołnierzy. Nowo przybyłe oddziały rozwinęły się szerokim frontem i postępowały dalej, gotowe do bitwy.

Zwiadowca powstańców wpadł do obozu na spienionym koniu, zeskoczył z wierzchowca, zasalutował Conanowi i zawołał:

— Generale, mają sztandary z lampartami Poitain i znakami barona Grodera.

— Na Croma i Mitrę! — zagrzmiał Conan, po czym jego twarz rozjaśniła się, a śmiech rozniósł się szeroko pomiędzy namiotami. — Prospero nadciągnął w samą porę!

— Nic dziwnego, że Procas ucieka! — powiedział Trocero. — Teraz, gdy przewyższamy go liczebnie, może to uczynić nie ściągając na siebie gniewu króla. Powie Numedidesowi, że trzy armie mogły go równocześnie okrążyć i rozszarpać na strzępy.

— Generale Conan — rzekł Dexitheus. — Musisz wracać do swego łoża. Nie możemy narażać cię na ryzyko nawrotu choroby.

W Messancji, w niechlujnym pokoju Fadiusa Alcina siedziała samotnie, trzymając przed sobą swój obsydianowy amulet i wpatrywała się w czarne kreski na odmierzającej czas świecy. Fadius krążył gdzieś po pogrążonych w mroku ulicach miasta. Alcina kazała mu się oddalić, by móc na osobności porozumieć się ze swym panem.

Chybotliwy płomień obniżał się w miarę wypalania się świecy. Gdy ostatnie z zaczernionych sadzą nacięć rozpłynęło się w stopionym wosku, tancerka podniosła talizman i skupiła myśli.

Głos Thulandry Thuu zaszemrał w umyśle Alciny tak delikatnie, że zrozumienie wiadomości przekazywanych przez czarownika wymagało skupienia całej uwagi.

— Dobrze się sprawiłaś, moja córko. Czy coś zaszło w Messancji?

Potrząsnęła przecząco głową, a upiorny szept odezwał się znów:

— Mam przeto dla ciebie następne zadanie; weźmiesz konia i udasz się w drogę na północ…

Alcina wydała okrzyk niezadowolenia.

— Czy muszę znowu nosić jakieś wstrętne szmaty i pokonywać pustkowia mając mrówki i żuki za towarzyszy łoża? Błagam cię, panie, pozwól mi tu zostać i pobyć trochę kobietą!

Czarnoksiężnik uniósł brwi.

— Wolisz luksusy Messancji? — zapytał.

Z zapałem skinęła głową.

— Niestety, tak się stać nie może. Potrzebuję cię, żebyś miała na oku Legion Pograniczny i jego generała. Jeżeli uważasz, że podróż jest dla ciebie trudząca, zważ na przyszłą nagrodę, jaka cię czeka. Oddziały wysłane przez króla Argos powinny już dotrzeć na równinę Pallos. Nim słońce wzejdzie po dwakroć, Amulius Procas znajdzie się z powrotem w Poitain. Przewiduję, że przeprawi się przez bród Nogara. Ty zatem omiń szerokim łukiem wszystkie armie i przybądź na to miejsce od północy, traktem z Culario. Uczyniwszy to złożysz mi raport przy najbliższej sprzyjającej koniunkcji. Szemrzący głos ucichł, a obraz w obsydianie zmętniał i zniknął. Alcina siedziała zamyślona.

Po jakimś czasie rozległo się pukanie do drzwi i do środka wtoczył się Fadius. Kothiańczyk spędził cały wieczór w winiarniach Messancji i wypił więcej, niż nakazywała rozwaga. Z wyciągniętymi ramionami zatoczył się w stronę Alciny, bełkocząc:

— Chodź, mój śliczny, namiętny kwiatuszku! Znudziło mi się spanie na gołej podłodze i czas już, abyś wyświadczyła swojemu towarzyszowi tę samą uprzejmość, co owemu barbarzyńskiemu byczkowi…

Alcina poderwała się gwałtownie i cofnęła.

— Uważaj, mistrzu Fadiusie! — rzekła ostro. — Nieprzychylnie przyjmuję zaloty takich jak ty!

— Chodź, pięknotko — wymamrotał Fadius. — Nie zrobię ci krzywdy…

Dłoń Alciny pomknęła ku stanikowi. Jakby za sprawą magii w jej przybranej klejnotami dłoni pojawił się smukły sztylet.

— Odsuń się! — zawołała. — Jedno pchnięcie i będziesz martwy.

Groźba przeniknęła do zamroczonego umysłu Fadiusa, który nagłym szarpnięciem odsunął się od ostrza. Znał szybkość, z jaką tancerka umiała się poruszać.

— Ależ, moje drogie maleństwo…

— Wynoś się! — powiedziała Alcina. — I nie wracaj, dopóki nie wytrzeźwiejesz!

Klnąc pod nosem Fadius wyszedł. W izbie, wśród klatek ze śpiącymi gołębiami, Alcina zaczęła wyjmować ze skrzyń części stroju, w którym rano miała wyruszyć w drogę.

6

KOMNATA SFINKSÓW

O świcie oddziały sojuszników wkroczyły do obozu powstańców przy wtórze warkotu werbli i powitalnych okrzyków. Wygłodniałym żołnierzom barona Grodera i Prospera wydano solone mięso, jęczmienny chleb i piwo z ostatnich zapasów. Konie napojone i spętane wypuszczono na pobliskie łąki, powstańcy zaś oraz ich nowi sprzymierzeńcy rozpalili ogniska i zasiedli do wieczornego posiłku. Wkrótce morze świecących punktów rozjarzyło się na równinie Pallos rywalizując z migocącymi na niebie gwiazdami. Krzyki i śmiechy czterech tysięcy ludzi, niesione z wieczornym powiewem na północ, drażniły uszy wycofujących się legionistów Procasa.

Książę Cassio, kapitan Arcadio i przywódcy powstańców zgromadzili się przy łożu Conana, by wspólnie spożyć posiłek i przygotować plan na dzień następny.

— Ruszymy na nich o świcie! — zakrzyknął Trocero.

— Bynajmniej — odrzekł młody książę. — Mam wyraźne polecenia od mojego ojca. Walkę mogę podjąć tylko wtedy, gdy generał Procas nie zaprzestanie marszu w głąb Argos. Król liczył na to, że sama nasza obecność powstrzyma Procasa, i wydaje się, że w istocie miał rację. Aquilończycy się wycofali.

Conan nie odpowiedział, ale błyskawice miotane przez jego niebieskie oczy zdradzały gniewne rozczarowanie. Książę spojrzał na niego na poły z podziwem, na poły ze zdziwieniem.

— Pojmuję twoje uczucia, generale — powiedział łagodnie. — Musisz jednak zrozumieć nasze położenie. Nie pragniemy wojny z Aquilonią, której siły dwukrotnie przewyższają nasze. Zaprawdę, dosyć już ryzykowaliśmy, udzielając waszej armii schronienia w granicach Argos.

Drżącą z wysiłku dłonią Conan sięgnął po kubek z piwem i podniósł go powoli do ust. Pot perlił się na jego czole, jakby naczynie ważyło pół cetnara. Rozlał trochę jego zawartości, wypił resztę i pozwolił pustemu kubkowi upaść na ziemię.

— Więc sami ruszymy za Procasem — ponaglił Trocero. — Możemy zagnać go z powrotem za Alimane, a każdy człowiek, którego teraz powalimy, będzie jednym mniej do zabicia, gdy znajdziemy się w Poitain. Jeżeli Procas wyda nam bitwę, no cóż, zwycięstwo zawsze spoczywa na kolanach Fortuny.

Conana kusiła ta propozycja. Wszystkie wojownicze instynkty w jego barbarzyńskiej duszy przynaglały go do wysłania swych ludzi w pościg za królewskimi siłami. Powstańcy nękaliby ich jak zgraja psów gończych i zabijali pojedynczych żołnierzy Procasa przez całą drogę do Alimane. Pasmo Gór Rabiriańskich było stworzone do wojny partyzanckiej. Poprzecinane tysiącem jarów i wąwozów, pomarszczone stoki i niebosiężne szczyty aż prosiły się, by w ich cieniu przygotowywać zasadzki.

Gdyby jednak wojska Procasa zawróciły, los powstańców mógłby być opłakany. Brakowało im przecież broni, kiepsko było z zaopatrzeniem, a do tego oddziały przeprowadzone przez Prospera były utrudzone i wyczerpane po dniach spędzonych w górskich pustkowiach. Co więcej, generał, który nie był w stanie dosiąść konia ani unieść miecza w dłoni, miał niewielkie szansę, by natchnąć swych ludzi odwagą i wiarą w zwycięstwo. Conan w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że nie ma innego wyboru, jak siedzieć w namiocie lub przyglądać się walce z lektyki.

Gdy noc umknęła przed mglistym świtem i trąbki odegrały pobudkę, Conan podtrzymywany przez dwóch giermków ruszył na przechadzkę po budzącym się obozie. W trakcie spaceru rozważał swą sytuację. Nie powinien pozwolić Procasowi dotrzeć cało z powrotem do Aquilonii. Jednocześnie, by pokonać potężny Legion Pograniczny, musiał wymyślić coś, co dałoby jego żołnierzom przewagę pomimo ich mniejszej liczebności. Potrzebował siły, która byłaby ruchliwa i łatwa w manewrowaniu, a równocześnie, która mogłaby nękać wroga na odległość.

Gdy Conan przyglądał się musztrowanym wojownikom, jego zadumane spojrzenie padło na pewnego Bossończyka, który nagle wskoczył na konia i pogalopował ku bramie. Zapewne wysłano go z jakimś rozkazem. Mężczyzna ten miał hak ukośnie przewieszony przez plecy i kołczan ze strzałami u prawego biodra.

Lata służby u króla Turanu wypłynęły na powierzchnię pamięci Conana. W tamtejszej armii łucznicy stanowili elitę. Żołnierze ci potrafili strzelać z grzbietu galopującego konia równie celnie, jakby stali na twardym gruncie. Ich krótkie łuki wykonane były ze ścięgien i zakrzywionych rogów. Podobnych umiejętności Bossończycy nabywali jednak dopiero po latach praktyki, a poza tym bossoński łuk był zbyt długi i nieporęczny, by strzelać zeń z końskiego grzbietu.

Naraz w swej wyobraźni Conan ujrzał oddział konnych łuczników w pościgu za uciekającym wrogiem. Zobaczył ich, jak zbliżają się na odległość strzału, zsiadają, by wypuścić kilka morderczych salw, po czym odjeżdżają galopem, w chwili gdy rozwścieczony wróg zwraca się ku nim całą siłą. Nagły wybuch śmiechu Conana przeraził; giermków, którzy rozdziawili usta nie wiedząc, co robić, kapitan Alarius zaś popędził, by natychmiast obudzić kapłana.

Kiedy skąpo odziany Dexitheus przybiegł do namiotu Conana, ten uśmiechnął się widząc jego niepokój.

— Nie, przyjacielu — zachichotał Cymmerianin. — Purpurowy lotos nie nadwerężył moich klepek. To pan Mitra, Crom, czy jakiś inny błogosławiony bóg zesłał na mnie natchnienie. Wyślij natychmiast kogoś, by przywołał tu dowódców Argosańczyków.

Gdy książę Cassio i kapitan Arcadio w zbrojach i przy broni dotarli do namiotu głównodowodzącego, Conan powitał ich grzmiącym śmiechem i zawołał:

— Mówiliście, że król Milo zabronił wam atakować wycofujących się Aquilończyków, Czy królewski zakaz rozciąga się również na wasze konie?!

— Nasze konie, generale? — zapytał zdezorientowany Arcadio.

Conan wesoło skinął głową.

— Owszem, wasze zwierzaki, mój drogi kapitanie. Nasze wierzchowce są nieliczne, a na dodatek niedożywione, co można dowieść, jeżeli zadasz sobie trud policzenia ich żeber. Wasze zaś są świeże i przedniej rasy. Użyczcie nam pięciuset wierzchowców, a zrzekniemy się pomocy nawet jednego argosańskiego żołnierza w trakcie przeganiania Procasa z powrotem za Alimane.

W miarę jak Conan przedstawiał swój plan, na twarzy księcia Cassio wykwitał uśmiech. Coraz bardziej podobał mu się ten nieobliczalny barbarzyńca o srogim obliczu.

— Daj mu pięćset koni, Arcadio — powiedział na koniec. — Król, mój ojciec, nic o tym nie mówił.

Argosański oficer szczękając zbroją wyszedł, by wydać rozkazy, i niebawem na płaskim terenie, na którym bossońscy łucznicy ustawili się do porannych ćwiczeń, pojawiło się dwustu argosańskich jeźdźców prowadzących za sobą osiodłane wierzchowce. Trocero i Prospero natychmiast pobiegli do zaskoczonych żołnierzy, aby wyjaśnić im w czym rzecz. Wybuchło radosne zamieszanie.

— Przyprowadźcie mojego ogiera i przywiążcie mnie do siodła! — rozkazał Conan.

— Generale! — wykrzyknął Dexitheus. — Nie powinieneś, w swym obecnym stanie…

— Oszczędź mi przestróg, przyjacielu. Przez miesiąc ludzie mnie nie widzieli i bez wątpienia zastanawiają się, czy jeszcze żyję.

Kiedy dziesięciu żołnierzy podniosło potężne ciało Conana, aby usadzić je w siodle, Cymmerianin klął w żywy kamień niemoc, która spętała jego potężne kończyny. Niebieskie oczy barbarzyńcy płonęły ogniem niezwyciężonej woli, a brwi ściągnęły się z gniewu, gdy wszystkie próby zmuszenia bezwładnych mięśni do posłuszeństwa spełzły na niczym.

W końcu udało się umieścić Conana w siodle. Nikt z obserwujących te wysiłki, widząc nieugiętą wolę Cymmerianina, nie ośmielił się pomyśleć o nim z litością. We wszystkich oczach był podziw i respekt.

Książę Cassio patrząc na to znieruchomiał ze zdumienia. Tam, w Messancji, dworzanie uważali Conana za dzikusa i nieokrzesanego barbarzyńcę, którego zbuntowani szlachcice z Aquilonii niebacznie wybrali na swego wodza. Dopiero teraz książę wyczuł pierwotną siłę tkwiącą w tym mężczyźnie oraz jego niespożytą energię. Dostrzegał nadludzką duchową siłę, oryginalność myśli, żywość umysłu i upór. Cechy te zarówno szlachetnie urodzonych, jak i pospolitych żołnierzy przekształcały w wosk wobec woli Cymmerianina. Ten człowiek, myślał Cassio, jest stworzony do przewodzenia. Urodził się, by zostać królem.

Podtrzymywany po bokach przez konnych giermków, Conan poprowadził wolno swego rumaka wzdłuż szeregów bossońskich łuczników. Krzywiąc się z wysiłku, Conan zdołał unieść rękę i pozdrowić żołnierzy. Ci powitali go entuzjastycznymi okrzykami.

Kilka mil na północ dwóch zwiadowców z wojsk królewskich, pozostawionych do obserwowania ruchów rebelianckiej armii, jadło śniadanie przy drodze wiodącej do przełęczy Saxula. Do ich uszu doleciały nagle słabe okrzyki. Przestali jeść i popatrzyli po sobie.

— Cóż tam się dzieje? — spytał młodszy.

Drugi ocienił dłonią oczy.

— Za daleko, żeby coś dostrzec, ale zaczął się ruch w obozie buntowników. Najlepiej będzie, jak jeden z nas doniesie o tym generałowi. Ja pojadę.

Starszy zwiadowca przełknął ostatni kęs, wstał, odwiązał konia od pobliskiego drzewa i odjechał. Tętent ucichł w oddali.

Tymczasem Conan uciszywszy łuczników nieznacznym gestem dłoni, zaczął wydawać szczegółowe rozkazy. Każdy oddziałek konnych łuczników miał być dowodzony przez doświadczonego kawalerzystę, którego zadaniem było dopilnowanie należytej opieki nad zwierzętami, a także zajmowanie się nimi w czasie, gdy łucznicy będą ostrzeliwać wroga. Ci, którzy nie umieli jeździć konno — tu Conan uśmiechnął się ponuro — mieli się jedynie mocno trzymać siodła i grzywy. Inny bardziej wyszukany styl jeździecki nie był tu bowiem konieczny.

Pod wodzą Aquilońskiego najemnika o imieniu Pallantides, który służył kiedyś w oddziale turańskich łuczników konnych, Bossończycy wyjechali z obozu i skierowali się na pomoc traktem do Aquilonii.

Pierwsze starcie z tylną strażą armii królewskiej nastąpiło u podnóża Gór Rabiriańskich, na drodze do przełęczy Saxula. Zbliżywszy się do nieprzyjaciela, Bossończycy rozproszyli się, po czym cicho podeszli pod osłoną zarośli na dogodny dystans i zabrali się do dzieła. Padło dwudziestu oszczepników, zanim tętent kopyt oznajmił powstańcom, że zbliża się jazda Procasa, by odeprzeć atak i osłonić odwrót. Usłyszawszy to Bossończycy pobiegli do swoich wierzchowców, wskoczyli na siodła i przepadli w lesie. Ich straty ograniczyły się do jednego łucznika, który nie umiejąc jeździć konno spadł z wierzchowca i złamał obojczyk.

Przez następne trzy dni Bossończycy nękali wycofujących się Aquilończyków jak ogary kąsające pięty i łydki uciekających złodziei. Uderzali znienacka, a kiedy żołnierze króla zwracali się przeciwko nim, znikali kryjąc się w tysiącach rozpadlin wyrytych przez wiatr i wodę w stokach gór.

Amulius Procas i jego oficerowie klęli do zachrypnięcia, lecz nic nie mogli zrobić. Strzały nadlatujące nagle zza głazów powodowały ogromne zamieszanie. Czasami grzęzły w końskich bokach, a oszalałe z bólu zwierzęta wyrzucały jeźdźców z siodeł i tratowały piechurów. Co i raz jakiś żołnierz padał z jękiem przebity strzałą wystrzeloną nie wiadomo skąd. Oprócz tego z wysokich skał lub wąwozów spadały nagle całe chmary pocisków, zabijając i raniąc dziesiątki ludzi.

Amulius Procas nie miał wyboru. Nie mógł rozbić obozu w pobliżu przełęczy Saxula, bo trudno było o dostateczne zaopatrzenie w wodę i brakowało odpowiedniego miejsca. Nie mógł również zaatakować, ponieważ przeciwnik uparcie unikał otwartej walki. Gdyby rzucił przeciw rebeliantom całą swoją armię, bez wątpienia zmiótłby tę buntowniczą zarazę jak wiatr plewy, ale postępowanie takie zaprowadziłoby go z powrotem na równinę Pallos i zakończyło się starciem z Argosańczykami.

Tak więc Amulius Procas nie miał innego wyjścia, jak tylko brnąć uparcie dalej, wysyłając lekką jazdę wszędzie tam, gdzie nieprzyjaciel objawiał swą obecność gradem strzał. W stosunku do całej armii straty były znikome, ale ustawiczny lęk i niepokój podkopywały morale jego ludzi. Do tego wszystkiego przeczucie szeptało mu, że król Numedides nie zapomni i nie wybaczy niepowodzenia wyprawy i niewykonania swoich wyraźnych rozkazów.

Na przełęczy Saxula na wojska królewskie runęła skalna lawina. Procas posępnie polecił usunąć zwałowisko, zepchnąć w przepaść połamane wozy, a śmiertelnie rannych ludzi i zwierzęta miłosiernie podobijać. Po drugiej stronie przełęczy jego oddziały mogły iść szybciej, rebelianccy łucznicy nękali je jednak z niemalejącym zapałem.

Procas uświadomił sobie, że Cymmerianin jest mistrzem w tego rodzaju działaniach wojennych i aż trząsł się ze wstydu widząc paniczny lęk na twarzach swoich żołnierzy. Poprzysiągł, że ta plama na jego honorze zostanie zmyta krwią barbarzyńcy.

Trzeciego dnia odwrotu wyczerpane wojska królewskie dotarły do południowego brzegu Alimane i stanęły u brodu Nogara. Tu przez kilka godzin Procas zwlekał, pogrążony w rozterce. Mimo iż wiosenna powódź ustąpiła już dawno, przeprawa przez rzekę stanowiła zaproszenie do ataku w chwili, gdy żołnierze znajdą się w wodzie. Byłoby to okrutnym żartem kapryśnych bogów, gdyby Aquilońskiego generała schwytano w dokładnie tę samą pułapkę, w której dwa miesiące temu znaleźli się rebelianci. Z drugiej strony rozbicie obozu po argosańskiej stronie skazałoby wielu wartowników na śmierć od strzał nadlatujących z ciemności. Procas przygryzł wargę. Skoro jego oddziały nie potrafiły się skutecznie obronić przed taką taktyką, to im prędzej pozwoli im przekroczyć Alimane, tym szybciej będą mogli spokojnie zasnąć. Rzeka była wystarczająco szeroka, aby uchronić jego armię przed pociskami wystrzeliwanymi z południowego brzegu.

W chwili gdy takie myśli snuły się w umyśle Amuliusa Procasa, stojącego w rydwanie na szczycie wzniesienia nad brzegiem rzeki, podszedł do niego jeden z oficerów, Bossończyk, gigant o szerokich barach, i zasalutował z cierpkim wyrazem twarzy.

— Generale, oczekujemy twego rozkazu, by zacząć przeprawę — powiedział. — Im dłużej tu zostaniemy, tym więcej naszych ludzi dostaną ci przeklęci łucznicy.

— Jestem tego świadom, Cromel — powiedział zimno generał, po czym westchnął głęboko i machnął ręką. — Dobrze, bierzcie się za to! Nic nie zyskamy marudząc tutaj. Diabli mnie biorą, że nie mogę tej bandzie zamorzonych głodem łotrzyków odpłacić pięknym za nadobne. Gdyby nie względy polityczne…

Cromel omiótł wzgórza za nimi pogardliwym spojrzeniem.

— Diabli by wzięli taką politykę, która wiąże żołnierzom ręce! — warknął. — Ci tchórze nie staną z nami do walki, bo wiedzą, że zmietlibyśmy ich za jednym zamachem. Tak nie pozostaje nic innego, jak stanąć w Poitain i przygotować się, by zgnieść ich, kiedy znów spróbują sforsować Alimane.

— Będziemy gotowi — powiedział surowo Procas. — Niech zagrają trąbki.

Przejście przez rzekę przebiegło bez większych przeszkód. Noc zastąpiła już zmierzch, kiedy ostatnia kompania zaczęła brnąć w poprzek rzecznego nurtu.

Procas zszedł z rydwanu i pomimo bólu starych ran wsiadł na konia. Dowodząc strażą tylną złożoną z lekkiej jazdy, stary generał był jednym z ostatnich, którzy wprowadzili wierzchowce w ciemny nurt Alimane. Strzały rozświstały się wokół nich jak wściekłe szerszenie.

Na środku rzeki Procas krzyknął nagle, chwytając się za lewe udo. Na ten okrzyk bossoński oficer podjechał bliżej i ściągnął wodze. Otworzył usta, by zapytać, co się stało, i wtedy spostrzegł strzałę, która przeszyła nogę starego mężczyzny tuż nad kolanem. Błysk satysfakcji zalśnił w oczach Cromela i zgasł szybko. Patrząc na ranę Procasa, jego podwładny ujrzał przed sobą zapowiedź rychłego awansu.

Ze stoickim spokojem generał przeprowadził swego rumaka przez rzekę, jednak gdy tylko znalazł się na pomocnym brzegu, natychmiast nakazał swym adiutantom zdjąć się z końskiego grzbietu, Cromel zaś pokłusował naprzód przywołując chirurga.

Po wyjęciu ostrza i zabandażowaniu rany medyk powiedział:

— Minie jeszcze wiele dni, generale, zanim będziesz mógł stanąć o własnych siłach.

— Bardzo dobrze — rzekł twardo Procas. — Rozbijcie zatem mój namiot na tamtym wzgórku. Tu spędzimy noc i pozwolimy buntownikom przyjść do nas, jeżeli mają na to dość odwagi.

Wśród cieni pobliskich drzew smukła postać odziana w strój pazia przysłuchiwała się każdemu słowu starego generała. Obserwator o kocich oczach przyjrzawszy się jej figurze, rozpoznałby w niej smukłą i piękną kobietę. Po pewnym czasie, uśmiechając się złowrogo, Alcina odwiązała konia i oddaliła się cicho.

Thulandra Thuu ucieszy się, że jego rywal, Amulius Procas, został zraniony podczas tchórzliwego odwrotu przed zgrają buntowników — pomyślała tancerka. Teraz, gdy Cymmerianin był martwy, Procas spełnił już swoje zadanie i mógł zostać złożony w ofierze wybujałej ambicji jej pana. Będzie musiała przekazać tę wieść tak szybko, jak tylko układ gwiazd i planet pozwoli na skorzystanie z obsydianowego talizmanu.

Nachyliwszy się ku swemu magicznemu zwierciadłu Thulandra Thuu z zachwytem dowiedział się o ranie generała Procasa. Gdy obraz Alciny zniknął ze lśniącego szkła, czarownik pogładził palcem grzbiet swego jastrzębiego nosa, po czym uniósł metalowy młoteczek i uderzył w gong w kształcie czaszki wiszący przy żelaznym tronie. Dźwięczna wibracja zabrzmiała w purpurowej komnacie.

Po chwili draperie rozchyliły się, ukazując Khitajczyka Hsiao. Ten ukłonił się i znieruchomiał, w milczeniu wyczekując na słowa swego pana.

— Czy hrabia już jest? — zapytał czarnoksiężnik.

— Panie, hrabia Ascalante oczekuje na pozwolenie wejścia — powiedział cichym głosem żółtoskóry sługa.

Thulandra Thuu skinął głową.

— Wspaniale! Rozmówię się z nim natychmiast. Powiedz mu, że czekam w Komnacie Sfinksów, a potem udaj się do króla i powiadom go, że proszę o niezwłoczne posłuchanie w ważnych sprawach państwowych. Możesz odejść.

Hsiao skłonił się i wycofał. Draperie opadły za nim bezszelestnie.

Komnata Sfinksów przypominała grobowiec o ścianach i podłodze z różowego marmuru. Nie było w niej żadnych sprzętów oprócz tronu z alabastru, stojącego pod ścianą naprzeciw wejścia. Mebel ten wspierał się na grzbietach potwornych kotów o ludzkich głowach. Motyw ten powtarzał się jeszcze na arrasie wiszącym na ścianie za tronem. Te kunsztownie wyszyte złotymi nićmi dwie bestie o człowieczych twarzach, brodatych i władczych, patrzyły przed siebie chłodnym, pogardliwym wzrokiem. Światło w tej komnacie pochodziło z dwóch miedzianych trójnogów z pochodniami, których płomienie tańczyły w wypolerowanych marmurach.

Niewiele odróżniał się od sfinksów Ascalante, łowca przygód i samozwańczy hrabia Thune. Wysoki i szczupły, ubrany w aksamitną togę o najmodniejszej śliwkowej barwie, krążył po komnacie z kocią gracją. Jego oczy, jak ślepia haftowanych bestii, spoglądały chłodno i wyniośle, ale była w nich również ostrożność i obawa.

Już od kilku dni Ascalante był wzywany na audiencję. Mimo iż Thulandra Thuu ściągnął hrabiego z zachodniej granicy i zażyczył sobie jego stałej obecności na dworze, to jednak aż dotąd trzymał go w niepewności, każąc wciąż czekać na posłuchanie. Dopiero teraz czarnoksiężnik uznał, że hrabia dojrzał już do rozmowy.

Ascalante zamarł, a jego ręka instynktownie dotknęła rękojeści sztyletu. Arras odchylił się, ukazując wylot wąskiego korytarza, w którym stanął smukły mężczyzna o śniadej skórze. Spojrzenie przymrużonych oczu przybysza wydawało się czytać najskrytsze myśli hrabiego. Opanowawszy się Ascalante wykonał dworski ukłon. Czarnoksiężnik wszedł do komnaty podpierając się kunsztownie rzeźbioną laską, na której wiły się splatające się ze sobą napisy w nie znanym hrabiemu alfabecie.

Thulandra bez pośpiechu usiadł na tronie. Skwitował ukłon hrabiego skinięciem głowy i cienkim uśmiechem, po czym rzekł:

— Ufam, że czujesz się dobrze i nie znużyła cię bezczynność?

Ascalante wymamrotał uprzejmą odpowiedź.

— Twe doświadczenie i umiejętności — ciągnął dalej czarownik — nie uszły uwagi tych, którzy służą mi jako oczy i uszy. — Twoje talenty dorównują twemu pożądaniu wysokich godności oraz brakowi skrupułów w doborze środków, dzięki którym próbujesz je osiągać. Spieszę zapewnić cię, że król i ja liczymy zarówno na twoją ambicję, jak i twój… hm… zmysł praktyczny.

— Dziękuję ci, panie — powiedział hrabia.

— Przejdę od razu do rzeczy — oznajmił Thulandra Thuu — wydarzenia bowiem posuwają się naprzód w miarę upływających godzin i my, śmiertelni, musimy spieszyć się, by dotrzymać im kroku. Sprawy mają się tak: wolą Jego Królewskiej Wysokości stało się cofnąć swą łaskawość wobec czcigodnego Amuliusa Procasa, dowódcy Legionu Pogranicznego.

W mrocznych oczach Ascalante zapłonęło zdumienie. Oszołomiła go ta nowina. Wszyscy wiedzieli, że Procas był najzdolniejszym wodzem, jakiego Aquilonia mogła wystawić w polu, od czasu gdy Conan porzucił królewską służbę. Jeżeli ktokolwiek był w stanie poskromić niespokojnych baronów z Północy i zgnieść rebelię na Południu, był to tylko Amulius Procas. Odsunąć go od dowodzenia, teraz gdy niebezpieczeństwo nie zostało zażegnane, było czystym szaleństwem.

— Potrafię zgłębić uczucia, których nie masz ochoty ujawnić — rzekł Thulandra Thuu z uśmiechem na wąskich wargach. — Prawdą jest, że generał Procas poprowadził pochopny i źle zaplanowany rajd za Alimane, który zakończył się upokorzeniem.

— Wybacz mi, panie, ale wręcz nie sposób mi w to uwierzyć — powiedział Ascalante. — Napaść na sąsiadujące z nami zaprzyjaźnione państwo bez rozkazu naszego monarchy to po prostu zdrada!

— Dokładnie tak — uśmiechnął się czarnoksiężnik. — To, że król rzeczywiście nakazał ekspedycję karną do Argos, jest jednak faktem, który, obawiam się, nie trafi do historycznych kronik, ponieważ dziwnym trafem wszystkie kopie tego rozkazu zniknęły. Pojmujesz, o co mi chodzi, panie?

W oczach Ascalante zabłysło rozbawienie.

— Sądzę, że tak, mój panie. Jednak, proszę, mów dalej. — Hrabia Thune potrafił docenić subtelny smak nikczemności oraz starego wina.

— Generał mógłby uniknąć nagany — z udawanym żalem mówił Thulandra Thuu — gdyby rozdeptał rebelię, bowiem plotki, jakie zapewne słyszałeś o samozwańczej Armii Wyzwoleńczej, która zgromadziła się na południe od Gór Rabiriańskich, są prawdziwe. Ich wódz zowie się Conan Cymmerianin…

— To on w zeszłym roku dowodził Regimentem Lwów Aquilonii podczas zwycięskiej bitwy z Piktami? — upewnił się Ascalante.

— Ten sam — odrzekł Thulandra. — Ale czas naciska i nie pozwala na roztrząsanie bezużytecznych plotek, bez względu na to jak ciekawych. Otóż, gdyby generał Procas rozbił buntowników i wycofał się za Alimane, zanim król Milo dowiedziałby się o tym, wszystko byłoby dobrze. Procas jednak spartaczył swoją misję, wzniecił gniew Argos i uciekł z pola walki nie przelawszy nawet kropli buntowniczej krwi. Zamiast tego stracił dziesiątki swych najdzielniejszych żołnierzy. Miary jego błędów dopełniły gafy popełnione w Messancji przez durnego szpiega Quesado, którego Jego Królewska Wysokość nieopatrznie awansował na ambasadora. Oprócz tego podczas odwrotu generał Procas został ranny i nie jest już w stanie dowodzić. Na szczęście dla nas przywódca buntowników Conan również nie żyje. Wracając więc do ciebie, drogi hrabio…

— Do mnie? — spytał Ascalante, przybierając pozę nieskończonej skromności.

— Właśnie do ciebie — powiedział czarnoksiężnik z uśmiechem. — Mniemam, że twoje zasługi z czasów wojen z Ofirem i Nemedią są wystarczające, byś mógł objąć dowództwo Legionu Pogranicznego, które wypadło z niepewnych rąk generała Procasa lub wkrótce wypadnie, gdy otrzyma on ten dokument.

Czarnoksiężnik przerwał i wyciągnął z szerokiego rękawa swej szaty zwój, na którym jak plama świeżo zakrzepłej krwi lśniła królewska pieczęć.

— Zaczynam pojmować — powiedział Ascalante i pożądliwość w jego sercu wezbrała jak gorące źródło.

— Długo czekałeś na sprzyjające okoliczności, by objąć wysokie stanowisko w królestwie i zasłużyć na łaski króla. Takie okliczności właśnie zaistniały. Jednak… — tu Thulandra podniósł ostrzegawczo palec i mówił dalej głosem zimnym jak lód — musisz mnie dobrze zrozumieć, hrabio Ascalante.

— Panie?

— Wiem, że sąd heraldyczny nie uznał jak dotąd przyjęcia przez ciebie hrabstwa Thune oraz że pewne niejasności otaczają nagły zgon twego starszego brata, nieodżałowanego, prawowitego hrabiego Thune, który zginął w wypadku na polowaniu…

Zaczerwieniony Ascalante otworzył usta, by wygłosić stanowczy protest, ale czarownik uciszył go ruchem ręki i uśmiechnął się dobrotliwie.

— To są jedynie drobne nieporozumienia, które nie mogą dotyczyć uwieńczonego wawrzynem zwycięstwa pogromcy buntowników. Zatroszczę się, aby spotkała cię należyta nagroda za wierną służbę tronowi. Musisz jednak co do joty wypełniać moje polecenia. Inaczej nigdy nie przypadnie ci hrabstwo Thune. Świadom jestem, że nie masz żadnego doświadczenia w walkach granicznych oraz że nie dowodziłeś nigdy oddziałem większym niż kompania. Faktyczne dowodzenie Legionem Pogranicznym przekazuję więc w ręce pewnego starszego oficera, niejakiego Cromela Bossończyka, który nieźle się sprawił w ostatnich utarczkach z Piktami. Od dawna mam Cromela na oku i planuję uczynić go swoim sługą. Tak więc, to on będzie kierował wojskami, natomiast ty zachowasz formalne dowództwo. Czy to dla ciebie jasne?

— Tak jest, panie — wycedził Ascalante przez zaciśnięte zęby.

— Dobrze. Teraz, gdy Conan nie żyje, ty i Cromel możecie zatrzymać resztki buntowników na południe od Alimane tak długo, dopóki ta horda nie rozpierzchnie się z głodu i braku sukcesów.

Thulandra Thuu wyciągnął przed siebie zwój, mówiąc:

— Tu są twoje rozkazy. Eskorta czeka na ciebie przy Południowej Bramie. Udaj się jak najspieszniej do brodu Nogara nad Alimane.

— A co będzie, panie, jeżeli Procas nie zechce przyjąć moich listów uwierzytelniających? — zapytał Ascalante.

— Zanim przybędziesz przejąć dowodzenie, naszemu walecznemu generałowi przydarzy się nieszczęśliwy wypadek — uśmiechnął się Thulandra Thuu. — Wypadek, który — gdy o nim oficjalnie doniesiesz — zostanie określony jako samobójstwo spowodowane poczuciem winy za tchórzostwo w obliczu nieprzyjaciela oraz chęcią zadośćuczynienia za napaść na sąsiednie królestwo. Gdy to nastąpi, zadbaj, by ciało zostało z honorami przysłane do Tarancji. Żywego Procasa nikt by tu nie witał, ale martwemu wyprawimy wspaniały pogrzeb. Ruszaj teraz w swoją drogę, mój panie, i pamiętaj, byś zawsze słuchał rozkazów, które będzie ci przekazywać niejaka Alcina, zaufana, zielonooka kobieta w mojej służbie.

Schwyciwszy zapieczętowany zwój, Ascalante skłonił się głęboko i opuścił Komnatę Sfinksów.

Obserwując jego odejście, Thulandra Thuu uśmiechnął się bezlitośnie. Wiedział, że wszystkie służące mu ludzkie narzędzia są słabe i mają wiele skaz, ale niedoskonały instrument tym łatwiej jest wyrzucić po użyciu…

7

ŚMIERĆ W CIEMNOŚCI

Przez wiele dni obecność armii Amuliusa Procasa na północnym brzegu Alimane powstrzymywała powstańców przed próbami przekroczenia rzeki. Chociaż sam Procas był ranny, to jego doświadczeni oficerowie bez przerwy śledzili wszystkie poczynania buntowników. Żołnierze Conana pojawiali się codziennie na południowym brzegu, pozorując forsowanie tego czy innego brodu. Jednakże Procas przewidywał każdy ich ruch i nie zaszło nic, co mogłoby zadowolić Conana i jego dowódców.

— Impas! — oznajmił załamany Prospero. — Obawiałem się, że do tego dojdzie!

— Tylko pomoc bogów mogłaby coś zmienić — powiedział Dexitheus.

— W ciągu życia spędzonego na wojaczce — odrzekł hrabia Trocero — nauczyłem się mniej polegać na bóstwach, a bardziej na własnym rozumie. Wybacz mi, czcigodny, ale wydaje mi się, że jeżeli cokolwiek ma zamącić pokój Procasa, musi to być dzieło nas samych. Sądzę też, że wiem, jak powinniśmy się do tego zabrać. Szpiedzy donieśli mi, że sytuacja w Poitain dochodzi do wrzenia.

Tej nocy, za zgodą Conana, ubrany na czarno mężczyzna przepłynął Alimane i ociekając wodą zniknął w lesie. Nocne niebo było zaciągnięte chmurami, a gęsta mżawka, szeleszcząc na liściach drzew, stłumiła odgłosy, które inaczej mogłyby zwrócić uwagę straży.

Pływak w ciemnym stroju był Poitańczykiem, pochodzącym z włości hrabiego Trocero. Na piersi niósł starannie zszytą kopertę z przesyconego woskiem jedwabiu, w której znajdował się list pióra samego hrabiego, adresowany do przywódców wrzącej na wolnym ogniu poitańskiej rebelii.

Amulius Procas nie spał tej nocy. Deszcz spływający po tkaninie namiotu drażnił jego uszy. Mrucząc barbarzyńskie przekleństwa, których nauczył się jako młodszy oficer służąc na zachodnich rubieżach Aquilonii, stary generał popijał grzane wino mające odegnać gorączkę oraz dla rozproszenia melancholii grał w szachy z sierżantem ze swej przybocznej straży. Zraniona noga, owinięta bandażami, spoczywała na drewnianym podnóżku.

Pomruk gromu sprawił, że stary weteran uniósł posiwiałą głowę.

— To tylko grzmot, generale — powiedział sierżant. — Noc jest burzliwa.

— Wymarzona noc, by Conan i jego buntownicy spróbowali sforsować brody — rzekł Procas. — Wierzę, że wartownicy zostali pouczeni, iż nie wolno im chować się pod drzewami? Muszą być stale na brzegu.

— Dostali taką instrukcję — zapewnił go sierżant. — Twój ruch, generale, zważ, że dostałeś szacha królową.

— I owszem, i owszem — wymruczał Procas, marszcząc czoło nad szachownicą. Zastanawiał się, dlaczego nagły ziąb przeszył jego serce, gdy usłyszał te niewinne słowa: „dostałeś szacha królową”. Po chwili jednak uśmiechnął się ironicznie na babskie strachy i przełknął łyk wina. Nie uchodziło takim starym żołnierzom jak on zważać na wydumane złe znaki. Mimo to, gdyby mógł, to osobiście przeprowadziłby inspekcję wart. Dyscyplina bez wątpienia rozluźniła się w czasie jego choroby…

Zasłona namiotu odsunęła się na bok.

— O co chodzi, żołnierzu — spytał Procas. — Buntownicy ruszyli?

— Nie, generale, masz gościa.

— Gościa, powiadasz? — powtórzył zaskoczony Procas. — Dobrze, wpuść go!

— To ona, nie on — powiedział żołnierz. Partner Procasa przy szachownicy wstał, zasalutował i wyszedł.

Po chwili żołnierz wprowadził dziewczynę ubraną w strój pazia. Alcina pojawiła się w obozie twierdząc, że jest wysłanniczką kanclerza króla Numedidesa. Nikt nie spytał jej, jak tu dotarła. Wszystkich onieśmielił jej chłód, arystokratyczne maniery i dziwne światło płonące w jej zielonych oczach.

Procas jednak patrzył na nią z powątpiewaniem. Pieczęć, którą mu pokazała, niewiele dla niego znaczyła. Takie błyskotki można było ukraść lub podrobić, Również ze sceptycyzmem odniósł się do przywiezionych przez nią dokumentów, lecz kiedy tancerka oznajmiła, że przynosi wiadomość od Thulandry Thuu, jego zainteresowanie wzrosło. Procas obawiał się śniadego czarnoksiężnika, któremu nie ufał i zawsze próbował się przeciwstawiać.

— Dobrze — mruknął w końcu Amulius Procas. — Mów.

Alcina rzuciła spojrzenie na dwóch wartowników stojących u jej boków z dłońmi na rękojeściach mieczy.

— To jest przeznaczone tylko dla twoich uszu, generale — powiedziała uprzejmie.

Procas pomyślał chwilę, po czym skinął głową wartownikom.

— Dobrze, poczekajcie na zewnątrz.

— Ależ, panie! — powiedział starszy z nich. — Nie powinniśmy zostawiać cię samego z tą kobietą. Kto wie, do jakich szatańskich sztuczek może posunąć się Conan.

— Conan! — zakrzyknęła Alcina. — Ależ on nie żyje! — Natychmiast zapragnęła odgryźć sobie język, ale nie mogła już cofnąć tych nieopatrznych słów.

Starszy żołnierz uśmiechnął się.

— Nie, dziewczyno. Barbarzyńca ma więcej żywotów niźli kot. Powiadają, że przeszedł jakąś ciężką chorobę, ale gdy przekraczaliśmy rzekę, pojawił się nad nią na koniu, wołając do swych łuczników, żeby zrobili z nas jeże.

— Ta młoda kobieta zdaje się sądzić, że Conan nie żyje — mruknął Amulius Procas — i rad bym dowiedzieć się, jakie ma powody dla takiego sądu. Zostawcie nas. Nie jestem jeszcze takim śliniącym się starym piernikiem, żebym musiał obawiać się kobiety.

Gdy wartownicy odeszli, Amulius Procas powiedział do Ałciny z uśmiechem:

— Moi chłopcy chwytają się każdej sposobności, żeby się schronić przed deszczem. Powtórz mi teraz wiadomość od Thulandry Thuu.

Alcina sięgnęła za dekolt swojej tuniki. W tym momencie zabłysła potężna błyskawica. Tancerka powiedziała:

— Wiadomość od mojego pana, generale, jest taka…

Huk gromu zagłuszył następne słowa. Procas pochylił się naprzód, przybliżając głowę na odległość dłoni od jej twarzy. Alcina szeptała dalej:

— …że czas… nadszedł…

Z szybkością atakującego węża pchnęła sztyletem w pierś Amuliusa Procasa, mierząc w serce.

— …byś umarł! — dokończyła, odskakując na bok, by wymknąć się sięgającym ku niej rękom starego generała.

Choć cios był dobrze wymierzony, napotkał niespodziewaną przeszkodę. Pod tuniką Procas miał kolczugę. Czubek sztyletu rozerwał jedno z ogniw i wszedł między żebra, ale reszta klingi zaklinowała się tak, że ostrze nie sięgnęło głębiej niż na ćwierć piędzi. Starając się w czasie szarpaniny uwolnić sztylet Alcina złamała jego koniec, który pozostał w ciele generała.

Z chrapliwym okrzykiem stary żołnierz pomimo rany zerwał się z miejsca i rzucił na dziewczynę. Alcina cofnęła się i kopnęła stół, na którym stała świeca. W namiocie zapanowała grobowa ciemność.

Amulius Procas brnął przed siebie w hebanowym mroku. W pewnej chwili udało mu się chwycić kołnierz tuniki tancerki. Przez moment Alcinie zdawało się, że czeka ją śmierć w uścisku żylastych rąk generała. Jednak materiał się rozdarł, a stary żołnierz stracił równowagę. Zraniona noga ugięła się pod nim i upadł jak długi. Zanim zdołał wstać, jad z ostrza Alciny dokonał swego dzieła.

Tancerka pospieszyła do wyjścia i wyjrzała przez szparę. Błysk pioruna oświetlił dwóch wartowników w przemokniętych płaszczach, stojących jak pomniki po prawej i lewej. Zgodnie z rozkazem generała odeszli tak daleko od namiotu, by nie słyszeć rozmowy. Resztę zagłuszyły odgłosy burzy. Macając po ciemku, Alcina znalazła krzemień, hubkę i kawałek stali, po czym zapaliła świecę. Szybko zbadała ciało Procasa, a następnie owinęła jego palce na rękojeści złamanego sztyletu. Przemknąwszy z powrotem do wejścia, ponownie spojrzała na nieruchomych żołnierzy i zaczęła zawodzić przejmującą pieśń. Powoli podnosiła głos, aż w końcu melodia dotarła do uszu wartowników.

W śpiewanej przez nią pieśni wszystkie dźwięki były tak dobrane, by zahipnotyzować słuchacza. Pomału nieświadomi niczego wartownicy pogrążyli się w letargu, w którym przestali słyszeć i widzieć cokolwiek.

Jakiś czas później przemknąwszy obok straży na skraju obozu Alcina dotarła do własnego namiotu, ukrytego głęboko w lesie. Z westchnieniem ulgi rzuciła się pod jego osłonę i zaczęła ściągać z siebie przemoczone szaty. Koszula była podarta. Odruchowo sięgnęła ręką do piersi, by dotknąć talizmanu, ale nie było go tam! Przerażona uświadomiła sobie, że Procas chwyciwszy ją w ciemności zerwał delikatny łańcuszek. Szklisty półokrąg leżał teraz gdzieś na dywanie w generalskim namiocie. Nie mogła go odzyskać. Żołnierze króla być może odkryli już ciało dowódcy i jak rozwścieczone szerszenie rozbiegli się po okolicy, szukając zielonookiej kobiety, aby natychmiast ją zabić,

Dygocąc ze zgrozy i niepewności Alcina wsłuchiwała się w gniewne łoskoty gromów i bębnienie deszczu. Jej myśli galopowały jak spłoszone konie. Czy Thulandra Thuu wiedział, że Conan przeżył jej truciznę? Ostatnim razem, kiedy rozmawiali za pomocą talizmanu, jej pan sprawiał wrażenie, jakby o niczym takim nie słyszał. Jeżeli wiadomość o wyzdrowieniu Cymmerianina nie dotarła jeszcze do czarnoksiężnika, to Alcina musiała mu ją natychmiast przekazać. Bez magicznego kawałka obsydianu mogła to uczynić jedynie wracając do Tarancji.

Dalsze czarne myśli wypełniły jej głowę. Czy gdyby Thulandra Thuu wiedział, że Conan żyje, to rozkazałby jej zabić Amuliusa Procasa? Czy nie okaże jej teraz swojego gniewu? Thulandra mógłby ukarać ją za podsunięcie przywódcy buntowników niewystarczającej ilości trucizny i zgubienie amuletu. Bez broni i pozbawiona kontaktu ze swoim mentorem, Alcina była bezradna i przez moment wahała się między powrotem do Tarancji a ucieczką do jakiegoś obcego kraju.

Opanowała się jednak. Thulandra Thuu zawsze traktował ją łaskawie i dobrze opłacał. Przypomniała sobie, jak obiecywał jej wprowadzenie w wyższe arkana sztuk tajemnych oraz nieśmiertelność. Thulandra mówił też, że gdy zdobędzie wieczną władzę nad Aquilonią, to uczyni ją swoją królową. Alcina zdecydowała się powrócić do stolicy i narazić na gniew swego pana. Była piękna i potrafiła radzić sobie z mężczyznami, bez względu na ich pozycję. Uśmiechając się, zasnęła, postanowiwszy wyruszyć z nadejściem świtu.

Rankiem jeden z kapitanów podszedł do namiotu generała, by odebrać poranne rozkazy. Dwóch zmęczonych wartowników, wyczekujących na zakończenie służby, zasalutowało niemrawo. Potem jeden z nich wystąpił, by odsłonić wejście do namiotu.

Lecz generał Procas miał już nigdy nie wydać żadnego rozkazu, chyba że w piekle. Leżał na dywanie twarzą w dół, obejmując dłońmi rękojeść sztyletu o smukłym ostrzu, który uciszył głos najdzielniejszego wojownika Aquilonii.

Dwóch żołnierzy obróciło zwłoki i przyjrzało się im. Stalowosiwe włosy Procasa, częściowo w nieładzie, zasłaniały jego stężałe rysy.

— Nigdy nie uwierzę, że nasz generał odebrał sobie życie — wyszeptał głęboko poruszony oficer. — To do niego niepodobne.

— Ani ja, kapitanie — powiedział wartownik. — Czy ktoś, kto zdecydował się popełnić samobójstwo, przebija sztyletem kolczugę? To musiała być ta kobieta.

— Kobieta? Jaka kobieta?! — zawołał kapitan.

— Miała zielone oczy. Przyprowadziłem ją tutaj wczoraj późno wieczorem. Mówiła, że przynosi wiadomości od króla. Proszę spojrzeć, jest tu jeszcze jej ślad. — Żołnierz wskazał na zarys małej stopy utworzony na dywanie przez zaschłe błoto.

— Prosiliśmy generała, by pozwolił nam zostać podczas rozmowy, kazał nam jednak wyjść.

— Co się stało z tą kobietą?

Wartownik wzniósł bezradnie ręce.

— Odeszła, nawet nie wiem jak. Zapewniam, kapitanie, że nie mijała nas przy wyjściu. Sergius i ja przez cały czas od opuszczenia generała, aż do chwili gdy przyszedłeś po rozkazy, staliśmy na posterunku i nie spaliśmy. Możesz zapytać innych strażników.

— Hm — zamyślił się kapitan. — Tylko diabeł może zniknąć ze środka strzeżonego obozu wojennego.

— Więc może diabeł jest kobietą, kapitanie — mruknął wartownik, przygryzając wargę. — Proszę tu spojrzeć; jakiś półksiężyc ze szkła czarnego jak piekielne otchłanie…

Kapitan trącił czubkiem buta kawałek obsydianu, po czym zniecierpliwiony kopnął go w kąt.

— Jakiś fikuśny amulet dla przesądnych. Diabeł czy nie, nie możemy tak stać i paplać. Ty będziesz strzegł ciała generała, a ja wyślę kilka kompanii piechoty, by przeszukali obóz i okoliczne wzgórza. Sergius, sprowadź trębacza! Niech no tylko złapię tę diablicę…

Zostawszy sam w namiocie, wartownik podniósł amulet. Obejrzał go dokładnie, związał rozerwane końce łańcuszka i włożył go sobie na szyję. Jaki by ten talizman nie był, zawsze była szansa, że przyniesie mu on choć trochę szczęścia. Żołnierz potrzebował każdego okrucha Fortuny, jaki tylko mógł mu się trafić.

Conan wychylony poza krawędź wysokiej, skalnej półki obserwował wojska nieprzyjaciela, obozujące wzdłuż północnego brzegu Alimane. Poprzedniego dnia wydarzyło się u nich coś szczególnego. Dobiegało stamtąd wiele krzyku i widać było zamieszanie, lecz nawet bystrooki barbarzyńca nie był w stanie wypatrzyć przyczyny owego nieładu.

Ze wzrokiem utkwionym nieruchomo za rzeką Conan pożerał z apetytem przyniesioną przez giermka sztukę pieczonego mięsa. Strząsnął już z siebie wszystkie skutki działania zatrutego wina i czuł się pełen wigoru. Straty, które udało się zadać cofającym się wojskom Legionu Pogranicznego osłodziły gorycz klęski po przegranej bitwie na brodach Alimane.

Lata minęły od czasu, gdy Cymmerianin ostatni raz toczył partyzancką wojnę — atakując znienacka o wiele silniejszego przeciwnika. Wtedy dowodził zbójecką bandą na pustyni Zuagir. Po tamtym okresie pozostało mu wyryte w pamięci doświadczenie, nie stępione mimo upływu czasu. Teraz, gdy nieprzyjaciel przekroczył Alimane i rozbił obóz na przeciwległym brzegu, sytuacja uległa kolejnej zmianie i to, jak sądził niecierpliwy Cymmerianin, zmianie na gorsze. Siły zebrane pod sztandarem Lwów nie mogły sforsować Alimane, dopóki wojska królewskie stały w gotowości bojowej. Wobec tak dobrze przygotowanej obrony, atak powstańców mógłby się powieść tylko w przypadku przytłaczającej liczebnej przewagi, której buntownicy nie mieli. Partyzancka taktyka i konni łucznicy byli tu nieprzydatni. Co więcej, zapasy były na wyczerpaniu.

Conan nachmurzył się. Przynajmniej tyle dobrego, myślał, że oddziały Amuliusa Procasa nie wykazywały najmniejszej chęci ponownego przekroczenia rzeki, by wydać im bitwę. Kolejny raz zadumał się nad przyczyną wydarzeń sprzed paru dni, które zburzyły spokój w nieprzyjacielskim obozie. Legion Pograniczny powiększył otwartą przestrzeń w miejscu, gdzie trakt do Culario dochodził do rzeki. Zrąbano drzewa i powyrywano krzewy rozszerzając naturalną polanę w górę i w dół rzeki. Nic już nie stało na przeszkodzie manewrom dużych oddziałów w czasie przyszłej bitwy. Gdy Conan przyglądał się temu, do obozu wroga wjechała grupa jeźdźców, wywołując duże poruszenie. Conan osłonił dłonią oczy i zmarszczywszy brwi odwrócił się do swego giermka.

— Idź i przyprowadź zwiadowcę Maliasa, ale szybko! — rozkazał.

Giermek oddalił się biegiem, by po chwili powrócić z chudym, starszym mężczyzną. Cymmerianin podniósł wzrok i jego twarz pojaśniała. Melias służył już pod rozkazami Conana na piktyjskiej granicy. Stary zwiadowca potrafił poruszać się po lesie równie cicho jak wąż, a jego oczy były bystrzejsze niż u jastrzębia.

— Kto tam przybył, mój stary? — zapytał Conan, skinieniem głowy wskazując obóz przeciwnika.

Zwiadowca przypatrzył się z uwagą grupie jadącej pomiędzy namiotami, po czym powiedział:

— Jakiś generał, sądząc po wielkości jego eskorty, a przy tym na pewno szlachcic.

Conan rozkazał, by sprowadzono Dexitheusa, który oprócz wiedzy teologicznej posiadał również wielką znajomość heraldycznej symboliki. Gdy zwiadowca opisał insygnia wyszyte na płaszczu przybyłego, kapłan zmarszczył czoło.

— Wydaje mi się — powiedział wreszcie — że to godło hrabiego Thune.

Conan wzruszył ramionami.

— Imię jest mi znajome, ale pewien jestem, że nigdy nie spotkałem tego człowieka. Co ci o nim wiadomo?

Dexitheus zastanowił się.

— Thune to hrabstwo w zachodniej części Aquilonii, ale nie natknąłem się na obecnego właściciela tego tytułu. Przypominam sobie plotki, krążyły może rok temu, o jakimś skandalu związanym z przyjęciem przez niego tego miana. Nie mogę wszakże przypomnieć sobie żadnych szczegółów.

Po powrocie do swego namiotu Conan wezwał pozostałych dowódców, by wypytać ich o hrabiego Thune. Trocero wiedział o tym człowieku tylko tyle, że służył on jako oficer na spokojnych wschodnich granicach, nie odznaczając się żadnym szczególnym bohaterstwem.

Po południu Melias doniósł, że oddziały Legionu Pogranicznego ustawiły się w paradnym szyku, po czym pojawił się hrabia Thune, by odczytać jakieś dokumenty zaopatrzone w pieczęcie i wstęgi. Prospero wyślizgnął się z obozu powstańców i ukryty w krzakach podsłuchał treść proklamacji. Każde jej zdanie powtarzane dodatkowo przez sierżantów niosło się wyraźnie nad wodą i niebawem zdumiony młodzieniec dowiedział się, że Amulius Procas poniósł śmierć z własnej ręki i że Ascalante, hrabia Thune, został wyznaczony na jego miejsce, by dowodzić Legionem Pogranicznym. Ta wstrząsająca wieść została natychmiast przekazana Conanowi.

— Procas samobójcą? — burknął zdumiony Cymmerianin. — Nigdy, na Croma! Ten starzec, choć nasz nieprzyjaciel, był żołnierzem do szpiku kości, najlepszym oficerem w całej Aquilonii. Tacy jak Procas drogo sprzedają swe życie i nie porzucają go jak wąż skórkę. Czuję w tym zdradę, co wy o tym powiecie?

— Co do mnie — mruknął Dexitheus, przebierając swe paciorki — widzę w tym rękę Thulandry Thuu, który od dawna żywił nienawiść wobec generała.

— Czy nikt z was nie wie czegoś więcej o tym Ascalante? — zapytał nagląco Conan. — Czy potrafi dowodzić wojskami w walce? Czy jest zaprawiony w wojaczce, czy to tylko jeszcze jeden wyperfumowany pochlebca tego durnia Numedidesa? — Gdy inni potrząsnęli głowami, Conan dodał: — Dobrze, wyślijcie sierżantów, by rozpytali ludzi, czy któryś nie służył kiedyś pod Ascalante. Muszę wiedzieć, co z niego za oficer.

— Czy sądzisz — zapytał Prospero — że nowy dowódca Legionu Pogranicznego może wbrew swej woli przysłużyć się naszej sprawie?

— Może tak, może nie. Pożyjemy, zobaczymy — burknął Conan. — Jeżeli plan Trocera dojdzie do skutku…

Hrabia Trocero uśmiechnął się tajemniczo.

Następnego poranka przywódcy buntu, zebrani na stanowiącej punkt obserwacyjny skalnej półce, przyglądali się w posępnym milczeniu ceremonii po drugiej stronie rzeki. Legion Pograniczny stał w długim szpalerze wzdłuż drogi do Culario. Pomiędzy nimi jechała wolno grupa konnych legionistów otaczających rydwan generała Procasa, na którym leżała trumna okryta błękitnym sztandarem.

— Ostatni raz widzimy starego Amuliusa — powiedział Conan. — Gdyby on był królem Aquilonii, sprawy wyglądałyby dziś zupełnie inaczej.

Po zmroku, gdy ciężka mgła kłębiła się nad powierzchnią Alimane, powrócił ubrany na czarno pływak, którego hrabia Trocero wysłał tydzień temu. W woreczku dobrze zabezpieczpnym przed wilgocią znajdowała się odpowiedź na list hrabiego.

Jeszcze tej samej nocy sztandar Lwów załopotał w srebrzystym blasku księżyca.

8

MIECZE PRZEKRACZAJĄ ALIMANE

Przez kilka miesięcy przyjaciele hrabiego Trocero dokonywali swego dzieła i wypełnili je dobrze. Po targowiskach i przydrożnych zajazdach, przez wsie i zaścianki, miasta i wioski, na skrzydłach plotki niosła się przez Poitain wieść: „Wyzwoliciel się zbliża!”

Taki bowiem tytuł nadano Conanowi. Powszechnie przypominano sobie opowieści o gigantycznym Cymmerianinie krążące w minionych latach. Mówiono o tym, jak rąbiąc i tnąc przeprawił się przez srebrzyste wody Rzeki Gromowej, by zmiażdżyć dzikich Piktów, którzy tysiącami przekroczyli granice, by siać śmierć i zniszczenie na kresach bossońskich. Poitańczycy, słuchając tych opowieści, z utęsknieniem czekali na Conana, by wyrwał ich z ucisku krwawego tyrana.

Łucznicy, pachołkowie i rycerze zdążali potajemnie na południe, ku Alimane. Po wioskach Poitain szeptano o mającej nadejść inwazji. Gdy w końcu wieść tak bardzo oczekiwana przybyła w natłuszczonym woreczku, opatrzona pieczęcią ich ukochanego hrabiego, byli gotowi.

Noc była mglista i zimna. Wartownik, młody chłopak z Gunderlandu, kichnął, po czym przestępując z nogi na nogę zaczął zabijać ręce dla rozgrzewki. Stanie na warcie było uciążliwym obowiązkiem nawet przy dobrej pogodzie, a w tak wilgotną i zimną noc można tylko przeklinać swój los.

Gdyby tylko nie dał się głupio przyłapać na posyłaniu całusów kochance swego kapitana, rozkoszowałby się teraz błogim ciepłem jadalni sierżantów. Poza tym, czy naprawdę w taką noc jak ta warto było strzec głównej bramy koszar w Culario? Czy komendant myślał, że skradała się ku nim armia z Koth, Nemedii lub może dalekiego Vanaheimu?

Z rozżaleniem pomyślał, że gdyby los obdarzył go szlachetnym urodzeniem i ziemską majętnością, paradowałby teraz w atłasie i złoconej stali na balu oficerskim. Tak pogrążył się w swych marzeniach, że umknął jego uwagi cichy szelest za jego plecami. Nie spostrzegł nic niepokojącego aż do chwili, gdy rzemień opadł na jego gardło i zacisnął się szybko. Niedługo po stwierdzeniu tego faktu już nie żył.

Bal oficerski rozbrzmiewał wesołym gwarem. Z kandelabrów lało się światło setek świec, odbijając się i migocąc w zwierciadłach o srebrnych ramach zawieszonych na filarach sali balowej. Oficerowie w paradnych strojach konkurowali o względy tutejszych piękności, rozkosznie szczebioczących i chichoczących.

Przyjęcie dochodziło do punktu kulminacyjnego. Gubernator królewski, Conradin, zjawił się tylko, by wypełnić obowiązek otwarcia uroczystości i już dawno odjechał. Starszy kapitan Armandius, komendant garnizonu w Culario, ziewał i kiwał się nad pucharem najwykwintniejszego wina z Poitain. Ze swego fotela pokrytego czerwonym aksamitem spoglądał z góry na tancerzy, myśląc, że całe to krążenie, paradowanie i ukłony to zabawa przystojąca dzieciakom. Zdecydował, że jeśli za godzinę opuści bal, to nie będzie to już nietaktem. Jego myśli zwróciły się ku ciemnookiej zingarańskiej kochance, która na pewno wyczekiwała go z wielką niecierpliwością. Uśmiechnął się sennie, przywołując obraz jej miękkich warg oraz innych wdzięków, po czym zapadł w drzemkę.

Pierwszy wyczuł dym służący. Otworzył drzwi i ujrzał stos płonących krzaków zwalonych pod ścianami na zewnątrz. Jego krzyk zaalarmował innych.

W krótkim czasie królewscy oficerowie oraz towarzyszące im kobiety wyroili się na zewnątrz jak pszczoły wykurzone z ula przez bartników. Jednak zamiast zbieraczy miodu na majdanie czekał na nich tłum milczących, patrzących ponuro ludzi, trzymających nagie ostrza w brązowych od słońca rękach.

Na swoje nieszczęście oficerowie mieli przy sobie jedynie ozdobne sztylety, co całkowicie przekreśliło ich szansę w starciu z dobrze uzbrojonymi buntownikami. W ciągu kwadransa Culario zostało oswobodzone i chorągiew hrabiego Poitain z karmazynowymi lampartami załopotała nad dachem koszar.

W jednym z pokojów zajazdu w Culario gubernator królewski zasiadł do gry ze swym przyjacielem, asesorem podatkowym na ziemie południowych prowincji. Obaj skupieni byli wyłącznie na kościach, a uporczywa zła passa sprawiła, że gubernator stawał się nachmurzony i rozdrażniony. Całą swą złość wyładował więc na stojącym pod oknem wartowniku, którego widok nie wiedzieć czemu bardzo go zirytował. Conradin sklął żołnierza w żywy kamień, po czym szorstko rozkazał mu usunąć się z widoku.

— Nie dadzą człowiekowi spokoju — burknął.

— Zwłaszcza gdy przegrywa, co? — dociął asesor. Szacował, że wartownik nie będzie musiał zbyt długo znosić zimnej, nocnej mgły, ponieważ trzos gubernatora był już prawie pusty.

Kontynuując grę, zapatrzeni w taniec pięciu małych sześcianów, nie usłyszeli głuchego uderzenia i odgłosu padającego ciała, który rozległ się gdzieś pod oknem.

Chwilę później drzwi zostały otwarte kopniakiem i do środka wpadł tłum wieśniaków uzbrojonych w pałki, grabie, cepy i sierpy. Graczy wyciągnięto zza stołu, po czym powleczono ich ku szubienicom świeżo postawionym na środku placu targowego.

Pierwsze ostrzeżenie dla żołnierzy Legionu Pogranicznego, że w prowincji rozgorzało powstanie, nastąpiło, gdy oficer straży, obchodząc posterunki na skraju obozu, odkrył jednego z wartowników śpiącego bezczelnie w cieniu wozu z zapasami. Z wściekłym przekleństwem kapitan kopnął go w żebra. Gdy to nie dało efektu, oficer przykucnął, by sprawdzić, co się stało temu człowiekowi. Uczucie wilgoci na palcach spowodowało, że natychmiast cofnął rękę. Z niedowierzaniem spojrzał na ciemną plamę na dłoni i ziejące cięcie na szyi żołnierza. Wyprostował się, nabrał w płuca powietrza, by wszcząć alarm i dokładnie w tej chwili strzała przeszyła jego serce.

Mgła unosiła się nad wodami Alimane. Kłębiła się pomiędzy drzewami i namiotami. Przez las, tu i ówdzie przebiegały przypominające zjawy postacie w ciemnych strojach, z nożami w dłoniach i łukami na plecach. Spowite cieniem sylwetki wynurzały się z mgły, przemykały od namiotu do namiotu, wchodziły do nich i wychodziły po chwili, ścierając krew z ostrzy noży.

Kiedy owe mroczne zjawy siały śmierć wśród śpiących ludzi, inne, znacznie liczniejsze, brnęły przez nurt Alimane.

Hrabiego Ascalante wyrwał z głębokiego snu stłumiony krzyk człowieka w agonii. Po tym jęku rozległa się wrzawa, jakby nad obozem zagrzmiały trąby chaosu. Przez chwilę Aquilończyk myślał, że wciąż jeszcze śpi, ale krzyki toczących morderczą walkę ludzi, jęki ranionych, charkot konających, świst strzał i klangor mieczy były aż nazbyt realne.

Hrabia wyskoczył półnagi z łóżka, odrzucił na bok zasłonę namiotu i jak urzeczony zapatrzył się na dokonujący się wokół pogrom. Płonące namioty rzucały migoczące światło na królujące wokół szaleństwo. Jak porzucone dziecięce zabawki leżały w lepkim błocie zdeptane ciała. Na pół nadzy Aquilońscy żołnierze walczyli w rozpaczliwym zapamiętaniu przeciw ludziom w kolczugach, uzbrojonym we włócznie, miecze i topory. Łucznicy strzelali do legionistów z tak małej odległości, że każda strzała dosięgała celu. Królewscy kapitanowie i sierżanci desperacko usiłowali ustawić w szyku swoich pikinierów i uzbroić tych, którzy wybiegli z namiotów z pustymi rękami.

Po chwili przed skamieniałym ze zgrozy hrabią Thune stanęła straszliwa postać. Był to Cromel, z którego grubych ust nieustannie dobywał się strumień przekleństw. Ascalante zamrugał oczyma ze zdumienia. Oficer miał na sobie jedynie przepaskę na biodra i sięgającą do kolan kolczugę podartą w co najmniej tuzinie miejsc. Cały ociekał krwią.

— Zostaliśmy zdradzeni? —wyrzucił z siebie Ascalante, chwytając Cromela za dzierżące miecz ramię.

Cromel strząsnął chwytającą go rękę i splunął krwią.

— Zdradzeni, zaskoczeni, jedno i drugie, na śluzowate trzewia Nergala! — zagrzmiał Bossończyk. — W prowincji wybuchło powstanie, naszych wartowników wymordowano, nasze konie przegnano do lasu, droga na północ zablokowana. Buntownicy przeprawili się przez rzekę, nie zauważeni w tej przeklętej mgle. Większości strażników popodrzynali gardła wieśniacy. Jesteśmy wzięci w dwa ognie i nie możemy odeprzeć tego ataku.

— Co więc robić? — szepnął Ascalante.

— Uciekać do lasu — wyrzucił z siebie Cromel — albo poddać się, co ja zamierzam zrobić. Pomóż mi zabandażować te rany, bo inaczej wykrwawię się na śmierć.

Conan jako pierwszy przeprowadził swych ludzi przez bród Nogara pod osłoną mgieł. Gdy rozgorzała walka, podążyli za nim Trocero, Prospero i Pallantides z łucznikami oraz konnicą. Gdy hrabia Poitain dotarł na plac boju, legionistom udało się jednak utworzyć zwarty szyk najeżony długimi włóczniami. Trocero skierował na ten mur z tarcz swych ciężkozbrojnych jeźdźców i po kilku nieudanych szarżach przełamał go. Wtedy rozpoczęła się rzeź.

Obóz królewskich wojsk był rozciągnięty wzdłuż północnego brzegu Alimane i przylegał do lasu. Jego wydłużony kształt utrudniał obronę. Z reguły obozy wojskowe budowane były na planie kwadratu, o bokach z wałów ziemnych wzmocnionych palisadą. Tym razem nie uczyniono tego i dlatego pozycje Legionu Pogranicznego okazały się nie do utrzymania. Układ terenu i zaskakujący atak armii powstańczej doprowadziły do całkowitej klęski wojsk królewskich, pomimo ich liczebnej przewagi. Nie bez znaczenia było również osłabienie morale wojska, spowodowane śmiercią Amuliusa Procasa. Gdy Ascalante ogłosił, że ich poprzedni dowódca poniósł śmierć z własnej ręki, przygnębiony żałosnymi skutkami wtargnięcia na ziemie Argos, żołnierze nie dawali wiary tej bladze. Znali i kochali starego generała mimo jego surowości i szorstkiego sposobu bycia. Oficerom i prostym żołnierzom Ascalante wydał się lalusiem i pozerem. Co prawda hrabia Thune miał pewne doświadczenie w sprawach wojskowych, ale jedynie w służbie garnizonowej i na spokojnych granicach. Potwierdziła się również prawda, że każdy generał obejmując dowodzenie nad zaprawionymi w bojach oficerami, musi umieć im zaimponować i ostudzić pierwszą niechęć z ich strony. Układne maniery i dworskie zachowanie nowo przybyłego nie wzbudziły szacunku starszyzny, której niezadowolenie natychmiast udzieliło się żołnierskim szeregom.

Atak został starannie zaplanowany. Gdy poitańscy chłopi uśmiercili wartowników, podpalili namioty i wypędzili konie z zagród, legioniści otrząsnąwszy się z zaskoczenia utworzyli szyki zwrócone frontem ku północy. Gdy jednak jednocześnie z południa uderzyły na nich oddziały Conana, linie obronne rozsypały się i doszło do masakry.

Generała Ascalante nigdzie nie zdołano odnaleźć. Zobaczywszy zabłąkanego konia rzucił się na jego grzbiet i przepadł w ciemnościach.

Szczwany karierowicz Cromel mógł sobie pozyskać łaskę zwycięzców poddając siebie i swój oddział, ale dla Ascalante sprawa wyglądała zupełnie inaczej. Miał dumę szlachcica. Poza tym hrabia domyślał się, co uczyni Thulandra Thuu, gdy dowie się o pogromie. Czarnoksiężnik spodziewał się po nim, że utrzyma buntowników na południe od Alimane. W zwykłych okolicznościach było to niezbyt trudne zadanie nawet dla dowódcy ze skromną wiedzą wojskową. Magiczne zdolności nie ostrzegły jednak czarnoksiężnika o powstaniu wśród Poitańczyków — wydarzeniu mogącym przyprawić o zimny pot znacznie bardziej doświadczonych oficerów niż hrabia Thune. Teraz gdy obóz był spalony do szczętu, a klęska nieunikniona, Ascalante mógł jedynie opuścić stanowisko i znaleźć się możliwie najdalej zarówno od zręcznego przywódcy buntowników, jak i od śniadego nekromanty z Tarancji.

Przez całą noc hrabia Thune galopował wśród drzew, aż świt zastał go o dziewięć mil na wschód od miejsca pogromu. Gnany myślą o nieobliczalnym gniewie Thulandry Ascalante jechał dalej tak szybko, jak tylko mógł. Hrabia żywił nadzieję, że gdzieś wśród wschodnich pustyń znajdzie się jakieś miejsce, w którym mściwy czarownik nigdy go nie odszuka. W miarę mijających godzin Ascalante zaczęła ogarniać nienawiść do Conana Cymmerianina, który był powodem jego ucieczki i hańby. Hrabia Thune poprzysiągł sobie, że któregoś dnia odpłaci barbarzyńcy pięknym za nadobne.

O świcie Conan przechadzał się po zrujnowanym obozie Legionu Pogranicznego, odbierając meldunki swych kapitanów. Setki legionistów leżało martwych lub umierających. Setki innych szukało schronienia w lesie, gdzie polowali na nich partyzanci Trocera. Jeden oddział żołnierzy królewskich w sile siedmiuset łudzi przeszedł na stronę powstańców, przekonany przez okoliczności oraz bossońskiego oficera imieniem Cromel. Przyłączenie się tego oddziału, złożonego z Poitańczyków i Bossończyków, wraz z garścią Gunderlandczyków i kilkoma dziesiątkami Aquilończyków, sprawiło Conanowi wielką radość. Byli to bowiem doświadczeni, dobrze wyćwiczeni, zawodowi żołnierze. Znający się na ludziach Cymmerianin podejrzewał Cromela, że jest on zarówno doskonałym żołnierzem, jak i sprytnym karierowiczem. Było to jednak do wybaczenia, jeśli służyło dobrej sprawie. Pogratulował więc krzepkiemu kapitanowi przystania do nich i przestał się nad tym zastanawiać.

Dziesiątki ludzi trudziło się ściąganiem z poległych nadających się do użytku zbroi i składaniem zwłok na stosach pogrzebowych, kiedy na pobojowisku pojawił się Prospero. Jego zbroja, zachlapana zakrzepłą krwią, wyglądała jak zardzewiała, a on sam wydawał się w wyjątkowo dobrym nastroju.

— Co jest? — zapytał Conan.

— Same dobre rzeczy, generale! — zawołał Prospero. — Zdobyliśmy całą kolumnę taborów, z zaopatrzeniem i bronią wystarczającą dla sił dwa razy większych niż nasze.

— Dobra robota — mruknął Conan. — Co z końmi?

— Partyzanci wyłapali je w lesie. Wzięliśmy też kilka tysięcy jeńców. Pallantides chce wiedzieć, co ma z nimi zrobić.

— Niech zaproponuje im przyłączenie się do nas. Jeżeli odmówią, niech idą, dokąd chcą. Bez broni nam nie zaszkodzą — powiedział Conan. — Jeżeli mamy wygrać tę wojnę, musimy zjednać sobie tyle przychylności, ile tylko się da.

— Bardzo dobrze, generale. Czy są jakieś inne rozkazy? — zapytał Prospero.

— Tego ranka ruszamy do Culario. Partyzanci donieśli, że między nami a miastem nie ma żadnych wojsk nieprzyjaciela.

— Zanosi się na łatwy marsz do Tarancji — uśmiechnął się Prospero.

— Może tak, może nie — odpowiedział Conan, mrużąc oczy. — Za kilka dni wieść o zmiażdżeniu Legionu dotrze do Bossonii i Gunderlandu i tamtejsze garnizony ruszą na południe, by przeciąć nam drogę. Jeśli nie będą zwlekać, to powinno się im to udać.

— Owszem, gdy będzie im dowodzić hrabia Ulric z Raman — rzekł Prospero, po czym zwrócił się do idącego ku nim Trocera:

— Co sądzisz o naszej sytuacji, hrabio?

— Szkoda, że spóźniliśmy się na spotkanie z baronami z Północy — powiedział Trocero. — Byłoby nam teraz znacznie łatwiej.

Conan wzruszył szerokimi ramionami.

— Przygotujcie ludzi do wymarszu w południe. Ja pójdę rzucić okiem na jeńców.

Niedługo później Conan przechodził wzdłuż linii rozbrojonych żołnierzy królewskich, przystając tu i ówdzie i zachęcając legionistów, by wstępowali do jego armii.

W czasie przeglądu wpadł mu w oko promień porannego słońca odbity od czegoś wiszącego na piersi obszarpanego jeńca. Przyjrzawszy się bliżej, Conan stwierdził, że jest to mały obsydianowy półokrąg. Przez chwilę przyglądał się amuletowi, usiłując przypomnieć sobie, gdzie już widział tę rzecz. Wziąwszy przedmiot w dwa palce, oschle zapytał żołnierza.

— Skąd masz tę błyskotkę?

— Jeżeli pragniesz wiedzieć, generale, znalazłem to w namiocie generała Procasa rankiem, kiedy zastałem go martwego. Myślałem, że ten amulet przyniesie mi szczęście.

Conan przyjrzał się mężczyźnie przez zmrużone powieki.

— Na pewno nie przyniósł szczęścia generałowi Procasowi. Daj mi to.

Żołnierz pośpiesznie zdjął ozdobę i wręczył ją barbarzyńcy. W tym momencie podszedł do nich Trocero, a Conan podnosząc wisiorek do oczu, mruknął:

— Wiem, gdzie widziałem tę rzecz. Tancerka Alcina nosiła ją na szyi.

Brew Trocera uniosła się.

— Aha! To wyjaśnia…

— Później — uciął Conan i skinąwszy jeńcowi głową poszedł dalej.

Gdy smugi słonecznego światła gęsto podziurawiły chmury wiszące nad wschodnim horyzontem, tylna straż i tabory wojsk Conana przebrnęły przez Alimane i wkrótce cała armia ruszyła do Culario, będącego pierwszym etapem drogi ku Tarancji i pałacowi Numedidesa. Stąpanie po rodzinnej ziemi po tak wielu miesiącach pobytu na obczyźnie wlało nowego ducha w serca powstańców. Mimo że aż do szpiku kości przenikało ich zmęczenie całonocną walką, szli na pomoc grzmiąco intonując marszowe pieśni.

Przed nimi, szybciej niż wiatr, pędziła radosna wieść: Wyzwoliciel nadchodzi! Zrazu był to jedynie szept, idąc jednak od wsi do grodów i miast urósł do krzyku, od którego zadrżały posady Rubinowego Tronu.

Conan i jego oficerowie tryumfowali. Przemarsz przez włości hrabiego Trocero był równie wspaniały jak lot orła. Najbliższe wojska królewskie, nieświadome ich obecności, znajdowały się w odległości kilkuset mil. Po śmierci Amuliusa Procasa i rozgromieniu Legionu Pogranicznego żołnierze Conana byli przekonani, że zdołają zmieść wszelkie przeszkody i zmiażdżyć każdego wroga.

W tym jednakże powstańcy mylili się. Pozostawał jeden wróg, o którym niewiele wiedzieli. Był to czarnoksiężnik z Tarancji.

W komnacie obwieszonej purpurą, w blasku świec z trupiego wosku Thulandra Thuu siedział nieruchomo na swym czarnym jak sadza tronie. Cały czas wpatrywał się w obsydianowe zwierciadło, usiłując natężeniem woli wycisnąć z mrocznej powierzchni jasne wizje osób i wydarzeń. W końcu z westchnieniem odchylił się na oparcie i dał spocząć znużonym oczom. Potem, zmarszczywszy brwi, raz jeszcze sprawdził obliczenia astrologicznych ascendentów i zerknął na zegar wodny stwierdzając, że nie omylił się co do dnia ani godziny. Nie mógł pojąć przyczyny niepowodzenia. Alcina kolejny raz nie nawiązywała z nim kontaktu o wyznaczonym czasie. Pukanie zakłóciło jego melancholijną medytację.

— Wejść — mruknął niechętnie Thulandra. Draperie rozsunęły się i na marmurowym progu stanął Hsiao.

— Panie, Alcina pragnie mówić z tobą — rzekł Khitajczyk półgłosem.

— Alcina?! — zawołał ostro czarnoksiężnik. — Wprowadź ją natychmiast!

Zasłony opadły, a potem znów się uniosły. Tancerka weszła chwiejąc się na nogach. Jej strój pazia, postrzępiony i podarty, był szary od kurzu i stwardniały od wysuszonego słońcem błota. Czarne włosy zlepione w grube i sztywne strąki otaczały twarz zesztywniałą ze zmęczenia i lęku.

Piękna dziewczyna, która wyruszała z Messancji, wydawała się teraz starą kobietą u kresu swojego życia.

— Alcina! — zawołał czarownik. — Skąd przybywasz? Co cię tu sprowadza?

— Panie, czy mogę usiąść? — szepnęła z wysiłkiem.

— Siadaj więc.

Gdy Alcina osunęła się na marmurową ławę i przymknęła oczy, Thulandra Thuu siedzący w drugim końcu komnaty podniósł głos:

— Hsiao! Wina dla Alciny. A teraz, dobra dziewczyno, opowiadaj o wszystkim, co ci się przydarzyło — rozkazał, gdy wychyliła kielich.

Dziewczyna jękliwie wciągnęła powietrze.

— Jestem w drodze od ośmiu dni. Prawie się nie zatrzymywałam, by się zdrzemnąć czy coś zjeść.

— Ach tak! A dlaczego?

— Przybyłam oznajmić — powiedzieć ci — że Amulius Procas nie żyje…

— Wspaniale! — rzekł Thulandra Thuu, w którego oczach zamigotały mściwe błyski.

— …ale Conan żyje!

Czarnoksiężnik osłupiał.

— Na Seta i Kali! — wrzasnął po chwili. — Jak to się stało? Mów, dziewko!

Alcina powoli dobierając słowa opowiedziała, jak zasztyletowała Procasa, jak dowiedziała się, że Conan żyje i wreszcie jak wymknęła się strażom.

— I potem — zakończyła — obawiając się, że nie wiadomo ci o cudownym ozdrowieniu barbarzyńcy, uznałam za swój obowiązek, jak najszybciej cię o tym powiadomić.

Z twarzą ściągniętą w okrutnym grymasie czarnoksiężnik wpatrywał się w Alcinę wzrokiem głodnego upiora.

— Dlaczego nie przekazałaś mi tej wiadomości o właściwej porze za pomocą twojego kawałka tego oto zwierciadła?

— Nie mogłam, panie. — Alcina z desperacją zacisnęła dłonie.

— A czemuż to? — Głos Thulandry Thuu przeciął ją jak ciśnięty nóż. — Czy błędnie odczytałaś tablicę z pozycjami planet, którą ci powierzyłem?

— O nie, mój panie, stało się coś gorszego. Zgubiłam mój fragment zwierciadła, zgubiłam mój talizman!

Czarnoksiężnik wydał z siebie wężowy syk.

— Na demony Nergala! — zgrzytnął zębami. — Ty suko! Co za diabeł cię opętał? Oszalałaś? A może ten barbarzyński osiłek usidlił cię jak kotkę w marcu? Ukarzę cię za to w sposób niewyobrażalny dla zwykłych śmiertelników! Przeżyjesz ból, jakiego od początku świata nie odczuły wszystkie żywe istoty razem wzięte! Będziesz wyła o śmierć, ale…

— Panie, błagam, wysłuchaj mnie! — zaszlochała Alcina, padając na kolana. — Wiesz, że męskie żądze nic dla mnie nie znaczą. Moją jedyną namiętnością jest służba tobie. — Płacząc, opowiedziała o śmiertelnej szamotaninie z Amu—liusem Procasem i o późniejszym odkryciu straty talizmanu.

Thulandra Thuu przygryzł wargę hamując szalejący w nim gniew.

— Rozumiem — powiedział wreszcie. — Ale kiedy gra się o tak wielką stawkę, nie można sobie pozwolić na błędy. Gdybyś celniej uderzyła sztyletem, Procas nie żyłby na tyle długo, by chwycić za twój amulet.

— Nie wiedziałam, że ma pod tuniką kolczugę. Czy nie możesz ze swego zwierciadła wyciąć jeszcze jednego kawałka?

— Mógłbym, ale jego spreparowanie tak, by przekazywało obrazy i słowa na odległość, to bardzo żmudny proces i nim go ukończę, będzie już po wojnie. — Thulandra Thuu masował swój podbródek. — Czy upewniłaś się, że Procas nie żyje?

— Tak. Szukałam pulsu i przyłożyłam mu głowę do piersi, by sprawdzić, że serce nie bije.

— Dobrze. Ale nie zrobiłaś tego z Cymmerianinem! To poważniejszy błąd!

Alcina wykonała rozpaczliwy gest.

— Podałam mu ilość trucizny wystarczającą do zabicia dwóch ludzi. Skąd mogłam wiedzieć, że to za mało? — Upadła pokornie do stóp swego pana i zamilkła.

Thulandra Thuu powstał i górując nad drżącą dziewczyną wzniósł palec ku niebu.

— Ojcze Secie! — zawołał — czy żaden z moich sług nie potrafi wypełnić choćby najprostszego polecenia? — Następnie, kierując swój gniew ku skulonej dziewczynie, wrzasnął: — Ty bezmyślna dziewko, czy nakarmiłabyś lwa porcją wystarczającą dla psa?!

— Panie, nie nauczyłeś mnie, jak wyliczyć, ile ziaren purpurowego lotosu potrzeba na jad dla olbrzyma! — Alcina podniosła głos, w którym zaczęła przebijać furia. — Przesiadujesz w wygodnym pałacu, podczas gdy ja przemierzam kraj w dobrą i złą pogodę, narażając własną skórę, by wypełnić dla ciebie tak ryzykowne zadania. I nie masz dla mnie nawet jednego uprzejmego słowa!

Thulandra Thuu otworzył szeroko ramiona w geście przebaczenia.

— Już dobrze, moja droga Alcino, nie mówmy sobie złych rzeczy. Kiedy sprzymierzeńcy się kłócą, ich wrogowie bez trudu zwyciężają. Następnym razem, jeżeli poproszę cię o otrucie któregoś z moich nieprzyjaciół, przydzielę ci do pomocy aptekarza umiejącego wyliczyć dawkę trucizny — westchnął ciężko i dodał: — Zaprawdę, bogowie muszą śmiać się jak czarty z tej przewrotności losu. Wysławszy najpierw Amuliusa Procasa do piekła, teraz gorąco pragnąłbym, by ten stary łotr ożył. Nikt inny bowiem nie zdołałby na pewno pokonać tego barbarzyńcy. Sądziłem, że Ascalante i Cromel zdołają zatrzymać buntowników na brzegu Alimane. Udałoby im się to, gdyby Conan nie żył. Teraz muszę znaleźć zdolnego dowódcę, a to wymaga zastanowienia. Hrabia Ulric dowodzi Armią Północną w Gunderlandzie, mając na oku cymmeriańską granicę. To zdolny dowódca, ale zanim otrzymałby wiadomość i dotarł na miejsce, księżyc przebyłby drogę od nowiu do pełni i z powrotem. Książę Numidor stacjonuje bliżej, na granicy z Piktami, ale…

Pukanie do drzwi zabrzmiało bardzo delikatnie i taktownie. Mógł to być tylko Hsiao. Otrzymawszy pozwolenie Khitajczyk wszedł i powiedział:

— Wiadomość z Messancji, panie. Przed chwilą przyleciał gołąb. — Skłoniwszy się, wręczył czarownikowi mały zwitek.

Thulandra Thuu wstał i zbliżył karteczkę do jednej ze świec. Czytając, coraz bardziej zaciskał wargi, aż w końcu jego usta stały się ledwo dostrzegalną, cienką kreską na śniadej twarzy. W końcu rzekł:

— Cóż, pani Alcino, wydaje się, że moi bogowie nie dbają o powodzenie ich wiernego syna.

— Cóż się stało? — zapytała Alcina, powstając z klęczek.

— Fadius donosi, że królewicz Cassio przysłał do Messancji posłańca z Gór Rabiriańskich z wieścią, iż Conan odzyskawszy siły po ciężkiej chorobie, przekroczył Alimane i przy pomocy poitańskiej szlachty i chłopstwa unicestwił Legion Pograniczny. Starszy kapitan Cromel i jego ludzie zdezerterowali na stronę buntowników. Ascalante zapewne uciekł. Nie znaleziono ani jego, ani jego ciała.

Czarownik zmiął list i wpatrzył się w Alcinę. W jego nieruchomych oczach płonął taki gniew, jakiego jeszcze nie widziano na obliczu żadnej ludzkiej istoty.

— Bardzo kusi mnie, dziewko, by zdusić twe nędzne życie, tak jak gasi się świecę. Znam zaklęcie, które zmienia ofiarę w kupkę dymiącego popiołu… — wycedził lodowato. Alcina skuliła się i cofnęła, lecz nie mogła uciec przed hipnotyzującym wzrokiem czarnoksiężnika. Ciało zaczęło ją palić, jak gdyby lizały je jęzory płomieni. Magiczne wibracje przeszywały jej duszę aż do najskrytszych głębi. Na moment zamknęła oczy, usiłując uniknąć spojrzenia Thulandry. Kiedy je otworzyła, gwałtownie wyrzuciła przed siebie ręce, jakby chcąc coś odepchnąć i zaczęła histerycznie krzyczeć.

Tam, gdzie dotąd stał czarnoksiężnik, unosił teraz głowę olbrzymi wąż. Kołysała się ona na wysokości twarzy tancerki, a oczy o wrzecionowatych źrenicach miotały złowrogie błyskawice. Jej nozdrza sparzył gadzi oddech. Pokryte łuską szczęki rozwarły się na moment, obnażając parę ostrych jak sztylety kłów. Alcina zacisnęła powieki i padła na twarz. Gdy ponownie odważyła się otworzyć oczy, przed nią stał znów Thulandra Thuu.

Z krzywym uśmiechem na wąskim obliczu czarownik powiedział:

— Nie bój się, dziewczyno, niechętnie łamię swe narzędzia, kiedy są jeszcze ostre.

Wciąż dygocząc, tancerka zapytała:

— Czy… czy naprawdę przybrałeś postać węża, panie, czy tylko ukazałeś mi taki obraz?

Thulandra Thuu zignorował to pytanie.

— Przypomniałem ci tylko, kto tu jest nauczycielem, a kto uczniem.

AHna rada była zmienić temat.

— Jak Fadius zdobył wiadomość wysłaną przez księcia? — zapytała wskazując zmięty pergamin.

— Król Argos zarządził zabawę na ulicach Messancji z okazji zwycięstwa Conana. To jasne, po czyjej stronie jest ten stary głupiec. I jeszcze jedno: Milo nakazał wypędzić ze swego królestwa tego półgłówka Quesado. Ostatni raz naszego niedoważonego dyplomatę widziano, jak pod eskortą straży pałacowej odjeżdżał na północ traktem do Aquilonii. Dopilnuję, by Vibius Latro wysłał go do zbierania zwierzęcego nawozu z ulic Tarancji. Do niczego innego się nie nadaje. Mam nadzieję, że teraz nasz szalony król powierzy mi sprawy państwa i ograniczy się do swoich brudnych rozkoszy. Zatem, Alcino, możesz odejść, Hsiao zatroszczy się o ciebie. Muszę w spokoju rozważyć kolejne posunięcie w mojej grze, stawką jest królestwo…

Długa na milę i lśniąca stalą rzeka, która była powstańczą armią, przepłynęła pomiędzy porośniętymi lasem wzgórzami i dotarła do bram Culario. Jadący na przedzie Conan zatrzymał swego karego ogiera na widok stojących otworem wrót. Na wieżyczkach przy bramie łopotały chorągwie ze szkarłatnymi lampartami Poitain, nigdzie zaś nie było widać czarnego orła Aquilonii. W mieście ludzie tłoczyli się po obu stronach wąskich uliczek. W umyśle Conana przebudziła się barbarzyńska podejrzliwość wobec podstępów cywilizowanych ludzi. Zwróciwszy się do jadącego za nim Trocera, Cymmerianin mruknął:

— Jesteś pewien, że nie zastawiono na nas pułapki?

— Głowę daję, że nie! — zapewnił żarliwie hrabia. — Znam dobrze mój lud.

Conan spojrzał przed siebie i rzekł po chwili namysłu:

— Myślę, że lepiej będzie, jeśli nie będę wyglądał zbyt dostojnie. Poczekajcie chwilę.

Zdjął hełm i powiesił na łęku siodła, a następnie zsiadł z konia i z brzękiem zbroi ruszył pieszo w stronę, wrót, prowadząc wierzchowca za sobą. Tak oto Conan wyzwoliciel jak prosty żołnierz wszedł do Culario, z powagą kiwając głową mieszczanom zebranym wzdłuż ulicy. Posypał się na niego deszcz kwiatów, a powitalne okrzyki zadudniły pomiędzy domami. Jadący za Conanem Prospero przybliżył się do Trocera i szepnął do ucha swojego towarzysza:

— Czyż nie byliśmy głupcami zastanawiając się zeszłej nocy, kto powinien przejąć tron po Numedidesie?

Hrabia Trocero odpowiedział wymuszonym uśmiechem i wzniósł okryte żelazem ramię pozdrawiając poddanych.

W swoim sanktuarium Thulandra Thuu pochylił się nad rozpostartą mapą. Przez chwilę przyglądał się jej, po czym zwrócił się do Alciny, wypoczętej już po podróży i wspaniale prezentującej się w zwiewnej szacie z żółtego atłasu.

— Jeden ze szpiegów doniósł, że Conan i jego armia dotarli do Culario i odpoczywają tam po bitwie oraz forsownym marszu. Wkrótce uderzą na północ, przez Khorotas ku Tarancji. — Pokazał to długim, równo opiłowanym paznokciem. — Miejsce, w którym można ich powstrzymać, to skarpa Imirian, leżąca na ich szlaku. Jedyną dość dużą siłą, zdolną tam dotrzeć na czas, są Królewskie Wojska Graniczne księcia Numidora, stacjonujące w Forcie Thandra na Kresach Zachodnich Bossonii.

Alcina przyjrzała się mapie i powiedziała:

— Czy nie powinieneś więc rozkazać księciu Numidorowi wyruszyć jak najszybciej na południowy wschód, pozostawiając w forcie jedynie niewielki garnizon?

Czarownik zachichotał sucho.

— Jeszcze będzie z ciebie generał. Jeździec z taką wiadomością wyruszył o świcie.

Thulandra Thuu wymierzył odległość rozstawionymi palcami, obracając dłoń, tak jakby była cyrklem.

— Jednak, jak widzisz — stwierdził — jeżeli Conan wyruszy w ciągu najbliższych dwóch dni, to Numidor w żaden sposób nie zdoła dotrzeć do skarpy przed nim. Musimy więc sprawić, by jego wymarsz został opóźniony.

— Tak, panie, ale jak?

— Nie jest mi obca magia pogody i potrafię obchodzić się z duchami powietrza. Wymyślę coś, by zatrzymać Conana w Culario. Daj znać Hsiao, by przyniósł me czarodziejskie przybory.

Conan stał na murze miejskim wraz z nowo wybranym burmistrzem Culario. Dzień był pogodny, kiedy wchodzili do miasta, teraz jednak niebo przybrało barwę brudnego indyga i w nieskończonej procesji przesuwały się po nim szare jak ołów chmury.

— Nie podoba mi się to, panie — powiedział burmistrz. — Wiosna była mokra, a to wygląda mi na początek kolejnych deszczów. Zbyt wiele opadów szkodzi zbiorom tak samo jak posucha.

Gdy obaj mężczyźni schodzili z murów wąskimi schodkami, natknęli się na podnieconego Prospera, który wyszedł im naprzeciw.

— Generale! — zawołał. — Znów wymknąłeś się swojej straży!

— Na Croma, czasami lubię być sam! — burknął Conan. — Nie potrzebuję nianiek, żeby się mną opiekowały.

— Taka jest cena władzy, generale — powiedział Prospero. — Stałeś się czymś więcej niż tylko wodzem. Jesteś naszym symbolem i natchnieniem. Musimy cię strzec jak naszego sztandaru. Gdyby dosięgła cię ręka wroga, miałby wojnę w trzech czwartych wygraną. Zapewniam cię, że szpiedzy Vibiusa Latro czyhają tylko na okazję, by dosypać ci trucizny do wina lub wbić sztylet pomiędzy żebra.

— Robactwo! — prychnął Conan.

— Owszem — zgodził się Prospero — ale od ich żądeł możesz zginąć równie łatwo, jak każdy inny człowiek. Nie mamy przeto innego wyjścia, generale, jak ochraniać cię niczym nowo narodzone książątko. Musisz zatem nauczyć się znosić te drobne niewygody.

Conan westchnął ciężko.

— Wygląda na to, że o życiu bezdomnego wędrowca, którym kiedyś byłem, można rzec więcej dobrego, niż sądziłem do tej pory. Zgoda, chodźmy do pałacu gubernatora, zanim nas spłucze to nadchodzące oberwanie chmury.

Conan i Prospero ruszyli raźno, krępy burmistrz zaś podążył zadnimi głośno sapiąc. Nad ich głowami rozjarzona fioletowym światłem szczelina rozczepiła niebiosa i rozległ się grzmot przypominający werbel tysiąca bębnów. Potem lunął deszcz.

9

ŻELAZNY OGIER

W czasie gdy nad Poitanią szalała burza, jakiej najstarsi ludzie nie pamiętali, nad Tarancją świeciło złociste słońce. Thulandra Thuu stojąc na pałacowym balkonie w towarzystwie Alciny i Hsiao spoglądał na łagodne wzgórza środkowej Aquilonii, na których dojrzewała falująca pszenica.

— Krąg niebieski mówi mi, że duchy powietrza dobrze mi usłużyły — powiedział mag. — Wywołana przeze mnie burza rozwija się jak należy, a gdy ustąpi, wszystkie drogi i brody prowadzące na pomoc przez kilka dni będą nie do przebycia. Z Kresów Zachodnich spieszy Numidor. Muszę do niego dołączyć. Alcina przyjrzała mu się badawczo.

— Chcesz udać się na pole bitwy, panie? Na Isztar! To nie w twoim zwyczaju. Czy wolno mi zapytać, dlaczego?

— Siły buntowników mają liczebną przewagę nad Numidorem, Ulric z Raman zaś nie zdoła dotrzeć do Poitain wcześniej niż w tydzień po księciu. Co więcej, książę Numidor to zupełny tępak. Z tego właśnie powodu nasz drogi król pozwolił mu żyć, podczas gdy całą resztę swego rodu skrupulatnie wymordował. Nie mogę zatem zawierzyć księciu, że zdoła utrzymać skarpę Imirian do przybycia hrabiego Ulrica. Będzie do tego potrzebował moich sztuk tajemnych.

Czarnoksiężnik odwrócił się ku swemu milczącemu słudze, który przybył tu z nim z krain za morzami.

— Hsiao, przygotuj mój rydwan i zbierz rzeczy niezbędne w podróży. Wyruszamy z nastaniem poranka.

Gdy Khitajczyk odszedł, Thulandra odwróciwszy się do Alciny, mówił dalej:

— Skoro duchy powietrza są mi posłuszne, sprawdzę, jak mej sprawie mogą się przysłużyć duchy ziemi. Ty zaś pozostaniesz tu jako moja zastępczyni.

— Ja? — zdumiała się. — Brak mi zdolności, aby cię zastępować.

— Powiem ci, co masz robić. Po pierwsze nauczysz się posługiwać Zwierciadłem Ptahmesu, by móc się porozumieć.

— Ale nie mamy niezbędnego talizmanu!

— Ja w przeciwieństwie do ciebie potrafię przekazywać obrazy i słowa siłą mego umysłu. Chodź, nie mamy czasu do stracenia!

Z królewskich stajni Hsiao wyprowadził konia swego pana. Na pierwszy rzut oka zwierzę wydawało się jedynie wielkim czarnym ogierem. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się jego sierści można było zwrócić uwagę na jej metaliczny połysk. Co więcej, zwierzę ani razu nie tupnęło kopytem, ani też nie opędzało się ogonem od gzów. Na dodatek żadna z much nie chciała na nim usiąść, mimo że podwórze stajni rozbrzmiewało brzęczeniem setek tysięcy owadów. Rumak stał nieruchomo, dopóki Hsiao nie wydał jakiejś niezrozumiałej komendy.

Khitajczyk przyprowadził ogiera do powozowni i zaczął zaprzęgać do rydwanu Thulandry. Gdy przypadkiem kopyto uderzyło w jedno z kół, niespodziewanie rozległ się metaliczny szczęk.

Pojazd barwy cynobrowej przyozdobiony był godłem w postaci kłębowiska wijących się złotych węży i miał siedzenie w tylnej części. Z przodu znajdowała się tabliczka, na której wyryto osobliwe symbole, stanowiące zagadkę dla wszystkich z wyjątkiem tych, którzy potrafiliby rozpoznać na niej zarysy głównych konstelacji gwiazd południowej półkuli. W skrzyni pod siedzeniem tego osobliwego pojazdu Hsiao umieścił zapasy na drogę. Pracując nucił płaczliwą khitajską pieśń, pełną niezwykłych ćwierćtonów.

Conan i Trocero patrzyli na deszcz z okna pałacu gubernatora. W końcu Conan mruknął:

— Nie wiedziałem, panie, że twój kraj leży na samym dnie morza.

Hrabia potrząsnął głową.

— Nigdy, jak żyję, nie widziałem czegoś podobnego. To sprawa czarów. Jak sądzisz, czy Thulandra Thuu…

Conan skrzywił się niechętnie. Myśl, że użyto przeciw niemu czarów, zirytowała go. Nie cierpiał walczyć z czymś, czemu nie można było odrąbać głowy jednym cięciem dobrze wyostrzonego miecza z zacnej stali.

— O, Prospero! — zawołał, gdy do komnaty wpadł młody oficer.

— Generale, wrócili zwiadowcy i donoszą, że wszystkie drogi są całkowicie rozmyte. Nawet najmniejsze strumyki zamieniły się w rwące potoki. Nie da się ujść choćby mili za miasto. Conan zaklął.

— Twoje podejrzenia co do tego wiedźmina z Tarancji zaczynają nabierać wagi, Trocero.

— Mamy też gości — ciągnął Prospero. — Baronowie z Północy, którzy wyruszyli do domów, przed naszym przybyciem do Culario, musieli zawrócić z powodu ulewy. Krótko mówiąc: spłukało ich z powrotem…

Uśmiech rozświetlił pokrytą bliznami twarz Cymmerianina.

— Dzięki Cromowi, wreszcie dobre wieści! Proś ich.

Prospero wprowadził pięciu mężczyzn w wełnianych strojach podróżnych ociekających wodą i błotem. Trocero przedstawił barona Roalda z Imirus, którego włości leżały w pomocnej Poitanii. Były oficer armii królewskiej, surowy siwowłosy mężczyzna, przewodził pozostałym baronom oraz ich eskorcie. On też zaprezentował Conanowi swych towarzyszy.

Conan osądził, że ci magnaci to ludzie bardzo odmiennych charakterów. Jeden był krępy, o rumianej twarzy i jowialnym uśmiechu, a drugi szczupły i elegancki. Trzeci był energicznym tłuściochem, niewątpliwym wielbicielem suto zastawionego stołu i pełnego pucharu. Natomiast dwaj pozostali mówili mało i z powagą. Choć tak bardzo różnili się między sobą, wszyscy całym sercem popierali sprawę buntu. Zbyt dopiekli im bowiem zachłanni poborcy podatkowi Numedidesa. Na dodatek rodową dumę baronów drażniły panoszące się w ich włościach oddziały królewskie, co roku zdzierające trybuty tak z pana, jak i chłopa. Z utęsknieniem wyglądali upadku tyrana, ale jednocześnie z zapałem szukali następcy Numedidesa, by móc zawczasu zaskarbić sobie łaski przyszłego monarchy.

Gdy baronowie odpoczęli i przebrali się w świeże stroje, Conan i jego przyjaciele zmuszeni byli wysłuchać litanii skarg oraz całej masy próśb i oczekiwań. Conan obiecywał niewiele, lecz jego współczujące zachowanie pozostawiło w nich wszystkich przekonanie, że pod nową władzą będzie im się wieść lepiej.

— Strzeżcie się, panowie — powiedział na koniec Conan. — Urlic hrabia Raman przeprowadzi swoje wojska przez wasze ziemie idąc na południe, by stawić czoło naszej armii.

— A cóż to za wojska, które prowadzi ten staruch? — prychnął baron Roaldo. — Zbieranina, głowę daję. Na cymmeriańskiej granicy od dawna panuje spokój i do zapewnienia jej bezpieczeństwa potrzeba jedynie niewielkich sił.

— Niezupełnie — odrzekł hrabia Poitain. — Poinformowano mnie, że Armia Północna jest prawie równa naszej siłą i jest tam wielu weteranów pogranicznych potyczek. Zaprawdę, sam Ulric to świetny strateg, który przebił się przed laty z oblężonego Venarium.

Conan uśmiechnął się wstrzemięźliwie. Jako młodzik przyłączył się do cymmeriańskiej hordy, która splądrowała Fort Venarium, ale nie uznał za stosowne teraz o tym wspominać. Miast tego powiedział:

— Nie wątpię, że Numedides przyśle najpierw oddziały z Kresów Zachodnich. Są one bliżej i szybciej tu przybędą. Musicie uwikłać je w przewlekłe walki tak długo, dopóki nie rozgromimy wojsk z Bossonii.

Hrabia Trocero spojrzał przenikliwie na baronów.

— Jesteście w stanie zebrać własne oddziały pod bokiem królewskich sił znajdujących się na waszych ziemiach?

Baron Ammian z Rondy odrzekł:

— Te koniki polne w ludzkiej skórze wyrajają się jedynie pod koniec żniw, żeby pożreć owoc naszych trudów. Jak dobrze pójdzie, te królewskie pasożyty nawet się nie spostrzegą, kiedy zostaną zdeptane.

— Ale! — sprzeciwił się gruby baron Justin z Armaviru. — Takie walki, toczone na naszych ziemiach, zrujnują i nasze kiesy, i nasz lud. Możliwe, że uda się nam powstrzymać hrabiego Ulrica, lecz tylko do czasu, gdy spali nasze pola i powywiesza naszych poddanych.

— Jeżeli generałowi Conanowi nie uda się zdobyć Tarancji, to tak czy owak jesteśmy nędzarzami — zaoponował Roaldo o twardych rysach. — Królewscy szpiedzy zapewne już wiedzą, że opowiedzieliśmy się po stronie buntowników. Wisieć za jednego ukradzionego konia czy wisieć za dwa, to w istocie niewielka różnica.

— Prawdę powiada — rzekł Ammian z Rondy. — Jeżeli teraz nie obalimy tyrana, to królewscy oprawcy albo wydłużą nam szyje na szubienicy, albo je skrócą na pniaku. Podejmijmy więc ryzyko, to jedyny sposób, aby nasze szyje nie zmieniły swojej długości.

W końcu pięciu baronów doszło do zgody. Zdecydowano, że gdy tylko pogoda się poprawi, natychmiast pośpieszą na północ do swych baronii i tak jak to tylko możliwe będą obrzydzać życie Północnej Armii Ulrica, gdy ta dotrze do ich posiadłości.

Kiedy baronowie udali się na nocny spoczynek, Prospero zapytał Conana:

— Sądzisz, że dotrą na czas?

— Spytaj raczej — odparł chłodno Trocero — czy dotrzymają przymierza z nami, gdy tylko Numedides tupnie nogą i groźnie zmarszczy brwi.

Conan wzruszył ramionami.

— Nie jestem prorokiem. Bogowie jedynie są zdolni czytać w ludzkich sercach.

Rydwan czarnoksiężnika z hurkotem toczył się ulicami Tarancji. Hsiao dzierżył wodze, a Thulandra Thuu w płaszczu z kapturem siedział na wymoszczonej poduszkami ławce. Mieszkańcy, którzy spostrzegli zbliżający się pojazd, pośpiesznie odwracali wzrok. Napotkanie spojrzenia ciemnych oczu czarnoksiężnika mogłoby zwrócić jego uwagę i spowodować jakieś nieszczęście. Nie było bowiem nikogo, kto nie słyszałby pogłosek o potwornych doświadczeniach Thulandry i opowieści o zaginionych dziewicach.

Wielkie spiżowe skrzydła Bramy Południowej rozchyliły się przed zbliżającym się pojazdem, a potem zawarły za nim. Na gościńcu osobliwy ogier czarnoksiężnika ciągnął rydwan dwukrotnie szybciej niż zwykły koń. Pojazd podskakiwał i kołysał się, wlokąc za sobą ogon kurzu. Z każdą mijającą godziną rumak pozostawiał za sobą czterdzieści mil drogi i ani wiatr, ani deszcz, mrok lub noc nie były w stanie zwolnić biegu żelaznego ogiera. Gdy Hsiao zaczynał odczuwać znużenie, wodze przejmował jego pan. Podczas tych okresów wytchnienia żółtoskóry sługa przełykał porcję zimnego mięsa i zapadał na krótko w płytki sen. Czy jego pan kiedykolwiek przymykał oczy, tego Hsiao nie wiedział.

Podążając przez kilka dni wzdłuż wschodniego brzegu rzeki Khorotas, Thulandra Thuu dotarł do wielkiego mostu, który zbudował król Vilerus I. Most ów wspierał się na sześciu kamiennych filarach wystających z rzecznego koryta i pokryty był drewnianą nawierzchnią. Z obu stron prowadziły do niego strome podjazdy.

Na widok godła na boku rydwanu poborca myta ukłonił się nisko i dał znak, że przejazd jest wolny. Gdy wjechali na most, Thulandra rozejrzał się po okolicy. Ujrzawszy wznoszący się daleko przed nim obłok pyłu, uśmiechnął się z satysfakcją. Były to maszerujące oddziały księcia Numidora, a zatem obliczenia czarnoksiężnika dotyczące czasu i odległości okazały się trafne. Powinni się spotkać w miejscu, gdzie Trakt Bossoński łączył się z drogą do Poitain.

Rydwan zjechał z turkotem po zachodnim podjeździe i potoczył się dalej na południe. W ciągu godziny Thulandra dogonił kolumnę jazdy. Gdy podjechał bliżej, jeźdźcy spiesznie rozjechali się na boki, pozostawiając w środku wolną drogę dla królewskiego czarownika. Konie rżały i boczyły się, gdy mijał je żelazny rumak Thulandry. Kilka luzaków stanęło dęba, powodując duże zamieszanie.

Czarnoksiężnik odnalazł księcia Numidora na czele kolumny, jadącego na masywnym ogierze. Tak jak jego królewski kuzyn, książę był mężczyzną krzepkiej budowy, a jego broda i włosy miały rudawy odcień. Poza tym prezencja Numidora była całkowicie odmienna; szczere błękitne oczy stanowiły ozdobę ogorzałej twarzy o szerokich brwiach, promieniejącej dobroduszną uprzejmością.

— No, no, mag Thulandra! — wykrzyknął zdumiony Numidor. — Co cię tu sprowadza? Czy przywozisz jakąś pilną wiadomość od króla?

— Książę, moje czarnoksięskie arkana będą ci potrzebne, by powstrzymać pochód buntowników na północ.

Na obliczu Numidora pojawiło się zakłopotanie.

— Nie podoba mi się użycie do walki czarów, to niegodne mężczyzny. Skoro jednak przysyła cię mój królewski kuzyn, muszę to wykorzystać jak najlepiej.

Złośliwy błysk zamigotał w osłoniętych kapturem oczach czarownika.

— Mówię w imieniu prawowitego władcy Aquilonii — powiedział — i moje rozkazy muszą być wypełnione. Jeżeli pospieszymy się, możemy dotrzeć do skarpy Imirian przed buntownikami. Czy tych kilka chorągwi jazdy to wszystkie siły, którymi rozporządzasz?

— Nie, podążają za nami jeszcze cztery kompanie piechoty, ale jak dotąd nie dotarły one do skrzyżowania z Traktem Bossońskim.

— To bardzo mało, mimo iż mamy stawić opór tylko bandzie niezdyscyplinowanych łotrzyków. Jeżeli jednak uda się nam powstrzymać ich pod urwiskiem Imirian do czasu przybycia hrabiego Ulrica, to wyrwiemy im pazury. Kiedy dotrzemy do grzbietu skarpy, przydziel mi, książę, pięciu twoich ludzi. Muszą to być dobrzy myśliwi.

— Na cóż ci oni, panie?

— O tym powiadomię cię później. Teraz niech ci wystarczy, że do czaru, o którym myślę, niezbędni są doświadczeni łowcy…

Deszcz w końcu przestał padać. Baronowie wraz ze swymi świtami wyjechali z Culario i podążyli na północ, tonącymi w błocie drogami. Olbrzymie kałuże powoli wyschły w letnim słońcu. Wkrótce potem armia powstańcza ruszyła traktem, prowadzącym ku środkowym prowincjom Aquilonii.

W każdym mieście i zaścianku, w którym się zatrzymywali na postój, przyłączali się do powstańców nowi ochotnicy. Byli to starzy rycerze, pragnący wziąć udział w ostatniej chwalebnej walce, byli też otrzaskani z wojną żołnierze, którzy służyli pod wodzą Conana na piktyjskiej granicy, twardzi mieszkańcy lasów i myśliwi oraz wygnańcy i łotrzykowie wyjęci spod prawa, których przyciągnęła obietnica amnestii. Do tego zjawiali się jeszcze okoliczni drwale, wypalacze węgla drzewnego, kowale, kamieniarze, brukarze, tkacze, pilśniarze, minstrelowie, urzędnicy i wszyscy, którym obrzydło dotychczasowe życie. Uzbrajając przybywających, tak nadwerężono arsenały, że Cymmerianin rozkazał w końcu, by każdy rekrut zjawiał się już uzbrojony, choćby miały to być tylko widły albo maczuga.

Conan i jego oficerowie znów musieli się podjąć mozolnego zadania przekształcenia tej pałającej zapałem zbieraniny w coś, co choćby odległe przypominało prawdziwe wojsko. Rozdzielili ludzi na chorągwie i kompanie oraz wyznaczyli sierżantów i kapitanów spośród doświadczonych żołnierzy. W czasie postojów nowo mianowani oficerowie wpajali rekrutom podstawowe zasady walki w zwartym szyku, ponieważ, jak wciąż powtarzał im Conan: „Bez ostrej musztry, gdy poleje się pierwsza krew, ta zgraja żółtodziobów zamieni się w tłum wyjących uciekinierów”. Pomiędzy rolniczymi obszarami północnej Poitanii i skarpą Imirian rozciągała się Puszcza Broceliańska, przez którą droga wiła się niczym wąż wśród paproci. Gdy powstańcy znaleźli się w cieniu drzew, śpiewy poitańskich ochotników ucichły. Conan spostrzegł, że rekruci z coraz większą obawą spoglądają na otaczające ich zarośla.

— Co ich gnębi? — Cymmerianin zapytał Trocera, gdy na postoju zasiedli do wieczornego posiłku. — Można by pomyśleć, że te lasy roją się od jadowitych węży.

Hrabia uśmiechnął się pobłażliwie.

— W Poitain mamy tylko pospolite żmije, a i tych niewiele. Lud jednak pełen jest chłopskich przesądów i uważa, że w lasach znajdują schronienie nadnaturalne istoty, które mogą sprowadzać śmierć. Te wierzenia mają dla mnie i moich przyjaciół dużą zaletę. Dzięki nim nikt nie ośmiela się naruszyć tych wspaniałych terenów łowieckich.

Conan mruknął:

— Kiedy dojdziemy do skarpy i znajdziemy się na płaskowyżu nad Imirian, nasi ludzie bez wątpienia wynajdą sobie jakiegoś nowego, nękającego ich chochlika. Nie byłem jeszcze w tych stronach Aquilonii, ale z tego co wiem, urwisko znajduje się mniej więcej o dzień drogi stąd. Jak biegnie droga na płaskowyż?

— W skarpie jest głęboka szczelina, nazywamy ją Szczerbą Olbrzyma. Tuż obok znajdują się kaskady rzeki Bitaxa, dopływu Alimane. Droga jest kręta, a sam wąwóz stromy i wąski. Naprawdę kiepsko byłoby z nami, gdybyśmy natknęli się na zaczajonego tam nieprzyjaciela! Módl się do swego Croma, by wojska Numidora nie dotarły do Szczerby przed nami.

— Crom niewiele się troszczy o ludzkie modlitwy — odparł Conan. — Zwykle w ogóle ich nie słucha albo wpada w gniew, gdy prośby są zbyt natrętne. Wlewa w duszę każdego śmiertelnika siłę do stawienia czoła wrogowi. To wszystko, czego rozsądny człowiek może oczekiwać po bogach. Oni mają swe własne troski. Co się tyczy naszych spraw, to nie możemy ryzykować walki w tej pułapce. Jutro o świcie weź silny oddział jazdy i sprawdź, co w trawie piszczy.

Do namiotu wszedł Publius, uginając się pod całym naręczem ksiąg. Conan pożegnał Trocera i razem ze skarbnikiem zajął się oceną zapasów armii. Hrabia poszedł na drugi koniec obozowiska i spośród poitańskiej konnicy wybrał na jutrzejszy zwiad czterdziestu wojowników. Wyruszyli o świcie.

Szczerba Olbrzyma wznosiła się wysoko nad głowami ludzi Trocera. Otaczające ją urwiska w południowym słońcu wyglądały całkiem niewinnie. Powstańcy patrzyli w górę, na rozpadlinę, nadaremnie wypatrując zdradliwego błysku słonecznego światła na nieprzyjacielskiej zbroi. Nie udało im się dostrzec też dymów obozowych ognisk. Trocero powiedział w końcu:

— Pójdziemy przez las tam, gdzie wysoka skalna półka wisi nad leśną ścieżką. Vopisco, weźmiesz połowę oddziału i dołączysz tam do mnie za godzinę. Na razie sprawdź zachodnią część urwiska.

Oddział rozdzielił się i jeźdźcy zaczęli przedzierać się przez splątane zarośla. Krzaki zniknęły dopiero wtedy, gdy znaleźli się pod gęstymi koronami potężnych dębów. Teraz mogli już jechać bez trudu.

Przez pewien czas posuwali się w milczeniu i ciszy. Stąpanie koni tłumił gruby dywan z gnijących liści. Nagle jeden ze zwiadowców machnął ręką, obrócił się w siodle i szepnął:

— Panie, przed nami są jacyś ludzie. Konni, jak sądzę.

Odruchowo ścieśnili szyk, po czym stanęli czujni i gotowi. Oczy Trocera spostrzegły ruch w gęstwinie pni i ich cieni. Do uszu hrabiego doszedł szmer głosów.

— Do mieczy! — syknął Trocero. — Ruszać dopiero na moją komendę. Nie wiemy, czy to swoi, czy obcy.

Dwadzieścia mieczy z sykiem wysunęło się z pochew i żołnierze skierowali swe konie na prawo i lewo, tworząc okrąg wśród drzew. Głosy stały się wyraźniejsze i zza pobrużdżonych pni wyłoniła się grupa jeźdźców. Machnięciem miecza Trocero dał znak do ataku.

Dwudziestu Poitańczyków wypadło spomiędzy dębów i pognało ku obcym. W ciągu kilku uderzeń serca zbliżyli się do nich na tyle, by się im dobrze przyjrzeć.

— Poddajcie się! — krzyknął Trocero, po czym zdumiony i zaskoczony gwałtownie ściągnął wodze. Zwierzę stanęło dęba.

Pięciu jeźdźców miało na sobie białe opończe ozdobione czarnymi Aquilońskimi orłami. Na widok powstańców stanęli rozglądając się niepewnie. Wszyscy prócz jednego prowadzili za sobą na sznurach zaciśniętych dookoła szyi jakieś dziwne stworzenia. Jeńcy, trzech rodzaju męskiego i jeden żeńskiego, byli nie więksi niż kilkuletnie dzieci, a ich nagość osłaniało delikatne jasnobrązowe futerko. Nad każdą z człekopodobnych twarzy o szerokim, zadartym nosie sterczała para spiczastych uszu. Trocero ujrzał, że każde z tych stworzeń miało krótki, biały pod spodem, pokryty sierścią ogonek.

Dowódca Aquilończyków ochłonąwszy z zaskoczenia wydał krótki rozkaz, a jego ludzie natychmiast odrzucili sznury, na których prowadzili swych jeńców, i zaatakowali.

— Bij, zabij! — krzyknął Trocero.

Śmierć zabłysła w oczach pięciu królewskich żołnierzy, gdy z kopyta ruszyli ku Poitańczykom, pochylając się nisko nad końskimi grzywami. Dowódca zwrócił się w stronę Trocera. Ostrze miecza zamigotało tuż przed twarzą hrabiego. Z prawej i z lewej powstańcy jak wściekłe furie rzucili się na wroga.

Zakotłowało się, rozległy się przeraźliwe krzyki i szczęk żelaza. Dwóch zwiadowców dopadło Aquilończyka, wywijającego mieczem nad zmierzwioną głową. Jeden z Poitańczyków przeszył prawe ramię żołnierza, drugi, cięciem z góry, ranił w bok pędzącego konia. Kwiczące zwierzę przebiło się jednak i żołnierzowi udało się wymknąć.

Przeciwnik Trocera miał mniej szczęścia. Hrabia sparował cios i pięknym, klasycznym sztychem pchnął prosto w czarnego orła. Chwilę później czterech jeźdźców, którym udało się przerwać linię Poitańczyków, było już daleko. Piąty leżał rozciągnięty na liściastej ściółce, a na jego białej opończy rozlewała się wolno krwawa plama. Stratowana wokół ziemia świadczyła o gwałtowności starcia.

— Gremio! — wykrzyknął hrabia. — Zbierz ludzi i ścigaj ich! Spróbuj wziąć jednego żywcem!

Trocero spojrzał na leżącego mężczyznę.

— Sierżancie, sprawdźcie, czy ten człowiek żyje — polecił.

— Już nie! — oznajmił sierżant dotknąwszy tętnicy na szyi leżącego. Trocero zaklął.

— Jest tu jeszcze jeden z tych stworów! — zawołał inny żołnierz, przyklękając przy nagim stworzeniu, leżącym bezwładnie pod drzewem. — Zdaje mi się, że oberwał kopytem w tym zamieszaniu.

Trocero przygryzł w zamyśleniu dolną wargę.

— Chyba tak. To jest, jak sądzę, jeden z owych satyrów, o których kmiotkowie lubią opowiadać straszne bajdy.

W oczach żołnierza pojawił się zabobonny lęk. Wstał szybko i zrobił krok do tyłu.

— Co mam z tym zrobić, panie? — zapytał niespokojnie.

Satyr, którego nadgarstki związane były rzemieniem, otworzył oczy i ujrzawszy krąg nieprzyjaznych ludzi na koniach, poderwał się ciężko i rzucił do ucieczki. Sierżant jednak chwyciwszy za ciągnącą się za nim linę, szarpnął i powalił go na ziemię. Gdy satyr przestał się szarpać, Trocero zwrócił się do niego:

— Stworze, potrafisz mówić?

— Taa — odpowiedział łamaną Aquilońszczyzną. — Mówić dobra. Mówić mój język, mówić trochę twoja język. Co moja zrobisz?

— O tym zadecyduje nasz generał — odrzekł Trocero.

— Twoja nie podciąć gardło jak inni ludzie?

— Nie mam zamiaru podcinać ci gardła. Dlaczego sądzisz, że tamci by tak zrobili?

— Inne łapać nasze na magiczna ofiara.

— Rozumiem — mruknął hrabia. — Nie bój się niczego. Musimy cię jednak zabrać do naszego obozu. Masz jakieś imię?

— Moja Gola — powiedział satyr łagodnym głosem.

— A więc, Gola, będziesz jechał na siodle za jednym z moich ludzi. Rozumiesz?

Satyr skulił się odruchowo.

— Moja bać koniów.

— Musisz zatem pokonać swój strach — powiedział Trocero, dając znak sierżantowi.

— Hop, do góry! — zawołał podoficer, podnosząc małą istotę. Posadził Golę przed jednym ze zwiadowców, po czym zdjąwszy sznur z szyi satyra, związał ich obu ze sobą w pasie. — Będziesz zupełnie bezpieczny — roześmiał się na koniec.

Oddział wysłany za żołnierzami króla gonił ich aż do podstawy Szczerby Olbrzyma. Gdy tamci zniknęli w cieniu wąwozu, Poitanczycy z obawy przed zasadzką nie podjęli dalszego pościgu.

Później, w namiocie dowodzenia, Trocero zdał sprawę ze swej misji zebranym dowódcom rebelii. Conan obejrzał jeńca i powiedział:

— Te pęta na twoich nadgarstkach wydają się zbyt ciasne, druhu Goło. Nie potrzebujemy ich.

Wyciągnął sztylet i podszedł do satyra, który skulił się i wrzasnął w śmiertelnej grozie:

— Gardła nie rżnąć! Człowiek obiecać, gardła nie rżnąć!

— Nie poderżnę ci gardła, ale ty postaraj się go nie zdzierać — burknął Conan, chwytając w jedną ze swych potężnych dłoni oba ramiona satyra. — Nie zrobię ci krzywdy. — Rozciął rzemień i schował sztylet do pochwy.

Gola masując nadgarstki skrzywił się z bólu.

— Już lepiej, co? — zagadnął Conan, sadowiąc się za stołem i gestem ręki dając satyrowi znak, by do niego dołączył. — Lubisz wino, Gola?

Satyr uśmiechnął się i pokiwał głową. Conan skinął na giermka.

— Generale! — wykrzyknął Publius, wznosząc palec, by powstrzymać wykonanie polecenia. — Wino się nam prawie skończyło. Jeszcze parę dzbanów i znów wrócimy do piwa.

— To bez znaczenia — powiedział Conan. — Będziemy mieli wino. Nemediańczycy zwykli mawiać, że: „W winie jest prawda”. Chcę to sprawdzić.

Publius, Trocero i Prospero wymienili zdumione spojrzenia. Conan od pierwszej chwili okazywał sympatię temu nieludzkiemu stworzeniu. Barbarzyńska natura Cymmerianina doskonale umiała wczuć się w położenie innego dziecka natury, porwanego przez cywilizowanych ludzi, których obyczaje i motywy działania musiały być dla niego zupełnie niezrozumiałe.

Pół bukłaka wina później Conan dowiedział się, że „duża mnóstwo” królewskiej konnicy i piechoty stoi na płaskowyżu nad skarpą Imirian. Ich obóz znajdował się pół mili od krawędzi urwiska. Przez ostatnie dni niewielkie oddziały wojsk królewskich często schodziły w dół Szczerby i przeczesywały okoliczne lasy w poszukiwaniu satyrów. Schwytane żywcem stwory sprowadzano do obozu i zamykano w specjalnie przygotowanych klatkach.

— Moja ludzie iść do Szczerba — powiedział ze smutkiem Gola. — Nie mieć piszczałków na gotowość.

Ignorując tę dziwną uwagę Conan zapytał:

— Skąd wiecie, że zamierzają użyć waszej krwi do składania magicznych ofiar?

Satyr spojrzał chytrze na Conana.

— Wiedzieć. My też mieć czarów. Wielkie magiki na górze, tam.

Conan zastanowił się, uważnie przyglądając się stworowi.

— Gola, jeżeli przepędzimy złych ludzi z równiny na górze, nie będziecie się już mieli czego bać. Jeżeli nam pomożecie, oddamy wam nasze lasy.

— Ja wiedzieć, jak robić wielkie ludzie! Wielkie ludzie zabijać nasze ludzie.

— Nie, my jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Popatrz, możesz odejść bez obaw. — Conan pokazał na wejście do namiotu.

Dziecinna radość rozlała się na twarzyczce satyra. Conan odczekał chwilę i powiedział:

— Teraz, gdy uratowaliśmy czworo z was przed nożem czarownika, chcemy prosić o pomoc. Jak mogę się z wami spotkać?

Gola pokazał Conanowi rurkę z kości, którą miał ukrytą pod włosami za uchem.

— Wnijść w las i dmuchać. — Satyr przyłożył gwizdek do ust i nadął policzki.

— Nic nie słyszę — powiedział Conan.

— Twoja nie, ale satyr słyszeć. Twoja wziąć.

Conan przypatrzył się niewielkiemu gwizdkowi. Pozostali ściągnęli brwi, sądząc, że ten kawałek kości to tylko bezużyteczna zabawka mająca omamić ich generała. Po chwili Conan wsunął gwizdek w kieszeń i rzekł z powagą:

— Dziękuję ci, mały przyjacielu.

Potem przywoławszy giermków i najbliższego wartownika powiedział:

— Wyprowadźcie Golę do lasu za obozem. Niech nikt mu nie dokucza, to rozkaz! Żegnaj.

Gdy satyr odszedł, Conan zwrócił się do swoich towarzyszy:

— Numidor stoi za Szczerbą, ale rozłożył się obozem trochę za daleko od niej. Co o tym sądzicie? Prospero wzruszył ramionami.

— Wydaje mi się, że bardzo polega na tym „wielkim magiku”. Nie mam wątpliwości, że to chodzi o królewskiego czarownika.

Trocero potrząsnął głową.

— Myślę raczej, że chce nam dać wolną drogę na płaskowyż i tu spotkać się z nami jak równy z równym. To uczciwy szlachcic, który zwykł wojować w rycerski sposób.

— Musi wiedzieć, że mamy nad nim przewagę — powiedział zakłopotany Publius.

— Owszem — zauważył Trocero — ale jego oddziały są jednymi z najlepszych w Aquilonii, podczas gdy połowa naszej pstrej zbieraniny to dzieciuchy bawiące się w wojnę. Polega więc na dzielności i dyscyplinie…

Wymiana poglądów była długa i nie rozstrzygnięta. Gdy zaczęło świtać, Conan rozeźlony walnął kubkiem o stół.

— Nie możemy siedzieć diabli wiedzą jak długo pod tym urwiskiem, starając się odgadnąć myśli Numidora. Jutro ruszamy na Szczerbę Olbrzyma i niech rozstrzygną miecze!

10

KREW SATYRÓW

Książę Numidor przechadzał się po obozie wojsk królewskich. Było już po wieczornym posiłku i żołnierze przygotowywali się do snu. Księżyc był w nowiu i w gęstniejących ciemnościach gwiazdy rozbłyskiwały jak diamenty na granatowej opończy nocy. Na zachodnim nieboskłonie gasły ostatnie błyski czerwonej poświaty. Nad głową księcia przemknął nietoperz.

Numidor minął wartowników i podszedł do krawędzi skarpy, gdzie Thulandra Thuu rozłożył się ze swymi magicznymi przyborami. Za plecami księcia obozowisko skryły cienie drzew. Przed nim stromo opadała przepaść, a po lewej stronie ział czarny wąwóz zwany Szczerbą Olbrzyma.

Chociaż do uszu Numidora nie doszedł żaden odgłos, coś go zaczęło niepokoić. Po chwili niepewności określił źródło swych podświadomych obaw.

W odległości dwóch strzałów z łuku płonęło niewielkie ognisko. Książę poszedł w jego stronę. Thulandra Thuu w czarnym płaszczu z zarzuconym na głowę kapturem niczym złowieszczy ptak nachylał się nad ogniem, który klęczący Hsiao podsycał drobnymi gałązkami. Nad płomieniami na mosiężnym trójnogu wisiał mały kociołek z brązu. Z boku, na trawie stał drugi, duży, miedziany kocioł.

Gdy Numidor podszedł, czarnoksiężnik cofnął się od ogniska i pogrzebawszy w wiszącej u pasa sakwie, wyjął kryształową fiolkę. Odetkał ją i wymruczawszy zaklęcie wylał zawartość do rozgrzanego naczynia. W kociołku rozległ się nagły syk i wydobył się z niego kłąb tęczowego dymu.

Thulandra Thuu zerknął na księcia.

— Dobry wieczór, panie! — rzekł i znów sięgnął do sakwy.

— Mistrzu Thulandro! — powiedział Numidor.

— Tak? — Czarnoksiężnik przerwał poszukiwania.

— Nalegałeś, by rozbić obóz z dala od przepaści, zastanawiam się więc, co cię do tego skłoniło. Gdyby buntownicy przekradli się Szczerbą Olbrzyma, to wsiedliby nam na kark, zanim zdążylibyśmy się obejrzeć. Czy nie powinniśmy przenieść obozu bliżej, tam skąd nasi ludzie z łatwością mogliby razić strzałami nieprzyjaciela idącego pod górę?

Ukryte pod kapturem oczy czarnoksiężnika zabłysły na moment jak u nocnego drapieżnika. Thulandra mruknął:

— Książę panie, jeżeli demony, które przywołam, dobrze wykonają swoje zadanie, to twoi ludzie będąc zbyt blisko znaleźliby się w dużym niebezpieczeństwie. Do ostatniej części tego czaru przystąpię o pomocy, za trzy godziny od tej chwili. Hsiao cię powiadomi.

Czarownik wsypał trochę żółtego proszku do parującego kociołka i zamieszał wrzącą miksturę srebrną różdżką.

— Racz mi teraz wybaczyć, panie, ale muszę poprosić cię, byś odszedł stąd, gdy nakreślę pentagram.

Hsiao podał Thulandrze kunsztownie rzeźbioną drewnianą laskę i znów zajął się ogniskiem. Podczas gdy sługa podsycał ogień, czarnoksiężnik zaczął rysować na ziemi końcem laski. Najpierw nakreślił krąg o średnicy dwunastu kroków, po czym wyrył pięć głębokich linii tworzących pięcioramienną gwiazdę. Wypełniając tajemny rytuał, w każdym kącie pentagramu mag narysował po jednym znaku. Książę nie wiedział, po co Thulandra to robi, ale nie miał najmniejszej ochoty zgłębiać nieczystych sekretów czarownika.

Po chwili Thulandra stanął przy ognisku, zwrócony plecami do przepaści, i zaintonował dziwną, jękliwą modlitwę. Gdy skończył, obrócił się twarzą na zachód i zaczął tę samą modlitwę jeszcze raz. Postępował tak dotąd, dopóki nie wykonał pełnego obrotu. Numidor zobaczył, że gwiazdy mętnieją, a w powietrzu nad głową Thulandry gromadzą się trzepoczące, bezkształtne cienie. Usłyszawszy złowieszczy łopot niewidzialnych skrzydeł, książę uznał, że dość już się napatrzył na sprzeczne z naturą poczynania faworyta swego kuzyna i szybkim krokiem wrócił do obozu. Wartownikom przed swoim namiotem wydał rozkaz, by zbudzili go na pół godziny przed pomocą.

O umówionym czasie zjawił się Hsiao prosząc Numidora, by przybył na miejsce czarów. W drodze ku urwisku natknęli się na grupę żołnierzy, z których każdy prowadził spętanego satyra. Dwanaście kudłatych leśnych ludków kuliło się i jęczało z przerażenia.

W kociołku bulgotało intensywnie, a pod gwieździste niebo unosiły się obłoki różnobarwnej pary. Na rozkaz Thulandry pierwszy żołnierz powlókł swego szamoczącego się jeńca do miedzianego kotła stojącego na trawie i mocno przytrzymał głowę stworzenia nad krawędzią naczynia. Czarnoksiężnik podszedł do nich z nożem w ręku i powolnym ruchem podciął satyrowi gardło. Na rozkaz Thulandry żołnierz podniósł ofiarę do góry i odczekał, aż cała krew ścieknie do kotła, po czym rzucił małego trupka w przepaść.

Nastąpiła przerwa, podczas której Thulandra dosypał kilka szczypt proszku do swego magicznego wywaru i wyrzekł nową litanię zaklęć. W końcu dał znak, aby przyprowadzono następnego satyra. Żołnierze przestępowali niespokojnie z nogi na nogę. Jeden z nich mruknął: .

— Mam dziwne przeczucie, że niebawem nam ktoś będzie rżnął gardła…

Bladł już wschodni nieboskłon, kiedy skonał ostatni satyr. Ogień pod spiżowym kociołkiem wygasł, a węgle pokrył popiół. Na rozkaz swego pana Hsiao zdjął z haków parujący kociołek i wlał jego zawartość do kotła z krwią. Najbliżej stojący żołnierze zobaczyli albo myśleli, że zobaczyli — nietoperzowate zjawy ulatujące z większego naczynia. Dla pozostałych jednak były to tylko ogromne kłęby pary. W upiornym blasku przedświtu nikt nie mógł być pewien tego, co widziały jego oczy.

Naraz od strony urwiska doleciał narastający łoskot maszerujących żołnierzy. W porannym powietrzu wyraźnie zabrzmiały szczęk broni i zbroi oraz komendy oficerów. Thulandra Thuu przemówił przenikliwym z emocji głosem:

— Panie! Książę Numidorze! Każ natychmiast odejść swoim ludziom!

Wyrwany z półsnu książę wydał rozkaz:

— Na ramię broń! Do obozu marsz!

Hałasy zbliżającej się armii były coraz głośniejsze. Czarnoksiężnik uniósł ramiona i wygłosił śpiewne zaklęcie. Hsiao wręczył mu chochlę, w którą Thulandra nabrał płynu z kotła i wylał go w głęboką szczelinę w skale. Potem cofnął się, wzniósł ramiona na tle rozjaśniającego się nieboskłonu i znów wykrzyczał coś w nieznanym języku, po czym zaczerpnął jeszcze jedną chochlę i następną.

Na drodze z Culario, przed miejscem, gdzie piaszczysta wstęga wychodziła spod sklepienia listowia, mag zobaczył dwóch jeźdźców. Podjechali wolno do Szczerby Olbrzyma, rozglądając się uważnie dookoła. Za nimi pojawił się cały oddział konnicy, po czym z lasu wynurzyła się kolumna piechoty. Zamigotały groty włóczni.

Thulandra Thuu pośpiesznie zaczerpnął kolejną porcję płynu z kotła i raz jeszcze wzniósł chude ramiona ku niebu.

Conan, prowadzący pierwszy oddział jazdy, uniósł się w strzemionach i spojrzał w górę. Jego zwiadowcy nie wykryli żołnierzy królewskich ani w zaroślach przy drodze, ani przy samej Szczerbie Olbrzyma. Orli wzrok Conana błądził po szczycie urwiska oświetlonym różowym światłem przez padające skośne promienie wschodzącego słońca. W barbarzyńskiej duszy Conana wrzały złe przeczucia. Książę Numidor bynajmniej nie był geniuszem, ale nawet ktoś taki jak on był w stanie dobrze przygotować obronę Szczerby.

Mimo to wciąż nie widział żadnych oznak obecności wojsk królewskich. Czy Numidor rzeczywiście miał zamiar pozwolić buntownikom wspiąć się na płaskowyż Imirian? Conan wiedział, że szlachta tego kraju wyznawała ideały honorowej walki, jednakże w ciągu wszystkich lat swej wojaczki nie spotkał jeszcze ani jednego wodza, który zaryzykowałby pewne zwycięstwo dla tak abstrakcyjnej zasady. Nie, tu musiała się kryć jakaś pułapka!

Jeden ze zwiadowców zameldował o dziwnym znalezisku. U podnóża urwiska, na lewo od Szczerby Olbrzyma natrafiono na tuzin ciał satyrów z poderżniętymi gardłami. Ciałka były zmiażdżone i poszarpane, co znaczyło, że zostały zrzucone z dużej wysokości.

— Ktoś uprawia czary! — mruknął Trocero. — Założę się, że to ów królewski wiedźmin…

Dwóch konnych, jadących na czole kolumny, zbliżyło się do Szczerby, spięło ostrogami swe wierzchowce i zniknęło na drodze wiodącej pod górę. Wkrótce pojawili się ponownie na skalnej półce i dali znak, że wszystko jest w porządku. Conan raz jeszcze zbadał wzrokiem szczyt. Wydało mu się, że dostrzega ślad ruchu — małą czarną plamkę. Mogła ona być jednak tylko grą światła w zmęczonych oczach. Odwróciwszy się dał znak kapitanowi Morenusowi, dowódcy oddziału, by wprowadził swych ludzi do Szczerby.

Conan zjechał na bok z drogi i stanął przyglądając się czujnie wszystkiemu dookoła. Jego koń, gniady ogier, był niespokojny. Walił w ziemię kopytami i tańczył na boki. Conan pogłaskał kark zwierzęcia, by je ułagodzić, ale wierzchowiec nie przestawał kaprysić. W duszy Cymmerianina złe przeczucia zakotłowały się z taką gwałtownością, że już dłużej nie mógł ich lekceważyć.

Rzuciwszy jeszcze raz okiem na skarpę, Conan z pochmurnym wyrazem twarzy przerzucił nogę nad łękiem i z chrzęstem zbroi zsiadł z konia. Uchwyciwszy wodze, przymknął oczy. Jego barbarzyńskie zmysły, o wiele czulsze niż u ludzi wydelikaconych miejskim życiem, nie zawiodły go. Przez podeszwy swych butów czuł słabe drżenie gruntu. Nie była to wibracja, jaką powoduje grupa galopujących jeźdźców. To było powolniejsze, bardziej rozważne, jak gdyby sama ziemia obudziła się, by się przeciągnąć i ziewnąć.

Conan nie wahał się dłużej. Stuliwszy dłonie przy wargach i nabrawszy powietrza w wielkie płuca, krzyknął:

— Morenus, cofnij się! Wyjedź ze Szczerby! Dajcie koniom ostróg! Żywo!

We wnętrzu Szczerby nastąpiła chwila zamieszania, gdyż rozkaz był przekazywany po linii i żołnierze starali się zawrócić swe konie na wąskiej ścieżce. Na szczycie urwiska czarnoksiężnik wykrzyknął ostatnie zaklęcie i uderzył w skałę laską.

Pomruk, ledwie słyszalny głęboki grzmot, dobył się spod ziemi. Nad wycofującymi się jeźdźcami zakołysały się kamienne ściany. Bloki granitu zaczęły odpadać od skalnej macierzy, najpierw ze zwodniczą powolnością, potem przyspieszały, kruszyły się, pękały na kawałki, odbijały od siebie i waliły do rzeki Bitaxa. Wylatujące w górę bryzgi wody sięgały równie wysoko jak sam wodospad.

Conan nie bez trudności wsadził stopę z powrotem w strzemię. Porażone strachem zwierzę miotało się na wszystkie strony. Cymmerianin klnąc wskoczył na siodło i zatoczył koniem ku kolumnie piechoty, wciąż maszerującej ku Szczerbie.

— Cofnąć się! Cofnąć się! — wrzasnął, lecz słowa zginęły w grzmocie gigantycznych kamiennych żaren. Zajechał im drogę, gorączkowo gestykulując. Żołnierze na przedzie zrozumieli i zatrzymali się, ale pozostali nadal szli przed siebie. Kolumna zamieniła się w skłębioną masę.

Z przeraźliwym rykiem gigantyczne masy skał kaskadą runęły w otchłań. Ziemia pod stopami powstańców zadygotała z taką siłą, że jedynie chwytając się jeden drugiego żołnierze byli w stanie utrzymać się na nogach.

Ogarnięta paniką, chorągiew jazdy Conana wyjechała pędem z rozkołysanego wąwozu. Jadący na czele wpadli na piechotę. Kilka koni przewaliło się, wyrzucając jeźdźców z siodeł. Wielu pieszych zostało poturbowanych. Nad huk trzęsienia ziemi wybiły się krzyki ludzi i rżenie koni.

Spieniona Bitaxa wystąpiła z brzegów, fale wywołane upadkiem skał pędziły na płaskim terenie i zalewały drogę. Żołnierze brodzili po kolana w wodzie wznosząc modły do wszystkich bogów, jakich znali.

W końcu szamoczący się w tłumie swoich ludzi Conan zdołał przywrócić jako taki porządek.

— Morenus! — ryknął. — Czy wszyscy twoi ludzie się wydostali?!

— Może z tuzin zostało, generale!

Rzuciwszy gniewne spojrzenie w kierunku Szczerby, Conan przeklął stratę. Gęsty obłok kurzu spowił przełęcz. Dopiero po dłuższej chwili wiatr zdołał go rozproszyć. Gdy pył rozrzedził się, Conan spostrzegł, że Szczerba jest o wiele szersza niż dotąd, a jej zbocza stały się znacznie mniej strome. Wąwóz był wypełniony olbrzymim zwałowiskiem potrzaskanych skał wielkości od drobnych kamyków po odłamy wielkie jak namiot. Od czasu do czasu małe lawiny z klekotem zsuwały się ze zboczy i utykały na zwałowiskach. Każdy, kto znalazł się pod tym skalnym rumoszem, był pogrzebany na zawsze.

Dziwnym zrządzeniem losu jeden fragment urwiska pozostał nie zmieniony i przybrał teraz postać wąskiej wieży. Na czubku tej kamiennej iglicy Conan dojrzał dwie postacie w czarnych szatach. Jedna z nich trzymała uniesione w górę ramiona.

— To czarnoksiężnik króla, Thulandra Thuu, albo jestem Stygijczykiem! — wycharczał jakiś głos za plecami Conana.

Barbarzyńca odwrócił się i zobaczył Cromela.

— Sądzisz, że to on zesłał trzęsienie ziemi? — zapytał Cymmerianin.

— Tak. Gdyby zaczekał, aż wszyscy wejdziemy w Szczerbę, bylibyśmy już krwawą miazgą. Jest za daleko, by trafić go z łuku, ale gdybym go miał, mógłbym spróbować.

Usłyszał to jakiś łucznik i wręczył mu swój łuk, mówiąc:

— Spróbuj mojego, panie.

Cromel zsiadł z konia, naciągnął cięciwę za ucho, wycelował i wypuścił strzałę. Pocisk zatoczył wysoki hak i uderzył w urwisko jakieś dwadzieścia stóp poniżej szczytu. Drobne figurki zniknęły.

— Niezły strzał — mruknął Conan. — Ale powinniście raczej ustawić balistę. Cromel, ludzie połamali kości i trzeba przygotować łubki. Przypilnuj, żeby medycy zrobili, co do nich należy.

Spod przymrużonych powiek Cymmerianin przyjrzał się rumowisku. Barbarzyński instynkt kusił go, żeby zagrzać swych ludzi do boju, spieszyć jazdę i poprowadzić ich do rozstrzygającego ataku pod górę. Doświadczenie jednak mówiło mu, że byłby to daremny gest i poświęcenie ludzkich istnień bez rozsądnej potrzeby. Podejście byłoby powolne i męczące, a grunt niepewny. Jego ludzie stanowiliby wymarzony cel dla łuczników, ci zaś, którym udałoby się pokonać zbocze, byliby zbyt wyczerpani, by przyjąć bój. Rozejrzał się dookoła.

— Hej tam, Trocero! Prospero, do mnie! Morenus, wyślij gońca do Publiusa i Pallantidesa, niech im powie, aby się tu stawili. I co teraz zrobimy, przyjaciele?

Hrabia Trocero podjechał bliżej Conana i przyjrzał się zwałom skał.

— Armia w żaden sposób nie zdoła pokonać tego zbocza. Piesi mogliby się jakoś wdrapać, o ile Numidor nie zaatakowałby ich, a czarnoksiężnik nie rzucił jeszcze jakiegoś zaklęcia. Nie konie jednak, a w żadnym razie nie wozy.

— Może moglibyśmy sami zbudować drogę na miejscu dawnego traktu? — poddał myśl Prospero.

Trocero zastanowił się nad tym pomysłem.

— Mając tysiąc robotników, kilka miesięcy i złoto na zbyciu wybudowałbym ci każdą drogę, jaką byś tylko sobie wymarzył. I na dodatek dwa mosty… — dodał ponuro.

— Nie mamy ani czasu, ani pieniędzy — burknął Conan. — Jeżeli nie damy rady przejść przez Szczerbę, musimy przeprawić się dookoła, nad albo pod nią. Rozkażcie ludziom cofnąć się o ćwierć mili i rozbić obóz w lesie.

W obozie wojsk królewskich Thulandra Thuu musiał stawić czoło rozwścieczonemu księciu. Zmęczony czarnoksiężnik wyglądał o wiele starzej niż zazwyczaj i wspierał się na ramieniu Hsiao. Teren, na którym był nakreślony pentagram, nie zapadł się wraz z resztą urwiska i czarownik wydostał się stamtąd po wąskiej kładce.

— Ty głupi nekromanto! — warczał Numidor. — Jeżeli już uciekłeś się do magii, to powinieneś zaczekać, aż Szczerba zapełni się buntownikami. W ten sposób wybilibyśmy ich wszystkich, a tak uciekli z niewielkimi stratami.

— Nie wyznajesz się na tych sprawach, książę — odpowiedział zimno Thulandra. — Wstrzymywałem się z ostatnim zaklęciem, dopóki nie zobaczyłem, że coś lub ktoś ostrzegło Cymmerianina przed zasadzką i rebelianci zaczęli uciekać. Gdybym wstrzymał się jeszcze dłużej, wszyscy wymknęliby się bezkarnie. W każdym razie wąwóz jest zatarasowany. Buntownicy muszą pomaszerować na wschód, by dotrzeć do rzeki Khorotas, albo na zachód do Alimane, nie dadzą bowiem rady sforsować skarpy. Teraz, Wasza Wysokość, musisz mi wybaczyć. Zaklęcia wyczerpały me siły i muszę wypocząć.

— Nigdy nie byłem wysokiego mniemania o cudotwórcach — mruknął Numidor, gdy Thulandra się odwrócił.

Tego samego wieczora w leśnym obozowisku Conan i jego oficerowie przyglądali się mapie.

— Żeby okrążyć skarpę — powiedział barbarzyńca — musimy wrócić do wsi Pedassa, gdzie rozchodzą się trakty ku obydwu rzekom. To jednak dłuższa droga.

— Gdyby tylko była jakaś mało znana ścieżka w ścianie urwiska — westchnął Prospero — moglibyśmy przekradłszy się po cichu zajść Numidora od tyłu i wziąć go z zaskoczenia.

Conan zmarszczył brwi.

— Na tej mapie nie widać takiego przejścia, ale już dawno temu nauczyłem się nie wierzyć kartografom. Dobra to mapa, na której przynajmniej rzeki płyną we właściwym kierunku. Trocero, nie wiesz czasem czegoś o jakiejś innej drodze?

Trocero potrząsnął przecząco głową.

— Muszą przecież być inne niż Bitaxa spływające ze skarpy strumienie!

Hrabia bezradnie wzruszył ramionami. Wszedł Pallantides, mówiąc:

— Proszę o wybaczenie, generale, ale z kompanii Serdicusa zdezerterowało dwóch ludzi.

Conan prychnął ze złością.

— Za każdym razem, kiedy zwyciężamy, królewscy żołnierze przechodzą na naszą stronę, gdy zaś przegrywamy, nasi ludzie dezerterują na ich stronę. To przypomina grę w kości na pieniądze. Wyślij zwiadowców, żeby się za nimi rozejrzeli. Jeżeli znajdą tych zdrajców, to niech ich powieszą, ale bez rozgłosu. Rozkaż też tym, którzy znają ten las, żeby o świcie sprawdzili ścianę urwiska na odległość mili w każdą stronę. Może zdołają znaleźć jakąś ścieżkę na szczyt. A teraz, przyjaciele, zostawcie mnie, żebym mógł sam to wszystko rozważyć.

Conan usiadł na łóżku, z kuflem piwa w ręku. Raz jeszcze przestudiował mapę i spróbował wymyślić jakiś sposób, który umożliwiłby armii pokonanie skarpy.

Wyjął z kieszeni obsydianowy półokrąg, który niegdyś wisiał pomiędzy bujnymi piersiami tancerki Alciny. Przyjrzał się temu przedmiotowi, myśląc, na ile miał rację Trocero podejrzewając, że to ona spowodowała śmierć starego Amuliusa.

Po trochu kawałki układanki zaczynały pasować do siebie. Alcina została nasłana przez przełożonego królewskich szpiegów lub przez monarszego czarnoksiężnika. Później udało się jej zamordować Amuliusa Procasa. Dlaczego jego? Skoro Conan miał już spoczywać w grobie, to stary generał nie był dłużej potrzebny — wyjaśnił sobie barbarzyńca. Wynikało z tego, iż ani ona, ani jej pan nie wiedzieli w chwili śmierci Procasa, że Conan nie skonał od zatrutego wina.

Cymmerianin pomyślał, że w przyszłości powinien ostrożniej dobierać sobie towarzyszki łoża. Ale dlaczego Procas musiał umrzeć? Ponieważ pan Alciny, kimkolwiek był, nie życzył sobie, by starzec stał mu na drodze. Ten wniosek podsunął Conanowi myśl o Thulandrze Thuu. Czarownik bez wątpienia dążył do zagarnięcia władzy nad Aquilonią. Gdy spłynęło na niego to olśnienie, Conan odruchowo zacisnął palce na czarnym talizmanie i czyniąc to uświadomił sobie, że doznaje osobliwego wrażenia. Wydało mu się, że w jego czaszce rozbrzmiewają jakieś rozmawiające głosy.

Przed nim nabrała kształtu ciemna postać. Gdy Conan naprężył się, by sięgnąć po miecz, wizja stała się wyraźniejsza i ujrzał kobietę siedzącą na czarnym tronie z kutego żelaza. Obraz był przezroczysty — Conan mógł dojrzeć przezeń płótno namiotu — i zarazem nie dość wyraźny, by rozpoznać rysy kobiety. W mrocznym obliczu płonęły jednak szmaragdowe oczy.

Z nerwami napiętymi jak struny Conan wpatrywał się w nią i przysłuchiwał głosom. Jeden był głęboki, kobiecy i współgrał z ruchami warg. Należał do Alciny, najwyraźniej nieświadomej faktu, że Conan ją obserwuje.

Drugi głos należał do mężczyzny, który mówił po Aquilońsku, świszcząco zbijając ze sobą głoski. Conan nigdy nie zamienił słowa z Thulandrą Thuu, aczkolwiek niegdyś widywał maga w Tarancji. Z wypowiadanych słów wynikało jednak, że mógł to być tylko faworyt monarchy. Głos ciągnął rozpoczętą kwestię:

„…nie wiem, kto zdradził mój plan, ale jakiś zaprzaniec musiał jednak ostrzec tego barbarzyńcę!”

Alcina odrzekła: „Może nie, mistrzu. Ten Cymmeriański pies ma zmysły czulsze niż każdy człowiek, mógł więc sam wykryć nadciągający kataklizm. Co teraz zrobisz?”

„Muszę tu zostać i zanim przybędzie hrabia Ulric, strzec tego durnia Numidora przed jakąś fatalną omyłką. Gwiazdy ukazały mi, że Ulric dotrze tu za trzy dni. Jestem jednak znużony. Wezwanie duchów ziemi wyczerpało mnie. Nie będę w stanie rzucać żadnych zaklęć, dopóki nie nadejdzie pełnia księżyca”.

„Błagam cię więc, wracaj natychmiast!” — powiedziało prosząco wyobrażenie Alciny. — „Ulric z pewnością przybędzie, zanim buntownicy zdołają pokonać skarpę, a ja potrzebuję twej ochrony”.

„Ochrony? A dlaczego?”

„Jego robaczywa wysokość król ciągle namawia mnie, żebym uczestniczyła w różnych plugawych zabawach. Boję się”.

„Do czego zmusza cię ta chodząca sterta nawozu?”

„Jego zachcianki nie dadzą się wprost opisać, mistrzu. Na twe rozkazy przespałam się z kilkoma mężczyznami i kilku zabiłam. Tego jednak nie zrobię”.

„Na Seta i Kali!” — krzyknął męski głos. — „Kiedy dostanę Numedidesa w swoje ręce, to zapragnie schronić się na samym dnie piekła. Wyruszam do Tarancji jutro o świcie”.

„Uważaj, żebyś nie wpadł po drodze w ręce buntowników! Doniesiono mi, że na Drodze Królów grasują bandy rebeliantów.

Męski głos zachichotał cicho: „Nie obawiaj się o mnie, moja droga Alcino. Nawet teraz, gdy jestem osłabiony, potrafię z małej odległości zabić każdego śmiertelnika. Żegnaj”.

Głosy ucichły i wizja zniknęła. Conan otrząsnął się jak ktoś budzący się z koszmarnego snu, wyjazd Thulandry dawał szansę zniszczenia armii Numidora przed przybyciem Ulrica z posiłkami. Pozostawało tylko dostać się na płaskowyż…

Musiał uporządkować rozbiegane myśli. W namiocie zrobiło się duszno. Cymmerianin wstał więc i wyszedł ze swej ciasnej kwatery.

Na zewnątrz wartownicy przyzwyczajeni do jego nocnych wędrówek pomyśleli, że idzie na kolejny obchód straży. Conan skierował się jednak na skraj obozu i dalej w uśpiony las. Barbarzyńca pomyślał z rozbawieniem, że Prospero znów będzie niepocieszony, gdy dowie się, że „jego natchnienie” kolejny raz wymknęło się straży.

Sięgnął do kieszeni po gwizdek z kości, który dał mu Gola, wyjął go i obrócił w palcach. Po krótkim namyśle przyłożył piszczałkę do ust i dmuchnął. Nic się nie stało. Dla pewności gwizdnął jeszcze raz.

Być może resztki satyrzego plemienia odeszły w bezpieczniejsze miejsce. Jeśli zaś usłyszeli gwizd, to potrzebowali czasu, aby tu dotrzeć. Conan znieruchomiał i czekał z czujną cierpliwością pantery, czyhającej na zdobycz. Barbarzyńca wsłuchiwał się w brzęczenie i świergotanie owadów oraz szelest wiatru w gałęziach drzew. Co jakiś czas przykładał gwizdek do ust i znów dmuchał. W końcu spostrzegł ruch w zaroślach.

— Kto twoja dmuchać gwizdek, wołać satyr? — zapytał łamaną Aquilońszczyzną stłumiony wysoki głos.

— Gola?

— Nie, ja Zudik, wódz. Kto ty? — Krzewy rozsunęły się.

— Conan Cymmerianin. Znasz Golę? — Barbarzyńca dostrzegł starego, przygarbionego satyra, którego sierść poprzetykana była siwizną.

— Tak — odpowiedział wódz satyrów. — Jego mówić o twoja. Ocalić jego i cztery inne. Czego chcesz?

— Żebyście pomogli nam zabić ludzi na szczycie urwiska.

— Jak Zudik pomagać zabić wielkie ludzie jak twoja?

— Potrzebujemy ścieżki prowadzącej na szczyt — powiedział Conan. — Szczerba Olbrzyma została zawalona skałami. Znacie jakąś inną drogę?

Noc śpiewała rozbrzmiewającymi wśród ciszy odgłosami owadów. Zudik odpowiedział po chwili:

— Być mały ścieżka do tamtędy. — Wskazał na wschód.

— Jak daleko?

Satyr odpowiedział w ich własnym języku, brzmiącym jak krakanie wron. Zdezorientowany Conan zapytał:

— Damy radę dotrzeć tam w ciągu dnia?

— Mocno iść. Może.

— Wskażesz nam drogę?

— Tak. Gotowie się, zanim słońce wzejść.

Conan odnalazł później Publiusa i oznajmił:

— Wyruszamy o świcie. Satyr wskaże nam ścieżkę na urwisko, za wąską dla wozów. Odprowadzisz tabory z powrotem do Pedassy, a stamtąd ruszysz w stronę Khorotasu. Jeżeli dołączymy do was na drodze do Tarancji, będzie to, znaczyło, że pokonaliśmy Numidora. Jeżeli nie… — Conan przeciągnął palcem po gardle — to dalej martwcie się sami.

Szczelina w skarpie była o wiele węższa niż Szczerba Olbrzyma. Z dołu była niewidoczna, ukryta przez bujną roślinność i zasłaniające ją skały. Jeźdźcy musieli pieszo prowadzić swe wierzchowce wzdłuż potoku, który spływał dnem skalnej rozpadliny. Co trochę zdarzało się, że konie przerażone stromymi ścianami wąwozu rżały, kwiczały, stawały dęba i tarasowały innym drogę.

Piesi, maszerujący dwójkami z trudem przeciskali się między skałami. Gdy zmierzch uczynił ścieżkę bardziej złowieszczą, Conan rozkazał żołnierzom chwytać się pasów idących przed nimi i brnąć dalej nie bacząc na nic. Przed nadejściem poranka wszyscy pokonali wąwóz.

W czasie gdy armia powstańcza wypoczywała po marszu i męczącej wspinaczce, Conan wysłał zwiadowców, by obejrzeli pozycje Numidora. Po powrocie ich dowódca zameldował:

— Numidor rozbił obóz cofnąwszy się o kilka mil od Szczerby. Jest położony w lesie, po obu stronach traktu.

Conan rzucił pytające spojrzenie swym oficerom. Pallantides syknął:

— Co to ma znaczyć? Nawet jeśli Numidor jest głupi, nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć, że jest tchórzem!

— Wygląda na to — wtrącił się Trocero — że dowiedział się, iż znaleźliśmy drogę na urwisko i wycofał się, aby nie zostać zepchniętym do przepaści.

— Czarnoksiężnik mógł go ostrzec — dorzucił Prospero.

— To nie wszystko, generale — powiedział dowódca zwiadowców. — Do nieprzyjaciela dołączyły posiłki; cztery kompanie piechoty.

— A więc Numidor sprowadził z Kresów Zachodnich wszystkie regularne wojska pozostawiając obronę przed Piktami lokalnej milicji — mruknął Conan. — Ma więc nad nami przewagę liczebną, a Królewskie Wojska Graniczne to dobrze wyćwiczone oddziały. Byłem ich dowódcą… — przerwał na chwilę, po czym dodał: — Przyjaciele, ten satyr, Gola, mówił coś o użyciu przeciw wrogom piszczałek. Jak myślicie, o co mu chodziło?

Nie wiedział nikt. Conan powiedział w końcu:

— Widzę, że znów muszę poradzić się naszych małych druhów.

Gdy zmierzch rzucił szarą zasłonę mgły na spływający ze skał strumień, Conan zszedł na dół tą samą drogą, którą wspięli się jego ludzie. Stanął samotnie w otaczającym go zmroku Puszczy Broceliańskiej i znów dmuchnął w gwizdek. Po pewnym czasie zjawił się Zudik. Odpowiadając na pytanie Cymmerianina wódz rzekł:

— Tak, nasza używać piszczałków. One robić wasze ludzie tak, że trzymać ich uszy.

— Uszy? — zapytał zdumiony Conan.

— Tak. Brać wosk, glina, łach — coby długo nie słyszeć.

Wtedy nasze pomóc… Wojska Graniczne Numidora stały w poprzek traktu do Tarancji. Książę postanowił poprzestać na obronie do czasu przybycia hrabiego Ulrica. Żołnierze zajęci byli sypaniem wałów ziemnych i umacnianiem ich spiczastymi kołkami. Las otaczający pozycje Numidora z boków i z tyłu uniemożliwiał atak zwartymi szykami. Mimo to rebelianci wybrali właśnie taką taktykę.

Zachowując całkowitą ciszę armia powstańcza rozwinęła się w luźny szyk o kształcie półksiężyca i pod osłoną zarośli podeszła do obozu wojsk królewskich. Ogłoszono alarm. Żołnierze Numidora porzuciwszy łopaty i oskardy chwycili za broń i zaczęli formować szeregi.

Conan dał znak łucznikom. Na nieprzyjaciela spadła lawina strzał, a po chwili nad świst pocisków i brzęk cięciw wybił się upiorny, przenikliwy pisk. Rozedrgane tony wwiercały się do wnętrza czaszek, przyprawiając o obłęd. Ludzie Conana jednak nic nie słyszeli. Ich uszy były zatkane woskiem.

Zawodzący, nieziemski świergot dochodził zewsząd i znikąd. Docierał do najdalszych szeregów. Żołnierze rzucali broń i chwytali się za przeszywane bólem głowy. Niektórzy wybuchali histerycznym śmiechem, inni zalewali się łzami.

Dźwięk narastał budząc nieodpartą potrzebę ucieczki. W końcu pragnienie to wzięło górę łamiąc wieloletnie nawyki karności i dyscypliny. Królewscy żołnierze dziesiątkami odwracali się i opętańczo krzycząc zaczynali biec na oślep, przed siebie, byle dalej od źródła tego jazgotu. Oba skrzydła królewskich wojsk zamieniły się w bezładne gromady przerażonych uciekinierów. Gdy flanki przestały istnieć, niewidzialni grajkowie przesunęli się ku środkowi i niebawem tu również wybuchła panika. Na pierzchających żołnierzy runęła konnica Trocera, dopełniając pogromu.

— Nie ma co — powiedział później Conan, przechadzając się po zdobytym obozie królewskim. — Pozostawili tyle broni, że wystarczyłoby dla nas, nawet gdybyśmy byli dwukrotnie liczniejsi. Możemy teraz brać wszystkich ochotników, jacy tylko się zgłoszą.

— To było łatwe zwycięstwo — stwierdził Prospero.

— Zbyt łatwe — Conan spochmurniał. — Łatwe zwycięstwo jest równie zwodnicze jak uśmiech dworzanina. Powiem, że droga do Tarancji stoi otworem dopiero wtedy, gdy zobaczę mury miasta, nie wcześniej.

11

KLUCZ DO MIASTA

Armia powstańcza bez przeszkód maszerowała przez środkową Aquilonię, gdzie stada rasowych koni i bydła pasły się na bujnej trawie, a zamki dumnie wznosiły ku niebu swe baszty o karmazynowych, purpurowych i złotych dachach. Droga kluczyła wśród wzgórz okrągłych jak poduchy i porośniętych bujną roślinnością.

Jednak wzrok Conana, gdy z wysokości końskiego grzbietu patrzył na idących żołnierzy, był śmiertelnie poważny. Królewskie Wojska Pograniczne rozproszyły się jak liście na jesiennej wichurze, ale za to nowy wróg, przed którym nie było żadnej obrony, począł nękać szeregi powstańców. Była to zaraza. Choroba powalała ludzi dreszczami i gorączką, a potem pokrywała ich ciała szkarłatnymi plamami. Niewidzialny demon przerzedzał oddziały Conana, zabierając więcej żołnierzy niż nieustępliwy przeciwnik. Wielu powstańców zostało w wioskach po drodze, wielu lękając się strasznej choroby uciekło, wielu zmarło.

— Ilu nas teraz jest? — zapytał Conan Publiusa wieczorem, gdy armia dotarła do wsi Elymia.

Skarbnik przejrzał swoje papiery.

— Około ośmiu tysięcy ludzi, generale, wliczając w to chorych, którzy jeszcze trzymają się na nogach.

— Na Croma! Było nas ponad dziesięć tysięcy, kiedy przekraczaliśmy Alimane. Potem doszło jeszcze kilkanaście setek. Co się z nimi stało?

Trocero uniósł głowę.

— Niektórzy przyłączyli się do nas jak pan młody do oblubienicy, ale zmienili zdanie, kiedy przejście kilku mil od rodzinnych stron wycisnęło z nich trochę potu. Zaczęli zamartwiać się o swoje rodziny i powrót do domu na żniwa.

— Ta plamiasta zaraza powaliła prawie dwa tysiące — dodał Dexitheus. — Wypróbowałem już wszystkie zioła i proszki, by ją przepędzić. Bez skutku. Wydaje się, że są w tym jakieś czary albo okrutne przeznaczenie kieruje nasz los ku złemu końcowi.

Conan powstrzymał cisnące mu się na usta szydercze słowa. Po trzęsieniu ziemi nie mógł pozwolić sobie na niedocenianie potężnej magii swego przeciwnika.

— Gdyby udało się nam przekonać satyrów, żeby poszli z nami, zabierając swoje piszczałki — powiedział Prospero — niewiele by znaczyło, że jest nas tak mało.

— Ale postanowili nie opuszczać swych domostw w Puszczy Broceliańskiej — uciął Conan.

— Mogłeś pochwycić starego Zudika jako zakładnika, żeby ich zmusić — odrzekł Prospero.

— Ja tak nie postępuję — mruknął Conan. — Zudik okazał się przyjacielem w potrzebie. Nie wykorzystałbym go wbrew jego woli.

Trocero uśmiechnął się łagodnie.

— Czyż nie ty sam szydziłeś z księcia Numidora za honorowe postępowanie.

Conan chrząknął.

— U prymitywnych istot wódz ma niewiele władzy. Poza tym wątpię, czy gdyby nawet poprzysięgli Zudikowi wierność w doli i niedoli, to pokonaliby swój lęk przed otwartą przestrzenią. Zamiast zajmować się duchami martwej przeszłości, stańmy twarzą w twarz z przyszłością! Czy zwiadowcy nie donieśli czegoś nowego o armii Ulrica?

— Nie meldowali o tym — powiedział Trocero — z wyjątkiem tego, że dzisiaj z daleka ujrzeli kilku jeźdźców, którzy szybko zniknęli z pola widzenia. Nie wiemy, kim byli, ale założyłbym się, że baronowie z Północy wciąż opóźniają marsz hrabiego Ulrica.

— Jutro — rzekł Conan — wezmę oddział i sam pójdę na zwiad. Reszta niech podąża jak dotąd.

— Generale — sprzeciwił się Prospero — nie powinieneś się tak narażać! Dowódca powinien pozostawać za liniami obronnymi, skąd może nadzorować żołnierzy, a nie ryzykować życie jak jakiś bezdomny awanturnik.

Conan zmarszczył brwi.

— Jeżeli ja tu dowodzę, to będę dowodzić tak, jak uważam za najlepsze! — Widząc zaś zmartwione oblicze Prospera, dodał z uśmiechem: — Nie bój się, nie zrobię nic nierozważnego, ale nawet generał musi czasami dzielić niebezpieczeństwa swoich ludzi. Poza tym, czyż nie jestem bezdomnym awanturnikiem?

— Wydaje mi się — burknął Prospero — że po prostu dajesz upust swej barbarzyńskiej żądzy bezpośredniego starcia.

Cymmerianin nie odpowiedział, ale uśmiech na jego twarzy nabrał nagle wilczych cech.

Droga ciągnęła się jak złota wstęga przed zwiadowcami rozglądającymi się uważnie na wszystkie strony. Na czele jechał Conan, mając u boku kapitana Gyrto. Jeźdźcy sunęli wśród falistych pagórków z lancami opartymi o strzemiona. Kilku pojedynczych zwiadowców kluczyło po bokach zataczając szerokie koła po płowych polach i sprawdzając pobliskie zagrody.

Wieśniacy pracujący na roli przerywali robotę i opierając się na grabiach lub motykach przyglądali się przejeżdżającym zbrojnym. Kilku zdobyło się na powitalne okrzyki, większość jednak zachowywała ponure milczenie. Co jakiś czas Conan spostrzegał kobiety spieszące, by ukryć się przed wojskiem.

— Czekają, kto zwycięży — stwierdził Gyrto.

— I bardzo dobrze — rzekł Conan — bo jeśli przegramy, wszyscy, którzy nam pomogli, drogo za to zapłacą.

Za następnym wzniesieniem w płytkiej dolinie znajdowała się większa wieś. Niewielki strumień wił się za chałupami z cegieł z suszonej na słońcu gliny, zdążając na wschód ku Khorotasowi. W wolno płynącej wodzie odbijały się pochylone wierzby.

Wieś, która dawała schronienie kilku setkom dusz, nie miała jakiejkolwiek ochrony. Dziesięciolecia pokoju rozleniwiły mieszkańców tak bardzo, że pozwolili, by stare wały obronne zostały rozmyte przez deszcze i porosło je zielsko. Wieśniaków nie było nigdzie widać.

— Tutaj jest za spokojnie — mruknął Conan. — W taki pogodny dzień jak dziś powinno być widać krzątających się ludzi.

— Być może odsypiają południowy posiłek — zasugerował Gyrto. — Albo wszyscy z wyjątkiem starców pracują na polach.

— Za późno na to — orzekł Cymmerianin. — Nie podoba mi się to.

— Może ukryli się, obawiając się czegoś?

— Wyślij tam dwóch ludzi. My zaczekamy tutaj — powiedział Conan.

Dwaj zwiadowcy zjechali z łagodnego stoku i zniknęli pomiędzy chałupami. Wkrótce pojawili się ponownie, dając znaki, że wszystko jest w porządku.

— Rozejrzyjmy się sami — powiedział Conan.

Gyrto wydał rozkaz i oddział ruszył kłusem w stronę wioski.

Domy o sczerniałych z brudu ścianach stały ciche i posępne. Powstańcy spoglądali na nie z zaniepokojeniem. Wciąż nie było widać ani śladu mieszkańców. Panowała głucha cisza.

— Być może — odezwał się Gyrto — chłopi usłyszeli o dwóch zbliżających się armiach i uciekli, by nie trafić między młot i kowadło.

Conan wzruszył ramionami i poluzował miecz w pochwie. Po obu stronach drogi wznosiły się niskie chaty z grubymi strzechami. Drzwi jednej z nich były otwarte, w środku widać było stoły i ławy. Wymalowany nad wejściem kufel świadczył, że była to wiejska piwiarnia lub zajazd. Dalej, w pewnej odległości od drogi, stała budowla przypominająca dużą szopę. Porozrzucane żelazne sztaby, kleszcze i palenisko świadczyły, że była to kuźnia. Złe przeczucie podniosło włosy na karku Cymmerianina.

Conan „obejrzał się i zobaczył, że ostatni powstańcy wjechali już pomiędzy domy. Cały oddział stłoczył się na drodze biegnącej środkiem wioski.

— Wyborne miejsce na atak z zasadzki — stwierdził Conan. — Daj znać ludziom, żeby przejechali jak najprędzej.

Gyrto przekazał polecenie trębaczowi, gdy nagle koło nich zagrała jakaś inna trąbka. W jednej chwili drzwi wszystkich chat stanęły otworem i jak spieniony wrzątek wypadli z nich królewscy żołnierze, rozdzierając ciszę setkami bojowych okrzyków. Oddział Conana został zaatakowany z trzech stron. Przed nimi ustawiły się trzy rzędy pikinierów, tworząc najeżony grotami płot w poprzek drogi. Po chwili żołnierze Ulrica ruszyli naprzód, w ich oczach lśniła żądza walki, a na czubkach włóczni odbijały się złociste promienie słońca.

— Na Croma! — wrzasnął Conan, wyciągając miecz z pochwy. — Trafiliśmy Śmierci w kieszeń! Gyrto, zawróć ludzi!

Wokoło rozbrzmiewały już wrzaski walczących, rżenie miotających się koni, zgrzyt stali o stal, łoskot mieczy o tarcze i głuchy łomot padających na ziemię ciał. Otoczony przez przeważającego przeciwnika, oddział Conana znalazł się od razu w beznadziejnej sytuacji. Brak miejsca uniemożliwiał jakikolwiek manewr. W narastającym ścisku coraz trudniej było posłużyć się lancą.

Buntownicy ogarnięci strachem i wściekłością porzucając nieprzydatną broń wyciągali miecze i poczęli rąbać tłoczących się wokół piechurów. Ludzie wykrzykiwali imiona wszystkich znanych im bogów. Ranne konie stawały dęba i kwiczały potępieńczo. Jeden, z rozprutym brzuchem, upadł przygniatając swojego jeźdźca. Żołnierze królewscy zaroili się wokół niego rąbiąc i dźgając, dopóki buntownik cały nie zalał się krwią.

Inny jeździec nadziawszy się na uniesioną do góry pikę, został wyrwany z siodła i bezwładnie zsunął się po drzewcu do stóp potężnego pikiniera. Jeszcze inny powstaniec, zrzucony z konia, zdołał oprzeć się plecami o ścianę chałupy i szachował nacierających żołnierzy błyskawicznymi młyńcami miecza.

Niektórzy z żołnierzy hrabiego Ulrica padli przeszyci lancami i pod mieczami buntowników. Krew mieszała się z pyłem drogi, a w gardłach śmiertelnie rannych ludzi rozlegało się złowieszcze chrypienie kostuchy.

Rycząc jak lew Conan przedzierał się na tył swego oddziału. Przeciskał się przez stłoczonych ludzi i koło ścian. Jego miecz wznosił się i opadał. Za każdym ciosem jakiś żołnierz króla z charkotem lub wrzaskiem znikał pod nogami walczących. Trzykroć spadające z góry ostrze oddzieliło ramię od tułowia. Krew tryskała fontannami z okropnych ran. Rąbiąc na prawo i lewo Conan krzyczał w uniesieniu:

— W tył! W tył! Wycofać się ze wsi! Zbierać na drodze!

Jego potężny głos chwilami ginął we wszechogarniającej wrzawie. Powstańcy jednak po trochu zawracali swe konie i kierowali się ku południowemu wylotowi uliczki. Za Conanem kapitan Gyrto wraz z kilkunastoma żołnierzami z lancami w rękach rozpaczliwie starali się powstrzymać pikinierów pchających się naprzód niczym stalowy jeż. Gdy jeden z nich padał, jakiś inny natychmiast zajmował jego miejsce. Zwiadowcy nie wytrzymywali tego naporu. Bez przerwy cofali się i ginęli jeden po drugim.

Ogier Conana potknął się o rozciągnięte na ziemi ciało. Cymmerianin szarpnął uzdę w górę, by zapobiec upadkowi zwierzęcia i równocześnie na odlew uderzył w tarczę najbliższego żołnierza. Siła uderzenia rzuciła przeciwnika barbarzyńcy na kolana. Tarcza pękła, a żołnierz wycofał się na czworakach tuląc do siebie złamaną rękę.

Conan zobaczył wreszcie, że resztki jego oddziału odrywają się, od nieprzyjaciela i galopują pod górę byle dalej od zasadzki. Wiejska uliczka wypełniła się pieszymi żołnierzami króla, potykającymi się o pokrwawione ludzkie i końskie trupy. Pikinierzy jak charty, które zwietrzyły ofiarę, zbliżali się do trzech jeźdźców osaczonych ze wszystkich stron. Conan spojrzawszy w prawo, dostrzegł między chatami wąskie przejście — ścieżkę wydeptaną wśród chwastów.

— Gyrto! — zagrzmiał Cymmerianin. — Tędy! Za mną!

Wjeżdżając w przesmyk Conan zatrzymał się na moment, żeby zorientować się, czy tamci podążają za nim. Cienie chat okryły ich swoim mrokiem. Piechurzy stracili ich z oczu.

Korzystając z chwili wytchnienia Conan puścił wodze swego wierzchowca i pozwolił mu wybierać drogę wśród chaszczy. Wkrótce natrafił na chlew, którego wejście było zastawione koślawą przegrodą z desek, przywiązanych sznurkiem do płotu. Skrwawionym mieczem Cymmerianin przeciął sznur i deski rozsypały się z głuchym klekotem. Gyrto i jego towarzysz popatrzyli po sobie zaskoczeni, zastanawiając się, czy jakiś silny cios nie nadwerężył przypadkiem głowy ich dowódcy. Chwilę później Conan wskazując im coś przed sobą spiął konia i ruszył galopem. Jego podwładni podążyli za nim.

Gromada pieszych i konnych żołnierzy królewskich gwałtownie stłoczyła się w ciasnym przejściu między chałupami.

Gyrto krzyknął do Conana:

— Pędź, generale! Trafili na nasz ślad!

Cymmerianin pochylił się nisko nad końską grzywą.

Przed nim pojawił się wysoki płot zagradzający koniec ścieżki. Ogier Conana poderwał się do skoku i przyciągając do tułowia zadnie nogi wziął przeszkodę, przelatując nad nią wspaniałym łukiem. Koń towarzysza Gyrta, Sardusa, zrobił to samo chwilę potem. Sam Gyrto miał mniej szczęścia. Jego zmęczony wierzchowiec skoczył zbyt późno i uderzył bezwładnie w przeszkodę łamiąc sobie przy tym nogę.

Gyrto zwalił się na ziemię, poderwał szybko i dobył miecz, postanawiając drogo sprzedać swe życie. Wtem ścigający ich jeźdźcy zaczęli kląć jak szaleni, rozległy się rżenia koni i przeraźliwy kwik. W przejściu między chatami powstało olbrzymie zamieszanie.

Gyrto w pierwszej chwili nie spostrzegł, co uratowało go od pewnej śmierci.

— Znów magia? — mruknął przez zaciśnięte zęby. Dopiero potem spostrzegł, czemu zawdzięczał ocalenie. Z otwartego chlewu wylazło kilkanaście świń, które rozlazłszy się w wąskim przesmyku skutecznie zablokowały drogę królewskim żołnierzom.

— Właź na płot, człowiecze, żywo! — rozległ się krzyk Conana i Gyrto nie namyślając się dłużej pośpiesznie przełazi na drugą stronę.

— Złap moje strzemię! — krzyknął Cymmerianin.

Gyrto zrobił, co mu kazano, i biegł wielkimi susami obok dźganego ostrogami wierzchowca. Uciekinierzy galopem przemknęli przez pola, pozostawiając przeciwników za sobą.

Kiedy wieś zmalała w oddali, Conan zatrzymał konia i powiedział:

— Powinniśmy szybko dołączyć do naszych, ale najpierw warto by odszukać obóz nieprzyjaciela.

Ze szczytu pobliskiego wzniesienia Conan omiótł wzrokiem okoliczne pagórki i dolinki. Trochę na północ od wsi spostrzegł duże obozowisko. W świetle dnia migotały blado dziesiątki ognisk rozpalonych do przyrządzenia południowego posiłku. Chwiejne smugi niebieskiego dymu unosił łagodny wiatr.

— To armia hrabiego Ulrica — stwierdził Conan. — Jak sądzisz, Gyrto, ilu ich jest?

Kapitan zastanowił się nad odpowiedzią.

— Wnosząc z liczby ognisk i wielkości obozu, generale, rzekłbym, że dwanaście kompanii. Jak ci się wydaje, Sardus?

— Co najmniej dwadzieścia tysięcy ludzi, panie — odrzekł tamten. — Czyje to godło, tam na maszcie z prawej?

Conan zmrużył oczy, starając się rozróżnić szczegóły, po czym wykrzyknął:

— Żebym tak był został stygijskim kapłanem, jeśli to nie jest sztandar Czarnych Smoków!

— Gwardii pałacowej króla, generale? — spytał z niedowierzaniem Gyrto. — To nie do wiary? Czyżby sam Numedides dołączył do hrabiego Ulrica.

— Nie widzę królewskiej chorągwi, więc wątpię w to — odparł Conan chrapliwym głosem. — Czas, byśmy dołączyli do naszych towarzyszy. Mamy długą drogę przed sobą.

Gyrto wsiadł na konia za plecami swego podwładnego i ruszyli, zataczając szeroki łuk dookoła wioski. Dotarłszy w ten sposób do drogi, pospieszyli ku kępie drzew, za którą zebrali się ci, którzy przeżyli potyczkę. Brakowało ponad jednej trzeciej oddziału. Wielu było obandażowanych. Kilku ciężej rannych leżało na derkach pomiędzy końmi.

Gdy Conan, Gyrto i Sardus zbliżyli się do nich, przygnębieni żołnierze popatrzyli na nich bez entuzjazmu.

— Dobrze się spisaliście! — oznajmił Conan nie bacząc na ich ponure miny. — Powinienem był przeszukać domy, a nie prowadzić was w pułapkę jak ostatni żółtodziób. Mimo to, chłopcy, odpłaciliście im więcej niż pięknym za nadobne. Ruszajmy teraz do obozu.

Wieczorem, gdy Conan zdał sobie sprawę ze swych przygód, Prospero aż zagwizdał ze zdumienia.

— Dwadzieścia tysięcy ludzi! Gdyby wydali nam bitwę, pożarliby nas żywcem.

— Nawet się nie waż tak myśleć, bo to proroctwo może zechcieć się spełnić — warknął Cymmerianin, przełykając pośpiesznie kęs pieczonego mięsa. — Ogłoście alarm, zbierzcie ludzi i wyślijcie ich do umacniania obozu. Mając tyle wojska hrabia Ulric może zaryzykować nocny atak. Jeżeli nie będziemy mieli żadnych fortyfikacji, to rozdusi nas jak chrząszcze pod butem.

— Czarne Smoki?! — wykrzyknął Trocero. — To niewiarygodne, że Numedides wysłał swą pałacową gwardię, pozostawiając swój pałac bez ochrony!

Conan wzruszył ramionami.

— Jestem pewien tego, co widziałem — oznajmił. — Żadna inna jednostka nie ma za godło skrzydlatego potwora na czarnym polu.

— Wysłanie Czarnych Smoków tutaj może i czyni Numedidesa bezbronnym, w niczym jednak nie ułatwia naszego położenia — powiedział Pallantides.

— Jeżeli już, to ich przybycie tylko je pogarsza — dodał Trocero.

— Więc bierzcie się do roboty, przyjaciele! — rozkazał Conan. — Nie mamy czasu do stracenia!

Wzniesiona w ciągu nocy palisada rozczesywała swymi zębami poranny wietrzyk, chłodzący zlane potem ciała żołnierzy, którzy przy niej pracowali. Ich wysiłek nie był daremny. Gdy nieco później towarzyszące powstańczej armii markietanki wyszły po wodę, zza pobliskiego pagórka nadciągnęła chorągiew nieprzyjacielskiej jazdy, przepędzając je z powrotem. Jedna z kobiet, która nie uciekała dość szybko, została zabita.

Potem królewscy żołnierze przejechali koło obozu, wykrzykując szyderstwa i ciskając oszczepy w palisadę. Łucznicy zdołali zabić dwa konie. Ich jeźdźcy zostali jednak natychmiast zabrani przez swych towarzyszy i odjechali wraz z nimi. Mimo iż nie był to poważny atak, w obozie powstańców zapanowała nerwowa atmosfera.

Na zgromadzeniu przywódców Publius powiedział:

— Choć nie jestem żołnierzem, generale, sądzę, że w nocy powinniśmy stąd odejść. W przeciwnym razie Ulric weźmie nas przez oblężenie lub głodem. Ma dość sił, by to uczynić, a w naszych szeregach wciąż krąży zaraza.

— A ja mówię — podniósł głos Trocero i uderzył pięścią w stół — żeby utrzymać tę pozycję, dopóki powstanie nie ogarnie całej Aquilonii. Jeżeli Ulric nas okrąży, powstańcy też wezmą go w kocioł.

— Zbliża się pora żniw — zauważył Publius — i mało kto porzuci pracę w polu. Nie wiem, czy da się zebrać choć tysiąc ludzi. Poza tym, wieśniacy uzbrojeni tylko w topory i widły nie dadzą rady regularnym wojskom Ulrica.

— Moim zdaniem trzeba jeszcze dziś w nocy przypuścić niespodziewany atak na obóz Ulrica! — zawołał Prospero.

Palantides potrząsnął głową.

— Mamy na to zbyt słabo wyszkolone oddziały. Połowa ludzi pogubi się w ciemnościach, zanim w ogóle znajdzie nieprzyjaciela.

Dyskusja toczyła się dalej bez żadnych rozstrzygających wniosków. Conan siedział nachmurzony, nie odzywając się wiele. Nagle wszedł wartownik.

— Generale, przybył królewski oficer. Ma białą flagę i pragnie z tobą mówić.

— Rozbrójcie go i wpuśćcie tutaj — powiedział Conan, prostując się na stołku.

Zasłona wejścia do namiotu uniosła się niebawem i do środka wszedł mężczyzna w zbroi. Czarny orzeł Aquilonii rozpościerał skrzydła na jego piersiach, a na hełmie zrywał się do lotu skrzydlaty smok — godło Gwardii Królewskiej. Oficer zasalutował.

— Generał Conan? Jestem kapitan Silvanus z Gwardii Czarnych Smoków. Przybywam przyłączyć się do was wraz z większością moich oddziałów, jeżeli zechcecie nas przyjąć.

W namiocie rozległ się głuchy jęk zdumienia. Conan powiódł po kapitanie z góry na dół i z powrotem spojrzeniem spod przymrużonych powiek.

— Witamy, kapitanie — powiedział w końcu. — Dziękuję ci za twoją propozycję. Zanim ją jednak przyjmę, muszę wiedzieć o tobie coś więcej.

— Oczywiście, generale. Proszę pytać.

— Po pierwsze, co skłania cię do zmiany strony właśnie w tej chwili? Musisz przecież wiedzieć, że nasza sytuacja jest wątpliwa, a Ulric ma nad nami dużą przewagę. Poza tym to zręczny dowódca. Dlaczego więc pragniesz do nas przystać?

— To proste, generale. Ja i moi ludzie przedkładamy ryzyko śmierci po waszej stronie nad ryzyko życia pod rządami tego szaleńca.

— Ale dlaczego w tej szczególnej chwili?

— To była pierwsza okazja. Gdybyśmy wyruszyli z Tarancji z celem przyłączenia się do was, wierne królowi wojska stanęłyby na naszej drodze i zniszczyłyby nas.

— Czy Numedides przysłał tu cały regiment Czarnych Smoków? — zapytał Conan.

— Tak, z wyjątkiem szkolących się młodzików.

— Dlaczego ten pies pozbawił się swej osobistej gwardii?

— Numedides ogłosił się bogiem. Myśli, że jest nieśmiertelny i niewrażliwy na ciosy, co oznacza, że nie potrzebuje już żadnej ochrony. Poza tym zdecydowany jest zgnieść waszą rebelię za wszelką cenę.

— A co z Thulandrą Thuu, czarnoksiężnikiem króla?

Oblicze Silvanusa zbielało.

— Demony czasem można przywołać przez samo wymówienie ich imienia, generale. Król jest szalony, a czarnoksiężnik rządzi za niego. Choć mniej głupi niż Numedides, jest równie bezduszny. Wszyscy wiedzą o składanych przez niego ofiarach z dziewic. — Kapitan sięgnąwszy do mieszka, wyjął zeń namalowaną na alabastrze miniaturę przedstawiającą dziesięcioletnią dziewczynkę.

— Moja córka. Nie żyje — powiedział Silvanus. — On ją porwał. Gdyby bogowie dali mi choć jedną szansę, własnymi zębami rozdarłbym mu gardło — głos kapitana zadrżał, a dłonie zacisnęły się w pięści.

Dzikie błyski błękitnego ognia rozświetliły oczy Conana. Jego oficerowie poczuli niepokój, wiedząc, że okrucieństwo wobec kobiet wzbudza w nieustraszonym Cymmerianinie wściekłą furię. Barbarzyńca uniósł miniaturę, tak by pozostali mogli się jej przyjrzeć, po czym zwrócił ją Silvanusowi, mówiąc:

— Musimy więcej wiedzieć o armii hrabiego Ulrica. Jaka jest jej liczebność?

— Z tego, co mi wiadomo, blisko dwadzieścia pięć tysięcy ludzi.

— Gdzie Ulric zebrał tylu żołnierzy? Kiedy opuściłem służbę u tego szaleńca Numedidesa, Armia Północy nie była aż tak silna.

— Do Ulrica przyłączyły się niedobitki Królewskich Wojsk Granicznych księcia Numidora, a także garnizony z kilku miast. Poza tym jest jeszcze jedna kompania Czarnych Smoków.

— Co się stało z Numidorem po klęsce?

— Zabił się, zrozpaczony porażką.

— Jesteś pewien? — zapytał Conan. — Mówiono, że Amulius Procas odebrał sobie życie, ale wiem, że został zamordowany.

— Nie ma wątpliwości, generale. Książę Numidor przeszył się sztyletem na oczach świadków.

— Szkoda — westchnął Trocero. — Był najprzyzwoitszym członkiem królewskiego rodu, ale zbyt prostodusznym człowiekiem, żeby nosić koronę.

— Sytuacja wymaga przedyskutowania — zagrzmiał Conan. — Pallantides, znajdź kwaterę dla kapitana Silvanusa i jego ludzi. Potem wróć do nas.

Publius, który dotąd niewiele mówił, odezwał się nagle:

— Za pozwoleniem, kapitanie. Kim był twój ojciec?

Oficer odwrócił się.

— Moim ojcem był Silvius Marco, panie. Dlaczego pytasz?

— Znałem go, kiedy byłem królewskim skarbnikiem. Dobrej nocy kapitanie.

Gdy Silvanus wyszedł, Conan podrapał się za uchem.

— Cóż, co o tym myślicie? — spytał.

— Sądzę — odparł Prospero — że Thulandra Thuu chce wcisnąć pomiędzy nas nowego mordercę, który będzie tylko czekał sposobności, żeby wsadzić ci nóż między żebra, a następnie uciec jak czart do piekła.

— Nie zgadzam się — rzekł Trocero. — Silvanus nie wygląda mi na jednego z tych bezmyślnych pochlebców otaczających Numedidesa czy zaślepionego pachołka Thulandry.

— Nigdy nie można wierzyć pozorom — uparł się Prospero. — Najświeżej wyglądające jabłko może być w środku pełne robaków.

— Jeżeli można się wtrącić — odezwał się Publius. — Znałem ojca tego młodzieńca. Był to porządny człowiek i wciąż jest, jeśli jeszcze żyje.

— Jabłko nie zawsze pada blisko jabłoni — trzymał się swego Prospero.

— Prospero — powiedział Conan — twoja troska o moje bezpieczeństwo przynosi mi zaszczyt, ale trzeba ryzykować, zwłaszcza na wojnie. Bez względu na to, jak usilnie strzegłbyś mnie przed ukrytym nożownikiem, Ulric i tak wybije nas do nogi i to całkiem jawnie, jeżeli nie wymyślimy czegoś, by odwrócić od siebie ten los.

Przez chwilę panowało milczenie. Cymmerianin siedział zamyślony utkwiwszy spojrzenie swych niebieskich oczu w ziemi pod stopami. W końcu oznajmił:

— Mam plan, niebezpieczny nie bardziej niż nasze obecne położenie. Tarancja jest bezbronna, pozbawiona ochrony, podczas gdy szalony Numedides błaznuje odgrywając nieśmiertelnego boga. Grupa śmiałków, przebranych za Czarne Smoki z gwardii pałacowej, mogłaby dotrzeć do miasta i…

— Conanie! — wykrzyknął Trocero. — To natchnienie od bogów. Ja poprowadzę tę wyprawę.

— Jesteś zbyt potrzebny Poitanii, panie — powiedział Prospero. — To ja…

— Żaden z was — uciął stanowczo Conan. — Poitańczycy nie są przesadnie kochani w centralnych prowincjach, gdzie ludzie nie zapomnieli jeszcze waszego najazdu podczas wojny z królem Vilerusem.

— Więc kto? — zapytał Trocero. — Pallantides?

Conan potrząsnął czarną grzywą, a na jego twarzy pojawiła się żądza walki.

— Wykonam to zadanie jak najlepiej albo zginę, próbując — oznajmił. — Wybiorę chorągiew zahartowanych żołnierzy i pożyczymy od ludzi kapitana Silvanusa ich hełmy i opończe. Silvanus — jego też wezmę — umożliwi nam przejście przez bramy. On będzie naszym kluczem do miasta!

Publius uniósł ostrzegawczo dłoń.

— Chwileczkę, panowie. Plan Conana miałby szansę powodzenia, gdyby to była zwykła wojna. W Tarancji jednak będziecie mieć do czynienia nie tylko z królem, który postradał rozum, ale i z czarownikiem, którego zaklęcia i czary potrafią przenosić góry oraz przywołać demony ziemi, morza i powietrza.

— Nie lękam się czarowników — rzekł Conan. — Lata temu w Khorai stawiłem czoło najstraszniejszemu z nich i zabiłem go mimo jego wymachiwania rękami i mamrotania.

— Jak tego dokonałeś? — zapytał Trocero.

— Rzuciłem w niego mieczem.

— Nie licz znów na podobny wyczyn — powiedział Publius. — Masz wielką siłę, a twoje zmysły są czulsze niż u pospolitych ludzi, jednak Fortuna nie zawsze jest łaskawa, nawet dla bohaterów.

— Jeśli przyjdzie na mnie pora, to trudno — mruknął Conan.

— Ale pora na ciebie będzie również porą na nas — rzekł Prospero. — Pozwól, że poślę po Dexitheusa. Kapłani Mitry wiedzą o zaświatach więcej niż ktokolwiek.

Conan niechętnie uległ temu życzeniu. Dexitheus skrzyżowawszy ręce na piersiach wysłuchał Cymmerianina, po czym przemówił grobowym głosem:

— Publius ma rację, Conanie. Nie możesz nie doceniać Thulandry Thuu. My, kapłani, mamy pewne pojęcie o ciemnych, bezimiennych siłach krążących poza zmysłami człowieka.

— Skąd wziął się ten obrzydliwy mag? — zapytał Trocero. — Ludzie powiadają, że jest Vendiańczykiem, inni, że przybył ze Stygii.

— Ani to, ani drugie — odrzekł Dexitheus. — W naszym zakonie nazywamy go Lemuriańczykiem. Przybył, nie wiem w jaki sposób, z wysp daleko poza krańcem znanego świata, leżących na oceanie daleko za Khitajem. Te tajemnicze wyspy to wszystko, co pozostało z wielkiego niegdyś lądu, który zniknął pod morskimi falami. Żeby pokonać czarnoksiężnika takiego jak ten, nasz generał będzie potrzebował czegoś więcej niż tylko zbroi i miecza.

— Czy nie ma w naszym obozie czarowników, którzy mogliby się z nim mierzyć? — zapytał Trocero.

— Nie! — prychnął Conan. — Nie potrzebuję tych wydrwigroszy! Nigdy nie ucieknę się do pomocy kogoś takiego!

Dexitheus przybrał żałosny wyraz twarzy.

— Generale, choć nie zdajesz sobie z tego sprawy, zrobiłeś mi dużą przykrość.

— A dlaczegóż to? — Cymmerianin popatrzył na niego uważnie. — Wiele ci zawdzięczam i nigdy nie ośmieliłbym się rozmyślnie cię urazić. Nie mów zagadkami, drogi przyjacielu.

— Nie uciekasz się do pomocy czarowników, generale, i stale nazywasz ich wydrwigroszami i oszustami. Mimo to jednego spośród nich masz za swego przyjaciela. Potrzebujesz czarnoksiężnika, a mimo to odrzucasz jego pomoc. — Dexitheus przerwał, a Conan skinięciem dał mu znak, by mówił dalej. — Wiedz zatem, że w czasach mojej młodości studiowałem czarną magię i osiągnąłem kilka stopni czarnoksięskiego wtajemniczenia. Później ujrzałem światło Mitry i zarzuciłem wszelkie kontakty z siłami tajemnymi i demonami. Gdyby zakon dowiedział się o mojej przeszłości, nie zostałbym doń przyjęty. Tak więc, towarzysząc ci w twej niebezpiecznej wyprawie…

— Co, ty?! — wykrzyknął Conan, marszcząc brwi. — Czarownik czy nie, jesteś za stary, żeby przejechać konno sto mil! Nie przeżyłbyś tego.

— Przeciwnie, jestem z twardszej gliny, niż myślicie. Surowy żywot daje mi siły niezwykłe jak na moje lata. Będziesz mnie potrzebował, żebym rzucił jedno czy drugie zaklęcie. Skoro jednak tak postąpię, mój sekret wyjdzie na jaw. Będę zmuszony do zrezygnowania z godności kapłana Mitry…

— Wydaje mi się, że użycie magii w godnym celu jest wybaczalnym grzechem — powiedział Conan.

— Dla ciebie, panie, ale nie w moim zakonie, który w tej kwestii nie toleruje żadnych wyjątków. Nie mam jednak wyboru. Użyję tej wiedzy, jaką posiadam, dla dobra Aquilonii — westchnął głęboko, nie mogąc opanować łez.

— Kiedy to się skończy — powiedział Conan — postaram się przekonać władze zakonu, by tym razem odstąpiły od tych rygorów. Przygotuj się, przyjacielu, wyruszamy za godzinę.

— Tej nocy?

— A kiedy indziej? Jeżeli będziemy czekać do jutra, może się okazać, że okrążyły nas wojska Ulrica. Prospero, wybierz pół setki najbardziej doświadczonych żołnierzy. Dopilnuj, żeby każdy miał dwa konie, jednego na zmianę. Tylko nie zrób zamieszania. Musimy przegonić wieść o naszym wyjeździe. Co do reszty was: powiedzcie ludziom, że wyjechałem po pomoc, niech dalej pracują przy umacnianiu obozu. Na razie żegnajcie!

Księżyc w trzeciej kwadrze ledwie zdążył oderwać się od szczytów drzew, gdy kolumna jeźdźców, z których każdy prowadził dodatkowego luzaka, wyjechała ukradkiem z obozu buntowników. Na czele jechał Conan, ubrany w hełm i białą opończę Czarnych Smoków. Za nim podążali Silvanus i Dexitheus, odziani tak samo jak ich dowódca.

Kierując się wskazówkami Silvanusa żołnierze Conana szerokim łukiem wyminęli tereny opanowane przez wojska królewskie. Kiedy znaleźli się na trakcie do Tarancji, konie przeszły w równy galop. Księżyc zaszedł i czerń nocy pochłonęła gromadę śmiałków.

12

CIEMNOŚĆ W ŚWIETLE KSIĘŻYCA

Słońce zaszło i nad miastem zabłysł półksiężyc zawieszony na bezchmurnym niebie. W monarszym pałacu w Tarancji sprzątano ze stołu po królewskiej wieczerzy. Prócz pazia kosztującego potrawy, stojącego za fotelem władcy, dwóch strażników przy drzwiach nabijanych srebrnymi ćwiekami i posługaczy podających złote półmiski nikt inny nie towarzyszył Numedidesowi w trakcie posiłku. Mimo to tysiące świec płonęło w każdej królewskiej komnacie, dając tyle światła, że postronny obserwator mógłby pomyśleć, iż to koronacja lub wizyta monarchy z sąsiedniego królestwa stała się przyczyną tak bujnej iluminacji.

Poza tym pałac był dziwnie opustoszały. Zamiast głosów uroczych pań dworu, szarmanckich młodzianów i wysoko postawionych urzędników królewskich, w marmurowych salach pobrzmiewały jedynie echa dni minionych. Mnogość płomieni świec odbijała się w wypolerowanych pancerzach nielicznych, snujących się tu i ówdzie gwardzistów. Ludzie ci byli albo dojrzewającymi chłopcami, albo siwowłosymi weteranami. Reszta Czarnych Smoków wymaszerowała na południe.

Lampy oliwne i świece płonęły przez całą noc, król bowiem mniemając, że jest bogiem słońca, uważał, iż tylko dzienne światło w środku nocy odpowiada jego aktualnej godności. Lokaje chodzili więc ciągle od lampy do lampy, dolewając paliwa i z naręczami świec biegali od kandelabru do kandelabru, stale uzupełniając te, które się wypaliły.

Przebywający przy Numedidesie dworzanie i urzędnicy, pod różnymi pretekstami pouciekali z pałacu, gdy królewskie szaleństwo przekroczyło już wszelką miarę. W końcu znalazł się pośród nich również i Vibius Latro. Kanclerz wysłał władcy pismo, prosząc w nim o krótki urlop w pełnieniu swych obowiązków. Jego zdrowie, jak twierdził, szwankowało od nadmiernego obciążenia pracą i obawiał się, że bez krótkiego odpoczynku na wsi nie będzie mógł dłużej służyć Jego Królewskiej Wysokości.

Zachłostawszy na śmierć jedną ze swych konkubin, Numedides był właśnie w dobrym humorze i bez wahania spełnił prośbę kanclerza. Nie czekając dłużej ani chwili Latro wsadził rodzinę w karetę i wyruszył do swych posiadłości leżących na północ od Tarancji. Na pierwszym skrzyżowaniu traktów skręcił jednak w przeciwną stronę i zacinając konie pogonił je ku odległej o dwanaście mil granicy z Nemedią. Pozostali urzędnicy kierując się przykładem swego szefa w ciągu miesiąca z „nie cierpiących zwłoki” powodów rozjechali się we wszystkich kierunkach.

Tron Numedidesa w Komnacie Osobistych Posłuchań stał na wschodnim dywanie, którego przetykana złotą nicią delikatna osnowa mieniła się barwami rubinów, nefrytów, ametystów i szafirów. Sam tron był znacznie mniej imponujący niż Rubinowy Tron w Komnacie Tronowej. Oblepiały go niegustowne motywy smoków, lwów, mieczy i gwiazd. Nad wysokim oparciem szybował heraldyczny orzeł dynastii numedidejskiej, którego oczy zrobione z niestarannie dobranych rubinów jarzyły się szczurzym blaskiem. Srebrne berło — symbol monarszej władzy — leżało na purpurowym siedzeniu, Miecz Ceremonialny zaś, wielka dwuręczna broń o przybranej klejnotami rękojeści, opierał się o jedną z szerokich poręczy tronu.

W komnacie znajdowały się dwie osoby: król Numedides w koronie, odziany w karmazynową szatę zbrukaną krwią, winem i wymiocinami, oraz Alcina, ubrana w przylegającą do ciała tunikę barwy morskiej zieleni.

Spoglądali na siebie wrogo, stojąc po przeciwnych stronach tronu.

— Ty wszawy, stary kundlu! — syknęła Alcina. — Wolę umrzeć, niż ulec twoim zboczonym żądzom! Nie zdołasz mnie złapać, ty stara, tłusta, obrzydliwa kupo łajna! Idź do chlewu, znajdź sobie maciorę i z nią zaspokajaj swe żądze! Podobne do podobnego!

— Powiedziałem ci, że cię nie skrzywdzę, ty mała złośnico! — wychrypiał Numedides. — Ale cię złapię! Nikt nie umknie przed wolą króla, a co dopiero boga. Chodź tu!

Numedides niespodziewanie skoczył w bok ze zwinnością zdumiewającą przy jego tuszy. Zaskoczona Alcina szarpnęła się w tył, tracąc osłonę w postaci tronu. Z rozpostartymi rękami król zagonił ją w róg komnaty.

Alcina sięgnęła do stanika swej szaty i wyszarpnęła zza niego ruchem szybkim jak smagnięcie bicza wąski sztylet o ostrzu pokrytym tą samą trucizną, od której zginął Amulius Procas.

— Ostrzegam cię, nie zbliżaj się! — zawołała. — Jedno draśnięcie i zginiesz!

Numedides mimowolnie cofnął się o krok.

— Ty mała suko, nie wiesz, że twoje jadowite żądło nie zdoła wyrządzić mi żadnej krzywdy?

— To się okaże, jeżeli podejdziesz bliżej.

Król cofnął się do tronu i chwycił berło, po czym znów ruszył w stronę drżącej dziewczyny. Gdy Alcina uniosła sztylet, Numedides uderzył ją srebrną pałką w nadgarstek.

Sztylet, zadźwięczał na posadzce, Alcina zaś z okrzykiem strachu przycisnęła stłuczoną dłoń do piersi.

— Teraz, czarownico — powiedział Numedides — zobaczymy…

Drzwi po prawej stronie komnaty audiencyjnej otworzyły się raptownie. Na progu stanął Thulandra Thuu i oparł się na swej lasce.

— Jak tu wszedłeś? — zagrzmiał Numedides. — Drzwi były zamknięte!

Przenikliwy głos śniadego czarnoksiężnika zabrzmiał jak syk węża.

— Wasza Wysokość! Ostrzegam cię, żebyś nie nękał moich sług!

Król zmarszczył brwi.

— Bawimy się tylko w niewinną grę. A ty, kimże jesteś, żeby ostrzegać boga we własnej osobie? Kto tu rządzi?

Thulandra Thuu uśmiechnął się szyderczo.

— To chyba oczywiste, że ja! Ty możesz najwyżej panować…

Policzki Numedidesa spurpurowiały od wzbierającego gniewu.

— Ty bluźnierczy pokurczu! — wrzasnął. — Wynoś mi się sprzed oczu, zanim porażę cię błyskawicą!

— Uspokój się, Wasza Wysokość. Przynoszę wieści…

Głos stał się histerycznym skowytem:

— Powiedziałem: wynoś się! Ja ci pokażę…

Spojrzenie Numedidesa padło na rękojeść Miecza Ceremonialnego. Król uniósł masywne ostrze i wymachując trzymaną oburącz bronią, ruszył w stronę Thulandry Thuu. Czarnoksiężnik spokojnie obserwował zbliżającego się króla.

Z głupawym okrzykiem Numedides spuścił ostrze na głowę maga. Dopiero w ostatniej chwili Thulandra z kamienną twarzą sparował cios laską. Stal i rzeźbione drzewo zderzyły się z tak donośnym łoskotem, jak gdyby czarnoksiężnik również dzierżył ciężki miecz. Zręcznym młyńcem laski Thulandra wytrącił broń z rąk króla. Czubek koziołkującego ostrza trafił Numedidesa w twarz i rozpłatał mu policzek, żłobiąc długą na palec bruzdę.

Numedides przycisnął dłoń do rany, po czym cofnął ją i zupełnie ogłupiały zapatrzył się na swoje lepkie od krwi palce.

— Krwawię jak zwykły śmiertelnik — wybełkotał. — Jak to możliwe?

— Jeszcze dużo ci brakuje, żeby pysznić się mianem boga — zadrwił Thulandra Thuu.

— Niewolnicy! Paziowie! Phaedo! Manius! — zawołał król w nagłym przypływie wywołanej strachem wściekłości. — Gdzie jesteście, na dziewięć piekieł? Mordują waszego pana i boga!

— Nic z tego nie będzie — rzekła spokojnie Alcina. — Chełpił się, że porozsyłał wszystkich służących do innych części pałacu, bym mogła krzyczeć o pomoc do ochrypnięcia. — Zdrową ręką odrzuciła z czoła pasmo włosów.

— Gdzie moi wierni poddani? — skamlał Numedides. — Valerius! Procas! Thespius! Cromel! Volman! Gdzie moi dworzanie? Gdzie jest Vibius Latro? Czy wszyscy mnie porzucili? Czy nikt mnie już nie kocha? — opuszczony monarcha rozpłakał się całkiem szczerze.

— Mówiłem ci już — powiedział surowo czarnoksiężnik — że Procas nie żyje, Vibius Latro uciekł, a Cromel przeszedł na stronę nieprzyjaciela. Volman jest z hrabią Ulrikiem, podobnie inni. Siadaj teraz i słuchaj, muszę przekazać ci ważne wieści.

Powlókłszy się do tronu Numedides opadł nań ciężko. Wyciągnął z rękawa chustkę do nosa i przycisnął ją do zranionego policzka.

— Jeżeli nie potrafisz nad sobą panować — rzekł Thulandra Thuu — lepiej będzie, jeśli pozbędę się ciebie i będę rządził sam, a nie poprzez ciebie jak dotąd.

— Nigdy nie będziesz królem — wymamrotał Numedides. — Ani jeden człowiek w Aquilonii cię nie usłucha. Nie jesteś królewskiej krwi. Nie jesteś Aquilończykiem. Nie jesteś nawet Hyboriańczykiem. Zaczynam wątpić, czy w ogóle jesteś ludzką istotą — przerwał, zastanawiając się nad czymś ponuro. — Więc nawet jeśli się nienawidzimy, potrzebujesz mnie tak samo, jak ja ciebie. Cóż to zatem za wiadomości, które przynosisz? Dobre, mam nadzieję. Mów, panie czarowniku, nie trzymaj mnie w niepewności!

— Gdybyś tylko zechciał słuchać… Raz jeszcze sporządziłem nasze horoskopy i wykryłem bliskość śmiertelnego niebezpieczeństwa.

— Niebezpieczeństwa? Z jakiego źródła?

— Tego nie jestem w stanie określić. Wskazówki były niejasne. Z pewnością to nie buntownicza armia. Otrzymałem wczoraj wiadomość od hrabiego Ulrica, że rebelianci zostali otoczeni. Wkrótce poddadzą się bądź zostaną zniszczeni. Z ich strony zatem nic nam nie grozi.

— Czy ten diabeł Conan mógł się wyślizgnąć z okrążenia?

— Niestety, moje wizje nie są dość wyraźne, by odpowiedzieć na to pytanie z całą pewnością. Ten barbarzyńca to zdolny łajdak. Ostrzegałem cię, kiedy zmusiłeś go do ucieczki, że być może nie widzimy go po raz ostatni.

— Doniesiono mi o bandach zdrajców grasujących wewnątrz murów miasta — powiedział król wargami drżącymi z niepewności i rozdrażnienia.

— To tylko plotka.

— Przypuśćmy, że jednak nie. Co wtedy, skoro Czarne Smoki są tak daleko? To był twój pomysł, żeby dołączyły do hrabiego Ulrica — głos króla stawał się piskliwy w miarę jak gniew i strach znów brały górę nad rozsądkiem. — Pozostawiłem ci prowadzenie tej kampanii — zawodził — ponieważ twierdziłeś, że posiadasz dość wiedzy tajemnej. Teraz widzę, że w sprawach wojskowych jesteś zwykłym durniem. Spartaczyłeś wszystko! Kiedy wysłałeś Procasa do Argos, mówiłeś, że ten najazd zdusi zagrożenie ze strony buntowników raz na zawsze. Lecz się tak nie stało! Zapewniałeś mnie, że ten motłoch nigdy nie przekroczy Alimane. I patrz! Legion Pograniczny został zniszczony. Rzekłeś, że nie mają szansy na przejście skarpy Imirian, a mimo to buntownicy tego dokonali. W końcu nasłałeś na nich zarazę, która, jak twierdziłeś, miała z całą pewnością wykończyć ten motłoch i co…

— Wasza Wysokość! — Za drzwiami rozległ się jakiś młodzieńczy głos. — Błagam, proszę mnie wpuścić!

— To jeden z moich paziów! — powiedział Numedides, podnosząc się i podchodząc do drzwi po lewej stronie tronu. Kiedy obrócił klucz, do środka wpadł przestraszony chłopiec.

— Panie mój! — zawołał. — Buntownik Conan opanował pałac!

— Conan! — krzyknął król. — Co się stało? Mów!

— Oddział ludzi odzianych w stroje Czarnych Smoków podjechał do pałacowych wrót, wołając, że mają pilne wieści z pola bitwy. Strażnicy niczego się nie domyślili, więc przepuścili ich. Jednak ja rozpoznałem tego wielkiego Cymmerianina, kiedy zobaczyłem go w oświetlonym przedsionku. Widziałem Conana na Kresach Zachodnich, zanim przybyłem do Tarancji. Przybiegłem więc, by cię ostrzec, panie.

— No proszę! — syknął król. — On już tu jest, podczas gdy w całym pałacu nie ma żadnych straży poza nędzną garstką niedorostków i ich dziadków! — Numedides z oczyma gorejącymi od gniewu odwrócił się do Thulandry Thuu. — Dobra, czarnoksięski łotrze, wymyśl teraz jakieś przekleństwo!

Czarownik wykonał kilka ruchów swą laską i przemówił w świszczącym języku. Gdy przebrzmiały ostatnie zdania, zaszło dziwne zjawisko. Świece straciły swój blask, jak gdyby sala wypełniła się wirującą mgłą lub oparem znad bagien, woniejącym wilgotnym rozkładem. Powietrze stawało się coraz mniej przejrzyste, aż w końcu Komnata Osobistych Posłuchań pogrążyła się w ciemności tak nieprzeniknionej, jak ta panująca w zatrzaśniętym na wieki lochu. Król zawył ze zgrozy:

— Oślepiłeś mnie?

— Spokojnie, Wasza Wysokość! Rzuciłem na pałac czar mroku. Jeżeli zamkniemy drzwi na klucz i będziemy rozmawiać szeptem, napastnicy nas nie odkryją.

Paź po omacku dotarł do wejścia i obrócił klucz w zamku. W tym samym czasie Alcina zamknęła drzwi na drugim końcu komnaty. Król cofnął się do tronu i zasiadł na nim w milczeniu, zbyt przerażony, by się odezwać. Tancerka przysunęła się do czarnoksiężnika, przypadła do jego nóg i zamarła w bezruchu. Wystraszony paź zaszył się w najdalszym kącie pomieszczenia marząc, by to wszystko się jak najprędzej skończyło. Zapanowała całkowita cisza, jeśli nie liczyć niespokojnego bicia czworga serc.

Nagle drzwi, którymi wszedł paź, otworzyły się z łoskotem i dał się słyszeć zawodzący śpiew w starożytnym hyboriańskim języku. Ciemność zszarzała i znikła, a światło świec ponownie zalało najdalsze zakątki komnaty audiencyjnej.

W progu stał Conan Cymmerianin ze skrwawionym mieczem w dłoni, tuż za nim Dexitheus kończył właśnie wymawiać ostatnie frazy melodyjnego zaklęcia.

— Zabij ich, Thulandra! — wrzasnął Numedides, wybałuszając oczy na swego byłego generała. Alcina przytuliła się mocniej do nóg swego nauczyciela i z nienawiścią wpatrzyła się w człowieka, który przeżył jej morderczy napitek.

Thulandra Thuu wzniósł rzeźbioną laskę, wycelował ją w Conana i gardłowym głosem wyrzucił z siebie wibrujące przekleństwo. Z oślepiającym błyskiem błękitna smuga ognia wystrzeliła z laski i pomknęła ku opancerzonej piersi Conana. Z okropnym grzechotem piorun roztrzaskał się o niewidzialną tarczę, krzesząc snop iskier. Zmarszczywszy brwi Thulandra Thuu powtórzył zaklęcie, głośniej i bardziej władczym tonem, mierząc tym razem w Dexitheusa. Ponownie niebieski płomień zygzakiem przeciął dzielącą ich przestrzeń i rozprysł się jak woda wylana na szklaną taflę.

Gdy Conan ruszył w stronę czarnoksiężnika, kapitan Silvanus przepchnął się obok Cymmerianina.

— To ty zamordowałeś moją córkę! Zemsty! — zawołał ruszając w stronę Thulandry.

Kapitan z szaleństwem w oczach rzucił się na czarnoksiężnika. Zanim jednak zdołał zrobić trzy kroki, Thulandra wymierzył w niego laskę i ponownie wymówił zaklęcie. Trzeci raz błękitna błyskawica rozświetliła salę przeszywając na wylot Silvanusa, który wydawszy krótki okrzyk zgrozy padł na twarz. W pancerzu na plecach kapitana pojawiła się dymiąca dziura o średnicy drobnej monety. Czerwona plama rozlała się z wolna po wschodnim dywanie i wtopiła się w barwy osnowy.

Conan nie marnował czasu na lamentowanie nad towarzyszem, lecz podszedł spokojnie do czarnoksiężnika i uniósł miecz do ciosu. Alcina zerwała się z krzykiem i odskoczyła do tyłu. Paź blady jak popiół skrył się za tron, tancerka i król zaś przywarli do najdalszej ściany.

Thulandra Thuu nie wyczerpał jeszcze wszystkich swych sztuczek. Uchwyciwszy w dłonie oba końce laski wysunął ją przed siebie na odległość wyciągniętych rąk. Równocześnie rozległ się śpiew w języku, który był stary już wtedy, gdy morze pochłonęło Lemurię. Conan zrobił jeszcze krok i natknął się na dziwny opór, co zmusiło go do zatrzymania się.

Była to niewidzialna powierzchnia, twarda i sprężysta. Conan naparł na nią całą siłą. Na grubej szyi Cymmerianina wystąpiły sznury żył. Twarz pociemniała mu od nadludzkiego wysiłku, a mięśnie zadrgały jak sploty pytona. Magiczna zapora jednak nie ustąpiła. Gdy Conan pchnął ją mieczem, zobaczył, że laska Thulandry wygięła się w łuk, elastycznie przeciwstawiając się sile ciosu. Nie pękła jednak. Nawet najpotężniejsze zaklęcia Dexitheusa nie zdołały jej złamać. W końcu Thulandra przemówił zmęczonym głosem człowieka przytłoczonego ciężarem przeżytych lat:

— Widzę, że ten heretycki kapłan Mitry osłonił cię przed mymi pociskami, jednak cała jego żałosna magia nie zdoła mi zaszkodzić. Aquilonia nie jest warta, by o nią walczyć. Odchodzę do kraju za wschodem słońca, gdzie ludzie lepiej docenią mój kunszt i zapragną wiecznego życia. Żegnajcie!

— Panie, zabierz mnie ze sobą! — zawołała Alcina, wznosząc ręce w pokornej prośbie.

— Nie, dziewczyno, zostaniesz! Nie jesteś mi już do niczego potrzebna.

Thulandra Thuu zaczął się cofać do drugich drzwi, którymi wcześniej dostał się do komnaty audiencyjnej. W miarę jak szedł, cofała się również sprężysta zapora. Z zaciśniętymi zębami i ogniem w niebieskich oczach Conan krok za krokiem podążał za szczupłym czarnoksiężnikiem.

Gdy dotarli do drzwi, ich zamek otworzył się ze szczękiem, a czarnoksiężnik zawirował w szybkim piruecie. Obracał się coraz szybciej, aż jego postać stała się zamazaną plamą i rozpłynęła się w powietrzu.

Gdy Thulandra zniknął, Conan przestał odczuwać niewidzialną barierę. Skoczył naprzód z mieczem wzniesionym do cięcia. Z ciężkim przekleństwem wypadł na korytarz, ten jednak był pusty. Barbarzyńca nasłuchiwał chwilę, lecz nie doszedł doń żaden odgłos kroków.

Potrząsnąwszy zmierzwioną grzywą, jakby pragnąc przepędzić zły sen, Conan wrócił do Komnaty Osobistych Posłuchań. Stwierdził, że Dexitheus strzeże drugich drzwi, Alcina przyciska się do przeciwległej ściany, król Numedides zaś znów siedzi na tronie i ociera chusteczką skaleczony policzek. Conan podszedł żwawo do tronu i stanął twarzą w twarz z monarchą.

— Stój, śmiertelniku! — wrzasnął Numedides, mierząc w niego tłustym paluchem. — Wiedz, że jestem bogiem! Jestem królem Aquilonii!

Conan chwycił szaleńca za szatę i podniósł go na nogi.

— Chciałeś powiedzieć — warknął — że byłeś królem. Masz jeszcze coś do powiedzenia, nim umrzesz?

Numedides oklapł jak nadmuchany pęcherz, który przebito szpilką. Łzy potoczyły się po sflaczałych policzkach pokonanego władcy i zmieszały się z krwią wciąż cieknącą z rany. Opadł na kolana, bełkocząc:

— Błagam, nie zabijaj mnie, szlachetny Conanie! Chociaż popełniałem omyłki, miałem na względzie tylko dobro Aquilonii. Wyślij mnie na wygnanie, a już nigdy mnie nie zobaczysz. Nie możesz zabić starszego, nie uzbrojonego mężczyzny!

Z pogardliwym prychnięciem Conan odepchnął Numedidesa na posadzkę. Otarł miecz o szatę leżącego i schował ostrze do pochwy. Obracając się na pięcie powiedział:

— Nie poluję na myszy. Niech zwiążą to łajno, dopóki nie znajdziemy dla niego domu obłąkanych.

Nagły ruch dostrzeżony kątem oka i gwałtowne westchnienie Dexitheusa ostrzegło Conana o grożącym niebezpieczeństwie. Numedides natrafił na upuszczony przez Alcinę zatruty sztylet i poderwał się, by wbić smukłe ostrze w plecy wyzwoliciela.

Conan obrócił się na pięcie i lewą ręką chwycił opadający nadgarstek. Prawa dłoń barbarzyńcy złapała Numedidesa za gardło. Jednym ruchem Conan rzucił atakującego króla z powrotem na tron. Wolną ręką Numedides bezskutecznie starał się rozluźnić uchwyt Cymmerianina.

Gdy żelazne palce Conana głębiej wpiły się w tłustą szyję, oczy wyszły królowi na wierzch. Rozdziawił usta, nie wyszedł z nich jednak żaden dźwięk. Coraz mocniej zaciskał się żelazny chwyt Conana, aż w końcu rozległ się chrzęst miażdżonej krtani. Krew buchnęła z nosa i ust Numedidesa. Wierzgające nogi skotłowały dywan u stóp tronu.

Oblicze króla zsiniało i jego miotające się lewe ramię opadło bezwładnie. Zatruty sztylet wysunął się z rozcapierzonej dłoni. Cymmerianin nie zwolnił chwytu, póki z Numedidesa nie uciekło całe życie.

W końcu Conan puścił trupa, który jak szmaciana kukła osunął się z tronu. Cymmerianin wciągnął głęboko powietrze i usłyszawszy na korytarzu głosy biegnących ludzi oraz klekotanie zbroi, wydobył miecz. Dwudziestu powstańców, którzy szukając swego dowódcy krążyli po pałacu, stłoczyło się nagle za progiem komnaty. Wszystkie oczy zwróciły się na Conana. Barbarzyńca stał w lekkim rozkroku obok tronu Aquilonii i patrzył na nich z kamiennym spokojem. Jakie myśli snuły się w tej chwili w umyśle Conana, tego nikt nigdy się nie dowiedział. Powolnym ruchem Cymmerianin wsunął miecz do pochwy, pochylił się i zdarł koronę z głowy martwego Numedidesa. Trzymając diadem jedną ręką, drugą rozpiął pod brodą pasek od hełmu i zdjął go z głowy. Następnie uniósł koronę w obydwu dłoniach i włożył ją na swe skronie.

— Cóż — powiedział. — I jak wyglądam?

— Bądź pozdrowiony, Conanie, królu Aquilonii! — zawołał Dexitheus.

Pozostali podjęli okrzyk. Nawet paź, który dotąd przypatrywał się temu wszystkiemu z rozszerzonymi ze strachu oczyma, przyłączył się do chóru.

Alcina wystąpiła naprzód z tą samą uwodzicielską gracją tancerki, która tak bardzo podniecała Conana w Messancji. Dziewczyna stanęła przed nim i z wdziękiem opadła na kolana.

— Och, Conanie! — zawołała. — To ciebie zawsze kochałam. Niestety, spętana czarami, byłam zmuszona wypełniać rozkazy tego podłego czarownika. Wybacz mi i pozwól być twą wierną służką!

Zmarszczywszy brwi Conan popatrzył na nią z góry. Jego głos zabrzmiał jak grzmot przetaczający się po górach.

— Musiałbym być ostatnim głupcem, by dać ci drugą szansę. Gdybyś była mężczyzną, zabiłbym cię tu i teraz. Nie walczę z kobietami, więc odejdź w pokoju. Jeżeli jednak jutro ktoś znajdzie cię na ziemi Aquilonii, spłoniesz na stosie. Elatus, zaprowadź ją do stajni, osiodłaj jej konia i odprowadź do rogatek Tarancji.

Alcina wstała i odeszła z pochyloną głową. W drzwiach odwróciła się raz jeszcze i spojrzała na Conana. Na jej policzkach lśniły łzy. Potem wyszła.

Conan kopnął ciało Numedidesa.

— Zatknijcie głowę tego ścierwa na tyczce i pokażcie ją miastu. Potem zawieźcie ją hrabiemu Ulricowi na dowód, że Aquilonia ma nowego władcę.

Jeden z żołnierzy Conana gwałtownie wepchnął się do zatłoczonej komnaty.

— Generale!

— Tak?

Mężczyzna przerwał dla nabrania oddechu. Jego oczy były wielkie jak u sowy.

— Rozkazałeś Cadmusowi i mnie strzec pałacowych wrót. Przed chwilą usłyszeliśmy, jak ze stajni wyjeżdża rydwan, ale nie było widać ani konia, ani pojazdu, naprawdę. Potem Cadmus pokazał na drogę i w świetle księżyca zobaczyliśmy przesuwający się po ziemi cień konia i wozu.

— Co zrobiliście?

— Zrobiliśmy, panie? Cóż mogliśmy zrobić? Cień przejechał przez otwarte wrota i zniknął na ulicy. Przybiegłem, żeby ci o tym powiedzieć.

— To czarnoksiężnik byłego króla, jak sądzę — rzekł Conan do zebranej kompanii. — Niech jadą: wiedźmin powiedział, że wybiera się w jakieś dalekie strony, na wschód. Nie będzie nam więcej przysparzał kłopotów.

Następnie zwrócił się do Dexitheusa:

— Musimy do jutra zorganizować rząd. Będziesz moim kanclerzem.

Kapłan chrząknął zakłopotany.

— Och, nie, gen…, to jest: Wasza Wysokość! Muszę zostać pustelnikiem, żeby odpokutować za użycie magii wbrew zakazom mego zakonu!

— Kiedy dołączy do nas Publius, będziesz mógł to uczynić z moim błogosławieństwem. Na razie potrzebujemy rządu, a ty znasz się na sprawach państwowych. Zbierz do południa urzędników i ich sługi.

Dexitheus westchnął.

— Dobrze, panie i królu. — Opuścił wzrok na ciało Silvanusa i ze smutkiem potrząsnął głową.

— Bardzo żałuję tego nieszczęśliwego człowieka.

— Zginął śmiercią żołnierza — powiedział chłodno Conan — nic lepszego nie mogło go spotkać… Gdzie można wykąpać się w tej marmurowej szopie?

Trzy dni później ogolony i ostrzyżony, odziany w aksamity o barwie hebanu, Conan zasiadł na tronie w Komnacie Osobistych Posłuchań. Uprzątnięto już wszystkie ślady przemocy. Pogrzebano ciała, spalono zatruty sztylet, a dywan wyszorowano ze śladów krwi. Rozmarzony uśmiech rozjaśnił pobrużdżone oblicze Conana.

Nagle do komnaty wpadł kanclerz Publius z kilkoma zwojami pergaminu pod pachą.

— Mój panie — zaczął — mam tu…

— Na Croma! — wybuchnął Conan. — Czy to nie może poczekać? Prospero ma przyprowadzić dwadzieścia piękności, które pragną zostać mymi towarzyszkami łoża. Mam wybrać wśród nich…

— Panie — rzekł Publius surowo. — Niektóre z tych spraw wymagają natychmiastowego załatwienia. Nic się nie stanie, jeśli te młode damy trochę poczekają. Tu, na przykład, jest petycja z baronii kastryjskiej z prośbą o umorzenie ich zaległości podatkowych. Tu są sprawozdania skarbowe. A to wyrok sądu w sprawie Pintesa przeciw Ariusowi Broasusowi, wobec którego złożono apelację do tronu. Procesu tego nie rozstrzygnięto od szesnastu lat. Tu mamy list od niejakiego Quesado z Kordaw, byłego szpiega Vibiusa Latro. Zdaje mi się, że mieliśmy już z nim do czynienia.

— Czego chce ten pies? — prychnął Conan.

— Błaga, by znów zatrudniono go jako tajnego sługę Jego Królewskiej Wysokości.

— Owszem, dobrze odgrywał rolę nierozgarniętego moczymordy. Dajcie mu jakieś zadanie, ale nigdy, powtarzam: nigdy nie wysyłajcie go jako posła do zaprzyjaźnionego monarchy.

— Tak jest, panie. Tu jest prośba o darowanie kary niejakiemu Galenusowi z Sele. A tu jeszcze jedna petycja cechu górników miedzi. Chcą…

— Bogowie i diabły! — wykrzyknął Conan, waląc dłonią o udo. — Dlaczego nikt nie powiedział mi, że królowanie to taka żmudna harówka? Wolałbym być piratem!

Publius uśmiechnął się.

— Nawet najlżejsza korona potrafi czasem zaciążyć. Władca musi władać, inaczej zastąpi go ktoś inny. Numedides unikał swych obowiązków i jak się to dla niego skończyło?

Conan westchnął ciężko.

— Tak, tak. Przypuszczam, że masz rację, na Croma! Paziowie! Przynieście stół pod te dokumenty. Zajmijmy się, Publiusie, najpierw sprawozdaniami skarbowymi…



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Conan 06 Carter Lin i Camp Lyon Sprague de Conan korsarz
Camp Lyon Sprague de, Carter Lin Conan Spotkanie w krypcie
Camp Lyon Sprague de Szalony Demon
Camp Lyon Sprague de Szalony Demon
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 14 Conan Wyzwoliciel
C Carter Lin & De Camp Sprague Conan i Bog Pajak
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 20 Conan z Aquilonii
C Carter Lin & De Camp Sprague Conan Bukanier
C Carter Lin & De Camp Sprague Conan z wysp
Camp L Sprague de & Carter Lin & Björn Björn Nyberg Conan Tom 24 Conan Szermierz
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 20 Conan z Aquilonii
C Carter Lin & De Camp Sprague Conan z Aquiloni
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 15 Conan z Wysp
Conan 026 2 The Castle of Terror L Sprague de Camp & Lin Carter
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 25 Conan Bukanier
C Carter Lin & De Camp Sprague Conan szermierz
Camp L Sprague de & Carter Lin Conan Tom 25 Conan Bukanier
C Carter Lin & De Camp Spraque Conan korsarz

więcej podobnych podstron