Pacyński Tomasz Stokrotka na blaszanym dachu


TOMASZ PACYŃSKI

Stokrotka na blaszanym dachu

Zwierciadła powinny kierować sie ku słońcu, przez cały długi dzień podążać jego śladem. Tak też czyniły, napędzane ułamkiem odbieranej energii, tysiące lśniących, jednakowych prostokątów na kilkuset akrach pustyni. Ich prawie niewidoczna krzywizna ogniskowała promienie w jednym punkcie, na odległym prawie o pół mili niskim, przysadzistym budynku,

którego kontury rozmywały sie w drgającym nad piaskiem "powietrzu.

A przynajmniej miała ogniskować. Elektrownia słoneczna była już jednak stara, a niesione wiatrem drobinki kwarcu dawały rade najtrwalszym mechanizmom. Szlifowane piaskiem zwierciadła matowiały, precyzyjne serwomechanizmy powoli ulegały desynschronizacji. Coraz trudniej było nadążać z naprawami. Pył wciskał sie wszędzie, z czasem mógł uszkodzić nawet elastomerowe łożyska.

Podmuch gorącego wiatru zaszumiał na krawędziach luster. Wprawił w drgania cienkie połyskliwe płaszczyzny. Obrócił gwałtownie jedna z tych, które już dawno przestały podążać za słońcem. Monstrualny zajączek pomknął po rozprażonej, czerwonawej glebie zatańczył przez chwile na czarnej, tar makowej nawierzchni szosy, wyraźnie widoczny nawet przy

lejącym sie z nieba południowym żarze. I odbił się gwałtownym błyskiem w panoramicznej szybie nadjeżdżającego samochodu.

W poszum wiatru i jękliwy zaśpiew drgających membran luster wdarł sie pisk opon. Holden zatańczył na drodze, spod zablokowanych kół buchnęły obłoki niebieskiego dymu palonej gumy, widać ABS nie zadziałał. Pryskając żwirem przejechał przez pobocze, wciąż

rozpędzony zjechał z drogi, ciągnąc za sobą warkocz pyłu. I zatrzymał sie wreszcie po kilkuset jardach.

Pył opadał powoli. Wiatr ustał i kurz osiadał gruba warstwa na białej karoserii i szybach. Kobieta rozluźniła kurczowo zaciśnięte na kierownicy dłonie.

- Jasny szlag... - westchnęła.

Jeszcze nie widziała dobrze, w oczach wciąż tańczyły czerwone i czarne kręgi. Powoli zaczynała rozumieć, co sie stało, łomoczące serce z wolna się uspokajało. Przesunęła dłonią po siedzeniu obok, wymacała ciemne okulary. Założyła je, klnąc pod nosem. Spod szkieł, po policzkach spłynęły łzy. Ale ból już przechodził.

Wciąż nie patrząc, sięgnęła do kluczyka, przekręciła go w stacyjce. Ucichł delikatny szum przetwornicy, lodowate, śmierdzące stęchłą gumą powietrze przestało sie sączyć z klatek klimatyzatora. Wiedziała, że za chwile w samochodzie zrobi sie nieznośnie gorąco, ale

potrzebowała ciszy, aby dojść do siebie. „Mało brakowało" - kołatało jej sie w głowie. - „I to w

dodatku tak głupio."

Szyby pokrywała gruba warstwa pyłu. Pomyślała z niechęcią, że trzeba będzie wysiąść, przetrzeć je szmata, bo wycieraczki nic tu nie poradzą, zaś użycie spryskiwacza grozi powstaniem kleistego błota.

Była wściekła na siebie, a jednocześnie czuła dziwna ulgę. Od rana miała wrażenie, że coś wisi w powietrzu, coś złego. Złego, a może tylko nieprzyjemnego. Dzień był zwykły, podobny do setek innych, po prostu kolejny poranek w życiu samotnej, starzejącej sie kobiety. Ale już przy pierwszej kawie, kiedy w krótkim, porozciąganym T-shircie snuła sie po domu, zaczęło ściskać ją w żołądku. Coś wisiało w powietrzu, a ona wierzyła w przeczucia.

Za oknem darły sie papugi, w setkach podobnych domków dokoła ludzie wstawali właśnie, szumiały ekspresy do kawy, skwierczały jajka wbijane na patelnie. Swad przypalanego

bekonu wdzierał sie przez uchylone okno, mieszał z aromatem eukaliptusów. Automatyczne zraszacze wyłączały sie, jak zawsze kiedy słoneczny dysk wychylał sie zza horyzontu i

zalewał pomarańczowym światłem ciągnącą sie prawie bez końca niską zabudowę.

A ona siedziała na krzesełku, podkurczywszy pod siebie gołe nogi, sączyła gorzką kawę. Tradycyjnie odwlekała chwile, kiedy trzeba będzie przejść do łazienki, spojrzeć w lustro. Zobaczyć czerwony odcisk brzegu poduszki na policzku, coraz wyraźniejsze zmarszczki w kącikach ust, podkrążone oczy. I zaczynała sie bać, sama nie wiedząc czego.

Na szosie zaszumiały opony, ryk syreny pociągu drogowego wyrwał ja z zamyślenia. Dobrze, że nie parę minut wcześniej - pomyślała tylko - kiedy zjechałam ślepa jak kret na prawą stronę. Poczuła dreszcz, i jednocześnie ulgę. Może nic więcej sie nie stanie. Nie

czuła już twardej, zimnej kuli w żołądku, złe przeczucia odeszły.

Zdjęła okulary i otarła łzy z policzków. Czerwone kręgi zniknęły, tak samo jak ból, który eksplodował jej w głowie, kiedy zogniskowany promień słońca smagnął ją po oczach nie chronionych polaryzującymi, przyciemnionymi szkłami. Znów zaklęła, tym razem na głos. „Dbaj o oczy, idiotko" - pomyślała. „Będą ci jeszcze potrzebne."

Nachyliła wsteczne lusterko i-przyjrzała się krytycznie swemu odbiciu. Na szczęście makijaż nie rozmazał sie bardzo. Przez chwile siedziała nieruchomo, nie mogąc sie zdobyć na otwarcie drzwi, by wyjść na zewnątrz i przetrzeć szyby. Bluzka zaczynała sie lepić do skóry, wiec przekręciła kluczyk. Jęknęła budząca sie do życia przetwornica, zaszumiał klimatyzator.

Nie miała zbyt wiele czasu. Kierowca pociągu drogowego niewątpliwie zameldował przez radio o stojącym w szczerej pustyni samochodzie z emblematem Southern Cross Hydroponics na drzwiach. Nie miała ochoty tłumaczyć się ze swej nierozwagi, wprawdzie biały holden był przypisany do jej stanowiska, ale firma krzywo patrzyła na niefrasobliwe

korzystanie z jej łask. W każdej chwili mógł zabrzmieć melodyjny sygnał telefonu, a ona nawet nie wymyśliła wiarygodnej bajeczki. Przecież nie mogła powiedzieć prawdy. Firma nie zwykła zatrudniać na kierowniczych stanowiskach idiotek jeżdżących po buszu bez ciemnych okularów. A tym bardziej osób, które nie wiadomo po co urządzają sobie postój w miejscu

dobrym tylko dla węży i skorpionów.

- Pierdolony chinol - mruknęła ze złością.

Kierowca pociągu drogowego był bez wątpienia chinolem. To nie była praca dla białego człowieka, nawet warunkowego rezydenta, a już niewątpliwie nie dla Dinkum Aussie. I na pewno zameldował dyspozytorowi, gdy tylko zobaczył jej samochód stojący samotnie na poboczu.

Z westchnieniem włączyła wycieraczki, które ze zgrzytem poczęły zgarniać czerwony pył z

panoramicznej szyby. Drobne, lecz ostre drobinki rysowały powierzchnie szkła.

***

Po obu stronach szosy ciągnęły sie plantacje. Setki i tysiące jednakowych kopuł z półprzezroczystego, wrażliwego na światło plastiku, równe rzędy aż po horyzont, kwartały poprzecinane nitkami dróg dojazdowych. Tak będzie do samego Alice Springs.

Powinna zwolnic, choć wciąż była spóźniona. Droga nie była już pusta, kobieta musiała uważać na powolne ciągniki załadowane kontenerami, na małe, identyczne autka personelu nadzoru, pozornie bezcelowo uwijające się po plantacjach. Odbyła krótka i nieprzyjemna

rozmowę z pracownikiem ochrony, który nie raczył się nawet: przedstawić, i niepokój powrócił. Miała nadzieje, że uwierzył w sklecona naprędce bajeczkę o kłopotach z hamulcami. Była nawet prawdopodobna, w końcu ABS rzeczywiście nie działał. Ale i tak będzie musiała sporządzić notatkę. Naruszyła przecież przepisy, surowo zakazujące zatrzymywania sie poza terenem zabudowanym. Bezwład wielkiej korporacji bywał porażający. Od dawna już nie zdarzały się napady, ale paragrafy w regulaminie pozostały.

Kiedy po pokrytej kurzem karoserii przemknął cień estakady kolejki magnetycznej, zwolniła jeszcze bardziej. Wjeżdżała do przedmieść, mleczne kopuły plantacji ustępowały niskim halom magazynów. Wkrótce ciężarówki zjadą na obwodnicę, a czujniki pod zderzakiem holdena chwycą zatopioną w nawierzchni linie prowadzącą. Bedzie mogła puścić kierownicę i wstukać kod, który doprowadzi samochód prosto pod bramę.

Poczuła lekkie drgniecie kierownicy i po chwili pokryte imitującym skórę plastikiem koło zaczęło poruszać sie zupełnie luźno. Gdy rozległ sie sygnał dźwiękowy, wstukała na ślepo kod, ten sam od pięciu lat. Oparła sie wygodnie o zagłówek i przymknęła oczy, czując jak holden raptownie przyspiesza.

Miała mniej więcej dwadzieścia minut dla siebie. Czas, który spieszący do pracy Australijczyk poświęca na obejrzenie wiadomości lub, jeśli jest kobieta, na poprawki makijażu. Mniej niż dwadzieścia, stwierdziła, słysząc coraz głośniejszy szum opon na asfalcie i czując wgniatające ja w fotel przyspieszenie, kiedy samochód z plątaniny dojazdowych ulic wyjechał na główna, ciągnącą sie przez całe miasto aleje.

Sięgnęła do torebki. Gmerała w niej chwile, w końcu zamiast kosmetyczki wyjęła paczkę papierosów. Chwile przyglądała sie wielbłądowi na tle piramid i jednej mizernej palmy.

Uśmiechnęła sie bezwiednie.

Kirył mawiał, iż po wielu latach prób i doświadczeń udało sie tu wreszcie osiągnąć całkowitą jedność formy i treści. Zawsze to powtarzał, kiedy przypalał camela, jeden ze sztandarowych produktów Southern Cross, wyprodukowany z alg najwyższej jakości, o wysokiej zawartości nikotyny.

Szczęknęła stara zippo, porysowana i powycierana na kantach. Benzynowa zapalniczka była okrutna ekstrawagancja, odkąd okazało sie, że większość złóż ropy znajduje sie na północnej półkuli. Ale była też pamiątka.

Zaciągnęła sie głęboko i wydmuchnęła dym prosto na środek tablicy rozdzielczej, pod monitor pokładowego komputera. Mogła sie nie obawiać, czujki przeciwpożarowe zalepiła guma do żucia, gdy tylko dostała ten samochód.

Pierwszy haust dymu stłumił niepokój. „Nie są takie złe" - pomyślała nie po raz pierwszy. Kirył przesadzał twierdząc, że nareszcie maja smak prawdziwego, suszonego wielbłądziego gówna. Chociaż kto wie, może i miał skale porównawcza.

Poczuła chłód, jak zawsze kiedy go wspominała; jego, i wielu innych przed nim. Zimna pustkę, już nawet nie złość. Ten małomówny Rosjanin zachował się w końcu przyzwoicie. Została po nim napoczęta paczka cameli i kartka, przyczepiona magnesem do drzwi lodówki. Na kartce na-ba zgrał jedno słowo. Dość długo wpatrywała sie wtedy w niezgrabne litery, nim

zrozumiała, że napisał WYBACZ. Po angielsku, ale nie wiedzieć czemu, cyrylica. I tak był porządny, nic z domu nie wyniósł.

Zdusiła niedopałek w małej blaszanej puszce po cukierkach. Klimatyzacja szybko wyssie dym, nie zostanie ślad po kolejnym naruszeniu regulaminu korporacji. Holden toczył się wolno wąskimi uliczkami obramowanymi zielenią, pomiędzy białymi budynkami, które połyskiwały odbiciami słońca w metalizowanych szybach. Wysokie parkany z kutego żelaza odgradzały wypielęgnowane trawniki, białe pióropusze zraszaczy obracały sie nieustannie teraz, gdy słonce stało już wysoko na niebie.

Samochód minął skrzyżowanie. W tym sterylnym otoczeniu wyglądał dziwnie nie na miejscu, pokryty pyłem, który przylgnął do białego lakieru i którego nie zdmuchnął nawet pęd jazdy. Trzeba podjechać od razu pod myjnie -pomyślała, kiedy wóz począł powoli zwalniać przed brama z punktem kontrolnym. Urywany pisk komputera przypomniał, że pora przejąć

kierowanie.

Zdążyła jeszcze zerknąć w lusterko, zanim ponowne drgniecie kierownicy dało jej znać, że właśnie zjechała z terenów komunalnych na teren korporacji. Skrzywiła sie tylko. Tak naprawdę wszystko należało do korporacji. Całe to cholerne miasto i setki mil terenu wokół. Każdy budynek, każda plantacja. Każdy pojazd, który mogła spotkać na drodze.

I wszyscy ludzie. Ona też.

Biały szlaban oklejony odblaskowymi czerwonymi paskami uniósł sie powoli i znieruchomiał. Holden przetoczył sie przez bramę. Gdy chciała skręcić w kierunku myjni, poczuła znajome drgniecie i usłyszała cichy trzask blokowanych zdalnie zamków w drzwiach.

Kierownica obracała sie luźno.

- Niech to szlag...

Żwir chrzęścił pod oponami, kiedy holden zbliżał się do parterowego budynku, przed którym stała grupka ludzi w niebieskich mundurowych koszulach. Zmarszczyła brwi. Nie wszyscy byli w mundurach, dostrzegła po chwili. Jeden z nich, wysoki śniady mężczyzna miał na sobie biały garnitur wyższego menedżera. Nieokreślony niepokój zamienił sie w lek, aż znów poczuła, jakby w przełyku utkwiła jej twarda, zimna bryła.

Młody ochroniarz uniósł rękę w bezsensownym geście. Mimo całej niepewności i napiętych nerwów, aż sie roześmiała. Biały, zakurzony holden zdawał się rozumieć dany znak. Zahamował nieco zbyt gwałtownie, widać sterujący komputer nie zdawał sobie sprawy z niesprawności układu ABS. Pasy bezpieczeństwa napięły sie na moment, by zaraz zwisnąć.

Z cichym szelestem odsunęła sie szyba po jej stronie. Młody ochroniarz pochylił sie nad

samochodem.

Poznała go, przypomniała sobie nawet jego imię. Zazwyczaj miał służbę w głównym holu, w portierni. Uśmiechnęła sie nieco sztucznie.

- Cześć, Zoltan. Przepraszam za zamieszanie, nie moja wina.,.

Młody człowiek nie odpowiedział uśmiechem. W jego oczach dostrzegła niepokojący cień współczucia.

- Proszę wysiąść, madam - powiedział oficjalnie. - Musze poprosić panią o rekę.

- Jestem na to za... - chciała odpowiedzieć zwykłym żartem, ale ochroniarz pokręcił przecząco głową. Uśmiech zniknął z jej twarzy. Wysunęła rękę przez okno, czekając aż strażnik zbliży skaner do jej nadgarstka.

- Nie, madam - powiedział Zoltan, nie patrząc jej w oczy. - Proszę wysiąść, dziś będzie dokładniej.

Przez chwile szarpała sie z klamka drzwi, które nie chciały ustąpić. Na zewnątrz było gorąco, zwłaszcza po wyjściu z klimatyzowanego wnętrza samochodu. Stała przez chwile, wygładzając na udach zgnieciona spódnice. Ktoś z trzaskiem zamknął drzwi brudnego holdena, który ruszył zaraz powoli w kierunku parkingu.

- Proszę, madam. - Zoltan wskazał otwarte ciemne drzwi. Sam poszedł przodem, nie oglądając sie już. Za sobą bardziej czuła, niż słyszała obecność pozostałych dwóch ochroniarzy, którzy bez skrepowania wyciągnęli paralizatory. Zanim ruszyła za Zoltanem, katem oka złowiła jeszcze uśmiech na twarzy śniadego menedżera.

***

Nie protestowała, kiedy zabierali jej torebkę. Rozglądała sie tylko niepewnie po pokoju. Nie była tu jeszcze nigdy. Lecz znała opowieści, szeptane plotki o ludziach, którzy tu weszli i nigdy więcej ich nie widziano. Ci wszyscy, którzy okazali sie nielojalni, którzy w rażący sposób złamali umowy. Którzy, jak ze zgrozą powtarzano, zataili wady genetyczne. Albo też,

co było najbardziej przerażające, byli po prostu niewygodni.

Nawet ktoś, kto nie miałby nic do ukrycia, odczuwałby lek, choć powtarzano stale, że system ochrony sie nie myli.

- Proszę włożyć prawą rękę do otworu. - Głos człowieka w uniformie technika był cichy i jakby znudzony. - Rozczapierzyć palce, przyłożyć płasko dłoń do płytki. Trzymać nieruchomo, dopóki nie powiem.

Powoli, z wahaniem wyciągnęła rękę. Płytka była chłodna i śliska w dotyku. Technik wystukał coś na klawiaturze, skrzywił sie, wystukał ponownie.

Coś ukąsiło w palec. Drgnęła, lecz nie cofnęła reki. Technik zmarszczył brwi, wpatrując sie w ekran. Śniady menedżer chrząknął.

- Łarissa Siergietowna - odczytał głośno technik. - De Ce pięć osiem...

Recytował szereg cyfr i liter, jej kod identyfikacyjny, zgodny z zapisem w chipie, który każdy obywatel cywilizowanego świata ma wszczepiany w chwili narodzin lub naturalizacji.

- Zgadza się. - Podniósł w końcu wzrok znad monitora i popatrzył na śniadego. - DNA też.

Poczuła, jak spływa na nią ciepła fala ulgi, choć przecież nie spodziewała sie czegokolwiek innego. Musiało sie zgadzać.

- Zgadza sie - powtórzyła. Głos ja zawiódł, załamał sie nieco. Odkaszlnęła. - Mogę już zabrać rękę? - spytała, patrząc na menedżera. Ten uśmiechnął sie i pokręcił głowa.

- Już nie - odparł.

Coś zatrzasnęło sie na nadgarstku ręki wciąż skrytej w ciemnym otworze analizatora. Szarpnęła się zaskoczona, nawet nie zabolało.

Wtedy Zoltan chwycił ja za druga rękę.

Zanim jeszcze usłyszała za sobą syk ciśnieniowej strzykawki i poczuła lodowate ukłucie w kark, wydało jej sie, że młody ochroniarz wyszeptał słowo przepraszam.

***

Świadomość wracała powoli. Najpierw poczuła zimno na nagich ramionach i udach. Chłodny podmuch powodował, że pokryły sie gęsią skórką. Wiedziała, że siedzi sztywno wyprostowana na twardym fotelu lub krzesełku z oparciami pod ręce, wyczuwała dłońmi

gładka powierzchnie plastiku. Miała świadomość, że oczy są otwarte, mogła nawet mrugać, ale widziała tylko czerń.

W ciemności poskrzypywały eleganckie, skórzane buty. Poczuła won dobrych męskich kosmetyków, żadnego ersatzu produkowanego dla pospólstwa. Kroki zbliżały sie i oddalały, odbijały pogłosem od ścian pomieszczenia. Wreszcie trzasnął przełącznik i pokój zalało światło.

Mrugała przez chwile, oślepiona.

- Nie możesz sie ruszyć, dopóki ci nie pozwolę. - Głos był niski, dość przyjemny. - Kiedy każę ci mówić, będziesz mówić. Kiedy każę, żebyś odgryzła sobie język, odgryziesz. Jeśli zechcę, żebyś mi zrobiła laskę, to też zrobisz. Ale raczej nie zechcę.

Już go widziała, wciąż niewyraźnie, na razie tylko jasną plamę sylwetki w białym garniturze.

- Możesz czuć wszystko, zwłaszcza ból. Ale nie panujesz nad swoim ciałem. Panuje każdy, kogo posłuchasz. Tak sie składa, że to ja jestem w pobliżu, wiec posłuchasz mnie. Wiesz już, co sie stało?

Wiedziała. Rozpoznawała już szczegóły. Twarz śniadego mężczyzny. Niski stolik tuż przed nią, na którym stały trzy plastikowe kubki wypełnione do połowy przezroczystym płynem. Jedno jedyne krzesło. I cos jeszcze na stoliku - żyletka, zwykły staroświecki nożyk do golenia, jeszcze w papierowym, woskowanym opakowaniu.

Zamiast strachu targnął nią irracjonalny wstyd. Miała na sobie tylko krótkie szorty, sprane i spłowiałe, i cienka bawełniana koszulkę. Zrozumiała, że ktoś musiał ja przebierać, nieprzytomną. I zrozumiała też, że przyglądał sie temu ten człowiek, którego czarną czuprynę przetykały nitki siwizny. Jest w moim wieku - przemknęło jej przez głowę - może trochę młodszy.

Śniady odwrócił krzesło. Usiadł, położył ręce na oparciu.

- Jak wiesz, mamy mało czasu. Znakomity uboczny produkt naszej korporacji działa krótko, około godziny. Wiesz też, że powoduje nieodwracalne zmiany. Po czwartej dawce nie będziesz się nadawać do niczego, może nawet po trzeciej. Różnie bywa. Ale będziesz nadal czuła.

Popatrzył jej prosto w oczy z wyrazem jakiejś małpiej ciekawości. W rozbłysku nagłego przerażenia zrozumiała, że on to lubi.

- Kiwnij głową, jeśli rozumiesz. Powoli skinęła głową.

- W porządku - uśmiechnął się. - Nie przedłużajmy zatem. Nie jesteś osoba, za która się podajesz. Oznacza to złamanie przepisów integracyjnych i pociąga za sobą natychmiastową eliminacje. Co jak wiesz nie jest kara, a jedynie przywróceniem zakłóconego porządku. Wiedziałaś to od chwili, gdy po raz pierwszy postawiłaś stopę na australijskiej ziemi.

Ponownie potaknęła.

- Co do tego wiec się zgadzamy. Cóż, moglibyśmy na tym zakończyć sprawę. Wydział Ochrony, który reprezentuje, ma takich przypadków od cholery. Nie ma dnia, żeby paru chinoli nie poszło do piachu, czasem, co prawda rzadziej, znajdujemy nielegalnych wśród

rezydentów czy nawet obywateli. To jednak nie powód, żebym osobiście brudził sobie ręce.

Zamilkł na chwile. Podniósł żyletkę ze stolika, chwile obracał w palcach. Potem odłożył z powrotem.

- Prawda? - rzucił jej znienacka prosto w twarz. Potaknęła.

Przyglądał sie przez chwile, jak po policzku spływa jej łza, lśni mętnie w blasku świetlówek. Nie miał złudzeń, nie załamała sie jeszcze, to efekt uboczny specyfiku, który jej zaaplikował.

- Od tej chwili możesz mówić, nawet nie pytana. Możesz też krzyczeć.

Wyszczerzył w uśmiechu białe, równiutkie zęby,

- Lubię, jak krzyczą - powiedział. Znów tylko kiwnęła głową.

- Nie masz szczęścia, moja droga. - Jego twarz ściągnęła sie nagle. - Nie będzie szybko i bezboleśnie, już za późno. Nie skończyło sie na zastrzyku, kiedy trzymałaś rękę w identyfikatorze. Teraz sie przyznasz. A potem zostanie ci jeszcze parę dni, podczas których

powiesz wszystko, co wiesz.

- Nic nie wiem - wyszeptała zdrętwiałymi wargami. Przez chwile sadziła, że ją uderzy. Ale on tylko wstał z krzesełka, znów zaczął sie przechadzać po betonowej posadzce, z cichym poskrzypywaniem eleganckich butów.

- To ciekawe - mruknął cicho. - Bo my wiemy bardzo dużo.

Zatrzymał sie, przyskoczył do niej raptownie. Zbliżył twarz do jej twarzy.

- Wiemy wszystko! - wrzasnął, pryskając kropelkami śliny. -Nie jesteś zwykła nielegalna!

Poczuła zapach jego oddechu, dobrego płynu do płukania ust.

- Jesteś Polka! - wysyczał z nienawiścią. Wyprostował sie i uderzył ja grzbietem dłoni w usta.

"Mimo iż ból rozciętych o zęby warg dotarł do jej świadomości, poczuła ulgę. I resztki strachu zastąpiła chłodna wściekłość.

***

Znów siedział na krześle, pozornie spokojny. Mówił cicho, lecz głos ociekał nienawiścią.

- Jesteście zarazą świata. Przez was wybuchła wojna. I trzeba było wydusić was wszystkich jak pluskwy. Wybić do ostatniego. Jesteście jak niegdyś Żydzi, rozkładacie każde społeczeństwo, w jakim się zalegniecie. Każdy zdrowy układ...

Nie słuchała już. Ostatecznie nie mówił nic nowego. W całym cywilizowanym świecie Polacy stali się pariasa-mi. Zwłaszcza tam, gdzie do władzy doszły korporacje, gwarant nowego ładu. Świata bez wojen i podbojów, który gładko zastąpił świat państw etnicznych. To ponadnarodowe firmy zapanowały nad chaosem nuklearnej zimy, to one ocaliły ludzkość. A przynajmniej tak utrzymywały.

- Plugawicie kraj, który was przygarnął. Roi się Wam powrót na dawne ziemie. Nic z tego...

„Prawda" - pomyślała - „byli już tacy, którzy przez stulecia powtarzali w następnym roku w Jerozolimie."

- Boisz sie, co? Masz to zapisane w genach?

Jej zakrwawione wargi drgnęły, jakby chciała cos powiedzieć. Nie liczyła na wiele, ale zawsze warto spróbować.

- Mów! - przerwał swoją natchnioną przemowę, kiedy tylko spostrzegł poruszenie jej ust. Poza całym fanatyzmem był jednak fachowcem.

- Jestem... - Głos ja zawiódł, gardło miała obolałe. - Jestem tylko... Chciałam...

Roześmiał sie głośno.

- Chyba chcesz znowu oberwać. Daruj sobie opowieści o uciekinierce z przeklętych krajów, która chciała tu tylko spokojnie żyć i pracować. I tak nie doczekasz sie bezbolesnej eliminacji, za dużo wiemy. Wiemy wszystko, wyobraź sobie. Kim jesteś i kim byłaś. I co tu robiłaś od dziesięciu lat.

Przerwał mu elektroniczny pisk zegarka na przegubie. Śniady mężczyzna popatrzył nań, wcisnął guzik.

- Marnujesz czas - stwierdził sucho. - Pora, żebyś to wypiła.

Ruchem głowy wskazał stojące na stoliku kubki.

Posłusznie wyciągnęła rękę, ujęła plastikowe naczynko. Przyglądał sie, jak usiłuje je podnieść, ale najwyraźniej miała problem z koordynacja ruchów. Palce ścisnęły kubek niezgrabnie niczym manipulator przemysłowego robota pozbawionego czujników

nacisku. Zgniotły cienkie ścianki, aż powierzchnia przezroczystego płynu zafalowała i omal nie przelała sie przez brzegi.

- Ostrożnie! - upomniał ja szorstko. - To przecież drogie.

Bardzo powoli uniosła naczynie, przytknęła do rozbitych warg. Gdy przełykała płyn, palił gardło goryczą, zostawiał na języku metaliczny posmak. Bladoróżowa strużka zmieszana z krwią spłynęła po brodzie.

- Do rzeczy - zaczął, gdy tylko dopiła do końca. - Wiemy wszystko. Kiedy tu przybyłaś i kiedy wkręciłaś sie do korporacji, dość wysoko zresztą. Jesteś zdolna, zazwyczaj nowi emigranci nie osiągają takich stanowisk.

Wstał znów, odtrącił nogą kubek, który upuściła na beton. Patrzył na niego chwile, po czym rozdusił z trzaskiem podeszwa eleganckiego buta. Szukał czegoś w kieszeni. Po jej twarzy spłynęły następne łzy, specyfik najwyraźniej ponownie działał z pełną mocą.

Śniady wiedział, że już nie będzie musiał wydawać oderwanych poleceń, wystarczy, że każe jej być posłuszną. Jej ciało zrobi wszystko. Poczuł dumę, jak zawsze kiedy widział efekty osiągane przez jego kartel. Był lojalny.

Ale wiedział też, że musi sie spieszyć. Piekielny środek, owoc wielu lat badan, niszczył umysł w straszliwym tempie. Może za rok, dwa, pomyślał śniady mężczyzna, będzie lepiej. Działanie będzie dłuższe, nie tak destrukcyjne. Odwiedzał obozy na Tasmanii, która w całości należała do Southern Cross Hydroponics, wiedział, że badania trwają. A zdeklasowanych chinoli i innego plugastwa starczy do doświadczeń.

- Możesz teraz mówić, nie wolno ci wstawać bez mojego pozwolenia.

Potwierdziła kiwnięciem głowy. Zaróżowiona łza oderwała sie od podbródka, rozprysnęła ciemna plama na betonie. Zaraz potem druga.

- Jesteś Polka i jak każdy z tego przeklętego narodu nie potrafiłaś usiedzieć spokojnie na dupie. Wydawało ci się, że jesteś w stanie coś zmienić, nasypać piasku w tryby wolnego świata. Wiem, nie wszyscy postępują tak pryncypialnie jak my.

Skrzywił się. Tylko Australia i Ameryka Południowa były bastionami wolności, nietkniętymi

przez zgniliznę dawnych czasów. „No, może nie całkiem", pomyślał z niechecią, przypomniawszy sobie, co pedalscy Angole wyprawiają na Terytorium Zachodnim. To i tak nic w porównaniu z tym, na co pozwalają sobie w Afryce, pospołu z Niemcami i Francuzami. Potrząsnął głowa. Trzeba sie spieszyć, uświadomił sobie. Twarda dziwka, może nie zdążyć

wyśpiewać wszystkiego.

Wygrzebał z kieszeni napoczętą paczkę cameli i porysowaną benzynową zapalniczkę.

- Zapalisz? - spytał. - Nie krepuj sie, to twoje. Łap! Rzucił paczkę. Zdążyła wyciągnąć rękę, ale nie złapać.

Kartonowe pudełko uderzyło ja w pierś i spadło na posadzkę.

- Podnieś - polecił widząc, że sie nie rusza i wpatruje w niego martwym wzrokiem. Schyliła się mechanicznie, usiłowała chwycić paczkę nieposłusznymi palcami, za drugim razem jej sie udało. Ale nie mogła poradzić sobie z wyjęciem papierosa.

Przez chwile obserwował ja beznamiętnie. „Ciekawe efekty uboczne", zanotował w myśli, takich jeszcze nie widział. Wreszcie wyjął jej z dłoni camele, czując przez moment lodowaty chłód palców. To też niezwykłe, widać osobnicze, poza tym działanie było prawidłowe.

Wetknął jej pomiędzy wargi papierosa. Potarł kółko zapalniczki. Strzeliły iskry i zapełgał niebieskawy płomyczek.

- Pani pozwoli - mruknął szyderczo. Zaciągnęła się głęboko.

Sięgnął do kieszeni po płaskiego palmtopa, obserwując z ukosa, jak kobieta pali. Radziła sobie całkiem nieźle.

- No to zobaczmy, co mamy - zaczął. - Opowiem ci historyjkę, która zaczyna sie czterdzieści lat temu, daleko stad. Tam, skąd sie rozpełzła cała zaraza. Zresztą, ja tylko zacznę, ty dopowiesz resztę, aż do dziś. A na początek usłyszę od ciebie, jak sie naprawdę

nazywasz. Nie bój sie, i tak wiem. Ale chce usłyszeć od ciebie.

Wydmuchnęła smugę dymu, zaciągnęła sie jeszcze raz, mocno. Czubek papierosa rozbłysnął żarem. Już nie trzeba udawać - dotarło do niej. Istotnie wszystko wie.

Chyba wyczuł jej myśli, bo znów zaczął mówić głośniej, z pasja, pryskając śliną.

- Wszystko! - krzyknął. - My, Australijczycy, nie pozwolimy...

Urwał widząc, jak jej puchnące wargi krzywią sie w uśmiechu.

- Chcesz cos powiedzieć? - spytał szybko. Kiwnęła głowa. Nie spodziewał się, że wygra tak łatwo, sadził, że będzie twardsza. Poczuł ukłucie żalu, że zabawa tak szybko sie kończy.

- Mów - rzucił szorstko. Uśmiechnęła sie szerzej.

- Pogięło sie całkiem, Ahmed? - spytała cicho. - Może jeszcze zagwiżdżesz Waltzing Mathilda?

Przez moment zaskoczenie błysnęło w oczach śniadego mężczyzny.

- Skąd wiesz, jak mam na imię? - spytał, zanim zdążył pomyśleć.

- Każdy brudas to Ahmed - odparła szybko i pogardliwie. - Dinkum Aussie, myślałby kto. Jeszcze ci dupa nie wyschła po lądowaniu na plaży. A teraz australijski patriota.

Chciała splunąć, ale najwyraźniej uwarunkowanie nie pozwoliło na to. Na jej wargach nabrzmiał tylko różowy od krwi bąbelek. Ale i tak wszystko było jasne. Przestała udawać, już nie musiała. Za chwile Ahmed opowie swoja historyjkę, zupełnie niepotrzebnie, bo przecież ona zna ją lepiej. To w końcu jej życie.

Nareszcie sie nie bała. Stało sie, co od dawna miało sie stać. Z czym musiała sie liczyć od miesięcy, od lat. „Przez całe pieprzone życie" - pomyślała.

Twarz naturalizowanego Araba ściągnęła sie, znów zalśniły równe, zadbane zęby.

„I co mi zrobisz?" - spojrzała z wyzwaniem, w które włożyła wszystkie siły. „Uderzysz?"

Nie uderzył. Zamachał dłonią, rozgarniając chmurę tytoniowego dymu.

- Palenie to brzydki nałóg - wycedził. - Zgaś. Zaciągnęła sie raz jeszcze i rozejrzała za popielniczka.

Oczy Araba sie zwęziły.

- Na udzie. Tylko powoli i dokładnie.

***

- Łarissa Siergietowna! - prychnął Ahmed. - Rosjanka, specjalista w dziedzinie biochemii. A może wcale nie Łarissa? I wcale nie Siergietowna?

Nie odpowiedziała.. Bolało jak diabli, będzie się długo paskudzić. Drobiny popiołu osypywały sie po skórze. Oparzelina podchodziła bezbarwna limfa.

Czuła dreszcze. I zastanawiała sie, jak długo będzie musiała jeszcze wytrzymać. Bo rozstrzygniecie wciąż nie nadchodziło.

Ahmed cos mówił, nie słuchała go. Bo i cóż mógł powiedzieć, nie zostało mi nic poza napawaniem się własna wiedza. A ona przecież znała cała historie. Zaczynała sie dawno. I daleko stad.

Kobieta, która od lat była znana jako Łarissa, nie musiała spoglądać na ekran palmtopa, żeby przed oczyma stanęły najdawniejsze wspomnienia.

***

Osiedle jednakowych baraków, niskich, krytych blacha. Nędznych, lecz w zbiedniałej, skurczonej Rosji nawet takie domostwa sa luksusem. Pełnia rola niegdysiejszych luksusowych willi oficerskich.

Mała dziewczynka bawi sie w piasku. Najwcześniejsze wspomnienia to piasek, rozjechana

oponami droga, anemiczne drzewka przed barakami, pokryte pyłem.

I następny obraz. Szeroka pierś w mundurze khaki, podzwaniają blaszki medali. Dużo ich, jak na rosyjskiego oficera przystało. Można sie nimi bawić, są takie fajne i kolorowe, zwisają na barwnych wstążeczkach. . - Tata! - Twarz dziewczynki rozjaśnia uśmiech, kiedy silne dłonie ujmują ja pod ramiona, unoszą w górę.

***

- Adoptowana przez rodzinę porucznika Siergietowa, którego żona pracowała jako

wolontariuszka w strefie opadu radioaktywnego. Naprawdę córka jednej z ofiar, która zmarła przy porodzie, w pierwsza powojenną zimę. Ojciec nieznany, choć w niektórych dokumentach pojawia się nazwisko Wagner.

Arab zawiesił głos, spojrzał wymownie.

- Dość znamienne nazwisko...

„Żebyś wiedział, brudasie" - pomyślała. - „Ciekawe, gdzie na nie natrafiłeś? I co, zaimponowało ci, potomku facetów, którzy lubili sie wysadzać w imię wyższych racji?"

Ale wiedza Ahmeda była zastanawiająca. Głęboko sięgnęli. Wyglądało, że sprawy idą w dobrym kierunku. Rozluźniła sie trochę.

Ahmed z irytacja wodził palcem po dotykowym ekraniku palmtopa. Tu zaczynała sie dziura w informacjach. Popatrzył na skulona kobietę, którą wciąż nazywał w myślach Siergietowna.

Ledwie powstrzymała uśmieszek. „Skończyło sie?" - błysnęła ironiczna myśl. - „Nic dziwnego. Doszedłeś do tajemnic, już nie moich, a matuszki Rosji. A ona, choć skarlała i uboga, strzeże ich zazdrośnie."

Nie mógł wiedzieć rzeczy najistotniejszych, była pewna. Inaczej by wtedy rozmawiali, jeśli w ogóle doszłoby do przesłuchania. „Nie narażałbyś sie tak, brudasie, gdybyś wiedział, z kim naprawdę masz do czynienia."

W końcu nie wytrzymała i jednak sie uśmiechnęła. Przypomniała sobie lata, które kiedyś chciała wyrzucić z pamięci, najtrudniejsze i najbardziej bolesne. Teraz nieoczekiwanie wywołały uśmiech. One ja ukształtowały.

Czas cierpień i bólu. Kiedy już straciła rodzinę, nawet przybrana. Sama tak zdecydowała, kiedy tylko zrozumiała, kim naprawdę jest. Czas prób i szkolenia.

Uświadomiła sobie właśnie, który moment był najgorszy. I sama sie zdziwiła. Nie pomyślała bowiem o treningu, zbyt ciężkim nawet dla mężczyzn, ani o miesiącach w jałtańskim instytucie, wypełnionych cierpieniem. O okresie zmian, z którego najbardziej

zapadła w pamięć zatroskana wiecznie twarz akademika Goriunowa, ozdobiona śmieszną siwą kozią bródką.

Najgorsze było rozstanie. Kiedy od człowieka, którego uważała za ukochanego tatę, dowiedziała się prawdy o sobie. I pojęła, że jest sama.

Zawsze będzie.

- Czego sie, dziwko, śmiejesz?! - Krzyk Ahmeda wyrwał ja ze wspomnień.

Arab rzucił palmtopa na stolik. Pochylił sie i uderzył skulona na krześle kobietę w twarz. Nie uchyliła sie, na szczęście trafił w policzek.

Zapiekło.

Ahmed sie cofnął. Po raz pierwszy dostrzegł w jej spojrzeniu nienawiść. Powinien sie nad nią zastanowić, ale poniosły go nerwy.

- Poczekaj, wytłukę z ciebie prawdę! - warknął zduszonym głosem. - Pan Atkinson pozwolił na wszystko...

Po raz pierwszy padło to nazwisko. I wszystko stało sie jasne.

„Teraz!" - pomyślała.

Ahmed zwijał sie na betonowej podłodze. Cios pieścią, zadany od dołu niemal rozpłaszczył mu jadra na kości łonowej. Śniada twarz Araba pociemniała mjeszcze bardziej, starał sie zaczerpnąć powietrza. Żyły na skroniach nabrzmiały, jakby miały za chwile pęknąć.

Nie był w stanie sensownie myśleć, ból był zbyt obezwładniający. Ale w mózgu Ahmeda kołatało się jedno pytanie. Jak "to możliwe?

Już zaczynał widzieć, ale nie panował nad ciałem. Jedyne, na co było go stać, to obejmowanie rękoma przyrodzenia i przetaczanie sie po betonie. Mógł tylko

spoglądać wybałuszonymi z bólu i przerażenia oczyma, jak jego ofiara bierze ze stolika ostatni, plastikowy kubeczek.

Kopnęła jeszcze raz, dla pewności, tym razem w dołek, wyprostowanymi palcami bosej stopy. Ryzykowne uderzenie, mogłoby ją zaboleć, gdyby zawadziła o mostek. Ale nie zawadziła, trafiła pewnie. Jak zwykle.

Ahmed krztusił sie, kiedy przyłożyła kubeczek do posiniałych warg. Próbował wypluwać płyn, ale kiedy zatkała mu nos, zaczął przełykać. Spoglądał tylko wzrokiem udręczonego bydlęcia.

Zgniotła z trzaskiem naczynie, kiedy wysączył płyn do ostatniej kropli.

- Będziesz mnie słuchał - powiedziała, nie podnosząc sie z klęczek. - Zrobisz wszystko, co każę. Będziesz czuł, ale nic poza tym...

Zaśmiała się.

- Zwłaszcza ból. Zadbam o to. Pogładziła Ahmeda po spotniałym policzku.

- Ale to za chwile, brudasie - dodała. - Teraz poczekam na pana Atkinsona.

Nie czekała długo.

***

Zgrzytnęły ciężkie, stalowe drzwi.

Howard Atkinson, członek rady nadzorczej Southern Cross Hydroponics wszedł zdecydowanym krokiem. W jego oczach nie odbiło sie zaskoczenie, kiedy popatrzył

na wijącego sie wciąż na posadzce Ahmeda. Uśmiechnął sie do półnagiej, stojącej nieruchomo kobiety.

- Łarissa Siergietowna, jak sądzę? Czy może panna Wagner? Proszę wybaczyć, nie znam imienia... - pokręcił głową z udawanym ubolewaniem. - Nie mamy w aktach.

„Musiał mieć podgląd celi przesłuchań. I mocne nerwy" - stwierdziła z uznaniem.

- Możesz mnie nazywać Stokrotka.

Zmarszczył brwi, jakby smakował brzmienie tego przydomku.

- Stokrotka - powtórzył po chwili. - Ładnie. Podszedł bliżej.

- Skoro sie na to zdobyłaś... - wskazał Araba, który leżał już teraz bez ruchu - ...to jesteś niewątpliwie osobą, której szukałem.

Zmarszczył brwi.

- Swoja drogą, warto się zastanowić nad funkcjonowaniem ochrony. Jednak okazałaś się

odporna na nasze największe osiągnięcia. Cóż, jesteś też biochemikiem, podobno niezłym.

Uśmiechnęła sie szeroko. Istotnie, specyfik na nią nie działał. Ale nie z powodów, które założył Atkinson. Nie wyprodukowała pod okiem kontroli antidotum. Po prostu była kimś innym, niż myślał. A może czymś, czego nawet nie potrafił sobie wyobrazić. Wspomniała

z wdzięcznością staruszka Goriunowa. Warto było kiedyś pocierpieć. Atkinson nagle zaczął sie spieszyć.

- Przebierz się. Czas na nas. Nie będziemy tu rozmawiać.

Wskazał ruchem głowy zawiniątko w kącie. „Moje ubranie" - uświadomiła sobie z ukłuciem irytacji. Nie dostrzegła go wcześniej.

- Przy tobie? - parsknęła.

- Nie bądź śmieszna - rzucił oschle. - Nie odwrócę sie do ciebie plecami, jeszcze nie teraz. Pospiesz sie, mamy mało czasu, porozmawiamy w samochodzie.

Pokazał wymownym gestem na sufit. Stokrotka zrozumiała.

Przestępował niecierpliwie z nogi na nogę, kiedy się ubierała. Starał sie uciekać spojrzeniem, co niezbyt mu sie udawało. Zbyt był spięty, zbyt sie jeszcze bał.

- Posprzątałem po sobie - powiedział, gdy skończyła. - Jesteśmy tu sami, nie obawiaj się.

„Biedny Zoltan" - pomyślała ni z tego, ni z owego. „Miałeś nocna zmianę, zawsze tak było, po służbie na portierni. To chyba ja powinnam cie przeprosić."

- Ty możesz posprzątać Ahmeda - dodał niedbale Atkinson. - Niezły był, ale jego rola sie skończyła. A ja lubię sprawiać damom drobne przyjemności.

Stokrotka spojrzała na Araba, który wzrokiem pełnym strachu i nienawiści śledził poruszenia pryncypała. Oddychał już bez trudu, ale nie mógł mówić. Przecież nie dostał zezwolenia od jedynej osoby na świecie, której musiał teraz słuchać.

„Cała przyjemność po mojej stronie" - pomyślała Stokrotka. „Świetnie sie składa, brudasie, przydasz się jeszcze na coś. Jako przykład."

Przykucnęła przy bezwładnym mężczyźnie, pogładziła go po włosach.

- Musisz mnie słuchać, biedaku. Trudno, postaram sie, żeby było miło. Wspominałeś coś na początku o robieniu laski...

Howard Atkinson głośno przełknął ślinę...

- To sobie zrobisz. - Głos kobiety stwardniał. - Sobie, powtarzam. A jakbyś nie mógł sięgnąć, to wiesz już, do czego przyda ci sie żyletka.

***

Spostrzegła z zaskoczeniem, że Howard Atkinson wygląda bardzo młodo, jak na swój wiek: pięćdziesiąt piec lat, trzy miesiące i osiem dni. (Dossier ambitnego członka rady nadzorczej korporacji Southern Cross utkwiło jej głęboko w pamięci, kiedy składała w całość strzępki informacji wyłowione z sieci lub dostarczone przez informatorów). Wyglądał młodo, najwyżej na krzepką czterdziestkę, choć nie korzystał z żadnego z cudownych specyfików, które tak często wypuszczały na rynek laboratoria korporacji. Widać wiedział więcej o skutkach ubocznych, niż napisano drobnym druczkiem na końcu instrukcji użycia. Jego włosy

zachowały naturalna siwiznę; kiedy sie uśmiechał, twarz pokrywała siatka zmarszczek. A uśmiechał się wręcz ujmująco.

- Jesteś zaskoczona... Stokrotko? - spytał, dodając ledwie słyszalna pauzę przed jej nom de guerre.

Potrząsnęła głowa. Rozcierała kostki dłoni, które zaczynały piec.

Ahmed miał twardą szczękę.

- Nie - odparła po chwili. - Spodziewałam sie tego już od dawna.

Skrzywił sie niecierpliwie, ale zaraz uśmiechnął jeszcze szerzej. Białe równe zęby zalśniły, kiedy padł na nie odblask z lampki nad przednia szyba samochodu. Pewnie sztuczne.

- Nie o tym mówię - odparł Atkinson. - To, że się spodziewałaś, było jasne. Miałaś wiele wskazówek, zadbałem o to odpowiednio wcześnie. Przecież od początku wiedziałaś, że biedny Ahmed nic ci tak naprawdę nie zrobi? Że to tylko próba?

Potaknęła z roztargnieniem. Kostki piekły coraz bardziej.

- Musiałaś wiedzieć - ciągnął Atkinson. - Nie mogłem ryzykować, że będziesz całkiem nieświadoma, jeszcze przyszłoby ci coś głupiego do głowy. A do zrobienia interesu potrzebna jesteś cała i zdrowa.

Urwał, zerknął z ukosa. Zawahał sie przez moment.

- No dobrze - powiedział nieco ciszej, z namysłem. - Nie powinienem ci tego mówić, ale to w końcu biznes. Jesteś nie do zastąpienia, nikt inny sie nie nadaje. Możemy zrobić coś razem, albo wcale. Możemy odnieść korzyści oboje, albo żadne z nas.

- Wypchaj sie, Atkinson, - Stokrotka parsknęła i wydęła pogardliwie wargi. - Ty szukałeś mnie, ja ciebie. Remis, mój drogi, jedziemy na tym samym wózku.

Obróciła sie do niego. Niewygodnie było rozmawiać siedząc na przednich siedzeniach samochodu.

- Przestań pieprzyc, wszystko jest jasne.

Atkinson spoważniał. Zrobił ruch, jakby chciał ja poklepać po nagim udzie, którego nie osłaniała rozerwana spódnica. Kiedy jednak zwęziły sie jej oczy, zastygł ze śmiesznie wzniesioną ręką.

- Zabieraj łapy. I posłuchaj mnie teraz, oszczędzi nam to czasu.

Mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak przekleństwo.

- Konspirator z ciebie kiepski, Atkinson - dodała. - Strasznie jesteś gadatliwy. A przecież wszystko jest jasne i proste, nieprawdaż?

Kiwnął głowa. Spoglądał przez przednia szybę, w mrok, w którym błyskały odległe światełka na bramie wjazdowej. Podjazd i zabudowania tonęły w ciemności.

- Chcesz zwalić na nas, w razie niepowodzenia.

Nie udało mu sie zamaskować reakcji. Rysy ściągnęły sie, zniknęła na chwile gładka, uprzejma maska.

- Przecież to było jasne. - Stokrotka mówiła cicho, ze znużeniem w głosie.

Zaczynała odczuwać wyczerpanie, bała sie, że nie wytrzyma zbyt długo.

- Premier może jeszcze sporo pożyć. Całe dziesięciolecia, jeśli weźmiemy pod uwagę postęp geriatrii. A ty nie chcesz czekać. Wiec potrzebujesz kogoś takiego jak ja...

- Jak wy - wtrącił cicho.

W jej uśmiechu dostrzegł zmęczenie.

- Masz racje, jak my. Jesteśmy twoim alibi, dwa miliony Polaków, pozbawionych praw i tożsamości. Masz szczęście, w Australii jest nas najwięcej, przyjmowaliście nas, gdy wydawało sie wam, że lepiej naturalizować białych, niż przyjąć napływającą falę żółtków. Nie myliliście sie, rzeczywiście było to rozsądniejsze. Bo potem naszymi rękoma powstrzymaliście żółte niebezpieczeństwo, nie brudząc sobie własnych.

- Daj spokój, kobieto - przerwał szorstko. - Miałem wtedy dziesięć lat, może trochę więcej. Zły adres dla pretensji.

- Nieważne - skrzywiła się. - To teraz macie problem. Na razie ma go Brooks, on nie miał dziesięciu lat, on się nie zmieni. A ty chcesz kompromisu. Ty sie z nami dogadasz, dasz coś, niewiele, ale przecież i niewiele chcemy. Tylko tyle, co dostali ci za ogrodzeniem, którym przegrodziliście kontynent, niczym dla ochrony przed psami dingo. Tyle, ile maja na Terytorium Zachodnim, którym przecież pogardzacie, bo tam nie wypleniono zarazy demokracji. Cały wolny świat jest już wasz, poza tym skrawkiem. I, jak na złość, Polaków też tam sporo. Sieją ferment, zaraz za miedzą.

Zaśmiała sie cicho.

- I będą siać, Atkinson, wierz mi. I tam, i tutaj. Możecie nas wszystkich wystrzelać. Tylko kto wtedy będzie za was zapierdalała!?

Urwała na chwile. Była naprawdę wykończona. Atkinson skorzystał z okazji.

- System jest chory - zaczął. Nie pozwoliła mu skończyć:

- Oszczędź mi tego. Jestem jedyna, i ty o tym wiesz, długo szukałeś. - Uśmiechnęła się złośliwie. - Chcesz zostać premierem, proszę bardzo. Szczęśliwie się składa, że mamy wspólnego wroga. A raczej to my mamy wroga, ty masz tylko przeszkodę.

- Zaniknij sie na chwile - warknął. - I posłuchaj. „Jednak jest idealista" - stwierdziła Stokrotka ze zdziwieniem, widząc szczery gniew na jego twarzy.

- Ten system jest chory - mówił cicho, z pasja. - Wystarczyło pięćdziesiąt lat, by skostniał. To, co miało zastąpić dawne porządki, okazało sie jeszcze gorsze. Wiem dobrze, znajduje sie w samym środku. Nie tylko wy stanowicie problem, dwa miliony Polaków, którzy

kultywują barbarzyńskie obyczaje i w ogóle SA wrzodem na dupie zdrowego społeczeństwa. Nie znoszę was, ale problemów jest więcej i ty, terrorystka, a może ruski szpieg, znakomicie znasz nasze słabości. Niestety, nie zna ich Brooks, niedołężny staruch, którzy pozostanie taki jeszcze dwadzieścia, może trzydzieści lat. Lub zna, ale nie chce przyjąć do wiadomości.

Kiwnęła głową.

- Znasz słabości - powtórzył. - Wiele spraw idzie nie tak, jak wymyślili to przed laty jajogłowi, najlepsi przedstawiciele prywatnej nauki. Tej najwspanialszej, bo przecież postęp dokonywał sie tylko w koncernach, tylko taki miał sens. Resztę można było o kant dupy potłuc, ot, zabawy, które nie przynosiły korzyści...

„Oczywistości" - myślała niechętnie. Każdy, kto tylko miał oczy i potrafił wyciągać wnioski widział, że sytuacja nie jest różowa. Rozregulowany klimat zachowywał sie niezgodnie z prognozami. Wprawdzie następowało konsekwentne ochłodzenie i już wkrótce lodowiec skuje północną półkulę, lecz poboczne efekty nie potwierdzały teorii. Choćby tej o zwiększeniu przeciętnych opadów w głębi kontynentu. Widać przysłowiowy motyl w Pekinie zbyt słabo zamachał skrzydełkami, albo w ogóle szlag go trafił, zginał w jądrowych wybuchach krótkiej wojny. Nie było komu machać.

Alice Springs, w zamierzeniach projektantów miasto-ogród, dusiła pustynia. Wpełzała w zewnętrzne dzielnice, zasypywała je czerwonym pyłem, podobnym piaskom Marsa. Szybko wyczerpały sie artezyjskie złoża, już od lat nitki rurociągów dostarczały miastu wodę z odległych zakładów destylizacyjnych, które pewnie i tak niedługo trzeba będzie przenieść dalej. Bo i ocean sie cofał, w miarę jak coraz więcej wody więzło w czapach polarnych.

Głos Atkinsona brzęczał Stokrotce w uszach, monotonny i natarczywy.

- Dość, Atkinson - powiedziała, zimno i zdecydowanie. - Do rzeczy, nie zamierzam tu siedzieć do rana. Chce do domu, zmyć z siebie dotyk twojego zbira.

Urwał w pół zdania. Zacisnął pieści.

- Dobrze - mruknął. - Kończmy. Spojrzał na nią wyczekująco.

- Chcesz usunąć Brooksa. - Sarkazm pobrzmiewał w jej głosie. - To jasne, bo szukałeś właśnie mnie. Nie chcesz sie tylko dogadać, mam zrobić coś o wiele bardziej konkretnego. Stuknąć starucha.

Spojrzała na niego.

- Popatrz mi w oczy, Atkinson. Już nie ma czasu na owijanie w bawełnę. Masz mnie: polska ekstremistkę, nielegalną rezydentkę, na dodatek ulokowaną wysoko w tej śmiesznej, zinfiltrowanej do cna organizacji, która istnieje tylko dlatego, że na to pozwalasz. Tak, właśnie ty. ?

Pokiwała głowa na widok zaskoczenia na jego twarzy.

- Ty odpowiadasz za bezpieczeństwo, nie zaprzeczaj, wiem dosyć. Od dawna kopiesz dołki pod starym, przygotowujesz grunt. Potrzebne ci podziemie, potrzebny wróg, bo chcesz sukcesu i poklasku, jak już zajmiesz miejsce Brooksa. Popraw mnie, jeśli się mylę...

Spojrzała wyczekująco.

- Nie mylisz sie - potwierdził sucho.

- Znalazłeś mnie. Prócz wszelkich rozlicznych zalet jestem też wyszkolonym snajperem. I mam zdolności, wrodzone... - Roześmiała sie głośno.

- Tego sie nie dziedziczy. - Atkinson też się uśmiechnął. - Ale wiem, kim był twój ojciec.

Pozwolisz, _e w końcu przedstawię ofertę?

- Po co? - Wyraz twarzy Stokrotki nie zmienił się ani odrobinę. - Przecież jest oczywista. Wystawisz go, a ja rozwalę mu łeb. I w zasadzie to wszystko. I-tak będziesz lepszy od tego starego dziada, jesteś młodszy, mądrzejszy. Wiesz, że wrzód na dupie, jak byłeś łaskaw się wyrazić, wciąż nabrzmiewa, jest bliski pęknięcia. Wiec będziesz łagodził, dasz jakieś koncesje, mimo że zwalisz na nas śmierć premiera czy prezesa, wszystko jedno zresztą jak go zwać. Ale i tak będziesz lepszy. I wszyscy skorzystamy.

Milczał przez jakiś czas, rozkoszował się momentem, w którym wreszcie zyskał przewagę.

- Nie wiesz wszystkiego. Stary też nie jest głupi, wie, że cos musi zrobić w sprawie wrzodu. I robi. Za trzy dni spotka sie z kimś ze Światowego Związku Polaków. Tak, tego właśnie, który działa poza nasza jurysdykcja - dodał, widząc jej zaskoczenie.

- Przecież...

- Tak, moja droga. Z tej operetkowej organizacji, która jest zakazana we wszelkich cywilizowanych państwach. Poza Terytorium Zachodnim, poza francuska Afryka. Tam mogą sobie pozwolić na ekstrawagancje, mało tam was. Ale za to ci nieliczni są bardzo krzykliwi. Dają zły przykład.

Stokrotka sprawiała wrażenie wręcz zaszokowanej.

- Brooks chce sie dogadać bez ciebie? Zaprzeczył ruchem głowy.

- Nie bądź naiwna. Nie dogada sie, nie ma takiego zamiaru. To grubszy przekręt, wierz mi.

- Przecież go, kurwa, nie zabije? - prychnęła. Atkinson uśmiechnął się.

- Jak zgadłaś? - spytał. - Ten człowiek stąd nie wyjedzie, stary ma proste metody. Facet zniknie i już, nikt sie nie upomni, przecież pojawi sie tu w tajemnicy. A i tłumaczyć się nie ma przed kim. To my jesteśmy siłą, korporacje i koncerny. Nie żałosne państewka. I nie rzesza polskich rezydentów, choćby bardzo liczna.

Stokrotka milczała długo. W końcu skinęła głowa.

- Zgoda, Atkinson, dobiliśmy targu. Ale mam wymagania.

Myślał, że zacznie mówić o gwarancjach bezpieczeństwa, o drodze ucieczki dla siebie. Może o własnych warunkach. Pomylił sie, warunek był tylko jeden.

- HK 2050. Dwanaście koma siedem Browning, na ciekły materiał miotający. Celownik z optyką adaptacyjną.

Błysnęła zębami.

- Niemcy wciąż robią dobrą broń - dodała. - A, choć może nie uwierzysz, organizacji na nią nie stać. Musisz mi zafundować.

***

Matthew czekał na skrzyżowaniu. Już z daleka widziała wysoką, lekko przygarbioną sylwetkę, na której wisiała zbyt obszerna koszulka. Żadnym gestem nie dał znać, że ją zauważył.

Zwolniła o wiele za wcześnie. Holden toczył się powoli. Mimo zamkniętych okien i szumu

klimatyzatora słyszała, jak pod oponami chrzęszczą puste plastikowe butelki, przetaczające sie po jezdni. Trzask odbijał sie od blaszanych ścian, pokrytych łuszczącą się farbą, teraz od niesionego znad pustyni pyłu. Ulica była stara, kiedy ja budowano nie przewidziano gwałtownych różnic temperatur pomiędzy dniem i nocą, których nie wytrzymywała

nawierzchnia. W szczelinach spowodowanych erozja czerwienił sie pył. Brakowało tylko roślin, których korzenie mogłyby przyspieszyć dzieło zniszczenia. Pustynna roślinność australijskiego skrubu zdążyła wyginąć, a kilkadziesiąt lat to zbyt krótko, by pojawiły

sie nowe gatunki.

Szmer przetwornicy ścichł i przemienił sie w ledwie dosłyszalny pomruk, lekka wibracje bardziej niż dźwięk. Samochód nie zdążył sie jeszcze całkiem zatrzymać, kiedy nacisnęła przycisk na desce rozdzielczej i zamki odskoczyły z trzaskiem. Kiedy tylko poczuła obok siebie jego obecność przycisnęła akcelerator i ruszyła, nie czekając nawet na trzaśniecie

zamykanych drzwiczek.

Zanim wsiadł, rozejrzał sie czujnie. Niepotrzebnie. W południe nikt nie wychodził na ulice. Kiedy tylko cień skracał sie i niknął pod stopami, życie zamierało. I tak zresztą niezbyt intensywne, nie w dzielnicach otaczających śródmieście szerokim, stale rosnącym

pierścieniem. W pierwszym kręgu nie było automatycznych zraszaczy utrzymujących trawniki w kolorze soczystej zieleni. Nie było szerokich alei wysadzanych eukaliptusami. Nie było też

pojedynczych, małych domków, nikt z mieszkańców nie zasłużył sobie na luksus posiadania własnego skrawka zieleni i nie mógł sobie pozwolić na utrzymywanie klimatyzacji tylko na potrzeby swoje i rodziny.

Tutaj stały długie, jednopiętrowe budynki. Niczym fabryczne hale, bezokienne i anonimowe ciągnęły się wzdłuż zaśmieconych ulic. Wewnątrz znajdowały się mieszkania, i sklepy, tanie puby i nocne kluby. Wszystko, co potrzebne ludziom do życia. I nic więcej.

Matthew milczał, jak zwykle. Nie pytał, dokąd jada. Nie spytał nawet, jak poszło. Gdyby poszło źle, stałby na tym skrzyżowaniu do usranej śmierci. Albo do czasu, aż przyszliby po niego.

Zerknęła z ukosa. Odwrócił wzrok, jak przyłapany na gorącym uczynku. Ale nie spoglądał jej w twarz. Patrzył na dłoń zaciśniętą na kierownicy, na poocierane, spuchnięte kostki. I zauważyła, jak zaciska usta.

Opony zapiszczały, kiedy na granicy ryzyka weszła w zakręt. Dopiero wtedy Matthew pozwolił sobie na znaczące chrząkniecie.

Nie zwolniła od razu, kierowana irracjonalna przekora, choć zdawała sobie sprawę z własnej głupoty. Tuman kurzu powoli opadał za samochodem.

- Nie spytasz, dokąd jedziemy? - rzuciła ze złością.

- Nie - odparł cicho.

Chwile trwało milczenie. Ominęła rozwalający się, dwukołowy wózek, który nie wiedzieć skąd znalazł się na samym środku ulicy.

- Do mnie - odparła wreszcie, kiedy zrozumiała, że nie doczeka sie dalszych pytań. Matthew taki był, zawsze ja to irytowało.

Zerknęła na niego katem oka. Dopiero teraz wydał sie poruszony.

- Przecież... - zaczął.

- Nie - przerwała mu szybko. - Nie tam, tam już nie wrócę. Gdzie indziej.

Znów nie spytał, choć wiedziała, że dotknęło go to. On ufał jej do końca, we wszystkim. Ona nie. I ponownie to okazała.

Zacisnęła dłonie na kierownicy, aż pobielały kostki lewej dłoni. Kostki prawej były wciąż pokryte skrzepami i opuchnięte. Zaniepokoiła sie, czy to nie przeszkodzi. Poruszyła palcami. Zabolało, ale nic poza tym.

Niepokój nie zagłuszył wyrzutów sumienia. Wiedziała, że od lat wykorzystuje tego starzejącego sie, milczącego mężczyznę. Bierze od niego pełnymi garściami, niewiele dając w zamian. Ale była też świadoma, że dla niego to niewiele jest wszystkim.

„Jutro to sie skończy" - pomyślała. - „Przestanę cię wreszcie męczyć. Przestanę wykorzystywać i oszukiwać."

- Tu nas też znajdą, nie ma obawy - ciągnęła. Powinni ich znaleźć, jeśli wszystko rozwijało się według planu. - A tam nie wpuszczają przecież rezydentów.

To była tylko część prawdy. Wystarczająca. Nie chciała tam wrócić, ten epizod w życiu był pusty i paskudny. „Przynajmniej jedna osobista korzyść" - pomyślała i mimo woli uśmiechnęła się kwaśno. Widziała katem oka, że Matthew też skrzywił wargi w

uśmiechu, po raz pierwszy dzisiaj. I wiedziała, że ta radość, której nie potrafił zamaskować, była szczera. Lubił jej uśmiech, nawet ten kwaśny i zły.

Spostrzegła, że mężczyzna od czasu do czasu rzuca przelotne, czujne spojrzenie w lusterko. Roześmiała sie, tym razem na głos.

- Nie bądź głupi - mruknęła. - Przecież nie będą za nami jechać, nie musza. Dobrze wiedzą, gdzie jesteśmy, i gdzie będziemy. Do czasu.

***

Kwatera od dawna stała pusta i nieużywana. Zza kratek centralnego klimatyzatora sączył sie zapach stęchlizny i zleżałej gumy. Wiedziała, że wkrótce minie. Zawsze tak było, kiedy wracała po choćby kilkudniowej nieobecności. Świeże- powietrze przedmucha kanały, a może po prostu węch się przyzwyczai.

Świetlówki pomrugiwały jeszcze, też od miesięcy nie włączane. Bezokienny pokój wyglądał na czysty i sterylny. Poza jednym szczegółem.

Matthew zatrzymał sie zaraz za progiem. Ona poszła dalej, aż do kuchennej wnęki, odkręciła kurek. Odetchnęła z ulga, kiedy z kranu zaczął sie sączyć strumyczek wody, z początku rdzawej i mętnej. Wprawdzie starannie pilnowała terminów opłat, ale nigdy nie wiadomo. Z wodą było krucho, ją odłączali pierwszą.

Już dawno nie musiała racjonować wody, w miasteczku średniego personelu korporacji było jej pod dostatkiem. Nie musiała sie zastanawiać, jak wiele pozostało jeszcze z tygodniowego przydziału, nie potrzebowała spoglądać z niepokojem na cyferki licznika. Tym bardziej teraz. Na pewno wystarczy do jutra.

Na dłużej nie musi.

- Świetlówki rozgrzały sie już i przestały denerwująco mrugać. Stanęła na środku małego

pokoiku, wspomnienia pchały sie natarczywie. Gdy przymknęła na chwile oczy, pod powiekami pojawiły sie obrazy.

Ładnych kilka lat przemieszkała w takiej kwaterze. Jednoosobowy pokoik stanowił dziś straszliwe marnotrawstwo miejsca. Woda transportowana rurociągami z urządzeń odsalających, z oddalonego o tysiące mil wybrzeża stała sie zbyt cenna, by ja trwonić. A jak skrzętnie wyliczyli księgowi korporacji, pojedynczy lokator zużywa jej więcej niż mieszkaniec

kilkuosobowej kwatery.

Otrząsnęła się ze wspomnień.

- Nie stój tak - mruknęła.

Podeszła do małego stolika, odsunęła jedyny fotelik. -Siadaj wreszcie.

Podszedł niezdecydowanie. Nigdy nie widziała go tak skrepowanego. A znała go już ładnych parę lat. W innych okolicznościach może byłoby to śmieszne. Dziś nie. Znów uświadomiła sobie, że nie będzie łatwo.

Siwiejący mężczyzna spoglądał na tkwiące w butelce, zasuszone truchło róży. Resztka wilgoci dawno wyparowała, na plastikowych ściankach pozostał ledwie widoczny ślad osadu. Płatki, niegdyś białe, poszarzały, odcieniem przypominały farbę na ścianach. Łodyga zbrunatniała, jak i liście, pozwijane i kruche. Matthew wyciągnął rękę, zatrzymał ja jednak w pół gestu. Bał się, że coś, co było kiedyś żywym kwiatem, rozsypie mu sie w dłoniach.

- To ta sama - powiedziała Stokrotka cicho. - Dziekuję ci.

Uśmiechnęła sie smutno.

Odwzajemnił uśmiech, jego szczupła, spalona słońcem twarz rozjaśniła się.

- Cała przyjemność po mojej stronie. I znów przez chwile było jak dawniej.

***

Siedziała na szarej, szorstkiej i wydeptanej wykładzinie, obejmowała ramionami kolana.

- To nie najlepsza chwila. - Matthew pierwszy przerwał milczenie. - Ale jednak spytam. Jesteś pewna, że wszystko idzie dobrze?

- Kupił wszystko, tak jak chcieliśmy.

Matthew skinął głowa. „Jak ty chciałaś" - pomyślał.

-„To twój plan i twoja wojna."

- Opłacało sie - ciągnęła ze sztucznym ożywieniem,- jakby sama siebie chciała przekonać. - Jesteśmy już niedaleko. Wszystkie te lata...

Urwała. Nie bardzo wiedziała, co może powiedzieć. Co jeszcze zostało do powiedzenia. „Cóż go to może obchodzić" - uświadomiła sobie. - „Nawet nie jest Polakiem. Wszystko robi dla mnie."

I zrozumiała też, że nie znajdzie w sobie siły nawet na wstyd.

- Sadzisz, że niczego sie nie domyśla? - spytał spokojnie.

- Możesz być pewien, wyglądałam na naprawdę zaskoczoną, kiedy wreszcie mógł pokazać, że wie coś, czego ja nie wiem. To amator, Matthew.

Uśmiechnęła się.

- Odważny, inteligentny i zdecydowany. Pozbawiony skrupułów i konsekwentny. Ale zawsze amator.

„Nic dziwnego" - pomyślał Matthew - „trudno dojść do wprawy w organizowaniu zamachów stanu. Na ogół nikt nie organizuje ich dwa razy."

Zastanawiał się, jakie mają szanse powodzenia. Czy ktoś taki jak Howard Atkinson może myśleć aż tak życzeniowo? Mieć przekonanie, że pociąga za wszystkie sznurki, a marionetki zatańczą jak on chce? „To możliwe" -stwierdził w duchu. - „Sam przecież wierzę w coś, w co nie powinienem uwierzyć."

- Obiecywał coś? - spytał.

- Oczywiście - uśmiechnęła się. - Nawet gwarantował. Bezpieczeństwo, drogę ucieczki. Jego tajniacy, którzy za mną łażą, maja pomagać. I wiesz co jeszcze? On chyba ma szczere intencje, jakkolwiek śmiesznie by to nie brzmiało. - Pokręciła głowa z niedowierzaniem. - Chce dotrzymać słowa, rzeczywiście zamierza zrobić wszystko, co obiecuje. Ograniczona autonomia, takie padły słowa. Wolność stowarzyszania się. - Ech, gdyby wszystko było tak

proste, jak mu sie wydaje...

„Nie jest proste" - pomyślał Matthew - „bo ty chcesz więcej. Dużo więcej.

Zawsze taka była, dotarła do niego, zawsze odkąd ją znał. Dążyła do celów, które wydawały się nieziszczalne lub tylko niewyobrażalnie odległe. Czy nie dlatego ja pokochał?

Rozumiał, że nie mogła być inna. Tak została wychowana, a raczej wytrenowana. Nigdy nie

pozbędzie sie wyzwania, jakim był ojciec, którego znała wyłącznie z opowiadań, z rodzącej sie legendy. Wykoślawionej i wyolbrzymionej, w której nie było miejsca na ciepło, na miłość, na przywiązanie. Tylko na zobowiązania wobec bohatera, który walczył do końca.

I zgodnie ze starą polską tradycją niczego nie osiągnął.

Stokrotka była twarda, musiała taka być. Od samego początku nie pozostawiono jej innego wyjścia. Matthew uśmiechnął się. Można to nazwać przeznaczeniem.

Spojrzała na niego podejrzliwie.

- Z czego się cieszysz? - spytała cicho.

- Nie cieszę się - odparł spokojnie. - Uśmiecham się do ciebie. A zresztą, masz racje...

Wstał z niewygodnego krzesełka, obciągniętego szarym plastikiem. Przeciągnął się, aż -trzasnęło mu w stawach. Przykucnął obok niej na podłodze.

- Cieszę się, istotnie - powiedział ciepło. - Jak zawsze, kiedy ci się udaje. Przecież wiesz.

Nie odezwała sie, nie potwierdziła nawet skinieniem głowy. Oczywiście wiedziała.

- Będzie dobrze, uda się do końca. Wszystko, co zamierzasz. Już jutro.

W końcu odwzajemniła uśmiech.

***

Parking wydawał sie pusty.

Ocalały tylko nieliczne świetlówki pod blaszanym, podwieszanym stropem. Kroki stukały po betonie,

odgłos rezonował, zwielokrotniony w ogromnym pustym wnętrzu, odbijał sie od dzielących przestrzeni betonowych filarów:

Nie rozglądali się. Ale oboje wytężali słuch, by w odgłosie kroków i szumie klimatyzacji, coraz

głośniejszym, w miarę jak zbliżali sie do wielkich tuneli nawiewowych, wyłowić obce dźwięki.

Zza kolejnego filara widać już było zakurzony bagażnik holdena. Stokrotka zaczynała sie niepokoić.

Zbyt długo nic sie nie działo. Wciąż żadnego dźwięku, żadnego poruszenia. Zwolniła, chciała dać tamtym czas na reakcje.

Matthew był bardziej spostrzegawczy, szybciej kojarzył. Usłyszała cichy, wibrujący pisk ładujących się kondensatorów i zrozumiała, co znaczą smugi znaczące pokryta czerwonym pyłem pokrywę bagażnika.

Niski, drobny mężczyzna wyszedł zza filara. Poruszał sie bezgłośnie, z kocia zwinnością. Na wschodniej twarzy rozlewał sie szeroki uśmiech.

Coś cicho zachrzęściło z tyłu. Drugiego tajniaka minęli.

Wibrujący pisk ucichł. Zginał zapewne w głośniejszym tutaj szumie klimatyzacji, w każdym razie

po Chińczyku nie było widać, że cokolwiek usłyszał. Uśmiechał sie wciąż, był pewien swego. Łatwa robota.

- Cześć - powiedział, niczym chinol z kiepskiej komedii. - Ty jedziesz z nami, on tu zostaje. Taka była umowa, ty sama.

„Smażony ryż" - pomyślała tylko i powoli skinęła głowa, starając się, by wypadło jak najbardziej

naturalnie. On musiał już o niej co nieco wiedzieć. Atkinson nie wysłałby byle kogo, ten został na pewno wielokrotnie sprawdzony. I wiedział zapewne to wszystko, co mocodawca. Że Stokrotka jest

bezwzględną suką, która bez zmrużenia oka poświęci niepotrzebnego już towarzysza.

Zrobił ostrożny krok. Chciał przepuścić kobietę obok siebie, nie musiał dawać żadnych znaków

partnerowi. Wszystko zostało wcześniej zaplanowane.

Nagle czas zaczął sie liczyć.

Chińczyk był dobry. Zdążyła dostrzec zdumienie w jego oczach, kiedy podrywała sie do uderzenia. Tylko zdumienie, na nic więcej nie starczyło czasu.

Był pewien, że nie ma broni, ani ona, ani jej towarzysz. Przeszli przecież przez kilkanaście punktów

kontrolnych. Czujniki nie wychwyciły ani cząsteczki kordytu, ani śladu płynów hipergolicznych. Mogli mieć noże, ale ostrzem trudno prześcignąć pocisk.

Ale ona sama była bronią. I o tym mocodawca zapomniał go poinformować. Albo sam nie wiedział.

Stwardniałe nagle powietrze uderzyło w twarz, kiedy robiła drugi, zdecydowany krok. Przez chwile

widziała szyję Chińczyka, właśnie usiłował się odwrócić, mogła dostrzec nabrzmiałe żyły. Powstrzymała odruch, by chlasnąć po. Nich paznokciami. Nie mogła pozwolić, żeby sie wykrwawił.

Był dobry. Zdążył nawet unieść przedramię w daremnej próbie zablokowania ciosu. Pękły kości

przedramienia, ten trzask zmieszał sie z innym, z tyłu. Mała, stalowa igiełka gnana polem magnetycznym przekroczyła barierę dźwięku.

Zanim rozległ sie następny dźwięk, miała dość czasu, by chwycić za sztywne, czarne włosy, druga

dłonią objąć z tyłu szyję. Gdy już chrupnęły kręgi, usłyszała odgłos uderzenia. I głuche stęknięcie.

Ciało, które podtrzymywała, nagle stało się bezwładne i bardzo ciężkie. Ostrożnie, starając sie nie

ponaciągać mięśni, złożyła je na betonie. Wtedy mogła sie odwrócić.

Trafiony przez Matthew drugi tajniak stał jeszcze. Betonowy filar za nim zachlapany był krwią. Strzałka z coil guna zostawiała wprawdzie z przodu małą, czystą dziurkę, ale fragmentujące brzechwy musiały wyrwać większość pleców.

Matthew wciaż celował w niego ze swojego ustrojstwa przypominającego wszystko, tylko nie bron.

Bez sensu - pomyślała - kondensatory ładują się piętnaście sekund, i tak nie poprawi. Nie musi.

Rzeczywiście nie musiał. Pod tajniakiem uginały się już nogi, choć z twarzy nie spełzł mu jeszcze wyraz zaskoczenia i wściekłości. Stokrotka była przy holdenie, nacisnęła przycisk bagażnika. Pozostało już niewiele sekund.

Zajrzała do środka i odetchnęła. Grzebali tu, ale widać nie byli zbyt domyślni. Zostawili, co mieli

zostawić, nic nie zabrali.

Wyszarpnęła ciężki pakunek, przyklękła przy Chińczyku, którego twarz zdążyła już pociemnieć. Człowiek z przerwanym rdzeniem starał sie łykać powietrze jak wyrzucona na brzeg ryba.

- Rusz sie, kurwa! - wrzasnęła, szarpiąc pokrywę. Z trzaskiem puściły rzepy, przenośny zestaw

reanimacyjny otworzył sie, automatycznie uruchamiając zasilanie. Zamrugały diody.

Matthew stał jeszcze chwile, spoglądając na leżącego twarzą do betonu człowieka. Dziura w jego

plecach, obramowana sterczącymi ułamkami żeber, wypełniała sie krwią. Płuca i cała reszta spływały

właśnie z betonowego filaru.

Głos Stokrotki wyrwał Matthew ze stuporu. Odrzucił niepotrzebny coil gun.

Zgrzytnęły łamane zęby. Przy intubacji liczyła się szybkość, a i tak Chińczyk nie będzie już zawracał

głowy dentyście. Matthew podtrzymywał głowę, której nie unieruchamiały już porażone mięśnie szyi. Zmusił sie, by nie uciec spojrzeniem od czarnych oczu, pełnych teraz bólu i zdumienia. Co mi robicie? - zdawały się pytać. Po co?

W końcu Matthew sie odwrócił. W sama porę, by nie dostrzec zrozumienia i błagania. O szybka śmierć.

- Kurwa, jak tu śmierdzi - powiedziała Stokrotka wysokim, napiętym głosem.

Matthew nie skomentował. Na białych spodniach tajniaka rozlewała sie ciemniejsza plama. Trudno by człowiek z przerwanym rdzeniem kręgowym panował nad zwieraczami.

- Zasmrodzi cały samochód - burczała Stokrotka.

Ją też zaczynały zawodzić nerwy. „Nic dziwnego" - pomyślał - „wie, co przyjdzie jej za chwile zrobić."

Komputer respiratora zdążył przemielić dane, które dopływały z byle jak wetkniętej pod skórę sondy, ustalił rytm wentylowania bezwładnego kawałka mięsa, jakim stał sie tajniak. Stokrotka słuchała przez chwile uważnie szybkiego, wymuszonego oddechu, w końcu uznała, że wszystko w porządku. Wystarczy na parę godzin. Starała sie odepchnąć od siebie myśl o żywym, wciąż czującym umyśle, oszalałym ze strachu, uwiezionym w bezradnym, sparaliżowanym ciele.

- Wsadź go do wozu - poleciła. - Na tylne siedzenie, usiądziesz koło niego. Tylko uważaj, nie odłącz go przypadkiem...

Kiwnął głowa.

- Znasz ten model? - spytała jeszcze, wskazując zestaw reanimacyjny. Uspokoił ja gestem, zastanawiając sie, jak najlepiej przenieść bezwładne ciało i cieżki zestaw. „Mogłaby pomóc" - przemknęło mu przez głowę.

Ale ona już wyjmowała z bagażnika podługowaty pakunek. Pochyliwszy sie nad Chińczykiem usłyszał trzask rozpinanego pokrowca. Potem, gdy mocował się z drzwiami, metaliczny szczęk zamka.

Stokrotka odetchnęła z ulga, wszystko było tak, jak chciała.

Nie zakładała ciężkiej lufy. Ujęła tylko chwyt, jej palce odszukały przyciski. Mały ekranik z boku zamka rozjarzył sie na zielono. Po raz drugi poczuła ulgę, czujniki papilarne w pistoletowym chwycie były zaprogramowane prawidłowo. Teraz ona, i tylko ona mogła skorzystać z tej broni.

Musnęła przycisk, potem jeszcze raz, i następny. Hipergole sto procent, pociski rdzeniowe, nieinteligentne. Moduł programatora - none. „I dobrze" - pomyślała - „nie będzie potrzebny. Optyka adaptacyjna sprawna.".

Wystarczy. Trzeba sie spieszyć.

Matthew stanął koło niej. Oddychał ciężko. Dostrzegła, że na czole kropli mu sie pot, kosmyk siwych włosów przylepił sie do skóry. Zacisnęła dłoń na chwycie karabinu.

Spostrzegł to, bo nagle uniósł rękę i pogładził ja po włosach. Nigdy sobie na to nie pozwalał.

Nawinął na palec kosmyk włosów, uświadamiając sobie, że to na pewno po raz ostatni. Szybko cofnął dłoń, opuścił rękę. Wokół palca owinął sie włos, pozostał tam. Matthew z całej siły powstrzymał sie, żeby nie spojrzeć, nie chciał utrudniać, nawet teraz.. Pocierał tylko opuszki, jakby chciał ten dotyk zachować na zawsze w pamięci.

Patrzył, jak starannie składa broń, opatula pokrowcem. I czekał.

Już niedługo. Zatrzasnęła bagażnik, otrzepała dłonie z pyłu. Przez chwile miał nadzieje, że spojrzy na niego. Ale nie mógł dostrzec twarzy pod opadającymi na nią włosami.

Ruszył ciężko do samochodu. Przysiadł na siedzeniu, z nogami na zewnątrz. Słyszał, jak ona krząta

sie z tyłu, trzaska przełącznikami. Zabuczały głośno ładowane kondensatory.

Poruszył sie mimo woli, aż poczuł, jak bezwładny ciężar tajniaka opiera mu sie o plecy.

- Posuń się, koleś - mruknął w nagłym przypływie wisielczego humoru.

- Trzymaj - powiedziała niewyraźnie. Nie odwrócił się, wiec nie widział, że zębami przytrzymuje

przewody. Sięgnął tylko do tyłu. Wcisnęła mu w dłoń ciśnieniową strzykawkę. Chwile siedział bez ruchu. Wpatrywał sie w niebieskawe żyły na przegubie, aż wreszcie przytknął zimny metal do skóry i nacisnął spust.

Palce momentalnie zdrętwiały.

Spiralny przewód termicznego skalpela z zestawu reanimacyjnego był długi. Mogła obejść samochód, nie rozciągając go zbytnio.

- Tym razem ci nie pomogę - powiedział. - Musisz zrobić to sama.

Nie podniósł głowy. Chciał jej jak najbardziej ułatwić, jak zawsze. żeby było jej jak najlżej. Tylko

ona była ważna. Zdradzał go tylko ton głosu, zdławiony i chrapliwy.

Przymknął oczy. Wyczuł, że klęka przed nim, wyciągnął lewą rękę, zacisnął na jej ramieniu. Niezbyt

mocno, żeby nie miała siniaków.

Ale potrzebował tego dotyku. Chciał poczuć ciepło jej ciała przez cienki materiał bluzki.

Nawet kiedy fioletowy promień lasera wciął sie w skórę, kiedy smród palonego mięsa stał sie nie do

zniesienia, nie zacisnął mocniej palców.

***

Spod opon uniósł sie obłok palonej gumy. Ruszyła szybko, betonowe filary rozmazywały sie w oknach, gdy gnała środkiem ogromnego, pustego parkingu w kierunku rampy. Amortyzatory nie dały rady przy wjeździe na nią, zbyt szybkim; rama holdena otarła się o nawierzchnie, sypiąc snopem iskier.

Przednia szyba przyćmiła sie automatycznie, kiedy hol-den wypadł na zalany promieniami wschodzącego słońca świat. Stokrotka nie musiała nawet zmrużyć oczu. Mimo to poczuła pieczenie pod powiekami.

„Wszystko idzie dobrze" - myślała. Gnała pusta ulica, pod oponami trzaskały plastikowe butelki, tuman kurzu i śmieci wirował za samochodem.

Wszystko idzie dobrze, jak zaplanował Howard Atkinson. Jedzie w samochodzie z obstawa,

wprawdzie pozostał z niej tylko jeden ochroniarz, drugi poległ w obronie ideałów, a raczej ambicji swojego zwierzchnika. Ale ten pierwszy czuje sie świetnie, tak przynajmniej twierdzi wszczepiony w nadgarstek chip.

I nikogo więcej nie ma w samochodzie mknącym przez puste, wyludnione ulice Pierścienia. W pustym garażu pozostały dwa inne chipy. Oba nadają już sygnał alarmu, wychwytywany przez pętle indukcyjne. Bo krew przestała krążyć w żyłach i nie sposób wykryć elektrycznej aktywności nerwów.

Tajniak poległy na służbie. Ryzyko zawodowe, operacja w końcu była niebezpieczna. I martwy

terrorysta. On miał zginać. Atkinson mógł być zadowolony. Sprawy rozwijały sie pomyślnie, w

granicach dopuszczalnego błędu.

Stokrotka przygryzła wargi, gdy nieopatrznie spojrzała w lusterko. Spojrzenie, które napotkała, było

spokojne, lecz jakby nieobecne.

Nie było w nim bólu, za wcześnie.

Matthew zmusił sie, by nie patrzeć na nią, skupił się na wskazaniach monitora zestawu reanimacyjnego. Jak na złość, wszystko było w porządku, komputer nawet sobie radził. Całkiem nieźle, bo Chińczyk w końcu przymknął powieki. Szok robił swoje.

Wjeżdżali pomiędzy białe, mleczne kopuły hydroponików. Już niedaleko do lotniska, niedługo

koniec. Ale Matthew wciaż miał przed oczyma poznaczony śladami opon i pokratkowny żółtymi

liniami beton garażu. Wciąż widział człowieka, którego zabił, z wypełniającą sie krwią dziura zamiast pleców.

I własna rękę, odciętą w połowie przedramienia. Rozwarta, już niepotrzebna nikomu dłoń, leżącą na

betonie.

Nikły, srebrny błysk. Nawinięty na drgający jeszcze palec włos był siwy.

***

Kończyły sie rzędy mlecznych kopuł. Biały holden pędził gruntowa droga ciągnąc za sobą warkocz

czerwonego pyłu.

Musieli jechać szybko, inaczej sie nie dało na tarce, w jaka zmieniły drogę jeżdżące po niej automatyczne pojazdy transportowe.

Matthew zaklął, kiedy na większym wyboju poleciał do przodu. Chciał przytrzymać sie uchwytu, wyciągnął rękę. Prawą.

Klał jeszcze, kiedy uderzył twarzą w zagłówek.

Stokrotka rzuciła szybkie spojrzenie w lusterko. Spostrzegł to, kiedy już niezdarnie udało mu sie usiąść z powrotem.

- Wszystko w porządku - uprzedził pytanie. Mówił niewyraźnie; zębami przytrzymywał taśmę pasa

bezpieczeństwa, który drugą ręką usiłował zapiąć.

Z boku mignęła pierwsza, żółta tablica. Oznajmiała, że zbliżają się do checkpointu. Znaki będą pojawiać się coraz częściej, po obu stronach, wielkie, prostokątne powierzchnie bez żadnych napisów.

Stokrotka zwolniła na tyle, by czujniki mogły bez problemu sprawdzić, kto zbliża sie do strzeżonego

obszaru lotniska. „Zgadza sie" - pomyślał Matthew. - „Tylko ona i tajniak, mnie tu nie ma, już nie żyje."

Matthew wyobraził sobie biała kopułkę automatycznego działka, strzegącego wjazdu, wiązkę luf, która zaczyna sie obracać, kiedy włączy sie tryb gotowości i śledzenia celu. Nagły lek przeszedł w

rozbawienie. „Cóż to zmienia" -nadpłynęła myśl - „parę godzin różnicy?"

Zirytowany chciał podrapać sie w swędzącą dłoń. Palce trafiły w pustkę.

Już nie trzęsło, choć Stokrotka musiała zwolnic. Żółte znaki pojawiały sie coraz częściej, opony nie

podskakiwały na gruntowej drodze, toczyły sie cicho po betonie. Matthew na wszelki wypadek zacisnął lewa dłoń na podłokietniku. Jego towarzysz musiał sobie teraz poradzić bez obsługi, na szczęście zestaw reanimacyjny nie potrzebował pomocy.

Holden posuwał sie teraz powoli. Po szybie i dachu prześlizgnął sie cień ażurowej konstrukcji. Nawet nie bramy, po prostu otworu w płocie strzeżonym niewidzialnymi wiązkami laserów. Stokrotka przyłapała się, że napręża mięśnie, ściska kierownice ze wszystkich sił. Wiedziała, że reakcja człowieka będzie zawsze wolniejsza od reakcji automatu, nawet reakcja kogoś takiego jak ona. Jeśli coś poszło nie tak, nie będzie można uciec przed wiązką pocisków wystrzeliwanych z teoretyczną szybko strzelnością sześciu tysięcy na minutę. Nie sposób ominąć barier, które wysuną się dosłownie spod ziemi.

Nic takiego nie nastąpiło. Biała, zakurzona i pokryta zaciekami kopuła działka pozostała nieruchoma, wiązka luf celowała w niebo. Checkpoint zostawał powoli z tyłu.

- Dał sobie skurwysyn radę - powiedziała Stokrotka na głos i roześmiała się. Po raz pierwszy tego dnia. Matthew pokiwał głowa. Wiedział dobrze, którego skurwysyna ma na myśli.

Howard Atkinson dotrzymywał słowa. Grał uczciwie, jak dotąd.

Biały holden powoli toczył sie betonowa wstążka wewnętrznej drogi bezludnego terminalu.

Kiedy minęli checkpoint, Matthew odetchnął z ulga. Aż sie zakrztusił śmiechem, gdy dotarło do niego, że zaczyna być dobrej myśli.

Stokrotka rzuciła szybkie spojrzenie w lusterko. Nie spodobał jej sie stłumiony chichot, przez krótki moment ścisnęła ją obawa, że Matthew nie wytrzymał.

- W porządku - uspokoił ją szybko. - Nic mi nie jest.

Już niedaleko. Wjeżdżali pomiędzy magazyny, w większości puste i niewykorzystane. Ogromne, blaszane hale rzucały cień na wąską drogę dojazdowa.

- Trzydzieści osiem, O jak Oskar - mruczała Stokrotka pod nosem. Przechyliła sie, żeby lepiej

dojrzeć oznaczenia wymalowane na rozsuwanych wrotach, teraz zamkniętych na głucho.

Matthew wcisnął guzik i szyba w bocznych drzwiach opadła. Wychylił sie przez okno, patrzył na

mijane hale. Cofnął sie z przekleństwem, gdy z konsoli rozległ sie przesłodzony głos pokładowego komputera przypominający o zamknięciu okien.

- Zawracaj! - krzyknął prawie. - Nie ten rząd, to jest P, nie O.

Stokrotka odwróciła sie, oparła na siedzeniu. Nie zamierzała zawracać, tracić czasu na manewrowanie na wąskiej drodze dojazdowej.

- Trzymaj sie - rzuciła.

Holden szarpnął. Matthew odruchowo wyciągnął rękę, by przytrzymać nieprzytomnego Chińczyka. Sam nie miał czym złapać uchwytu. Uderzył czołem o zagłówek.

- Przepraszam - syknęła Stokrotka.

Samochód gnał na wstecznym biegu. Wreszcie wypadł na spalony słońcem, wielki plac i

znieruchomiał. Matthew dotknął ramienia Stokrotki.

- Spokojnie, mamy czas.

Tylko zaklęła w odpowiedzi. Pchnęła manetkę, skręciła w kierunku prześwitu pomiędzy magazynami. Tym razem właściwego.

***

Byli na miejscu. Biały samochód zatrzymał sie pod wrotami z łuszczącym sie, namalowanym przy pomocy szablonu znakiem 38 „O."

Stokrotka przekręciła kluczyk. Ucichła przetwornica, słychać było tylko postękiwanie

stygnącego metalu. Trzasnął zamek rozpinanego pasa.

Wspólnymi siłami wywlekli sparaliżowanego tajniaka. Matthew usadził go pod ścianą, oparł o falista

blachę. Kiedy wydawało sie, że nieszczęśnik przechyli sie i zwali w bok, podparli go pudłem zestawu

reanimacyjnego.

- Nigdzie nie odchodź - roześmiał sie Matthew i poklepał Chińczyka po spoconym policzku.

Tajniak miał szczescie, był nieprzytomny. Jesli

bedzie je miał dalej, to doczeka w takim stanie, a_ ktos

w koncu trzasnie przełacznikiem i wyłaczy respirator.

„Ciekawe". -pomyslał Matthew - „czy bede to ja."

Raczej małe szanse. Poczuł nagła, irracjonalna ulge.

Nie bedzie musiał zabijac po raz kolejny.

Stokrotka niecierpliwie zerkneła na zegarek.

- Pilnuj go dobrze - przykazała, jakby Matthew sam

tego nie wiedział. - Musi wystarczyc jeszcze na dwie

godziny.

Matthew złowił jej nieobecne spojrzenie. Takie

samo, jakim przeslizgneła sie po twarzy tajniaka,

błyszczacej od potu i sliny spływajacej na brode.

Zrozumiał.

Przestał sie ju_ liczyc. Wiedział, _e on sam te_ musi

wystarczyc na dwie godziny, nie dłu_ej. Mo_e nieco

krócej. Córka kapitana Wagnera konczyła ju_ swój

długi bieg.

w

BLASZANYM DACHU



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
14 OKRZYK TOMASZA J ,28 NA TLE Wyj ,3
Pacyński Tomasz Dziedzictwo
Pacyński Tomasz Koral i smok
Pacynski Tomasz Smokobójca
Tomaszewska Marta Na polanie
Szopinski Tomasz Zarobic na kryzysie
Marta Tomaszewska Tapatiki na Ziemi (fragmenty)
Św Tomasz dowody na istnienie Boga doc
Pacyński Tomasz Cykl Sherwood 04 Wrota światów 02 Garść popiołu (Fragment powieści niedokończonej
Pacyński Tomasz Sherwood 03 Wrota światów 02 Garść popiołu
Pacyński Tomasz Wrzesień
Pacyński Tomasz Siódmy kot
Pacyński Tomasz komu wyje pies
Kotka na gorącym dachu
Pacynski Tomasz Siodmy kot
Szopiński Tomasz Zarobic na kryzysie
Pacyński Tomasz Opowieść wigilijna

więcej podobnych podstron