Wolanowski Lucjan Ani diabeł, ani głębina dzieje odkryć Australii


Lucjan Wolanowski

ANI DIABEŁ, ANI GŁĘBINA

Dzieje odkryć Australii,opowiedziane ludziom, którym się bardzo spieszy

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1990

Tłoczono w nakładzie 20 egz.

pismem punktowym dla niewidomych

w drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

Pap. kart. 140 g kl. III-Bą1

Przedruk z wydawnictwa

"Nasza Księgarnia",

Warszawa 1987

Pisał J. Podstawka

Korekty dokonała

Janina Andrzejewska

i D. Jagiełło

Dziwni wędrowcy! Jakież historie szlachetne

czytamy w waszych oczach, głębokich jak morza?

Otwórzcie nam pamięci waszej skrzynie świetne,

klejnoty z gwiazd utkane i z niebios przestworza.

Chcemy płynąć zasiadłszy fantazji okręty!

Więc, aby rozweselić nasze straszne nudy,

przenieście na nasz duch, jak płótno rozciągnięty -

waszych wspomnień obrazy z ich wszystkiemi cudy!

Mówcie, coście widzieli!

Charles Baudelaire "Kwiaty grzechu" ("Fleurs du mal").

Przekład Antoniego Lange,

Warszawa 1894

Odkryć rozkosz cudowna

Min-min, czyli ogniska obozowisk ludzi, którzy już dawno odeszli, są symbolem tej opowieści. Jak wyobrażano sobie "ląd w dole globusa" i jak sposobiono się do jego poznania.

Ląd Gonneville'a. Jak ludzie szukali cennych przypraw a znaleźli... Australię.

Nikt nie mógł nigdy przybliżyć się do ognistej kuli, która nocą unosi się nad pustynią. Zwą ją min-min. Określenie to jest zaczerpnięte ze słownictwa tubylców australijskich.

Opowieści o tym zjawisku przekazują już pierwsze relacje podróżników, którzy wędrowali

przez bezkresne przestrzenie Australii. Błędny ogień był postrachem pramieszkańców ziemi australijskiej. Przybyli zza siedmiu mórz Europejczycy zastanawiają się, czy to aby nie gaz ziemny, który - po samozapaleniu - wydobywa się na powierzchnię pustyni.

W dzień płomień jest niewidoczny. Nocą widać to zjawisko doskonale. Są ludzie,

którzy wiele lat poświęcili rozwiązaniu tej zagadki. Płonący metan - powiadają uczeni. Nic

tam znowu nadzwyczajnego. Pewnie tak jest, jak mówią. Jednakże mnie zafrapowało wyjaśnienie mniej naukowe. Legenda mówi, że to płoną ogniska w obozowiskach wędrowców, którzy już dawno nie żyją. Że grzeją się przy nich ci, którzy przegrali bitwę z przestrzenią, słońcem i brakiem wody. Przemawia to bardziej do wyobraźni niż prozaiczny gaz ziemny, dostrzeżony przez mędrca szkiełko i oko.

Min-min będzie dla mnie godłem tej opowieści. Przez kilka lat miałem przed sobą w wyobraźni ogniska, rozpalane na brzegach wielkiego lądu przez żeglarzy, którzy dawno temu suszyli przy nich swe szaty, piekli podpłomyki, czasem ryby. Cieszyli się ziemią, która nie kołysze się pod stopą człowieka, zmęczeni miesiącami, a nawet latami oglądania rozkołysanego horyzontu. Pełni niepokoju nadsłuchiwali odgłosów nocy, zwierząt, których nie znali, ludzi, których się lękali.

Kim byli owi żeglarze? Łowcami ogórków morskich - przybyszami z wysp Indonezji; Chińczykami, szukającymi tajemnicy długowieczności, odkrywcami z Europy. Oto Holendrzy: Willem Jansz, Dirck Hartog i Pieter Dirkszoon, Frederik de Houtman i Jan Carstenz, Pieter Nuyts i Francois Tjissen czy Francois Pelsaert, Abel Janszoon Tasman.

Szukali bogatych ziem, marzył im się handel tym, co miała wtedy do zaofiarowania Europa. Krzyż wieźli z sobą ze wschodu Ferdynand Magellan, Alvaro de Mendana, Pedro Fernandes de Quiros czy Luis Vaez de Torres. Imć John Brooke rozbił się tu na swym statku "Trial". James Cook wbił brytyjską flagę na wysepce w przedsionku wielkiego

kontynentu, bowiem w dalekim Londynie zastanawiano się, czy do korony da się wprawić jeszcze jedną perłę. Francuzi jakby się nieco spóźnili, ale Marion du Fresne i Antoine-Raymond-Joseph de Bruny d'Entrecasteaux, Nicolas Baudin także zostawili swe ślady na mapie wielkiego ądu.

Długa byłaby lista odkrywców. Zawsze niepełna. W mokrym grobie u wybrzeży Australii spoczywają statki, które nigdy nie wróciły w rodzinne strony. Daremnie czekały na swych mężów, synów czy braci jasnowłose dziewczęta w portach Flandrii i Portugalii. Nie doczekali się powrotu wielu swych statków odważni kupcy z miast brytyjskich. Były też

tajne wyprawy, o których pamięć zaginęła, kiedy przepadli ich uczestnicy.

Nie potrafię więc opowiedzieć o wszystkich odkrywcach i odkryciach. O niektórych bowiem wie się niewiele, prawie nic. O innych pozostały relacje tak obszerne i rzeczowe, że nie starczyłoby mi życia, aby oddać Czytelnikowi pełną opowieść. Trzeba było wybierać.

Myślę, że już samo słowo "odkrycie" łączy się w naszej umysłowości z dostrzeżeniem bądź poznaniem jakichś terenów, lądów, ludów - przez Europejczyków. Czy postawa taka jest słuszna? Czy mamy odrzucić wyprawy tych żeglarzy malajskich i chińskich, ba, może nawet jeszcze wcześniejszych, którzy byli tam, nim pojawiły się żaglowce europejskie? To, że nie rozgłaszali wszem i wobec o swych odkryciach - nie jest może istotne. Świat nie był jeszcze wtedy spowity siecią łączności, która sprawia, iż w ułamku sekundy wieści przekazywane są na cały glob. Pierwsi odkrywcy żyli w wąskim światku swych własnych trosk i radości. Zresztą, gdy trafiali na bogate łowiska - czy naprawdę zależało im na ściągnięciu rywali z dalekich stron? Są wyspy w rejonie Oceanu Spokojnego, gdzie słowo "przybysz" jest jednoznaczne ze słowem "wróg".

Czy więc nie lepiej było, gdy odkrycie pozostawało własnością odkrywców, zainteresowa-nych wyłącznością eksploatacji dojrzanych ziem?

Opisując dzieje odkryć Australii staram się raczej poświęcić wiele uwagi ludziom,

odkrywcom. Gdybym miał szczegółowo opisać ich wyczyny, każdą zatokę, każdą rzeczkę czy każdy szczyt górski, jaki dojrzeli, to właściwie do każdej strony opowieści musiałaby być dołączona szczegółowa mapa, aby można było sobie uzmysłowić znaczenie tego czy innego odkrycia. Dlatego też pewne sprawy muszę celowo spłycać, nie zagłębiać się zbytnio w szczegóły lub też podsumowywać ich znaczenie.

Dla wygody będę dane liczbowe niekiedy podawać od razu w systemie metrycznym, aby oszczędzić Czytelnikowi przeliczania ich z systemu brytyjskiego. Jest bowiem oczywiste, że gdy Flinders opowiada o tym, jak w otwartej łodzi spenetrował sześćset mil

wybrzeża, czyli prawie tysiąc kilometrów, to w oryginalnych jego zapiskach są tylko mile

albo stopy.

Opowieść ta wiedzie nas nie tylko po ludnych portach ówczesnej Europy epoki wielkich odkryć, ale także po małych wysepkach, gdzie na koralowych rafach kończyły się tragicznie wielkie wyprawy. Będziemy wędrować po pracowniach, gdzie kreślono fantasty-czne mapy, i zapuszczać się w boczne ścieżki historii.

Od niepamiętnych czasów uczeni w piśmie zastanawiali się, czy może być jakiś zamieszkany ląd w dole globusa. Lacxtantius, który urodził się w roku 260 przed naszą erą, powiadał wprost, że przecież chyba nikt nie może nawet przyjąć do wiadomości, że

są ludzie, których stopy znajdują się ponad ich głowami, że są miejsca zawieszone do góry nogami i że drzewa rosną z góry do dołu, a woda spada w górę zamiast w dół. Święty Augustyn, wielka postać wczesnego chrześcijaństwa, potwierdzał tego rodzaju przypusz-czenia, skoro pisał, że nie ma powodu dawania posłuchu domysłom o ludziach istnieją-cych po drugiej stronie ziemi, których stopy są w pozycji przeciwstawnej do naszych własnych i gdzie słońce wschodzi, kiedy u nas zachodzi. Święty Augustyn dodawał również, że Pismo Święte, czyli prawdziwy przewodnik po tym, w co ludzie powinni wierzyć, nie wspomina nic o antypodach, i że nie ma żadnego historycznego świadectwa

o takich rejonach, a więc wiara taka jest czczym wymysłem, całkowicie nie do przyjęcia.

Mniej znany był mnich Cosmas Indicopleustes. W VI wieku napisał książkę, w której obalał naukę o antypodach jako całkowitą herezję tak teologiczną, jak i geograficzną.

Jego argumenty mogą nam się dzisiaj wydawać śmieszne, skoro powiada, że w Piśmie Świętym jest mowa o deszczu, który spada na ziemię, a więc nie można dopuścić myśli o jakimś odwrotnym położeniu. Wyśmiewał tych, którzy dopuszczają istnienie ludzi zwisających niejako głowami w przestrzeni. Dodawał, że są to przecież tylko ploteczki, które przekazane zostały przez pogańskich Greków. Są one zwyczajnym bluźnierstwem,

ponieważ wynikałoby z nich, że słowo boże jest tylko zbiorowiskiem pomyłek.

Virgilius, jeden z irlandzkich misjonarzy, którzy w VIII wieku wysłani zostali, aby nawracać Europę Środkową, doszedł do przekonania, że antypody, czyli w tym przypadku ziemie położone w dole globusa - jednakże istnieją. Prawdopodobnie przekonała go o tym lektura starych ksiąg. W roku 748 miał on rzekomo oświadczyć, że istnieje jeszcze inny świat zamieszkany też przez ludzi. Za tę herezję został zaatakowany przez świętego Bonifacego i potępiony przez papieża. Co więcej, zmuszono go do odwołania swej tezy. Pocieszmy się tylko, że na dłuższą metę poglądy te nie zaszkodziły mu i został arcybiskupem Salzburga, a potem go kanonizowano.

Pewnie będziecie czytać tę książkę na lądzie i nie będzie kołysać się wam grunt pod

nogami. Wspomnijcie przeto ludzi, którzy dokonali tych odkryć, i starajcie się spojrzeć

na to niejako ich oczami, oczami epoki. Przemawia do nas koloryt tej opowieści, chociażby przez język zapisków, które pozostały świadectwem historii po tych, którzy wrócili. Po tych, którzy nie wrócili - pozostały tylko domysły, przepadli gdzieś w błękitnej nicości Oceanu.

Nastrój epoki przemawia z opowieści o ludziach, którzy wyruszyli w dalekie strony w

poszukiwaniu lądu, gdzieś w dole globusa. Oto jak zaczyna swoje wspomnienia jeden z nich:

"Dziennik albo opis sporządzony przeze mnie, Abla Jansza Tasmana, z podróży dokonanej z miasta Batawia (dzisiejsza Dżakarta) we wschodnich Indiach w celu odkrycia nieznanego lądu południowego w Roku Pańskim 1642, czternastego dnia sierpnia. Oby Bóg wszechmocny pobłogosławił tej pracy". A kończy słowami: "O świcie udałem się łodzią do Batawii. Chwała Bogu i niech Mu będą dzięki za tę szczęśliwą wyprawę. Amen.

Napisane na statku Heemskercq pod datą jak wyżej. Waszych Dostojności posłuszny i zawsze zobowiązany sługa Abel Jansz Tasman".

Trzeba się dobrze wczytać w notatki Williama Dampiera, gdy opisuje wodę wdzie-rającą się na jego uszkodzony i samotny statek: "Zachęcałem mych ludzi, którzy pompo-wali wodę bardzo ochoczo... Około jedenastej godziny w nocy przyszedł do mnie

marynarz i powiedział mi, że przeciek stale się zwiększa i że deski są tak zbutwiałe, że

rozpadają się jak śmieci i że teraz nie da się uratować statku, ponieważ nie można

dostać się już do otworu, jako że woda w pomieszczeniach sięga znacznie ponad tę szczelinę. Resztę nocy spędziliśmy na pompowaniu i czerpaniu wody. Pracowałem i ja sam, aby zachęcić mych ludzi, którzy byli bardzo pilni, ale wody ciągle przybywało i teraz myśleliśmy już tylko o tym, jak uratować nagie życie".

Ile jest wreszcie ulgi w tych dawnych zapiskach, gdy opisują, jak udało się żegla-rzom dotrzeć do wyspy, znaleźć źródło świeżej wody i nieopodal złowić żółwie, których mięso było poszukiwanym pokarmem. Musiała być wielka obfitość żółwi, nim człowiek

zabrał się do masowego ich mordowania. Jeszcze w 1842 roku uczony, który wyprawił się, aby zbadać wyspy i wysepki u północno-wschodnich wybrzeży Australii, zapisał w swoich

pamiętnikach, że żółwi było tyle, iż jeden z uczestników wyprawy, gdy zabrał się do obser-wacji nieba - musiał w nocy rozstawiać warty, by odpędzały żółwie, które przewracały mu

ekwipunek.

Jedną z największych zagadek ludzkości jest bez wątpienia ta, dlaczego reszta świata tak długo zwlekała z "odkryciem" lądu, który dzisiaj nazywamy Australią. Przez tysiące lat wielkie państwa i narody powstawały i rozpadały się w dolinie Eufratu, w Egipcie, w Grecji, w Rzymie, w Chinach i Indiach. A ogromny ląd drzemał w zapomnieniu, znany tylko ludziom, którzy tam mieszkali.

Od czasu do czasu w różnych zakątkach wybrzeży australijskich zjawiały się małe

stateczki europejskie, ale w gruncie rzeczy nie było powodu do zapuszczania się w głąb tej nieznanej ziemi. Nie było tam - jak uważano - bezcennych skarbów, które kusiły Hiszpanów do podbicia Meksyku i Peru. Nie widziano tam świątyń pełnych złota i klejno-tów. Nie było tam osad, które można by było splądrować. Żeglarze dostrzegali bezkresne przestrzenie lądu zazwyczaj bez wody, na których mieszkały wrogie plemiona o obcym, odrażającym sposobie bycia i odżywiania.

Żeglarze chcieli handlować bądź rabować. Kiedy wyprawiali się w niebezpieczną podróż na wschód, nęciły ich korzenie, złoto i klejnoty Indii. Z pierwszych wypraw, w czasie których dojrzano to, co nazwano Nową Holandią, a później - Australią, przywozili do

europejskich portów sprawozdania, że nic tam godnego uwagi nie ma, a sam teren jest

przeważnie pozbawioną zieleni pustynią. Inne raporty mówiły:

"Nie masz tam ani kruszców, ani szlachetnego drewna".

Nikt nie zdawał sobie sprawy, jakie bogate złoża złota i innych minerałów leżały

zamknięte w podziemnych skarbcach wielkiego kontynentu. Nie było więc państwa, które

zainteresowałoby się handlem z tymi "przeklętymi i złowrogimi ludźmi", którzy nie mieli ani

klejnotów, ani bogatych domostw, ani niczego, co byłoby interesujące dla kupca czy dla rabusia.

W książce o odkryciach Australii wydanej w 1846 roku kapitan statku Jego Królewskiej Mości "Beagle", nazwiskiem Stokes, wspomina o "odkryć rozkoszy cudownej", ponieważ gdziekolwiek tylko mógł sobie na to pozwolić, schodził ze swojego okrętu i wędrował w głąb lądu, aby zobaczyć to, co było do oglądania, i aby jego stopy "jako pierwsze stanęły na bogatej i żyznej ziemi". A więc radość odkrywania. Minęło kilka

dziesiątków lat i w podobny sposób wyraża się wielki podróżnik Ernest Giles, który w

1872 roku dotarł w samo centrum Australii. Podróżnik ten oświadcza, że u podstaw jego wyprawy była "podniecająca żądza i szalony urok", i dodaje: "odkrywca jest odkrywcą z zamiłowania. Leży to w jego naturze".

Przeróżne były pobudki, dla których ludzie wyruszali na poszukiwanie dalekiego

kontynentu lub też domagali się, aby czyniono poszukiwania. Oto jak zwracał się do króla Filipa III hiszpańskiego dr Juan Luis Arias: "Najjaśniejszy Panie! Oto jest memoriał doktora Juana Luisa Ariasa, który rozumiejąc ogromne korzyści, jakie mieć będzie służba Waszej Królewskiej Mości w rozpowszechnieniu kościoła katolickiego i wspomożeniu naszej świętej wiary oraz nawróceniu ludzi na południowym lądzie, co jest zasadniczym zobowiązaniem, jakiego podjęła się Wasza Królewska Mość i Korona, najpoważniej błaga, aby Jego Królewska Mość zechciała zwrócić uwagę na to, co tu jest przedstawione. Angielscy i holenderscy heretycy, których szatan jednoczy w tymże celu wszelkimi sposobami, jakie ma w swej mocy, najbardziej przebiegle prowadzą poszukiwania, odkycia i kolonizowanie tej wielkiej części świata na Oceanie Spokojnym, zasiewają tam najbardziej zjadliwe trucizny ich apostazji i to z najbardziej pilnym pośpiechem, aby uzyskać pierwszeństwo przed nami, którzy chcemy przedstawienia światła Pisma Świętego".

Na kanwie dramatycznej opowieści o dziejach odkryć pociągają mnie zawsze kolorowe punkciki czy może - by wyrazić się precyzyjniej - smakowite przyprawy, oddające prawdziwy klimat danej epoki. Od czasu do czasu będę się więc starał zejść z szerokiego gościńca, aby na bocznej ścieżce odnaleźć i przekazać Czytelnikowi to, co może nie jest najściślej związane z głównym nurtem naszej relacji, ale co - mym zdaniem - jest chyba bardziej przydatne do zrozumienia epoki i jej realiów, niż uczone argumenty i przypisy.

Jeżeli zadrasnąć szpilką żeglarza w jego paradnym stroju, to pokaże się krew, albowiem byli to ludzie śmiertelni jak my wszyscy, ze wszystkimi kłopotami i radościami. A ileż jest człowieczeństwa w pamiętnikach żony jednego z pierwszych gubernatorów Australii, która na pożółkłych już teraz kartkach zanotowała swe westchnienie: "Excelencja nie ma czasu ani dla Boga, ani dla mnie".

Kiedy się śledzi losy poniektórych odkrywców, nasuwa się myśl o don Kichocie, któremu ię wydaje, że ma na końcu swej włóczni jakiś kontynent czy wyspę, a jest to tylko garść wodorostów. Ta książka ma pokazywać, w jaki sposób ląd, który sobie ktoś tam wymarzył, został wymazany z mapy na rzecz prawdziwego kontynentu w dole globusa. Ma być opowieścią o odkrywcach Australii, ich życiu i przygodach. O żeglarzach, którym nie był straszny ani diabeł, ani głębina.

Proszę o wyrozumiałość, gdy opowieść będzie się czasem poruszać jak konik szachowy. Będziemy wybiegać naprzód, skakać w bok, jeśli coś się ciekawego tam trafi do opisania. Zgoda?

Odległy i rozległy Ocean Spokojny strzegł zazdrośnie swoich tajemnic, aż po XVIII

wiek. Balboa odkrył go dla Hiszpanii, Magellan - Portugalczyk - pierwszy przebył jego ogromne przestrzenie, torując drogę pięknym galeonom, które zapewniały łączność

Ameryki Środkowej z Filipinami.

Holendrzy usadowoli się w Indiach Wschodnich. Stamtąd wysyłali żeglarzy ku Nowej Holandii. Powoli zaczynali szkicować "nowy" kontynent na białych mapach epoki. Brytyjczycy zjawiali się tylko sporadycznie. Później dopiero, świadomi jakby korzyści, które

na nich czekały - zaczęli wysyłać kupców, misjonarzy i badaczy.

Francuzi natknęli się na tajemniczy ląd w XVI wieku. I byli przejęci tym odkryciem, gdy nadeszła ich kolej wyjścia na Morze Południa. Później, gdy ich ambicje narodowe zostały pobudzone rywalizacją z Wielką Brytanią, szukali sławy w najbardziej odległych zakątkach Oceanu Spokojnego, na najdalszych i najmniej znanych brzegach.

Badania Pacyfiku nie są więc dziełem jednego człowieka czy jednego narodu. Stały się one sprawą Europy. Powiada profesor John Dunmore z Uniwersytetu Palmerston North na Nowej Zelandii: "Tyle było tam do odkrycia: począwszy od archipelagów - wysepek bardzo oddalonych od wybrzeży lądu, aż do maleńkich atoli, rozrzuconych na wielkich przestrzeniach wód tropikalnych. Od zamkniętego świata Japonii, aż po tajemnice

Polinezji".

Ludzie zastanawiali się, czy świat może rozciągać się poza granice, które narzuciła im filozofia średniowiecza. Czy naprawdę można było spodziewać się, że są jakieś istoty ludzkie żyjące po drugiej stronie świata? Kartografowie upraszczali sobie pracę - nanosili na mapy lądy czy wyspy, nie przejmując się zbytnio rozmiarami i położeniem ich w

stosunku do innych. Jeżeli coś się nie zgadzało, to przypasowywali tak, aby w końcu

znalazło dla siebie miejsce lub - rezygnowali w ogóle z umieszczenia na mapie.

W roku 1459 jeden z ostatnich obrońców dawnej techniki rysowania map - Fra Mauro - kiedy mu się nie zmieściły świeżo odkryte wyspy Wschodu, napisał sobie spokojnie w komentarzu pod mapą: "Na morzu Wschodnim jest dużo wysp wielkich i dobrze znanych, których nie zaznaczyłem na mapie, ponieważ nie było już miejsca".

Zetknięcie z islamem spowodowało, że nagle rozszerzyły się horyzonty ludzi

zamkniętych w filozofii scholastycznej. Wyprawy krzyżowe czy handel z muzułmanami rozbudziły wyobraźnię ludzi Zachodu, w umysłach których nie mieściły się nawet bogactwa krajów Wschodu. Australia był to sen i marzenie pełne złota. Marzenie o przedziwnych rasach, o narodach, które należało pozyskać dla Chrystusa, sen o podbojach i bogactwie. Tam znalazły w wyobraźni swój mityczny wyraz pospołu Eldorado i Utopia. Od dawna geografowie uważali, że jakiś legendarny ląd południowy rozciąga się od tropików aż do Antarktydy i od zachodnich krańców Oceanu Indyjskiego przez całą niemal szerokość burzliwych wód Oceanu Spokojnego. Tam to, na tym wyimaginowanym lądzie australij-skim, miano odnaleźć narody, bogactwa i towary w różnorodności, o której marzyć nie mogła Europa.

Wspomniany już profesor John Dunmore zauważa, że "skoro człowieka zafascynuje jakaś prawda, szybko znajduje argumenty, żeby ją w sobie umocnić".

Gdy jeszcze nie tak dawno kontynent południowy nie był brany pod uwagę na serio, a samą nawet myśl o nim traktowano jak herezję, nagle nastąpił zwrot. Zaczęto uważać, że ląd musi się tam znajdować, że istnieje wprost nieodzowna konieczność jego tam usytuowania dla utrzymania równowagi świata. Nauka potrzebowała bowiem lądu południowego, żeby wyjaśnić kulistość ziemi. Zaczęto głęboko wierzyć w istnienie "antypodów", a to dla uzyskania przeciwwagi ogromnych lądów Eurazji i Afryki. Wyobrażano sobie, że bez owego lądu południowego kula ziemska po prostu fiknęłaby

koziołka. Zaczęto więc jak gdyby przymierzać do tej teorii relacje różnych podróżników wędrujących po morzach świata. Wydawać się bowiem mogło, że przecież któryś z nich kiedyś musiał natrafić na ów tajemniczy południowy ląd. Do wymyślonej teorii pasowała najbardziej opowieść pewnego żeglarza francuskiego z początków XVI wieku. Opowieść tę upiększały pewne dopiski, które ją uwiarygodniały, mimo to nie można jej było uznać za

całkowicie godną zaufania. O ile rezultaty tej wyprawy nie były doraźnie widoczne, to przez XVII i XVIII wiek ożywiała ona umysły Francuzów i niewątpliwie stała u kolebki wypraw, które miały wykryć tajemniczy ląd.

Mamy 24 czerwca 1503 roku. Statek "L.Espoir" opuszcza port Honfleur w Norman-dii. Na pokładzie jest sześćdziesięciu śmiałków, oficerów, marynarzy i awanturników. Dowódcą jest Binot Paulmeyer z rodziny Buschet de Gonneville. W połowie lipca

dopłynęli do Wysp Kanaryjskich, a w końcu miesiąca dotarli do Zielonego Przylądka, gdzie

przebywali przez dziesięć dni. Później, jak się wydaje, skierowali się na południowy zachód przebywając równik na początku września. W listopadzie wpadli w gwałtowne sztormy, które wpłynęły na zmianę trasy. 5 stycznia 1504 dotarli do miejsca, które z braku dokładnej nazwy będziemy nazywać Lądem Gonneville'a. Tam mieszkańcy przyjęli ich gościnnie, załoga spędziła pół roku naprawiając statek, a także gromadząc żywność na rejs powrotny. W połowie lipca ruszono w drogę do domu, przy czym dołączył się do

wyprawy syn miejscowego wodza imieniem Essomeric oraz inny jeszcze "Indianin" imieniem Namoa, prawdopodobnie sługa owego Essomerica. Następny ląd oglądano dopiero po trzech miesiącach. Szukano towarów, które mogłyby stanowić ładunek do zawiezienia do Francji, żeby zwróciły się wydatki poniesione przez armatora.

Ląd Gonneville'a nie był atrakcyjny pod względem handlowym. Fakt ten jakoś uszedł uwagi geografów, którzy potem namawiając do ekspedycji w kierunku lądu południowego powtarzali stale, że jest na nim mnóstwo bogactw czekających na

odważnego żeglarza.

U schyłku roku 1504 "L.Espoir" kołysze się u wybrzeży Ameryki Południowej. W lutym 1505 żeglarze francuscy zbliżają się do Europy. Ale tuż przy domu, właściwie na wodach w przedsionku Francji, zostają zaatakowani przez angielskiego pirata i tracą statek. Ostatecznie z sześćdziesięciu ludzi, którzy wyruszyli w drogę, powróciło trzydziestu sześciu. Trzeba dodać jeszcze Essomerica, drugi "Indianin" zginął podczas podróży. Przepadły notatki prowadzone na statku, przepadły również podarunki od mieszkańców

Lądu Gonneville'a, które pomogłyby może ustalić, z jakiego kraju czy przynajmniej z jakich stron zostały przywiezione. Ponieważ był cień nadziei, że Anglicy zapłacą odszkodowanie, Gonneville złożył pod przysięgą odpowiednie oświadczenie przed władzami morskimi. I jest to właściwie jedyna relacja o całym przedsię-wzięciu. Autoryzowana kopia tego dokumentu przechowywana jest jeszcze w bibliotece w Paryżu.

Panowie kupcy nie chcieli już słyszeć o organizowaniu ponownej wyprawy, skoro ta pierwsza uderzyła ich tak mocno po kieszeni. Kartografowie, gdy dowiedzieli się o ekspedycji, nanieśli Ląd Gonneville'a na mapy.

Sama podróż poszła właściwie w zapomnienie aż po XVII wiek. Trzeba jednak dodać, że ów Essomeric osiedlił się we Francji i założył tam rodzinę. Jego potomek złożył formalną propozycję urządzenia wyprawy misyjnej i pomysł ten zyskał poparcie dostojni-ków kościelnych. Na niewiele się to zdało, ale opinia publiczna przypomniała sobie o całej

ekspedycji. Trudność zasadnicza polegała na tym, że jedyny dokument-relacja z podróży nie podawał żadnych konkretnych wskazówek, które pomogłyby w odnalezieniu Lądu Gonneville'a. Nie było ani długości, ani szerokości geograficznej. Misjonarze nie wiedzieli więc, dokąd mieliby wyruszyć, aby nawrócić na chrześcijaństwo lud, z którego wywodził się nowy projektodawca ekspedycji. Domysły szły w różnych kierunkach, zawsze na półkulę południową.

Wielcy podróżnicy francuscy zaczęli uporczywie szukać Lądu Gonneville'a. Słynny badacz Kerguelen wrócił do Francji w przekonaniu, że wyprawa dotyczyła Madagaskaru. Inny badacz lokalizował tajemniczy ląd gdzieś koło Nowej Zelandii. Jeszcze inny uważał, że mieścił się on wzdłuż wybrzeży Afryki Zachodniej. Skoro jednak Gonneville tak niefortunnie żeglował po Atlantyku Południowym, to wielu zadawało sobie pytanie, czy w ogóle opłynął Przylądek Dobrej Nadziei. Dopiero w 1847 roku uczony francuski przepro-wadził dokładną analizę dokumentów i okazało się, że Ląd Gonneville'a był gdzieś u wybrzeży Ameryki Południowej.

Tak czy inaczej przez dwa i pół wieku Francuzi byli zafrapowani tajemniczym krajem i zależało im nie tylko na badaniu nie znanych jeszcze terenów, ale na odzyskaniu dla Francji straconego kontynentu, który należał się jej z tytułu pierwszeństwa. Rozumowali, że skoro nieznany ląd jest tak ogromny, to jego bogactwa też nie mają granic. Wielkie umysły epoki fascynowała myśl odnalezienia go. Kto wie, może rosły tam poszukiwane przyprawy?

Dlaczego właśnie przyprawy?

Kiedy Vasco da Gama przybył w 1498 roku do Kalkuty na południowo-zachodnim wybrzeżu Indii, wysłał człowieka na brzeg, aby rozejrzał się w sytuacji. Wysłannika powitano na wybrzeżu: "Oby szatan cię zabrał! A cóż cię tu sprowadza?" A on odpowiedział: "Zjawiliśmy się, aby szukać chrześcijan i korzeni". I to była siła napędowa odkryć owych czasów.

Nie minęło dwadzieścia pięć lat, a narody Europy zaczęły uskarżać się na portugalski monopol handlu korzeniami mniej więcej tak, jak wcześniej użalali się na monopol Wenecji. W roku 1523 zanotowano w Norymberdze, że ogromne ilości korzeni dostają się do Niemiec poprzez Lizbonę. A "król Portugalii mając kontrolę nad korzeniami ustanawia dowolnie ceny, ponieważ jak by nie były kosztowne i tak Niemcy je kupią". Później monopol portugalski został nadwerężony przez Holendrów. Z kolei w roku 1599 Anglicy tak się oburzyli na podwyżkę cen przypraw na rynkach londyńskich, że osiemdziesięciu zacnych kupców z Londynu założyło Wschodnio-Indyjską Kompanię, kładąc tym samym - jak twierdzą historycy - podwaliny pod Imperium Brytyjskie. Wkrótce potem Francja, Dania i Austria starały się o znalezienie punktów oparcia w Azji, Hiszpania dotarła do Indii Wschodnich poprzez Ocean Spokojny.

Sprawa panowania nad terytoriami, których nie było jeszcze nawet na mapach, została ostatecznie rozwiązana przez papieża Aleksandra VI w 1494 roku. Jak Czytelnicy moi niezawodnie wiedzą, bulla papieża Aleksandra VI podzieliła świat między Hiszpanów i

Portugalczyków. Jednakże kreśląc linię demarkacyjną przyjęto, że ziemia jest płaska, co teoretycznie ułatwiło podział; w praktyce sprawa okazała się oczywiście dużo bardziej skomplikowana i trzeba było ustalić, które z tych państw ma prawo do handlu z bogatymi

Wyspami Korzennymi.

Zaczęły się długie i skomplikowane dociekania, ponieważ władcy Hiszpanii i Portu-galii wyznaczyli "kosmografów i pilotów, którzy mieli rozstrzygnąć spór". Hiszpanie sporządzili globus, na którym linia papieska sięgała aż po Pacyfik, ale Portugalczycy nie chcieli przyjąć takiej decyzji, która godziła w ich interesy. Na tle gorzkich sporów doszło do zabawnego incydentu.

Wspomina o nim kronikarz Sewilli - Piotr Męczennik, cytując "pogodną opowiastkę" o "małym chłopczyku, który stał koło bielizny, którą matka jego akurat prała" nad brzegami

rzeki. Przechodzili właśnie tamtędy wysłannicy portugalscy. Chłopczyna zapytał, czy to są właśnie ludzie, którzy ustalają podział świata. Na to dostojnicy odpowiedzieli z godnością, że tak. Wtedy on "podkasał swoją koszulinę" odsłaniając tylne części ciała i mówiąc:

"podejdźcie i najlepiej swoją linię nakreślcie tędy, w samym środku". Hiszpański kronikarz

dodaje, że powiedzonko to szybko zaczęło kursować po mieście, gdzie wszyscy się z niego śmieli, "ba, nawet sami wysłannicy, z których niektórzy byli zagniewani, a niektórzy podziwiali powiedzonko rezolutnego chłopczyka".

Rycerze, którzy wracali z wypraw krzyżowych, będąc pod urokiem zawojowanych przez siebie krajów, przywozili w rodzinne strony na dalekiej północy zamiłowanie do nowych potraw. Na bazie chleba, fasoli, solonego mięsa i suszonej ryby można było bowiem przygotować wyśmienite jedzenie dodając sproszkowanych migdałów czy też

przypraw wschodnich, które łagodziły ostry smak solonych produktów. Na początku krzyżowcy chełpili się znajomością egzotycznych smaków, podobnie jak dzisiejsi turyści pamiątkami przywiezionymi z dalekich stron. Ale w miarę rozrastania się miast na zachodzie i na północy Europy, gdzie coraz więcej ludzi musiało się zadowalać zimową

dietą z suszonych i solonych zapasów, korzenne przyprawy zaczęły spełniać naprawdę istotne zadanie. Ostatecznie Europa tak dalece się od nich uzależniła, że na przykład pieprz stał się jakby monetą obiegową, niczym srebro.

Po sukcesach Kolumba i Vasco da Gamy oceany świata zaroiły się od małych stateczków. Żeglarze Europy zachodniej, nawykli do przybrzeżnej żeglugi, gdzie znali każdy zakątek i wiedzieli doskonale, jak i gdzie należy zawijać po konkretny towar, teraz kierowali dzioby swoich okrętów na szerokie morza i pełni najlepszych nadziei wypływali w dal. Świadomie lub przez przypadek do wielkiego lądu na Morzu Południowym (jak

określali Francuzi), czy na Morzach Południowych (jak nazywali Brytyjczycy), docierali poniektórzy. Ci, którym udało się powrócić, przywozili kolejne płytki do barwnej mozaiki. Mapy stawały się coraz dokładniejsze, piękne fantazje zamazywane były przez dokładne rysunki kartografów, którzy bądź sami uczestniczyli w wyprawach, bądź studiowali dzienniki pokładowe.

Mapa dla królewicza

Nowe domysły na stare tematy. Portugalia prowadzi "politykę ciszy", nie chce dzielić się z nikim zdobytą wiedzą. Jak trzęsienie ziemi niweczy jej archiwa. Mapa Delfina. Kilka łów o nazwie. Austrialia czy Australia - różnica jednej litery.

Pełen niepokoju cytuję autorów, którzy zastanawiają się nad tym, kiedy Australia

pojawiła się na mapach. Tyle domysłów, tyle spraw wątpliwych. Zresztą mapy, które nie były tworem fantazji - opierały się na opowieściach z pierwszej czy drugiej ręki. Kartografowie rzadko wędrowali po świecie, raczej nastawiali uszu na wieści przekazywane przez żeglarzy. Tych, którzy powrócili w rodzinne strony. Żeglarze pływali daleko, w odległych portach wymieniali towary z kupcami, którzy zjawiali się z jeszcze dalszych stron, prawili dziwy... Czasem były to bajeczki i stąd też owe "przyprawy", którymi szafowano przy sporządzaniu map.

Kto pierwszy naniósł wielki ląd na mapę? Wydaje się, iż pierwsza mapa europejska, na której pojawia się Australia, wydana została w Rzymie w roku 1508. Uderzające jest na niej podobieństwo zarysu lądu do linii brzegowej australijskich Terytoriów Północnych,

poczynając od zatoki Józefa Bonaparte koło granicy obecnego

stanu Zachodnia Australia, aż po Zatokę Carpentaria. Ląd zwany był wtedy Java Major i trzeba było czekać trzy stulecia, nim Holendrzy przemianowali go na Nową Holandię - ale o tym za chwilę.

Skąd czerpał swe dane autor owej mapy, Johannes Ruysch? Pan E. B. Whitehouse z Erisbane powiada, iż "mamy mapy, ale nie wiemy, jak powstały. Znani są autorzy, jak na przykład Matteo Ricci w Pekinie (mapa z r. 1602) czy Cornelius Doetsz z Holandii (mapa z r. 1582). Obaj nie zbliżyli się nawet do Australii. Kto więc dostarczył im szkiców do pracy?"

Leo Bagrow w "Dziejach kartografii" twierdzi, że mapa Ruyscha opierała się na innej, sporządzonej przez Contariniego. Ale ta z kolei nie pokazuje Java Major czy Java Minor (Sumatra) ani Candy (Sri Lanka), które można oglądać na mapie owego Holendra.

A może pierwszym Europejczykiem oglądającym Australię był Marco Polo, który miał zaledwie siedemnaście lat, gdy lądem dostał się do Chin w 1271 roku? W misji zleconej przez Kublaj Chana wędrował przez Azję Południowo-Wschodnią. W swych wspomnieniach, które podyktował w dwadzieścia cztery lata po owej podróży, Java Major

wymieniona jest kilkakrotnie.

Może Ruysch uzyskał dane od wielkiego żeglarza portugalskiego Vasco da Gamy, który dowodził flotą dwudziestu statków wysłanych w roku 1502 przez króla Manuela? Flota portugalska nękała arabską żeglugę handlową i mogło się zdarzyć, iż monsun

północno-zachodni zniósł jedną z karawel aż na wody australijskie. Gdy dołączyła do

reszty floty, dane z tej wyprawy mógł zabrać do Lizbony w roku 1505 inny Portugalczyk -

Albuquerque. Z Lizbony jakimiś "przeciekami" szkice dostały się do Rzymu.

Ba, zapyta uważny obserwator, ale dlaczego Ruysch umieścił północne wybrzeże Australii, Sumatrę i Sri Lankę u brzegów Chin?

Są jednak trzy późniejsze mapy, które - zdaniem historyków - świadczą, iż Java Major przedstawiona przez Ruyscha może być wizerunkiem wybrzeża północnej Australii. Oto anonimowa mapa z 1519, przypisywana portugalskiemu kartografowi Jorge'owi Reinelowi, gdzie podobny ląd umieszczono pod Półwyspem Malajskim. Inna jeszcze mapa w książce L. A. Vignerasa "Zapiski Krzysztofa Kolumba" lokuje podobne w kształtach wybrzeże na Oceanie Spokojnym, na zachód od Meksyku.

Nie znamy autora mapy z 1535 roku, która jest dalszym krokiem europejskiej wiedzy na temat Australii. Java Major i Java Minor widnieją tam na południe od Sumatry i Borneo, szczegółowy rysunek odpowiada dość wiernie linii brzegowej północnych rejonów Australii od Zatoki Ansona aż po zatokę Blue Mud.

Wspomniany pan Whitehouse komentuje, iż obie wyspy Java pokazane są tylko od północy, jak gdyby kartograf nie miał danych i nie wiedział, jak daleko lądy te sięgają na

południe. Kto wie, może Java Minor jest przekazem ówczesnych wiadomości na temat przylądka York na północy Australii? Trzeba ustawicznie przypominać naszym Czytelnikom, iż właściwie aż do drugiej wyprawy kapitana Cooka - pomiary były bardzo niedoskonałe, stąd też owe "wędrówki" wysp czy lądów na starych mapach.

Problem "ruchliwości" wysp, wysepek i całych kontynentów bardzo wyraźnie unaoczniają stare mapy portugalskie. Wiadomości o nich mamy, niestety, w przeważającej mierze z drugiej ręki. Dzieje się to z winy samych Portugalczyków i ich utajonej polityki.

Dla Portugalczyków wszystko było tajne. Casa da India w Lizbonie krył przed okiem

ciekawych raporty i mapy zebrane w dalekich rejsach, skrupulatnie gromadzone po każdej wyprawie - za niezłożenie w depozyt wszystkich dzienników pokładowych, map, szkiców i

pamiętników groziła kara śmierci. Manuel prowadził programowo "politykę ciszy". Okazało się to bardziej niebezpieczne, niż można się było spodziewać. Podczas straszliwego trzęsienia ziemi w Lizbonie w 1755 roku zawalił się gmach Casa da India i przepadły

wszystkie dokumenty dotyczące wczesnych kontaktów portugalskich z Australią. Można powiedzieć, że była to zagłada nieomal całkowita. Da się ją tylko porównać z przemyślanym i dopracowanym do końca zniszczeniem całej dokumentacji chińskiego admirała Czeng Ho, o niecałe stulecie wcześniej. Nie znaczy to oczywiście, aby tajemnicy nie dało się w jakiś sposób choć trochę odkryć. Od czasu do czasu Portugalczykom podkradano niektóre dokumenty, a zwłaszcza mapy. Świadectwem jest choćby podróż Holendra Houtmana, który odkrył wyspy u wybrzeży zachodniej Australii i nadał im nazwę Abrolhos. Czym tłumaczyć, że Holender daje odkrytym wyspom bardzo dziwne, żargonowe właściwie, określenie portugalskie? Abrolhos jest uproszczeniem wyrażenia "Abra Olhos", to znaczy: "Miej oczy otwarte! Uważaj!" Wytłumaczenie jest chyba takie, że wyspy te miały już wcześniej nazwy portugalskie na mapie, którą dysponował holenderski żeglarz, i z mapy tej wziął nazwę Abrolhos.

Cała teza dotycząca portugalskich odkryć Australii już około roku 1520 opiera się na różnych mapach, które publikowano począwszy od roku1530. Na mapach tych widnieje ląd, który ma podobną linię brzegową do lądu australijskiego. Od lat uczeni zwracali na to uwagę twierdząc, że zbieżność ta nie powinna być przypadkowa. W samej Australii badania w kierunku potwierdzenia tej tezy mają dwóch głównych rzeczników, którzy, co trzeba podkreślić, prowadzą swoje badania niezależnie od siebie. Jednym jest emerytowa-ny prawnik Kenneth Mcintyre, drugim - naukowiec zatrudniony przez Ministerstwo Obrony - Ian Mckiggan. Obaj badacze stworzyli formuły matematyczne, które służą poprawianiu map z XVI wieku, uwzględniając pewien powszechny w owym czasie błąd nawigacyjny. Obaj doszli do identycznych rezultatów. W końcu zastosowano komputer, któremu przekazano odpowiednie formuły matematyczne, a następnie XVI-wiczną mapę portuga-lską i oto komputer narysował zdumiewająco dokładną linię brzegową wschodniej Australii, aż do przylądka Howe. Te "poprawione" mapy pokazują przylądek Howe w niebywale powiększonych rozmiarach. I ciekawe, że na niektórych dawnych mapach figuruje on pod

nazwą, która prawdopodobnie jest przekręconym portugalskim określeniem "piękny przylądek". Mcintyre, który w roku 1977 opublikował książkę pod tytułem "Tajne odkrycia Australii", twierdzi, że ekspedycja, która przywiozła ze sobą szkice służące do sporządzania ówczesnych map, opuściła Malakkę w 1521 pod dowództwem kapitana Cristavao de Mendonca. To właśnie była jedna z tych wypraw, którą objęto "polityką ciszy" i której dokładna dokumentacja przepadła podczas trzęsienia ziemi. Dalej badacz australijski twierdzi, że Portugalczycy przezimowali na wybrzeżu obecnego stanu Nowa

Południowa Walia i chcieli żeglować wokół Australii, ale postradawszy jedną z karawel

tam, gdzie rzekomo leży tak zwany "Mahoniowy Statek" (o którym będzie mowa), zmienili zamiar.

I jeszcze o mapach z Dieppe, których związek z mapami portugalskimi zdaje się niezaprzeczalny. Czytelnikom należy się tu słowo wyjaśnienia. W Dieppe we Francji w latach 1536-1567 powstało dziesięć map świata. Otóż dość prawidłowo oddają one zarysy wybrzeży Lądu Południowego. Wszystkie te mapy są prawdopodobnie skopiowane z mapy czy map dawno już zaginionych. Najbardziej znana jest "Mapa Delfina". Kazał ją sporządzić sam król Franciszek I jako dar dla swego syna, późniejszego Henryka II, a że królewicz, czyli następca tronu, nosił we Francji tytuł delfina - stąd nazwa. Mapa ta została

wykonana w 1536 roku.

Można mieć w zasadzie pewność, że "Mapę Delfina" sporządzano korzystając z map portugalskich. W czasie, gdy jakiś prawzór map z Dieppe był na warsztacie kartogra-fów, Portugalczycy byli jedynymi Europejczykami, jacy zawędrowali w tamte strony, ich statki docierały do Indii Wschodnich. Francuzi nie wysilali zbytnio wyobraźni, kopiując nazwy bądź w brzmieniu portugalskim, bądź też - jeszcze częściej - w przeinaczonym języku portugalskim. Linia brzegowa jest jednak nakreślona poprawnie, dopiero w okolicach Port Fairy - gdzie odkryto wrak Mahoniowego Statku - zaczynają się odchylenia od rzeczywistości, powstałe z portugalskiego systemu obliczania długości geograficznej. Ten błąd w sztuce daje się jednak naprawić, jak już wspomniano, dzięki współczesnym matematykom, którzy zgłębili istotę pomyłki i, stosując współczesną technikę do poprawiania rysunków sprzed czterech wieków, udowodnili, że portugalscy żeglarze zbadali wschodnie wybrzeża Australii na pewno przed rokiem 1536.

Są stare mapy, z których wprost da się wyczytać niecierpliwość dręczącą ludzi wobec ogromnych, całkowicie próżnych przestrzeni. Wtedy ponosiła fantazja i powstawała "Ziemia Australijska Wyobrażona". Twórcy "Mapy Delfina", a był nim prawdopodobnie Pierre Desceliers, też fantazja nie zawiodła - pokazuje ludzi budujących drewniane domy, po lądzie biegają jelenie i wielbłądy. Na innej mapie tego samego autora widzimy słonie, świątynie oraz jakieś ufortyfikowane zamczysko, a także ludzi odzianych w ubrania z tkanin. Rzecz jasna, że nic z tego nie pasuje do Australii, ponieważ w owym czasie nie było tam takich zwierząt. Wielbłądy zostały dowiezione dopiero w ubiegłym stuleciu przez Brytyjczyków z ich ówczesnych posiadłości kolonialnych w Azji. Australijscy tubylcy nie nosili tkanin, nie budowali domów, ani też nie potrafili posługiwać się takimi, jak pokazują rysunki na mapach, narzędziami.

Było w zwyczaju ilustrowanie map pewnymi charakterystycznymki dla przedstawianych obszarów scenami. I dziś, gdy satelity fotografują dla nas najbardziej niedostępne miejsca globu, nie śmiejmy się z dawnego kartografa, który może nie tyle z beztroski, ile z poczucia własnej niewiedzy napisał, że więcej danych o tym lądzie nie rysuje, gdyż mu się nie mieszczą...

Kusi mnie, aby zaryzykować jeszcze jedno porównanie. Mianowicie nasi współcześni, ruszający w kosmos, wiedzą o nim o wiele więcej, niż wiedzieli o wodach wokół Australii i samym Lądzie Południowym ci, którzy wyruszali w podróże odkrywcze. Gdy kosmonauci mają stały kontakt ze swą bazą, gdy można oglądać ich obraz przekazywany z odległości tysięcy kilometrów, owi odkrywcy tracili łączność z ojczyzną na całe lata, nikt nie umiał też powiedzieć w macierzystych portach, gdzie się akurat znajdują i - nawet - czy żyją.

Mijały lata i stulecia, przybliżały się do Lądu Południowego małe stateczki, czerpały szczyptę wiedzy o tym, co oglądały załogi, i wracały w bardziej gościnne strony. Czy ten skrawek wybrzeża był plażą na wielkim lądzie, czy też tylko dostrzeżono małą wysepkę? Któż mógł na to odpowiedzieć? Kto mógł węszącym za zyskiem armatorom w dalekiej Europie powiedzieć o tej krainie? Trzeba było płynąć samemu i przekonać się. Krok po kroku zbliżano się do celu, często kosztem życia całych załóg, zawsze - kosztem zdrowia.

Warto uświadomić sobie, że ci żeglarze wyruszali w rejs w straszliwej ciasnocie, w warunkach tak prymitywnych, że trudno nam sobie to dziś wyobrazić, nie znali sposobów konserwowania żywności i wody pitnej, zdani sami na siebie w chorobach i w walce z żywiołem, mając jedynie nad sobą "gwiazdy, przewodniczki łodzi" i bezcenne mapy, nieudolne początkowo, często mylące, z których niewiele można było odczytać.

Australia, ten Wielki Nieznany Ląd Południowy całe wieki na mapie w ogóle nie istniał. Niewiarygodnie długo ta ziemia była tylko domysłem i - nie będąc odkrytą - przybierała wciąż nowe nazwy.

Zazwyczaj, gdy pojawia się na mapie jakiś nowy ląd, pojawia się też jego nazwa - lub problem nazwy. Nie inaczej się dzieje w przypadku Australii. Java Major, Wielki Ląd Południowy, Nowa Południowa Walia, Nowa Holandia, Marege - w języku wyspiarzy, to

wszystko określenia, które "przypasowywano" do tego ogromnego, wciąż na nowo odkrywanego przez stulecia kontynentu. Finał tych wielowiekowych narodzin nazwy zawiera pewną anegdotę.

W 1606 roku Hiszpan Quiros odkrył Nowe Hebrydy błędnie przypuszczając, że stanowią one część Wielkiego Lądu Południowego, zaznaczonego na dawnych mapach. Nadał im nazwę "Austrialia del Espiritu Santo". Po czym zebrał wokół siebie garstkę żeglarzy, zakonników, żołnierzy i osadników i wszem wobec obwieścił: "Biorę w posiada-nie zatokę tę, zwaną Zatoką Świętego Filipa i Świętego Jakuba, i port, zwany Santa Cruz, a także miejsce, na którym będzie założona Nowa Jerozolima, i wszelkie kraje, jakie ujrzałem i jakie dostrzegę, i cały ten rejon Południa aż po biegun, która to kraina zwać się odtąd ma Austrialia del Espiritu Santo, razem z wszelkimi jej posiadłościami i przynależ-nościami". Wszyscy gromko krzyknęli: "Niech żyje władca nasz, król Hiszpanii, don Filip III!"

Dotychczas Hiszpanie zwali Ląd Południowy "la Tierra Austral" (łac. Terra Australis - ziemia południowa) względnie "la parte Austral incognita". Czy wkradł się błąd literowy? Nie, Quiros w memoriale wystosowanym w 1607 roku do króla Hiszpanii wyjaśnia pisownię z "i". Ląd nazwał Austrialią dla upamiętnienia dynastii Austrii, z której wywodzi się władca. W innym memoriale w trzy lata później powiadamia króla, że może on dodać do swych tytułów także i Austrial del Espiritu Santo. Innymi słowy, wstawiając literę "i" do słowa "Australia" mógł wskazać, iż nowo odkryty ląd na południu był zarazem lądem austriackiego domu Hiszpanii.

Jakoś się to przez wieki nie przyjęło. Ani Holendrzy, ani Anglicy nie chcieli używać nazwy niejako uznającej roszczenia hiszpańskie do tych ziem.

W 1676 r. pojawia się określenie w formie francuskiej "L. Australie" w pracy Gabriela Foigny "La Terre Australe Connue", zaś w przekładzie angielskim, wydanym w 1693, nazwę tę przetłumaczono jako "Australia".

Brytyjski gubernator Macquarie uporczywie używał nazwy "Australia" tak w rozmowie, jak i w korespondencji. Zapisał pod datą 30 września 1816 w swym dzienniku: "Po raz pierwszy dziś rozmawiałem z sekretarzem Campbellem o ważnej sprawie zbierania potrzebnych materiałów i informacji do napisania poprawnej i bezstronnej "Historii Nowej Południowej Walii czyli Australii"..."

Od roku 1817 w oficjalnej korespondencji coraz częściej stosowano wersję bez "i", a gubernator, imć Brisbane, nazwał nawet swą córkę Eleanor Australia.

Sól we krwi

Chyba nie dowiemy się nigdy, kto był naprawdę pierwszy, zresztą nie był to chyba przybysz z dalekiej Europy. Azjaci mieli bliżej! Chińczycy wyruszają w poszukiwaniu tajemnic długowieczności, czyli skąd się wziął posążek zakopany dawno temu pod drzewem u północnych wrót Australii.

Żeglarze z wysp obecnej Indonezji wyprawiają się rok w rok na połowy ogórka morskiego, wędzonego potem na lądzie australijskim. Europa ocknęła się po wiekach drzemki, ciekawa świata śle ekspedycję Magellana aż do przedsionka Australii. Tajne odkrycia Australii, czyli co się uda "odczytać" z wraków, które spoczywają w "mokrym

grobie" na wodach wokół wielkiego lądu. Mahoniowy Statek - narodziny legendy czy ważny przyczynek do naszych rozważań? Szkielety ludzi pochowanych głową w kierunku Mekki świadczą o wyznawcach islamu, którzy pojawiali się regularnie na wodach australijskich.

Europejczycy snuli domysły na temat: co też się tam znajduje w dole globusa? Azjaci mieli bliżej. Ich żeglarze nie zwlekali z wyprawami i jest już pewne, że pojawili się w Australii znacznie, znacznie wcześniej niż karawele z Hiszpanii lub Portugalii.

Przez Chińczyków Ocean Spokojny nazywany był: "miejsce bezgraniczne". Odbywali po nim dalekie podróże. Wielki admirał chiński Czeng Ho, eunuch urodzony ok. 1371 roku, poprowadził swoją pierwszą ekspedycję w roku 1405, a ostatnią w dwadzieścia osiem lat później. Jego floty odwiedzały archipelagi Azji Południowo-Wschodniej. Pływały

do Indii, na Cejlon, były w Persji i Afryce Wschodniej. Najprawdopodobniej dotarły również do Australii. Admirała cechował wielki humanizm oraz szacunek dla osiągnięć kulturalnych "zachodnich barbarzyńców". Już samo to określenie oznacza pewien kompleks wyższości, ale taki był wówczas układ w świecie: Chińczycy uważali się za coś lepszego od "długonosych barbarzyńców".

Chińskie podróże odkrywcze przeżywały wtedy swój złoty wiek, ale, niestety, zakończyły się nieoczekiwanie i gwałtownie. Z różnych skomplikowanych powodów społecznych i gospodarczych nagle zostały zakazane. Zaledwie w czterdzieści lat po śmierci Czeng Ho oficjalne kroniki jego wypraw zostały spalone przez wiceprzewodniczą-cego urzędu wojny, a u schyłku tegoż stulecia karano śmiercią za zbudowanie dżonki, która miała więcej niż dwa maszty i mogła odbywać podróże zamorskie.

Są dowody na to, że na tysiąc lat przed podróżami Czeng Ho Chińczycy handlowali z wyspami Mórz Południowych aż do terenów graniczących z Oceanem Indyjskim. Sporządzano listy, w których można znaleźć wykazy towarów, przywożonych z takich

podróży. Wiemy również, że dwadzieścia pięć chińskich statków dopłynęło w 1301 roku do

Ormuz nad zatoką Perską. Siedem lat wcześniej jedna z dżonek dowiozła wracającego z podróży Marco Polo do tego samego perskiego portu. Ekspedycje Czeng Ho wyróżniał jednak spośród innych rozmach i zasięg.

Pierwsza wyprawa, którą poprowadził Czeng Ho, składała się z trzydziestu siedmiu tysięcy ludzi i sześćdziesięciu dwu wielkich statków. Największe, tak zwane "okręty-skarbce", miały sto czterdzieści siedem metrów długości, sześćdziesiąt metrów szerokości, dziewięć masztów i każdy zabierał na pokład do pół tysiąca ludzi. To były naprawdę statki oceaniczne. Rozmiary nie są fantazją, ponieważ zupełnie nieoczekiwanie w 1962 roku koło Nankinu odkryto dawne stocznie okrętowe z epoki Ming. I tam też znaleziono części okrętów z flotylli Czeng Ho.

Podczas gdy eskadry Oceanu Spokojnego odwiedzały Jawę, Borneo oraz Okinawę, inne jednostki floty chińskiej krążyły wzdłuż wybrzeża Afryki Wschodniej aż do Zanzibaru,

przywożąc w rejsach powrotnych żyrafy do Pekinu. Jeszcze inne statki pływały do krajów arabskich. Wysłannicy z całego świata wschodniego i z wysp Pacyfiku śpieszyli do cesarstwa niebiańskiego przynosząc dary w hołdzie. Ekspedycje chińskie przywoziły egzotyczne zioła oraz leki. Tylko w jednej z takich wypraw brało udział stu osiemdziesięciu lekarzy.

Dla nas ciekawe jest, jak daleko Chińczycy posunęli się na południe i po co? W 1879 roku w australijskim mieście Darwin niewiele głębiej niż metr pod ziemią wykopano chiński posążek porcelanowy bóstwa długowieczności. Posążek ten był zagrzebany między korzeniami drzewa, którego wiek obliczano wtedy na co najmniej dwieście lat. Wytworzenie tej figurki zbiega się z epoką Czeng Ho. Można sobie wyobrazić, że w XV albo XVI wieku posążek ten zakopano na terenie obecnej Australii. Ba, ale kto tego dokonał?

Jeden z uczonych chińskich przypuszcza, że mógł być to właśnie Czeng Ho. Domysły swe snuje na podstawie zdobytej informacji, że zadaniem zleconym jednej z ekspedycji admirała Czeng Ho było złożenie ofiary gwieździe bieguna południowego. Czyżby ofiarą był akurat ów posążek wykopany w Darwinie? Posążek był przedmiotem zbyt drogocennym, aby mógł być przewożony na zwyczajnej, prymitywnej łódce i przez kogokolwiek innego niż przez samych Chińczyków - był to przecież przedmiot kultu. Czy

można z tego wnioskować, że Chińczycy zjawili się w Australii przejściowo już w XV wieku?

Chińskie statki od stuleci handlowały z wyspą Timor, a Timor leży przecież zaledwie sześćset pięćdziesiąt kilometrów od Darwinu. Z ustnej tradycji tubylców australijskich można wnioskować, że jeszcze przed przybyciem Indonezyjczyków zjawiali się tam ludzie o znacznie jaśniejszej skórze, którzy nawet zakładali tam okresowe osady rolne. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że byli to właśnie Chińczycy.

Jeżeli tak, to czego szukali w Australii? Co ich wiodło poprzez burzliwe morza w tak dalekie strony? Odpowiedź znajdziemy drogą pośrednią.

Wspomnieliśmy tutaj o podróżach indonezyjskich żeglarzy na wybrzeża Australii.

Z całą pewnością wiadomo, że flotylle ich pojawiały się tu od 1700 roku, ale prawdopodobnie też dużo wcześniej. Oni tu byli przecież na miejscu. Tu były ich łowiska, a Australia znajdowała się w najbliższym z nimi sąsiedztwie. Indonezyjskie łodzie, już na długo przed przybyciem kapitana Cooka, przez całe stulecia odwiedzały brzegi północnej Australii poławiając tam trepang, czyli tak zwane ogórki morskie, przeznaczone właśnie na rynek chiński, oraz zdobywając, również dla Chińczyków, drzewo sandałowe, skorupy żółwi, poza tym perły, skrzydła rajskich ptaków oraz płetwy rekinów z wód wokół Nowej

Gwinei. Uczony z Australijskiego Uniwersytetu Narodowego oblicza, że co najmniej dwa tysiące ludzi w każdym sezonie połowów miało swoje obozowiska na terenie północnej Australii. Zapewne nigdy się nie dowiemy, od kiedy tam zawijali. Czy od momentu, kiedy Chińczycy "zgłosili zapotrzebowanie" na przywożony stamtąd towar, czy też sami i niezależnie odkrywali swoje najbliższe sąsiedztwo?

Stosunki australijskich tubylców z malajskimi rybakami, czyli właściwie przybyszami z innego świata, układały się dobrze, znacznie lepiej niż z późniejszymi przybyszami z

Europy, którzy w sposób bezwzględny eksploatowali i zabierali im ziemię. Baron Van

der Capellen opisywał w 1824 roku z bogactwem szczegółów, jak daleko zapuszczali się Malajowie w kierunku Nowej Holandii, jak w owym czasie zwano jeszcze często Australię, a która w ich języku nazywała się Marege. Zazwyczaj zjawiali się tam na swoich niedużych stateczkach w grudniu, korzystając z przychylnych wiatrów, a w drogę powrotną ruszali gdzieś pod koniec kwietnia. Mamy na ten temat także relację wielkiego angielskiego przyrodnika nazwiskiem Alfred Russel Wallace. Odbył on tę wędrówkę w 1856 roku i napisał, że jeszcze nigdy dwadzieścia dni w morzu nie minęło mu tak przyjemnie. Jak wynika z jego notatek, proa (szybka łódź malajska) pokonywała około stu mil w ciągu dnia.

Kim byli ci żeglarze, którzy tak swobodnie, regularnie przypływali do wielkiego lądu na południu? Byli to przeważnie ludzie z rejonu Makasar z wyspy Celebes oraz tak zwani Bajau Laut, czyli dosłownie "ludzie morza", jeszcze bardziej oddaleni na północ. Morze było ich żywiołem, mieli sól we krwi. Ciekawe, że do XVI wieku na ogół pracowali oni spokojnie na roli. Gdy zaczęli pływać, ich wędrówki nie zawsze cechowało nastawienie pokojowe, od czasu do czasu parali się również piractwem.

Przybysze z wyspy Celebes, którzy mozolili się na piaszczystych plażach północnej Australii wycinając drzewa jako opał do podgrzewania kotłów czy też nurkując w pogoni za

ogórkami morskimi, byli w gruncie rzeczy najeźdźcami. Niemal wszyscy nosili u boku malajskie sztylety. Niektórzy mieli muszkiety, a statki, które prowadziły ich flotyllę, miały

na dziobie działa. Oczywiście przybysze z Celebes woleli łowić w spokoju niż wojować z miejscowymi plemionami. Zazwyczaj też pokój ten był zachowany. Co więcej, byli tubylcy australijscy, którzy z własnej woli żeglowali z rybakami w dalekie strony i spędzali kilka miesięcy w przedziwnym dla nich porcie, gdzie rządziły malajskie obyczaje, holenderskie prawo i religia islamu. Z drugiej strony po rozrzuconych osobno lądowiskach północnej Australii zostały widoczne ślady bytności indonezyjskich żeglarzy. Czarni tubylcy przyswoili sobie bardzo charakterystyczne długie fajki, zaczęli stosować czółna, które sporządzali z jednej kłody drzewa, co więcej, groty włóczni tubylczych w północnej Australii sporządzano niekiedy z ostrego szkła, które bardzo dawno temu było butelką holenderskiej jałowcówki czy rumu sprowadzanego też z dalekich stron. Innymi słowy, epoka żelaza i szkła niejako ukradkiem, po cichu, przedostawała się na tereny tropikal-nej Australii. Znacznie wcześniej, niż pojawiła się na wschodnim wybrzeżu wraz z brytyjskimi statkami przy akompaniamencie werbli doboszy i surm trębaczy. Najnowsze badania wykazują, że nawet i pewne obrzędy oraz sztuka tubylców z wybrzeża północnego są wyraźnie pod wpływem kultury indonezyjskiej. Tak więc regularne, doroczne wizyty statków indonezyjskich, które trwały aż do początku naszego stulecia, obalająpowszechne w Europie przekonanie, iż tubylcy australijscy żyli całkowicie odcięci od świata zewnętrznego aż do przybycia Brytyjczyków.

Handlem natomiast trudnili się przede wszystkim Maurowie, czyli Arabowie, oraz Hindusi, ale także Malajowie i Jawajczycy. Ludzie z Jawy słynęli jako wielcy kupcy morscy Indonezji już na dwa wieki przed epoką podróży Czeng Ho. Dopiero nadejście Holendrów położyło kres ich odważnym wyprawom handlowym.Pisał pewnien urzędnik dodyrektorów

Wschodnio-Indyjskiej Holenderskiej Kompanii Handlowej: "Nie ma niczego na tym świecie, co daje człowiekowi większe prawa niż potęga oraz władza dodana do prawa". Była to wygodna dewiza i na tej to podstawie dobrotliwi mieszczanie z dalekiej Holandii używali

całej swojej potęgi i władzy, aby skutecznie zdusić handel uprawiany przez wyspiarzy z

Jawy. W ten sposób stworzyła się sytuacja korzystna dla mieszkańców Makasar. Ludzie ci

zrozumieli, że mają okazję do wypełnienia luki, jaka powstała, gdy zabrakło kupców z Jawy.

Już w 1636 roku jeden z dygnitarzy malajskich miał bogate zbiory europejskich map,

jak również uczone rozprawy chińskie, a także ogromny globus. Wyspiarzy fascynowały

mapy i wkrótce nauczyli się sporządzać je sami według wzorów europejskich. Ich mapy

obejmowały lądy i morza od Syjamu, Kambodży i Filipin aż po Australię. W połowie XIX wieku kapitan Jordens, który był dowódcą okrętu wojennego "Merapi", zdobył taką mapę Azji Południowo-Wschodniej na pirackim statku. Na niektórych mapach są nazwiska angielskich kapitanów, poprzednich posiadaczy.

Inna sprawa, że ci żeglarze nie potrzebowali wcale korzystać z map zdobytych na

Europejczykach, można przypuszczać, że wcześniej już mieli wytworzony własny system nawigacji, opierający się na fantastycznej znajomości gwiazd. Ja, jeszcze podczas moich podróży, zetknąłem się z wielkim zamieszaniem na jednej z wysp tego rejonu, ponieważ rybacy zobaczyli na nieboskłonie gwiazdę, która przesuwała się nocą i której nie mogli

zidentyfikować: nie figurowała w ich tradycji. Tymczasem był to po prostu przesuwający się po niebie sputnik.

Dopiero później żeglarze z wysp zaczęli zdobywać mapy podczas swoich pirackich wypraw oraz przekupując holenderskich urzędników z Kompanii Wschodnio-Indyjskiej, tak że trudno się dziwić, że zawadzali o Australię wcale nie przypadkiem, ale mieli tam nawet sezonowe osiedla przez co najmniej dwieście lat.

Nie ubliża więc wcale odkrywcom europejskim ani Chińczykom, których wczesne pojawienie się w Australii jest wielce prawdopodobne (choć wciąż dyskusyjne), jeżeli się powie, że prawdziwymi odkrywcami Pacyfiku i na pewno współodkrywcami Australii byli wyspiarze zamieszkali na krawędziach wielkiego oceanu. Ich imiona zagubione są na zawsze, ale nam nigdy nie wolno zapominać, że ci anonimowi Bajau Lauci byli kiedyś żywymi ludźmi i że byli, być może, największymi żeglarzami, jakich kiedykolwiek znał świat.

Na scenie odkryć dalekich lądów i nieznanych ludów nowi aktorzy nie pojawiali się dopiero wtedy, kiedy poprzednia obsada zeszła już za kulisy. Może więc dalej kołysały się u wybrzeży Australii malajskie proa, może nocą grzali się przy ognisku na wybrzeżu rybacy z wysp rozsianych na oceanie - kiedy w dalekiej Europie inni żeglarze na innych statkach rzucali wyzwanie losowi i ruszali tam, gdzie nie był nikt przed nimi. Nikt - z ich kraju. A krajem tym, jednym z pierwszych, była Portugalia, niewielkie i ubogie państwo europejskie. Trudno w to uwierzyć, ale w okresie największej świetności i sukcesów swych odkrywców, kiedy "kapitanowie-zuchy" płynęli za siedem mórz, Portugalia miała milion mieszkańców, czyli mniej niż obecnie Warszawa. Nadszedł czas wielkich żeglarzy z Portugalii. Jednym z nich był Magellan.

Podróż Magellana dookoła świata, a zarazem pierwsze udokumentowane przepłynięcie przez Europejczyka nie znanego jeszcze wówczas Oceanu Spokojnego, jest największą podróżą wszystkich czasów. Czy jest to wyczyn portugalski czy hiszpański, czytelnik musi osądzić sam. Bo właściwie nie należy on do jakiegoś pojedynczego narodu, ale do całej ludzkości, ponieważ między ponad dwustoma żeglarzami we flocie Magellana poza Hiszpanami i Portugalczykami byli jeszcze Baskowie, Francuzi, Flamandowie, Grecy, Genueńczycy, Neapolitańczycy, Niemcy, Murzyni, Malajowie oraz pewien Anglik z Bristolu, który był kanonierem na okręcie flagowym.

Magellan rozpoczął swoją wędrówkę w 1519 roku. Była to epoka, kiedy Europa przeżywała okres ogromnej ekspansji, wielkiej odwagi i postępu technicznego, chyba nie mającego równego sobie w historii rodzaju ludzkiego. Podróż Magellana może być właści-wie oceniona, jeżeli się na nią patrzy oczyma Europy średniowiecznej, która nagle przebu-dziła się z głębokiej drzemki i postawiła sobie za cel zagarnięcie czy ogarnięcie świata.

Magellan wywodził się z drobnej szlachty portugalskiej. Młodość spędził na dworze króla Manuela. Można sobie wyobrazić, jak chłopięca wyobraźnia chłonęła opowieści owej epoki. Były to opowieści o Kongo, o tym, jak Diaz wędrował wokół Afryki, o bohaterskiej śmierci braci Cortereal nieopodal Grenlandii, o tym jak Juan de Solis wraz z sześćdziesię-cioma towarzyszami podróży został zjedzony przez Indian na wybrzeżu Rio de la Plata.

Najbardziej jednak musiały działać na jego wyobraźnię opowieści o słynnym Wschodzie, otwartym obecnie dla Europy i jej ekspansywnej polityki. Europejczycy bowiem mieli lepszą broń i oczywiście działali w imieniu Krzyża.

Dopiero w wieku dwudziestu czterech lat Magellan uzyskał zgodę na opuszczenie komnat dworskich. W roku 1504, w siedemdziesiąt jeden lat po ostatniej podróży Czeng Ho do Afryki, wyruszył do Indii pod dowództwem Francisco d'Almeida, który był jednym z najbardziej oświeconych wicekrólów portugalskich. Niewiele wiemy o siedmiu latach, które Magellan spędził na Wschodzie. W 1510 roku brał udział w bohaterskiej akcji ratowania rozbitków. Na ochotnika zgodził się zostać razem z podejrzliwymi i pełnymi niepokoju marynarzami na statkach, które wpakowały się na mieliznę, podczas kiedy pozostali oficerowie w łodziach odpłynęli, aby szukać pomocy.

W czasie innej akcji jednym z rozbitków, zawdzięczających swoje życie inicjatywie Magellana, był Francisco Serrano. Zawiązała się wtedy między nimi przyjaźń. Później

Serrano został współdowódcą małej eskadry składającej się z trzech statków, które wyruszyły, by zbadać Wyspy Korzenne. Jeden z tych stastków, wyładowany bezcennymi korzeniami, wypłynął do Malakki, ale rozbił się w drodze i Serrano razem z kilkoma ocalałymi Portugalczykami dotarł do Ternate w samym sercu Wysp Korzennych. Tam pozostał aż do swej śmierci, przez dziewięć lat żyjąc jako wschodni możnowładca w otoczeniu wielkiego haremu. Do swojego przyjaciela Magellana pisał listy, że odkrył nowy świat, bogatszy i większy niż ten, który odkrył Da Gama.

Były to jednak niejako opowieści z przedsionka wielkiej przygody.

W 1512 roku Magellan wrócił do Portugalii i znowu zjawił się na dworze. Było to po kolejnej katastrofie morskiej, w czasie której postradał swój skromny majątek. Miał już wtedy za sobą wspaniałą karierę na morzu i wydawać by się mogło, że władca przyjmie go łaskawie. Tymczasem jednak został wysłany do Maroka z ekspedycją karną przeciwko sułtanowi. W czasie walk został ranny w kolano i utykał do końca życia. Mimo wszystko Magellan, żeglarz z siedmioletnią praktyką na Wschodzie, tam, gdzie z sześciu śmiałków aż pięciu przypłacało swoją odwagę życiem, ponownie wrócił do Portugalii, by "przedstawić królowi swoje służby", licząc na zmianę królewskich nastrojów. Ale wrogość króla Manuela była niewzruszona i właściwie niezrozumiała. W obelżywych słowach odmówił awansowania Magellana, a nawet nie dawał mu nadziei na zatrudnienie. Wreszcie w sposób uwłaczający godności żeglarza zezwolił mu na szukanie zatrudnienia gdzie indziej. Kiedy wstrząśnięty żeglarz odchodził z komnat dworu, poprosił o przywilej

pocałowania królewskiego pierścienia, ale nawet i ta prośba została brutalnie odrzucona.

Uważa się, być może słusznie, że przeciwko karierze uzdolnionego Magellana działała jego niefrasobliwość i szczerość w wypowiadaniu poglądów. Było to przecież społeczeństwo na poły feudalne, które wymagało bezwzględnej służalczości wobec możnych tego świata.

Magellan nie miał wielkiego wyboru. Przeniósł swoją lojalność do Hiszpanii.Widzimy go, jak w roku 1517, mając trzydzieści siedem lat, na pewno ze ściśniętym sercem, przekracza granicę. W wędrówce tej towarzyszy mu astrolog i astronom zarazem, co w owym czasie było pokrewnym pojęciem, Ruy Faleiro. Był to człowiek bardzo wykształcony, ale uważany za nieco zwariowanego. Mówiło się, że jest sprzymierzony z diabłem. Przyjęto ich w Hiszpanii bardzo przyjaźnie. Magellan miał już wówczas gotową koncepcję rejsu na zachód. Do swojego przyjaciela Serrano na Wyspach Korzennych napisał, że niedługo już spotka się z nim "jeśli nie drogą przez Portugalię, to przez Hiszpanię". Zabrali się do studiowania bezcennych dokumentów, raportów i map. Ich niebywały pomysł, żeby płynąć na zachód, by dotrzeć na wschód, był dokładnie przemyślany i poparty poważnymi

argumentami.

Sama realizacja pomysłu przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Magellan porozumiał się z dyrektorami Izby Handlowej w Sewilli i przez nią uzyskał od cesarza uznającego jego głęboką znajomość sztuki nawigacji, przedsiębiorczość i oddanie sprawie, zgodę na dowodzenie flotą złożoną z pięciu statków.

Latem 1519 flota Magellana szykowała się do podróży. Niewiarygodnie małe były te stateczki sposobiące się do dalekiego rejsu. Największy z nich był mniejszy niż nowoczesny holownik portowy. Włoski kronikarz - Antonio Pigafetta, opisał trudy wyprawy: "W środę 28 listopada roku 1520 wpłynęliśmy na Pacyfik. Tamże przebywaliśmy trzy miesiące i dni dwwadzieścia bez uzupełniania zapasów jadła, a więc żywiliśmy się starymi

sucharami, które były już zupełnie sproszkowane, pełne robactwa i cuchnące moczem, który oddawały szczury, gdy już się najadły. A wodę piliśmy brudną i żółtą. Jedliśmy też rzemienie niezmiernie twarde, jako że wystawione na wicher, słońce i deszcz. Tak więc moczyliśmy je całymi dniami w morzu, potem rzucaliśmy na krótko na rozżarzone węgle i tak to je spożywaliśmy. Szczury sprzedawano po pół dukata, ale nie można ich było nastarczyć... Poza owymi trudnościami wielce dręczyła nas choroba - naszym ludziom puchły dziąsła i nie mogli przyjmować jadła. I tak to zmarło dwudziestu i dziewięciu.

Ale prócz tych, którzy zmarli, jeszcze i dwudziestu pięciu czy trzydziestu zachorzało na wszelkie bolenia czy to rąk, czy to nóg, czy innych jeszcze części ciała, tak że bardzo

niewielu zdrowych pozostało. Ja jednak z łaski Boga żem nie zachorzał...

Przez te trzy miesiące i dwadzieścia dni przepłynęliśmy dobre cztery tysiące mil poprzez Morze Spokojne, wielce sprawiedliwie tak przezwane, jako że przez czas ten nie zaznaliśmy burzy, nie widzieliśmy ziemi, jeno dwie małe bezludne wysepki, na których znaleźliśmy tylko ptaki i drzewa. Nazwaliśmy je przeto Wyspami Niepowodzenia... A gdyby nasz Stwórca i Najświętsza Panna nie wspomogły nas darem dobrej pogody, byśmy mogli pokrzepić się jadłem, to zmarlibyśmy na tym wielkim morzu. I wierzę, że nigdy już żaden człek nie wyruszy w taką podróż".

Żywnościowe kłopoty wyprawy byłyby jeszcze poważniejsze, gdyby od czasu do czasu nie wpadła na pokład latająca ryba, która uciekała przed bonito. Niektórzy marynarze byli uprzednio rybakami i wiedzieli, jak łowić też bonito. Ciskali w morze haczyk ukryty w białym gałganku i przytwierdzony do drewnianego pływaka. Gałganek spadający w morze mógł pozorować latającą rybę i bonito wyskakiwał z morza, aby złapać przynętę wraz z haczykiem.

Niezwykle przydatne były deszcze. Gdyby nie deszczówka, która zastąpiła stęchłą wodę w beczkach - śmiertelność między marynarzami byłaby znacznie wyższa. W pierwszym miesiącu żeglugi, jeszcze nim zaczęły się opady, woda w baryłkach cuchnęła tak strasznie, że marynarze zatykali sobie nosy, aby jakoś przełknąć tę ciecz.

Niemal sto dni trwało powolne pełzanie po morzu, załoga tak opadła z sił, że sześciu czy ośmiu marynarzy wykonywało pracę, z którą normalnie uporałby się jeden.

Na tym najdłuższym odcinku rejsu po południowym Pacyfiku los sprzyjał Magellanowi i jego ludziom, choć był równocześnie przeciw nim. Na szlaku, którym płynęli, dojrzeli tylko dwie samotne wysepki i, co za paradoks, nie mogli na nich lądować. Nie dostrzegli żadnej innej z wielu wysp, gdzie była obfitość wspaniałych owoców i zasobne łowiska. Gdyby jednak natrafili na jakiś archipelag, kto wie, czy nie zginęliby na przybrzeżnych rafach koralowych.

Po dziewięćdziesięciu dziewięciu czy dziewięćdziesięciu ośmiu dniach żeglugi (dokładna data jest nie do ustalenia), w marcu 1521 trzy statki z pięciu, które wypłynęły - "Trynidad", "Victoria" i "Concepcion" - zawinęły wreszcie na "Dobrą Wyspę" ("Santiago" wcześniej zatonął, a "Saint Antonio" zawrócił do Hiszpanii).

Wyspa Guam, największa z wysp Mariańskich na Oceanie Spokojnym, przywitała ich kokosami i trzciną cukrową, bananami i mnóstwem smakowitych ryb.

Ogromny skok, bez zatrzymania, żaglowcami poprzez dziewięć tysięcy mil morskich od Ameryki Południowej aż na Guam był wielkim wyczynem. Naturalnie rozmiary oceanu nie były znane uprzednio ani Magellanowi, ani nikomu w Europie. Tylko stalowa wola żeglarza, niebywała umiejętność i dar kierowania ludźmi mogły poprowadzić statki na takiej trasie.

Owoce na Guam trafiły się w ostatniej chwili i uratowały wycieńczonych ludzi w łachmanach, o oczach zapadłych w wychudzonych twarzach. Pohamowały też postęp szkorbutu, choć wielu marynarzom, którzy postradali uzębienie, trudno było w ogóle je jeść.

Z notatek Pigafetty wynika, iż ówcześni żeglarze nie zdawali sobie sprawy, że ani Polinezyjczycy, ani Mikronezyjczycy nigdy nie zajmowali się handlem. Gdy znajdziesz się w domu wyspiarza w tamtych stronach i coś ci przypadnie do gustu, bezzwłocznie zostaniesz tym obdarowany. Jest nie do pomyślenia mówienie o zapłacie. Po prostu obyczaj nakazuje wyświadczyć jakąś przysługę albo dać samemu podarek, gdy tobie z kolei nadarzy się okazja. Europejscy odkrywcy Pacyfiku tego nie pojmowali. Stąd też na przykład wyspy Mariany przez długie lata nazywały się Wyspami Złodziejskimi. Łączyło się to z pewną historią. Otóż zgodnie ze swymi tradycjami wyspiarze zabrali małe czółno, które było przycumowane do jednego ze statków europejskich. Wobec tego urządzono ekspedycję karną, spalono czterdzieści czy pięćdziesiąt domów, zniszczono kilka łodzi i zabito kilku wyspiarzy, odzyskując zarazem owo czółno. I tu ciekawostka - Pigafetta zanotował, że chorzy na pokładzie statku prosili, by, "gdy zabijemy mężczyznę albo kobietę na wyspach, przynieść im wnętrzności trupa, to wtedy oni wyzdrowieją". Historyk David Lewis komentuje: "Tacy to byli ci na wpół cywilizowani Europejczycy, których historia zagnała na wolne wody Pacyfiku, dzielni, świętoszkowaci i zabobonni".

Magellan musiał zdać sobie sprawę, iż ta nieprzewidziana, straszliwa długość rejsu postawiła krzyżyk na jego nadziei dotarcia na Wyspy Korzenne krótszą, w samym założeniu, drogą wiodącą przez zachód na wschód, co było istotnym motywem całej wyprawy. Nie była to bowiem właściwa droga - szlak wokół Przylądka Dobrej Nadziei okazał się lepszy i jednak krótszy.

Za to Magellan odnalazł bezkresny ocean, o którego istnieniu nie wiedział ani on sam, ani żaden inny Europejczyk. Jedynie Vasco Balboa dojrzał Pacyfik ze szczytu górskiego i plaży w Panamie. Była to zaledwie krawędź wiaderka, i to jakiego wiaderka!

Potem Magellan dotarł na Filipiny i podniosła go na duchu świadomość, iż zbliża się do Wysp Korzennych. Zastanawiające było, że niewolnik Enrique, którego Magellan nabył w Indiach Wschodnich przed wielu laty, posługiwał się swym językiem ojczystym i, jak się okazało, miejscowa ludność go rozumiała.

Niestety, właśnie tu, na Filipinach, Magellan poległ w utarczce z ludnością jednej z wysp. Pigafetta opowiada: "Jako dobry dowódca i rycerz, wraz z grupką innych stawiał czoła przez ponad godzinę. Gdy nie chciał się dalej cofać, Indianin cisnął bambusową włócznię w jego twarz, a kapitan zaraz zabił go swą dzidą, która utkwiła w zwłokach. Sięgnął wtedy po szpadę, ale tylko do połowy ją wydobył, jako że w ramieniu miał włócznię. Co ujrzawszy, wszyscy ci rzucili się nań, a jeden, mając wielką maczugę, ugodził go w lewą nogę tak, że kapitan upadł twarzą ku ziemi. I wszystko to naraz ruszyło nań z dzidami z żelaza i bambusa i zamordowali nasze zwierciadło, nasze światło, naszą pociechę i naszego prawdziwego przywódcę.

A gdy tak wszyscy weń bili, obracał się jednak kilkakrotnie, aby upewnić się, czy wszyscyśmy już na statkach. Gdy ujrzeliśmy, że jest martwy, pozbieraliśmy rannych i jakoś umieściliśmy ich w łodziach, które już odpływały..."

Niemal trzy lata minęły od wypłynięcia Magellana z Sewilli, gdy "Victoria" zawinęła do macierzystego portu mając na pokładzie tylko osiemnastu marynarzy z pierwotnej załogi.

Zjawiła się jako pierwszy w historii statek, który opłynął świat! Wyczyn zadziwił wszystkich, ale i zasmucił wiele rodzin, wiele pogrążył w żałobie; mijały tygodnie, miesiące i lata, a nie przybył już żaden inny statek z flotylli Magellana. Dopiero później wróciło jeszcze trzynastu marynarzy, przytrzymanych w czasie wizyty statku na wyspach Zielonego Przylądka przez zawistnych o złamanie monopolu Portugalczyków. Wróciło też czterech czy pięciu rozbitków z "Trinidad".

Kapitan "Victorii", del Cano, wiódł tych, którzy byli jeszcze w stanie iść o własnych siłach, do ołtarza Matki Boskiej. Dreptali boso, poprzez wąskie uliczki Sewilli, śpiewając słowa podzięki Bogu. Patrzyli się ludziska na tę grupkę, żaden z marynarzy nie został rozpoznany przez tych, którzy ich znali przed rejsem. Kusztykali powoli, szkielety obleczone w łachmany, zdrowsi pomagali bardziej dotkniętym przez szkorbut. Mieli wygląd starców, jakkolwiek żaden z nich nie przekroczył czterdziestki.

Żona Magellana i syn, jedynak, zmarli, gdy był w podróży. Jak na ironię, jego spadkobiercy nie dostali od Karola, władcy Hiszpanii, żadnego zadośćuczynienia, nawet zaległych poborów.

Myślę, że po tym, co napisałem, w naszej wyobraźni zaroiło się już od ludzi na

spokojnych wodach Pacyfiku, na małych wysepkach licznych archipelagów, na obrzeżach

wielkiego, nieznanego lądu. Byli już tam Chińczycy, wyspiarze, pod hiszpańską flagą Magellan ze swoją wielonarodowościową załogą. A co z Portugalią, potęgą morską tamtych XV-XVI-wiecznych czasów? Tu sprawę komplikuje, wspomniana już przy omawianiu starych map, polityka ciszy króla Manuela. Mimo jednak tej utajonej polityki i katastrofalnego trzęsienia ziemi w Lizbonie, dzięki częściowemu odtworzeniu map portugalskich i ustaleniu, że powstawały one od 1530 roku, narodziła się teza o odkryciach dokonywanych przez to państwo już od roku 1520.

Prócz nielicznych świadectw kartograficznych, które mówią nam wymownie o wczesnych podróżach odkrywczych Portugalczyków, są jeszcze inne. Jakie? Zobaczymy, przenosząc się w naszych rozważaniach do... rozbitych garnków. W tym celu wejdźmy do... raju. No, może nie tak bardzo dosłownie, chodzi tu o maleńką osadę Eden (co po angielsku oznacza raj) w stanie Nowa Południowa WAlia, nieopodal granicy stanu Wiktoria w Australii. Cała sprawa zaczyna się bardzo poważnie, albowiem może się wydawać, że rybacy, którzy wypływają właśnie z owej miejscowości Eden, odnajdą decydujące argumenty, które by przemawiały za tym, że portugalscy odkrywcy zjawili się na wschodnim wybrzeżu Australii już około roku 1520.

Począwszy od roku 1960 rybacy ci wydobywają nieopodal wyspy Gabo elementy ceramiki portugalskiej. Rzeczoznawcy powiadają, że co najmniej jedno ze znalezisk, a mianowicie dzban na wino z terakoty, który nie doceniany dotąd przez uczonych spoczywał sobie spokojnie od kilkunastu lat w lokalnym muzeum wielorybnictwa w Eden - pochodzi z Portugalii. Zabrali się do pracy spejcaliści, którzy przeprowadzili w australijskim

Uniwersytecie Narodowym w Canberrze badania specjalistyczne. Okazuje się, że nie można do ceramiki, która przez setki lat leżała w wodzie morskiej, stosować metody ustalania wieku drogą analizy karbonowej. Dlatego też przekazano znalezisko Australijskiemu Uniwersytetowi Narodowemu do analizy metodą cieplno-świetlną, w czasie której badany materiał podgrzewa się kolejno do dwóch różnych temperatur i sprawdzasię, ile zostało przy tym wydzielone energii. Pomimo kilkutygodniowych badań, nie można było pogodzić odrębnych wyników i wypowiedzieć się w sposób stanowczy. Uczeni mają swój własny język. Ich podsumowanie wygląda tak: "Nie możemy powiedzieć, że ceramika a liczy sobie pół tysiąca lat, ale, z drugiej strony, nie możemy powiedzieć na pewno, że ona tyle sobie nie liczy".

Dzban na wino wyłowiono siecią nieopodal wyspy Gabo w 1963 roku. Szczęśliwym znalazcą był szyper kutra rybackiego "Judith Ann" - Olav Mannes. Okazuje się, że w tych stronach dość często rybacy wyławiali podobne przedmioty, ale wyrzucali je spokojnie za burtę, uważając, że są to zwyczajne skorupy. Olav Mannes powiada: "Zachowałem dzban, ponieważ był nie uszkodzony i pomyślałem sobie, że wygląda interesująco. Inne łodzie wyciągały tego mnóstwo w tym miejscu, ale wszystko było potrzaskane. Ten mój podarowałem muzeum. Można go tam obejrzeć".

Innymi słowy znaleziono, być może, w ten sposób ślady portugalskiej bytności na wybrzeżach Australii już w XVI wieku. Chyba nie jedyne zresztą. Wspomnieliśmy już o sławnym wraku Mahoniowego Statku. Niewykluczone, że jest to też ślad wczesnej portugalskiej bytności u wybrzeży nieznanego lądu. Posłuchajmy.

Pewnego niedzielnego poranka 1980 roku, grupka ludzi wyruszyła samochodami z Warrnambool, czwartego co do wielkości miasta stanu Wiktoria w Australii. Celem wycieczki, której uczestnikami byli przeważnie uczeni historycy, był Port Fairy. Jednakże nie myślano owego upalnego dnia o plaży. Rozmawiano o słynnym Mahoniowym Statku, którego wrak ma tu rzekomo leżeć w "mokrym grobie", pogrzebany pod piaskami przybrzeżnych mielizn. Z wyżyn Tower Hill, wygasłego wulkanu, który ostatni raz chlusnął gorącą lawą jakieś siedem tysięcy trzysta lat temu - patrzono na bijące o brzeg fale oceanu, które przybyły tu aż z Antarktydy, nie napotykając w drodze żadnych przeszkód.

Takie fale rzucały kiedyś o brzeg statki. Skąd one przybywały? Kiedy? Kim byli ludzie, którzy zjawiali się tu na nich na spotkanie własnej śmierci? Wody wokół Australii są rajem dla poszukiwaczy podwodnych skarbów. Na głębinach, rafach i mieliznach spoczywają skarby i dla historyka.

Obecnie Australijczycy mają całą bibliografię tematu, liczy się każda wzmianka. Niedawno naukowe sympozjum debatowało nad problemem: "Czy południowo-wschodnia Australia została odkryta przez żeglarzy ponad trzy czy ponad cztery wieki temu? Czy Mahoniowy Statek jest świadectwem tych odkryć, czy tylko legendą?"

Uczeni - jak się rzekło - udali się na plażę. Tam różdżkarz, pan Fulton, powiedział, iż Mahoniowy Statek leży akurat pod stopami uczestników sympozjum i są w nim jakieś skarby w rodzaju biżuterii czy klejnotów. Ale nim uwierzono, poddano próbie nieszczęsnego różdżkarza chowając zegarek w piasek. Pan Fulton rozdawał bowiem ulotki, w których między innymi wspominał, iż już od wieku chłopięcego dostrzega ukryte przedmioty, a gdy jego pies pożarł monetę sześciopensową, "widział" jej wędrówkę przez przewód pokarmowy czworonoga i wiedział, że moneta opuści psa w poniedziałek rano... Próba się oczywiście nie powiodła.

As australijskiego reportażu, mój przyjaciel Colin Simpson, jest sceptykiem. Uważa, że Mahoniowy Statek to sprytny pomysł, mający ściągnąć turystów. "Mają Szkoci swego potwora z Loch Ness, dlaczego miasto Warrnambool nie miałoby sobie zafundować Mahoniowego Statku?" A jednak...

W roku 1836 trzej mężczyźni: Gibbs, Wilson i Smith, z niewielkiej łodzi polowali na foki. Fale u ujścia rzeki Hopkins zalały łódź, Smith zatonął, zaś Gibbs i Wilson dopłynęli jakoś do brzegu. Ruszyli pieszo w drogę do najbliższego ludzkiego osiedla - Port Fairy. Obaj mężczyźni byli zupełnie nadzy, tak jak wynurzyli się z oceanu.

Maszerowali z kijami na ramieniu, aby - jak cytuje ówczesny kronikarz - "wyglądały one na broń palną i miały odstraszać tubylców, którzy byli bardzo liczni na wybrzeżu".

Wędrując plażą, zobaczyli wrak jakiegoś statku. W Port Fairy zameldowali o tym imć Johnowi Millsowi, przyszłemu kapitanowi portu, który zainteresował się sprawą. Potem zapisał: "Stałem na pokładzie wraku i nie umiałem ustalić, z jakiego drewna był zbudowany. Chciałem odłupać na próbę szczapę, lecz mój nóż zginał się, jak gdybym krajał sztaby żelaza".

Inni jeszcze oglądali wrak. Kapitan John Mason widział go w 1846. Kadłub był już wtedy wypełniony naniesionym przez morze piaskiem. "Statek zbudowano z mahoniu lub cedru" - pisał. W rok później był tam znowu i notował, iż "jest to konstrukcja świadcząca o nieznajomości budownictwa okrętowego w postaci stosowanej przez nas".

Fakt zaczął porastać legendą, tak jak rozbity kadłub pokrywał się patyną wieków. Nazwano go Mahoniowym Statkiem. Malarze chętnie przedstawiali żałosny obraz rozbitego statku, ale wizerunek okolicy świadczył o tym, że sami nie widzieli go nigdy.

W powieści Henry'ego Kingsleya, wydanej w 1859 "Geoffry Hamlyn", jedna z postaci rzecze: "Na wybrzeżu, u podnóża skały z czarnego bazaltu, można dostrzec wrak bardzo, bardzo starego statku pokrytego teraz przez koralowce i wodorosty. Poczekałem na odpływ, aby wrak obejrzeć, lecz nie potrafię powiedzieć nic poza tym, iż jest to bardzo stare. Nie wiem, czy hiszpańskie, czy holenderskie. Wy, Anglicy, nie powinniście nigdy szydzić z tych dwóch narodów. Oni wszędzie byli przed wami..." Pisarz słyszał o starym wraku od naocznych świadków.

Około 1880 roku resztki statku widzieli jeszcze wiarygodni świadkowie. Co się z nim stało potem? Czy spłonął? Został zasypany piaskiem? Helen Frizell powiada: "Wypełń stronę znakami zapytania, a do każdego znajdzie się inna odpowiedź".

Uczeni uznają, że już jakieś dwieście pięćdziesiąt lat przed znaną wyprawą Cooka w 1770 - żeglarze portugalscy posiedli znajomość północnych i wschodnich wybrzeży Australii. Teraz wiemy tylko na pewno, że mocną stopą stanęli Portugalczycy na Timorze w roku 1516, zaledwie czterysta pięćdziesiąt sześć kilometrów od wyspy Melville, koło której zbudowano potem australijskie miasto Darwin. Czy nie można przypuścić, że nieustraszeni żeglarze portugalscy, wiedzeni ciekawością, popłynęli jeszcze dalej, aby ustalić, co się też tam mieści po drugiej stronie morza? Pamiętajmy, że Portugalia w okresie rozkwitu umiała strzec swych tajemnic. Gdy budowała swe imperium zamorskie, uważała za poufne wszystkie relacje o podróżach odkrywczych. Teraz trudno jest sprawdzić, jak daleko żeglarze portugalscy zawędrowali i jak trafne były ich spostrzeżenia.

Krytycy zasług portugalskich zbijają różne proportugalskie teorie, które są często

wątpliwej jakości, jako że mylą fakty z fikcją. Niestety, rozprawiają się też bezlitośnie z Mahoniowym Statkiem. Uczeni żądają dowodów, tych zaś brak, skoro nikt od ponad stu lat wraku nie oglądał, nie ma też żadnych przedmiotów z tego statku.

Natomiast Russel Ward snuje dość przekonywujące rozważania na temat istnienia Mahoniowego Statku. Książka tego historyka - "Australia od nastania człowieka" - zawiera nawet mapkę lokalizującą wrak. Uczony powiada, że jego istnienie nie może być kwestionowane. Być może - zastanawia się - wrak ten został zasypany zwałami piasku podczas wielkkiej burzy u schyłku minionego stulecia. Możliwe też jest, iż budulec statku został po prostu spalony na ogniskach wielorybników czy może innych przybyszów, którzy wylądowali na wybrzeżu i sięgnęli po łatwo dostępne paliwo.

Na potwierdzenie swej teorii przytacza argument, że wszystkie mapy z Dieppe sięgają akurat po tereny, jakie leżą w sąsiedztwie miejsca, gdzie zlokalizowano ów wrak. Czyżby kartograf posługiwał się tylko danymi aż po ten kres jego wiedzy o owym lądzie? A może nie miał dostępu do innych informacji, jako że statek, na którym płynął, rozbił się właśnie tam?

Ustalenie "tożsamości" tych europejskich statków, które spoczęły w "mokrym grobie" u wybrzeży Australii, jest sprawą ogromnie skomplikowaną, jeżeli się zważy, iż poszlaki mogą być czasami mylne. Może nauka w przyszłości, dzięki nowym metodom badań, będzie w stanie bardziej pomóc, a może pomoże tu przypadek.

Tak jak statki zatopione na przybrzeżnych wodach Australii świadczą o wizytach żeglarzy z dalekich krajów, tak i wykopaliska na lądzie północnej Australii ujawniły szkielety ludzi pochowanych na prawym boku z głową skierowaną w sttronę Mekki. Byli to ci rybacy z Celebes, którzy zostali na zawsze w australijskiej ziemi. Jednak przybysze z Indonezji tak jak przywozili ze sobą wiarę Allacha, tak zabierali ją ze sobą na swoje wyspy. Nie ma żadnych śladów szerzenia tej religii na australijskim lądzie. Przez tysiące lat Australia otoczona była wstążką plaży, na której łagodnie łamały się fale nadbiegające ze świata zewnętrznego. Później woda z tych fal spływała znów do oceanu. Miały nadejść dopiero dni, kiedy wysoka fala przybyszów uderzyła w wybrzeża Australii i nie cofnęła się już więcej.

Ogniste oko

Czy japońscy piraci grasowali aż u wybrzeży Australii? Jak szaty zdarte z nieszczęsnej Hiszpanki zdobiły wizerunek bożka wyspiarzy. Przedstawiamy wyspę Timor, raz po raz występującą w naszej opowieści. Złoty wiek Holandii, czyli europejscy żeglarze przeciw... europejskim żeglarzom. "żebracy mórz" dochodzą do majątku.

Uporczywie, krok za krokiem, Hiszpanie wyprawiali się poprzez Ocean Spokojny ze swych posiadłości w Ameryce Łacińskiej. I mogło się wydawać, że pozostanie on "hiszpańskim jeziorkiem", gdyby nie przedsiębiorczy Brytyjczycy, którzy...

Nie uprzedzajmy faktów. Z galerii hiszpańskich odkrywców, którzy nigdy... nie byli w Australii, naszkicuję tylko pokrótce sylwetkę postaci Luisa Vaeza de Torresa. Reporter,

który niemal w cztery wieki później wędruje ulicami Callao w Peru, niegdyś hiszpańskiej

kolonii, może z trudem tylko wyobrazić sobie scenerię, w jakiej w 1605 roku ów nawigator

wypływał z tego portu u boku wielkiego odkrywcy imieniem Pedro Fernandes de Quiros.

Kolejne trzęsienia ziemi zmieniały oblicze portowego miasta, niegdyś ważnej bazy dla hiszpańskich podróżników.

Quiros aż do swej śmierci był przekonany, iż odkrył Terra Australis, ale w istocie były to Nowe Hebrydy. Torres na jednym ze statków ekspedycji został siłą wiatru zepchnięty aż na Morze Koralowe, na wschodnie wybrzeże wielkiej wyspy Nowa Gwinea. Płynął potem wzdłuż południowego wybrzeża wyspy, poprzez cieśninę, która oddziela ją od Australii. Po powrocie do Manili na Filipinach - innej ówczesnej kolonii hiszpańskiej - zostawił opis swej wyprawy w tajnych archiwach.

Kalendarz pokazuje rok 1762. Brytyjczycy zdobywają Manilę i tam zabierają się do studiowania zdobytych archiwów. Brytyjski podróżnik i geograf Alexander Dalrymple odnajduje kopię listu, jaki Torres wystosował do króla Hiszpanii. Paradoks jest taki, że odkrycie jego wyciągnęli na światło dzienne dopiero Anglicy, właśnie ci, którzy postanowili

wyprzeć Hiszpanów i ograniczyć ich wpływy na Oceanie Spokojnym. Na życzenie przedsiębiorczego Brytyjczyka, sto sześćdziesiąt lat po odkryciu, cieśnina otrzymała nazwę Torresa.

To, że Hiszpanie nie mieli rywali europejskich, kiedy przepływali przez Cieśninę Torresa, nie znaczy wcale, że czuli się tam bezpiecznie. Na ich statki czyhała flotylla japońskiego pirata, który nazywał się Jamada Nagamasa. Jego flota kryła się między wysepkami i atakowała przepływających tamtędy Hiszpanów.

Po dziś dzień żyje legenda o jakimś ogromnym skarbie japońskich piratów. Opowiadają, że gdy Jamada nie wrócił z kolejnej wyprawy, jego skarby pozostały na zawsze w jaskini na wyspie Booby. Jest to skalista wysepka o jakieś sześćdziesiąt dziewięć kilometrów na zachód od przylądka York. Dawne raporty żeglarzy powiadają wyraźnie, że czarni mieszkańcy tych stron nigdy nie zapuszczali się na wyspę Booby, uważając, że jest ona nawiedzana przez złe duchy. Ludy mają dobrą pamięć i wydaje się, że ten zabobonny lęk wywodzi się ze złych doświadczeń, jakie mieli dziadkowie ich dziadków z japońskimi piratami.

W zaraniu kolonizowania Australii przez Brytyjczyków znajdywano w Cieśninie Torresa stare monety, szable, działa i niektóre inne przedmioty, zazwyczaj bardzo stare, pochodzenia hiszpańskiego, które wydobywali na powierzchnię morza rybacy oraz poławiacze pereł, aby odsprzedać za grosze pasażerom przepływających statków. Nurkowie wracający z połowów pereł nieopodal wyspy Murray twierdzili, że na rafie koralowej jest wrak starego statku, którego cały kil jest sporządzony ze srebra. Początkowo miano nawet zamiar zorganizować ekspedycję mającą zejść na wrak i ewentualnie podnieść go, ale nie sposób było tego dokonać, ponieważ wyspiarze lękali się starego statku. Tak że ostatecznie, kiedy można było znaleźć europejskich nurków i posłużyć się nowoczesną techniką, nie udało się już odnaleźć nikogo, kto osobiście był na tym wraku i mógłby podać dokładne informacje o jego położeniu. A więc statek ze srebrnym kilem wszedł do legendy tych stron i być może na zawsze już spoczywa na dnie morza.

Opowiadano też o szczątkach statków świadczących o hiszpańskiej bytności nieopodal wspomnianego przylądka York. Były tam wysadzane klejnotami szpady, monety, a mówiono także, że w jaskini niedaleko Cooktown leży kilkanaście szkieletów odzianych w zardzewiałe zbroje. Wyspiarze mają cały bogaty repertuar tych opowieści, ale należy się obawiać, że z biegiem lat odeszły one już tak daleko od stanu faktycznego, że są tylko legendą.

Natomiast uporczywie powtarzana jest opowieść o "ognistym oku". Jak można usłyszeć od wyspiarzy z Cieśniny Torresa, hiszpański statek dostał się w burzę, która wpakowała go na rafę koralową na północno-wschodnim krańcu wyspy Stephens. Można sobie wyobrazić poczucie bezradności i lęku dwunastu rozbitków, a między nimi kapitana i jego żony, gdy z wielkim wysiłkiem spuścili na morze szalupę i jakoś dopłynęli do brzegu. Gdy dysząc ciężko wypoczywali na piasku w ową burzliwą noc, napadli na nich wyspiarze i zabili wszytkich białych przybyszów poza żoną kapitana. Zabrał ją do swego szałasu wódz plemienia. Miała na sobie piękną suknię i te wszystkie klejnoty, które chciała uratować. W zaciśniętej dłoni trzymała niewielką, czarną szkatułkę. Kiedy wyspiarze rozbili tę szkatułkę, znaleźli wewnątrz jeszcze jeden klejnot, zdobny czerwonym kamieniem, który w świetle skrzył się jak gdyby ogień. Wyspiarze niczego podobnego nigdy przedtem nie oglądali. Nazwali ten kamień "ogniste oko".

Owej nocy było wielkie świętowanie i wielkie tańczenie na cześć zwycięstwa. Tany odbywały się przed bożkiem, postawionym na ołtarzu z kamieni. W poświacie rozpalonych ognisk przyprowadzono żonę kapitana obdartą z szat. Ciśnięto ją na ziemię przed patrzącym w przestrzeń bóstwem. Na ołtarzu umieszczono obcięte głowy marynarzy i kapitana, męża nieszczęśliwej kobiety. Jej suknie zostały owinięte wokół bożka, klejnotami przystrojono ołtarz. Fetowano tak zwycięstwo przez całą noc. O świcie wyspiarze popłynęli czółnami w stronę wraku, aby zobaczyć, czy nie da się jeszcze wynieść innych zdobyczy. Ale jeszcze tej nocy hiszpański statek obsunął się na głębinę i nie udało się z niego nic więcej wydobyć.

Następna noc - to kolejne wielkie święto. Tańczono aż do brzasku. O świcie wioska zapadła w sen. Kiedy przebudzono się po południu, biała kobieta przepadła bez wieści. Nie znaleziono nigdy żadnego śladu po niej i przypuszcza się, że oszalała z żalu i strachu - weszła w fale morskie i utonęła.

Przez wiele lat zarówno "ogniste oko" jak i klejnoty oraz jedwabie Hiszpanki były przybraniem bożka. Ale potem rozeszła się wieść, że na wyspy okoliczne przybyli misjonarze, którzy rozbijają młotami posągi dawnych bogów. Bożka zabrano więc i schowano w jakiejś jaskini. Nikt już nie wie, gdzie on jest, prawdopodobnie nie uda się go odnaleźć, chyba że przez przypadek.

Jeszcze jednym świadectwem tej wczesnej hiszpańskiej obecności u wybrzeży Australii jest znaleziony także w tych stronach skarb, który popularnie przezwano skarbem Jardine. W roku 1889 pojawia się w tych stronach szkuner "Lancashire Lass" dowodzony przez kapitana Samuela Roe. Statek ten, będący własnością Szkota, wspomnianego Jardine, miał niezwykłą przygodę. W drodze powrotnej z Morza Koralowego dostał się w bardzo silną burzę, na fali przepłynął ponad rafą na wschód od wyspy Murray i znalazł się na lagunie, przy czym nie został nawet uszkodzony. Gdy przeminęła burza, jego drogę powrotną na szerokie wody zagradzała rafa koralowa. Jedynym sposobem uwolnienia uwięzionego statku było wysłanie nurków zwerbowanych między miejscowymi wyspiarzami, którzy zaopatrzeni w łomy i kilofy mieli odnaleźć miejsce, gdzie dałoby się

wyrąbać przejście przez rafę koralową. Ostatecznie wybrano dogodne miejsce, i nurkowie zabrali się do pracy. Odłupali potężny kawał koralowca, w którym znaleźli monety hiszpańskie, jakby spojone razem przez piasek i wodę morską, obrośnięte koralem. Niedaleko stamtąd odnaleziono jeszcze kotwicę oraz dwa działa - też hiszpańskie. Kapitan oddał monety właścicielowi statku. Przetopiono je na wspaniały serwis obiadowy, który podziwiali goście podejmowani przez pana Jardine.

Portugalczycy i Holendrzy przycupnęli w pobliżu północno-zachodniej Australii, ponieważ prowadzili ożywioną wymianę towarową z wyspą Timor. Wędrując przed kilku laty po tej części górzystej wyspy, która wtedy jeszcze była kolonią Portugalii, reporter napotykał raz po raz ślady tej przeszłości.

Wyspa była we władaniu Holendrów na jednym krańcu, a Portugalczyków na drugim. Eksportowała głównie poszukiwane w Chinach Drzewo sandałowe. Był to zarówno szlachetny budulec, jak i kadzidło, spalane przed ołatarzami świątyń. I nikt się wtedy nie przejmował zagładą lasów na wyspach, skoro w Chinach można było za drzewo sandałowe uzyskać dobre ceny. drzewo sandałowe z Timoru wwożono do Chin poprzez portugalską kolonię Makau. Poza drzewem sandałowym importowano do Makau tamtejsze kobiety, a to zarówno jako służbę domową, jak i prostytutki, kupowane do portowych domów publicznych. Sprzedawanie w niewolę malajskich dziewcząt było zjawiskiem powszechnym w owej epoce. Na wielkim targowisku w Brunei nabywano je do haremów władców, a także do katorżniczej pracy na polach ryżowych. Z Timoru przychodził też w stopionych blokach cenny wosk pszczeli, używany w dalekich krajach Europy jako surowiec do wyrobu kosmetyków i lepszych gatunków świec.

W ogóle wyspa Timor, prócz tego, że jest raz po raz wzmiankowana w relacjachodkrywców, zajmuje wyjątkową pozycję i później jako baza europejska. Myślę, że warto poświęcić jej chwilę czasu, dorzucając kilka szczegółów z XIX wieku, gdy zaczął się ruch naszych statków na tamtejszych wodach.

Zachowały się stare opisy miejscowości Kupang na wyspie Timor, które zawdzięczamy uczestnikom francuskiej wyprawy kapitana Nicolasa Baudina. Ów Francuz wyznaczył właśnie w Kupangu spotkanie statkom uczestniczącym w ekspedycji. Zjawili się więc tam kapitanowie Peron i Freycinet i jako pierwsi mieli okazję dokładniejszego poznania miasta. Peron opisuje przyjęcie wydane przez żonę gubernatora Timoru, panią van Este, i nie kryje swojego zachwytu: "Pani domu, Malajka, czekała, aby nas przyjąć, stojąc pod galerią. Była odziana w bogatą, piękną suknię. Po jej lewicy stało około trzydziestu młodych kobiet, elegancko ubranych w bawełniane szaty i białe gorsety, a ich czarne, długie włosy były owinięte wokół głowy. Po jej prawicy stało kilku niewolników w kurtkach i białych spodniach, na niższej galerii czekali inni niewolnicy w długich, czerwonych płaszczach. Ten ład, te niezwykłe, jednolite kostiumy, te młode dziewczęta ubrane z taką schludnością, iż wyglądały niczym młode nimfy otaczające swoją boginię! Piękność krajobrazu, chłód przyległego lasu, ciche szmery przepływającego strumyka, widok na ocean, na którego brzegu położone jest to cudowne domostwo... Jednym słowem wszystko zjednoczyło się równocześnie, aby złożyć się na szlachetne, wspaniałe, piękne i malownicze widowisko, które nas bez reszty zachwyciło".

Romantyczny Peron był tak wzruszony oglądaną sceną, iż wzdycha, że "wszystko to przypominało nam, Francuzom, piękną scenę toalety Wenus w balecie paryskim".

Sytuacja sielankowa - przynajmniej dla możnych tego miasta - nie mogła jednak trwać w nieskończoność, skoro przy następnej wizycie, w roku 1818, kapitan Freycinet dodaje szczyptę piołunu do swej relacji: "Rząd holenderski prawdopodobnie nigdy nie zastanawiał się nad tą kolonią, chyba tylko wtedy, kiedy trzeba mianować gubernatora, zaś to przecież przyciąga jego uwagę zaledwie na kilka chwil. Miasto ma dwie dzielnice. Pierwsza jest dzielnicą chińską. Ta jest najbogatsza. Jednakże każdy z naszych sklepów, nawet drugorzędnych, zawiera co najniej dwadzieścia razy tyle bogactw. Druga część miasta jest dzielnicą malajską i składa się z lepianek. Stoi ona pod osłoną fortu zwanego Concordia, najeżonego działami, który jest strzeżony przez dziesięciu ludzi z muszkietami. Kiedy zawinęliśmy tam, sekretarz gubernatora, pan Thilmann, prosił nas, abyśmy nie oddawali salutu armatniego, przepływając koło fortu. Z głębokim żalem nie będzie bowiem w stanie odpowiedzieć na naszą uprzejmość, jako że klucze od prochowni nie zostały mu powierzone. Obecnie wystarczyłby jeden bryg, aby opanować całe miasto..."

Ha, można by rzec, że to ostatnie zdanie jest bogate w treść...

Europejczycy wędrując na koniec świata rozglądali się bacznie za bogactwami oglądanych lądów i wysp, a przy okazji zastanawiali się, jakby też można było wykurzyć innych przybyszów z Europy, usadowionych wcześniej. Gra była skomplikowana. No bo i trzeba krótko trzymać "Indian", jak hurtowo nazywano ludzi o ciemnej skórze, nie będących Murzynami, i do tego jeszcze problem, jak się pozbyć rywali? Mieczem czy monetą? Imperia kolonialne mają swe "dobre" lata, potem jakoś metropolia zapomina o dalekich koloniach, pojawiają się inni amatorzy łatwych zysków.

Wtargnięcie Portugalczyków na Ocean Indyjski właściwie niewiele zmieniło sposób życia mieszkańców Indii, polityczny układ w tym kraju. Państwo bogate i cywilizowane, technologią przemysłową górowało często nad stosowaną w owym czasie w Europie. W handlu - kredyty bankowe, przelew bankowy i inne operacje sprawiały, że nie było się czego uczyć od Zachodu. Do tego sto milionów mieszkańców. Tylko nieliczni w ogóle wiedzieli, że jacyś tam Europejczycy przycupnęli na kresach ich państwa, aby otworzyć składy handlowe.

Można wyobrazić sobie, że nawet salwy z dział portugalskich oznaczały dla Indii tyle, co ukłucia żądła komara w grzbiet słonia. Zresztą portugalscy najeźdźcy nie zdobyli wiele dla swojego kraju. Ich państwo, ich mocarstwo kolonialne przysparza więcej kosztów, niż przynosi zysku.

Nagle słychać głosy: "Nasi bankierzy mogą służyć pożyczką". Kto przemówił tymi słowy?

Holendrzy. To jest naród, który w owym czasie przeżywa złoty wiek rozkwitu. Holendrzy są wielkimi żeglarzami, wspaniałymi kupcami, wielkimi artystami. Mówią o sobie: "Jesteśmy uczciwymi kupcami". Było to określenie, które wielokrotnie powtarzali w swoich rokowaniach z Portugalczykami.

Trzeba tylko dodać, że sama uczciwość kupiecka nie wystarczała, kupcy posiadali także wspaniałą flotę wojenną. Historycy twierdzą, że blask potęgi portugalskiej przygasa w rejonie Oceanu Indyjskiego począwszy od dnia, kiedy Holendrzy zdali sobie sprawę, że ich bankierzy mogą ciągnąć znacznie większe zyski niż owe procenty od pożyczek, biorąc w posiadanie same bogactwa. Zaczyna się ofensywa sił holenderskich. W 1602 roku lądują w Colombo, przepędzają Portugalczyków z Cejlonu, potem usadawiają się na Jawie. W 1652 roku są już zadomowieni na Przylądku Dobrej Nadziei. W ten sposób na szlaku do Indii mają mocny punkt oparcia, o którym nigdy lekkomyślnie nie pomyśleli Portugalczycy. Odbierają im to w 1795 roku Anglicy, którzy bardzo starannie planowali swoją ekspansję kolonialną. W każdym razie Europejczycy w Indiach zakładali nie tylko składy handlujące z wielkim krajem, ale "Kompanie Indii", czyli stowarzyszenia o bardzo różnorodnym charakterze, gdzie państwo inwestowało razem z osobami prywatnymi. W ten sposób zebrano fundusze na własne wojska lądowe i marynarkę wojenną. Każda z tych kompanii częściowo przynajmniej popierana była przez państwo. Niektóre w końcu były całkowicie upaństwowione, potem rozwiązane. Ale to sprawa dalsza.

Już w 1600 taką kompanię zakładają Anglicy. W dwa lata później Holendrzy, Francja zaś w 1611 roku. Rzecz jasna, te małe naówczas składy handlowe nie są dla indyjskiego słonia przeciwnikiem. Do XVIII wieku jest to zjawisko całkowicie marginesowe.

Sytuacja uległa zmianie, gdy Europejczycy spostrzegli, iż słoń indyjski cierpi na dolegliwości wewnętrzne - każdy z miejscowych władców ciągnie niejako w swoją stronę. Pewien historyk wygłosił dowcipne zdanie na temat sił zbrojnych jednego z wielkich dowódców francuskich w Indiach: składają się one z czterech rodzajów broni - piechoty, artylerii, kawalerii oraz... intrygi.

I tak powoli wchodzimy w temat, bez którego trudno mówić o odkryciach Australii: kompanie handlowe, stworzone do handlu z Indiami. A kiedy tak - to nadszedł czas, aby opowiedzieć o ekspansji Holandii. Przesuwając swe małe - w naszym pojęciu - stateczki na mapie oceanów, armatorzy holenderscy doprowadzili je do Nowej Holandii, czyli właśnie Australii. Przygoda zwana Holandią - liczy się w dziejach odkryć wielkiego lądu. Urzeka śmiałością i przedsiębiorczością. Republika holenderska była chyba najbardziej nowoczesnym państwem w Europie. Patrioci holenderscy walczyli i umierali za sprawiedliwość i wolność. Holendrzy należeli do najlepiej wykształconych ludzi świata. Mieszczanie holenderscy zorganizowali handel światowy na taką skalę i z takim powodzeniem, że przekraczało to wszystko, co było dotąd. Oni to zdobyli bogactwo dla "tej niezwykłej ziemi, która nic nie produkuje, a obfituje we wszystko", która "nie ma ani drewna, ani kamieni, ani pszenicy, ani korzeni, a jednak jest największym rynkiem świata dla wszystkiego, czego tylko dusza zapragnie". Nadchodziły czasy, kiedy pojęcia handel i Holandia były jednoznaczne. Powiada dziejopis, że "był to zaledwie mały skrawek lądu, ale zarazem nabrzeże, do którego przycumowano republikę, ponieważ siedzibą jej był każdy ocean i cały świat".

Dla Holandii handel był podstawą bytowania, inaczej - twierdzili - ich państwo "stopnieje niby śnieg w promieniach słońca". Mieli też głęboką wiarę w siebie. Wołał jeden z nich: "Nam jest trudno nie zwyciężać na słonej wodzie. Pamiętajmy, że wszyscy jesteśmy żeglarzami, od kołyski obeznani z oceanem, podczas kiedy Hiszpanie są przeważnie żołnierzami i ludźmi lądu, których ogarniają mdłości, gdy tylko poczują zapach słonej wody, i którzy chorują, gdy tylko podnosi się fala".

Z biegiem czasu Holendrzy zawładnęli wszystkimi wrotami do Oceanu Indyjskiego, tak jak niegdyś panowali nad nimi Arabowie i Portugalczycy, a mieli w przyszłości opanować je Brytyjczycy.

Przeciwko Brytyjczykom kierowała się też szczególnie zawiść holenderska, ponieważ uważali, że to właśnie Anglicy czyhają, aby zawładnąć ich Imperium. Aby poniżyć Anglików, pokazywali ludności miejscowej w swoich posiadłościach jeńców brytyjskich skutych w łańcuchy i przymierających głodem. Od czasu do czasu wciągali angielską flagę na holenderskie statki pirackie, aby pod banderą brytyjską rabować przepływające okręty. Tak przynajmniej twierdziły ówczesne źródła angielskie.

W XVII wieku Holendrzy w Indiach Holenderskich sfabrykowali nawet legendę o spisku angielskim, posługując się fałszywymi zeznaniami wydobytymi z torturowanych żeglarzy. Potem skierowali swoją złość na uwięzionych Brytyjczyków i dziesięciu z nich stracono. Niektórzy potrafili jeszcze na stronach swych modlitewników czy innych świstkach papieru przekazać potomności informacje w postaci zapisków: "Torturami zmuszani jesteśmy do mówienia tego, czego nigdy nie zrobiliśmy, ani czego nawet nikt z nas sobie nie wyobrażał. Torturowali nas z niezwykłą zawziętością ognia i wody, tak że ani ciało, ani krew nie mogą tego znieść. Pisane w mroku".

Jeden z angielskich uczonych wyraził się wtedy, że "duchy torturowanych ofiar stały między dwiema wielkimi potęgami protestanckimi podczas całego stulecia".

Kiedy Maria de Medicis, królowa matka Francji, złożyła wizytę w siedzibie Kompanii Wschodnio-Indyjskiej w Amsterdamie w roku 1639, poeta Joost van den Vondel uczcił stosowną odą owo ważne wydarzenie, opiewając handlowe i żeglarskie triumfy swoich rodaków. W zakończeniu tej ody królowa i jej otoczenie mogli usłyszeć: "Jawa użycza nam

swoich skarbów, a Chiny - porcelanę. My, ludzie z Amsterdamu, wędrujemy tam, gdzie Ganges wlewa swoje wody do morza. Wszędzie tam, gdzie zysk nas prowadzi, na każde morze i każde wybrzeże. Z miłości zarobku badamy porty szerokiego świata".

W istocie, słowa te odzwierciedlają wiernie dramatyczny rozwój holenderskiego handlu zamorskiego w pierwszej połowie XVII wieku, który stanowi - jak pisze ów uczony - "niespodziankę dla współczesnych, a zagadkę dla potomnych".

Sir Josiah Child napisał w 1669 roku, że "niebywały rozwój holenderskiego handlu wewnętrzego i zagranicznego, bogactw i zasięgu żeglugi stanowi przedmiot zazdrości obecnie, a będzie, być może, przedmiotem podziwu przyszłych pokoleń".

Wydarzenia miały pokazać wiarygodność tych słów. Gdy je pisał, Holendrzy mieli już rozgałęzioną sieć handlu morskiego, która sięgała od Archangielska na północy Rosji, aż po Przylądek Dobrej Nadziei na południowym cyplu Afryki. I od wysp na Morzu Karaibskim, aż po Malaje. Holendrzy handlowali z krajami nad Bałtykiem sprowadzając z nich zboże, drewno i wyposażenie dla statków.

W roku 1602 powstała potężna holenderska Kompania Indii Wschodnich, z kapitałem zakładowym, na który złożyły się sumy pochodzące od różnych miast. Połowę dostarczyło miasto Amsterdam, które stanowiło "Izbę" najważniejszą, zwaną "Wielką Izbą". Inne miasta, gdzie utworzono "Małe Izby", właściwie podporządkowane zostały miastu Amsterdam. Autonomia poszczególnych izb nie była całkowita, jakkolwiek każda

miała z kolei własnych akcjonariuszy, dyrektora, jego urzędników i własną księgowość. Łączność była zapewniona przez "Komitet Siedemnastu", czyli "Siedemnastu Panów". Tych Siedemnastu Panów mianowało wyższych dostojników Kompanii, np. gubernatora Batawii. Komitet nadzorował budowę statków w stoczniach, ustalał dokładne wskazówki mające decydować o założeniu przedstawicielstw na Dalekim Wschodzie, wreszcie o ilości sprowadzanych towarów. Kompania była kierowana przez bogatych i doświadczonych kupców.

Następnie, gdy państwo zaczęło krzywym okiem patrzeć na działalność Kompanii, kierownictwo powierzono wyższym urzędnikom i powoli zapanowała nad Kompanią wielka organizacja biurokratyczna, co odbiło się na rzutkości w działaniu.

Oczywiście, w epoce telexów i radia trudno sobie wyobrazić, jak niesłychanie skomplikowane było kierowanie przedsiębiorstwem, którego poszczególne zakłady i filie były rozrzucone na ogromnych przestrzeniach. Ceny i zapotrzebowanie na różne towary

zmieniały się w Holandii bardzo szybko. Tak samo zmieniała się podaż w różnych przedstawicielstwach na Dalekim Wschodzie, a więc wydawać by się mogło, że szybka i sprawna wymiana informacji była podstawą działania Kompanii. Tymczasem co najmniej rok musiał minąć, nim dotarły tego typu informacje z Dalekiego Wschodu do Siedemnastu Panów w Amsterdamie, by mogli wydać odpowiednie zarządzenia, które musiały z kolei wrócić tam, gdzie decyzja miała zasadnicze znaczenie. Tym też należy tłumaczyć to, że siłą rzeczy Batawia z biegiem czasu osiągnęła pewną niezależność i sposobność kontrolowania urzędów na Dalekim Wschodzie. Zresztą wszystkie produkty Dalekiego Wschodu dostarczano do Batawii, skąd dopiero przewożono je statkami do Holandii. Jedyny wyjątek stanowiły produkty Cejlonu, które transportowano do Holandii bezpośrednio.

Jakkolwiek uczciwość holenderska jest przysłowiowa, to ma się wrażenie, że z dala od Holandii nie była już ona tak rygorystycznie przestrzegana. Właściwie niemal każdy urzędnik Kompanii chciał sobie "na boczku" zarobić na własny rachunek. Było to surowo zakazane. Nawet dla kapitanów statków należących do Kompanii dozwolona ilość towaru, jaki mogli zabrać i sprzedać na własny rachunek, nie sięgała jednej dziesiątej tego, co wolno było w podobnych okolicznościach zabrać kapitanom angielskim. Zarządzanie ogromnym przedsiębiorstwem, jakim była Kompania, komplikowała różnorodność monet na Dalekim Wschodzie: hiszpańskie, portugalskie, holenderskie, indonezyjskie, chińskie oraz - w ogromnej rozmaitości - indyjskie. Doszło do tego, że zaczęto mówić o srebrze lekkim i ciężkim. Statki należące do Kompanii Wschodnio-Indyjskiej były zazwyczaj uzbrojone i stanowiły skrzyżowanie okrętu wojennego ze statkiem handlowym. Natomiast okrętów wyłącznie wojennych Kompania miała stosunkowo niewiele. Jej armia kolonialna składała się w roku 1664 z dziesięciu tysięcy raczej kiepsko uzbrojonych i źle wyćwiczonych żołnierzy.

Znawcy żeglugi twierdzą, że statki holenderskie owej epoki były znacznie lepiej przystosowane do dalekich rejsów niż statki portugalskie, były nawet lepiej zbudowane niż statki angielskie XVII wieku. Holenderskie statki "cieszyły oko" swoim majestatycznym wyglądem, dla załogi natomiast były bardzo niewygodne: wewnątrz panował całkowity mrok, a powietrze dostawało się jedynie przez nieliczne wloty, które zresztą starannie zamykano przy bardziej burzliwym morzu.

Gdy Holendrzy zjawili się pod koniec XVI wieku na Dalekim Wschodzie, zastali tam, jak już wiadomo, Portugalczyków, którzy usadowili się wygodnie od ponad stu lat. Dlatego też zabrali się najpierw do przepędzania ich, co przyszło im zresztą bez specjalnego trudu.

Statki holenderskie średniego tonażu były znacznie bardziej zwrotne, a artyleria okrętowa na znacznie wyższym poziomie. Trudniej było na lądzie - Holandia owej epoki nie miała żadnej tradycji wojsk lądowych. Żołnierze byli otoczeni pogardą i przeważnie rekrutowano ich spośród wyrzutków społeczeństwa Amsterdamu.

Skacząc niejako z wyspy na wyspę Holendrzy przepędzili Portugalczyków i nie tylko otworzyli sobie drogę do Wysp Korzennych, ale zapewnili jej należytą osłonę. Ten okres

podbojów rozciąga się od 1624 roku aż po 1667. Łup wart był zachodu, ponieważ znajdowały się na tych wyspach nie tylko wspaniałe owoce, jak daktyle, banany, czy owoce mango, ale tak poszukiwane w dalekiej Europie przyprawy, jak pieprz, wreszcie szlachetne odmiany drewna. Trzeba powiedzieć, że podboje te stały pod znakiem okrucieństwa zarówno przeciwko Portugalczykom, jak i przeciwko samym wyspiarzom. Ci ostatni, doprowadzeni do rozpaczy nieludzkim postępowaniem przybyszów zza morza, kilkakrotnie zrywali się, aby bronić swej niepodległości. Odwet był straszliwy, w niektórych wypadkach dochodziło do całkowitego wymordowania ludności tubylczej, poza dziećmi, które sprzedawano w niewolę.

Z biegiem czasu na Dalekim Wschodzie Holendrzy otoczeni byli tą samą atmosferą nienawiści, jaka przedtem towarzyszyła pojawieniu się Portugalczyków. Ich osady, nastawione wyłącznie na handel, bronione były przez fortyfikacje uzbrojone w kilka dział i obsadzone przez żołnierzy, zaś w porcie kołysało się zazwyczaj kilka statków. Tak wojsko, jak i marynarka były podporządkowane miejscowemu przedstawicielowi handlowemu. Strefa wpływów tych osad była bardzo ograniczona, a to dlatego, że w przeciwieństwie do Portugalczyków i Hiszpanów, Holendrzy nigdy nie marzyli o założeniu prawdziwych kolonii, nie śniła im się też budowa własnego imperium. Owszem, poniektórzy gubernatorzy usiłowali ściągnąć na stałe kolonistów europejskich do Batawii. W gruncie rzeczy nigdy się to nie powiodło. Również nie powiodły się próby nakłonienia holenderskich więźniów karnych do uprawiania bawełny na Cejlonie w zamian za cenę odzyskania wolności. Najczęściej wchodzili w związki z miejscowymi kobietami, rodzili się metysi, u których już nawet w następnym pokoleniu nie można było odnaleźć nawet śladów ich połowicznie europejskiego pochodzenia. W Dżakarcie Holendrzy usadowili się po krwawych walkach i w roku 1621 miasto to przyjęło nazwę Batawia. Szybko stało się wielkim centrum handlowym na Dalekim Wschodzie. Zatrzymajmy się na chwilę na opisie tej holenderskiej osady, jako że zjawią się tam bohaterowie naszej opowieści.

Dżakarta położona była na bagnach, nad brzegiem rzeki, która przepływała przez miasto. Był tam niewielki port, ale większe statki musiały zatrzymywać się na redzie, tak że wyładowywano i załadowywano je przy pomocy barek. W XVII wieku miasto otaczały fortyfikacje i mur. Nad miastem górowała cytadela uzbrojona w sto dział, z garnizonem kilku tysięcy żołnierzy. Mieścił się tam największy na Dalekim Wschodzie arsenał, w którym przechowywano osiemset zapasowych dział. Były też wielkie prochownie, składy lin i zapasowych części do naprawy statków. Stare miasto dusiło się w ciasnych murach swoich fortyfikacji. Przypominało wyglądem miasta holenderskie,

poprzecinane kanałami, które krzyżowały się ze sobą i nad którymi przerzucone były tak typowe dla Holandii mostki. Kanały te roiły się zawsze od łodzi.

Już u zarania wielkich wypraw odkrywczych Holandia miała największą na świecie flotę rybacką, a także bardzo potężną marynarkę handlową, która utrzymywała stałe połączenia z portami bałtyckimi oraz z Lizboną. Nie było tam też takiej niechęci pomiędzy marynarką handlową a marynarką wojenną jak we Francji czy w Anglii. Kapitan marynarki handlowej uzyskiwał nominację od rządu i nosił mundur marynarki wojennej. Błękitny frak miał bogate szkarłatne ozdoby, kamizelka i kurtka również były szkarłatne.

Marynarzy rekrutowano początkowo na wyspach Zelandii oraz we Fryzji. Ale począwszy od roku 1740 w obliczu ogromnych strat w ludziach - połowa marynarzy nie wracała już nigdy w ojczyste strony - trzeba było werbować, kogo się tylko dało, w zaułkach Amsterdamu. Już wtedy działali "handlarze dusz", którzy byli płatni "od łebka" za ludzi dostarczanych w stanie zupełnego oszołomienia pijackiego na pokłady statków. Werbowano do służby w holenderskiej flocie Niemców, Skandynawów, Szkotów, a nawet - jakkolwiek byli oni katolikami - także i Portugalczyków oraz Francuzów. Czasami w drodze powrotnej z Batawii trzeba było uzupełniać załogi Chińczykami, Malajami i Arabami. Można sobie wyobrazić, jak trudne było dowodzenie takim zbiorowiskiem; zgodnie z duchem owych czasów posługiwano się straszliwymi karami począwszy od batożenia, aż do kary śmierci włącznie. Ciężkie życie musieli wieść ci ludzie, którzy najczęściej siłą zostali zmuszeni do służby w marynarce, a którym przecież Holandia zawdzięczała niejako swój dobrobyt. Można sobie wyobrazić nienawiść tych przypadkowych marynarzy, z których wielu nie oglądało nigdy przedtem morza, do oficerów oraz podoficerów. Nazywano ich "wielmożami sześciu tygodni", ponieważ tyle czasu przeważnie zajmowało im przehulanie na lądzie tego, co zarobili latami żeglugi w nieludzkich warunkach. W XVII i XVIII wieku w Amsterdamie było wiele przybytków płatnych uciech, gdzie żerowano przeważnie na marynarzach. Były też domy gry i wszelkiego rodzaju spelunki, w których ustawicznie dochodziło do krwawych awantur. Tak ludzie morza cieszyli się swoją krótkotrwałą wolnością na lądzie.

Historycy zauważają, że religia nie była nigdy pretekstem podbojów holenderskich, Holandia nawet nie miała roszczeń do reprezentowania religii. Sami Holendrzy namówili Japończyków do wypędzenia Hiszpanów i Portugalczyków jako tych, którzy przybyli, aby nawracać ludność Japonii na wiarę chrześcijańską. Dopiero jakiś niegodziwiec wytłumaczył Japończykom, że przecież Holendrzy są także chrześcijanami i że "obowiązek chrześcijański nie pozwala na to, aby wiara i doktryna były nieruchome. I tak to jadowite żmije chciały ssać naszą krew!" Japończycy rozebrali więc dopiero co zbudowane magazyny holenderskie.

Jak powiada znawca dziejów odkryć holenderskich, profesor Heeres, "Kompania poświęcała chrześcijaństwu akurat tyle uwagi, ile to było niezbędne dla biznesmana".

Kroniki wypraw holenderskich nie mają też tej dociekliwości, która przemawia z relacji o podróżach brytyjskich czy francuskich.

Holendrzy pozostawili po sobie wspomnienie ludzi handlu. Dokładnych, spokojnych i rzeczowych, precyzyjnie wykonujących swoje plany. Wielki filozof Kartezjusz, który dwadzieścia lat mieszkał w Holandii, będąc pod wrażeniem atmosfery handlu, jaka tam panowała, zapisał w roku 1631: "W tym wielkim mieście, gdzie przebywam, nie masz żadnego człeka poza mną, który nie zajmowałby się kupczeniem. Każdy jest tak przejęty własnym zyskiem, iż mógłbym tu pozostać przez cały żywot, nie będąc dostrzeżonym przez nikogo". Jest to pogląd oczywiście krańcowy, ponieważ w owym czasie żył w Amsterdamie słynny malarz Rembrandt van Rijn, a w rok po tym, jak Kartezjusz zapisał te słowa - narodził się Baruch Spinoza, który rozbudował właśnie filozofię kartezjańską. Jednak nie da się zaprzeczyć, że Holendrzy to przede wszystkim kupcy.

XVII wiek stał pod znakiem hegemonii holenderskiego handlu. Holandia miała w owym czasie wszystko, co trzeba, aby handlować z dalekimi krajami.

Przede wszystkim położenie geograficzne. Przez nią przebiegają trzy wielkie rzeki.

Tamtędy wiodły szlaki handlowe ku północnej Europie. Holandia była zaledwie o kilka godzin żeglugi od portów francuskich i angielskich. Dwa dni żeglugi dzieliły ją od Norwegii i dziesięć dni od Lizbony. Owi "żebracy mórz", jak Holendrów obelżywie i z pogardą przezywali Hiszpanie, stali się wielkimi przewoźnikami na morskich szlakach.Odnajdujemy ich w portach bałtyckich. Stale zawijają do Lizbony, skąd zabierają cenne produkty z

Dalekiego Wschodu, które następnie rozwożą po portach północnej Europy.

Nadchodzi epoka, gdy kupcy holendrescy są albo wypędzani z Lizbony, albo wręcz więzieni i torturowani pod pretekstem, że są protestantami. W roku 1594 port w Lizbonie zostaje dla Holendrów zamknięty. Mają jedno wyjście: popłynąć na Daleki Wschód i przywieźć towary na własnych statkach, skoro nie mogą już nabyć ich w Hiszpanii. Już od kilku lat znają tajemnice drogi do Indii. W roku 1563 urodził się w Haarlemie Holender Van Linschoten, który od szóstego roku życia mieszkał w Sewilli, w Hiszpanii. Zwrócił tam nań uwagę arcybiskup, który zabrał go ze sobą do indyjskiego portu Goa. W słynnej książce "L.Itinerario" Van Linschoten bardzo dokładnie opisał swoją podróż dając wyraz doskonałej znajomości trasy. Do Holandii powrócił w roku 1593. Inny Holender nazwiskiem Cornelis Van Houtman na pokładzie portugalskiego statku odbył kilka podróży do Goa, prawdopodobnie jako pilot. W roku 1595 założył Kompanię Dalekich Krajów, zwaną Starą Kompanią. Ekspedycja, która została zorganizowana przez to przedsiębiorstwo handlowe, wyruszyła z Holandii w 1595 roku znanym już szlakiem, kierując się do Bantam na zachodnim krańcu wyspy Jawa. Podróż trwała rok i trzy miesiące.

Tak jak można się było tego spodziewać, i ci Holendrzy zostali źle przyjęci przez Portugalczyków. Tak samo niedobrze układały się stosunki z tubylcami, których zrazili do siebie niepotrzebną brutalnością. Wyniki wyprawy były zdecydownie słabe, a trzy czwarte statków zatonęło i nie wróciło do macierzystych portów. Jednakże odwaga i zdecydowanie Holendrów spowodowały, że w latach od 1598 do 1602 wysłali na dalekie morza trzynaście flot liczących łącznie czterdzieści sześć statków, z których część dotarła do Cejlonu i na Jawę. Niektóre opłynęły przylądek Horn, a jeden zawitał do Japonii.

Historia zgodna jest co do tego, że ci, którzy wyprawiali się z Holandii na Jawę, aby tam handlować i rządzić, przeważnie wywodzili się z warstw najuboższych i najmniej oświeconych. Natomiast byli świetnymi żeglarzami i znali się doskonale na prowadzeniu przedsiębiorstwa, a to było najważniejsze.

Australijscy historycy posuwają się nawet do twierdzenia, że nie ma w holenderskich opowieściach miejsca na wybitne jednostki, które wyróżniałyby się z całego tłumu świetnych kapitanów. I jeżeli przyszło nam opowiadać o ludziach, którzy nosząc holenderskie nazwiska popłynęli w dalekie podróże, to po to, by pokazać, jak wszystkie ich odkrycia miały służyć tej właśnie Kompanii i nikomu poza tym.

Holendrzy ujrzeli Australię, kiedy zabrali się do badania południowych wybrzeży Nowej Gwinei. Istnienie tej wyspy znane było Europejczykom od stu lat. Cieszyła się ona doskonałą sławą, podróżnicy przywozili stamtąd wieści o "złotej krainie". Opowiadano, że jest tam wiele złota i wiele korzeni poszukiwanych w Europie. Holendzy czujnie nastawiali uszu uważając, że wiadomości te mogą się zawsze przydać.

W listopadzie 1605 mały stateczek "Duyfken" został wysłany przez Kompanię, by "odkryć ląd zwany Nową Gwineą, o którym wieść głosi, że zasobna to kraina w złoto". Holendrzy dopłynęli aż do Australii, a jednak "ustalili, że ten rozległy kraj jest przeważnie pustynny, w niektórych tylko miejscach zamieszkany przez okrutnych, czarnych dzikusów". Miejsce, gdzie dotarli, zaznaczyli na swoich mapach jako przylądek Keer-weer, czyli zawróć znów! Z szacunku dla Holendrów zachowano tę nazwę.

Statek "Duyfken" powrócił do swej bazy w Indiach Holenderskich w czerwcu 1606. Tak więc możemy przyjąć, że pierwsze udokumentowane dokładnie odkrycie Australii zostało przez Europejczyków dokonane mniej więcej w marcu 1606.

Jednakże rejs "Duyfkena" właściwie skończył się niepowodzeniem. Przywieziono opowieść o niegościnnych brzegach i groźnych ludożercach.

Cień obłoków

Siedemnastu Panów w Amsterdamie chce wiedzieć wszystko o dalekim lądzie, ale wysłani tam żeglarze oglądają go od niegościnnej strony. Miska przytwierdzona do słupa. Abrolhos. Pierwszą europejską budowlą na lądzie Australii była... szubienica. Postawili ją Holendrzy, coraz częściej zaglądający w te strony. Nawet zapobiegliwy Holender nie znajduje tam nic godnego uwagi.

Niezmiernie istotna dla poznania Australii była podróż holenderskiego statku "Eendracht" w roku 1616, ale nie zachowały się żadne sprawozdania uczestników tej wyprawy. Świadectwem jej jest tylko mapa narysowana w roku 1627 przez Hessela Gerritza, ówczesnego kartografa Kompanii. Mapa ta oznacza przejście z geografii wyobraźni do geografii odkryć. Nie ma tam zbyt wiele informacji, ale to, co jest, oparto na faktach, a nie na wyobrażeniach. Dowódca statku "Eendracht", Dirck Hartog, zostawił trwałe ślady swej bytności w zachodniej Australii, a odkrytą przez niego wyspę nazwano Wyspą Hartoga. Tereny spenetrowane przez niego zostały dokładniej zbadane w czasie rejsu w 1696 roku przez innego holenderskiego kapitana, nazwiskiem Willem de Vlamingh. W wysłanym do Amsterdamu sprawozdaniu Vlamingh donosił, że "nie odkryto niczego ważnego w tej podróży". Wspomniał natomiast, że znalazł przytwierdzoną do zbutwiałego pala rozpłaszczoną miskę, na której były wyryte czytelne jeszcze napisy, upamiętniające podróż i przybycie na wyspę 25 października Roku Pańskiego 1616 statku "Eendracht". Kapitan Willem de Vlamingh zabiera ze sobą wspomnianą miskę, a w tym samym miejscu mocuje nowy słup z inną miską - jako dowód swej obecności. Przepisany jest na niej tekst z tej dawnej, no i oczywiście dopisek samego kapitana Vlamingha. A niezwykła pamiątka - miska z r. 1616 - zostaje przekazana do Amsterdamu razem z listem zaadresowanym do Siedemnastu Panów władających Kompanią. List stwierdza, że "Wasze Dostojności bez wątpienia zadziwią się tak jak my, iż miska ta przetrwała lat tyle, chociaż wystawiona była na działanie słońca, deszczu i nieba".

Można było się spodziewać, iż ten dokument, a właściwie wizytówka Kompanii Wschodnio-Indyjskiej stwierdzająca niejako, iż Wielki Ląd nie jest już ziemią do wzięcia, ale że został zajęty - będzie pieczołowicie przechowywana. Tymczasem na wiele lat gdzieś zaginęła i profesor Heeres pisząc u schyłku minionego stulecia o holenderskich odkryciach w tej części świata uznał, iż prawdopodobnie miska przepadła.

Dopiero dzięki dociekliwości jednego z holenderskich dziennikarzy udało się odnaleźć

pamiątkę z czasów wielkich podróży odkrywczych - w zakamarkach amsterdamskiego

muzeum.

W sto cztery lata później, w sierpniu 1801, pojawia się w tych stronach francuski żeglarz, kapitan Hemelin, odnajduje drugi dokument holenderskiej obecności na australijskiej wyspie - "na poły pokryty piaskiem, nieopodal zbutwiałego słupa dębowego, do którego niewątpliwie był przybity". Teraz z kolei Hemelin przepisuje holenderski napis czyniąc niezbyt udaną próbę przełożenia tekstu na francuski, zaś samą miskę z powrotem umieszcza na nowym słupie wbitym na dawnym miejscu, a w swym dzienniku pokładowym notuje, iż "uważałbym za świętokradztwo przywłaszczenie tej miski, która została uszanowana przez przyrodę poprzez dwa stulecia". Następna francuska wizyta w tych stronach doprowadziła jednak do zdjęcia miski i wywiezienia jej do Paryża. Dopiero teraz można ją oglądać w muzeum w Perth, w Zachodniej Australii.

W dwa lata po Dircku Hartogu, w 1618 roku, u zachodnich wybrzeży Australii znalazł się inny holenderski statek, "Zeewolf", w którego dzienniku zapisano, że natrafiono na "niskie wybrzeże bardzo wielkiej długości. Nie wiemy, czy to jest ciągła linia brzegowa, czy też wyspy. Tylko sam pan Bóg wie, jak się ta sprawa naprawdę przedstawia. Wydaje się, że nigdy nie zostało to odkryte przez nikogo przed nami, a to dlatego, że nie danym nam było słyszeć o takim odkryciu, a mapy pokazują w tym miejscu tylko pełne morze".

W Holandii zaczęto się zastanawiać, jaki ma sens to nowe odkrycie? Kto wie -

zastanawiali się panowie w Amsterdamie - może jest to właśnie ta przedziwna kraina, o której pisał Marco Polo, że mnóstwo jest tam złota, słoni oraz korzeni? Może warto by było wysłać tam następne statki, aby tak tłusty kąsek nie wpadł w cudze ręce? Zresztą informacje kapitanów stwierdzały wyraźnie, iż szlak wiodący wokół tajemniczej krainy nadaje się świetnie do żeglugi w kierunku holenderskich posiadłości w tym rejonie świata.

Podniósł więc żagle w 1619 roku na dwóch powierzonych mu statkach Frederick de Houtman. Dotarł tam, gdzie kazano mu płynąć, ale nie mógł znaleźć odpowiedniego miejsca na lądowanie. Pogoda nie sprzyjała zbytniemu przybliżeniu się do brzegu, zwłaszcza - jak pisał w swym sprawozdaniu - "tak ciężkich statków i z tak cennym

ładounkiem, jak ten, który został powierzony naszej opiece". Zalecał ponowną ekspedycję bardziej do tego nadających się statków z małymi łodziami i przy bardziej sprzyjającej pogodzie. Tymczasem dostrzegł niebezpieczną mieliznę, której nadał nazwę Abrolhos, o czym już wiemy z rozdziału "Mapa dla królewicza". Jeden z brytyjskich żeglarzy, jacy dość często zapuszczali się tam na początku ubiegłego stulecia, zapisał, iż te trzy bardzo słabo dostrzegalne maleńkie wysepki ledwie wystają nad poziom wody i że można w pewnych okolicznościach wziąć je za "cień obłoków".

Marzec 1622. Jeszcze jeden holenderski statek - "Leeuwin" - pojawia się w tych stronach i zapuszcza się jeszcze bardziej na południe. Nie zachowała się dokumentacja tej wyprawy, ale na mapie Gerritza zaznaczony jest na marginesie "kraj, do którego

dotarł statek "Leeuwin" w marcu 1622 roku".

Tak więc stało się jasne, że skoro szlak ten będzie coraz bardziej uczęszczany (a już Houtman potwierdza spostrzeżenia poprzedników, że nadaje się on świetnie do żeglugi z Przylądka Dobrej Nadziei na wyspę Jawę), to warto by było dokładniej spenetrować nieznane wybrzeże już chociażby po to, aby... uniknąć bliższego kontaktu z jego niebezpieczeństwami.

Dzwon na trwogę dał się słyszeć już w kilka miesięcy po wizycie statku "Leeuwin". W lipcu 1622 posterunki obserwacyjne strzegące znanego

już nam portu Batawia w Indiach Holenderskich dostrzegły na morzu szalupę z dziesięcioma białymi, opadającymi z sił ludźmi w łachmanach. W trzy dni później weszła do portu inna szalupa z trzydziestoma sześcioma brytyjskimi marynarzami. Byli to rozbitkowie z brytyjskiego okrętu "Trial". Opowiadali o katastrofie i - jak napisał w sprawozdaniu wysłanym do Amsterdamu gubernator generalny Coen - "osoby te odpłynęły w ogromnym rozgardiaszu, pozostawiając na statku dziewięćdziesiąt siedem osób, których obecny los znany jest tylko Bogu".

Zatroskany niebezpieczeństwem, jakie czyha na żeglarzy wędrujących tym szlakiem, a równocześnie ciekaw, co się też tam kryje na samym lądzie, gubernator generalny Coen każe niezwłocznie sposobić do drogi dwa jachty "Haringh" i "Hasewint". Do rejsu tego nigdy nie doszło, ponieważ kolonia holenderska cierpiała na niedobór tonażu i oba te jachty potrzebne były do innych zadań. Jednakże szczegółowo opracowane przez gubernatora generalnego "instrukcje" pozostały jako świadectwo dokładności i rzetelności Holendrów, a zarazem świadectwo charakterystycznej dla nich pogoni za dobrym interesem.

Dowódcy wspomnianych jachtów mieli "odkryć i zbadać ląd południowy, zaznaja-miając się z położeniem i charakterem tych rejonów w stopniu, na jaki Bóg Wszechmocny zechce im pozwolić". Po tym ogólnikowym stwierdzeniu Jego Ekscelencja przechodzi do wyliczania konkretnych zadań. Okazuje się, że kazano im odkryć i przebadać wszystkie przylądki, zatoki, wyspy, skały, rafy, mielizny, głębiny, przejścia, prądy morskie i wiatry. Mieli lądować w różnych miejscach i starannie penetrować wybrzeże, aby ustalić, czy jest ono zamieszkane czy nie. Mieli zapoznać się z charakterem lądu i zamieszkującymi go ludźmi, z miastami i wioskami, mieli ustalić, jaki jest podział ich królestwa, jakiego są wyznania i jaka jest ich polityka, wojny, rzeki. Jaki kształt mają statki, jakie są towary i produkty przemysłowe. Mieli zwłaszcza - co jest podkreślone w instrukcji - zapoznać się z minerałami, takimi jak złoto, srebro, cyna, żelazo, ołów i miedź, zebrać informacje o kamieniach szlachetnych i perłach, o warzywach, zwierzętach i owocach, które można by uzyskać na owym lądzie. Czytając te instrukcje trzeba się tylko zastanowić nad tym, czego właściwie holenderscy żeglarze nie mieli zaobserwować!

Przykazując swym załogom, aby prowadziły starannie dzienniki i zapiski, Kompania liczyła na to, że uzyska "doskonałe rozeznanie w sytuacji, w cechach naturalnych tych rejonów w zamian za wysokie wydatki, jakie musiała ponieść w związku z tą “ekspedycją". Holenderscy marynarze musieli nadać właściwe nazwy swoim odkryciom, a także "wejść w prawne ich posiadanie" budując kolumnę z kamienia, która by podawała "w czytelnych literach osoby, które dokonały odkrycia, oraz rok, miesiąc, dzień tygodnia a nawet godzinę, kiedy wzięto to w posiadanie".

Kompania zalecała też, aby "starano się nawiązać przyjacielskie stosunki i rokowania ze wszystkimi władcami oraz państwami (...) i wpłynąć na nich, aby podporząd-kowali się opiece Zjednoczonych Stanów Holandii". Należało zabrać ze sobą towary przeznaczone na handel i bardzo starannie zaobserwować, które z nich cieszą się największym wzięciem. Przedmiotem szczególnej dociekliwości miało być złoto, należało też szukać drzewa sandałowego oraz korzeni. Wreszcie trzeba było ustalić, czy "jest prawdopodobne, iż istnieją dobre porty oraz żyzne połacie ziemi, gdzie można by założyć osady i gdzie spodziewać by się można uzyskania zadowalających zysków". Przewidziano również spotkania z ludnością owego nieznanego lądu, instrukcje zawierają nawet zalecenia, jak należy się zachować w takiej sytuacji. Mianowicie "macie usiłować albo przez zręczną namowę, albo innymi sposobami dostać pewną liczbę osób dorosłych czy, może nawet lepiej, chłopców i dziewcząt, a to w tym celu, aby można było ich tu wychować i później przeznaczyć dla pożytecznych celów, kiedy nadarzy się ku temu okazja". Najprawdopodobniej Holendrzy zgodnie ze zwyczajem epoki chcieli zdobyć wykwalifikowanych tłumaczy, którzy mogliby im służyć w kolejnych wyprawach czy już w zakładaniu faktorii handlowych na samym lądzie.

Herman van Speult, gubernator Amboiny, wysłał dwa jachty - "Arnhem" i "Pera" - w podróż odkrywczą zakrojoną na nieco skromniejszą skalę niż ta, którą opracował Coen. Jan Cartenz wypłynął w roku 1623. Nową Gwineę holendrska wyprawa oglądała najpierw z oddali, zanotowano, że istnieją tam strumienie płynące z głębi wyspy, a więc z wodą słodką, oraz liczne doliny o zachęcającym wyglądzie. Kapitan Cartenz notuje jednak z żalem, że "nie danym nam było zebrać informacji, jakie owoce, metale i zwierzęta są na wyspie, oraz jaka jest metoda uprawy, ponieważ tubylcy, którzy są dzikusami i ludożerca-mi, nie chcieli wdawać się z nami w rokowania i napadli na naszych ludzi, którzy ponieśli ciężkie straty". Kapitan statku "Arnhem" oraz dziewięciu z jego ludzi zostało zamordowanych, jak stwierdza dziennik wyprawy, częściowo na skutek własnego zaniedbania. Kronikarz wyprawy przekazuje wizerunek zupełnie nagiego papuaskiego wojownika. Przegroda nosowa przebita jest przez wetknięte tam kości, które wystają po obu stronach nozdrzy tak, że "w wyglądzie przypominają bardziej potwory niż istoty człowiecze". Niedługo po minięciu przylądka Keer-weer statki straciły kontakt i Cartenz uważał, że "Arnhem" zdezerterował z wyprawy i popłynął na wyspę Aru, aby tam "dobrze się zabawić". Sam na pokładzie statku "Pera" zawrócił do Amboiny, gdzie znalazł się 8

czerwca 1623.

Kapitanowi Cartenzowi nie udało się dostarczyć do bazy holenderskiej tubylców z lądu południowego zgodnie z otrzymanymi poleceniami. Płynąc na wyprawę, a także w drodze powrotnej - wysadził desant na przylądku York, ale była to

nieudana próba, niewdzięczni tubylcy australijscy jakoś nie bardzo dali się namówić na przyjazd w strony rządzone przez Holendrów. Cartenz opowiada szczegółowo, jak dochodziło do kontaktów. A więc najpierw pokazano tubylcom paciorki oraz kawałki żelaza, aby jakoś utrzymać ich na plaży. Ponieważ jeden z nich był wtedy bez broni, więc pewien Holender chwycił go w pasie, a drugi zarzucił mu stryczek na szyję i tak zawleczono go do łodzi. Tymczasem inni czarni ludzie chcieli odbić ziomka i z zawziętością szturmowali Holendrów, którzy zastrzelili nawet jednego z nich. Opowiedziawszy to wszystko ze szczegółami Cartenz zgorzkniały zauważa, że "jakkolwiek byliśmy wyjątkowo grzeczni, czarni wszędzie uważali nas za nieprzyjaciół". Dodaje, że "nie zdobyliśmy informacji dotyczących miast i wiosek, podziału ziem, wyznania tubylców, polityki, wojen, rzek, statków..."

W sumie raport daje ponury obraz sytuacji. Powiada Cartenz, że jest to teren bez żadnych drzew owocowych i nie wydaje się, żeby produkowano tam cokolwiek przydat-nego dla człowieka. Opowiada o tym, że ziemia ta nie ma wiele wody słodkiej, a i zdobycie jej nie jest proste. Nie zauważył dogodnych przystani dla statków poza kilkoma zatocz-kami, które nie są osłonięte przed wiatrem od morza. Mieszkańcy tych terenów są w jego opinii chyba najbardziej biednymi istotami, jakie kiedykolwiek oglądał.

Odnalazł się zaginiony statek "Arnhem", ale, jak doniesiono w sprawozdaniach, nie dokonał on niczego godnego wzmianki. Jeżeli nawet załoga przemyśliwała, iż urządzi sobie rozrywkowy pobyt na wyspie Aru, to niepomyślne wiatry dosłownie rozwiały te marzenia. Natomiast wyprawa dokonała odkrycia terenu w Australii, który po dziś dzień nosi nazwę statku, i choćby z tego względu jest ona godna odnotowania.

Mamy czerwiec roku 1629. Dumny statek Wschodnio-Indyjskiej Kompanii Holender-skiej "Batavia" żegluje po Oceanie Indyjskim pod dowództwem Francois Pelsaert. Ma na pokładzie trzystu szesnastu pasażerów i marynarzy. Zniesiony przez burzę, wpada na rafę w rejonie wysp Abrolhos, które rozciągają się mniej więcej sześćdziesiąt pięć kilometrów od obecnego miasta Geraldton na zachodnim wybrzeżu Australii. Siedemdziesięciu pasażerów i marynarzy tonie.

Kapitan rusza na poszukiwanie słodkiej wody dla pasażerów i marynarzy,rozproszo-nych na trzech wysepkach. W tym celu udaje się na widoczny z wysepek nieznany ląd stały. Gdy ląduje po raz pierwszy, zastaje "nagi, przeklęty kraj pozbawiony jakiejkolwiek zieleni czy trawy". Przy drugim lądowaniu dostrzega "czarnych, zupełnie nagich dzikusów", nie znajduje zaś wody. W czasie trzeciego lądowania uwagę jego przyciąga obfitość mrowisk i niewiarygodna natarczywość rojów much. Postanawia więc szukać pomocy w samej bazie w Indiach Holenderskich. Po niebywałej, tysiąc osiemsetmilowej, żegludze udaje mu się dostać do Batawii, siedziby Kompanii Wschodnio-Indyjskiej w ówczesnych Indiach Holenderskich.

Dano mu do dyspozycji statek "Sardam". Wyrusza znów na południe, aby nie tylko ratować rozbitków ze swego feralnego statku, ale także wydobyć dziewięć skrzynek z monetami oraz inne skarby, które wiózł poprzednio. Na pierwszej z trzech wysepek, jakie odnalazł, zdumiony Pelsaert nie zastaje nikogo. Płynąc ku następnej wysepce zauważa kołyszącą się na falach małą łódeczkę, a w niej kanoniera nazwiskiem Webby Hayes, który opowiada mu, co się stało, podczas gdy kapitan Pelsaert wyruszył po pomoc do

Batawii.

Okazało się, że już w czasie rejsu marynarze na statku knuli spisek, którego mózgiem był niejaki Cornelis. Zamierzał on zawładnąć "Batavią", wyrzucić za burtę samego dowódcę i zająć się pirackim rzemiosłem, atakując wracające z cennymi korzeniami ze Wschodu statki holenderskie. Kiedy więc nastąpiła katastrofa i trwała jeszcze walka o uratowanie ludzi i dowiezienie ich na skaliste wysepki Abrolhos - buntownicy uznali, że nadeszła ich godzina. Porozbijali beczki z winem, jakie unosiły się na wraku statku, pijani zabrali się do realizacji swych planów.

Gdy tylko Pelsaert wyruszył w poszukiwaniu wody, Cornelis zebrał spiskowców i przedstawił im swój plan. Czterdziestu zabijaków złożyło przysięgę "iż miłować będą się nawzajem jako bracia" i że przystaną do pirackiego przedsięwzięcia. Planowano opanowanie statku, który przypłynie z pomocą, i wymordowanie jego załogi. Przedtem jednak trzeba było, jak postanowili, wymordować tych wszystkich rozbitków z "Batavii", którzy mogą przeciwstawić się czy też być niechętni ich planom. Cornelis wysłał więc owego kanoniera i kilku innych członków załogi na sąsiednią wyspę, aby tam szukali wody. Sam zabrał się wtedy do masakrowania rozbitków. Niektórych porąbano siekierami, a tych, którzy chcieli ratować się wpław - zadźgano nożami w wodzie.

Pozostały jeszcze nieświadome wydarzeń obozy na dwóch innych wyspach. Na jednej byli pasażerowie - mężczyźni, kobiety i dzieci, a na drugiej ów kanonier z marynarzami, którzy mogli zagrażać spiskowcom. Cornelis ze swoimi piratami zaatakowali najpierw pasażerów. Kilku mężczyzn żywcem poćwiartowali, jednemu młodemu chłopcu związano ręce i nogi i tak wrzucono go do morza. Kobietom, które nie przypadły im do gustu, poderżnięto gardła. Natomiast młode i ładne zabrali ze sobą jako branki przywódcy

buntowników.

Cornelis pijany już nie tylko winem z porozbijanych beczek z pokładu wraku, ale też żądzą władzy i gorączką mordowania, nadał sobie tytuł kapitana generalnego. On i jego ludzie rozbili skrzynie z towarami i przystroili się w najdroższe jedwabie, brokaty haftowane, szamerowane złotem, przybrane srebrną koronką. Nie wiadomo, jak by się ta cała masakra skończyła, gdyby nie to, że jeden z buntowników, którego sumieniem wstrząsnęło mordowanie kobiet i dzieci, niepostrzeżenie popłynął czółnem na sąsiednią wysepkę i przestrzegł Hayesa przed niebezpieczeństwem. Marynarze nie byli więc zaskoczeni, kiedy dwudziestu dwóch "najbardziej wrednych bandytów" uzbrojonych w muszkiety i długie marynarskie noże przypłynęło na wyspę. Odparli dwukrotny ich atak. Gdy nie powiodła się napaść zbrojna, Cornelis uknuł kolejny spisek. Zaproponował Hayesowi i jego ludziom, że zostawi ich w spokoju, jeżeli tylko oddadzą mu małe czółno. Równocześnie jednak po kryjomu wysłał do kilku marynarzy pisma, proponując wysoką nagrodę, jeżeli wydadzą w jego ręce swego dowódcę. Hayes został przez nich jednak lojalnie uprzedzony i na spisek odpowiedziano spiskiem. Zaproponowano Cornelisowi, aby wylądował na wyspie dla sfinalizowania transakcji w sprawie czółna. Cornelis był już tak pewien wygranej, że przyjął tę propozycję; wylądował ze świtą zaledwie kilku ludzi. Jego ochrona została zamordowana, a

on sam - uwięziony.

Tymczasem na horyzoncie pojawiły się żagle. To nadpływał

na statku "Sardam" Francois Pelsaert. W porę poinformowany o buncie przez kanoniera, czekał już w pogotowiu, kiedy dwie łodzie z piratami, ile sił w wiosłach, skierowały się ku statkowi. "Hej - zapytał - dlaczego jesteście uzbrojeni?" Odpowiedzieli mu, że wszystko wyjaśnią na pokładzie. Pelsaert zagroził piratom, że artyleria okrętowa zrobi z nich miazgę, jeżeli nie cisną do morza swych muszkietów i noży. Poddali się i wtedy dopiero można było dokonać bilansu tego, co się stało. Buntowników poddano torturom i na podstawie ich zeznań odtworzono całą tragedię.

Łącznie buntownicy zamordowali sto dwadzieścia pięć osób. Jeden tylko przyznał się do zamordowania dwudziestu siedmiu swych rodaków.

Oddajmy głos historykowi, W. B. Kimberly.owi, który w roku 1897 w swej książce "Dzieje zachodniej Australii" językiem typowym dla swej epoki opowiada: "Wszyscy osłabieni, bezbronni ludzie zostali zamordowani z zimną krwią, poza siedmiorgiem dzieci i sześcioma kobietami. Cornelis zabrał dla siebie młodą mężatkę, zaś córkę kapelana okrętowego przydzielił swemu ulubieńcowi spomiędzy buntowników. Pozostałe kobiety miały być dostępne wszystkim". Dalej czytamy o tym, jak dzielny żeglarz Pelsaert po pokonaniu buntowników wysłał nurków, którzy ostatecznie odzyskali dla Holenderskiej Komapnii Indii Wschodnich prawie wszystkie skrzynki z monetami i wszystkie, poza jednym złotym łańcuchem, klejnoty.

Zastanawiano się, co zrobić z buntownikami. Powinno się ich postawić przed sądem w Batawii, ale zdawano sobie sprawę z tego, jak bardzo niebezpieczne było zabieranie nawet w kajdanach tylu buntowników. Trybunał, który zebrał się na pokładzie okrętu "Sardam", nie debatował długo. Buntowników wywieziono na małą wyspę, gdzie po odrąbaniu dłoni zostali powieszeni na szubienicach. W ten sposób szubienica, ze smutkiem trzeba stwierdzić, stała się pierwszą europejską budowlą na dalekich australijskich ziemiach. Przed odpłynięciem z wysp Abrolhos dwóch złoczyńców zostawiono na brzegu. Zapobiegliwy Francois Pelsaert zapisał: "Oby wszechmocny Bóg sprawił, że kara ta ostatecznie będzie z korzyścią dla Kompanii i że obaj złoczyńcy uratują swoje życie, aby mogli w przyszłości służyć informacjami o tych zakątkach ziemi". Niestety, nigdy nie mieli oni ujrzeć ojczystych brzegów i należy przypuszczać,

że albo zostali przez australijskich tubylców przyjęci do ich plemienia, albo też zamordowani.

W roku 1963, czyli trzysta trzydzieści cztery lata po tej katastrofie, kiedy legendy kursowsały o cmentarzysku "Batawii", nurek odnalazł brązowe działo z tego statku. Później inna ekspedycja podwodna wydobyła srebrne monety, które prawdopodobnie pochodzą z jednej ze skrzynek, wydobytych przez Pelsaerta. Na sąsiedniej wysepce znaleziono zbiorowisko szkieletów: smutną pamiątkę po ludziach, którzy mordowali się nawzajem. Ale zostało też coś bardziej optymistycznego; zwróćmy jeszcze raz uwagę na sprawozdanie bystrego Pelsaerta. Powiada on mianowicie, iż dostrzegł na wysepkach Abrolhos "coś w rodzaju kotów, ale niezwykle przedziwne stworzenia... Są one mianowicie wielkości zająca, zaś głowa ich przypomina głowę cybeta. Łapki przednie są nader krótkie, a zadnie wysunięte na pół piędzi, poruszają się tylko na tych zadnich". W ten sposób Europejczycy mogli po raz pierwszy przeczytać o jakiejś odmianie kangura.

Za cenę daniny z ludzkiej krwi i straconego statku Pelsaert kształtował opinię swoich współczesnych o dostrzeżonym zakątku globu. Oto wybrzeże, na którym nie ma żadnych portów naturalnych, gdzie trudno lądować, gdzie nie ma wody słodkiej, ziemia jest naga i przeklęta, gdzie jest mnóstwo mrowisk i złośliwych much, a także agresywnych, czarnych ludzi. Nie brzmiało to zachęcająco dla następnych żeglarzy, a jednak Holendrzy nie dawali za wygraną.

Robota nie dla każdego

Abel Tasman: dole i niedole wielkiego odkrywcy. Zbrodnia w Zatoce Masakry. Wielcy odkrywcy nie żyli długo. Legenda o pięknej Marii, ogromnie romantyczna, ale - niestety - kłamliwa. Skarb ze "Złotego Smoka". Przez stulecia wody australijskie były tylko cmentarzyskiem dumnych żaglowców.

Frapowała mnie zawsze skrupulatność i szybkość, z jaką Brytyjczycy przenieśli w dół globusa różne obyczaje i instytucje swej macierzy. Bardzo wcześnie powstało Królewskie Towarzystwo na Tasmanii i trudno wprost wyobrazić sobie, jak w tej małej osadzie, którą wówczas był Hobart, stolica wyspy, a obecnie stanu Tasmania - zbierali się regularnie panowie stanowiący śmietankę intelektualną młodej kolonii, aby słuchać referatów i wykładów na tematy związane z historią. Nie wiem, czy wielu przybyło na odczyt, który wygłosił mniej więcej sto lat temu James Backhouse Walker, ale sądzę, że frekwencja dopisała.

Tematem odczytu była opowieść o Tasmanie, czyli człowieku, którego nazwisko przyjęła owa wyspa. Pewnie szmer zdziwienia przeszedł między zebranymi słuchaczami, kiedy prelegent zauważył, że właściwie Tasman nie nosił tego nazwiska, kiedy pojawił się na świecie. W okręgu Luytjegast, skąd pochodził żeglarz, nazwiska nie były znane ani używane aż do początku XIX wieku. Dodam od siebie, że po dziś dzień w Europie istnieje to jeszcze chyba tylko w Islandii, gdzie nosi się imię własne oraz imię ojca z przydomkiem "syn" alobo "córka". Abel syn Jana naturalną koleją rzeczy nazywał się Abel Janszoon. Do tego dochodziło zazwyczaj przezwisko, które przybierano w latach późniejszych. W starych księgach figuruje przeto tylko imię wielkiego żeglarza i jego ojca, później zaś pojawia się przezwisko Tasman albo Taschman od nazwy należącego do rodziny statku "Tasch", czyli worek, siatka.

Owa sesja naukowa odbywała się w czasie, kiedy Imperium Brytyjskie stało u szczytu swej potęgi. Od czasu Imperium Rzymskiego świat nie widział takiej potęgi, takiego nagromadzenia siły i bogactwa. Ale prelegent przypomniał swym słuchaczom, że przecież nic nie zostało Brytyjczykom podarowane. Że wielki ich rodak sir Walter Raleigh w memoriale skierowanym do króla Jakuba w roku 1603 pod tytułem "Spostrzeżenie dotyczące handlu i wymiany z Holendrami i innymi narodami" przedstawia porównania na poparcie swej tezy. W memoriale tym powiada, że: "Wysyłamy do wschodnich królestw Europy zaledwie sto statków rocznie, gdy Holandia aż trzy tysiące. Oni wysyłają do Francji, Portugalii i Włoch z wschodnich królestw poprzez nasze wąskie cieśniny dwa tysiące statków, a my żadnego. Oni wysyłają pięćset - sześćset statków do naszego kraju, a my czterdzieści statków do trzech z ich miast. Oni mają tyleż statków, ile posiada jedenaście królestw chrześcijańskich włącznie z Anglią. Oni rocznie budują tysiąc statków, a przecież nie mają ani jednego drzewa nadającego się na budulec okrętowy w swoim własnym kraju, ani też surowców rodzimych, by załadować choć sto statków. A jednak posiadają dwadzieścia tysięcy statków i wszystkie są zatrudnione". Memoriał wskazuje też na to, że poziomem rozwoju przemysłu stoczniowego, a także wiedzy marynarskiej Holendrzy w owym czasie znacznie przewyższali Anglików. Prelegent podkreśla, że w XVII wieku właśnie Holendrzy byli kupcami świata i władcami mórz. Nie Londyn, ale Amsterdam był wielkim ośrodkiem produktów Wschodu i Zachodu, centrum handlu światowego i najbogatszym miastem. Handel Europy i świata był w rękach kupców holenderskich, którzy mieli na wodzie aż sto statków w stosunku do jednego posiadanego przez Anglików.

Trzeba więc jeszcze raz wydobyć z zapomnienia dzielnych Holendrów - dawców dawnego imienia wciąż na nowo odkrywanego lądu - tym bardziej że nasza opowieść o Nowej Holandii zbliża się ku końcowi, by ustąpić miejsca opowieści o tym lądzie pod nową nazwą - Australia.

Niewiele wiadomo o dzieciństwie i młodości Tasmana. Można sobie jednakże wyobrazić, że musiał nieraz słuchać zdumiewających opowieści o wyczynach holenderskich żeglarzy i że do maleńkiej wioski przenikały wieści z szerokiego świata, w których była mowa o bogactwach Indii, Wysp Korzennych i dalekiego Cathayu. Jak tylu rówieśników, Tasman widział swoją przyszłość na morzu. Prawdopodobnie miał jakieś skromne wykształcenie, co wynika już chociażby z tego, że umiał pisać - rzecz w owym czasie mało rozpowszechniona. Być może, że zaprawę wstępną do zawodu żeglarza przeszedł jako rybak na Morzu Północnym. Ożenił się wcześnie, ale żona jego, Claesjie Heyndricks, zmarła wkrótce, pozostawiając go z córką. Wiemy już na podstawie dawnych kronik, że zamieszkał w jednej z najuboższych dzielnic ówczesnego Amsterdamu i tam 27 grudnia 1631 poślubił Jannetjie Tjaers. Nie był człowiekiem zamożnym, jego nazwisko nie

widnieje na liście płatników podatku dochodowego.

Chyba niedługo po ślubie Tasman wyruszył w pierwszy daleki rejs i jak wynika z dokumentów, które odnalazł w starych archiwach kolonialnych profesor Heeres - w przeciągu dwóch lat awansował z prostego majtka na kapitana okrętu. Od samego zarania swojej kariery był zatrudniony przy przewożeniu cennych korzeni w Kompanii Wschodnio-Indyjskiiej.

W roku 1635 stare kroniki tytułują już niedawnego marynarza komandorem Ablem.

Dowodzi on wtedy flotą małych stateczków, zabezpieczających rejon wysp Indii Holenderskich przed penetracją obcych jednostek. Późniejsze jego akta wspominają o rozprawie sądowej, w której stanął jako oskarżony przez załogę, iż pozbawił ją należnych przydziałów żywności,

przywłaszczając sobie przeznaczone na to fundusze. Został uniewinniony, a więc można przypuszczać po kilkuset latach, że oskarżenie było bezpodstawne.

Drogę powrotną odbył na statku "Banda". Zachował się interesujący dokument spisany w przededniu wypłynięcia statku z Indii pod koniec Roku Pańskiego 1636. Na mocy starego prawa morskiego z XIII wieku cała załoga, tak oficerowie jak i marynarze, musieli wypowiedzieć się na temat trasy statku, ponieważ czasy były niespokojne i wojna wisiała w powietrzu. Stu jedenastu oficerów i marynarzy uroczyście oświadczyło, że w obliczu zagrożenia ze strony hiszpańskich okrętów wojennych uważają płynięcie przez kanał La Manche za nierozsądne. W końcu, po opłynięciu Anglii, Irlandii i Szkocji, po siedmiu miesiącach żeglugi Abel Tasman dociera na pokładzie statku "Banda" do Holandii.

Widzimy go przez kilka miesięcy u boku żony, która pod jego nieobecność musiała być bardzo ciężko chora, skoro podyktowała testament przechowywany po dzień dzisiejszy.

Siedemnastu Panów władających Kompanią Wschodnio-Indyjską zechciało akurat w owym czasie łaskawie zezwolić na to, aby wyżsi oficerowie pozostający w ich służbie mogli zabierać ze sobą w rejs małżonki. Tasman wyruszył więc tym razem z żoną, dowodząc statkiem "Engel", czyli "Anioł", i znalazł się w Batawii jesienią 1638 roku. Gubernatorem generalnym Indii Holenderskich był wtedy Antoni Van Diemen, znany z ogromnej energii w umacnianiu i rozszerzaniu Kompanii, którą reprezentował. Imć gubernator miał do rozwiązania wielki problem, nad którym głowił się już czas dłuższy. W roku 1635 pewien Holender nazwiskiem William Verstegen, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli - rzeczoznawca Dalekiego Wschodu rezydujący na jednej z wysepek u wybrzeży Japonii, donosił o istnieniu "wielce ogromnego kraju czy wyspy bogatej bez granic w złoto i srebro i zamieszkałej przez ludzi cywilizowanych i przyjaznych". Takiej informacji żaden Holender nie mógł puścić mimo uszu. W Batawii gromadziły się już od lat dzienniki pokładowe i drobne informacje o odkryciach w rejonie Mórz Południowych. Teraz trzeba było poukładać poszczególne elementy łamigłówki w nadziei, że może z tej gry o wielką stawkę wyłoni się ląd na południu. Przed wypłynięciem z Batawii Tasman na pewno studiował dokładnie sprawozdania, które zostawili ci, którzy żeglowali przed nim. A wiemy już, że było co czytać... Przygotowano starannie wyprawę, przy czym Tasman miał popłynąć na statku "Engel", zaś drugim, który nosił nazwę "Gracht", czyli "Kanał", dowodził doświadczony żeglarz Matthys Hendrikszoon Quast, zarazem dowódca całej ekspedycji. Tasman, mający wtedy około 35 lat, był jego zastępcą. Niezwykły to awans w ciągu sześciu zaledwie lat służby.

Złota wyspa wabiła holenderskich żeglarzy, ale daremnie popłynęli w kierunku wskazynym przez rodaka i daremnie wytężali oczy, szukając jej w podanym miejscu. Załoga opadała z sił, szkorbut dawał się już we znaki. Dowódcy i rada statku niechętnie, ale z konieczności, przerwali poszukiwania.

Trasa wiodła najpierw na wyspę Mauritius (wyspa na wschód od Madagaskaru), stamtąd popłynął Tasman aż do lądu, któremu nadał nazwę Ziemi (Kraju, Lądu) Van Diemena, a który obecnie nosi nazwę Tasmania. Później dopłynął do jednej z wysp Nowej Zelandii, gdzie zaatakowali go wyspiarze, którzy zamordowali kilkunastu holenderskich marynarzy. Na pamiątkę tego wydarzenia jednej z zatok nadał nazwę Moordenaarsbai, czyli Zatoka Masakry. Zawadził o wyspy Tonga, przepłynął koło archipelagu Fidżi, dostrzegł Nową Irlandię (Archipelag Bismarcka), którą wziął za Nową Gwineę. Ostatecznie "Engel" i "Gracht" powróciły do Batawii.

Paradoks polega na tym, że nie penetrując brzegów Australii, pierwszy opłynął ją dookoła. W książce Th'evenota o podróży Tasmana widać mapę z naszkicowaną już w najogólniejszym zarysie sylwetką Australii.

Antoni Van Diemen w swoim sprawozdaniu dla Rady Siedemnastu ubolewa, że ekspedycja Tasmana nie poznała nowo odkrytego lądu, nazwanego imieniem gubernatora, tłumacząc, iż nie miano dostatecznych sił, aby zapuścić się w głąb. Było to

oczywiście pożałowania godne, ponieważ odkrycia były mało przydatne, jeżeli zarazem nie badano bliżej samych krajów. Antoni Van Diemen uważa też, że samo opływanie wybrzeży nie daje wiedzy pożytecznej, a to dlatego, że ludzie na wybrzeżu są biedni, nędzni i obdarzeni złymi skłonnościami. Powiada dalej, że w swoich dwóch podróżach Tasman opłynął dookoła Nieznany Ląd Południowy i że obliczono, że jest tam około ośmiu tysięcy mil wybrzeża. Dodaje, iż jest mało prawdopodobne, aby w tak wielkim kraju, z tak ogromną rozmaitością klimatów, nie znalazło się niczego, co zapowiadałoby zysk dla Kompanii. W końcu Van Diemen podsumowuje: "odkrywanie nowych krajów nie jest robotą dla każdego".

W pewnym sensie Tasman zawiódł nadzieje współczesnych, którzy finansowali jego wyprawę. Spodziewano się, że będą natychmiastowe wyniki w postaci rozszerzenia handlu czy też odnalezienia nowych, dogodnych dla żeglugi szlaków. Sama geograficzna strona przedsięwzięcia nie zadowalała kupców z Amsterdamu. Z pewnym ociąganiem uznali jego zasługi. Podwyższono mu pobory, ale nie dano żadnych konkretnych i odpowiedzialnych zadań. Pozostając w Batawii Tasman przegląda dzienniki pokładowe wszystkich wpływających statków i zbiera informacje, które uważa za pożyteczne, aby przekazać je swoim przełożonym. Od czasu do czasu widzimy go jednak, jak wykonuje odpowiedzialne zadania, do jakich mogło należeć wysłanie go do Syjamu z listami od Kompanii do króla.

Dopiero w 1648 roku powierzono mu dowództwo ośmiu okrętów z załogą 1150 ludzi, którzy mieli wyprawić się w stronę Filipin, aby tam czyhać na hiszpańskie statki przewożące srebro z Ameryki.

Miał też Tasman doprowadzić do zahamowania chińskiego handlu z Manilą i rozprzestrzenienia monopolu Kompanii. Były to więc poważne zadania i Kompania liczyła się z tym, iż zostaną

wykonane.

W przededniu wyjścia w morze sam gubernator generalny podejmował kolacją oficerów. Flota wypłynęła z Batawii w przekonaniu, iż płynie po zwycięstwo. Na wyspie Luzon na Filipinach wysadzono desant, który zniszczył kilka wiosek, obrabował i zniszczył kilka klasztorów Hiszpanów, zabierając bogaty łup na pokład. Jednakże nie osiągnięto głównego celu wyprawy. Handel chiński niewiele ucierpiał, a statki przewożące srebro wymknęły się z holenderskiej zasadzki. Jeden z okrętów Tasmana rozbiła burza. Ostatecznie Hiszpanie ściągnęli posiłki, które zmusiły Holendrów do odwrotu.

Tasman najpierw dopłynął do Syjamu, potem, w styczniu 1649, zawinął do Batawii.

Jesienią tego samego roku stanął przed sądem. Była to niezwykła sprawa, która nie tylko uzupełnia nam niejako obraz tego człowieka, ale zarazem ukazuje, iż nawet w czasie wojny Kompania potrafiła zdobyć się na pohamowanie i pokaranie występku jednego ze swoich najwybitniejszych oficerów i upomnieć się o prawa prostego człowieka.

Na pewno była to wielka sensacja w Batawii, a może w całych Indiach Wschodnich, kiedy prokurator oskarżał tak znaną postać i tak słynnego dowódcę tylu wypraw - o przestępstwo! Oto szczegóły. W sierpniu 1648 roku wyprawa dowodzona przez Tasmana wylądowała na wyspach Baviau i tam rozłożyła obóz. Abel Tasman wydał rozkaz zabraniający podwładnym pod karą śmierci opuszczania obozu. Nazajutrz on sam z kilkoma oficerami poszli do miejscowego klasztoru, skąd - jak wynika z dalszych relacji - wrócili w dobrych humorach. Kiedy zbliżali się do obozu, zobaczyli dwóch marynarzy, którzy przebywali poza jego obrębem. Abel Tasman wpadł w gniew i postanowił, że obaj winni wykroczenia mają być powieszeni na miejscu. Musiała to być straszna scena, gdy on sam, dowódca floty, przygotował stryczek, zarzucił go na szyję marynarza, a zastępcy swojemu kazał wspiąć się na drzewo i zaczepić sznur. Gdy to się stało, Tasman kopnął w ławkę, na której stał skazaniec, i zostawił go, kiedy w podrygach dokonywał życia, wisząc na drzewie.

Była to przedziwna sprawa i jakkolwiek Tasman tłumaczył się na swój sposób, sąd był innego zdania. Uznał, że nawet w czasie wojny żaden dowódca nie może powiesić swego podwładnego bez wyroku trybunału. Panowała głucha cisza w budynku kolonialnego sądu, kiedy zaczęto odczytywać wyrok. Tasman został zawieszony w swych czynnościach. Miał zapłacić ogromne odszkodowanie rodzinie powieszonego, wysoką grzywnę, a także ponieść koszty rozprawy. Do tego kazano mu, aby z gołą głową stanął przed sądem i publicznie oświadczył, że niesprawiedliwie i bezprawnie, bez żadnego procesu, a tylko z własnej woli i własnoręcznie, haniebnie stracił owego marynarza. Niełaska trwała dwa lata. Później został formalnie przywrócony na poprzednie stanowisko, ale już po roku 1651 mamy mało wiadomości na jego temat. Prawdopodobnie miał żal, iż nie uznano jego zasług. Świadczą o tym memoriały do Rady Siedemnastu wysyłane do dalekiej Holandii. Nie znalazły one poparcia zwierzchników. Ostatecznie wycofał się ze służby dla Kompanii. Wydawany w Batawii dziennik podaje w 1653 roku, iż zawinął do portu statek prywatny, należący do ekskomandora Tasmana.

Nie znaczy to jednak wcale, aby Tasman dokonał swego życia w biedzie. Wprost przeciwnie, jego rezydencja w Batawii nad

Tigersgraht - Kanałem Tygrysim, czyli w najbogatszej dzielnicy miasta, otoczona była pokaźnymi parcelami należącymi również do Tasmana. Sam kanał obsadzony był po obu stronach dorodnymi drzewami, a jeden z ówczesnych podróżników zapisał, iż jest to widok tak piękny, że nawet przewyższa to, co sam oglądał w Holandii. Zachował się testament Tasmana spisany w 1657 roku i zaczynający się od sakramentalnej formuły: "W Imię Boże, Amen!" W ostatniej woli stwierdza, że jakkolwiek jest już chory, ale ma dobrą pamięć i zachowuje przytomność umysłu. Pogodził się z myślą o krótkości życia i że nie ma nic bardziej pewnego niż śmierć, a nic bardziej niepewnego niż godzina śmierci. W związku z tym postanowił spisać swą ostatnią wolę. Dwadzieścia pięć guldenów zapisał ubogim swojej rodzinnej wioski w Holandii, złoty puchar i srebrną szablę swemu wnukowi, który mieszkał w Batawii, wszystko inne zaś - swej ukochanej żonie. W roku 1659 testament został złożony w sądzie apelacyjnym w Batawii, z czego by wynikało, że w tym to roku Tasman umarł, w piętnaście lat po swojej drugiej, wielkiej wyprawie.

Trzeba powiedzieć, że wielcy odkrywcy nie żyli długo. Magellan i Cook zmarli mając pięćdziesiąt jeden lat. Vasco da Gama miał pięćdziesiąt sześć.

W różnych sprawozdaniach występują legendy na temat skrytego uczucia, jakie Tasman żywił dla córki gubernatora Van Diemena. Świadectwem tego, iż jego serce biło żywiej dla owej dziewczyny imieniem Maria, byłyby rozliczne nazwy nadane w jego podróżach i utrwalone na mapach. Jest więc Wyspa Marii, Zatoka Marii na wyspie Tonga, jest Przylądek Marii. Legenda ta miała bardzo twarde życie. Jest ogromnie romantyczna, ale niestety nieprawdziwa. Przemawia przeciwko niej istotny dość fakt, a mianowicie ten, że Antoni Van Diemen nie miał córki. Zresztą w dzienniku pokładowym jest na marginesie zanotowane przez samego Tasmana: "Zatokę tę nazwaliśmy imieniem Maria dla uczczenia małżonki gubernatora generalnego Van Diemena". Ba, gdyby można było opowiedzieć o cichej miłości wielkiego żeglarza...

Tak więc, kiedy przyszło nam pożegnać się z człowiekiem, który zwał się Abel Janszoon Tasman, podsumujmy jego osiągnięcia. Był odkrywcą wyspy, którą nazwał Krajem Van Diemena; dopiero Brytyjczycy w roku 1856 do dokumentów urzędowych wprowadzili nazwę Tasmania. Wrócił do bazy w Indiach Holenderskich opływając Nową Gwineę od północy. Był to wielki wyczyn geograficzny, jednak panowie w Holandii byli zawiedzeni, nie widzieli niczego, co wróżyłoby pomyślny handel, no i zysk. Jednakże imć Van Diemen jeszcze raz wysłał Tasmana w rejs. W roku 1644 miał odnaleźć drogę morską między Nową Gwineą a Australią. Niewiele wiemy o tej podróży. Nie zachował się dziennik pokładowy. Jak inni żeglarze holenderscy epoki wielkich odkryć - nie natrafił na Cieśninę Torresa. Jednakże naniósł na mapę ogromne partie wybrzeża Australii. Nie było jego winą, że niegościnne - jak się mogło zdawać - brzegi odstręczały Holendrów od dalszych wypraw.

Odkrycia Tasmana nie miały ciągu dalszego przez ponad sto lat. Jego rodacy nie interesowali się - jak wspomnieliśmy - geografią, bardziej zajmował ich handel. Nie chcieli przedzierać się przez nietknięte siekierą lasy w krainie Van Diemena, czy też raz jeszcze zetknąć się z groźnymi plemionami z Zatoki Masakry.

Mijały lata. Holendrzy ocierali się dalej o wielki ląd. Pojawiali się u wybrzeży Australii przed Tasmanem i po nim. Długa jest lista holenderskiej obecności na tych wodach. Krok po kroku posuwali się wokół wielkiego lądu, płacili straszliwą cenę. Setki marynarzy nie ujrzało już nigdy rodzinnych stron, kuśtykały ku Batawii pokaleczone statki. Po Tasmanie pojawił się na zachodnim wybrzeżu 28 kwietnia 1656 roku holenderski statek "Vergulde Draeck", czyli "Złoty Smok", rozbił się jednak u wybrzeży zachodniej Australii w drodze do Batawii. Ocenia się, że statek ten wiózł złote monety, które w przeliczeniu na walutę nam współczesną szacować można na około dwa miliony dolarów. Ze stu osiemnastu osób, które były na pokładzie, siedemdziesiąt pięć dopłynęło do brzegu. Siedem z nich wyprawiło się w szalupie do Batawii i szczęśliwie do niej dotarło. Z Batawii wysłano ekspedycję ratunkową, która miała zabrać zarówno rozbitków, jak i skarby. Jednakże nie znaleziono już ani ludzi, ani monet. Tradycja mówi, że rozbitkowie przewieźli monety na brzeg i zakopali je, a w miejscu, gdzie jest ponoć skarb, ułożyli koło z kamieni.W roku1875 dwaj Australijczycy, którzy przebywali tam prowadząc pomiary na wybrzeżu, widzieli jeszcze to koło, które niewątpliwie zostało ułożone rękami ludzi. W owym czasie nie bardzo zdawali sobie sprawę ze znaczenia tego odkrycia, ale w wiele lat później jeden z nich skojarzył sobie własne przeżycia, kiedy przeczytał opis rozbicia statku "Złoty Smok". Uważał, że oba te wydarzenia łączą się jakoś ze sobą i usilnie, ale bezskutecznie, próbował odnaleźć oglądane przez siebie znaki na ziemi. Powiodło się to co prawda innym, ale czy jest jakiś związek między "Złotym Smokiem" a tym kołem, nie wiadomo. Są przypuszczenia, iż kamienie te zostały ułożone w ramach obrzędu rytualnego przez australijskich tubylców.

A oto dalsze przykłady smutnych losów wielu żaglowców.

Gdy wracający w rodzinne strony statek Kompanii Wschodnio-Indyjskiej "Arnhem" zatonął w czasie burzy na Oceanie Indyjskim w nocy z 11 na 12 lutego 1662 - stu pięciu rozbitków tłoczyło się w ocalonej z pokładu łodzi. Między nimi znajdował się pewien młody żołnierz Volckert Evertsz, który przeżył tę katastrofę i opisał ją dokładnie w 1669 roku. Przekazuje nam straszliwą opowieść o tym, jak "diabeł wstąpił w marynarzy", którzy postanowili wyrzucić za burtę czterdziestu ludzi, aby jakoś odciążyć przeładowaną szalupę. Duchowny kalwiński protestował przeciwko takiemu nieludzkiemu postępowaniu przypominając marynarzom, że Bóg może ocalić wszystkich, którzy są na łodzi, jeżeli taka będzie Jego wola. Odpowiedział mu na to jeden z załogi: "To jest bardzo pięknie powiedziane, ale my wiemy lepiej, ponieważ wszyscy jesteśmy w niebezpieczeństwie.

Jeżeli my utoniemy, to tak samo utoniesz i ty, i twoi dwaj synowie". Po tych słowach nieszczęsny duchowny zamilkł. Trzynastu ludzi kolejno wyrzucono za burtę, "na nic zdały się ich krzyki i modlitwy". Jeden z wyrzuconych był wytrzymałym pływakiem. Podpłynął z powrotem do łodzi i oburącz chwycił się burty, ale marynarze zagrozili, że obetną mu dłonie, i zostawili go tonącego.

Nie była to zresztą w dziejach ówczesnej żeglugi sprawa odosobniona. Kiedy angielska fregata "Gloucester", w której płynął książę Yorku, zatonęła w maju 1682 roku u wybrzeży Anglii wraz z wieloma marynarzami, udało się wyratować księcia i jego psy. Jednakże niektórzy ludzie z załogi statku uczepili się rozpaczliwie burty łodzi ratunkowej. Im również zagrożono wtedy obcięciem dłoni. "To jednakowoż nie zawsze ich odpędzało, aż kilku z nas musiało się wdać w tę sprawę" - stwierdzili bez żenady rozbitkowie, którzy przeżyli.

Inny holenderski statek, "Zeewck", rozbił się koło wysp Abrolhos, u wybrzeży zachodniej Australii 9 czerwca 1727, gdy płynął do Batawii. Statek wiózł ze sobą poważne zasoby monet, częściowo uratowane przez kapitana Jana Steynsa. W obawie przed narastającym buntem niektórych rozbitków, kapitan pozwolił, aby grupa marynarzy zabrała małą łódź i spróbowała dostać się na Jawę w celu sprowadzenia pomocy. Dziesięciu marynarzy wyruszyło w daleki i niebezpieczny rejs w samym środku australijskiej zimy i wszelki ślad po nich zaginął. Kapitan Steyns z pozostałą grupą marynarzy zbudowali z drewna ocalonego z rozstrzaskanego statku niewielką łódź i rozbitkowie razem z tą częścią skarbu, którą udało się ocalić, dotarli do Batawii 27 kwietnia 1728, czyli niemal w jedenaście miesięcy po katastrofie.

Do dziś jeszcze morze wyrzuca od czasu do czasu na pobliską wyspę Gun srebrne monety i na tej podstawie przypuszcza się, że wrak statku leży w pobliżu.

Wydaje się, że gdyby nawet holenderscy żeglarze pojawili się u wschodniego wybrzeża Australii, zamiast oglądać mało atrakcyjne wybrzeże zachodnie, i gdyby byli tam przed kapitanem Cookiem, nic by to nie zmieniło. Ich handlowe nastawienie warunkowało wszystko. Dyrektorzy Holenderskiej Wschodnio-Indyjskiej Kompanii już od roku 1652 mieli możliwość zaopatrywania swoich statków na zapleczu Przylądka Dobrej Nadziei, który zyskał sobie nawet miano "Oberży Obojga Mórz". Nie musieli się więc rozglądać za dalszymi pastwiskami dla swoich owiec czy bydła. Szukali ziemi bogatej w cenne metale, owszem, ale ziemi, która by miała bardziej potulnych i pracowitych tubylców niż ci, którzy żyli na lądzie Australii. To, że ląd ten krył wielkie zasoby złota, nie doszło

wtedy do ich świadomości.

Posiadano więc informacje o wielkim lądzie, ale nie czyniono właściwie żadnych poważnych prób osadnictwa w tamtych stronach.

W naszej epoce świat oglądamy na jednej kolorowej mapie. Pasjonuje nas przestrzeń. Jesteśmy w epoce odrzutowców. Trudno jest nam zrozumieć umysłowość ludzi owej epoki, kapitanów statków i władców, do których należała decyzja i którzy z kolei musieli dobrze zastanowić się nad ryzykiem, jakie oznaczało wysyłanie w dalekie strony kosztownych statków z załogą liczącą wiele ludzi.

Z perspektywy tamtej epoki, początków wielkich odkryć, Australia była bezwartościowym kontynentem. Gdyby nawet zapobiegliwi Holendrzy zdawali sobie sprawę z tego, że posiada ona bogate kopalnie złota czy boksytu - a przecież właśnie te zasoby znajdują się nieopodal wybrzeża australijskiego, o które ocierali się holenderscy żeglarze - to i tak prawdopodobnie nie zmieniłoby to ich stosunku do tego lądu. Dopiero rewolucja przemysłowa mogła obudzić drzemiący kontynent. Tylko posługując się lepszą technologią można było sięgnąć po bogactwa z australijskiej szkatuły. Tak więc przez stulecia wody wokół Australii były tylko cmentarzyskiem dumnych żaglowców.

Smok na "Złotej Łani"

Ocean Spokojny był prywatnym jeziorkiem Hiszpanii, lecz Brytyjczycy nie mieli zamiaru zostawić w spokoju swych rywali.

"Dżentelmen musi tyrać i harować razem z żeglarzem, a żeglarz razem z dżentelmenem" - czyli nowe zasady imć Drake'a. On też pocieszał pokonanego Hiszpana: "Bądź cierpliwy, to się może przytrafić na wojnie". Niezwykła postać na tle ciekawej epoki, podobnie jak inny Brytyjczyk, William Dampier, "pirat z siatką

na motyle".

Holendrzy nie kwapili się do zajęcia i skolonizowania Australii. Hiszpanie raz po raz

ocierali się o jej brzegi i mogło się wydawać, że skoro Ocean Spokojny był przez nich opanowany - to z biegiem czasu usadowią się i w Nowej Holandii.

Nie sposób jednak robić dalej takiego rachunku bez uwzględnienia Anglików, z

których jedni próbują szturmować Wyspy Korzenne od wschodu, szlakiem odkrytym już przez Holendrów, inni coraz pewniej biorą we władanie Ocean Spokojny atakując go od strony Ameryki Łacińskiej.

Na australijskich wodach spoczywa stary wrak. Przypuszcza się, że może to być najstarszy wrak brytyjskiego statku "Trial" (może "Tryall"?) należącego do angielskiej Kompanii Wschodnio-Indyjskiej. Przez trzy i pół stulecia nie udało się z całą pewnością zidentyfikować owej jednostki. Brytyjskie statki około roku 1620 zaczęły już używać szlaku odkrytego przez Holendrów, który wiodąc z Przylądka Dobrej Nadziei aż do Wysp Korzennych skracał czas rejsu o połowę. Dopiero w dwa lata później, kiedy w 1622 roku "Trial" wpadł na skały podwodne - wycofano się z tej trasy, przynajmniej na jakiś czas. W owym okresie nie można było precyzyjnie żeglować z uwagi na odchylenia kompassu.

Zaginięciu statku "Trial" poświęcił specjalną monografię Jeremy N. Green, który jest kustoszem działu archeologii podmorskiej w Muzeum Zachodniej Australii. Opowiada on, jak kapitan statku "Trial", John Brooke, wpadł na podwodną skałę, która przedziurawiła dno statku. Stu ludzi z załogi utonęło, armator brytyjski stracił cały ładunek, ale kilku rozbitkom udało się jednak dotrzeć w szalupach do dzisiejszej Dżakarty.

Z przyczyn, których w tej chwili nie sposób już ustalić, kapitan Brooke nie płynął

dokładnie tym szlakiem, jakim mu kazano, i najprawdopodobniej dlatego sfałszował dziennik pokładowy. Przez stulecia nie można więc było ani odnaleźć wraku zaginionego statku, ani ustalić, o jakie skały się rozbił.

Dopiero ostatnio dowiedziano się czegoś bliższego o katastrofie. W roku 1969 grupa nurków z Zachodniej Australii zwiedziła skały, leżące w rejonie wysp Montebello, i już po kilku godzinach poszukiwań odnalazła stare działa, kotwice oraz inne relikty z tego czasu w zadziwiająco dobrym stanie. Uznano, że jest to właśnie część wyposażenia zatopionego statku "Trial" i skałom nadano nazwę od statku, ale - jak powiada ostrożnie Green - "jest to pogląd, którego nie podzielają wszyscy".

Czasem można zidentyfikować jakiś wrak po jego ładunku. Na przykład statek "Zuytdrop" miał na pokładzie całą produkcję jednej z mennic z roku 1711. Gdy odnaleziono monety na wraku, sytuacja była jasna. W przypadku "Triala" liczba kotwic wskazuje na znacznie większy statek, natomiast kaliber dział świadczy, że była to chyba

mniejsza jednostka. Balast rozsiany wokoło na dnie oceanu wyklucza tu statek holenderski.

Ocean strzeże swych tajemnic zagarniętych przed wiekami wraz z dumnymi statkami i dzielnymi marynarzami, którym nie dane było wrócić w rodzinne strony. A nam pozostają domysły.

Nadszedł czas, by przedstawić Czytelnikowi nową postać - Anglika, który zjawił się bez zaproszenia na Oceanie Spokojnym; nazywał się Francis Drake. Jakże łatwo przyszło Hiszpanom przemianowanie go na El Draque, czyli Smok. Angielski smok zionął ogniem tam, gdzie go się Hiszpanie najmniej spodziewali. Nie, nie dotarł nigdy do Australii. Ale przetarł szlak, pokazując swym rodakom, że nie taki hiszpański diabeł straszny, jak go angielskie panny malują. Umiał przeforsować rewolucyjną na owe czasy zasadę, iż na morzu szlachcic musi mozolić się pospołu z marynarzem, a marynarz razem ze szlachcicem. Był człowiekiem mającym własne zdanie. Jego sposób myślenia tylko nieznacznie kształtowała tradycja. Jest może chciwy, lubi wywyższać się nad innych. Nad

początkami jego kariery kładzie się cień handlu niewolnikami, lecz jego epoka nie widziała w tym nic zdrożnego. Legendarna jest natomiast jego łaskawość dla pokonanych wrogów. Już całkowicie przekraczała zrozumienie współczesnych przyjaźń żeglarza Drake'a z ludźmi o innym kolorze skóry, uważanymi w Europie za coś w rodzaju dwunożnych zwierząt, które można nabyć czy zabić bez szczególnych ceregieli. Brytyjscy odkrywcy Australii musieli być pod wrażeniem niezwykłej kariery Drake'a, tym bardziej więc jego szkoła myślenia kształtowała późniejszych żeglarzy ruszających ku Australii pod brytyjską flagą.

Smok zostanie smokiem. Drake i jego rodak Dampier są po dziś dzień uważani w dawnych koloniach hiszpańskich na zachodnim wybrzeżu Ameryki Łacińskiej za wcielenia diabła. Wydaje się, że jest to dalekie echo owego straszliwego wstrząsu, jakim było właśnie wtargnięcie angielskiego rabusia na hiszpańską działkę, zwaną Oceanem Spokojnym.

Francis Drake w 1572 roku popłynął do zatoki Darien na Morzu Karaibskim, mając pod swym dowództwem dwa maleńkie stateczki i siedemdziesięciu jeden ludzi szukających złota, sławy i odwetu na Hiszpanach. W ukrytej i starannie zamaskowanej przystani złożono z przygotowanych uprzednio części cztery łodzie, aby przeprowadzić nocny najazd na Nombre de Dios. Jednakże tamtejsze skarbce zastano puste. Poprzez gęstą dżunglę przedzierano się mozolnie, aby zaskoczyć karawanę z Panamy, która na mułach przewoziła hiszpańskie skarby. Pomagali w tej wyprawie zarówno wojownicy indiańscy, jak i cimarrones, czyli zbiegli niewolnicy murzyńscy i indiańscy. Tak jak Drake, mieli swoje prywatne porachunki z Hiszpanami. Napad nie powiódł się jednak, ponieważ pijany marynarz hałasem spłoszył konwój. W dwa tygodnie później szczęście uśmiechnęło się do Anglików - udało im się zdobyć inną karawanę, która przewoziła złoto i srebro. W tej rabunkowej ekspedycji Drake postradał połowę swych podwładnych - zmarli na żółtą febrę i inne plagi tych stron.

W Anglii młoda królowa Elżbieta zabierała się do budowy brytyjskiej potęgi. Ale był to przecież okres, kiedy Hiszpanie grabili angielskie statki, a ich załogi, uznane za heretyków, palili na stosie. Nie doszło jeszcze do otwartej wojny morskiej z Hiszpańskim Imperium. Królowa Elżbieta i jej najbliżsi doradcy byli niejako cichymi udziałowcami jednej z podróży Drake'a.

Jakkolwiek królowa powiedziała mu przed wyruszeniem na wyprawę: "Chętnie pomściłabym na królu Hiszpanii rozliczne krzywdy, jakich zaznałam", to zaangażowanie jej było ściśle tajne. Ekspedycja, która wyruszyła na statku "Pelican" z Plymouth 15 listopada 1577, oficjalnie płynęła do Aleksandrii po rodzynki. W czasie rejsu statek przemianowano na "Złotą Łanię".

Tu musimy odnotować istotne wydarzenie. Drake zimował w porcie San Julian w Patagonii. Tam doszło do konfliktu, a właściwie nawet do buntu, który poprowadził dobrze urodzony żołnierz, zastępca Drake'a i jego były przyjaciel - Thomas Doughty. Ponieważ przepadł gdzieś dziennik pokładowy, trudno jest ustalić, jakie były przyczyny owego konfliktu. Pozostało jedyne świadectwo spisane przez kapelana okrętowego, który był osobistym wrogiem Drake'a. Natomiast wiadomo, że ława przysięgłych, złożona z marynarzy, uznała Doughty'ego winnym buntu. Dano mu do wyboru albo samotne pozostanie na wybrzeżu, albo karę śmierci. Wybrał karę śmierci i ścięto mu głowę. Wydaje się, że musiało tam dojść do dramatycznego konfliktu społecznego, skoro Drake miał się wyrazić: "Ja nawet nie mogę zdobyć się na myślenie o tym. To jest bowiem spór między

dżentelmenami a żeglarzami".

Nie jestem w stanie opowiedzieć dokładnie dziejów wypraw Drake'a na Pacyfiku. Drake działał przez zaskoczenie, zdobywał nie uzbrojone statki hiszpańskie, czasem nawet kilka w ciągu jednego dnia. Zdejmował z pokładu to, co było mu potrzebne, a potem "zwracał" przeważnie statek właścicielom. Nigdy żadnego nie zatopił. Jeńców, zanim ich zwolnił, traktował grzecznie, wręcz z szacunkiem.

Dawny statek flagowy Mendany, który wiózł ładunek wina i złota, został zdobyty, kiedy pierwszy Anglik wdrapał się na pokład i krzyknąwszy po hiszpańsku "precz z psem!", uderzył najbliższego marynarza hiszpańskiego kijem w głowę. Cała reszta hiszpańskiej załogi natychmiast się poddała.

W marcu 1579 roku zdobyto najcenniejszą sztukę z całej złotej serii Drake'a - okręt płynący z Peru do Panamy, gdzie miano przekazać ładunek innej jednostce płynącej dalej do Hiszpanii. Okręt wiózł złoto i srebro z peruwiańskich kopalń.Akcja była krótka. Po ataku artyleryjskim piechota morska ostrzelała hiszpańską załogę, która uciekła pozostawiając rannego, lecz ciągle jeszcze stawiającego opór dowódcę. Gdy go wreszcie, pokonanego, przyprowadzono na pokład "Złotej Łani", Drake zdejmował akurat zbroję. Uścisnął Hiszpana i powiedział: "Bądź cierpliwy, to się może przytrafić na wojnie". Jeżeli dokonamy ryzykownego przeliczenia łupu czterystu tysięcy peso zdobytych na pokładzie tego jednego hiszpańskiego statku na współczesne waluty, to wypadnie około sześciu milionów dolarów. Do tego trzeba doliczyć zdobyte szmaragdy, perły oraz jedwab, jakże kosztowny w ówczesnej Europie.

Przez pięć dni rabowano galeon, a później załoga jego mogła spokojnie powrócić na

statek, do tego jeszcze... obładowana prezentami. Ba, upominki te pewno nie bardzo ich uradowały, ponieważ do niedawna były przecież ich własnością.Ale, jak słusznie zauważył

Drake, na wojnie może się to przytrafić każdemu. "Złota Łania" zniknęła na horyzoncie.

Jeszcze jedna okoliczność zasługuje na uwagę naszych Czytelników. Załoga "Złotej Łani" nie cierpiała na szkorbut. Nie dlatego, że byli to ludzie wyjątkowo zdrowi, tylko po prostu dowódca bardzo starannie przestrzegał, by mieli stale owoce i warzywa. Drake i tu niewątpliwie wyprzedził swoją epokę. Gdyby urzędujący w Londynie panowie z admiralicji szybciej pojęli znaczenie tego odkrycia, nie byłoby w późniejszych czasach tylu dzielnych marynarzy, którzy umarli na szkorbut na pokładach angielskich okrętów.

Na Wyspach Korzennych, na które następnie popłynął, Drake oparł się pokusie nawracania Malajów na chrześcijaństwo i zajmował się wyłącznie handlem z sułtanem. Powiada się, że jego pomysł właściwie przyczynił się do narodzin Angielskiej Kompanii

Wschodnio-Indyjskiej.

"Złota Łania" wypłynęła załadowana drogocennymi towarami i wpadła na rafę. Trzeba było wyrzucić za burtę niektóre działa, zaopatrzenie oraz część cennego ładunku. Odprawiono nabożeństwo, aby przebłagać Boga, i kapelan Fletcher wygłosił kazanie. Niestety, dziennik pokładowy statku, podarowany królowej Elżbiecie, przepadł bez wieści. A szkoda, choćby ze względu na treść owego kazania. Bez wątpienia nie było ono utrzymane w duchu przyjaznym dla kapitana, ponieważ, gdy zmiana kierunku wiatru umożliwiła spłynięcie statku na wodę - rozwścieczony Drake kazał przykuć kapelana za nogę do pokładu. Następnie ogłosił jego ekskomunikę, jakkolwiek uzasadnienie takiego kroku było mocno wątpliwe.

W 1580 roku, po zakończeniu drugiej podróży, statek "Złota Łania" płynąc w górę Tamizy zostawiał za sobą na oceanie ślad wielkiego rabunku. Drake uzyskał dochód cztery tysiące siedemset procent od kapitału wyłożonego na wyprawę.

Został burmistrzem miasta Plymouth i bohaterem narodowym. Bardzo dbał o to, aby uważano go za człeka żyjącego w poszanowaniu Boga, błędnego rycerza mórz. Pozostała w starych kronikach jedna z jego modlitw: "O Panie, daj nam bogactwo, albowiem musimy zdobyć złoto, nim znowu ujrzymy Anglię".

Nawet w prywatnym życiu wspinał się szybko po drabinie społecznej - jego drugą żoną była dawna dama dworu królowej. Swoją załogę Francis Drake potrafił trzymać żelazną dłonią, pomagał mu w tym ówczesny arsenał kar dla marynarzy. Odcinano dłoń za rzucenie się na oficera z nożem, golono głowę i smarowano ją mieszaniną piór i wrzącego oleju za kradzież, chłostano albo zostawiano na bezludnym lądzie za uśnięcie na wachcie, za bluźnierstwo podczas gry w karty lub kości oraz za "plugawe słownictwo w mesie".

Są to ważne realia epoki, które trzeba poznać, nim nasza opowieść wpłynie znów na australijskie wody.

Starzy mieszkańcy miasta Broome w stanie Zachodnia Australia opowiadają, że gdy wieją silne wiatry południowo-wschodnie, nocą wyłania się z mgły statek-widmo "Roebuck" i wpływa do zatoki o tej samej nazwie. To duch fregaty, przybywający z mroku dziejów. Kiedy księżyc wynurzy się na chwilę zza chmur, widać statek, jak pod żaglami płynie przez burzliwe fale. Jeżeli zbliży się do brzegu, to powiadają, że można na mostku kapitańskim dojrzeć opatulonego w płaszcz samego "Czarnego Billa" - Dampiera. To też był człowiek, który nie bał się ani diabła, ani głębiny.

W naszej opowieści coraz częściej będą się pojawiać nazwiska Brytyjczyków. No i Francuzów... Właściwie oba wątki należałoby snuć jednocześnie, ale utrudniałoby to lekturę. Może więc jednak opowiem najpierw o jeszcze jednym Angliku, o kapitanie Dampier, który żył w latach 1652-1715, a u wybrzeży Zachodniej Australii pojawił się w r. 1699. Pozostawił on trwałe ślady na mapie. Płynął przez cieśninę, która nosi teraz jego nazwisko, tak jak i archipelag u zachodnich wybrzeży lądu, o które zawadził w roku 1688 i

1699.

Może i mniej niż on winni "błogosławili świat swymi stopami", jak wtedy określano ostatnie podrygi wisielców traconych na szubienicach brytyjskich miast owej epoki. Ale zdumiewa zakres jego zainteresowań.

Jeden z historyków nazwał Williama Dampiera piratem z siatką na motyle. Znała go Europa i uważano go za uosobienie Anglii, trwającej w mocnym postanowieniu ukrajania sobie potężnej pajdy naszego globu kosztem Portugalczyków i Hiszpanów. Dampier miał niezwykły dar obserwacji i wielki talent do barwnego opisywania zdarzeń. Byłby pewno świetnym reporterem. Ma bardzo obrazowy styl: "Gdy flamingi stoją w stadzie, można z pewnej odległości dostrzec jak gdyby ścianę z cegieł, ponieważ ich pióra mają kolor świeżej czerwonej cegły. Jeżeli akurat nie jedzą, to zazwyczaj stoją wyprostowane w równym szeregu jeden blisko drugiego". Dodaje zarazem, że "potrawa z języków flamingów jest daniem na książęcy stół, jako iż języki te są duże i mają grudkę tłuszczu u podstawy, która jest smakowitym kąskiem".

William Dampier odegrał wiele różnych ról w czasie swej długiej kariery.

Widzimy go jako właściciela plantacji na Jamajce. Bardzo krótko jako dowódcę stateczku uprawiającego legalny i formalny handel. Widzimy go jako drwala w tropikalnej dżungli. Trzy razy opłynął świat dookoła. Historycy zastanawiają się nad jego skomplikowaną osobowością. Może zbytni temperament i uczuciowość nie pozwoliły mu zostać dobrym dowódcą. Był na pewno jednym z największych żeglarzy w dziejach świata, odkrywcą, który miał zacięcie naukowe. Podróżował niemal sto lat przed Cookiem. Jego zapiski wzbudzały w Cooku ogromny szacunek, a wielki lord Nelson zalecał swoim oficerom, aby studiowali je dokładnie. Ciekawe, że właściwie interesowało go wszystko, co miało coś wspólnego z przyrodą i zachowaniem ludzi. Jego rozprawy na temat kierunków wiatrów są po dziś dzień pożyteczną lekturą. Istniało przeświadczenie, że chmary much, które są plagą australijskiego buszu, rozmnożyły się, ponieważ żerują na nawozie bydlęcym. Ale Dampier poucza nas, że wcale tak nie jest. Kiedy był w Nowej Holandii, tubylcy mieli oczy dosłownie oblepione muchami, a przecież w rejonie, gdzie się zjawił, nie było wtedy żadnego bydła. Przywieźli je dopiero znacznie później Europejczycy.

Po setkach lat, gdy się wie w jakich warunkach prowadził swoje prace naukowe, wzrasta tylko podziw dla niego. Oto kilka migawek. Mała grupka Anglików ucieka w popłochu przez tropikalną dżunglę w Ameryce Południowej. Pościg depcze im po piętach. Rozpalają ogniska, zmordowani nieludzkim wysiłkiem. Zapadają w krótki sen, aby trochę odświeżyć siły. Tylko jeden Dampier siedzi przy migotliwym światełku płomieni, zapisuje swoje spostrzeżenia, a później starannie wkłada je do wydrążonego bambusa, aby ochronić przed wilgocią rzek, przez które przyjdzie im się przeprawiać, czy nagłą, tropikalną ulewą.

Widzimy go w dalekim porcie, gdzie szaleje bitwa o życie. Dampier spędza tę noc na łodzi, przycumowanej do innego statku. Cierpi na straszliwą biegunkę, jego ciało jest pokryte wrzodami, a jednak rzeczowo opisuje oglądane zaćmienie księżyca.

Przyszłego odkrywcy rodzice wcale nie przeznaczyli do służby na morzu. Dopiero po ich śmierci przerwał naukę w szkole i ruszył na morze. W wieku dwudziestu dwu lat po raz pierwszy wypłynął do Indii Zachodnich. Już wtedy miał za sobą walkę przeciwko Holendrom oraz wyprawę na Nową Fundlandię i Jawę. Był to okres, gdy awanturniczy Anglicy wchodzili na Pacyfik dosłownie... piechotą. Przechodzili przez dżunglę pieszo w rejonie Panamy, później posługiwali się czółnami Indian oraz zdobytymi hiszpańskimi

statkami. Anglicy początkowo mieli swoją bazę na wyspie Juan Fernandez, o jakieś siedemset kilometrów od wybrzeża Chile. Później okazało się to już niezbyt bezpiecznym miejscem, ponieważ Hiszpanie składali tam niespodziewane wizyty. Znacznie bardziej bezpiecznie Anglicy czuli się na wyspach Galapagos, na Oceanie Spokojnym. W czasie gdy zjawił się Dampier, nie było tam stałych mieszkańców. Same wyspy pokrywała częściowo lawa wulkaniczna, a częściowo żyzna ziemia.

W czasie pierwszej podróży na Galapagos w 1685 roku Anglicy założyli na wyspie skład z tysiącem pięciuset workami mąki i innymi zapasami jako zabezpieczenie na przyszłość. Przez następne sto lat archipelag ten służył jako baza wypraw przeciwko Hiszpanom.

Przy okazji opowieści o Williamie Dampierze należy wspomnieć historię, która trochę zmienia obraz zapamiętany z młodzieńczej lektury. Pewien Indianin imieniem Will zajmował się polowaniem na kozy na wyspie Juan Fernandez. Załoga statku "Trinity", do której należał nie tylko ów Indianin, ale i Dampier - musiała odpłynąć w popłochu, ponieważ pokazały się na horyzoncie trzy hiszpańskie fregaty. Indianin został nabezludnej wyspie zdany na własne siły. Z bezużytecznej już broni, jaką miał, sporządził sobie harpuny i haczyki oraz długi nóż. Najpierw rozgrzał to na ognisku, a następnie wyklepał. Kamieniami dokonał całej kowalskiej roboty i później nawet zahartował swoje wyroby. Żył sobie w dostatku, polując na kozy oraz foki, łowiąc ryby. Jego legowisko było sporządzone z kozich skór, które służyły mu również jako kołdry. Po trzech latach zobaczył żaglowiec i poznał po wykroju żagli, iż jest to angielski statek.

Will przygotował się na przyjęcie gości. Najpierw upolował i nafaszerował dziką kapustą trzy kozy. Następnie zjawił się na wybrzeżu, aby pogratulować żeglarzom, iż szczęśliwie dotarli do brzegu. Było to wzruszające spotkanie, które wywarło wrażenie nawet na zatwardziałych zabijakach. Pierwszym, który wstąpił na wyspę, był inny Indianin, który rozpoznawszy człowieka z bratniego plemienia runął przed nim na ziemię. Czytamy u Dampiera: "Myśmy stali, obserwując z przyjemnością zaskoczenie, czułość i uroczysty charakter tego spotkania, które było pełne uczucia po obu stronach. Gdy wreszcie ceremoniałowi stało się zadość, każdy z nas go uścisnął, a on radował się niezmiernie, gdy ujrzał w naszych szeregach wielu ze swych dawnych przyjaciół".

Historycy twierdzą, że jeżeli się dobrze nad tym zastanowić, to w kłopotach swoich ów Indianin dał sobie znacznie lepiej radę niż Alexander Selkirk, który po nim był samotnym osadnikiem na tej wyspie i który wszedł na zawsze do literatury światowej jako Robinson Kruzoe. Jeżeli przyjmiemy, że ów Indianin Will miał być prototypem, czyli wzorcem dla Piętaszka w opowieści o Robinsonie Kruzoe, to należałoby tu właściwie

odwrócić niejako hierarchię: biały człowiek i ciemnoskóry człowiek. Przecież znacznie więcej opanowania i zaradności wykazał ów Indianin.

Przypomnijmy sobie sprawę Selkirka. Nie znaczy to oczywiście, aby i on nie dawał sobie rady. Pozostawiono go na własne życzenie w 1704 roku na wyspie Juan Fernandez, ponieważ był stale zwaśniony z resztą załogi. Przebywał na tej wyspie samotnie przez cztery lata. Jeżeli wierzyć świadectwom późniejszych żeglarzy, którzy zjawili się w tych stronach, to wprost zdumiewa, że Selkirk nie żywił się rybami. Historyk a zarazem żeglarz David Lewis, którego tu wielokrotnie cytuję, powiada, że jeszcze nigdy nie był w miejscu, gdzie tak łatwo jest złowić rybę. Pisze, że wieczorem pytał się tylko żony, ile ryb potrzeba na kolację. Potem zarzucał wędkę z burty swojego jachtu i w cztery albo pięć minut wyciągał cztery albo pięć, według życzenia. Selkirk żali się na brak soli, bez której ryby "skręcały mu bebechy". A przecież - powiada Lewis - to jest akurat ten rejon, gdzie możesz mieć tyle soli, ile dusza zapragnie, ponieważ wyskrobujesz sól ze szczelin w skałach nadmorskich, gdzie podczas przypływu dostaje się woda. Nie potrafił, tak jak Will, sporządzić sam sobie sprzętu łowieckiego. Gdy miał ochotę na kozie mięso, a skończył mu się zapas prochu, gonił za kozami - dosłownie. To jest oczywiście wspaniałe świadectwo jego formy biegacza, ale źle świadczy o zapobiegliwości czy przebiegłości.

Dampier wrócił bez grosza do Anglii. Dostąpił wielkiego zaszczytu przyjęcia przez królową, która dała mu nawet dłoń do ucałowania, ale nie zmieniło to postaci rzeczy, że pozostał biedakiem. Okazją dlań była więc propozycja objęcia funkcji pilota u boku zacnego dowódcy Woodesa Rogersa w wyprawie, której Rogers dał tytuł "Rejs dookoła świata". Nie chodziło tu o żadną podróż dla przyjemności, nie należy mieć przed oczami wspaniale wyposażonych jachtów. W owym czasie ten rejs oznaczał po prostu pogoń za łupem. Byli ludzie, którzy nie szczędzili na niego grosiwa i oczywiście należało się liczyć ze zdaniem udziałowców, ponieważ oni wysupłali swoje grosze. Chcieli nie tylko mieć je z powrotem, ale również domagali się, aby te grosze zamieniły się w dukaty. Główny udziałowiec, Thomas Dover, upierał się, aby nie tylko uczestniczyć w wyprawie, ale także, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli, mądrzył się na tematy, o których miał raczej słabe pojęcie.

Szanowny i zamożny Thomas Dover uważany był za bardzo dobrego lekarza. Wynalazł lekarstwo przeciwko bólowi, które co prawda zawierało także opium, lecz nie miało konkurencji między lekami uśmierzającymi ból - aż do wynalezienia aspiryny. Jeszcze w tym stuleciu preparat ten figurował w brytyjskim spisie leków jako "proszki Dovera". Ale zupełnie inna wiedza wymagana jest od lekarza o zacięciu aptekarskim, a inna od kapitana w rejsie dookoła świata. Niemniej Dover sam sobie nadał tytuł "Drugi Kapitan, Przewodniczący Rady i Kapitan Piechoty Morskiej". Wydaje się, że te godności brał na serio i uderzyły mu do głowy. Oba statki, czyli "Duke" i "Duchess", a więc po polsku

"Książę" i "Księżna", miały wspaniałe załogi. Były wtedy kłopoty ze znalezieniem chętnych na taką wyprawę, uzupełniano załogę dopiero w Irlandii. Na pokładzie, jak to zapisał kronikarz, "ponad jedną trzecią stanowili cudzoziemcy różnych narodów". Ale Woodes Rogers był dobrej myśli. Powiadał: "Z tą całą zbieraniną jakoś poradzimy sobie wtedy, gdy ludzie nauczą się obchodzić z bronią i w ogóle wdrożą się w marynarskie rzemiosło. Będziemy uporczywie uczyć ich dyscypliny".

Ostatniego dnia stycznia 1709 oba stateczki dotarły do wyspy Juan Fernandez. Wbrew zastrzeżeniom Dampiera oraz zaklęciom Woodes Rogersa, lekarz-finansista Dover postanowił się wyprawić na wyspę, jakkolwiek statek zatrzymał się dwadzieścia kilometrów od lądu. Marynarzy zaskoczył w czółnie mrok, a gdy zobaczyli światełko na wybrzeżu - zawrócili na statek, w przekonaniu, że natknęli się na francuskie okręty stojące na kotwicy. Załoga przygotowywała się do walki. Z nastaniem dnia wysłano szalupę, aby rozpoznać sytuację. Wtedy stało się jasne, skąd wzięło się światełko. Mianowicie szalupa przywiozła ze sobą obfitość raków, z których słynie ta wyspa po dziś dzień, oraz... "człowieka odzianego w skóry zdjęte z kóz, przy czym on sam wyglądał znacznie bardziej dziko niż poprzednie posiadaczki tych futer. Na wyspie przebywał cztery lata i cztery miesiące". Został z miejsca wcielony do załogi statku. I to był właśnie ów Selkirk, który później stał się prototypem Robinsona Kruzoe. Załoga pokrzepiła się świeżymi owocami i warzywami, jak również świeżym kozim mięsem dostarczonym przez "byłego gubernatora", jak Rogers określał Selkirka.

Tu i ówdzie udało im się upolować pojedyncze hiszpańskie statki, a później zaatakowano miasto Guayaquil w Ekwadorze. Wzięto je szturmem, przy czym trzeba powiedzieć gwoli sprawiedliwości, że Dover wyróżnił się też w akcji. Ponieważ okup, jaki miało złożyć miasto, nie został w pełni wypłacony, splądrowano je, aby uzyskać żądaną sumę. Były to czasy, kiedy angielscy żeglarze nie wdawali się zbytnio w subtelności prawne. Brytyjski kapitan Sawkins powiedział gubernatorowi Panamy: "Nasze nominacje przynieśliśmy na lufach naszych dział". Przestrzegano tylko załogę, aby w Guayaquil nie zabierała pieniędzy ani kolczyków kobiecych z pojedynczymi brylantami, perłami i kamieniami szlachetnymi.

Inna sprawa, że miejscowe damy nie zachowywały się przyzwoicie w tej grze, w której Anglicy starali się być dżentelmenami. Woodes Rogers opowiada, jak w pewnym domu nad rzeką "było dwanaście pięknych młodych pań, wytwornie ubranych. Pochowały one niektóre największe złote łańcuchy przepasując się nimi albo okręcając nimi nogi i biodra, ale przecież szlachetnie urodzone panie w tych ciepłych krajach są bardzo przejrzyście odziane, jeno w jedwab i cienkie płótno... Nasi ludzie niejako wymacali te łańcuchy w odzieży pań i poprzez tłumaczy skromnie przekazali szlachetnie urodzonym paniom życzenie, aby pozdejmowały i oddały im te klejnoty". Trzeba stwierdzić, że panie nie bardzo boczyły się na Anglików, skoro nie tylko przekazały kosztowności, ale przygotowały dla nich zapasy, a nawet beczułkę dobrego trunku.

Okręty wypłynęły z Guayaquil w "podniosłym nastroju", na pokładzie statków "bito w bębny, odezwały się dźwięki trąb i zagrały działa". Pożegnanie z obrabowanym miastem więc niezwykłe. W każdym razie Dampier poprowadził wyprawę znowu na znane sobie wyspy Galapagos.

Zaglądał tam zresztą raz po raz, ponieważ ogromne żółwie były wspaniałym prowiantem na drogę. Przechowywane na statkach i regularnie polewane wodą mogły przez długi czas dostarczać świeżego mięsa.

W czasie dalszej podróży polowania na hiszpańskie statki odbywały się ze zmiennym szczęściem. Na jednym z nich znaleziono makabryczny ładunek w postaci skrzyni z ludzkimi kośćmi "oznakowanymi imionami rzymsko-katolickich świętych". Znaleziono też na nim osiem tysięcy egzemplarzy bulli papieskich. Kości z relikwiami świętych bez specjalnych ceremonii wyrzucono za burtę, natomiast bulle poszły na podpałkę. Przypomnijmy, że przecież była to walka protestantów angielskich przeciwko hiszpańskim katolikom.

Ostatecznie doszło do zdobycia galeonu z Manili. Wartość łupu w przeliczeniu na dzisiejsze warunki wynosiła miliony dolarów. Kilku rannych w potyczce Anglików zmarło. Marynarzom dokuczał szkorbut. Cała załoga była osłabiona, ponieważ bez przerwy musiała wypompowywać wodę z uszkodzonego statku. Dowódca tym razem w obliczu braku żywności odszedł od swoich zasad i przydzielał sześciu Murzynom tę samą ilość żywności, co pięciu Anglikom.

Po wielu przygodach dotarli do Anglii. To była ostatnia podróż Dampiera. Zmarł pięć lat później. Trzeba zwrócić uwagę na niezwykłą dokładność jego obserwacji. Powiadano mu, że "latające proa" osiągają fantastyczną szybkość. Ale oczywiście naukowcowi, jakim był nie tyle z wykształcenia, co z zamiłowania - takie ogólniki nie wystarczały. Gdy malajskie "latające proa" przepływały koło niego, dokonał dokładnych pomiarów i ustalił, że płyną z szybkością dwunastu węzłów, jakkolwiek w jego przekonaniu mogły płynąć dwukrotnie szybciej. Dampier zapisał: "Uważam i jestem przekonany, że to są najlepsze łodzie świata". W ustach wybitnego żeglarza była to wielka pochwała.

W roku 1691 Dampier przywiózł ze sobą do Anglii malajskiego chłopca, który nie tylko miał żeglarzowi zapewnić zainteresowanie wytwornego towarzystwa, ale i przynieść doraźny dochód. Ten nieszczęsny "Malowany Książę" został przez Dampiera sprzedany organizatorowi widowisk na wędrownych jarmarkach. Po kilku miesiącach bezustannego

eksploatowania zmarł na ospę.

Zwróćmy wreszcie uwagę na podróż okrętu Jej Królewskiej Mości "Roebuck" w rejon Nowej Holandii. W owym czasie Wiliam Dampier był kapitanem królewskiej marynarki wojennej, jakkolwiek miał pod swym dowództwem zaledwie dwanaście dział i pięćdziesięciu ludzi załogi. Podróż sama nie była udana. Porażka goniła porażkę. Ale znowu nie możemy powstrzymać się od podziwu dla jego niezwykłych umiejętności zarówno nawigacyjnych, jak i naukowych. Doprowadził swój statek bezpiecznie do Zatoki Rekina w zachodniej Australii. Ekspedycja jego dostrzegła tubylców australijskich otoczonych - jak wspominaliśmy - rojem much. Nie znaleziono natomiast wody. Nie powiodły się starania, aby schwytać tubylca i od niego dowiedzieć się, gdzie ona jest.

Bezowocne były próby dokopania się do wody poprzez piaski. Prawdopodobnie Dampier nie zdawał sobie sprawy z tego, że tubylcy australijscy, jako zbieracze i myśliwi, wędrują bezustannie w małych grupach. Uważał, że skoro w ogóle spotkał ludzi, to muszą być gdzieś jakieś źródła wody w pobliżu. Akurat w zachodniej Australii tubylcy mistrzowsko posiedli sztukę wybierania wody słodkiej z rozpadlin skalnych, odnajdywali nawet maleńkie jej źródełka. Dampier posuwał się wzdłuż brzegu i bez ustanku miał kłopoty nawigacyjne. Opisał dokładnie ptaki i zwierzęta, węże morskie, rekiny i wieloryby. W sumie półtora tysiąca kilometrów wzdłuż wybrzeża zachodniej Australii statek Dampiera przebył w pięć tygodni. Wyprawę tę przerwał właściwie szkorbut. Dampier porzucił niegościnne brzegi Nowej Holandii i popłynął na północ w stronę Nowej Gwinei i wyspy Timor. Statek nigdy nie wrócił w rodzinne strony. Zatonął na kotwicy nieopodal Wysp Wniebowstąpienia, ale udało się uratować całą załogę, która popłynęła do Anglii na pokładzie jednego ze statków Kompanii Wschodnio-Indyjskiej.

Wulkan, który ruszył w drogę

Są wyspy czy miejscowości w rejonie południowego Oceanu Spokojnego, które mają kilka nazw, bowiem "odkrywane" były kilkakrotnie. Różni byli żeglarze, różne zwyczaje, ale życie i praca ludzi morza nie były sielanką w owych czasach. Zabierano żywy prowiant, niektóre statki zmieniały się w pływające chlewiki. Przekleństwo tropików - choroby, nieznane w Europie - dziesiątkowało załogi.

A jednak coraz częściej europejskie statki pojawiały się u wybrzeży Australii, zaczęła pogłębiać się rywalizacja mocarstw, zazdrosnych o wpływy.

Rejon Taranaki na Nowej Zelandii to kraina mlekiem płynąca. Statki zabierają stąd w szeroki świat mleko w proszku, mleko skondensowane, mleko chude, mleko pełnotłuste.

Dziesiątki gatunków sera.

"To jest dobry kraj - powiada mi pani Nancy Pakulska, żona Polaka, wywodząca się z brytyjsko-francuskiej rodziny od pokoleń osiadłej w Nowej Zelandii, gdy o zmroku piję herbatę w ich domu w New Plymouth. - Dobry i spokojny" - powtarza chyba nie bez dumy, gdyż przecież to jej przodkowie, wyspiarze z Wielkiej Brytanii, przybyli tu, na Północną Wyspę Nowej Zelandii, aby założyć fermy hodowlane tam, gdzie tylko gęsta puszcza pokrywała stoki gór. "No, może spokojny to on jest, ale nie zawsze taki był - prostuje pan Ryszard Pakulski. - Do dziś nikt z Maorysów nie zamieszka na drodze, którą będzie wracał wulkan..."

Hm, skoro wulkan ma wracać, to dokąd poszedł? Taranaki stoi sobie spokojnie w śnieżnej czapie, widać go już z dala, gdy się płynie morzem, wystaje ponad nie 2519 metrów. Przypomina świętą górę Fudżi. Kapitan Cook w roku 1770 zanotował, iż "góra ta jest bardzo wysoka, przypominająca wielce Teneryfę". Nazwał ją Egmont dla uczczenia hrabiego Egmont, który był w owym czasie Pierwszym Lordem Admiralicji.

W dwa lata później francuski żeglarz, Marion du Fresne, dojrzał z morza szczyt spowity śniegiem, rysujący się na widnokręgu "niczym ziemia jakowaś mająca kształt wyspy, na której da się dostrzec białe płaty". A że płynął na okręcie "Mascarin", więc wulkan dostał tę kolejną nazwę.

Mapa Nowej Zelandii to wyraz nostalgii za Wyspami Brytyjskimi. Jest na niej Nowe

Plymouth, jest Strattford, jest Dunedin, Hamilton, Westport, jest Greymouth. Są nazwiska

budowniczych brytyjskiej potęgi: Wellington, Palmerston, Nelson, jest Góra Cooka. Są jeszcze i inne nazwy, maoryskie. Ich pochodzenie jest niekiedy równie pełne zagadek jak genealogia tych, którzy zjawili się w tamtych stronach na setki lat przed białym człowiekiem.

Były to niegdyś czasy, gdy bogowie byli jak ludzie, a ludzie jak bogowie. Maoryski

Olimp pełen był postaci przypominających samych Wikingów Pacyfiku, postaci gniewnych i pogodnych, nacechowanych namiętnościami i słabostkami.

W tym miejscu, chcąc pisać dalej, powinienem, zgodnie ze zwyczajem nowozelandzkiej cenzury filmowej, inforkmującej widzów o wyświetlanych filmach, zaznaczyć: "Z uwagi na wulgarne słownictwo..." względnie "...wątek erotyczny, zastrzeżone dla widzów od osiemnastu lat".

Wulgarne słownictwo - to nie u mnie. Natomiast wątek - dzieciaki, spać!

Było tak. Jak przystało na przykładną maoryską rodzinę - nad jeziorem Taupo na Wyspie Północnej żyły sobie zgodnie trzy wulkany, a mianowicie Ruapehu, Tongariro i Taranaki. Spokój ten zakłóciła dopiero fertyczna górka Pihanga. Na maoryskim Olimpie odgrywała raczej pośrednią rólkę, ale była niezwykle ponętna. Te wszystkie wypukłości, rozkoszne kotlinki, miłe dołeczki, powabne wzniesienia. A temperament - dosłownie wulkan! Mitologia nie przekazała nam szczegółów. Jednak gdy Wyspę Północną spowijały obłoki, doszło do poważnych wykroczeń przeciw obyczajowości, nawet z poprawką na wyspy Pacyfiku. Taranaki w przystępie zazdrości rzucił się na Tongariro i porządnie go poturbował. Lawa obficie tryskała z pobitego i trudno już nawet dziś ustalić, czy był to pot lęku, czy też krew. Ale po dziś dzień na obliczu kochliwego Tongariro wyraźnie widać wyżłobione rowki, świadectwo owych wydarzeń.

W całą tę waśń wmieszał się zacny Ruapehu... Wulkan z zasadami. Razem z Tongariro przepędzili Taranaki. Niedowiarki mogą sobie dziś obejrzeć poszczerbione fundamenty, które pozostały, gdy wulkan oderwał się od swej podstawy i ruszył w drogę. Człapał, gniewnie sapiąc, potężne cielsko żłobiło bruzdę, którą z biegiem lat upodobała sobie rzeka Wanganui. Taranaki przystanął aż w Patea, ale gdy chciał tam odetchnąć, usłyszał z oddali szyderczy śmiech przewrotnej Pihanga, a także gniewne pomruki swych dręczycieli. Więc wędrował dalej, aż przycupnął nad brzegiem oceanu i tam można teraz oglądać jego posępne oblicze. Czasem tylko kamienną pierś góry wstrząsa westchnienie tęsknoty za przyjaciółmi, może też i wspomina powabną Pihangę, a wtedy cała wyspa drży od tych szlochów samotnika.

W dolinie rzeki Wanganui nie zamieszka żaden Maorys. No bo ostatecznie ile tysięcy lat można się na siebie boczyć? A więc człek rozsądny liczy się z tym, że grzeszny wulkan uzyska kiedyś przebaczenie ziomków i ruszy ku nim w drogę powrotną, oczywiście miażdżąc wszystko, co zastanie na swym szlaku.

Do śmiechu? Może. Ale maoryskie wierzenia warto mieć na względzie. Taka nauka wynika z wydarzeń sprzed stulecia. Na żaglowcu "Orari" przybył na Nową Zelandię w 1879 roku pewien Polak. W czerwcu 1886 karczował las nad rzeką Kapuni, gdy usłyszał potężną eksplozję. Ani on, ani inni robotnicy nie ustalili przyczyny i miejsca wybuchu. Prawdy dowiedzieli się dopiero po tygodniu, gdy zjawili się w miasteczku po prowiant. Zresztą, wybuch ten słyszano na całej wyspie. W dalekim Auckland ludzie wylegli na ulice, myśląc, że to jakiś okręt wojenny strzela ze swych dział. Co się stało naprawdę?

Ostatniego dnia maja 1886 roku była piękna pogoda. Grupa turystów wybrała się łodzią na przejażdżkę po jeziorze Tarawera, u podnóża dawno wygasłego wulkanu o tej samej nazwie. Brytyjczycy podziwiali krajobraz, było wesoło i przyjemnie. Nagle dostrzeżono wojenną pirogę maoryską sunącą ku wycieczkowiczom, tuzin muskularnych wojowników rytmicznie zagarniał wiosłami wodę. Siedzieli twarzami w kierunku żeglugi; zawsze z niepokojem spoglądali na brytyjskich wioślarzy, uważając, że, niczym upiory, muszą mieć oczy w potylicy, skoro wiosłują twarzami do rufy. Na czasy lekkich aparatów fotograficznych trzeba było jeszcze poczekać, więc dwaj turyści sięgnęli po szkicowniki i ołówki. Widok wart był utrwalenia. Szkic ten posłużył malarzowi nazwiskiem Kenneth Watkins przy pracy nad obrazem, który dziś jest ozdobą galerii sztuki w Auckland.

Wycieczkowicze nie mogli jednak zrozumieć, że gdy piroga przybliżyła się na jakiś kilometr do ich łodzi - nagle zniknęła, jakkolwiek dzień był słoneczny, a widoczność - wyśmienita. Nie chcieli jakoś wyjaśnić dziwnego zjawiska Maorysi, wiosłujący na łodzi wycieczkowej. Dopiero gdy dobili do brzegu, przekazali swemu plemieniu ważką wiadomość: na własne oczy oglądali Waka-Wirua, czyli łódź-upiór. W tradycjach plemienia była zawsze zwiastunem nieszczęścia. Kapłan imieniem Tuhoto, starzec ponad stuletni, jeszcze tegoż popołudnia powiedział ludowi swemu: "Oto ziemi tej grozi nieuchronna

zagłada..."

Do wulkanu Tarawera, gdzie mieszkał ów kapłan, z wioski Te Wairoa jest jakieś czternaście kilometrów. W okolicy są gejzery, trzęsawiska, bulgoczące gorącym błotem, ale wulkan Tarawera drzemał spokojnie. Dopiero 9 czerwca odczuto wyraźnie trzęsienie ziemi, zresztą zjawisko nieobce tym stronom. Po południu wszystkie trzy kratery wulkanu Tarawera zaczęły pluć ogniem, lecz ludzie bez trwogi patrzyli na potoki lawy. Ostatecznie jezioro miało w tym miejscu osiem kilometrów szerokości, taka masa wody - rozumowali - oprze się naporowi lawy. Nieopodal na stu piętnastu hektarach rozpostarta jest tafla jeziora Rotomahana. Też zapora gwarantująca bezpieczeństwo.

Rankiem nastąpiła jeszcze jedna eksplozja. Tym razem słyszeli ją nie tylko drwale w okolicy, ale słyszano ją również w dalekim mieście Christchurch,o sześćset siedemdziesiąt

kilometrów dalej, aż na Wyspie Południowej! W kraterze wulkanu otworzyła się kilometrowa szczelina, jezioro Rotomahana wyparowało, masy mułu pokryły sto trzydzieści dwa kilometry kwadratowe powierzchni, kilka okolicznych wiosek przestało istnieć. Tysiąc pięćset milionów metrów sześciennych popiołu zasypało miejscowości, w niektórych wypadkach odległe o dwieście kilometrów od wulkanu. Ekspedycje ratunkowe niewiele mogły zdziałać. Przywiozły wstrząsające relacje o dramacie. W Te Wairoa żona nauczyciela miejscowej szkółki wraz z trojgiem swych najmłodszych dzieci szukała schronienia w piwnicy. Tam, spadająca belka przygwoździła ją do ściany. Przez siedem godzin stała nieruchoma, lecz w pełni świadoma. Jej dzieci, przytulone do matki, kolejno dusiły się w piętrzącej się masie błota...

Opowiadam to wszystko dla przekazania Czytelnikowi mego głębokiego przeświadczenia, że naprawdę zrozumieć można dzieje odkryć, kiedy pozna się prawdziwe realia tamtych czasów. Taranaki, Egmont czy Mascarin? Jeden wulkan - trzy nazwy. Wszystko owiane legendą i wierzeniami samych wyspiarzy. Brytyjczycy, Francuzi i Maorysi.

To, co bym teraz chciał powiedzieć, musi coraz częściej zahaczać o kontakty europejskich żeglarzy z Polinezyjczykami, Melanezyjczykami lub tubylcami Australii. Stają się coraz bliższe. Gniewne lub przyjazne. No i skoro Europejczycy, to jacy? Odpływają w cień historii żaglowce Hiszpanii i Holandii. Zostają na kartach naszej opowieści Francuzi i

Brytyjczycy. Odrębne narody, inna mentalność, pewna odmienność zwyczajów ludzi morza. Jak żeglowali Brytyjczycy? Jak Francuzi? Raz po raz przeplatać się bowiem miały losy i szlaki ludzi morza obu państw, zwłaszcza u wybrzeży Australii. To ważne.

Admirał Anson miał śmiałe pomysły, przynajmniej jak na owe czasy. Uważał, że brytyjscy oficerowie marynarki winni awansować, gdy mają rzeczywiste zasługi, a nie tylko protekcję możnych. Chciał reformować flotę Jego Królewskiej Mości.

Było co reformować. Pisał w XVIII wieku Samuel Johnson, kronikarz epoki: "żaden człek nie zostanie marynarzem, o ile jest na tyle sprytny, aby dostać się do więzienia. Bowiem być na okręcie, to znaczy być w więzieniu, tyle tylko, że można się jeszcze utopić". Dyscyplina była nieludzka, żywność niejadalna, powiada się, że z sera marynarze sporządzali guziki, bo do jedzenia się nie nadawał.

Brytyjczycy zaczynali służbę na morzu mając trzynaście - szesnaście lat, często jako posługacze kapitana. Tylko synowie szlachty wstępowali do Królewskiej Akademii Morskiej, ale potem awanse zależały już od osobistych zasług.

Najbardziej liczyły się łupy, bowiem żołd był niski. Admirał Boscawen pisał do żony: "O ile te francuskie szlachetki nie umkną mi tym razem, to starczy na dom i meble, nie mówiąc już o tym, co się odłoży na później dla naszych kochanych dziatek". Brytyjska Kompania Indii Wschodnich nie miała nawet własnych statków - dzierżawiła je od armatorów, czyli właścicieli statków, między którymi znajdował się tak zwany "małżonek statku". To on, a nie Kompania, mianował kapitana, który - zdumiewające - mógł swoje dowództwo sprzedać!

Kapitan, prócz odbierania licznych honorów (przy wejściu do portu statki Kompanii były witane salutem trzynastu salw armatnich, a żołnierze prezentowali kapitanowi broń), ciągnął ogromne zyski z wpływów handlowych. Na przykład z każdej podróży do Chin wolno mu było przywieźć dziewięćset trzydzieści sześć funtów herbaty. Inny przykład interesów: wymiana srebrnych monet kupowanych w Kadyksie na złoto chińskie. Pewne korzyści kapitan miał z żywienia pasażerów, którym przypadł zaszczyt jadania przy jego stole. W ten sposób po sześciu rejsach mógł spokojnie przejść na dostatnią emeryturę. Zresztą po opuszczeniu Kompanii wielu znich stawało się "mężami statków", co gwarantowało dalsze, niebagatelne dochody.

Cała ogromna literatura z owego okresu opowiada o uprowadzaniu ludzi do służby w marynarce. Byli specjalni łapacze, którzy operowali w dzielnicach biedoty w Irlandii, Szkocji czy Anglii. Najpierw nakłaniano pijanego człowieka do podpisania odpowiedniego kontraktu, potem dalej wlewano w niego alkohol, tak że budził się nazajutrz czy po dwóch dniach na statku, który już zdążył przepłynąć kanał La Manche. Ci, którzy nie mogli być zaokrętowani natychmiast, trzymani byli w piwnicach i lochach. Zazwyczaj byli w łachmanach, odrażająco brudni. Niektórzy cierpieli na choroby zakaźne.

W Indiach na statki handlowe zabierano jeszcze dodatkowo Chińczyków, Malajów, a przede wszystkim Hindusów, których zwano laskarami. Dochodziło do tego, że połowę czy nawet trzy czwarte załogi brytyjskiego statku stanowili Azjaci, przy czym trzeba przyznać, że Hindusi byli zdyscyplinowani i pracowici, źle znosili natomiast żeglugę w klimacie chłodnym i łatwo zapadali na nieuleczalne choroby, a po przybyciu do Londynu stawali się żałosnymi wrakami ludzkimi. Umierali z nędzy i z zimna w piwnicach londyńskich domów, w najbiedniejszych zaułkach stolicy. "Na statku "Lucy Maria" przybyło osiemdziesięciu sześciu laskarów. Dwudziestu dwu jest już w stanie agonalnym, a reszta przepadła bez wieści w londyńskiej mgle" - notują kroniki.

Na angielskich statkach pasażerowie nie tylko zabierali własny prowiant, ale nawet własne meble, którymi urządzali swoje pomieszczenia. Niektóre dystyngowane damy nie wyruszały w daleki rejs bez własnego fortepianu, a już wszyscy "lepsi" pasażerowie podróżowali z własną służbą. Do kolacji zawsze trzeba było się przebrać. Do stołu przychodzono podając damom usłużne ramię, obowiązywało zachowanie godne dżentelmena. Pod żadnym pozorem nie wolno było gwizdać, zakazane było noszenie ostróg, miało to bowiem mieć zgubny wpływ na żeglugę - powodowało wyciszenie wiatru. W czasie rejsu wystawiano siłami amatorskimi widowiska teatralne, ale pasażerów bardziej pasjonowała przeważnie gra hazardowa lub intrygi miłosne.

Gdy dowódca wstawał od stołu biesiadnego, a było to około godziny dwudziestej pierwszej, należało wygasić wszystkie światła, albowiem na statkach zawsze żeglowano pod strachem pożarów. Wybuchały one dość często i miały zazwyczaj dramatyczny przebieg, mimo stałych ćwiczeń przeciwpożarowych, w których każdy członek załogi miał

określone zadanie.

Cały ten mały światek był trudny do rządzenia. Pasażer dostawał, co prawda, maleńką książkę z poleceniami, jak się ma zachowywać, ale niewiele to dawało. Wynikało to stąd, że przejazdy takie były ogromnie kosztowne i mogli sobie na nie pozwolić bogaci kupcy albo wyżsi urzędnicy, którzy mieli za sobą lata spędzone na Dalekim Wschodzie, gdzie wiedli życie bogatych magnatów. Dlatego też dochodziło do sprzeczek, a czasem nawet do pojedynków. Zazwyczaj przedmiotem sporów były pasażerki, zresztą, nawiasem mówiąc, jednym z obowiązków kapitana było opiekowanie się podróżującymi samotnie kobietami.

Pobudka była o piątej rano. Bardziej zapobiegliwi myli się w wodzie morskiej, ponieważ woda słodka była zbyt kosztowna. Potem wodą morską zmywano pokłady i zdejmowano hamaki, w których spali marynarze. Na statkach francuskich dzwon wzywał marynarzy na modlitwę, którą odmawiano na kolanach, po czym wszyscy na gwizdek podoficera gromkim głosem wołali "Niech żyje król!" Między siódmą a ósmą rano - śniadanie, które dla Francuzów stanowiły suchary z tak zwanym cidrem (czyli lekkim winem z jabłek), czy czasami, z kieliszkiem wódki. Anglicy dostawali kawę najniższej jakości. O innych godzinach podawano obiad ludziom morza Francji i Anglii. Francuzi

zasiadali do stołu o dziesiątej rano, a kolację podawano im o piątej po południu. U Anglików obiad był w południe, poprzedzany sygnałem danym przez dobosza. Kolacja wypadała o ósmej wieczór.

W nocy połowa załogi czuwała na pokładzie przy absolutnym zakazie rozmawiania i zapalenia nawet najmniejszego ognia. Reszta załogi spała w ubraniach, aby w czasie alarmu być gotową do akcji.

Kilka razy w tygodniu załoga, a czasem nawet i pasażerowie, zaprawiali się w strzelaniu, tak z fuzji, jak i z działa. Msza w niedzielę, zawsze uroczysta, obowiązkowa była dla całej załogi pod grzywną dwu gwinei. Pasażerowie wkładali swoje najlepsze ubrania. Marynarze również ubierali się odświętnie, w granatowo-białe spodnie, granatowe bluzy i prążkowane koszule. Kapelan albo - gdy go nie było na pokładzie - sam kapitan statku odmawiał modlitwę. W wypadku Brytyjczyków modlitwa ta zawierała pobożną prośbę, aby Bóg miał w swej opiece personel pływający w Angielskiej Kompanii Indii

Wschodnich oraz, by zostały pomnożone zyski Kompanii, a jej władza wzrastała. Kończyło się to wezwaniem: "Bądź nam łaskaw zwłaszcza teraz, kiedy jesteśmy oddaleni od reszty ziemi i kiedy na szerokich wodach zależymy wyłącznie od Ciebie".

Po mszy zasiadano do uczty niedzielnej. Oficerowie oblewali potrawy maderą, szampanem i winem porto, zaś majtkowie piwem, grogiem i rumem. A później były chóralne śpiewy, często przy akompaniamencie skrzypków czy innych muzyków, zabieranych w dalekie rejsy. Śpiewy, w których z tęsknotą wspominano starą kochaną Anglię.

Marynarze poddani byli niezwykle ostrej dyscyplinie. Jak stwierdzają podręczniki z owego okresu: "najważniejszymi cechami oficera marynarki muszą być zdolności bokserskie oraz budząca szacunek postawa". Oczywiście studiuje się dzisiaj ze zdumieniem bogatą listę wykroczeń, za które karano, a to dlatego, że zniknęły one wraz z rekwizytami. Na przykład surowo karano za odwrócenie używanego wówczas na statkach zegara piaskowego przed upłynięciem pół godziny. Obowiązkiem wachtowego było odwrócenie klepsydry, kiedy górna jej część się opróżniła. Jednakże marynarze, chcąc sobie skrócić wachtę, odwracali klepsydrę za wcześnie. Inne metody mierzenia czasu były tak niedoskonałe, iż pewnien korsarz z Saint-Malo zorientował się po ośmiu dniach, że zegary na pokładzie jego statku śpieszyły się o jedenaście godzin. Dopiero u schyłku XVIII wieku zbudowano precyzyjny chronometr, który wytrzymywał podróże morskie.

Ponieważ ludzkość musiała jeszcze dwa stulecia czekać na postęp w technice chłodniczej, jedynymi rozsądnymi środkami konserwowania żywności było trzymanie jej w soli, suszenie albo wędzenie. Można było także przewozić prowiant w stanie żywym. Zachowały się notatki z rejsu jednego ze statków francuskich, gdzie na pokładzie były dwa woły, dwie krowy, sześć cielaków, dziewiętnaście świń, dwadzieścia cztery barany, pół tysiąca kur i kogutów, czterdzieści osiem kaczek i trzydzieści sześć gołębi. Trzeba dodać, że ten prowiant był zarezerwowany przede wszystkim dla chorych i bardzo starannie strzeżony, zwłaszcza przez marynarzy, którzy lękali się, że panowie oficerowie zaczerpną z tej żywej spiżarni. Wieziono też potężne zapasy wina.

Brytyjczycy również zabierali żywe zwierzęta na pokład swych statków. Wylicza się nawet dokładne ilości paszy, jakie trzeba było wieźć dla wyżywienia tego całego gdaczącego, chrząkającego i ryczącego inwentarza.

W miarę jak statki europejskie zapuszczały się coraz dalej na Daleki Wschód, nauczono się również kupowania - zwłaszcza na Jawie - żywych żółwi. Polewane stale wodą morską wytrzymywały po kilka tygodni, a nawet miesięcy.

Największym problemem jednak była woda do picia. Zabierano ją w dużych ilościach, ale psuła się zazwyczaj już po dwóch tygodniach żeglugi. Nabierała rdzawego koloru i wydawała odrażający zapach, roiło się w niej od robactwa. Powiadano z przekąsem, że "było w niej akurat tyle samo do jedzenia, co i do picia", żartując, że w dni postu nie można jej brać do ust. Podczas dalekich rejsów woda była ściśle wydzielana i

zazwyczaj przy otwartej beczce stawiano wartownika mającego dbać o to, aby marynarze nie pili ponad należną im porcyjkę. Można więc powiedzieć, że na pełnym morzu marynarze cierpieli pragnienie jak na Saharze. Już u schyłku XVII wieku, na statkach Kompanii Holenderskiej Indii Wschodnich próbowano destylować wodę morską uzdatniając ją do picia. Aparat działał sprawnie, ale zaniechano procesu odsalania w obawie przed pożarem i z braku drewna na statkach. Ostatecznie jednak urządzenia te przyjęły się, zwłaszcza kiedy Brytyjczycy zaczęli zabierać węgiel.

Szkorbut był od bardzo dawna znany, pustoszył już szeregi krzyżowców. W 1628 roku lekarz angielski John Woodall zalecał używanie soku pomarańczowego icytrynowego jako zabezpieczenia przed szkorbutem, a nawet leku. Zdumiewa więc, że ten podstawowy środek przeciwko szkorbutowi wprowadzono do Królewskiej Marynarki Wojennej dopiero w 1795 roku, a do marynarki handlowej - w roku 1845! Jak to się często zdarza, praktyka poprzedza teorię. Już w 1601 roku Holendrzy zabierali w dalekie rejsy melony i uprawiali na pokładach statków maleńkie ogródki, gdzie rosły rzodkiewki i sałata. Niektórzy kapitanowie holenderscy przydzielali swym załogom cytryny, pomarańcze i banany, ale owoce te trudno było przewozić w stanie świeżym.

Prócz szkorbutu marynarzom dawało się we znaki zapalenie płuc, tyfus, wszelkiego rodzaju "gorączki", których ówcześni lekarze nie umieli jeszcze nazwać, choroby weneryczne i wreszcie ospa. Wiele ofiar zabrała żółta febra, w owym czasie endemiczna w Indiach Holenderskich. Często zabijał marynarzy tężec, zwłaszcza gdy byli ranni w potyczkach czy bitwach morskich. Medycyna słabo znała choroby tropikalne. W wypadku dezynterii tłumaczono marynarzom, że choroba ta powstaje na skutek "używania kobiet" na Jawie. Mszczą się one na marynarzach, kiedy zdająsobie sprawę z nadchodzącego rozstania w ten sposób, iż podają im w płynach jakąś trującą substancję działającą z

opóźnieniem, czyli dopiero wtedy, gdy statek wyjdzie w morze. Wyleczyć tę chorobę można tylko przez powrót do zostawionej w dalekim porcie dziewczyny.

Lekarze zabierani na pokład statków francuskich kształcili się całkowicie praktycznie, obserwując pracę starszych kolegów. Zachowały się tutaj zadziwiające w swej wymowie zalecenia Kompanii, która nakazuje, aby "wykłady były proste, jasne, krótkie i żeby opierały się bardziej na praktyce niż na teorii".

Niektórzy lekarze okrętowi ze statków brytyjskich po skończeniu służby na morzu robili fantastyczne kariery na lądzie, gdzie zajmowali się leczeniem hinduskich magnatów i

brali honoraria w diamentach, perłach, rubinach oraz... słoniach! Ciekawe, że ich ranga na pokładzie była niska, odpowiadała szeregowemu marynarzowi. Do ich obowiązków

należało także strzyżenie włosów i golenie bród załogi. I choć lekarz na statku dysponował apteczką wywodzącą się w gruncie rzeczy jeszcze ze średniowiecza, a operacje przeprowadzał w najlepszym przypadku pod znieczuleniem alkoholem, bardzo ważne było przekonanie ludzi morza, że skoro jest lekarz na pokładzie, to mają jednakże jakąś opiekę. Powiedzenie marynarzy z owej epoki oddawało to świetnie: "dobra krowa i dobry lekarz na pokładzie są nieodzowne".

Jak powiedzieliśmy, umiejętności lekarzy okrętowych oddawały stan wiedzy medycznej ówczesnej epoki. Starali się jak mogli, aby ulżyć cierpieniom ludzi, których mieli pod opieką. I oni pierwsi zaczęli obserwować choroby tropikalne. Już w XVIII wieku pojawiły się pierwsze książki służące za podręczniki w leczeniu tych chorób. Wielu lekarzy okrętowych interesowało się także botaniką, przywożąc ze sobą zioła, których działanie widzieli w dalekich krajach.

Rozwój wiedzy, a co za tym idzie i literatury fachowej, nie tylko medycznej, widzimy szczególnie we Francji w XVIII w. Rozkwit ten stanowił potężne zaplecze dla francuskich podróży odkrywczych. Na horyzoncie pojawiły się wielkie nazwiska. Wiedza tryumfowała nie tylko w samym Paryżu, ale również w ośrodkach prowincjonalnych. Na przykład jednym z najbardziej znanych działaczy Stowarzyszenia Literackiego w Dijon był Charles de Brosses (1709-1777). Miał on typowy dla swej epoki entuzjazm dla wiedzy. Jego zainteresowania były niezwykle rozległe. W ich zasięgu znalazł się również Ocean Spokojny. Nic dziwnego zresztą, ojciec jego interesował się geografią i w domu sporo było dzieł z tego zakresu, które działały najwidoczniej na wyobraźnię młodego człowieka. Był zresztą, razem ze swoim teściem, jednym z udziałowców Francuskiej Kompanii Indii.

Spod pióra uczonego z Dijon wyszło dzieło, które było gotowe do druku w 1756 roku pod tytułem "Dzieje żeglugi na Ziemie Południowe". Był to przekład dotychczasowych publikacji i krytyczne opracowanie na ten temat. Rozważania zamykała synteza, z której wynikało, że de Brosses wierzył co prawda w teorie równowagi kuli ziemskiej, ale twierdził, że nie musi tu chodzić o jedną wielką masę lądową, że może też - tam na południu - istnieć wiele różnych wysp.

No a niepowodzenie żeglarzy, którzy w poszukiwaniu owego Lądu Gonneville'a zostali zatrzymani przez lody? De Brosses, podobnie jak inni jemu współcześni, uważał, że woda morska nie może zamarznąć. Innymi słowy, że skoro napotkano na lody, to mogą one się tylko tworzyć z wody słodkiej, która z rzek dopływa do morza, a tym samym -

rozumował - ląd znajduje się w pobliżu.

Akcent położył na sprawy handlowe, zwracając uwagę, że kolonie i posiadłości w tamtych rejonach mogą stać się źródłem bogactwa i potęgi. Podkreślał, że potrzebna jest potężna flota, jako że "ten, kto włada morzami, włada i ziemią". Ciekawy jest jego projekt zmierzający do wykorzystania dalekich posiadłości do zsyłki przestępców. Uważał, że nie

będzie to żadna kaźń, ale po prostu danie ludziom, którzy zmarnowali swoje życie, szansy

raz jeszcze.

Trzeba tu zauważyć, że de Brosses jest twórcą wyrażenia Australazja, oraz co ciekawe, słowa Polinezja, które jest zestawieniem dwóch greckich słów znaczących obfitość wysp.

Uczeni szybko zwrócili uwagę na tę publikację de Brossesa. Ukazał się jej przekład niemiecki. Brytyjczycy nie fatygowali się z przypisywaniem jej uczonemu francuskiemu, w

Anglii tekst cytowany jest mgliście i bez nazwiska. Dopiero wielki uczony angielski,

Alexander Dalrymple, kiedy opublikował pracę na temat odkryć na południowym Pacyfiku,

podkreślił, iż korzystał z książki de Brossesa. Książka ta miała ogromny wpływ na brytyjskie podróże odkrywcze.

Jak ogromną wagę przywiązywano do zdobycia ważnych dla żeglugi, a często zastrzeżonych i ukrywanych przez rywali, informacji w postaci notatek, dzienników pokładowych, książek fachowych, świadczy przygoda Anglika Bartholomewa Sharpa.

Uważano go za mistrza nawigacji, czyli jak mówiono "artystę morskiego". Załoga

dwukrotnie pozbawiała go dowództwa i dwukrotnie wybierała ponownie. Koleje jego losu były ogromnie ciekawe. Gdy na hiszpańskim statku "Santa Rosario" zdobył czterysta sztab

srebra, to przez pomyłkę wzięto je za cynę i wyrzucono za burtę. Jak wynikało z kronik i zapisków jednego z członków załogi, Sharp był znacznie bardziej zainteresowany wtedy zdobytym łupem w postaci sześciuset dwudziestu baryłek wódki oraz pewną pasażerką, którą inny kronikarz opisuje jako "najpiękniejszą, jaką przyszło mi w ogóle widzieć na całym Morzu Południowym". Ostatecznie po różnych przygodach wyruszył w rodzinne strony do Anglii zabierając ze sobą te łupy z "Santa Rosario", których jednak nie wyrzucił za burtę, ponieważ nawet w oszołomieniu alkoholowym zdawał sobie sprawę z ich

wartości. Co to było? W dzienniku swoim zapisał: "Zabrałem rękopis hiszpański o wielkim znaczeniu, jako że opisuje on wszystkie porty, drogi, przystanie, zatoki, mielizny, skały i wzniesienia lądu. I zawiera instrukcje, wskazujące, w jaki sposób manewrować statkiem przy wejściu do portu lub przystani. Hiszpanie chcieli wyrzucić to za burtę, ale szczęście mi sprzyjało i ja to uratowałem."

Pomysły z gniazda os

Ostatecznie rywalizacja ograniczyła się do Francji i Anglii. Jedni i drudzy ze

zdumieniem oglądali nieznany świat wyspiarzy z Tasmanii, doszło do krwawych starć z Maorysami na obecnej Nowej Zelandii. Pojawiło się to, co jeden z historyków nazywa "białym niebezpieczeństwem".

Francuską obecność na Oceanie Spokojnym zapoczątkowało prawdopodobnie dziewiętnastu marynarzy, którzy żeglowali z Magellanem. Nazwisk ich nie znamy, oni sami nigdy nie wrócili do Francji.

Wielu, nawet bardzo znanych i sławnych z żeglowania po oceanach świata, otarło się tylko o kontynent australijski i przez to nie są tematem szczegółowych rozważań tej opowieści. Weźmy choćby Louisa Antoine'a hrabiego de Bougainville'a (1729-1811),

który nawet na tle postaci, jakie się przewijają na kartach tej książki, był człowiekiem niezwykłym. Miał już za sobą osobliwą drogę życiową, kiedy został marynarzem. Kolejno był adwokatem, sekretarzem ambasady, matematykiem, oficerem wojsk lądowych. Jako dziecię swej epoki, parał się też i filozofią.

Miał trzydzieści cztery lata, kiedy dostał jako oficer marynarki zadanie założenia kolonii na wyspach Malwiny, które Anglicy zwą Falklandami. Nie miał jednak możliwości wykonania swego zadania, jako że kazano mu wyspy przekazać Brytyjczykom. Wtedy ruszył w swój sławny rejs dookoła świata, by jako pierwszy Francuz dokonać tego wyczynu - nie licząc przemytnika Legentila Labartinaisa i Pierre'a Oliviera Malherbe'a, który odbył podróż dookoła kuli ziemskiej niejako na raty, lądem i morzem.

Bougainville nie wędrował z karawanami przez bezkresne tereny Azji, jak jego

poprzednik. Walczył z falami, nie z piaskiem pustyń. Pięćdziesiąt dwa dni trwała żegluga jego statków "La Boudeuse" i "L.Etoile" przez Cieśninę Magellana. O świcie 22 marca 1769 roku dojrzał na Oceanie Spokojnym wyspy Tehai w archipelagu Pomotu. W końcu dotarł do Tahiti. Nie wiedział, że wyspa miała już gości z Europy. Quiros w 1606 roku nazwał ją Sagittaria, brytyjski kapitan Wallis nadał jej imię monarchy Jerzego III.

Bougainville zachwycał się urodą wyspiarzy, którzy na czółnach śpieszyli na spotkanie żaglowców. Rozczulał się nad niewinnością obyczajów "dzikusów", w ułomnościach charakteru dostrzegał tylko dziecinadę. "Nie masz na wyspie ani wojny domowej, ani nienawiści, jakkolwiek kraina podzielona jest na małe rejony, rządzone przez niezależnych władców. Domostwa stoją otworem. Każdy sięga po owoce pierwszego drzewa na drodze. Nie ma własności osobistej artykułów pierwszej potrzeby. Wszystko należy do wszystkich".

Gdy nadszedł czas rozstania z wyspą, sowicie oblewanego łzami, Bougainville objął ją w posiadanie w imieniu Francji, tak jak już uprzednio zgłosił swe roszczenia Quiros dla

Hiszpanii, a Davis - Anglii.

Droga wiodła dalej przez Pacyfik, zahaczając o Wielką Rafę Koralową, czyli niejako przedsionek stanu Queensland, należącego dziś do Związku Australijskiego.

Na pokładzie statku płynął w rodzinne strony Bougainville'a Aoturu, chłopiec z Tahiti. Przebywał w Paryżu przez jedenaście miesięcy i był tam - o ile można użyć tego wyrażenia - dobrze widziany w wyższych sferach. Co prawda jakoś z trudem przychodziła mu nauka francuskiego, ale miał wrodzony u wyspiarza zmysł orientacji, który pozwalał mu biegać najbardziej zawiłymi uliczkami wielkiej metropolii i nigdy nie zabłądzić. Człowiek ten nie został uprowadzony z Tahiti, ale popłynął sam do Francji, wiedziony ciekawością. Obiecano mu, że zostanie odstawiony z powrotem na rodzinną wyspę, i trzeba powiedzieć, że Bougainville dotrzymał słowa. Niestety Aoturu nie zaspokoił ciekawości swych rodaków zainteresowanych światem cywilizowanym, ponieważ na Tahiti już nigdy nie powrócił, zmarł na "Mascarin" po opuszczeniu Madagaskaru, zarażony ospą.

Bougainville jest autorem "Podróży dookoła świata", książki, która przyniosła mu

wielki rozgłos, a która jest relacją z jego długiej wyprawy.

Ze znanych francuskich żeglarzy, których wiatry zagnały w pobliże Australii, należy też wymienić Jean-Francois-Marie de Surville'a (1717). Miał pięćdziesiąt dwa lata, kiedy powierzono mu dowództwo nad statkiem "St. Jean Baptiste". Zawiłe są losy tego żeglarza. Po dwóch wiekach trudno jest bez wzruszenia czytać jego zapis w dzienniku wyprawy: "Choroba i śmierć właściwie nie są już do odróżnienia w naszej załodze..."

Dotarł ostatecznie do wybrzeży Nowej Zelandii, żeglując między lądem australijskim a wyspą Lord Howe, która dziś należy do Australii.

Późniejsze wyprawy francuskie na Ocean Spokojny będą bardziej zrozumiałe, gdy przysłuchamy się pewnej rozmowie.

Przenosimy się więc teraz do Francji, do portu Saint-Malo, kolebki wielkich żeglarzy.

Anglicy powiadają: "Saint-Malo to gniazdo os". Przedmiotem naszego zainteresowania będzie teraz Robert Surcouf. Jest on potomkiem starej irlandzkiej rodziny, która uciekła do

Francji przed prześladowaniami angielskimi. Od dziecka uczono go i wychowywano w głębokim przekonaniu, że nie ma nic ohydniejszego na świecie niż Anglicy.

Robert Surcouf był dziecięciem krnąbrnym. Nie było w mieście burdy, w której by nie uczestniczył. W owym czasie, a rzecz dzieje się w XVIII wieku, najlepszym sposobem poskromienia bujnego temperamentu było seminarium duchowne. Tam Robert

Surcouf jednak nie zmienił swego charakteru; pewnego dnia ugryzł jednego z profesorów tak boleśnie, że księża mieli go dość. Wezwano ojca, który powiedział: "Synku, sam tego

chciałeś. W przyszłym tygodniu wyruszasz na morze".

"Panie ojcze - odpowiedział młodzieniec, a właściwie dziecko zaledwie trzynastoletnie - niczego bardziej nie pragnąłem". I tak mając trzynaście lat wyrusza na morze, na którym miał pozostać przez całe życie. Nie będziemy opowiadać tutaj o jego niezwykłej karierze, która wiodła na dalekie morza świata, ale przedstawimy go już u szczytu sławy jako wielkiego korsarza.

W maju 1803 roku Surcouf po raz pierwszy w życiu zobaczył Napoleona. Zaproponowano mu wtedy nominację na kapitana marynarki wojennej, który miałby pod swoim dowództwem francuskie siły morskie w zatoce Bengalskiej. Oczywiście, rozumie się samo przez się, że obowizązywałaby go dyscyplina i byłby podporządkowany rozkazom

admirała. Korsarz grzecznie podziękował i zrezygnował z przyjęcia propozycji. Napoleon mając ręce za plecami spacerował nerwowym krokiem po swoim gabinecie przyglądając się ze zdziwieniem wielkiemu żeglarzowi.

"Panie Surcouf - powiedział wreszcie - pan zna się wyśmienicie na rzemiośle

wojennym na morzu. Co pan sądzi o naszej sytuacji?

Surcouf: - Generale, pyta mnie pan o sprawy wielce poważne, ale przecież dane, jakimi się posłużę, pochodzą z rejestru Lloyda. Powiadają one, że Anglia w latach 1795-1797 straciła o sto osiemdziesiąt statków więcej niż my. Wnioskuję, że skoro nasze eskadry poniosły liczne klęski, to bilans strat, korzystny dla nas w gruncie rzeczy, poprawiają korsarze. Od sześciu lat ilość zdobytych przez Anglików statków francuskich nie zmieniła się, podczas kiedy my zdobyliśmy trzykrotnie więcej statków angielskich. Teraz może generał obliczyć, ile to kosztuje Anglię i jak korsarze francuscy pomścili naszą klęskę w bitwie morskiej pod Aboukirem.

Bonaparte: - Jakie wobec tego wnioski wyciąga pan z tych zestawień?

Surcouf: - Gdyby dany był mi zaszczyt przewodzenia rządowi francuskiemu, to we wszystkich naszych portach ulokowałbym okręty liniowe. Nigdy nie podejmowałbym otwartej walki przeciwko flotom i eskadrom brytyjskim, ale na wszystkie morza wypuściłbym wiele fregat i lekkich statków, które szybko zniszczyłyby handel Anglii, a Anglia żyć może tylko dzięki handlowi i tylko poprzez uderzenie w handel można ugodzić w nią samą.

Bonaparte: - To, co mi pan mówi, jest bardzo ważne. Ale przecież ja nie mogę, choćby przez wzgląd na honor Francji, unicestwić mojej marynarki wojennej. Ty i twoi przyjaciele powinniście dalej tak służyć ojczyźnie, jak czyniliście to dotąd..."

Jakkolwiek, być może, Surcouf troszeczkę ufryzował ten dialog, aby przydać sobie chwały, to zawiera on ważne dla naszych rozważań historyczne rozeznanie w sytuacji: Anglia może istnieć tylko dzięki swojemu handlowi.

Trzeba rozejrzeć się po świecie, aby wiedzieć, co się wtedy działo. Rewolucja

francuska początkowo przyjmowana była w Wielkiej Brytanii jako pomyślne zjawisko, ale potem doszło do całkowitej zmiany nastrojów. William Pitt, gdy w 1793 Francja wypowiedziała wojnę Anglii i Holandii, szukał sprzymierzeńców, którzy walczyliby przeciw Francji na lądzie europejskim, a sam wysłał okręty wojenne i korpusy ekspedycyjne, aby utrzymać brytyjskie posiadłości za morzami i osłabić francuskie kolonie. Chodziło o odebranie Francji woli do walki w Europie poprzez odebranie jej kolonii i zniszczenie żeglugi i handlu. Była to strategia pełna ryzyka i niebezpieczeństw.

Anglia była małym krajem z ograniczonymi zasobami i zaledwie czternastoma milionami ludności. Francja, znacznie większa, miała potężniejsze zasoby i mogła szybko je pomnażać sięgając do kraów z nią sąsiadujących, wreszcie liczyła trzykrotnie więcej mieszkańców. Anglia nie marzyła o wojskach lądowych, które mogłyby stawić czoło Francuzom. Na lądzie opierać się musiała na sprzymierzeńcach. Jednakże jako kraj wyspiarski z rozbudowanym handlem miała wyśmienitą i potężniejszą od Francji flotę.

W latach 1793-95 Brytyjczycy zdobyli francuskie bazy i wyspy w Kanadzie i w Indiach Zachodnich oraz Pondichery w Indiach, a także Przylądek Dobrej Nadziei i Malakkę. W 1796 zdobyli Colombo na Cejlonie, Amboine na Molukach i wyspy Banda. Nie chcemy zagłębiać się w dzieje tego zbrojnego konfliktu, ale można rzec, że w brytyjsko-francuskich zmaganiach w latach 1795-1802 potęga morska Anglii kontrolowała szlaki morskie i okrzepła w Indiach Wschodnich i Zachodnich.

Francja - mocarstwo lądowe - władała europejskim kontynentem.

W dalekiej Europie wrzało, jakkolwiek w 1802 roku Francja i Anglia zawarły pokój. Notował kronikarz, że "floty francuskie, holenderskie i hiszpańskie szykowały się do wyjścia w morze. Brytyjczycy sposobili się do śledzenia ich ruchów. Któż więc wątpił, że jakkolwiek wosk na pieczęciach pod traktatami jeszcze nie ostygł, już miało się znów ku wojnie?"

Napoleon miał wielkie ambicje. Są ich ślady. Niektóre wiodą ku Australii. W październiku 1800 wysłał grupę naukowców na pokładach "Le Geographe" i "Le Naturaliste", aby "szczegółowo zbadali południowo-zachodnie, północno-zachodnie i północne wybrzeża Nowej Holandii, niektóre całkowicie jeszcze nieznane, inne znane tylko pobieżnie".

Zarówno Brytyjczycy, jak i Francuzi nie mieli czasu do stracenia. Bazy i stocznie okrętowe potrzebne były nie tylko w macierzy, ale i na dalekich szlakach.

Francja posiadała swe bazy na wyspie Mauritius i w Bourbon na Reunion. Obie miały ujemne strony (Mauritius nie miał wystarczającej ilości żywności i trzeba ją było importować z Jawy czy z Przylądka Dobrej Nadziei), ale razem stanowiły zadowalającą odskocznię dla wypraw handlowych i wojennych, mimo że możliwości budowy czy naprawy statków były tam dość ograniczone - stocznie w zasadzie skazane na dostawy budulca z Europy, dowóz materiałów trudny. Żagle butwiały w wilgotnych składach, liny zżerała wilgoć tropików, maszty i wiosła gniły. Cyklon mógł w kilka godzin zniszczyć starannie gromadzone zapasy. Wtedy właściwie jedynym wyjściem było nabycie od sąsiada potrzebnych towarów bądź... zabranie ich bez jego zgody.

Panowie w dalekim Londynie chcieli zwiększyć potęgę brytyjską zarówno na Oceanie Indyjskim, jak i na Oceanie Spokojnym. Nie mieli tam wcale monopolu. Obawiali się rywalizacji Holendrów, Francuzów i Hiszpanów. W latach osiemdziesiątych XVIII wieku główna potęga Imperium Brytyjskiego opierała się raczej na Indiach niż na Ameryce Północnej, a w razie wojny statki handlowe miałyby przed sobą niebezpieczną żeglugę poprzez kanał oddzielający Anglię od Francji, aż do samych wybrzeży Indii. W zasadzie, jedynym brytyjskim punktem oparcia na ogromnej trasie dziewięciu tysięcy mil oceanu była maleńka wysepka Świętej Heleny, bez naturalnego portu i bez własnych dostaw żywności. Zaś Holendrzy władali Przylądkiem Dobrej Nadziei, gdzie były wyśmienite możliwości zaopatrzenia i zakotwiczenia statków.

Rozglądając się wokoło, Anglicy - przy zachowaniu największej tajemnicy - zwrócili uwagę na mały atol koralowy ukształtowany jak podkowa, który posiadał strategiczne położenie w połowie drogi między wyspą Mauritius oraz Cejlonem. Gdyby dojść miało do kolejnego konfliktu między Anglią a Francją, to było oczywiste, iż ten atol zapomniany przez Boga i ludzi, mógł stanowić wyśmienite oparcie. Anglicy potajemnie wysłali w marcu 1786 cztery małe statecztki z Bombaju, które miały okupować tę wyspę. Gdyby okazało się, że Francuzi są mocno tam usadowieni, to dowódca ma natychmiast wysłać do

Kapsztadu szybki statek, który by przywiózł ściśle tajną informację. Z kolei zostałaby ona bezzwłocznie przekazana do Londynu przez czekający specjalnie, szybki, brytyjski

żaglowiec. Wysepka ta, którą ostatecznie zajęli wówczas Brytyjczycy, nazywała się Diego

Garcia. Ten naród miłośników herbaty i najprawdopodobniej największy jej konsument w

Europie zdawał sobie sprawę, że w razie wojny statki płynące z Chin musiałyby przepływać w pobliżu Indonezji, gdzie w zatoczkach tysięcy wysp czaić się zawsze mogły fregaty holenderskie albo francuskie. Tak więc spoglądano coraz bardziej realnie na drogę

poprzez południowy Ocean Indyjski wokół wyspy Tasmania. Szlak mógłby się wydawać

ekstrawagancki, ale jednak byłby oddalony od jednostek nieprzyjacielskich.

W tej erze poszukiwania nowych lądów miały ogromne znaczenie. Spodziewano się, że na odkrytych terenach uzyska się cenny budulec na maszty okrętowe oraz konopie na olinowanie statków. Brytyjczycy wyobrażali sobie dobrze, jakie trudności przeżywałyby ich stocznie okrętowe, gdyby zablokowane zostały wszelkie dowozy z krajów leżących nad Bałtykiem, gdyby zabrakło sosen na maszty. Dlatego też potem na Nowej Zelandii i na maleńkiej wysepce Norfolk oglądano z takim zainteresowaniem tamtejsze odmiany tych poszukiwanych w Europie surowców.Co więcej, Brytyjczycy przeprowadzili doświadczenia we własnych stoczniach i uznali, że bardzo twarde i długie włókna z wyspy Norfolk są znacznie lepsze niż te, jakie uzyskiwano przy wyrobie żagli i olinowania z lnu pochodzącego z krajów nadbałtyckich. Podobne myśli nawiedzały również i rząd francuski. Mniej więcej w tym samym czasie ekspedycja, która wypłynęła z Francji, dostała polecenie dostarczenia okazów lnu pochodzącego z Nowej Zelandii.

Brytyjczycy w siedmiomilowych butach śpieszyli na południowy Ocean Spokojny. Francuzi wertowali więc własne archiwa, by uzyskać dane o interesującym rejonie. Niewiele ich jeszcze było, właściwie to, co zebrał Marion du Fresne.

Urodzony w 1724 roku Marc Joseph Marionsieur du Fresne po rozwiązaniu Kompanii Indyjskiej właściwie był bez pracy i chętnie posłuchał sugestii francuskiego gubernatora wyspy Mauritius. Marion nawet gotów był przyczynić się do finansowania ekspedycji, gdyby tylko król mógł mu przekazać do dyspozycji dwa statki. Brałby wtedy na siebie wszystkie koszty wyprawy, a także pobory załóg obu statków.

Marion chciał odnaleźć ów ląd południowy, który opisywał niegdyś Gonneville; jeżeli - jak przypuszczano - leżał on gdzieś na południowy wschód od Przylądka Dobrej Nadziei, to mógł stanowić cenną bazę dla francuskiej żeglugi. Gdyby się więc udało tam założyć bazę francuskiej marynarki, to współdziałając z tą, która była na wyspie Mauritius - Francuzi byliby w stanie przeciąć ważne angielskie połączenia komunikacyjne. Było też godne ustalenia, czy można na Morza Południowe dotrzeć nie zawadzając o Indie Holenderskie. Innymi słowy - czy szlak Tasmana w kierunku Nowej Zelandii koło Tasmanii nadawałby się dla żeglugi handlowej. Miano też zająć się sprawą korzeni, których uprawa byłaby opłacalna dla osadników francuskich na wyspie Mauritius.

Du Fresne rozpoczął swoją karierę na morzu mając jedenaście lat. Służył na różnych okrętach wojennych, a nie uszedł także przed niewolą angielską po jednej z bitew morskich. Później służył na rozmaitych statkach Kompanii Indyjskiej, odbył rejs do Chin. Potem był dowódcą w czasie różnych wypraw na Ocean Indyjski, a wreszcie osiadł na

stałe na wyspie Mauritius, w owym czasie kolonii francuskiej. Ówczesne kroniki opisują go jako człowieka "odpowiedniego do wszelkiego rodzaju podróży, dobrze manewrującego, aktywnego, specjalistę od handlu ubocznego, dzielnego, choć niedyskretnego, bez zasad i powściągliwości". Jak widać z tej charakterystyki, cała strona handlowa wyprawy była dlań tak samo ważna, jak pogoń za sławą. Oddano mu do dyspozycji statek "Mascarin", zbudowany w zasadzie specjalnie do przewozu towarów oraz sprzętu wojennego. Drugim statkiem w tej wyprawie był "Marquis-de-Castries", którego dowódcą został Ambroise Bernard-Marie Le Jar du Clesmeur, mający zaledwie dwadzieścia dwa lata, kuzyn gubernatora wyspy Mauritius.

Oba statki dotarły do Przylądka Dobrej Nadziei, gdzie uzupełniono zapasy, które miały starczyć na półtora roku. U schyłku roku 1771 podniesiono żagle i ruszono w dalszy rejs. W drodze natrafiono na archipelag, przy czym wyspę położoną najbardziej na południe nazwano "Ziemią Nadziei", jako że jej "odkrycie obudziło w nas nadzieję, iż odnajdziemy kontynent australny, którego szukamy". Wyspa ta obecnie nazywa się Marion. Druga wyspa archipelagu nosi nazwę Wyspy Księcia Edwarda. Muszę skrócić relację o tym rejsie aż do chwili, kiedy wyprawa francuska znalazła się na Tasmanii. Francuzi usiłowali nawiązać poprawne stosunki z tubylcami, ale nie udało im się jakoś

przełamać ich niechęci i powściągliwości. Kronikarze podają, że Marion posunął się do niecodziennego sposobu, aby przekonać Tasmańczyków, iż od Francuzów różni ich tylko kolor skóry. Znalazł mianowicie dwóch marynarzy francuskich, którzy na ochotnika "nadzy jak ci tubylcy" ruszyli między wyspiarzy i zostali jakoś przez nich zaakceptowani. Jeden z kronikarzy wyprawy opisuje, jak nastąpiła wymiana prezentów, a Marion pokazał butelkę wody w nadziei, iż Tasmańczycy wskażą mu źródło wody słodkiej. Nie został jednak wtedy zrozumiany. Gdy pojawiła się na brzegu trzecia szalupa francuska, wyspiarze uważali, iż przewaga liczebna stwarza zagrożenie, i zaczęli ciskać włócznie oraz kamienie w stronę łodzi. Ostatecznie Marion powstrzymał to lądowanie, ale on i jego zastępca, Crozet, zostali lekko ranni. Strzelono na postrach i obyło się bez poważniejszych incydentów. Jednak, gdy dalej trwało obrzucanie łodzi kamieniami i gdy został zraniony marynarz, Francuzi odpowiedzieli ogniem zabijając przynajmniej jednego z Tasmańczyków.

Francuzi byli już przekonani, że mieszkańcy Tasmanii są na niezwykle niskim szczeblu rozwoju, niemalże takim, jak zwierzęta, które są w ich otoczeniu. Najbardziej jednak była dla nich kłopotliwa sprawa wody. Kronikarze zastanawiają się, dlaczego po kilku dniach pobytu, nie udało im się znaleźć żadnego jeziorka czy rzeczki. Ruszyli dalej w drogę na Nową Zelandię i 25 marca 1772 dostrzeżono szczyt spowity śniegiem. Góra ta otrzymała nazwę statku: Mascarin. Nie wiedziano, że wcześniej dostrzegł ją Cook.

Podczas wędrówek wokół wysp Nowej Zelandii posługiwano się słownikiem tahitańskim zestawionym przez Bougainville'a i wzbogaconym przez Aoturu. Umożliwiał on rozmowy z Maorysami i Francuzi zdumiewali się, iż wyspiarze z tak odległych od siebie wysp mogli posługiwać się tym samym językiem. Crozet, który ciągle rozmyślał o kontynencie australijskim, uważał, iż ląd taki rzeczywiście istniał, ale że wstrząsy ziemi poszarpały go na mniejsze wyspy, zamieszkane przez Polinezyjczyków, którzy dalej mają wspólny język. Zresztą późniejsi badacze niejednokrotnie wysuwali podobną teorię.

Stosunki między Francuzami a Maorysami były bardzo dobre. Zapisał Crozet: "Dzicy przyjęli nas nadzwyczaj dobrze. Tłumnie zjawiali się na naszym statku. Spędzali tam dnie i noce, a myśmy także wędrowali do ich wiosek i do ich domów z poczuciem największego

bezpieczeństwa, co nam umożliwiło zobaczenie, jak te ludy się żywią, czym się zajmują, jak pracują, jak się mozolą i jakie są ich rozrywki".

Osiemdziesiąt stron notatek Crozeta poświęcone jest opisom Maorysów, pięknej rasy polinezyjskiiej. Crozet zwraca uwagę na ich wyczucie artystyczne, o czym świadczą między innymi ozdobne dwudziestometrowej długości pirogi i precyzyjnie rzeźbione szkatułki. Wojownicza ta rasa w każdej wiosce miała właściwie prawdziwy arsenał broni. Były tam maczugi, siekiery, lance, które przypominały nieco europejskie halabardy, oraz inne narzędzia wojenne, niektóre sporządzone z kości wieloryba. Francuzi nie zdawali sobie może sprawy, ale zbliżała się chwila, kiedy mieli poznać na sobie działanie tych wszystkich broni.

Marion miał ogromne zaufanie do własnych metod postępowania z Maorysami i zwrócił się nawet z zapytaniem do kronikarza: "Jakże mogłeś się Waćpan spodziewać, że będę złego mniemania o ludzie tak przyjaznym? Przecież skoro ja jestem dla nich taki dobry, to oni niewątpliwie nie wyrządzą mi krzywdy". Roux był zaniepokojony tym, że wojownicy maoryscy niemal noc w noc buszują po obozie Francuzów. Pobyt Francuzów na wyspach Nowej Zelandii przedłużał się i wraz z nim zaczęły się powoli niesnaski.

Prawdopodobnie między Maorysami nie było wcale jedności poglądów i nie bardzo wiedzieli, jak dalej postępować z przybyszami z dalekich krajów. Pewnego dnia ceremonialnie powitali Mariona, którego głowę przybrali czterema białymi piórami, jakie nosili wyłącznie wodzowie plemienia. W kilka dni później ośmielony prawdopodobnie tymi przyjaznymi gestami, do których przywiązywał chyba zbyt wielkie znaczenie, Marion wraz z wodzem plemienia imieniem Te Kuri wyruszył na brzeg, aby razem z grupą swoich podwładnych łowić ryby. Ekspedycja nie powróciła na statek o zmierzchu, ale nie dopatrywano się w tym niczego niepokojącego uważając, iż Francuzi spędzają noc w obozowisku na wyspie. Nazajutrz o świcie ze statku "Marquis-de-Castries" wysłano szalupą małą grupkę Francuzów, która miała przywieźć drewno na opał. I ta grupa nie powróciła. Dopiero pod koniec dnia zobaczono, jak jeden z marynarzy co sił płynie w stronę statku. Wtedy dopiero dowiedziano się całej prawdy.

Załoga szalupy wpadła w zasadzkę i marynarze francuscy poza tym jednym, któremu udało się uciec - zostali wymordowani przez Maorysów. Bezzwłocznie wysłano jeszcze jedną szalupę, która miała ustalić, co się stało z Marionem. Ujrzano na brzegu łódź ze statku "Mascarin", którą otaczali wojownicy maoryscy. Gdy przybliżono się do brzegu, dostrzeżono, że przebrani są we francuskie mundury lub przynajmniej części mundurów francuskich i że jeden z nich dumnie dzierży inkrustowaną srebrem fuzję Mariona. Tak więc runęły złudzenia: żeglarza francuskiego i grupę jego podwładnych Maorysi zamordowali.

Nie było ani chwili do stracenia. Na wybrzeżu znajdowały się bowiem jeszcze w różnych obozach małe grupki Francuzów i trzeba było w jakiś sposób zapewnić im ochronę przed niewątpliwie mającymi nastąpić dalszymi atakami maoryskich wojowników. Wysłano posiłki, które miały osłaniać szpital oraz źródło wody słodkiej na wyspie. Tak samo zapewniono obstawę grupie marynarzy, którzy zajmowali się przygotowaniem nowych masztów. Ostatecznie pościągano tych ludzi na statki. Broń palna zapewni - uważano - jakoś Francuzom bezpieczeństwo w obliczu liczebnej przewagi. Dopiero w trzy tygodnie później odważyli się zejść na wyspę, aby w Zatoce Zbrodni, która dziś zwie się zatoką Orokawa, szukać śladów tragedii swego przywódcy. Odnaleziono już tylko łachmany przesiąknięte krwią, które kiedyś były mundurami francuskimi, a także ponure resztki uczty ludożerców. Spalono wioskę Te Kuri a także i wioskę sąsiednią, gdzie również marynarze francuscy odnaleźli makabryczne resztki swych pomordowanych kolegów.

"Szlachetny człek nie ginie w tłumie"

Pies porwał gęś, która miała uświetnić piknik w miejscu lądowania wielkiego żeglarza. Mnożyły się obchody upamiętniające Brytyjczyka, który jak nikt inny przyczynił się do wprawienia w koronę jeszcze jednego klejnotu: Australii. Ile jest prawdy w wizerunku kapitana Cooka? Dlaczego żona zniszczyła jego zapiski? Dlaczego tubylcy australijscy udawali, iż nie dostrzegają lądujących Brytyjczyków? Nie na wszystkie pytania jest znana odpowiedź.

Siedzę właśnie w biurze specjalisty w Sydney i rozmawiamy o różnych sprawach.

Asher Joel z zawodu i wykształcenia jest dziennikarzem. Jest posłem do parlamentu. Gdy poprzedni papież zjawił się w Australii z pierwszą wizytą na tym kontynencie - całą stronę organizacyjną, a zwłaszcza to, co się nazywa "kontakty z publicznością", on właśnie wziął na siebie. Jeżeli obejrzy się dokładnie fotografie przedstawiające lądowanie amerykańskiego generała Mac Arthura na Filipinach, to widać na jednym z pierwszych zdjęć młodego oficera w mundurze australijskim, który razem z nim wstępuje na wyspę Leyte. To właśnie on, sir Asher Joel.

Szczególnie interesuje mnie to, że również był odpowiedzialny za zorganizowanie w roku 1970 uroczystości z udziałem królowej, upamiętniających dwusetną rocznicę wędrówek kapitana Cooka w tym rejonie świata.

Jakże to było, sir Asher? Nie zaniedbano niczego, co mogłoby się utrwalić w wyobraźni społeczeństwa i przekazać pamięć, że, jak powiedział premier, "to właśnie tu, w zatoce Botany, 29 kwietnia 1770 roku zaczęła się Australia".

Zorganizowano więc biegi maratońskie i wyścig lotniczy z Anglii do Sydney. Był wielki zlot harcerzy, wyścigi samochodowe, turniej gry w golfa, a clou programu - odtworzenie przybycia samego kapitana Cooka na statku "Endeavour".

Na pokładzie zrekonstruowanego wiernie żaglowca stawiła się pięćdziesięciotrzyosobowa załoga. Byli tam zarówno zawodowi aktorzy, jak i kadeci marynarki wojennej. Jakkolwiek podczas prawdziwego lądowania kapitana Cooka do tubylców strzelano tylko z muszkietu, tym razem odezwały się salwą powitalną działa. Widzowie bili brawo, gdy aktor odtwarzający kapitana Cooka zszedł ze swoją świtą na ląd. Nie zapomniano o niczym, aby wiernie odtworzyć to historyczne wydarzenie. Kostiumy zrobiono dokładnie takie, jakie nosili przed dwustu laty marynarze, zaś łodzie tubylców, co prawda zbudowane z tworzyw sztucznych, dla niepoznaki oblepiono korą drzew i liśćmi. Ba, złowiono nawet raję, którą - aby nie była zbyt groźna - potraktowano specjalnym preparatem. Jest to bowiem ryba jadowita. Pilnowali jej dyskretnie pod wodą dwaj płetwonurkowie, by w odpowiednim momencie mogli ją złowić na harpun aktorzy odtwarzający role tubylców.

Wszędzie rozstawiono afisze "Witajcie w Kurnell, kolebce narodu". Sceneria wydarzeń nie jest już może dokładnie ta sama, jak ta, którą oglądał kapitan Cook. Owszem, pozostało wąskie przejście z morza do wspaniałego portu, który ma osiem kilometrów szerokości i dziewięć długości. Ale nie ma już na wybrzeżu tych pięknych kwiatów, które tak zachwyciły botaników z wyprawy, a okoliczne wzgórza są zabudowane fabrykami i domami mieszkalnymi. Może się wydawać, że ziarno, które rzucił na wybrzeżu kapitan Cook, wzrosło betonowymi nabrzeżami do przyjmowania kontenerów, słupami podtrzymującymi kable wysokiego napięcia, zbiornikami z paliwem.

Nie obeszło się bez drobnego incydentu, który zakłócił nieco przebieg uroczystości: z drugiej strony zatoki czarni tubylcy wrzucili do morza wieńce żałobne, przybywając specjalnie w tym celu z różnych stron Australii. Uważali, że ta rocznica jest dla nich dniem żałoby. Ale wieńce nie unosiły się na falach zbyt długo.

Uroczystość była wielkim sukcesem. Liczono na przybycie kilkunastu tysięcy widzów, było ich pięćdziesiąt tysięcy. Ci, którzy chcieli mieć miejsca z dobrą widocznością, zjawili się już poprzedniego dnia i rozbili na noc obozowiska nad zatoką Botany. Później samochody zablokowały całkowicie dojazd na miejsce obchodów, ludzie ze stoickim spokojem wędrowali pieszo osiem kilometrów, podczas gdy nad pojazdami unosiły się helikoptery policji, starającej się jakoś rozładować ogromny zator. Osobny dojazd zarezerwowano dla królowej i jej świty.

Nie pierwszy to raz Australijczycy zapewnili sobie udział rodziny monarszej w obchodach upamiętniających swego bohatera. Już w 1881 roku pojawili się w Australii dwaj wnukowie królowej Wiktorii, książę Albert Wiktor oraz książę Jerzy, późniejszy król Jerzy V. Obaj jako bardzo młodzi chłopcy zaczęli służbę na pokładzie brytyjskiego okrętu wojennego "Bacchante", gdy okręt ten wyruszał w podróż za siedem mórz. Było oczywiste, iż obaj kadeci powinni obejrzeć miejsce, gdzie lądował kapitan Cook. Była to wizyta zorganizowana naprędce. Zaproszenia dla ważnych osobistości oraz oficerów okrętów wojennych, które akurat przebywały w porcie, ukazały się po prostu jako ogłoszenie w gazetach, ponieważ nie było już czasu na terminowe doręczenie zaproszeń osobistych. Na miejscu obchodu rozesłano na trawie piękne obrusy, aby upamiętnić wizytę piknikiem. Zaszły jednak nieprzewidziane okoliczności.

Kronikarz notuje: "Zgłodniały pies porwał pieczoną gęś, ale myśmy popędzili za nim na wzgórze i ostatecznie wypuścił swój łup". W ten sposób odzyskana gęś została znowu ułożona na półmisku i spożyta. Panowie zajadali ze smakiem i pili zdrowie królowej.

W tych polowych warunkach nie było im zbyt wygodnie. Cytujemy ówczesną kronikę: "książę Albert zasiadł przy małym stoliczku, który był po prostu odwróconą skrzynką po butelkach z winemm. Pan burmistrz zasiadł ze skrzyżowanymi nogami po turecku. Książę Jerzy próbował rozmaitych pozycji, ale ostatecznie usiadł w kucki. Reszta towarzystwa po prostu rozciągnęła się na trawie albo też jakoś dawała sobie radę nie zwracając uwagi na sztywnienie mięśni i bóle w kościach. Jednakże wszyscy zajadali ze smakiem, a wokół biesiadników rozlegały się echa śmiechów i radości". Wygląda na to, gdy się czyta ówczesne kroniki, że poza biednym psem, któremu odebrano gęś - wszyscy inni uczestnicy obchodu bawili się doskonale.

W ten sposób miejsce lądowania zaznało królewskiego błogosławieństwa.

A jak to było naprawdę? Jak naprawdę wyglądało owo lądowanie dwieście lat wstecz?

Niedziela 29 kwietnia 1770 roku. Okręt "Endeavour" unosi się na falach w przyzwoitej odległości od wybrzeża. Wybrzeże porośnięte jest krzakami, tak że nie sposób zobaczyć, co się tam naprawdę dzieje. Zastanawiano się, czy widziani z oddala przez szkła lunety mieszkańcy tych stron dlatego wyglądają tak ciemno, że taki jest ich kolor skóry, czy też może odziani są w ciemne stroje. Ostatecznie jednak botanik wyprawy doszedł do wniosku, że są naprawdę tacy czarni i że wszyscy ludzie widziani na brzegu są zupełnie nadzy. Kronikarz zapisał, że kobiety "nawet nie poszły za przykładem naszej pramatki Ewy, która nosiła listek figowy".

Załoga brytyjskiego statku "Endeavour" miała już za sobą zdecydowanie wrogie przyjęcie na Nowej Zelandii i przyjazne na Tahiti. Co czekało ich na wschodnim wybrzeżu Nowej Holandii? Co prawda dwaj rośli mężczyźni, których twarze i ramiona pokrywał biały barwnik, stali na skale na wprost statku i wygrażali załodze bumerangami i włóczniami, ale inni mieszkańcy tego lądu po prostu nie zwracali na nich uwagi. Na czterech czółnach, które kołysały się nieopodal - zupełnie nie przywiązywano wagi do przybycia wielkiego statku. Jak zapisał kronikarz: "Ledwie odwracali oczy od swego zajęcia".

"Endeavour" rzucił kotwicę dość blisko skał i plaży, aby w razie potrzeby artyleria mogła ogniem ubezpieczać desant, który zamierzano wysadzić. Kapitan Cook nie śpieszył się z lądowaniem. Wiele lat życia na morzu uczyniło zeń człowieka, który uważał, że na wszystko jest czas. Najpierw więc zasiadł do obiadu i tak już opóźnionego o dwie godziny, bo zazwyczaj obiadował w południe.

Tymczasem w szalupach ulokowali się jego ludzie. Przez trzy tygodnie byli w drodze z Nowej Zelandii, a ostatnie dziesięć dni żeglowali pół tysiąca kilometrów, nie mogąc znaleźć odpowiedniego zakątka między piaszczystymi plażami i skałami, gdzie można by było zejść na ląd. O trzeciej po południu niemal połowa załogi statku była już w łodziach i skierowała się w stronę lądu.

Jednakże, gdy wiosła uderzyły w wodę, dwaj czarni wojnownicy znowu zajęli swoje stanowiska na skale, szykując się do ciśnięcia trzymetrowych włóczni. Wrzaskiem starali się zmusić załogę do zawrócenia. Nie zwracając uwagi na nieprzyjazne gesty, Anglicy usiłowali przez kwadrans jakoś wyjaśniać, że potrzeba im tylko słodkiej wody, że nikogo nie chcą skrzywdzić ani nic zabrać, ale tubylcy nie reagowali.

Trudno jest nam dziś zrozumieć atmosferę tych rozmów, które najczęściej od początku opierały się na nieporozumieniach. Są historycy, którzy twierdzą, że kiedy po raz pierwszy przybysze z Europy zobaczyli kangura i zaskoczeni tym widokiem spytali tubylców, jak się to zwierzę nazywa, odpowiedź: "kangaru" nie oznaczała nazwy tego przedziwnego zwierzęcia, ale po prostu w miejscowym narzeczu wyrażała myśl: "Ja nic nie rozumiem".

Kiedy wojownicy nie ustępowali, kapitan Cook strzelił z muszkietu między nich. Młodszy z tubylców rzucił swoje włócznie na skały, ale szybko się opamiętał i podniósł je, aby znowu stawić czoła najeźdźcom, jakkolwiek był sam ze swoim starszym towarzyszem broni, mając przeciwko sobie ponad trzydziestu uzbrojonych marynarzy. Reszta plemienmia obserwowała wydarzenia z pobliskich krzaków. Jeden z wojowników cisnął w Anglików kamieniem. Cook ponownie naładował swój muszkiet. Tym razem jednakże strzelał tak, aby trafić. Celował w starszego tubylca i trafił go w nogę. Australijczyk udał, że nic mu się nie stało. Wtedy Cook wystrzelił po raz trzeci. Wojownik zaczął uciekać ile miał tylko sił w swoich długich, teraz już poranionych nogach, aż wreszcie doczołgał się do

jakiegoś szałasu na wybrzeżu.

Cook razem ze swoimi podwładnymi stanęli na lądzie uważając, że próbę sił mają już za sobą. Wojownik pojawił się jednak znowu, tym razem zasłaniając się tarczą. Nie przejawiał lęku ani trwogi, gdy cisnął włócznią w najeźdźców. Nikogo nie zranił, ale bardzo ostrożny botanik wyprawy, imć Banks, ostrzegał, że grot włóczni może być zatruty. Padły

dalsze strzały z muszkietów. Tubylcy cisnęli jeszcze jedną włócznię i uciekli w zarośla. Pod wysokimi drzewami eukaliptusa znajdowały się małe szałasy, do których skierował swe kroki kapitan Cook dzierżąc w dłoni muszkiet. Koło niego maszerował Joseph Banks. Czworo dzieci tubylczych, które bawiły się nieopodal, zostało obdarowanych błogosławieństwem cywilizacji przemysłowej: paciorkami, wstążkami i perkalikiem.

Kapitan Cook przyglądał się bacznie swym doświadczonym okiem marynarza różnym przyrządom do łowienia ryb. Były to ościenie,

które kończyły się starannie wyostrzonymi kośćmi. Uważał, że jest to jednocześnie oręż i

kazał zabrać je na pokład swojego statku. Tak więc pierwszą zdobyczą na nowym lądzie była domniemana broń pramieszkańców.

Nazajutrz Anglicy zrobili kolejny wypad na ląd. Wybrali miejsce na plaży, gdzie w

poszukiwaniu słodkiej wody zaczęli kopać studnię, rąbali drzewo do kuchni okrętowej, zbierali trawę dla owiec i dla żywej kozy dostarczającej na statku mleka dla panów oficerów, zestrzelono z drzew trochę papug na pierożki i pasztet. Na wbitym w ziemię maszcie łopotała już brytyjska flaga. Charcica Josepha Banksa została poszczuta na "królika", którym prawdopodobnie była jakaś odmiana kangura, ale potknęła się na nierównym gruncie i kulejąc zaniechała pościgu. Ponieważ złowiono sporo jadowitych rai, Cook nazwał zatokę Portem Rai. Były to prawdziwe kolosy, jeżeli się zważy, że tylko jedna z nich ważyła sto dziewięć kilo. Również zdumiewały przybyszów ogromne i bardzo smaczne ostrygi.

Meldując Londynowi o bezpiecznym zawinięciu do nieznanej zatoki nieznanego lądu, pisał: "Jakkolwiek odkrycia moje w tym rejsie nie są znaczne, przypuszczam, iż mogą one zasługiwać na uwagę ich Lordowskich Mości, i jakkolwiek nie zdołałem odkryć tego tak głośnego Południowego Lądu (który być może wcale nie istnieje, czym się ogromnie martwię), to jednak jestem ufny, iż niepowodzenie to nie obciąża mnie".

Świadectwa, jakie zostały nam po kapitanie Cooku, pochodzą zarówno od jego podwładnych, jak i od ludzi, którzy pamiętali go z poprzednich pobytów w ich stronach. W pięćdziesiąt lat po jego wizycie na Nowej Zelandii, bardzo stary wódz Maorysów wspominał pobyt Cooka: "Na statku był jeden wspaniały mężczyzna. Domyślaliśmy się, że on jest dowódcą, a to po jego zachowaniu godnym i szlachetnym. Odzywał się rzadko. Zjawił się między nami, klepał nas po policzkach i głaskał łagodnie nasze głowy. Moi przyjaciele rzekli: "Oto jest przywódca. Widać to po jego dobroci dla nas. Lubi dzieci. Szlachetny człek nie ginie w tłumie"".

Niewiele pozostało świadectw o prywatnym życiu Cooka. Nie dowiemy się chyba nigdy, dlaczego jego żona - Elżbieta - spaliła notatki męża. Zresztą trzeba dodać, że po każdym rejsie wszystkie dzienniki i notatki sporządzane na pokładzie królewskiej marynarki wojennej musiały być przekazywane władzom. Z tego względu ludzka strona opowieści rzadko tylko ujawnia się w tych dokumentach, pasjonujących zresztą dla geografa, nawigatora czy antropologa.

Można powiedzieć bez ryzyka błędu, że Cook był człowiekiem niezwykle pracowitym, mądrym, opanowanym i ambitnym. W ostatnim rejsie w załodze kapitana Cooka był Niemiec, Heinrich Zimmermann. Oto niejako śmietanka zebrana z zapisków, które sporządził w roku 1781. "Cook był wysoki, przystojny i silny. Zaczynał jako prosty

marynarz, ale wybił się własną pracą. Stał się jednym z najbardziej znanych żeglarzy. Wydaje się, że żaden dowódca nie miał tak rozległej władzy nad swoimi podwładnymi. Żaden oficer nie odważył mu się sprzeciwić. Gdy zasiadał do stołu ze swymi oficerami, często pogrążał się w milczeniu. W gruncie rzeczy był bardzo powściągliwy. Nigdy nie wspominał o religii i nie chciał mieć kapelanów na swym statku. Jakkolwiek rzadko świętował niedzielę, to był człowiekiem sprawiedliwym i godnym w swym postępowaniu. Nigdy nie przeklinał, nawet w przystępie gniewu. Był bezwzględnie czysty. Jego przykład musiał służyć każdemu człowiekowi na pokładzie. Było żelazną zasadą, że każdy członek załogi musiał co niedziela zakładać czystą odzież. Wstrzemięźliwość była jedną z jego cnót. Przez całą podróż nikt nigdy nie widział go pijanego. A jeżeli marynarz był zbyt pijany, by wykonywać swe obowiązki, to czekała go surowa kara. W jedzeniu zachowywał umiar. W soboty bywał zazwyczaj jakoś bardziej przystępny niż w inne dni, pozwalał sobie wtedy na dodatkową szklaneczkę ponczu. Kiedy marynarze byli wodzeni na pokuszenie przez tubylcze kobiety, pozostawał nieprzystępny. Był zwolennikiem równości, gdy nadarzały się specjalne okazje, żywność i napoje były rozdzielane między oficerów i marynarzy w tych samych ilościach. Każdy na pokładzie wierzył, że posiadł on jakąś tajemną siłę przewidywania i unikania niebezpieczeństwa. Zdarzało się często, że był osamotniony w domysłach na temat istnienia jakiegoś lądu w pobliżu i zawsze wychodziło na to, że miał rację. Wiedział jak postępować z tubylcami. I było oczywiste, iż jest to dla niego źródłem przyjemności. Był szanowany przez wyspiarzy. I dlatego też wpadał w złość, kiedy tracił ich szacunek albo kiedy go wyśmiewali. Wtedy jego wściekłość była bezgraniczna, niemniej nigdy nie karał śmiercią. Posiadał też specjalny dar rozmawiania na migi tak, że rozumieli go tubylcy. Uczynił wszystko, co było w jego mocy, aby im dogodzić, i aby poprzez upominki zyskać ich przychylność. Udzielał im informacji na tematy ich interesujące, a także zabawiał ich demonstrowaniem europejskich zwyczajów podczas wojny i w czasie pokoju. Był niezmordowany w dostarczaniu stałych zajęć załodze. Jeżeli nie było nic szczególnego do zrobienia, to kazał wykonywać manewry morskie, tak aby załoga była stale czymś zajęta. Tym zajęciom w połączeniu z godnym bytowaniem przypisuję fakt, że stan zdrowotny załogi był doskonały. Co tydzień cały okręt był dokładnie myty i odkażany prochem. Codziennie trzeba było wynosić hamaki na pokład, a znoszono je z powrotem dopiero po zachodzie słońca. Kapitan Cook zawsze ostrzegał nas przed nadmiernym spożywaniem mięsa i zawsze starał się dostarczyć nam mąkę na potrawy, które mogłyby mięso zastąpić. Trzy razy w tygodniu wydzielano nam kwaszoną kapustę. Gdziekolwiek lądowaliśmy, wysyłano ludzi na brzeg po warzywa na zupę. Zarzucano sieci, abyśmy mogli mieć zaopatrzenie w świeże ryby, i aby można było w naszych przydziałach zmniejszyć ilość mięsa. Sprawa świeżej żywności była zawsze pierwszorzędnej wagi. Na wybrzeżu amerykańskim i na Nowej Zelandii warzyliśmy piwo ścinając czubki różnych drzew, gotując je w wodzie i dodając płynu sporządzonego ze słodu oraz cukru. Był to bardzo smakowity i zdrowy napój, który piliśmy zamiast gorzałki. Byli ludzie w załodze, którzy oskarżali kapitana Cooka, że jest skąpy i że przydzielając takie piwo oszczędzał na dostawach gorzałki".

Trzeba przyznać, że w ówczesnych warunkach, gdy zaopatrzenie statków było problemem, Cook był niezmiernie zapobiegliwy, starając się uzyskać w czasie rejsu jak najwięcej miejscowej żywności. Dowiadujemy się, że jadł psie mięso na Tahiti, mięso słonia morskiego na północnym Oceanie Spokojnym oraz duszonego albatrosa, jeżeli trafiała się okazja, aby go ustrzelić.

Oficjalne dane biograficzne naszego bohatera: Cook (James) urodzony 1728 w Marton, Yorkshire, Anglia. Poległ 1779, zatoka Kealakekua na Hawajach.

Wypadałoby teraz wspomnieć o chacie wieśniaczej, z której James Cook wyruszył na morza świata. Hm, będzie z tym mały kłopot. Cook był istotnie synem biednego chłopa. Ale spróbujmy jeszcze raz sprostować pewne legendy, jakie otaczają tę postać.

Każdy, kto jako tako orientuje się w australijskich stosunkach, musiał zetknąć się z nieustającą rywalizacją między dwoma stanami, a mianowicie Nową Południową Walią oraz Wiktorią. Obiekty upamiętniające Cooka są na wschodnim wybrzeżu, czyli w Nowej Południowej Walii, natomiast mieszkańcy Wiktorii byli zawsze dumni z tego, że to ich wybrzeże oglądał pierwsze. Może nie było to już takie ważne, że nie pofatygował się tam osobiście, ale wystarczyło, że popatrzył przez lunetę.

Mieszkańcy stanu Wiktoria wybudowali więc ogromny posąg Cooka, a także zafundowali sobie w 1934 roku oryginalną chatę Cooka. Ściśle biorąc, był to dar jednego z miejscowych filantropów. Po zakupieniu w Anglii, została ona starannie rozebrana, każda cegła i każdy kamień pieczołowicie oznaczono, ponumerowano i zapakowano w dwieście pięćdziesiąt trzy skrzynie. Na każdej skrzyni umieszczono napis "Chata Cooka - Australia". Zapakowano również i wysłano morzem do oddalonego o dziesięć tysięcy kilometrów Melbourne nawet sadzonki bluszczu, który piął się po ścianach starego domostwa;

Australijczycy odziedziczyli po swych brytyjskich przodkach zamiłowanie do organizacji i nie pominięto niczego, co było ważne.

Powiadam Wam, oni ubóstwiają takie operacje!

Po przybyciu do Melbourne skrzynie przeładowano w porcie na ciężarówki i prowadzony przez eskortę motocykli policyjnych konwój przejechał ulicami australijskiego miasta aż do miejsca, gdzie miano ustawić chatę. Tam otwarto skrzynie i skrupulatnie zestawiono z powrotem każdą cegłę i każdy kamień w należnym miejscu.

Pozostaje tylko może jeden drobny szczegół do wyjaśnienia, a mianowicie, że kapitan Cook ani nie urodził się w tej chacie, ani tam nigdy nie mieszkał. Właściwie powinno się to nazywać "Chata Ojca Kapitana Cooka". Kapitan Cook miał dwadzieścia siedem lat i za sobą wędrówki poprzez siedem mórz, gdy jego ojciec w rodzinnej wiosce w Anglii postawił ten skromny budyneczek.

Ofiarodawca z Melbourne doszedł do wniosku, że rodzinne strony kapitana Cooka należy jakoś wynagrodzić za to, że rozstały się z zabytkową, w jego przekonaniu, budowlą. A więc kazał tam przewieźć obelisk zabrany z tego rejonu Australii (Wschodni Gippsland), który najpierw został dojrzany przez kapitana Cooka w 1779 roku. Są to tereny trudno dostępne z lądu. Trzydzieści dziewięć wielkich bloków skalnych zostało osobno przetransportowanych na specjalnie wynajęty statek, który odwiózł je do Anglii. Tam postawiono pomnik dokładnie w tym miejscu, gdzie stała owa chata.

Incydent z "chata-ale-nie-ta" omawiam dla wykazania, jak dalece ryzyko błędu musi być wliczone w badania historyczne, nawet tak stosunkowo bliskiej epoki. No i w zapadłej wiosce angielskiej, którędy nie przeszła pożoga wojenna, a każdy świstek archiwów jest pewnie pieczołowicie zachowany.

James Cook ruszył w świat. Nie został w rodzinnej wsi. Były to czasy, gdy "majątek był potęgą", a jednak Cook doszedł do godności bez zaplecza możnych protekcji, bez kosztownych studiów, bez własnych funduszy.

Powiada profesor Wood z tym iście brytyjskim umiłowaniem niedomówień, że "fakty te świadczą, iż u schyłku XVIII wieku kariera w marynarce wojennej nie była całkowicie zamknięta dla talentu; wykazują jeszcze bardziej wyraziście, jak niezwykły był talent, przed którym otwarła się kariera..."

W świadectwie chrztu określony jest jako syn robotnika rolnego. W szkole nauczył się czytać, pisać i rachować. Był jakiś czas stajennym. Potem służył na węglowcach. W zimowe wieczory "dostawał stół i świeczkę, aby mógł czytać i pisać, gdy inni praktykanci zajęci byli czczą gadaniną..." Musiał zwrócić na siebie uwagę armatora, skoro po dziewięciu latach zaproponowano mu stanowisko kapitana. Odmówił.

Był to rok 1755, kiedy padły pierwsze strzały w konflikcie, który miał włączyć Kanadę do

Imperium Brytyjskiego. Królewska Marynarka potrzebowała doświadczonych żeglarzy.

Nie mamy wiarygodnych danych o jego wojennych przygodach w czasie potyczek morskich w kanale La Manche, poza tymi, które przemawiają zwięzłością, tak charakterystyczną dla Cooka: "zabiliśmy im pięćdziesięciu ludzi a ranili trzydziestu. Oni zabili nam dziesięciu ludzi a ranili osiemdziesięciu". Biograf powiada, że dla Cooka "czyn bohaterski był czynem bohaterskim: twym obowiązkiem było dokonać tego czynu, opisać

go w najprostszych słowach i zabrać się do następnego".

U wybrzeży Kanady wsławił się jako doskonały kartograf. Dochodził do czterdziestki, gdy wypłynął w pierwszą podróż odkrywczą. W 1768 roku wyruszył na Tahiti, aby obser-wować rzadkie zjawisko astronomiczne. Tajne rozkazy mówiły także o poszukiwaniu Lądu Południowego, czy też "o wschodnim wybrzeżu lądu odkrytego przez Tasmana, a przezwanego obecnie Nową Zelandią".

Pomny swych doświadczeń z czasów żeglugi na węglowcach, Cook wybrał sobie mały, ale solidnie zbudowany statek "Endeavour". Jednostka ta miała na pokładzie więcej urządzeń naukowych niż jakikolwiek inny okręt w historii Królewskiej Marynarki Wojennej. Było to pływające obserwatorium astronomiczne, które mogło się poszczycić teleskopami i

rozmaitego innego rodzaju sprzętem optycznym. Statek wiózł laboratorium doskonale wyposażone do łowienia i przechowywania owadów.

Oficjalnym botanikiem wyprawy był Joseph Banks, który wybrał się w rejs mając osiem osób własnego personelu.

Joseph Banks nigdy nie żałował swej decyzji uczestnictwa w podróży dookoła świata. Niemal w pół wieku potem pisał do młodego naukowca, któremu usiłowano wyperswadować wyprawę na Jawę: "... chcą, abyś jadł, pił i rozmnażał się - oto dostojny, spokojny, trzeźwy sposób przedrzemania życia! Miałem dwadzieścia trzy lata, gdym zaczął me wędrówki, i wierz mi, że gdybym słuchał jakże licznych głosów odradzających mi moje zamysły, to byłbym dziś hreczkosiejem, nie mającym pojęcia o sprawach, na których

znam się teraz..."

Kapitan Cook płynął trochę na los szczęścia. Po odwiedzeniu Tahiti w 1769 spędził pół roku na Nowej Zelandii. Zaczynał drugi rok pobytu poza krajem i trzeba było powoli myśleć o powrocie do domu. W gruncie rzeczy najbardziej logiczną wydawała się droga przez południowy Pacyfik do przylądka Horn, ale nadchodziła właśnie zima. Statek "Endeavour" miał zapasy żywności już tylko na pół roku. Olinowanie i żagle w bardzo złym stanie. Powrót tym szlakiem oznaczał dla nadwerężonego drewnianego stateczku przepłynięcie lodowatych wód w środku zimy. Czy mógł stawić czoła silnym wichrom antarktycznym na ogromnej połaci oceanu?

Opracowano więc inny plan, który zakładał dotarcie do Nowej Holandii, opłynięcie jej wschodniego wybrzeża aż do północnego krańca, potem skierowanie się w stronę Batawii. Tam można było liczyć na naprawienie statku i zaopatrzenie w żywność. W tym stanie rzeczy Cook wybrał najmniejsze zło, kierując się ku Indiom Wschodnim oraz Anglii drogą przez wschodnie wybrzeże Nowej Holandii.

Są historycy, jak Jillian Robertson, którzy powiadają, że Nowa Holandia wcale nie fascynowała kapitana Cooka. Uważają, że Cook zjawił się w Australii niejako z konieczności, by nie powiedzieć, przez przypadek. Na poparcie tej tezy przypomina się zatoki, które nadawałyby się do lądowania, ale które pominął, ponieważ nie uznał za godne uwagi. A więc - mówią ci historycy - gdyby akurat była inna pora roku, a jego statek

znajdował się w lepszym stanie, to Cook być może nigdy by nie zawitał w te rejony. Opuścił brzeg Nowej Holandii, kiedy tylko stan statku, załogi i pogoda mu na to pozwoliły. I nigdy tam nie powrócił. Nigdy nie zalecał osadnictwa na tym lądzie. Miał podobno uważać, że jest to tylko jakiś niegościnny brzeg, który wypadło mu zbadać, już chociażby dlatego, żeby mieć zajęcie w drodze powrotnej, po zaniechaniu poszukiwań Wielkiego Nieznanego Lądu. Przejście planety Wenus obserwował już z Tahiti, a tym samym został osiągnięty właściwy cel wyprawy.

Cytuję te domysły, aby Czytelnik miał pełniejsze rozeznanie w sytuacji, żeby mógł spojrzeć na te same fakty od nieco innej strony. Jednakże wróćmy do przebiegu samej wyprawy, zostawiając rozważania: "Co by było, gdyby..."

Po sześciu miesiącach pobytu na Nowej Zelandii cała załoga niespodziewanie tak dalece przyszła do siebie, że można było myśleć o jeszcze jednej ryzykownej wyprawie, zamiast o powrocie "do domu". 1 kwietnia 1770 wyruszono więc w nieznane.

Podróż zapowiadała się pomyślnie, pogoda sprzyjała. Dzień po dniu o świcie widać było z pokładu tylko pusty ocean i nie wiadomo było, kiedy dostrzeże się znowu ląd.

Herman Melville, który zjawił się w siedemdziesiąt lat po kapitanie Cooku na Oceanie Spokojnym, przekazał nam wrażenie z żeglugi w tej części Oceanu. "Zawsze posuwając się naprzód mieliśmy wrażenie, że pozostajemy w tym samym miejscu i każdy dzień był dniem wczorajszym przeżytym raz jeszcze. Nie widzieliśmy żadnego statku, ani też nie spodziewaliśmy się, że jakiś ujrzymy".

Szesnastego dnia żeglugi oficerowi dowodzącemu wachtą wydało się, że dojrzał motyla. Później mały ptaszek lądowy, który przypominał wróbla, przysiadł sobie na pokładzie. 19 kwietnia o świcie, po burzy, porucznik Zachary Hicks dojrzał ląd. Przez dwie godziny Cook przyglądał się temu wyczekiwanemu zjawisku i kiedy byli już o kilkanaście mil od brzegu, kazał zmienić kurs statku tak, że popłynęli wzdłuż lądu. Dojrzał południowo-wschodni kraniec kontynentu i nazwał go "Cypel Hicksa". Miało się to okazać hołdem złożonym w samą porę, ponieważ tak jak wielu innych na pokładzie, porucznik Hicks nie zobaczył już nigdy rodzinnej Anglii, umarł w czasie tego rejsu.

Ulewne deszcze smagały okręt przez cały dzień. Dopiero nazajutrz dojrzano już wyraźnie ziemię. Przyrodnik Banks był zdania, że jest tam żyzna gleba. W południe dojrzano dym, a wieczorem jeszcze kilka innych. A tam, gdzie jest dym ogniska, tam powinni znajdować się ludzie. I rzeczywiście 22 kwietnia wypatrzono przez lunety pięciu czarnych ludzi, którzy wędrowali po brzegu. Nie można jednak było próbować lądowania, ponieważ silne fale rozbijały się o skały. Później przepływali koło wapiennych skał przypominających im trochę wybrzeża Anglii i dojrzano jeszcze kilku dalszych czarnych ludzi. Dopiero 28 kwietnia, czyli w dziesięć dni od momentu, gdy po raz pierwszy ujrzeli ląd, dostrzegli jak gdyby szczelinę w skałach i przybliżyli się do brzegu. Znów zauważyli czarnych, niektórzy z nich z czółen łowili ościeniami ryby, inni przypatrywali się wydarzeniom z nadmorskich skał.

Cook studiował oczywiście zapiski Williama Dampiera, w których Dampier stwierdza: "Mieszkańcy tych stron są najnędzniejszymi ludźmi na świecie. Hotentoci z Monomatapa, jakkolwiek paskudni, to jednak są dżentelmenami, jeśli chodzi o zamożność, w porównaniu z tymi. Nie posiadają owiec, drobiu czy ziemiopłodów. I jeżeli pominie się ich ludzkie kształty, to bardzo niewiele różnią się od zwierząt. Powieki mają zawsze

przymknięte do połowy, aby muchy nie dostawały im się do oczu, mają wielgachne nosale, ładne, pełne wargi i szerokie usta. Wszyscy oni, tak mężczyźni, jak i kobiety, młodzi i starzy, nie posiadają dwóch przednich siekaczy w górnej szczęce. Nie

wiem, czy je wyrywają. Nie noszą brody; mają długie oblicza, bardzo nieprzyjemne w wyglądzie, rysy ich twarzy są zupełnie pozbawione wdzięku. Ich włosy są czarne, krótkie i kędzierzawe niby u Murzynów, a nie długie i gładkie jak u pospolitych Indian. Kolor ich skóry zarówno na twarzy, jak i na reszcie ciała jest czarny niby węgiel, tak jak Murzynów z Gwinei. Nie mają żadnej odzieży, tylko kawałek kory z drzewa, która tworzy jak gdyby opaskę wokół bioder, i trochę długiej trawy czy też liści pod pasem, aby przykryć nagość. Nie mają żadnych domów, leżą pod gołym niebem, nie mają żadnego przykrycia. Ziemia jest ich łożem, a niebo ich baldachimem. Czy żyją na zasadzie jeden mężczyzna z jedną kobietą, czy też w cudzołóstwie, tego nie powiem, jako że nie wiem, ale przebywają w grupach dwudziestu czy trzydziestu mężczyzn, kobiet i dzieci razem. Jedynym ich pożywieniem jest odmiana małych ryb, ponieważ ziemia nie daje im zupełnie żywności. Tam nie ma ani trawy, ani korzeni, ani roślin strączkowych, które nadawałyby się do jedzenia. Nie ma też żadnych ptaków ani zwierząt, które mogliby łowić, zresztą brak im odpowiedniego sprzętu".

Cook uważał, że na całym lądzie mieszkańcy będą odpowiadać opisowi Dampiera. Od razu zakładał, że jest to jeden kontynent, a nie - jak przypuszczali niektórzy - zbiorowisko bardzo blisko siebie położonych wysp. Tymczasem ludzie, których teraz mógł dojrzeć, mieli proste włosy, wcale nie kędzierzawe jak u Murzynów, mężczyźni nosili brody, a skóra ich była raczej brunatna niż czarna. Opis Dampiera odbiegał od rzeczywistości także dlatego, że widać było wyraźnie włócznie i tarcze. Czarni ludzie posługiwali się czółnami, mieszkali w prymitywnych szałasach stawianych z gałęzi, a można było przypuszczać, że skoro posiadają broń, to polują na zwierzęta czy też na wspaniale ubarwione ptaki, które fruwały między drzewami.

Jedna z szalup statku zbadała możliwości wejścia do zatoki i rzeczywiście znalazła miejsce doskonale nadające się na zakotwiczenie. To, co oglądali Anglicy, było zaiste przedziwnym widowiskiem: prawie całkowity brak świeżej zieleni. Drzewa były rozrzucone i wydawało się, że wszystko stoi pod znakiem suszy. Dopiero przy bliższym przyjrzeniu się można było zauważyć, że życie toczy się tutaj jak gdyby na innym poziomie. Drzewka, które wyglądają na stare - są pełne sił, małe kwiaty są nie tylko miniaturami większych, ale i wydzielają bardzo przyjemne zapachy. Co prawda martwe drzewa leżące pokotem na ziemi czynią ponure wrażenie, lecz bajecznie kolorowe są ptaki i ich krzyki ożywiają ciszę odludzia.

"Endeavour" był dużym statkiem w porównaniu z maleńkimi czółnami tubylców. A jednak kiedy przepływał o kilkaset metrów od rybaków na czółnach, nawet nie podnieśli głowy, aby na niego popatrzeć. Gdy zarzucili kotwicę, tuż przy brzegu zjawiła się, niosąc drzewo, naga kobieta z trojgiem dzieci. Banks zapisał: "Często spoglądała na statek, ale nie wyrażała ani zdumienia, ani zainteresowania. Wkrótce potem rozpaliła ognisko i cztery czółna powróciły z łowienia ryb. Ludzie wylądowali, wyciągnęli swoje czółna na brzeg i zabrali się do przygotowywania wieczerzy, jak mogło się wydawać - absolutnie nie wzruszeni naszym pojawieniem się".

Może uważali, że jeżeli nie zwrócą na statek uwagi, względnie zachowają się tak, jakby nic się nie stało, dziwne, przerażające zjawisko samo przeminie niby zły sen.

Australijski historyk Alan Moorehead cytuje wspomnienia rysownika, który towarzy-szył Cookowi. Artysta ów powiada, że tubylcy "byli tak zbici z tropu, że najpierw nie zwracali na nas uwagi". Chyba musiało się to zmienić, gdy z wielkiego statku opuszczono małe łodzie. Wtedy angielscy marynarze zostali prawdopodobnie rozpoznani jako istoty ludzkie, mimo odzieży, bladych twarzy i przedziwnych grzmiących patyków, którym stawili tak śmiało czoła tubylcy. Taka sytuacja utrzymywała się jeszcze przez kilka dni, gdy brytyjska załoga schodziła na brzeg, aby zbierać drzewo i ładować na statek słodką wodę. Czasami zza drzew wychylały się małe grupki czarnych ludzi, którzy niekiedy ciskali włócznie, aby potem znowu schronić się w buszu. Nie powiodła się próba nawiązania z nimi jakichś rozmów czy też obdarowania ich prezentami. Cook zapisał: "Wydawać się mogło, że chcieli tylko, abyśmy sobie poszli".

Szlachetny człek nie ginie w tłumie (c.d.)

Relacje wskazują na to, że Anglicy z kolei nie bardzo przejmowali się tubylcami, gdyż zakątek, w którym się znaleźli, przekroczył ich najśmielsze oczekiwania. W zatoce była ogromna obfitość wyśmienitych ryb, wiele ogromnych ostryg przyczepionych do skał. Uczeni wędrując po wybrzeżu oglądali drzewa i krzewy, które nie były znane w Europie. Podziwiali eukaliptus o wonnych liściach. Ptaki były zachwycające i zupełnie nie znane europejskiej nauce. Nie bały się człowieka, ponieważ nie doznały na sobie działania broni palnej, Banks mógł bez żadnego trudu upolować wiele egzemplarzy do swojej kolekcji.

Po zdjęciu z nich skóry przeznaczonej do wypchania, z mięsa ptaków przedsiębiorczy kucharze brytyjskiego statku sporządzali wyśmienite "pierożki z papugi".

Cały tydzień przeszedł załodze raczej przyjemnie, pomijając śmierć jednego z marynarzy. Był on pierwszym białym człowiekiem pochowanym na wschodnim wybrzeżu Australii.

Zanim wyruszono dalej, wciągnięto na maszt brytyjską flagę, a na drzewie wyryto nazwę okrętu oraz datę. Ponieważ zakątek ten dał botanikom płynącym na statku taką obfitość nowych i nie znanych roślin, więc przezwano go Zatoką Botany (Botany Bay).

Jak na ironię ta niewinna nazwa miała z biegiem czasu być symbolem okrucieństwa w cywilizowanej Anglii owego okresu - miejscem zesłań.

Płynąc dalej w kierunku północnym dostrzeżono z morza zatokę - idealny port naturalny. I tu właśnie powstał Port Jackson, który później miał się stać zalążkiem Sydney, obecnie jednego z największych miast na południowej półkuli.

Załoga była znużona warunkami życia na ciasnym statku, dochodziło do zadrażnień i sporów niekiedy w niezwykle dramatycznej formie. Gdy Richard Orton z załogi statku poszedł pijany spać, ktoś obciął mu uszy. Nawet jak na ówczesne stosunki we flocie brytyjskiej było to niezwykłe wydarzenie. Kapitan Cook postanowił wykryć złoczyńcę wyznaczając jako nagrodę piętnaście gwinei i piętnaście galonów araku. W owym czasie była to ogromna nagroda, ale nikt nie wskazał winnego. W cieniu podejrzenia znalazł się Patrick Saunders. Nie można mu było niczego udowodnić, ale znamienne było to, że gdy po długiej żegludze statek zawinął do Batawii, Saunders zdezerterował.

Wody, przez które płynęli, były pełne ryb do tego stopnia, że sieci wyciągane przez Anglików nie mogły wytrzymać ciężaru połowu i pękały. Podczas jednej z wycieczek na ląd zastrzelili dzikiego indyka, który ważył prawie siedem kilo; była to najwspanialszas uczta od opuszczenia Anglii przed niemal dwoma laty.

Powtarzało się przedziwne widowisko absolutnej obojętności tubylców australijskich, gdy dojrzeli przepływający statek; jak gdyby nie dopuszczali nawet do swojej świadomości, że coś takiego istnieje. Gdy Anglicy zapuszczali się na ląd, czarni ludzie po prostu znikali, zostawiając niedokończone skorupiaki wokół ognisk obozowych.

Wokół statku roztaczało się bogactwo tropikalnych wysp i wysepek, prawdziwy raj nie tylko dla obserwatorów przyrody, ale i dla kogoś, kto miał - jak Cook - w zapasie całe bogactwo nazwisk brytyjskiej arystokracji; każdy niemal uzyskał na mapie wysepkę czy wyspę nazwaną jego imieniem.

W dwieście lat potem Wasz reporter wędrujący na statku w tym rejonie Australii obserwuje, jak wielce niebezpieczna jest tam żegluga, mimo iż dysponuje się teraz całą gamą elektronicznych przyrządów nawigacyjnych. Wtedy jednak rejs wśród zupełnie nieznanych raf koralowych, które pięknie wyglądają, ale są tak groźne dla płynących - był szczególnie trudny.

Na godzinę przed północą, 11 czerwca, gdy płynęli w świetle księżyca przez zupełnie spokojne morze, bez ustanku kontrolując głębokość toru wodnego - Cook obudził się, słysząc straszliwy huk desek, które pękały w kadłubie statku. "Endeavour" gwałtownie się przechylił. Wpadł na rafę koralową. Kapitan natychmiast rozkazał rzucić kotwice oraz spuścić łodzie. Jednakże przebity otwór był tak duży, że po kolei zaczęły odpadać deski, które widziano wyraźnie w świetle księżyca. Groziło statkowi rozpadnięcie się. Do brzegu pozostawało trzydzieści siedem kilometrów, a niemożliwe było, aby wszyscy

pomieścili się na łodziach. Z notatek Banksa wynika, iż uważał, że statek jest nie do uratowania.

Zwyciężył jednak angielski duch nieustępliwości i zdecydowanie. Za pokład poszło sześć dział oraz kule armatnie, balast kamienny, zapasy świeżej wody i te beczki, w których był zepsuty prowiant. O świcie statek był jeszcze na falach i czekano na przypływ. Kiedy nadszedł - żaglowiec zaczął jeszcze bardziej chłonąć wodę. Jedna z czterech pomp przestała działać, ale wszyscy na pokładzie włącznie z kapitanem bez ustanku pracowali przy pozostałych trzech. Miano nadzieję, że zanim statek rozpadnie się, zdołają zdjąć go z rafy i utrzymać na powierzchni oceanu przynajniej tak długo, aż uda się go osadzić na lądzie stałym. Uważano, że wtedy z drzewa ocalonego z wraku będzie można zbudować jakiś mniejszy statek i spróbować dotrzeć na nim do Batawii czy do innego portu, gdzie były już osady europejskie.

Po całym dniu trudu woda w kadłubie podnosiła się ciągle. W obliczu śmierci ludzie zdawali sobie sprawę, że są skazani tylko na własne siły, więc pracowali przy pompach bez szemrania i jak najwydajniej. Nie było oznak paniki. W dwadzieścia trzy godziny po katastrofie kadłub zaczął się chybotać i po kilku minutach znaleźli się na morzu. Gdy nad grupką Anglików walczących o życie ukazały się pierwsze światła wstającego świtu, poziom wody w kadłubie trochę się nawet obniżył i statek podniósł żagle, aby popłynąć w stronę brzegu.

John Monkhouse, młodszy brat lekarza okrętowego, zaproponował pewną operację, jaką w podobnych okolicznościach już kiedyś widział. Cook przystał na jego sugestie. Wypełniono żagiel kawałkami wełny, różnymi łachmanami, ziemią i pakułami. Cały ten "bandaż" przeciągnięto sznurami pod kadłubem, tak aby zakryć wybity otwór. Pompy pracowały wtedy znacznie skuteczniej. 13 czerwca, czyli w trzy dni po awarii, statek już był niemal zupełnie suchy.

Udało się zarzucić kotwicę nieopodal brzegu, wysłano łódź na rozpoznanie. Odkryła ona dogodne miejsce u ujścia rzeki, cokolwiek na północ. Wtedy zerwała się jednak gwałtowna burza o takiej mocy, iż gdyby dopadła "Endeavour" wtedy, gdy jeszcze był osadzony na rafie - niewątpliwie doszłoby do zagłady statku i jego dzielnej załogi. Po przeczekaniu sam Cook zbadał szlak, którym chciał poprowadzić swój statek do zatoki, gdzie wpłynęli 17 czerwca.

Wszyscy żyli, nikt nie był ranny, trzeba było tylko ustalić rozmiary szkód i ocenić, jakie są widoki na usunięcie ich na tym odludziu. Czy aby jednak było to zupełne odludzie? Na horyzoncie pojawiły się ognie sygnałowe i Cook na ten widoczny znak obecności tubylców kazał cztery z dział, jakie ocalono, umieścić na pokładzie. Przez kilka dni lokowano na brzegu warsztaty, w których naprawiano ożaglowanie, oraz kuźnię. Ustawiono też namioty dla chorych oraz na żywność.

22 czerwca statek był już tak opróżniony, że w czasie przypływu osadzono go na brzegu. Uszkodzenie było widoczne i przekraczało to, co sobie wyobrażali. Dno statku wyglądało tak, jakby ktoś porąbał je siekierą. Przez szczęśliwy przypadek ogromna bryła koralowca zatkała otwór i tym samym zapobiegła rozpadnięciu się kadłuba. Cieśla przewidywał, iż wystarczy mu kilku tygodni, żeby dokonać takiej naprawy, by statek mógł jakoś dokuśtykać do Batawii. U ujścia tropikalnej rzeki, na niezbadanym brzegu, w strugach ulewnego deszczu, załoga szykowała się do odpłynięcia. Sześć tygodni minęło, nim "Endeavour" był gotowy do dalszej żeglugi. W tym czasie Cook i jego towarzysze mieli mnóstwo czasu i możliwości obejrzenia lądu australijskiego.

Byli uważnymi obserwatorami i szybko dostrzegli, że mają przed sobą koczowniczy lud, który był w swej egzystencji bardziej zbliżony do bytowania zwierzęcego niż ludzkiego. Że oglądają zwierzęta, które zatrzymały się w rozwoju, i rośliny, które nie pasują do żadnego znanego systemu

klasyfikacji. Innymi słowy mieli wrażenie, że mogą oglądać od początku jakąś fazę tworzenia świata. Wycieczki przyrodników w głąb lądu nie były łatwe.

Wielkie drzewa rosnące u ujścia rzek utrudniały przejście. A jednak wszystko tętniło życiem. Woda roiła się od ryb, na niebie ptaki cieszyły oko tysiącami barw, a mrowiska sięgały dwumetrowej wysokości nasuwając obserwatorom porównania do różnych pomników starożytności.

Banks pilnie śledził przyrodę, zainteresowało go niewielkie zwierzę z dużym ogonem. Skakało tak, jak zając. Banks zapisał: "Nie powiem nawet, do czego da się to porównać. W każdym razie nic z tego, co widziałem, nie przypomina". Jego chart wytropił później jeszcze dwa takie zwierzęta i jakkolwiek uciekły one i zniknęły w trawie, to Banks widział je dość długo. Ostatecznie ustalił, że nie biegną, ale skaczą. Potem pewien porucznik zastrzelił jedno z tych zwierząt, jeszcze młode, jego mięso powędrowało do garnka marynarzy, oceniane jako bardzo smaczne. Później upolował większy okaz, ale nie był to już tak smakowity kąsek jak poprzedni. Skóra z tego zwierzęcia została dowieziona do Anglii, gdzie ją wypchano i przekazano malarzowi do naszkicowania. Sam Sydney Parkinson sporządził na miejscu wizerunek tego zwierzęcia. W ten sposób dowiedziano się w Europie o istnieniu zwierzęcia zwanego kangaru, względnie kungaru czy kangaro.

Powoli zapoznawali się bliżej z innymi zwierzętami, które zadziwiały ich przedtem. Zobaczyli dingo, którego wzięli za wilka, oraz stworzenie, które w oczach marynarzy było "czarne jak diabeł ze skrzydłami i dwoma rogami na głowie", czyli po prostu latającego lisa. Jest to odmiana nietoperza rozpowszechniona w tym rejonie świata. Bogactwo motyli zachwycało nie tylko botaników, ale i samych marynarzy. Dostrzeżono mrówki czy termity, które żyły na drzewach i sporządzały gniazda sklejając krawędzie listków. Można sobie wyobrazić zdumienie Anglików, gdy zobaczyli na trzęsawiskach rybę, która skakała z kamienia na kamień i wreszcie wdrapała się na drzewo. Wszystko to, cały ten świat tak niewiarygodnie różny, jakże było odmienne od tego, co dotąd widzieli. Drzewa nie rosły blisko siebie, ale z dala, a drewno niektórych było tak twarde, iż uszkadzało siekiery marynarzy.

Zastanawiając się nad widokami osadnictwa Banks doszedł do wniosku, że na wschodnim wybrzeżu może ostatecznie wyżyć garstka rozbitków, ale chyba nikt inny poza tym. Nie znaleziono właściwie owoców czy warzyw jadalnych, pożywienia dostarczała sieć rybacka i muszkiet. Najbardziej smakowało marynarzom mięso ogromnych żółwi. Wystarczył jeden na obiad dla całej załogi, a w ciepłych wodach było ich wiele. Łowiono je i układano do góry nogami na pokładach statku tak, aby żyły, nim przyjdzie ich pora. Wielka Bariera Koralowa, czyli ten ogromny "próg" koralowy, jaki biegnie przez ponad tysiąc mil australijskiego wybrzeża, został częściowo rozpoznany przez ludzi z "Endeavour". Tu spotkano się z taką obfitością tropikalnych ryb i ptaków morskich, że nie dało się to porównać nawet z tym, co już wcześniej widzieli na wyspach Mórz Południowych. Zaporę marynarze oglądali z zachwytem i z lękiem, albowiem musieli w jakiś sposób przedostać się przez nią, aby znowu popłynąć dalej.

Właściwie teraz dopiero można mówić o pierwszym, rzetelnym opisie tubylców australijskich, jaki wyszedł spod pióra Europejczyka. Banks podaje, iż ci, których oglądał, byli tak niewiarygodnie brudni, że musiał najpierw zwilżyć palec, a potem potrzeć dobrze skórę oglądanego mężczyzny, aby ustalić prawdziwy jego kolor. W opisie czytamy, że każdy mężczyzna miał w przebitej przegrodzie nosowej kość, wielu z nich nosiło naszyjniki z muszli, bransoletki czy pasy sporządzone z włosów kangura albo ludzkich. Czasami nosili również mały siatkowy woreczek przyczepiony sznurkiem do głowy, trzymali w nim prymitywne ozdoby z muszli, ostrza włóczni czy haczyki na ryby. W przeciwieństwie do wyspiarzy z Mórz Południowych, których oglądano przecież w tej wyprawie, nie mieli tatuażu, ale kolorową glinką malowali swoje ciała w długie i nieregularne plamy. Czasami też widać było blizny po zadanych dobrowolnie ranach, które pochodziły z nacięć prawdopodobnie ostrym kamieniem lub muszlą z morza. Popiół albo glinkę wcierano w te rany, gdy jeszcze się nie zagoiły, i w ten sposób stawały się one bardzo wyraźnie widoczne na skórze.

Każdy mężczyzna miał kilka włóczni, które były zakończone grotami sporządzonymi z "żądła" rai. Do tego były one jeszcze zaostrzone kawałkami muszli, przylepionymi żywicą z drzew. Byli niezwykle sprawni w posługiwaniu się tymi włóczniami i doskonale radzili sobie z harpunem, którym łowiono żółwie i ryby. Czółna sporządzali z wypalonych pni drzew. Domostwa były prymitywnymi szałasami z gałęzi. Zaledwie kilka osób mogło tam jakoś zmieścić się nocą. Jedno wejście do szałasu było zawsze otwarte i tam zazwyczaj tlił się ogień, którego dym bronił wstępu komarom. Banks zauważa zresztą, iż jest trudno nawet powiedzieć, czy komar potrafiłby kąsać poprzez taką grubą warstwę brudu i glinki.

W ciągu dwóch minut tubylcy potrafili wykrzesać ogień. Przyrządzali sobie pożywienie albo piekąc je na ognisku, albo na rozpalonych kamieniach. Jednakże większość pokarmów spożywali w stanie surowym, jedli ryby, skorupiaki, larwy niektórych owadów, mięso kangura czy innych małych torbaczy, jaszczurki, węże. Dobierali się do miodu dzikich pszczół. Łowili niektóre ptaki czy zwierzęta, nacinając schodki w pniach i wspinając się na górne gałęzie. Podpalali suchą trawę, aby wypędzić z niej zwierzęta. Na czółnach swych wozili ogień tlący się w wysuszonych wodorostach, a to najprawdopodobniej po to, aby móc upiec ryby zaraz po złowieniu. Banks był zaskoczony tym, że ląd jest tak słabo zaludniony. Uważał, bardzo zresztą słusznie, iż tereny te są większe niż Europa, ale zdumiewało go, że nigdy nie udało mu się oglądać więcej niż trzydziestu "Indian" naraz.

Alan Moorehead, współczesny pisarz australijski, przekazuje nam zagadki, jakie dwieście lat temu usiłowali rozwiązać Anglicy, którzy pierwsi wylądowali w Australii. Czy ludność była taka nieliczna z powodu jałowej ziemi, czy też zawiniły wojny międzyplemien-ne? A może były jakieś inne powody, które przeciwdziałały rozmnażaniu się tych ludzi? Banks raz po raz powtarza, że ci czarni tubylcy są "zaledwie o stopień wyżej od zwierząt". Sam kapitan Cook przejawiał więcej wyrozumiałości. Pisał, że "mają miękkie i melodyjne głosy. Jest to rasa lękliwa i niegroźna, która nie ma żadnych skłonności do okrucieństwa". Dodaje także, iż "wygląda na to, że nie mają oni żadnego stałego miejsca zamieszkania, ale przenoszą się z miejsca na miejsce jak dzikie zwierzęta w poszukiwaniu pożywienia. Nigdzie nie widzieliśmy jednego cala uprawionej ziemi".

Tubylcy byli ogromnie zazdrośni o swoje "zakopcone żony". Raz tylko Anglicy widzieli jedną z daleka, ale nie udało im się nakłonić jej, aby się przybliżyła. Z ogromnym trudem nawiązywano te pierwsze kontakty, krok po kroku, ponieważ tubylcy nie chcieli nawet oddalać się od swych czółen. Wskazując na pewne przedmioty powoli przyswojono sobie najbardziej uproszczony miejscowy słownik; natomiast tubylcy doskonale potrafili

naśladować angielską mowę.

W lipcu namówiono małą grupkę tubylców, aby zjawili się na pokładzie brytyjskiego okrętu. Nie mogli pojąć znaczenia olinowania i dział, ale zainteresował ich widok żółwi poukładanych na pokładzie. Żółwie oznaczały mięso, a mięso przecież należało do wspólnego mienia. Zabrali więc jednego żółwia i wybierali się z nim na brzeg. Wtedy interweniował Cook. Przecież żółwie miały stanowić prowiant na dalszy rejs poprzez zupełnie nieznane wody, trudno było wyobrazić sobie, jak długo będą żeglować. Tubylcy nie rozumieli, czego chcą od nich i byli bardzo rozzłoszczeni, gdy marynarze ich przepędzili. Powskakiwali do swych łodzi i powiosłowali w stronę brzegu. Tam pobiegli do wysokiej suchej trawy i podpalili ją, przy czym można się było domyślać, iż chcieli w ten sposób przez zemstę podpalić jeden z namiotów rozbitych na brzegu, należące do statku sieci czy też odzież załogi wywieszoną, aby wyschła.

Zaczęła się wielka pożoga. Mogłoby dojść do zniszczenia zapasów statku przechowywanych na brzegu, gdyby nie odpędzono tubylców strzałami. Pełni skruchy powrócili nazajutrz. Wystąpił z ich szeregu starzec, który wyraźnymi znakami przekazał na migi, że nie będą już więcej rozpalać ognisk wokół statku.

Moorehead dopatruje się w tym zwiastuna tragicznej przyszłości. Oto biały człowiek i czarny człowiek współzawodniczą o naturalne zasoby kraju. Zaczęło się od żółwi, później będzie to ziemia. Nie można już wtedy było żywić złudzeń, jak się cała ta sprawa potoczy dalej.

Godne zastanowienia jest jednak i to, że kapitan Cook odczuwał coś w rodzaju zazdrości. Pisał, iż może się wydawać, że są to najbardziej upośledzeni ludzie świata, ale jednak są oni znacznie szczęśliwsi niż my, Europejczycy. Kapitan zauważał, że "skoro nie mają znajomości pewnych wygód i dóbr, które są tak poszukiwane w Europie, to są szczęśliwi, ponieważ nie muszą się nimi posługiwać. Żyją w spokoju nie zachwianym przez nierówność posiadania. Ziemia i morze dają im to wszystko, co im jest potrzebne do życia. Mieszkają w przyjemnym i ciepłym klimacie, nie potrzebują właściwie odzieży. Wydaje się, że nie przywiązują żadnej wagi do tego, co myśmy im podarowali, a także rozstaliby się z tym, co sami posiadają". Jak się okazało później w czasie wędrówek w głąb lądu, cała odzież, jaką podarowali Anglicy tubylcom, była gdzieś tam ciśnięta w krzaki. Napisał na marginesie tej wiadomości: "Tak żyją, powiedziałbym, ci szczęśliwi ludzie, zadowalający się byle czym. Cóż ja mówię? - Prawie niczym!"

Zakończywszy naprawę statku i załadowawszy go z powrotem Brytyjczycy odczekali okres niepogody i 4 sierpnia wyruszyli w kierunku północnym. Załoga coraz bardziej tęskniła za domem, za rodzinną Anglią. Przez dwa tygodnie Cook błyskotliwie prowadził statek przez rafy koralowe. Raz po raz dosłownie ocierali się o niebezpieczeństwo i Cook był już u kresu sił. Zapisał: "Służba ta byłaby nie do zniesienia, gdyby nie przyjemność, jaka wynika z tego, iż człowiek jest pierwszym odkrywcą, nawet jeżeli chodzi tu tylko o piaski i mielizny".

Gdy przebyli niebezpieczne szlaki między koralowcami i znaleźli się na pełnym morzu - dostrzegli małą wysepkę...

Wyspa Posiadania

Mowa o niewielkiej wysepce u wybrzeży Australii, gdzie James Cook wbił brytyjską flagę w roku 1770. Nie wiedział, że stąpa dosłownie po złocie. Tłumaczy

się, dlaczego trudno było wymagać od żeglarza umiejętności geologa czy górnika. Zresztą zbliżał się kres jego rejsu i jego życia... Miał chyba złowrogie przeczucia, skoro ironicznie zapowiedział, że następną podróż odbędzie już na statku z piernika.

Na Wyspie Posiadania, czyli Posesion Island, stoi na wzgórzu obelisk. Tablica upamiętniająca wydarzenie. "Porucznik James Cook, Królewska Flota, z "Endeavour"...". Jest to zgodne z prawdą historyczną. Cook dowodził okrętem mając jeszcze rangę porucznika.

22 sierpnia 1770 wylądował na wyspie, która położona jest o trzy kilometry od zachodniego wybrzeża przylądka York. Jest to niewielka wysepka, zaledwie osiem kilometrów kwadratowych, obramowana białą, piaszczystą plażą i skałami, do których przyczepiają się ostrygi. W głębi wyspy wznoszą się wzgórza pokryte krzewami. Jedynym odgłosem mącącym ciszę jest rozdzierający krzyk ptaków morskich.

Na brzeg zabrano broń palną oraz maszt flagowy. I oto, o szóstej po południu, w cztery miesiące po wylądowaniu w zatoce Botany, kapitan Cook z pełnym zachowaniem ceremoniału zgłosił roszczenia do wschodniego wybrzeża Nowej Holandii. W dzienniku pokładowym zapisał, że obejmuje je w posiadanie razem z wszystkimi zatokami, portami, rzekami oraz wyspami wokół owego wybrzeża. "Później oddaliśmy trzy salwy z broni krótkiej, na które odpowiedziały nam trzy salwy artylerii okrętowej" - kończył.

Wędrowiec, który znajdzie się na Wyspie Posiadania, dostrzeże u podnóża obelisku szyb i inne pozostałości po opuszczonej kopalni. W roku 1895 zjawił się na wysepce poszukiwacz złota nazwiskiem Embley. "Złoto jest tam, gdzie się je znajdzie". Embley trafił na żyłę złota, podkopał się pod owo wzgórze i przez kilka lat wydobywał cenny kruszec. Przeliczenie cen ówczesnych na te, jakie płacą dziś, niemal w sto lat później - byłoby mylące. Była to jednak fortuna wtedy i dziś. Przez pierwsze cztery lata wydobyto siedemdziesiąt kilogramów złota...

Jak to się stało, że Cook nie dostrzegł, iż stąpa dosłownie po złocie? Trudno na to odpowiedzieć. Dokładnie tam, gdzie wbito maszt, na którym łopotała dumnie brytyjska flaga - było złoto. Może nawet nie wbijano drzewca głębiej, gdyż myślano, że to już jest skała. Gdyby jednak Cook zauważył cenny kruszec...

Najprawdopodobniej osadnictwo nie zaczęłoby się w okolicach, gdzie dziś leży Sydney, ale od północy, tropikalnej części wielkiego lądu. Mało jest szans, aby zsyłano tam skazańców. Przecież jeszcze znacznie później kolejni gubernatorzy drżeli z przerażenia, gdy tacy śmiałkowie jak Strzelecki donosili im o odkryciu złota. Nalegali, aby zataić tę wiadomość, oczyma wyobraźni dostrzegali skazańców, a może nawet i strzegących ich dozorców, którzy ogarnięci gorączką złota śpieszą ku złotonośnym terenom. Nie były to wcale absurdalne obawy. Gdy naprawdę dziesiątki lat później doszło do gorączki złota, australijskie osady zostawały nagle bez policjantów, pan gubernator sam czyścił konie w swej stajni, w portach kołysały się smętnie żaglowce, których załogi zeszły na ląd i przez pustynię śpieszyły ku złotu... Jedna z wielkich dynastii australijskich wywodzi się od francuskiego marynarza, który zeskoczył z pokładu statku. Ociekający wodą wynurzył się dosłownie tylko w portkach i koszuli na australijskim lądzie, aby na bosaka iść na spotkanie Fortuny.

Można wyobrazić sobie tłumy Chińczyków przybyłych na zatłoczonych statkach, którzy - jak w kilkadziesiąt lat później - maszerują przez wielki kontynent. Pewnie zjawiliby się i Amerykanie, którzy nie mieli powodu, aby miłować Brytyjczyków. A kręcące się

wtedy nieopodal francuskie okręty wojenne może nie odpłynęłyby tak spokojnie, gdyby było wiadomo, iż jest się koło czego kręcić?

Niezdara Cook! Hm, chyba nie bardzo tak jest. Dzielny marynarz nie jest geologiem. Zresztą tak się złożyło, że przybysze zza siedmiu mórz zjawili się w Australii albo w okolicach, które po dziś dzień nie zachęcają do lądowania i budowania osiedli, albo też po prostu nie znali jeszcze wartości niezmierzonych bogactw tych miejsc, gdzie stanęła ich

stopa.

Ogromnie rzadko się zdarzało, aby zasoby nieznanego kraju mogły być od razu prawidłowo ocenione, zwłaszcza jeżeli kraj ten zamieszkiwali ludzie, którzy mieli - jak byśmy dziś powiedzieli - niską stopę życiową. Żeglarze mogli uważać, że skoro sami mieszkańcy nie odkryli niczego, to kraj ich jest nieatrakcyjny. Odkrywcy często fruwali na skrzydłach wyobraźni opowiadając o bogactwach dalekich krajów i przeciwnie - nie doceniali korzyści, jakie można by z nich mieć; na pierwszy rzut oka, po płytkiej penetracji lądu od strony wybrzeża obce ziemie wydawały im się jałowe i ubogie. Tak, na przykład, Wyspy Salomona uważano za ogromnie bogate i porównywano je do Ofiru, a nie dostrzegano nic ciekawego w Nowej Holandii; żeglarze oglądali ją zazwyczaj od tak mało zachęcającej strony, że nie mogli nawet przypuszczać, iż jest to właśnie zalążek przyszłego państwa o niezmierzonych bogactwach naturalnych i możliwościach hodowlanych.

Historycy dzisiaj zastanawiają się nad różnymi aspektami całej sprawy. Czy Australia była w owym czasie "lądem do wzięcia"? Czy rzeczywiście można było zajmować kraj, który przecież był już zamieszkany, jakkolwiek jego mieszkańcy w oczach Europejczyków byli istotami niezmiernie prymitywnymi? Czy kapitan Cook mógł wejść w posiadanie części lądu, do którego zgłaszali przecież roszczenia Holendrzy, którzy dali mu nazwę i sporządzili jego pierwsze mapy? Tym bardziej że według mniemania kapitana Cooka owa Nowa Holandia była zespolona z Tasmanią, czyli, jak ją wtedy nazywano, Krajem Van Diemena, a więc według jego własnych ustaleń terenem bezsprzecznie holenderskim.

Przez następne osiemnaście lat od wyprawy Cooka Brytyjczycy nie pokazali się na terenie Nowej Południowej Walii, nie wysyłali tam ani żołnierzy, ani osadników. A kiedy się tam pojawili - kapitan Cook już nie żył. Podnosiły się zresztą w Anglii głosy mówiące, że założenie kolonii na tym lądzie uwikła Wielką Brytanię w konflikt z Holendrami. Tak też

być mogło. A obojętność, jaką świat wykazał wobec nowych roszczeń brytyjskich, da się wytłumaczyć chyba tylko tym, że Australia nie uchodziła wtedy za smaczny kąsek. Powiadało się, że jest to kraj "gdzie nawet Holender nie znajdzie nic godnego uwagi".

Holendrzy mieli niejako za miedzą bogate kolonie na terenie obecnej Indonezji. Hiszpanie władali bogactwem swojego

imperium południowoamerykańskiego. Portugalczycy przeżywali kres potęgi. O Francuzach już mówiliśmy. W samej Anglii wiadomość o "odkryciu" Nowej Holandii nie była sensacją, gdy cała wyprawa powróciła do macierzystego portu. Było zaledwie kilka wzmianek na ten temat i wszyscy, wliczając w to samego króla, interesowali się znacznie bardziej panem Banksem. Dopiero gdy Banks miał już za sobą dwie audiencje u króla, monarcha zechciał przyjąć samego Cooka. Uznanie nadeszło od admiralicji, która awansowała go z porucznika I klasy na kapitana i zarazem wyznaczyła go na dowódcę drugiej wyprawy na Morza Południowe. Ale w instrukcjach, jakie otrzymał na drogę, Nowa Holandia jako obiekt badawczy już w ogóle nie figuruje.

Sam statek "Endeavour" został wysłany na Wyspy Falklandzkie, gdzie spełniał rolę pływającego magazynu. Później sprzedano go do brudnej, dosłownie, roboty - miał służyć jako węglowiec. W 1790 roku kupili go Francuzi. Pod francuską flagą nazywał się "La Liberte" i gdy wyprawił się do Ameryki, w drodze powrotnej wpadł na mieliznę. Ostatecznie pozostawiono go jego własnemu losowi. Mijały lata. Pewien człowiek zobaczył, że resztki "jakiegoś wraka" to przecież ów słynny statek Cooka. I uratował kilka jego fragmentów.

Pomyśleć, że statek pierwszej wyprawy kapitana Cooka nie był nigdy za swego żywota nawet narysowany i dziś opieramy się tylko na szkicach, które sporządził podróżujący na jego pokładzie rysownik - botanik! A przecież "Złota Łania" Drake'a z polecenia królowej Elżbiety miała być przechowywana po wieczne czasy.

Druga wyprawa Cooka w rejon Oceanu Spokojnego wyraźnie przewidywała dotarcie do zagadkowego Lądu Południowego. Nie czyniono już z tego żadnej tajemnicy, a w drogę wyruszyły dwa statki - "Resolution" oraz "Adventure", które miały niejako nawzajem się ubezpieczać w razie niebezpieczeństwa. I znowu miał mu towarzyszyć botanik Banks, który jak zwykle postanowił podróżować z fasonem. Tym razem jego świta wzrosła do czternastu osób, do tego jeszcze płynął nadworny malarz Zoffany. Banks zaangażował dwóch Francuzów, którzy mieli umilać mu czas w podróży muzyką. Zostali odziani w szkarłatno-srebrne liberie, które pasowały do tych, jakie już nosili czterej lokaje zabrani na wyprawę. Wyposażenie naukowe było tym razem już tak duże, że ostatecznie Cook musiał odstąpić swoją własną kajutę. Już samo to, że kapitan został niejako wysiedlony z własnych pomieszczeń, w angielskiej mentalności było czymś niezwykłym. Tymczasem okazało się, że rozmaite nadbudówki wzniesione dla ogromnej ekipy botanicznej zmniejszają żeglowność statku i trzeba je zniszczyć. W efekcie Banks i jego świta popłynęli, zamiast na Morza Południowe, na zimne wody wokół Islandii, a Islandczycy podobno ogromnie się dziwowali na widok dwóch Francuzów grających na rogu.

Skromna namiastka zespołu muzycznego, jaką stanowił na pokładzie "Resolution" żołnierz piechoty morskiej grasjący na kobzie, była za to czymś niezwykłym dla mieszkańców Tahiti. Kronikarze zapisali, że wyspiarze z Tahiti tańcowali ochoczo przy wtórze szkockich marszów żałobnych...

Druga wyprawa trwała ponad trzy lata. Cook odwiedził w niej trzy razy Nową Zelandię i dwukrotnie Tahiti. Płynący na pokładzie przyrodnik George Forster zaobserwował na Nowej Zelandii, że Maorysi noszą często naszyjniki z ludzkich zębów. Również było widać obgryzione ludzkie kości wokół obozowisk maoryskich, co świadczyło o ludożerczych zamiłowaniach wyspiarzy. Niestety przebieg wyprawy potwierdził te domysły - dziewięciu marynarzy z załogi statku "Adventure" zostało przez Maorysów zjedzonych.

Niezwykle trudna była żegluga na południu, gdy przekroczono koło podbiegunowe. Mróz koło bieguna południowego był tak silny, że "aż nie do zniesienia" - zapisał Cook. Zanotował też, że liny okrętowe zmieniły się w druty, żagle zaś zesztywniały niczym metalowe płyty. Można się zastanawiać, dlaczego w tej drugiej podróży kapitan Cook nie zawadził o Australię?

Na trzecią wyprawę w 1776 roku Cook wyruszył jako ochotnik. Miał już bowiem wtedy wysokie uposażenie, które pozwalało mu na beztroskie życie na lądzie. Ale widocznie nudził się. Jednym z zadań tej wyprawy miało być odwiezienie na Tahiti wyspiarza nazwiskiem Omai, który został zabrany do Anglii w poprzednim rejsie jako "szlachetny dzikus". Król Jerzy dbał osobiście o to, aby Omai dostał odpowiednie wyposażenie na drogę powrotną, a to dlatego, aby mógł przekonać swych rodaków, wyspiarzy Mórz Południowych, o potędze i wielkoduszności Brytyjczyków. Wiózł więc ze sobą krowę, konia i... chusteczki, na których wyhaftowane były słowa "Wielka Brytania". Posagu mogła mu pozazdrościć każda panna młoda. Zresztą Cook uważał, że z dobrodziejstw angielskiej hodowli zwierząt powinna skorzystać nie tylko wyspa Tahiti, ale i inne wyspy na szlaku. Już w poprzednich podróżach wiózł zwierzęta, które uzupełniały zaopatrzenie statku w mięso czy w mleko. W tej trzeciej podróży było już tych zwierząt tyle, że sam Cook był ubawiony... Pisał do lorda Sandwich: "Ba, gdybyśmy jeszcze mieli na pokładzie kilka samic naszego własnego gatunku, to okręt "Resolution" byłby już zupełną Arką Noego".

Oczywiście ta cała menażeria nie podróżowała bez przygód. Razem z nią przywędrowało na statek złośliwe robactwo, a zwłaszcza karaluchy, i to tak żarłoczne, że ponadgryzały książki wędrujących na statku uczonych.

Kiedy na Przylądku Dobrej Nadziei część inwentarza została przewieziona na wypas na zielone łąki, nocą stado zaatakowały psy zagryzając cztery owce, a resztę rozpraszając. Niektórych nie udało się już nigdy odnaleźć. W dalszej podróży postradano jeszcze kilka owiec i kóz, jakkolwiek nie wiadomo, czy zwierzęta pozdychały na skutek zmęczenia chorobą morską, czy też zostały zmyte przez fale z pokładu. Bardzo źle znosiło

podróż bydło rogate.

Trzeba tu zresztą dodać, że marynarze nie tylko dowozili i zostawiali na dalekich wyspach zwierzęta hodowlane. Starali się również dowieźć tam znane sobie rośliny. Na przykład na Tahiti jeden z brytyjskich żeglarzy zasadził jarzyny oraz cytryny, pomarańcze, brzoskwinie i wiśnie, nie przypuszczając nawet, że kiedy pojawi się tam z kapitanem Cookiem w dziewiętnaście miesięcy później, to będzie mógł raczyć się warzywami z ogródków, które sam założył. Na owoce trzeba było jeszcze poczekać. Zresztą w roku 1777 kapitan Cook sam zbierał dosłownie owoce zapobiegliwości żeglarzy hiszpańskich. Na wyspie mniej więcej ćwierć wieku wcześniej marynarze hiszpańscy zasadzili kapustę. Miejscowa ludność nie tylko brzydziła się tą rośliną, ale nawet uważała, iż kapusta jest trucizną.

Na wyspie Tonga obdarowano króla zwierzętami hodowlanymi przywiezionymi z Anglii. Kapitan Cook zapisał, że "Omai kazano powiedzieć, że takich zwierząt nie ma w zasięgu wielu miesięcy żeglugi, że zostały dowiezione z wielkimi kłopotami i z wielkim nakładem kosztów, a przeto nie należy ich zabijać, zanim się nie rozmnożą. Wtedy to oni sami i ich dzieci będą pamiętać, że zwierzęta te otrzynmali od ludzi z Brytanii".

Ciekawe, że jeszcze wiele lat później Maorysi na Nowej Zelandii zwali zdziczałe świnie "kuki", zachowując w ten sposób pamięć człowieka, który dowiózł im te zwierzęta.

Kapitanowi Cookowi podobała się ogromnie Nowa Zelandia. Historycy dziwią się, że mimo tak pochlebnych opinii, jakie kapitan Cook miał o dwóch wyspach nowozelandzkich, właściwie ich systematyczna kolonizacja zaczęła się dopiero w latach czterdziestych minionego stulecia. Cook był entuzjastą. Zapisał: "Wszyscy na pokładzie byli przekonani, że wszelakie odmiany europejskiego zboża, owoców, roślin będą tu kwitły. Innymi słowy, że jeżeli ten kraj zostanie zasiedlony przez pracowitych ludzi, to wkrótce będą oni mieli nie tylko to, co jest niezbędnie potrzebne, ale nawet wszelkie luksusy, o jakich można marzyć w życiu".

Nadszedł już czas na kolejne pożegnanie z wielkim odkrywcą. Co się stało z kapitanem Cookiem?

Z Petropawłowska, rosyjskiej osady na Syberii, wyruszyły sanie. Psy, które je ciągnęły, przebijały się mozolnie przez zaspy śnieżne. Potem pocztę, którą wiozły, przejęły zaprzęgi konne. W ten sposób pilna przesyłka dotarła do Petersburga, a stamtąd statkiem do Londynu. W styczniu 1780 roku, dziesięć miesięcy przed powrotem do macierzystego portu statku kapitana Cooka, Anglicy dowiedzieli się, że wielkiego żeglarza nie ma już między żyjącymi. Jak to się stało?

Przenosimy się na zalane słońcem plaże Mórz Południowych. Jesteśmy na Hawajach.

14 lutego 1779. Palmy okalające plażę nad zatoką Kealakekua kołyszą się pod wiatru. Na plaży leżą kawałki zastygłej lawy pobliskich wulkanów. Nad samą plażą są pola uprawne, drewniany płot okalający święte miejsce "morai" rozebrali już na opał angielscy marynarze. Nieopodal astronomowie postawili swoje namioty, a cieśle okrętowi uwijają się przy obróbce masztu, aby "Resolution" mógł popłynąć dalej. Naprawa jest niezbędna po borykaniu się statku z ostatnią burzą.

Anglicy znają już tę zatokę, spędzili w niej trzy tygodnie w 1777 roku. Minęło czternaście miesięcy od dnia, gdy Cook odkrył Hawaje. Wystarczyło to, aby Hawajczycy pojęli zasady wolnego handlu: gwóźdź za kobietę, gwóźdź za wieprzka. Jednakże czas zmieniał ich postawę wobec Anglików. Za pierwszym pobytem dosłownie uwielbiali Cooka, ponieważ uważali, że to jest bóstwo Lono, które wróciło na ziemię, a powrót ten był przewidziany w mitologii wyspiarzy. Gdy Cook pojawił się znowu na Hawajach, wyspiarze nie wielbili go wcale. Rozmaicie tłumaczy się tę nagłą oziębłość. Wyżywienie stu osiemdziesięciu ludzi z załogi obu okrętów przekraczało możliwości wyspiarzy. A pewno

nie bez znaczenia było i to,że odczuwali już dosłownie na własnej skórze objawy rzeżączki i kiły, którą zawlekli marynarze brytyjscy.

Owego upalnego dnia atmosfera między marynarzami a wyspiarzami była coraz bardziej napięta. Wyspiarze dwukrotnie kradli spod ręki rzemieślników okrętowych różne przybory. Jeden ze złodziei został po schwytaniu skatowany niemal na śmierć czterdziestu uderzeniami "kota o dziewięciu ogonach", który obdarł do kości jego obnażone plecy. Ścigano drugiego złodzieja, zabierając mu przy okazji czółno. Już wtedy doszło do pierwszej szamotaniny i wyspiarze obrzucili marynarzy kawałkami skrzepłej wulkanicznej

lawy i ukradli należący do Brytyjczyków kuter. Kapitan Cook nie miał sił lądowych, które mógłby wysłać przeciwko Hawajczykom. Na pokładzie było zaledwie dziewiętnastu żołnierzy piechoty morskiej i dwóch doboszy. Nakazał więc blokadę wszystkich łodzi, które chciałyby opuścić zatokę, póki nie odzyska skradzionego kutra. Kronikarze zanotowali pamiętne słowa wypowiedziane przez wielkiego żeglarza poprzedniego wieczoru: "Obawiam się, że ci ludzie zmuszą mnie do użycia przemocy, ponieważ nie można dopuścić do tego, aby sobie wyobrazili, że wzięli górę nad nami". Ktoś z obecnych zauważył, że przecież liczebnie wyspiarze z Hawajów przewyższają znacznie brytyjskich marynarzy. Cook odpowiedział: "Oni nie wytrzymają nawet ognia z pojedynczego muszkietu". Widocznie uważał, że prymitywni wyspiarze zostaną pokonani lepszym orężem.

Dzieje tragicznej śmierci kapitana Cooka były opowiedziane wielokrotnie, ale może pewne okoliczności warto przypomnieć, ponieważ uzupełnią nam one obraz sylwetki jednego z bohaterów opowieści o odkryciu Australii. Kapitan Cook wyprawił się osobiście na brzeg w nadziei, że miejscowego władcę weźmie jako zakładnika i będzie go trzymać tak długo, aż zostanie zwrócony przez hawajskich wyspiarzy kuter. Gdy zjawił się przed

chatą, władca akurat przebudził się, ale przyjął gościnnie Cooka, uważając, iż zjawia się w przyjaznych zamiarach. Cook zaproponował mu, aby razem z nim udał się na pokład statku. Tymczasem zebrał się gniewny tłum kilku tysięcy wyspiarzy i kapitan Cook musiał schronić się razem z władcą pod ochroną utworzoną naprędce przez garstkę żołnierzy z brytyjskiej piechoty morskiej.

Ponoć Cook lewą ręką trzymał dłoń króla, a w prawej zaciskał muszkiet. Kobiety, przyglądające się całej tej scenie, były zaniepokojone, tym bardziej że już prawdopodobnie wiedziały, że skradziony kuter został zniszczony. Jedna z królewskich żon błagała, zalana łzami, męża, aby nie wierzył białemu człowiekowi. Prawdopodobnie przy napięciu z obu stron, przy słabej znajomości języka, Cook nie bardzo umiał wytłumaczyć swe zamiary. Do wybuchu doszło, gdy zjawił się zziajany biegiem goniec, który powiedział, że Anglicy, którzy pracowali koło namiotów cieśli okrętowych, ostrzelali płynące czółna. Jeden z miejscowych wodzów poległ w tej strzelaninie.

Kobiety i dzieci wycofały się. Zagrał już tylko oręż. Wyspiarze z Hawajów sięgnęli po włócznie i kamienie. Pierwszym pociskiem był owoc chlebowca, który rozbił się na twarzy kapitana Cooka. Następne pociski nie były już tak niewinne. Wyspiarze rzucali duże i ciężkie kawały zastygłej lawy. Padły znowu strzały i nie było już innego wyjścia, jak tylko porzucenie zakładnika i zawrócenie na statek. Cook wezwał żołnierzy z piechoty morskiej, aby zaczęli strzelać. Kamienie krzyżowały się z kulami. Padły kolejne ofiary po obu stronach, gdy Cook trafiony najpierw maczugą, później uderzony w plecy żelazną dzidą runął w płytką wodę, która wdzierała się między nadbrzeżne skały. Wyspiarze jak gdyby w przystępie szału pochylili się nad jego ciałem, mordując wielokrotnymi uderzeniami człowieka, który odkrył Hawaje dla świata zachodniego.

Cytowany już przez nas niemiecki naoczny świadek tych wydarzeń, Zimmermann, zanotował: "16 lutego wyspiarze dalej nas wyszydzali i niektórzy z nich nawet tańczyli przed nami, odziani w części garderoby kapitana Cooka. Jeden z wodzów odważnie płynął za nami w czółnie mając na głowie kapelusz kapitana Cooka założony na bakier".

Dowództwo objął kapitan Clerke. Zagrały ciężkie działa okrętowe, pociski spadły między wioski hawajskie. Mieszkańcy ratowali się ucieczką w góry. 17 lutego, czyli w trzy dni po tragedii, gdy załoga brytyjskiego statku cierpiała na zupełny już brak słodkiej wody, zdecydowano się na kolejną akcję. Grupa desantowa wylądowała na brzegu, aby podpalić chaty wyspiarzy i strzelać do każdego, kto zjawił się w polu widzenia. Zginęło wtedy od dwustu do trzystu wyspiarzy. 18 lutego zjawiła się delegacja złożona z trzydziestu wodzów, która niosła nad głowami gałęzie z zielonymi liśćmi. Dla udobruchania marynarzy zwrócili resztki ciała zabitego kapitana. Kronikarze wyliczają makabryczną litanię tych relikwii: "Szczątki jego głowy, jakieś obgryzione kości oraz prawa dłoń. Myśmy ją rozpoznali poprzez ślady na palcu po ranie, jaką zadano mu niegdyś w Nowej Fundlandii".

Minął dokładnie tydzień od tragicznej śmierci. Nad Hawajami zachodziło słońce, gdy rozległy się znowu salwy armatnie. Tradycyjnie na statku żaglowym ten, który miał w swojej pieczy żagle, zajmował się przygotowaniami do pogrzebu. On to zaszył doczesne szczątki kapitana Cooka w całun sporządzony z hamaka, po czym wrzucono je do morza. Nazajutrz oba statki podniosły kotwice, a kiedy płynęły wzdłuż brzegów wyspy, do burty zbliżyło się czółno. Na pokład wszedł jeden z miejscowych wodzów, który przyniósł następne części ciała kapitana: podbródek, obie stopy. Zwrócił też jeden but i kawałek

kapelusza.

Kapitan Clerke też nie wrócił nigdy do Anglii, pochowany został w drodze powrotnej w Pietropawłowsku na Syberii. Dowódcą został John Gore.

Na tym można by skończyć. Nie chciałbym jednak, aby czytelnik po poznaniu tragicznych losów Cooka wytworzył sobie jakiś nieprawdziwy, bo zbyt wyidealizowany jego obraz. Dodajmy więc może, bo przyda nam się to w ogólnej ocenie, fragmenty relacji Zimmermanna, z której wynikałoby jasno, że kapitan Cook, przedstawiany zazwyczaj jako człowiek dobrotliwy, tracił pogodę ducha i miał ataki złości. Zimmermann wspomina mianowicie, jak został ukarany miejscowy kacyk na wyspie Moorea nieopodal Tahiti, gdy z pokładu ukradziono część wyposażenia: "Kapitan Cook kazał pod strażą doprowadzić kacyka na statek. Nazajutrz wyprowadzono go na pokład i tak kazał go chłostać, aż jego skóra spadała zeń w strzępach. Batożony mamrotał bez przerwy w gniewie, ale nie prosił o litość i ani razu nie krzyknął. Wreszcie kapitan Cook rozkazał, aby zdjęto mu więzy, i kazał go chłostać dalej tak długo, aż skoczy za burtę. I on tak uczynił mamrocząc coś do siebie przez cały czas".

W innym wypadku poszło o rzekomą kradzież kozy. Zimmermann opowiada: "Cook w przystępie nagłej złości oburzył się na to i przez dwa dni kazał żołnierzom z piechoty morskiej palić każdą chatę, jaką mogli tylko znaleźć na wyspie, podczas gdy marynarze podobne zniszczenie uprawiali na wybrzeżu rąbiąc i niszcząc całkowicie wszystkie czółna tubylców, jakie tylko znaleźli. Szkoda, jaką w ten sposób ponieśli wyspiarze, nie da się naprawić nawet za sto lat. Ludzie ci mają czółna, które są im nieodzownie potrzebne. Są one niekiedy bardzo duże i sporządzone niezwykle mozolnie. Ja muszę więc odżegnać się od postępowania kapitana Cooka".

Cook wszelkie występki przeciwko siódmemu przykazaniu "nie kradnij" karał z niezwykłą surowością. Jeden z oficerów statku, George Gilbert, zapisał: "Kradzieże Cook karał w sposób nieprzystojny Europejczykowi, a mianowicie odcinając złodziejom uszy, strzelając do nich śrutem, gdy płynęli w stronę wybrzeża, i zezwalał na to, aby jego podwładni tłukli ich wiosłami i wbijali w nich haki. W jednym wypadku nakazał ukarać złodzieja nacinając mu w dwóch miejscach ramię aż do kości".

Inne kraje, inne obyczaje - może ktoś powiedzieć. Ale przecież admiralicja brytyjska być może pod wpływem popularnych w owym czasie teorii o "szlachetnym dzikusie" już w 1768 roku zalecała swoim podwładnym wyprawiającym się na Morza Południowe: "Macie wszelkimi dostępnymi sposobami zabiegać o przyjaźń z tubylcami obdarowując ich upominkami, jakie będą do przyjęcia przez nich, i okazując im wszelkie oznaki szacunku i uprzejmości".

A jeszcze sto lat wcześniej, gdy holenderski żeglarz Tasman wyprawiał się w drogę, która zawiodła go na wybrzeża Australii, Antoni Van Diemen w instrukcji nakazywał mu wyraźnie, aby drobne wykroczenia ze strony tubylców, jak na przykład kradzieże, puszczał płazem, a "to dlatego, aby nie wzbudzać niechęci do naszego narodu". I dalej instrukcja stwierdzała, że "ktokolwiek ma zamiar odkrywać nieznane lądy i plemiona, musi być cierpliwy i wytrwały".

W dwieście lat po tragedii uczeni zabrali się do wyjaśniania powodów, dla których ten żeglarz, bożyszcze narodu, zachowywał się w tak "nieangielski" sposób. Są tacy, którzy twierdzą, że były to późne objawy zarażenia kiłą, ale ze wszystkich pamiętników współczesnych wynika, że kapitan Cook nie zadawał się z kobietami w obcych portach.

Pewien brytyjski wiceadmirał-lekarz, nazwiskiem James Watt, wysunął teorię, której obszerny wywód sprowadzałby się do stwierdzenia, że Cook niejako przechytrzył sprawę zaopatrzenia w zielone warzywa na statkach. Miał on podobno spożywać za dużo dzikiego szpinaku i niektórych innych warzyw, które podobno spożywane w nadmiarze powodują zaburzenia przewodu pokarmowego, prowadzące z kolei do wybuchów złości. Watt utrzymuje, że nagła zmiana osobowości kapitana Cooka polegała na niedoborze witaminy

B12 w jego organizmie, do czego dołączyło się jeszcze zakażenie jelit pasożytami. Tej dolegliwości, trudnej do wyleczenia obecnie, a nieuleczalnej w owym czasie - Cook nabawił się w czasie swej drugiej wyprawy. Trzeba mieć na względzie niesłychanie nerwowy, pełen napięcia tryb życia w tych kolejnych wyprawach na koniec świata.

Zdawał sobie sprawę z tego, w jak strasznym stanie jest jego okręt. Co prawda był naprawiany między wyprawami, ale stale przeciekał, dostawała się woda. Oficerowie uskarżali się, że śpią na wilgotnych posłaniach, marynarze narzekali na mokre hamaki.

Cook ironicznie zapisał: "Jeżeli uda mi się powrócić, to w następną podróż może ruszę już na statku zbudowanym z piernika". Przedziwne to słowa. Czyżby opanowało go przeświadczenie, że następnej podróży już nie będzie, bo ta jest właśnie ostatnia?

Jego błędne oceny sytuacji w trzeciej podróży nie umniejszają sukcesu. Dla potomnych świadczą o tym, iż nawet człowiek tak wytrzymały jak Cook znalazł się już u kresu sił.

"Tomcio Paluch" i jego kapitan

Gnany żądzą poznania, Mateusz Flinders popłynąłby w każdą podróż - nawet w balii. Mapy sporządzone przez znakomitego kartografa jeszcze kilka lat temu służyły żegludze na wodach Australii. U jego boku pojawia się doktor Bass.

Jorgen Jorgensen, Duńczyk, którego życie jest gotowym scenariuszem sensacyjnego filmu. Może nawet nie wszyscy daliby wiarę, ale tak było naprawdę! Flinders był tragiczną postacią, zmogły go trudy wędrówek, żył krótko, nie doczekał się uznania.

18 lipca 1814 roku na poddaszu domu w Londynie dobiegał kresu żywot wielkiego żeglarza, o którym śmiało można powiedzieć, że naniósł Australię na mapę.

Miał zaledwie czterdzieści lat, ale zdaniem swych współczesnych wyglądał na przeszło siedemdziesiąt. Trudno się dziwić, jeżeli się zważy, czego dokonał w swym krótkim życiu i

za jaką cenę.

Mateusz Flinders był już nieprzytomny. Coś mamrotał pod nosem, prawdopodobnie myślami był daleko od Anglii, gdzieś na morzach Południa, gdzie dowodził statkiem, wydawał rozkazy i szukał zarysów nieznanego lądu. Do drzwi zastukał posłaniec, który prosto z drukarni przyniósł dopiero co oprawiony egzemplarz sygnalny książki "A Voyage to terra Australis". Zrozpaczona żona Anna położyła na posłaniu wielkiego żeglarza tę książkę, w której opisał swoje podróże i badania nie znanych dotąd wybrzeży Australii. Delikatnie naprowadziła jego rękę, aby dłoń spoczęła na książce. Ale umierający nie wiedział już, co się dzieje wokół niego. Nie odzyskał przytomności.

Flinders niedługo po śmierci został niemal całkowicie zapomniany. Nawet jego grobowiec na cmentarzu przy Kościele św. Jakuba w Londynie podczas przeróbek cmentarza zlikwidowano. Żona, która przed jego śmiercią dziewięć lat nie oglądała męża, zajętego wielkimi zadaniami, została sama z małą córeczką, przymierając głodem, tak skromna była pensyjka wdowy po oficerze marynarki wojennej.

Wojna z Francją przyciągała uwagę zarówno admiralicji, która wysłała Flindersa w daleką podróż, jak i społeczeństwa, przejętego konfliktem na śmierć i życie z ówczesnym wrogiem po drugiej stronie kanału La Manche. Na uznanie wyników podróży Flindersa trzeba było poczekać. Dziś uczeni stawiają go w pierwszym rzędzie wielkich żeglarzy.

Zanim systematycznie przystąpił do badań wybrzeża Australii, mapy ówczesnej Nowej Holandii z XVIII wieku zawierały ogromne luki. A właściwie nie bardzo było wiadomo, czy Nowa Holandia jest na pewno jednym wielkim lądem, czy są tam rzeki, które ułatwiałyby dostęp do wnętrza tego lądu? Pytania te pozostawały jeszcze bez odpowiedzi, gdy Flinders w ostatnich latach XVIII wieku pojawił się w Port Jackson, wokół którego rozrosło się później miasto Sydney.

Wyniki jego pracy były tak zdumiewające, że z map sporządzonych i podpisanych przez niego - Królewska Australijska Marynarka Wojenna korzystała jeszcze w latach

siedemdziesiątych XX-go stulecia! Niektóre obecne mapy dalej zawierają dane, oparte na ustaleniach dokonanych przez Flindersa w czasie jego podróży.

Można by długo opowiadać o niezwykłej precyzji, jaką odznaczały się jego prace. Oto choćby jeden przykład.

21 maja 1803. Statek Flindersa wpadł w burzę u wybrzeży Australii Zachodniej. Trzeba było odciąć kotwicę i, zgodnie z regulaminem, dokładnie zaznaczyć w dzienniku pokładowym, gdzie to nastąpiło. Mijały lata. I oto 19 stycznia 1973 pojawia się w zaznaczonym przez niego miejscu grupa nurków. Zapuszcza się pod wodę i po niespełna pięciu godzinach pracy wydobywa kotwicę dokładnie tam, gdzie zaznaczył

ją Flinders.

Urodził się w Anglii w 1774 roku. Był synem lekarza. Już jako chłopak postanowił poświęcić swoje życie służbie na morzu. Bodźcem była - jak opowiadał później - lektura książki "Robinson Kruzoe". Mając piętnaście lat wstąpił do brytyjskiej marynarki wojennej, niejako na przekór swej rodzinie. Można teraz wyobrazić już sobie tylko, że na radzie familijnej najgłośniej protestował wujaszek John. Co prawda służył sam w Królewskiej Marynarce, ale był zawiedziony powolną wspinaczką po szczeblach kariery służbowej. Ostatecznie jednak upór Mateusza zwyciężył i dobry wujek zaaprobował jego pomysł, radząc tylko najpierw gruntownie przestudiować trygonometrię oraz podręczniki nawigacji.

Niewątpliwie były to cenne rady, skoro nawet dwa wieki później Flinders uchodzi za

wielkiego żeglarza i kartografa.

Zaczynał bardzo skromnie jako służący oficera. Później odkomenderowano go na okręt Jkm "Bellerophon" pod dowództwem kapitana T. S. Pasleya. Jeszcze później przyszło mu służyć pod dowództwem kapitana Williama Bligha, dowódcy statku "Bounty".

Następnie Flinders znowu znalazł się pod rozkazami Pasleya i uczestniczył w bitwie pod

Brestem 1 czerwca 1794 roku. To właściwie jedyna karta wojenna w karierze tego oficera

Królewskiej Marynarki Wojennej. Obaj dowódcy, zarówno Pasley jak i Bligh, byli dobrymi nauczycielami. Od pierwszego nauczył się taktyki oraz utrzymywania dyscypliny w

załodze. Bligh, który był mistrzem nawigacji, przekazał mu poza tą sztuką także i wiedzę niezwykle istotną: jak zachować załogę w zdrowiu w czasie rejsów, które trwały całymi latami. Bligh doskonale już rozumiał, w jaki sposób należy walczyć ze szkorbutem, i miał prawdziwe osiągnięcia w chronieniu swych załóg przed tą straszną chorobą. Marynarze mieli później dla Flindersa wiele wdzięczności za to, że wracali zdrowi z wyprawy. Flinders był więc oficerem młodym, ale już z pewnym doświadczeniem, gdy wysłano go do powstającej na lądzie australijskim kolonii. Służył wtedy na statku "Reliance" wiozącym kapitana Johna Huntera, którego mianowano gubernatorem nowej kolonii. W czasie tego rejsu Flinders zaprzyjaźnił się z lekarzem okrętowym nazwiskiem George Bass wywodzącym się zresztą z tych samych stron, co on.

Zostali przyjaciółmi, łączyła ich wspólna ciekawość odkrywców i razem chcieli poznawać dokładniej ląd, na który zostali odkomenderowani. Obaj, w towarzystwie jeszcze służącego doktora Bassa, wyruszyli w pierwszą wyprawę wzdłuż wybrzeża na południe od Port Jackson. Nie był to nawet statek, ale łódka, którą odpowiednio nazwano: "Tom Thumb", czyli "Tomcio Paluch".

Ta krótka podróż zaostrzyła ich apetyt na dalsze odkrycia i w marcu 1796 gubernator Hunter wysłał ich na nieco większym statku na kolejną wyprawę przybrzeżną. W lutym 1798 widzimy, jak Flinders wyrusza na pokładzie szkunera "Francis" na wyspy Furneaux na północny wschód od Ziemi Van Diemena (obecnie Tasmania), o osiemset

kilometrów od Port Jackson, przy czym była to - jak byśmy dziś nazwali - wyprawa ratunkowa mająca na celu odnalezienie i przywiezienie niewielkiej grupy marynarzy z rozbitego okrętu.

Przy okazji jednak wyprawa miała rozejrzeć się wokoło, co też tam ciekawego dzieje się w tych stronach. Gubernator Hunter donosząc Londynowi o ekspedycji pisał: "Szkunerem wysłałem porucznika Flindersa ze statku "Reliance" (młody człowiek o wysokich kwalifika-cjach), aby dać mu sposobność poczynienia spostrzeżeń".

Następnie gubernator wyznaczył mu kolejne zadanie, a mianowicie miał "pożeglować poza wyspy Furneaux, a gdyby była tam cieśnina, to przepłynąć przez nią i powrócić wokół południowego krańca Ziemi Van Diemena". Była to pierwsza wyprawa, w której Flinders był już samodzielnym dowódcą. I choć gubernator Hunter powierzył mu straszliwie przeciekający stateczek "Norfolk", którego kadłub był zupełnie zbutwiały, Flinders - jak twierdzą kronikarze ówcześni - popłynąłby w każdą podróż, na każdym statku, nawet w balii, gnany ogromną ciekawością i żądzą poznania. Zgodnie z założeniem okrążył Tasmanię i odnalazł cieśninę, której nadał imię swojego przyjaciela Bassa, zresztą uczestnika podróży. Odkrycie cieśniny oznaczało, iż statki przybywające z Europy czy Indii do Port Jackson oszczędzałyby około trzech tygodni drogi. Flinders zostawił entuzjastyczne sprawozdanie o żyznej glebie i bujnej roślinności, co z kolei przyczyniło się do założenia w pierwszych latach XIX stulecia osad Hobart i Launceston, które obecnie są największymi miastami Tasmanii.

Jego prace wzbudziły w Londynie zainteresowanie słynnego botanika sir Josepha Banksa, który śledził bacznie spostrzeżenia dotyczące nowo odkrytych terenów. Banks miał ogromne wpływy w Londynie i wiele zależało od jego sugestii, liczono się z jego zdaniem.

Dwaj przyjaciele - Flinders i Bass - musieli się rozstać, ponieważ Bass został uznany za niezdatnego do dalszej służby na morzu i odesłany z powrotem do Anglii. Nie mieli się już nigdy więcej w życiu spotkać. Bass przepadł bez wieści na pokładzie brygu "Venus", gdy wyruszył z Sydney w roku 1803. Jego zaginięcie było przedmiotem wielu plotek i domysłów. Z powieści pod nieco przydługim tytułem "Król zesłańców, czyli romantyczne życie i przygody Jorgena Jorgensena", której autorem jest James Francis Hogan, dowiadujemy się od głównego bohatera (postać autentyczna), że doktor Bass powrócił do Anglii po swojej podróży odkrywczej, ale niedługo potem znalazł się znowu w Australii na pokładzie brygu "Venus". W Sydney kapitan statku oszalał i dowództwo przejął doktor Bass, który był wytrawnym nawigatorem jak również chirurgiem. Wyruszył do Valparaiso i - tu oddaję głos owemu autorowi - "Zaproponował władzom tego portu praktykę, która była dość powszechnie stosowana w owych burzliwych czasach, a mianowicie "handel przymusowy". Innymi słowy "albo kupujesz moje towary, albo ja ostrzelam twoje miasto". Hiszpanie stworzyli pozory podporządkowania się i dali mu zezwolenie na handel. Jednakże gdy doktor Bass i spora część jego załogi znalazła się

nieopatrznie na brzegu, jakże lekkomyślnie polegając na danym słowie - doszło do opanowania statku i ładunku. Doktor Bass i jego podwładni zostali uwięzieni, zesłani do kopalni rtęci i wszelki ślad po nich zaginął. Praca w tych ponurych kopalniach oznacza nieuchronną śmierć w ciągu kilku lat dla tych nieszczęsnych stworzeń, które na nią skazano, ponieważ rtęć tak przenika do organizmu, że nie sposób wyjść znowu na powierzchnię ziemi bez cierpienia na straszliwe ataki gorączki, zimna i drgawek".

Na marginesie kilka słów o owym Jorgenie Jorgensenie, Duńczyku, zwanym "królem

zesłańców". Zresztą chyba bardziej trafne jest określenie jednego z historyków, który określa go "łobuzem natchnionym geniuszem". Żył w latach 1780-1845. Na początku minionego stulecia, przez jakiś czas służył pod dowództwem Mateusza Flindersa w czasie jego podróży odkrywczych. Widział na własne oczy założenie jednej z osad na terenie wyspy, która obecnie zwie się Tasmanią. Po powrocie do Europy Jorgensen w czasie wojen napoleońskich był w służbie Francuzów na małym duńskim statku. Dostał się do

niewoli brytyjskiej, a Brytyjczycy wysłali go na Islandię z transportem żywności dla głodującej ludności, ponieważ wojna w Europie zakłóciła niemal całkowicie normalne dostawy na wyspę. Jak to się powiada, dostali Brytyjczycy za swoje pieniądze więcej, niż mogli się spodziewać. Jorgensen aresztował i złożył z urzędu gubernatora duńskiego, jako że wyspa ta była wtedy posiadłością duńską. Oświadczył, że zjawia się, aby w imieniu rządu brytyjskiego objąć władzę nad kolonią, mającą odtąd należeć do korony brytyjskiej. Zabrał się energicznie do pracy wprowadzając kilka reform, które zdobyły poklask Islandczyków. Występował jako "król" Islandii.

Powrócił do Anglii, gdzie Brytyjczycy oficjalnie odżegnali się od jego działalności.

Zniechęcony obojętnością Brytyjczyków wobec jego rewelacyjnych poczynań, Jorgensen zabrał się do szukania szczęścia w grach hazardowych. Ostatecznie popadł w długi czy też popełnił nadużycia i został przez sąd skazany na dożywotnie zesłanie na Tasmanię. Mianowano go policjantem w jednym z rejonów i brał udział w tak zwanej "czarnej wojnie", która doprowadziła do zagłady tubylców tasmańskich.

Za "Dziejami Tasmanii", które w 1915 roku opublikował John Butler Cooper, podaję dalsze szczegóły owego pasjonującego życia. W Hobart, stolicy obecnego stanu Tasmania, Jorgensen stał się znaną powszechnie osobistością, zwłaszcza że była to wtedy maleńka osada. Nie cieszył się zbytnią popularnością. Znienawidzili go zesłańcy, ponieważ po skorzystaniu z prawa łaski był - jak wspomnieliśmy - policjantem i udało mu się wykryć sprawców różnych przestępstw, popełnionych na terenie kolonii. Korzystał z całej swojej pomysłowości, aby tylko sprawcę przekazać katu, co przy surowości i szybkości działania ówczesnego wymiaru sprawiedliwości nie było wcale sprawą trudną. Wykazywał, jak wspomina ów autor, "ogromną odwagę i zapał w odnajdywaniu ofiar rzucanych na pożarcie zawsze głodnemu sądownictwu kolonialnemu".

W życiu prywatnym był pantoflarzem. Poznał pewną więźniarkę, związał się z nią, a przy okazji namówił do handlu rumem i do uważnego słuchania tego, co mamroczą podpici klienci. Korzystając z takich informacji, zyskał sobie opinię wspaniałego tropiciela zbrodni i doprowadził do wykrycia sprawców przestępstw, które już dawno poszły w zapomnienie. Kobieta ta, mimo jego protestów, doprowadziła go przed oblicze urzędnika stanu cywilnego. Od tego momentu Jorgensen stał się pośmiewiskiem Hobart, ponieważ młoda mężatka okazała swój słodki charakterek. Niemal codziennie widziano w Hobart, jak Jorgensen, "król" Islandii, uciekał ulicami miasta, a za nim biegła jego małżonka wrzeszcząc, iż rozbije kij od szczotki na jego głowie. Ostatecznie jednak to on ją przeżył i zakończył swe burzliwe życie w szpitalu w Hobart.

Cóż, poznawszy trochę awanturniczy charakter Jorgensena łatwiej możemy dać wiarę doktorowi Bowdenowi, autorowi monografii o George'u Bassie, który jest przekonany, że Jorgen Jorgensen wymyślił sobie opowiastkę o uwięzieniu Bassa przez Hiszpanów w Valparaiso, i dodaje, iż "niedokładne informacje w sprawozdaniu Jorgensena, jak również wszystko to, co wiemy o jego charakterze, stawia pod znakiem zapytania wiarygodność tej całej opowieści".

W dziesięć miesięcy potem, jak Flinders odprowadził do portu swego przyjaciela - gubernator Hunter nakazał, aby statek "Reliance", który był już w żałosnym stanie, odesłany został z powrotem do Anglii. Na jego pokładzie znalazł się znowu Flinders, który przebywał poza krajem już od sześciu lat. Widocznie pływanie na rozpadających się i zbutwiałych statkach było jego przeznaczeniem życiowym. Gdy brzegi Australii znikały w oddali, Flinders miał głęboką wolę powrócenia tam raz jeszcze, aby dokończyć swej pracy

odkrywcy.

Młody oficer marynarki wojennej, Mateusz Flinders, znalazł się znowu w Anglii. Tam zdobył się na odwagę i napisał obszerny memoriał do swego protektora Banksa przedstawiając argumenty za prowadzeniem dalszych badań Terra Australis.

Flinders wyraźnie sugerował, iż może podjąć się dowództwa nad kolejną wyprawą. Miał wtedy dopiero dwadzieścia sześć lat, ale w gruncie rzeczy nie było kandydata, który by bardziej nadawał się do tej pracy. Banks przynajmniej był tegoż zdania i zwrócił się o pomoc do swego przyjaciela, mającego wiele do powiedzenia w admiralicji brytyjskiej. Ostatecznie odkomenderowano statek "Investigator", Flinders mianowany został dowódcą. I on, i Banks otrzymali też zgodę na doglądanie prac, które miały przystosować statek do dalekich rejsów. Można było widzieć, jak obaj doglądali załadunku beczek z kwaszoną kapustą, z sokiem cytrynowym i innymi produktami mającymi zapobiegać szkorbutowi.

Ładowano też rozmaite błyskotki na handel z tubylcami, a także duże pojemniki na słodką wodę.

Nim jednak Flinders wyruszył na wyprawę, zakochał się w Annie Chappell, córce wiejskiego proboszcza anglikańskiego. Pobrali się 1 kwietnia 1801 i Flinders miał nadzieję, iż będzie mógł zabrać ją ze sobą w podróż. Ale sprzeciw admiralicji uniemożliwił młodej parze tę podróż poślubną w dół globusa. W lipcu wyruszył więc w drogę, a jego Anna pozostała w Anglii. Pewno nie zdawali sobie sprawy z tego, że przeminie wiele lat, zanim się spotkają, a gdy połączy ich los - Flinders będzie miał przed sobą już tylko cztery lata życia.

Co prawda Anglia i Francja były znowu w stanie wojny, kiedy wypływał Flinders, ale francuski minister marynarki i kolonii wystawił mu specjalny paszport. Ponieważ Flinders na pokładzie "Investigatora" wyruszał w podróż odkrywczą, która miała przyczynić się do zwiększenia wiedzy całej ludzkości - dowódcy jednostek francuskich otrzymali rozkaz, aby nie atakować brytyjskiego statku czy też nie przeszkadzać młodemu dowódcy w wykonaniu jego misji.

6 grudnia 1801 "Investigator" zawinął do Port Jackson" i Flinders natychmiast przystąpił do prac badawczych na południowym wybrzeżu. Płynąc cały czas sporządzał mapy, i to z taką dokładnością, z jaką nie robił tego żaden poprzedni odkrywca. Zbadał zatokę Port Phillip, tam gdzie obecnie leży Melbourne, drugie co do wielkości miasto Australii. Kiedy zapasy były już na ukończeniu, powrócił do Port Jackson 9 maja 1802, przy czym załoga była w doskonałym stanie zdrowia. Sam statek przeszedł drobne prace remontowe i znowu wyruszył w rejs, tym razem na północ. "Investigator" przepłynął przez cieśninę Torresa ku północnemu wybrzeżu Australii. Tam ten łut szczęścia, jaki miał Flinders, chyba został mu odebrany. Statek zaczął bardzo groźnie przeciekać. "Investigator" ruszył na wyspę Timor, gdzie uzupełnił zapasy słodkiej wody i żywności, a potem popłynął wokół zachodniego wybrzeża lądu z powrtem do Port Jackson, do którego dotarł jak gdyby kuśtykając w czerwcu 1803.

Trzeba było w jakiś sposób dostarczyć do Anglii mapy i notatki z podróży. Flinders spodziewał się, iż uda mu się uzyskać w admiralicji inny statek, żeby kontynuować podróże odkrywcze. Jako pasażer wstępuje na pokład statku "Porpoise", wypływającego z kolonii do Londynu. Ale nie był to spokojny rejs, ponieważ o tysiąc dwieście kilometrów na północ od Port Jackson statek wpadł na rafę.

Dziewiędziesięciu czterech rozbitków znalazło się na maleńkiej wysepce. Flinders musiał już wtedy mieć opinię nieustraszonego żeglarza i świetnego nawigatora, skoro marynarze wybrali akurat jego, aby popłynął na małej szalupie ratunkowej z powrotem do Port Jackson i ściągnął pomoc. Ten śmiały rejs był wielkim wyczynem. Flinders dokonał go zaledwie w trzynaście dni. W Port Jackson przygotowywano się do przywiezienia rozbitków, kiedy Flinders objął dowództwo nad szkunerem "Cumberland", aby wyruszyć z powrotem do Anglii. Na pewno myślał nie tylko o wizycie w admiralicji, gdzie miał przekazać mapy i zapiski, przede wszystkim chciał zobaczyć ukochaną żonę i nadzieja ta jakoś łagodziła mu trudy podróży. Statek był w straszliwym stanie, kajutę Flindersa często zalewała woda, zaś sam stateczek był tak mały, iż nie miał nawet miejsca na zabranie wystarczających zapasów wody. Trzeba więc było zawinąć na wyspę Timor, potem droga wieść miała wokół Przylądka Dobrej Nadziei. I tu wkraczamy niejako w ostatni rozdział dramatu.

"Cumberland" był już w tym stanie, że Flinders obawiał się nim płynąć przez Ocean Indyjski i postanowił zawinąć do francuskiej kolonii Ile-de-France, aby tam przeprowadzić nieodzowne naprawy. Raz jeszcze przypominam Czytelnikowi, iż były to czasy, gdy żeglarze wyruszający w dalekie podróże tracili całkowicie kontakt z krajem rodzinnym na wiele miesięcy czy nawet lat. I wtedy właśnie Flinders nie wiedział, że znowu wybuchła wojna między Anglią a Francją i że we francuskiej kolonii sytuacja, jaką tam zastanie, nie będzie sprzyjać jego planom. Na wyspie znajdował się niewielki garnizon francuski, a gubernator Charles de Caen uważał, iż Flinders pełni rolę zwiadowcy szykującego się angielskiego desantu, który miałby odebrać Francuzom tę kolonię. Dokument nietykalności wystawiony w Paryżu nie tylko nie uspokoił gubernatora, ale wręcz przeciwnie, wzbudził jego nieufność! Przecież opiewał on wyraźnie na statek "Investigator", a brytyjski żeglarz zawinął na statku "Cumberland". Trzeba było więc powiadomić władze w Paryżu o wydarzeniu i prosić o dalsze instrukcje. W czasie gdy tego rodzaju sprawy do wyjaśnienia powierzane były żaglowcom (o ile takie akurat zawinęły na wyspę i płynęły dalej do Francji), oznaczało to praktycznie wielomiesięczne oczekiwanie.

Najpierw Flinders trzymany był po prostu w zamknięciu, co wcale nie poprawiło jego stanu zdrowia i tak nadwerężonego trudami nieustannych wypraw i tarapatów. Francja nie odpowiadała i nie bardzo było wiadomo, czy zapytanie do niej dotarło, czy też może nikt nie chciał podejmować decyzji w sprawie dotyczącej gubernatora odległej wyspy i jego nieproszonego, brytyjskiego gościa. Flinders uzyskał zgodę na swobodniejsze

życie na Ile-de-France, ponieważ dał słowo honoru, iż nie opuści miejsca zamieszkania

i że pozostanie w promieniu dziesięciu kilometrów od domu, który mu przydzielono. Powoli zaprzyjaźnił się ze swoimi sąsiadami i zwrócono mu jego mapy i notatki. Ale na pełną

wolność czekał nadal. Prawdopodobnie przepadła urzędowa korespondencja, a może - jak się domyślają niektórzy historycy - Flinders wiedział już zbyt wiele o systemie obronnym wyspy, aby mógł być

odesłany do Anglii.

W czerwcu 1809 nadpłynęła flota brytyjska, która rozpoczęła blokadę wyspy. W następnym roku, również w czerwcu, gubernator postanowił zwrócić Flindersowi wolność. 13 czerwca 1810, po zatrzymaniu, które trwało prawie sześć i pół roku, Flinders wypłynął do Indii, aby tam przesiąść się na statek wracający do Anglii.

Pojawia się u ojczystych wybrzeży w październiku 1810. Jego żona Anna czeka na niego. Ich spotkanie bardzo musiało być czułe, skoro obecni przy tym przyjaciele żeglarza nie mogli opanować własnego wzruszenia i woleli odejść. Flinders został dobrze przyjęty w Anglii, Banks podejmował go galowym obiadem, a dygnitarze z admiralicji nie szczędzili mu komplementów. Należało opracować przywiezione materiały, mapy i notatki do wielkiego dzieła, które miało ostatecznie przysporzyć sławy żeglarzowi. Flinders pracował bez wytchnienia. Jego zdrowie pogarszało się gwałtownie i wydaje się, że decyzja

admiralicji brytyjskiej zadała ostateczny cios żeglarzowi: co prawda awansowano go, ale zarazem postanowiono, iż w czasie pracy nad książką będzie mu przysługiwać tylko połowa jego, i tak skromnego, oficerskiego uposażenia.

1 kwietnia 1812 roku urodziła mu się córka i chyba było to jedyne radośniejsze wydarzenie w jego życiu, w tej starej kochanej Anglii...

Koniec tej historii znamy już z początku rozdziału.

Nasuwa mi się teraz kilka refleksji bardziej ogólnej natury.

Jeżeli podsumujemy naszą wiedzę o temacie, to można rzec, że właściwie odkrywcą był każdy, kogo stopa stanęła na wielkim lądzie Australii. Wszystkiego trzeba się było uczyć od początku. Trzeba było pogodzić się z tym, że pory roku są akurat odwrócone, że Wielkanoc wypada jesienią, a Boże Narodzenie w lecie, że całkowicie odmienny jest kalendarz natury. Trzeba było nauczyć się, że w buszu, w samo południe, słońce prażyło od północy. Gdy w Europie gorące wiatry nadchodziły zazwyczaj z południa, to tu pojawiały się najczęściej od północy z tropikalnych połaci Australii. Przybysze patrzyli ze zdumieniem na drzewo eukaliptusowe, które zachowywało liście, ale zrzucało korę. Przecież jedna tylko francuska ekspedycja, która zjawiła się w Australii w 1802 roku, zebrała dwadzieścia trzy tysiące roślin, gadów, ptaków i minerałów. Poza tym przywiozła ze sobą do Francji setkę żywych stworzeń i chyba nigdy podobna arka nie płynęła na tak wielkiej trasie. Zbadanie australijskiej linii brzegowej było przedsięwzięciem pracochłonnym i wielce niebezpiecznym. To, że Tasmania jest wyspą, ustalono dopiero w dziesięć lat po założeniu pierwszej osady na miejscu obecnego Sydney. Brytyjczycy uporczywie poszukiwali ogromnej, szerokiej rzeki, która w ich przekonaniu byłaby szlakiem z wybrzeża północnego aż do serca ogromnego lądu. Jeszcze w trzydzieści lat po założeniu Sydney, specjalne statki poszukiwały ujścia tej rzeki na wybrzeżu północno-zachodnim w nadziei, że będzie to najlepszy wodny szlak w głąb kraju. Brzmi to może niewiarygodnie, ale nawet w połowie ubiegłego stulecia spotykało się liczne skały i rafy na bardzo uczęszczanych morskich szlakach wokół Australii, których nie naniesiono na żadne mapy.

Dla Brytyjczyków nie było szczegółów nieważnych tam, gdzie chodziło o bezpieczną i możliwie ekonomiczną żeglugę. W epoce radaru, echosondy czy rozpoznania lotniczego nie zdajemy sobie może sprawy z niebezpieczeństwa, jakie dla statków owej epoki stanowiły góry lodowe. Tym bardziej trzeba podziwiać uporczywą, mrówczą pracę Niemca nazwiskiem Georg Neumayer, który pracował w obserwatorium w Melbourne.

Bardzo starannie wynotowywał z dzienników pokładowych zawijających tam statków

wszelkie spostrzeżenia dotyczące oglądanych na trasie gór lodowych. Najbardziej, rzecz jasna, interesowały go dzienniki pokładowe tych statków, które gór lodowych nie dostrzegły. W ten sposób stworzył własną teorię naukową, zalecając szlaki, które na trasie do Australii można było uznać za najbardziej bezpieczne. Trzeba też uchylić czoła przed kapitanami staków, którzy brali na własną odpowiedzialność ryzyko zbadania takich

zalecanych tras.

Odkrywcą był każdy, kto w Australii doświadczał na własnej skórze klimatu tego kraju. Właściwie są tam wszystkie klimaty, ale w Sydney przybysze czuli się szczególnie dobrze, ponieważ wywodzili się z niedogrzanych domów mieszkalnych lub chat wieśnia-czych w Anglii, Szkocji czy w Irlandii. Najbardziej upalne lato w Sydney nie było tak dokuczliwe jak zima na Wyspach Brytyjskich.

A więc zgadzamy się, że odkrywcą był każdy, ponieważ na tym wielkim lądzie wszystko było inne, wszystko czekało na odkrycie. Czy znaczy to, że każdy odkrywca ma dostrzec wszystko? że mamy szydzić z Cooka, który wbił maszt flagowy dosłownie w złoto?

Nasze zachcianki nie wytrzymują krytyki. Zawsze jestem wrogiem oceniania w zaciszu domu czy biblioteki decyzji, jakie strudzony dowódca podejmował po latach rejsu na nieznanych wodach, u wybrzeży nieznanego lądu, niekiedy pod naciskiem własnej załogi. Po prostu trzeba się wczuć w okoliczności działania. Pisze Francis Jammes: "Z nogami przy kominku rozmyślam o ptakach, które rzekły Kolumbowi, że ziemia jest nieopodal. Ciągle była woda, woda i tylko woda. Wreszcie Rodrigez Triana zawołał "Ziemia"! i wiatr zaśpiewał w olinowaniach..."

Do tego jakże istotną jest sprawa zasobów, które widziano, ale... nie znano ich zastosowania. Mateusz Flinders był sumiennym badaczem. Starannie zapisał w dzienniku pokładowym, że widział czerwone skały na wybrzeżu Australii. Może tylko oglądalibyśmy je na barwnych widokówkach, gdyby nie pewien rodak odkrywcy, który w dalekiej Anglii badał różne metale. W wyniku tych prac, gdy Flinders już dawno nie żył, ludzkość dostała aluminium. Surowcem jest boksyt, czerwone skały sygnalizują największe - rzekomo - ze znanych w świecie złoża tego surowca.

Geologowie szacują je na miliardy i miliardy dolarów. Całe złoto, po którym stąpał imć Cook na Wyspie Posiadania, było tylko wdowim grosikiem na tle tego bogactwa...

"Kimkolwiek jesteś, dołącz swe łzy"

W kilka zaledwie dni po zawinięciu do Zatoki Botany w rejonie obecnego Sydney brytyjskiej Pierwszej Floty - zjawia się tam francuski żeglarz La Perouse. Czyżby nieudana próba ubiegnięcia Brytyjczyków w wyścigu o panowanie nad

Australią? Wyprawa La Perouse'a nie wróciła nigdy do Francji, jej tragiczne losy zostały odtworzone dopiero po latach.

Nie znaczy to jednak wcale, że Francja nie interesowała się swymi marynarzami. Ekspedycje ratunkowe rzemiennym dyszlem wędrowały po oceanach, dokonały odkryć już we własnym zakresie, ale nie trafiły na ślady zaginionych.

Jean-Francois de Galaup de La Perouse był, co prawda, synem posiadaczy ziemskich i mógł bez pracy rozkoszować się życiem w "słodkiej Fancji", ale mając lat piętnaście poszedł na morze. Był nadzwyczaj dzielny, wyróżniał się zwłaszcza podczas walk przeciwko Brytyjczykom o panowanie nad Kanadą. Zapamiętano niezwykłą odwagę i

śmiałość pomysłów tego człowieka.

Wyprawę, o której będzie mowa, zakrojono na lata. Rząd przydzielił La Perouse'owi dwa statki: "La Boussole" oraz "L'Astrolabe" - w stoczniach rozbudowano je na fregaty. Instrukcja rządowa była świadectwem poważania, jakim cieszył się La Perouse, ponieważ zostawiała mu właściwie wolną rękę: "Jego Królewska Mość nie chce wcale powiedzieć, iż

plan ten ma być drobiazgowo wykonany. Przedmiotem obecnej instrukcji jest tylko przekazanie imć panu La Perouse'owi wiedzy o odkryciach, jakie są do poczynienia lub też do pogłębienia w rozmaitych częściach globu, oraz zapoznania go ze szlakiem, jaki wydaje się być najbardziej wygodny dla dokonania owych badań".

Przygotowania do wyprawy postępowały sprawnie. Zabrano na pokład najrozma-itsze przedmioty, które miały służyć jako podarunki dla dalekich wyspiarzy bądź jako przedmioty do handlu wymiennego. Były między nimi medale z wybitą na nich podobizną króla, hełmy z pióropuszami, szpilki różnych odmian, nożyczki i grzebienie - by wymienić tylko poniektóre. Wzięto też ze sobą pokaźną bibliotekę fachową.

Rekrutując załogę, La Perouse dobierał ją pod takim kątem, aby jego ludzie posiadali rozliczne umiejętności. Prawie wszyscy marynarze byli zarazem rzemieślnikami - szewcami, krawcami czy cieślami. Nawet dwaj duchowni uczestniczący w wyprawie byli równocześnie przyrodnikami.

Pierwotne plany przewidywały, że statki po wypłynięciu z Tahiti rozdzielą się na Oceanie Spokojnym i spotkają ponownie na Tahiti, aby w ten sposób zbadać większe połacie Oceanu. Jednakże na marginesie instrukcji król Ludwik XVI sprzeciwił się takiej koncepcji zaznaczając, że statki nie powinny się rozdzielać, "jako że jest to niebezpieczne na nieznanych morzach".

Dodajmy, że plan ogromnej podróży przewidywał zawinięcie do Pietropawłowska na Kamczatce, zbadanie Wysp Kurylskich, wschodniego i południowego wybrzeża Wysp Japońskich oraz Taiwanu. Statki francuskie miały zawinąć albo do Makau, albo do Manili na Filipinach. Była też mowa o zbadaniu wybrzeży Korei oraz zachodniego wybrzeża Japonii, które w owym czasie stanowiło wielką niewiadomą dla Europejczyków. Zakładano, że w ogromnej podróży żeglarz nie tylko zawadzi o poszczególne wyspy czy lądy, ale przeprowadzi ich dokładne rozpoznanie. Zlecono mu, aby ustalił, jakimi siłami morskimi i lądowymi dysponują Hiszpanie, Portugalczycy i Holendrzy w portach, do których zawinie. Miał też dokładnie opisywać spotykane ciekawsze urządzenia techniczne i zwrócić uwagę na możliwości handlu. Na Nowej Zelandii kazano mu zbadać, czy Brytyjczycy już usadowili się tam na dobre i czy sposobią się do skolonizowania tych wysp. Do tego jeszcze dochodziły znacznie poważniejsze zadania o charakterze ściśle naukowym. Uczeni mieli dokładnie nanieść długości i szerokości geograficzne na mapy wszystkich odwiedzanych terenów, przestudiować warunki klimatyczne, zbadać rękodzieło

miejscowe i zebrać rośliny. Miano się też zainteresować towarami, które można by wykorzystać jako żywność dla załóg, i nawiązać możliwie przyjazne stosunki z tubylcami, przy czym instrukcja zawierała ostrzeżenie, że wielu wyspiarzy ma opinię ludzi skłonnych do zdrady.

W praktyce jednak okazało się, że na Hawajach wyspiarze byli tak przyjaźnie nastawieni do Francuzów, iż La Perouse zastanawiał się, w jaki sposób doszło do śmierci kapitana Cooka. Ostatecznie wyciągnął wniosek, że chyba Anglik w jakiś sposób ich sprowokował.

Artyści zabrani w daleką podróż mieli szkicować portrety tubylców, nakreślić plany ich mieszkań i osiedli. Miano nawet przebadać odporność załóg okrętowych w warunkach długiego, kilkuletniego rejsu. Oficjalnymi kanałami dyplomatycznymi powiadomiono rządy Rosji, Holandii, Hiszpanii i Wielkiej Brytanii o planowanym rejsie, prosząc je o współpracę.

W lipcu 1785 roku wyprawa była gotowa do wyjścia w morze, powrót do Francji przewidywano w końcu lata 1789. Tymczasem trzeba było przez dwadzieścia dni czekać na pomyślne wiatry.

Lekarze okrętowi nie zmarnowali tego czasu, ale przeprowadzili dokładne badania załóg, w rezultacie których pozostawiono we Francji sześciu marynarzy i jednego żołnierza, u których wykryto choroby weneryczne. Efekt był taki, że gdy w dalszej podróży zawinięto do Ameryki Południowej, panujący tam Hiszpanie stwierdzili ku swemu zdumieniu zupełny brak chorych na pokładzie francuskch statków, co w owych czasach było wydarzeniem wręcz niewiarygodnym w żegludze morskiej. To jednak później; wcześniej, chociaż było to lato, załogi, płynąc na północ, cierpiały bardzo na skutek mrozów. Kontakty z Eskimosami sprawiały kłopoty, ponieważ trudno było się z nimi porozumieć. Co prawda Francuzi jeszcze podczas przygotowań do ekspedycji usiłowali znaleźć tłumacza języka eskimoskiego, ale szukali go... w Londynie.

Nie obeszło się bez ofiar, gdy nagły podmuch wiatru wywrócił łodzie, z których przeprowadzano sondowanie dna jednej z zatok koło Alaski. Zginęło wtedy sześciu oficerów i piętnastu marynarzy. Przez kilka dni czekano, spodziewając się, że może ktoś ocalał i że uda się odnaleźć rozbitków, ale bezskutecznie.

Wtedy pośpieszono na południe i po przepłynięciu bezkresnych przestrzeni środkowej części Oceanu Spokojnego statki dotarły do Marianów. W dzienniku pokłado-wym zapisano szczęśliwie: "Od kiliu tygodni zajadamy się żółwiami i orzechami kokoso-wymi, które znajdujemy na jednej z wysp Marianów". Dalej droga wiodła przez fort Makau u wybrzeży Chin, gdzie uzupełniono załogę zabierając ludzi z przebywających tam innych statków francuskich, a następnie ekspedycja dopłynęła do Manili na Filipinach. W Wielki

Poniedziałek 1787 roku La Perouse opuścił Manilę i pożeglował w stronę Taiwanu, gdzie akurat miejscowa ludność zbuntowała się przeciwko władzy przybyłych z ląduChińczyków.

Złe warunki atmosferyczne zmusiły jednak załogę do zmiany trasy. W efekcie dotarli do

wybrzeży Korei jako pierwsi żeglarze europejscy, którzy mogli zbadać prawdziwość starych map, sporządzonych przez dawnych misjonarzy.

Skracając poważnie opis bardzo długiego rejsu, przenosimy się teraz na pokładzie francuskich statków aż do dnia 6 września 1787, gdy ekspedycja francuska zawinęła na Kamczatkę, do Pietropawłowska.

Po sześciu tygodniach ciężkiej żeglugi marynarze francuscy spotkali się z wielce gościnnym przyjęciem. Zaproszono ich na polowania na lądzie i na połowy ryb. Wydano na cześć żeglarzy wspaniały bal, co oczywiście, jak wspominają kronikarze, było wielkim wydarzeniem w życiu mieszkańców Pietropawłowska. Dla Francuzów miejscowe tańce

odbiegały znacznie od eleganckich menuetów dworskich, z jakimi spotykano się w owym czasie w Paryżu: "Tany te można porównać chyba tylko z konwulsjami świętego Wita. W tej części Azji poruszają się ramiona i ręce tancerzy, a nogi stoją niemal nieruchomo. Ich zmęczenie jest takie podczas tanów, że wszystkie tancerki zalane są potem i rozciągają się na ziemi nie mając siły wstać. Obfite wyziewy z ich ciał przesycają salę zapachem tranu i ryb, do których nasze europejskie nosy nie są zbytnio przyzwyczajone i nie odczu-wają z tego powodu specjalnej przyjemności".

Zawrotne tańce przerwało przybycie kuriera carskiego z miasta Ochock, które w locie ptaka oddalone jest o osiemset mil od Pietropawłowska. Przywiózł on pocztę i dla Francuzów. Była w niej oficjalna nominacja, w której władze w Paryżu awansowały La Perouse'a do rangi komandora. Uradowany gubernator rosyjski postanowił uświetnić tę wielką uroczystość dalszą fetą i salwą artylerii z dział okrętowych w porcie.

Był jednak w poczcie list, który zepsuł humor bawiącym się Francuzom, a zwłaszcza ich dowódcy. Otóż minister marynarki żądał od La Perouse'a, aby natychmniast wypłynął do Australii i zapoznał się z zamiarami brytyjskimi związanymi z Nową Południową Walią. Aby wykonać rozkaz, trzeba było zmienić trasę i nie zahaczając o Nową Zelandię, co było pierwotnym zamiarem, śpieszyć ku Australii.

Tymczasem przed wyjazdem La Perouse wysłał z Pietropawłowska drogą lądową do Francji jednego z członków swej załogi, młodego tłumacza języka rosyjskiego, syna konsula generalnego Francji w Petersburgu, barona Barthelemy'ego de Lessepse'a.

Odbył on wielką podróż przez liczne kraje, przez tereny o różnych klimatach, poznał straszliwą zimę syberyjską, przewędrował niezmierzone obszary ogromnego Imperium, połowicznie tylko cywilizowane. W końcu dotarł do Paryża i dzięki niemu przetrwały ważne

dokumenty wyprawy.

La Perouse zawinął do Zatoki Botany w kilka dni po pojawieniu się tam brytyjskiej Pierwszej Floty pod dowództwem kapitana Phillipa w 1788, zapisując w ten sposób siebie i Francję w dziejach odkryć Australii. Oto najlepszy dowód - powiadają niektórzy uczeni - że Francuzi nieznacznie się tylko spóźnili.

7 lutego 1788 La Perouse wysyła z rejonu obecnego Sydney swój ostatni - jak się miało okazać - list do Paryża. "Będę działał w myśl otrzymanych instrukcji..." Tegoż miesiąca oba statki francuskie wypłynęły z Zatoki Botany i nie oglądano ich więcej.

Wypada przytoczyć napis z pomnika, jaki La Perouse kazał wystawić u wybrzeży Alaski jeszcze w drugim roku rejsu, gdy dwie francuskie szalupy zostały ciśnięte wichrem na skały i dwudziestu jeden Francuzów utonęło: "Kimkolwiek jesteś, dołącz swe łzy do naszych..."

Francja jednak nie była jeszcze skłonna do opłakiwania swych żeglarzy.

Spodziewano się, że statki "La Boussole" oraz "L'Astrolabe" będą na wyspie Mauritius koło Madagaskaru u schyłku 1788 roku. W owych czasach nie można było liczyć na uzyskanie jakichś wcześniejszych wiadomości od La Perouse'a, chyba że przez absolutny przypadek załoga francuska natrafiłaby na jakiś statek holenderski czy brytyjski. Dopiero więc w połowie następnego roku zaczęto poważnie niepokoić się losem ekspedycji.

Francja przeżywała wtedy historyczną zawieruchę, lud zdobył Bastylię. Mimo to w całym burzliwym okresie rewolucyjnym nie przestano interesować się losem wyprawy. Uważano, że nie była to tylko wycieczka arystokratów, lecz zgodnie z duchem epoki prawdziwa wyprawa naukowa, w której brali udział znani uczeni. Jakże słusznie uważano, że to właśnie uczeni, poprzez swoje odważne, uporczywe próby działania, odgrywają ogromną rolę w obaleniu absolutyzmu i wyzwoleniu Francji ze stuleci ucisku. Głoszono, iż dług wdzięczności rozciąga się na wszystkich ludzi nauki i że trzeba wyruszyć na poszukiwania zaginionych na bezkresnych wodach Oceanu Spokojnego. Przed Zgromadzeniem Narodowym jeden z mówców z patosem wołał: "Niech powrócą w nasze strony, aby umrzeć z radości, wstępując na tę wolną ziemię!" Takie wystąpienia wstrząs-nęły Zgromadzeniem Narodowym i postanowiono wszcząć poszukiwania zaginionych

statków.

Do akcji organizowania ekspedycji ratunkowej włączyły się towarzystwa naukowe. Zresztą już wcześniej minister marynarki Flerieu żądał od króla podjęcia decyzji w sprawie zorganizowania wyprawy poszukiwawczej, przekazując mu ów ostatni list, wysłany przez La Perouse'a do Francji z Zatoki Botany. Minister zwracał przy tym pokornie uwagę Króla Jegomości, że właściwie tylko ten list może służyć jako wskazówka do dalszych poszukiwań.

Ludwik XVI, który w lutym 1791 mógł jeszcze kontrolować akty prawne Zgroma-dzenia Narodowego, podpisał odpowiednie dekrety. Dodatkowym bodźcem do dalszego

organizowania wyprawy było opublikowanie sprawozdania z podróży do Botany Bay, nadesłanego jeszcze przez samego La Perouse'a. Postanowiono, że wpływy ze sprzedaży tego raportu będą przekazane małżonce zaginionego żeglarza.

Ekspedycją ratunkową miał pokierować Antoine-Raymond-Joseph de Bruny d'Entre-casteaux, uważany za człowieka mającego pełne kwalifikacje, aby dowodzić taką wyprawą. Został on awansowany do stopnia kontradmirała.

Ekspedycja wyruszała w trudnym okresie. Rewolucja francuska obaliła dawne układy społeczne. Ucierpiała dyscyplina w marynarce wojennej. Doszło do poważnych zamieszek w wielkich portach francuskich. Nad przygotowującymi się do wyjazdu wisiało zagrożenie oskarżenia o kontrrewolucję i sympatię dla monarchii. Bacznie się im przyglą-dały lokalne władze, a także przedstawiciele rządu centralnego w Paryżu. I choć we wrześniu 1791 można było już mówić o pewnych pozorach ładu w marynarce, niewątpliwie oba statki d'Entrecasteaux wyruszając w tak daleką podróż zabierały ze sobą zarzewie buntu.

Mimo tych wszystkich trudności, nie ustawano w przygotowaniach. Flerieu, który w okresie Terroru miał się sam znaleźć za kratami więziennymi, bardzo zapobiegliwie przygotował ekspedycję. Jako minister Marynarki i Kolonii dawał szczegółowe wskazówki d'Entrecasteaux wytyczając mu drogę.

Szukanie przysłowiowej igły w stogu siana wydaje się łatwiejsze w porównaniu z tym, co czekało wyprawę d'Entrecasteaux - zadanie ich polegało na odnalezieniu żeglarzy wśród tysięcy wysp i wysepek Oceanu Spokojnego. Prócz tego przekazano im także kopie instrukcji, jakie miał La Perouse, zalecając, aby przejęli i jego zadania. Jedynym właściwie konkretnym rozkazem, który otrzymał d'Entrecasteaux - jakże typowym dla owej epoki i oddającym trudności, czekające żeglarzy - był ten, że ma powrócić nie później niż za... trzy lata.

Jakież to statki miały wyruszyć na tak trudną i pełną zagadek wyprawę? Julien de La Graviere w swoich "Wspomnieniach Admirała" powiada, że statki te nazywały się uprzednio "Obfitość" oraz "Wielkie Brzuszysko". Inny historyk powiada, że "oba te statki były chyba najgorsze, jakie można było wyznaczyć do tego rodzaju zadania; bardzo kiepsko pływały, trudno manewrowały, miały głębokie zanurzenie i nie były pokryte powłoką miedzianą". Ponieważ ironiczne nazwy nie pasowały do statków wyruszających tak daleko, przemianowano je na "La Recherche" czyli "poszukiwanie" oraz "L.Esperance" - "nadzieja". Pierwszym dowodził d'Entrecasteaux, u którego boku stał d'Auribeau. Miał na pokładzie stu trzynastu ludzi wliczając w to uczonych uczestniczących w ekspedycji.

Drugim zaś płynęło stu sześciu ludzi, a dowodził Hugon de Kermadec, który uprzednio brał udział w wyprawie d'Entrecasteaux na wody chińskie. Na statku "La Recherche" był też Paul Edouard de Rossel, który niegdyś także służył pod rozkazami d'Entrecasteaux. Do jego zadań należało później zestawienie oficjalnego sprawozdania o ekspedycji w oparciu o dziennik samego dowódcy i własny. Był to człowiek wysoce utalentowany, który cieszył się już uznaniem między geografami francuskimi, a w roku 1822 awansował do rangi

kontradmirała. Tak samo Jean-Baptiste Willaumez miał już za sobą służbę pod rozkazami d'Entrecasteaux i też był kontradmirałem. Był synem kanoniera okrętowego, a każdy z kolejnych rządów poznawał się na jego zdolnościach i awansował go. Później, za czasów Ludwika Filipa, nadano mu nawet tytuł hrabiowski.

Wybitnymi postaciami byli uczeni, którzy wyruszali na wyprawę: Charles-Francois Beautemps-Beaupre był młodym inżynierem hydrografem, jego mapy przez wiele lat stanowiły podstawę żeglugi na dalekich morzach. Później wsławił się dziełem pod tytułem "Nowy pilot francuski", które kosztowało go dwadzieścia dwa lata pracy i które jest szczegółowym zestawieniem wskazówek dla żeglugi u wybrzeży francuskich w okolicach kanału La Manche. Jacques-Julien de la Billardiere był lekarzem i botanikiem, który w Anglii zapoznał się ze zbiorami znanego nam przyrodnika Banksa i utrzymywał z nim nawet w epoce konfliktu między tymi krajami najbardziej przyjazne stosunki. Uczony nie bardzo mógł się przystosować do dyscypliny na pokładzie statku, a ponieważ, jak większość ludzi nauki, był republikaninem, więc nie miał wspólnego języka z oficerami wywodzącymi się z arystokracji. Dochodziło do starć różnych, krańcowo sprzecznych, poglądów, które w ostatecznym rachunku przyczyniły się do niepowodzeń ekspedycji. Wspomniany już Julien de La Graviere, jeden z obiecujących młodych oficerów marynarki, opublikował później swoje własne sprawozdanie z wyprawy.

W owym czasie do marynarki wojennej werbowano kandydatów na oficerów z dwóch odrębnychźródeł. Stąd z jednej strony "uczniowie", którzy musieli przedstawić dowody swej przynależności do arystokracji, z drugiej "ochotnicy", którzy należeli przeważ-nie do klasy średniej czy też wywodzili się z drobnej szlachty, zamożnych kupców, armatorów okrętowych. W sumie - ludzi, którzy mogli wykazać się zamożnością i pozycją społeczną. "Ochotnicy" mieli w perspektywie awans do podporucznika, a i to, gdy wykazy-wali się wyjątkowymi talentami. Tak więc na każdym statku francuskim służyli ludzie, którzy byli ze sobą w konflikcie. Stosunki były od samego początku napięte, jakkolwiek na kilka miesięcy przed wyjściem w daleki rejs obalono te dawne podziały i wprowadzono zupełnie nowy system werbunku. Istotną nowością było uznawanie tytułów z marynarki handlowej. Mianowicie człowiek pochodzenia plebejskiego, który był oficerem w marynarce handlowej, mógł przenieść się do rezerwy marynarki królewskiej i właściwie dostąpić wszystkich rang zastrzeżonych uprzednio dla klas wyższych. W ten sposób została obalona bariera klasowa, która zatruwała stosunki w marynarce wojennej. Otwarto wrota ludziom doświadczonym i zaprawionym w marynarskim rzemiośle. Cóż, kiedy porównanie terminu wyprawy z kalendarzem wykaże, że reformy te zaczęto dopiero stosować. Młodzieńcy, którzy wybierali się na koniec świata, wiedzieli już o zmianach. Część z nich była więc świadoma, że pozbawiono ich przywilejów, a inni stwierdzali z goryczą, że na obu statkach pozostały jeszcze ślady dawnego rozróżnienia między klasami społecznymi.

"La Recherche" i "L.Esperance" wypłynęły z Francji jesienią 1791 roku. Rejs na Wyspy Kanaryjskie, do Teneryfy, był bardzo burzliwy, przy czym kronikarze zanotowali, że szczególnie dał się we znaki uczonym, nieprzywykłym do dłuższych podróży morskich. W Teneryfie zaopatrzono się w cytryny, co - jak wiemy - jest na morzu posunięciem wielce rozsądnym, a po dwunastu i pół tygodniach żeglugi statki dopłynęły do wybrzeży Afryki Południowej. Gdy tylko ukazała się ich oczom Góra Stołowa, Francuzi weszli do zatoki i - jak czytamy w anonimowych wspomnieniach z tego rejsu - "jeszcze nim rzucono kotwicę, już znalazła się w pobliżu łódź, z której nas poinformowano, że fregata francuska wysłana z Mauritius dopiero co wypłynęła z powrotem zostawiając depeszę z wiadomością, że pan de La Perouse postradał statek na wschód od Timoru, co wynikało ze sprawozdania przedłożonego przez kapitana holenderskiego statku, który tamtędy przepływał i widział miejscowych ludzi ubranych w mundury marynarki francuskiej".

Chodziło o niejakiego kapitana Huntera, który wracając do Anglii musiał po rozbiciu swego statku przesiąść się na mały stateczek holenderski płynący do Batawii. Nieopodal Wysp Admiralicji dostrzegł on tubylców, którzy nosili francuskie mundury. W Batawii kapitan Hunter opowiedział o swych spostrzeżeniach dwóm kapitanom francuskim, którzy z kolei poinformowali o tym dowódcę bazy francuskiej marynarki wojennej w Indiach - markiza de Saint-Felix. Dowódca ów uważał, że d'Entrecasteaux powinien być bezzwłocznie o tym powiadomiony. Istotnie d'Entrecasteaux postanowił wypłynąć w stronę Wysp Admiralicji, jeszcze nim warunki atmosferyczne uniemożliwiłyby taką wyprawę. Tymczasem ekspedycja poniosła już pierwsze straty. Astronom wyprawy podczas wspi-naczki na Górę Stołową spadł i zmarł. Jeden z przyrodników oraz rysownik wyprawy zachorowali i musiano zostawić ich w porcie. Odkryto natomiast pasażerów. na gapę. Jeden z nich, Niemiec, który zbiegł ze statku wiozącego go do kolonii karnej w Zatoce Botany, okazał się wielce przydatny, ponieważ był zegarmistrzem i zajął się czasomierzami na pokładzie.

Statki, jak to przewidywano, były powolne i w związku z tym bardzo szybko pokryły się wodorostami i muszlami. Jeden z kronikarzy wspomina, że "statek "L.Esperance" przypominał pień drzewa, długo pływający po oceanie, wokół którego zbierają się całe chmary ryb, większe zjadają mniejsze, a te z kolei żerują na jeszcze mniejszych". Już w czasie rejsu do Afryki musiano ograniczyć dzienną rację wody, co w promieniach rażącego słońca było szczególnie dokuczliwe. Do tego doszły kłopoty z robactwem. "Z sucharów wychodziły larwy, które przedostawały się do wszystkich innych pokarmów. Skakały, zginając się jak te, które zazwyczaj żerują w serze. Dość długo trwało, zanim osłabło obrzydzenie, którym ten widok nas przejmował".

Przepływano koło wyspy Amsterdam, która, jak by wynikało z map, mogła być też ewentualnie Wyspą Świętego Pawła. Na pokładzie dyskutowano możliwość takiej pomyłki, ale jeszcze bardziej frapujące było to, iż dostrzeżono ze statku ogień. Nawiasem mówiąc w kilka miesięcy później kapitan Peron również widział ognisko na wyspie, uznanej za bezludną. Spuścił wtedy szalupę, która przy wzburzonym morzu z ogromnymi trudnościami dotarła do wyspy. Znaleziono opustoszały dom - to łowcy fok przybywali od czasu do czasu na wyspę.

Tymczasem zaszły nieoczekiwane wypadki. D'Entrecasteaux został poważnie poraniony w czasie nagłego przechyłu statku i musiał pozostawać w swojej kabinie, skąd wydawał rozkazy na podstawie informacji dostarczanych mu przez podwładnych.

Po pewnym czasie, kiedy stało się jasne, że poszukiwania rozbitków w rejonie Wysp Admiralicji - jak to sugerował kapitan Hunter - nie przyniosą dobrych wyników, d'Entrecasteaux zaczyna przemierzać bezkresny ocean, jakby licząc na przypadek. Zagląda między innymi na wyspę Tonga-Tabou, gdzie według planu miał się zjawić kiedyś La Perouse, ale wyspiarze nie wspominają żadnego Francuza, tylko kapitana Cooka i jego marynarzy. Może trochę zbyt długo załogi francuskich statków "La Recherche" i "L.Esperance" rozkoszują się pobytem na gościnnej wyspie. Tany i rozrywki są w stylu modnego wówczas w Europie "powrotu do natury".

19 maja 1793 Francuzi omal nie rozbijają się o wyspę, którą - od nazwy jednego ze statków - mianują "Wyspą Poszukiwań". Ba, właściwa jej nazwa brzmi Vanikoro i było to akurat miejsce, gdzie później znaleziono relikty wyprawy La Perouse'a! A statki wędrowały dalej. Niestety, gdy zawinęły do Batawii - załogę uderzyła zaraza. 19 lipca wrzucono do morza zwłoki Bruny d'Entrecasteaux.

Upamiętnia to nazwa kanału między Tasmanią a wysepką Bruny (wysepką, która też zresztą nosi element jego nazwiska). Tylko żałosnym paradoksem, jaki stworzyła historia, jest to, że wysepka ta, na której osiedlono później ostatecznie tubylców tasmań-skich tuż przed ich całkowitą zagładą - nosi imię akurat tego, który był ich przyjacielem, a nawet opiekunem.

Pozostały prorocze słowa, którymi żeglarz opisał obszerną zatokę, gdzie zdaniem marynarzy można było zmieścić wszystkie floty świata i jeszcze byłaby wolna przestrzeń do manewrów. D'Entrecasteaux zanotował: "Na próżno starałbym się oddać uczucia, jakich doznawałem patrząc na ten samotny port położony na krańcu świata i tak doskonale zamknięty, iż można było uważać, że jest od niego całkowicie odcięty. Można tu na każ-dym kroku dostrzec cuda natury pozostawionej samej sobie i oznaki zgrzybiałości. Niezmiernie wysokie drzewa o wielkiej średnicy, pozbawione wzdłuż pnia gałęzi, na szczycie mają korony z ciągle zielonych liści. Niektóre z nich są chyba stare jak świat. Splecione i splątane, służą za podporę innym, o podobnych rozmiarach, które runęły ze starości i użyźniły ziemię swymi całkowicie zbutwiałymi szczątkami. Port, jeden z najwygodniejszych i najbezpieczniejszych, bardzo kontrastuje z nazwą zatoki, koło której leży - Zatoka Burzy". W tych stronach miało powstać później miasto Hobart, obecnie stolica stanu Tasmania.

Pozbawione swego dowódcy załogi obu statków kontynuowały jednak rejs, nie zapominając, że są ekspedycją ratunkową z ambicjami naukowymi. 21 stycznia1793 roku zjawiły się w Zatoce Przygody (jest to zatoka tasmańska nosząca nazwę okrętu Jego Królewskiej Mości - "Adventure"), dokonując w ten sposób pełnego rejsu wokół Australii. Powtórne przybycie tu Francuzów wywołało zaniepokojenie wśród Brytyjczyków. Obawiali się oni, że gdyby Francuzi zadomowili się na Tasmanii, mogliby stanowić poważne zagrożenie dla łączności między bazami brytyjskimi a powstającymi właśnie osadami pod flagą Union Jack na terenach Australii. Ale znużeni Francuzi chcieli tylko podleczyć

marynarzy chorych na szkorbut, zaopatrzyć się w drzewo opałowe, żywność i słodką wodę. Rybołówstwo umożliwiło im zaopatrzenie się na trzy miesiące w suszoną i soloną

rybę. Zupełnie przypadkiem odnaleziono drzewa, które zasadził w tych stronach jeszcze w 1788 roku kapitan Bligh, osławiony dowódca statku "Bounty" (patrz tegoż autora

"Buntownicy Mórz Południowych"). Przyrodnicy francuscy wypełli nawet chwasty wokół tych pamiątek po europejskim żeglarzu.

Okoliczne rzeczki i wysepki znów obsypano francuskimi nazwami, z których więk-szość jednakże nie wytrzymała próby czasu.

Ten, drugi już, pobyt na Tasmanii pozwolił nawiązać doskonałe stosunki z mieszkańcami wyspy, którzy - w przeciwieństwie do innych wyspiarzy spotykanych w dalekich rejsach - nie tylko nic sobie nie przywłaszczali, ale sprawiali wrażenie, iż euro-pejskie produkty są im całkowicie obojętne. Jeden z nich dał się nawet namówić na wizytę na francuskim statku i dostał od dowódcy ekspedycji w prezencie młodego koguta. Marynarze francuscy byli pod wrażeniem ubóstwa tubylców tasmańskich do tego stopnia, że - jak wspomina kronikarz - "wszyscy mieli ochotę podarować im to, co sami tylko posiadali".

Ciekawostką jest, że jeszcze w czasie pierwszego tu pobytu d'Entrecasteaux sporządził słownik języka używanego na wyspie. Prosił swoich oficerów, aby sami zestawiali listy słów tasmańskich, co później umożliwiło wprowadzenie doń poprawek. Poza tym żeglując wokół innych wysp Francuzi usiłowali posługiwać się też słownikiem zestawionym przez kapitana Cooka, ale spotkali się z nieprzewidzianymi kłopotami, które wynikały z odmiennej wymowy w języku francuskim i angielskim. Ponadto notują, że

mieli te same trudności w opracowywaniu słownika, co Anglicy: kiedy, mianowicie, powtarzali jakieś słowo, wyspiarze przytakiwali zawzięcie i można było uważać, że wymówiło się je poprawnie. Tymczasem był to zwyczajny gest uprzejmości.

Widocznie wyspiarze uważali, że grzeczność nakazuje potakiwać rozmówcy.

W tym miejscu przerwiemy śledzenie losów statków "La Recherche" i "L.Esperance", by zająć się dalszym wyjaśnieniem zagadki ekspedycji La Perouse'a. Rozszyfrował ją po latach Irlandczyk Peter Dillon. Żeglując między wyspami Mórz Połu-dniowych Dillon zatrudniał jako załogę swoich statków wyspiarzy; sam nauczył się biegle kilku narzeczy polinezyjskich. Nie zawsze kontakty te były jednak bezpieczne. W 1813 roku przeżył bardzo ciężkie chwile, kiedy z dwoma marynarzami został zaatakowany przez kilkuset mieszkańców wysp Fidżi, których wioskę spaliła jego załoga. Ostatecznie udało mu się wycofać na statek i ujść z życiem w ten sposób, że zabrał ze sobą jednego z kapłanów fidżańskich jako zakładnika.

Gdy dorobił się własnego statku - "Saint-Patrick" - w 1826 roku odwiedził na nim marynarzy, którzy niegdyś z nim żeglowali, a później osiedlili się na wyspie Tucopia (Tikopia). Bystre oko żeglarza ze zdumieniem patrzyło na miejscowych wyspiarzy, którzy

nosili rozmaite europejskie ozdoby, a niektórzy używali nawet widelców i łyżek. Ktoś z załogi statku "Saint-Patrick" znalazł szablę ze srebrną rękojeścią i monogramem "J. G. L. P.". Czyżby Jean Francois de Galaup de La Perouse?

Tubylcy z Tikopii wyjaśnili, że przehandlowali te skarby od wyspiarzy z pobliskiej wyspy Vanikoro, a ci zdobyli je na rozbitkach europejskich. Kapitan Dillon rozpoczął poszukiwania na własną rękę i okazało się, że dwa statki rozbiły się w pobliżu na tej samej rafie. Załoga jednego z nich albo zatonęła, albo została wymordowana przez wyspiarzy z Vanikoro. Załoga drugiego ocalała. Marynarzom udało się dopłynąć do brzegu i tam zbudowali łódź, którą popłynęli, aby sprowadzić pomoc. Opowiadano, że dwaj rozbitkowie z tego statku żyją jeszcze na wyspie Vanikoro.

Zestawiwszy te fakty Dillon nabrał pewności, iż chodzi o wyprawę La Perouse'a. Ujął to w pisemnej relacji ze swej wyprawy pod tytułem "Sprawozdanie z pomyślnego rejsu na Morza Południowe dokonanego z rozkazu rządu brytyjskich Indii w celu ustalenia aktualnego losu ekspedycji La Perouse'a". Wspomina w nim kapitan Dillon, iż wyspiarze poinformowali jednego z jego marynarzy, osiadłego na wyspie, że "rozbiły się tam dwa statki wtedy, kiedy starcy z Tikopii byli jeszcze dziećmi, i że zostały tam resztki owych statków". Drugi z odwiedzanych na Tikopii marynarzy potwierdził te słowa i dodał, że sam był przed sześciu laty na Vanikoro i że słyszał, jak rozmawiają ze sobą dwaj starcy, którzy należeli do załogi rozbitego statku. "Bezzwłocznie doszedłem do wniosku, że oba rozbite statki to te, którymi dowodził słynny i nieszczęsny hrabia de La Perouse, ponieważ żaden inny statek europejski nie zaginął ani nie rozbił się tu, w tej odległej epoce" - pisze Dillon.

Dillon opowiada dalej, że natychmiast wyruszył na Vanikoro, której nazwę podaje zresztą w różnych wersjach (w każdym razie była to wysepka, którą d'Entrecasteaux niegdyś nazwał "Wyspą Poszukiwań").

Nie mógł tam jednak zawinąć wobec niepomyślnych wiatrów i uważał, że znacznie rozsądniej będzie w tej sytuacji popłynąć do Kalkuty i przekazać władzom brytyjskim wiadomość o swym odkryciu. Dillon, zawiadamiając Sekretarza Generalnego administracji w Bengalu, był przekonany, że obaj Francuzi żyją tam jeszcze i że można będzie ocalić ich i odesłać do Francji.

Brytyjczycy uważali, że dowody są dostatecznie przekonujące, by dalej prowadzić badania, a ponieważ "Saint-Patrick" był w żałosnym stanie, przydzielili Dillonowi inny statek, zwany "Reseach". W 1827 roku następna wyprawa ratunkowa ruszyła w drogę i nie bez kłopotów dotarła do wysp Tonga, gdzie Dillon zebrał dalsze informacje o losie tragicznej ekspedycji La Perouse'a. Potwierdziło się, że jeden ze statków La Perouse'a wpadł na rafę koralową i poszedł na dno, zaś rozbitkowie, gdy dotarli na wyspę Vanikoro, zostali wymordowani przez wyspiarzy. Czaszki nieszczęsnych marynarzy francuskich złożono w ofierze bożkom w świątyni, gdzie przez wiele lat oglądali je wyspiarze przyby-wający tu na handel z Tikopią. Drugi statek francuski również się roztrzaskał, ale załoga nie zginęła, a jego resztki zostały użyte przez rozbitków do budowy dwumasztowca. Marynarze, by móc pracować przy budowie nowego statku, wznieśli drewnianą palisadę jako ochronę przed napaściami wyspiarzy. Po zakończeniu budowy wszyscy rozbitkowie poza dwoma podnieśli żagle i już nigdy na Vanikoro nie powrócili.

Kapitan Dillon miesiąc spędził na wyspie Vanikoro, zdobywając rozmaite świadectwa katastrofy: dzwon okrętowy, części rufy ozdobionej lilią burbońską, a także działa, na których można było jeszcze odczytać nazwę producentów. Inne działa leżały na płytkich wodach wokół rafy koralowej i były widocznym świadectwem miejsca, gdzie La

Perouse rozbił swoje statki.

Z tymi "zdobyczami", lecz bez dwóch rozbitków z załogi La Perouse'a, których odnalezienie okazało się niemożliwe, Dillon popłynął do Francji. Tam jedyny uczestnik ekspedycji, który - jak pamiętamy - drogą poprzez Rosję pośpieszył ze sprawozdaniem do Francji i nie był już przy tragicznym końcu wyprawy - zidentyfikował przywiezione z dalekich wysp części wyposażenia okrętów francuskich. Nie było już wątpliwości.

Kapitan Dillon został przez Francuzów wynagrodzony roczną pensją czterech tysięcy franków, mianowano go kawalerem Legii Honorowej, a później był przez wiele lat francuskim konsulem na różnych wyspach Mórz Południowych.

Następnym tropicielem śladów zaginionej ekspedycji francuskiej, który niezależnie od Dillona, ale równolegle z nim, penetrował wyspy Tonga, był Jules Sebastien Cesar Dumont d'Urville, znany z prac hydrograficznych i z tego, że na pokładzie swego statku, wracającego ze wschodnich wód Morza Śródziemnego, przywiózł raz "pasażerkę", która stała się wkrótce sławna: rzeźbę Wenus z Milo. Wsławił się on również wyprawą w rejon Antarktydy. Marynarze z jego załogi mieli obiecaną premię po sto franków, jeżeli dotrą do siedemdziesiątego piątego stopnia szerokości, i po dwadzieścia franków za każdy stopień zdobyty dalej, poniżej tego równoleżnika. 20 stycznia 1840 roku wbił trójkolorową flagę w ląd skuty lodami, który - jak przystało na człowieka wytwornego - mianował imieniem swej żony: Adela. Zdumiewające być może to, że - jak tego chciała ironia historii - wielki francuski żeglarz, który wrócił z życiem z niebezpiecznych wypraw, zginął w pierwszej katastrofie kolejowej, jaka w ogóle wydarzyła się we Francji, w 1842 roku, między Wersalem a Paryżem...

Ale wróćmy do roku 1826, kiedy d'Urville'owi dano pod dowództwo statek "L'Astrolabe", na którym dotarł do wyspy Vanikoro. Było to czterdzieści lat po katastrofie statków La Perouse'a. Kronikarz zapisał: "Nasi ludzie ujrzeli rozproszone na dnie morza kotwice, działa, kule armatnie i wielką ilość sztabek ołowiu".

I znów od wyspiarzy Francuzi dowiedzieli się, jak to jedna z fregat utkwiła na rafie, a druga utonęła. Trzydziestu marynarzy francuskich, którzy dotarli na wyspę, zostało zmasakrowanych. Inni zaś, którzy byli dobrze uzbrojeni - jeszcze przez siedem księżyców utrzymywali się na jednym z krańców wyspy, zanim popłynęli dalej na zbudowanym przez siebie statku.

Po czterdziestu latach, w obecności tubylczych wodzów plemiennych, którzy ślubowali, iż będą opiekować się tym zakątkiem wyspy jak miejscem kultu - wybudowano mauzoleum z kamienia. Na nim stanął obelisk poświęcony pamięci La Perouse'a i jego towarzyszy.

Dumont d'Urville przywiózł do Francji bogate materiały do studiów nad językami wyspiarzy, tysiąc sześćset różnych roślin i dziewięćset próbek minerałów. Sam napisał nie tylko naukowe sprawozdania, ale również "Malowniczą podróż dookoła świata".

Było bowiem o czym pisać. Morze jest tu zdradliwe. Mimo technicznego postępu w nawigacji - w latach 1883-1894, na przykład, aż cztery statki poszły na dno w tym niebezpiecznym rejonie. Ocalały tylko te, które prowadził sam słynny Pelorus Jack. A któż to taki, ów Pelorus Jack? Samo słowo "pelorus" znaczy: główny żyrokompas. Ale jest to też imię, jakie wdzięczni żeglarze nadali delfinowi, który z własnej woli był pilotem statków, bezpiecznie przeprowadzając je przez cieśninę. Czekał na nie tam, gdzie zaczynało się trudne przejście, i zostawiał, kiedy dalsza żegluga nie była już problemem. Marynarze rozpoznawali go świetnie, miał jakieś blizny czy znaki, które go odróżniały od innych. Z pierwszymi bezspornymi relacjami na jego temat spotykamy się w latach siedemdziesiątych minionego stulecia. Pełnił swą służbę niemal czterdzieści lat. Samo jego pojawienie się przy burcie uspokajało załogi - żeglarze czuli się ocaleni.

Są w sprawozdaniu Dumonta d'Urville'a pewne niejasne fragmenty, pytania, na które pewno nigdy nie znajdziemy odpowiedzi: czy rzeczywiście ci dwaj Francuzi, którzy zostali na wyspie Vanikoro i nie popłynęli zbudowanym przez marynarzy statkiem, byli jeszcze przy życiu w 1826? Którędy rozbitkowie wypłynęli i co się z nimi ostatecznie stało? Jedyną konkretną wiadomością, która może świadczyć o finale tragedii, jest uzyskanie przez francuską korwetę "La Danaide" w 1840 roku w Ponape na Karolinach informacji od tamtejszych wyspiarzy. Opowiadali oni, że jakieś pół wieku wcześniej - a wyspiarze w tej części świata mają względne pojęcie czasu - przybył tam mały stateczek z załogą złożoną z białych ludzi. Wszyscy oni zostali wymordowani przez tubylców.

Dziwne i ciekawe, ale głód wiedzy o tragedii wyprawy La Perouse'a wcale zdobyty-mi informacjami nie został zaspokojony, mimo że badacze nie zapuszczali się chętnie na Vanikoro, bowiem wyspa cieszyła się ponurą sławą wylęgarni zimnicy. W 1921 roku przybył na wyspę kapitan Middenway, członek Królewskiego Towarzystwa Geograficznego. Uczestniczył w wyprawie mającej ustalić, czy opłaca się tu eksploatacja drzewa kauri. Przez jedenaście dni pobytu usiłował wydobyć od tubylców zachowane chociażby w tradycji relacje o katastrofie. Widział stare młoty i kowadła, jakich używano na statkach, i inne części wyposażenia. Udało mu się też nabyć dolar hiszpański wybity w 1784 roku.

Australijczyk C. E. Kirk opowiada na łamach "Australijskiego Magazynu Muzealnic-twa" z roku 1924, że odnalazł sprzączkę od buta i w pobliżu stopione kule. Poza tym

kawałki łańcucha i dalsze hiszpańskie pieniądze. Jeszcze inny Australijczyk odnalazł

nieopodal miejsca, gdzie rzekomo stała palisada chroniąca marynarzy La Perouse'a, monetę wybitą w 1773 roku z wizerunkiem króla Hiszpanii.

Dalsze wyprawy odnalazły jeszcze inne monety, a w 1955 znaleziono porębę w lesie, z której najprawdopodobniej wycięto drzewa, aby spławić je w dół rzeki jako budulec na statek.

Słowo jeszcze o współczesnym nam Australijczyku Reece Discombe, specjaliście od ratownictwa okrętowego. Starannie przygotował się on do wyprawy. Dowiedział się, zanim w 1964 roku wyruszył na Vanikoro, że jakieś trzydzieści lat wcześniej pojawił się na wyspie japoński statek zajmujący się poławianiem pereł i że jego szyper miał mapę, gdzie rzekomo zawarte były wskazówki o ukryciu skarbu La Perouse'a. Kroniki francuskie stwierdziły bowiem, że każdy ze statków La Perouse'a zabrał ze sobą po milionie liwrów francuskich w monetach różnych państw. Zdobył też wspomnienia jednego z oficerów ze statku Dillona. Oficer ten odnalazł na wyspie miejsce, z którego charakterystycznych śladów można było się domyślać, iż tam właśnie Francuzi budowali statek, którym chcieli powrócić do Europy.

Jakby nie dość było komplikacji w tej sprawie, w opowieść wkracza jeszcze chiński

ogrodnik Ah Fook, który namówił wyspiarzy znajdujących monety, aby nie meldowali o

znaleziskach, ale odsprzedawali mu swoją zdobycz. Ah Fook wyjechał później z Vanikoro i podobno sprzedał te monety w Hongkongu jako złom srebra.

I tu przestaniemy już krążyć wokół spraw La Perouse'a, stwierdzając, na zakoń-czenie, że przeprowadził on wprawdzie różne ciekawe badania, ale - jak to się wielokrotnie zdarza - ekspedycje szukające tej, która zaginęła, dokonały jakby przy okazji odkryć często ciekawszych niż ta, której szukali...

W dwa niemal wieki po tej wyprawie poszukajcie - proszę - na mapie francuskiej cieśniny między miastem French Pass na Nowej Zelandii a wyspą d'Urville, upamiętniającej śmiałą żeglugę francuskiego odkrywcy, którego imię nosi.

Ura-Ura

Przeczytajcie o Francuzce, która jako pierwsza Europejka stanęła na lądzie Zachodniej Australii, odbywszy przedtem podróż "na gapę": rzeczywistość

przekracza fantazję - jak mawiają jej rodacy.

A co dalej z naukowymi wyprawami w kierunku Australii? Nicolas Baudin, Francuz,

wyruszył w roku 1800 z Hawru jako dowódca ekspedycji statków "Le Geographe" i "Le

Naturaliste". Byli pod jego rozkazami dwaj bracia de Saulses de Freycinet, jeden z nich wejdzie za chwilę na karty naszej opowieści, i to nie sam... Na statkach francuskich było aż dwudziestu uczonych, do tego jeszcze sporo "paniczów" - jak ich określają kronikarze - tak że ustawiczne waśnie urozmaicały i tak interesującą żeglugę.

"Le Geographe" stanął na kotwicy nieopodal małej osady, która obecnie nazywa się

Sydney... Francuzi nie byli oczarowani krajem. Uczestnik wyprawy, Lechesnault, zapisał w

"Le Voyage aux terres australes": "W miejscach, jakie dane nam było oglądać, zwłaszcza

na zachodnim wybrzeżu Nowej Holandii, nie znaleźliśmy ani majestatu dżungli Nowego Świata, ani różnorodności i elegancji Azji... Roślinność jest ciemna i smutna..."

James Bonwick w wydanej w Londynie w 1870 roku książce pod tytułem "Ostatni Tasmańczycy czyli Czarna Wojna w Kraju Van Diemena" tak opisuje wizytę na wyspie Tasmania ekspedycji naukowej dowodzonej przez admirała Baudina, a prowadzonej

przez przyrodnika Perona w roku 1802: "Pewna rodzina tubylców podnieciła najbardziej romantyczne tęsknoty naszych francuskich odkrywców. Rodzina ta składała się z ojca i matki, chłopczyka, który miał około pięciu lat, jeszcze młodszej dziewczynki oraz pięknej

dzikuski w wieku lat szesnaście czy siedemnaście. Peron, kiedy poznawał się z tą dystyngowaną grupą, jak przystało na prawdziwie wytwornego pana, zdjął rękawiczkę, kłaniając się piękności. Piękna z lasu była wstrząśnięta i zaniepokojona w najwyższym stopniu łatwością, z jaką jej wielbiciel rzekomo ściągnął własną skórę, i niełatwo przyszło zażegnanie jej niepokoju. Starzec, w prymitywnej prostocie, zaprosił gości na wieczerzę złożoną z muszelek i ślimaków. Peron odśpiewał przy kolacji Marsyliankę. Tak opisywał potem wrażenie, jakie to wywarło: "Młody człowiek wyrywał sobie włosy, drapał oburącz głowę, okazywał wzruszenie na sto sposobów i ustawicznie podkreślał swoje uznanie". Potem odśpiewano bardziej czułe melodie, które niewątpliwie zagrały na uczuciach młodej panny. Posłuchajmy dalej opowieści Perona: "Młoda dziewczyna, na którą zwróciłem uwagę, coraz bardziej przyciągała łagodnością swego oblicza i czułym wyrazem twarzy.

Ura-Ura, tak jak jej rodzice, była całkowicie naga i wcale nie zdawała sobie sprawy, że w nagości tej ktoś może dopatrzeć się czegokolwiek nieprzyzwoitego lub nieskromnego. Była delikatniej zbudowana niż jej mały brat i siostra, bardziej żywa i uczuciowa niż oni. Pan Freycinet, który zasiadł koło niej, stał się chyba szczególnym przedmiotem jej uwagi i nawet najmniej wprawne oko mogło dostrzec w spojrzeniu tego niewinnego dziecięcia natury delikatny cień, który przysparza zwykłym przekomarzaniom bardziej poważny charakter. Wydaje się, że kokieteria miała tu podeprzeć urodę. Ura-Ura po raz pierwszy

pokazała nam, jak wygląda szminka w tych stronach i w jaki sposób się ją nakłada. Po

wetknięciu mi kawałka węgla drzewnego w dłoń zmiażdżyła go i skruszyła na bardzo miałki proszek. Następnie trzymając ten pył w lewej ręce, wzięła szczyptę prawą ręką i zaczęła sobie wcierać najpierw w czoło, potem w oba policzki, W jednej chwili stała się straszliwie czarna. Co nas jednak szczególnie uderzyło, to zadowolenie, z jakim patrzyła na nas po tym zabiegu. Poczucie kokieterii, zamiłowanie do ozdoby są kobiecemu sercu, by się tak wyrazić nieodzowne".

Pan Peron przystępuje następnie do opisu już nie tylko kobiecej próżności: "Ura-Ura niosła elegancką trzcinową torbę, którą bardzo bym chciał mieć na własność. Ponieważ dziewczę wykazywało dla mnie również przyjazne uczucie, odważyłem się poprosić o tę torbę. Natychmiast i bez namysłu oddała mi ją, przy tym darowiźnie towarzyszył przyjemny uśmiech i pewne miłe słowa, których z żalem nie byłem w stanie zrozumieć".

Elegant podarował jej w rewanżu chustkę oraz toporek, a gdy pan Breton dał jej długie, czerwone pióro, "podskoczyła z radości. Zawołała swego ojca i braci, płakała, śmiała się, po prostu wydawało się, że jest pijana ze szczęścia i radości". Ale nawet najlepsi przyjaciele muszą się rozstać. Panowie sposobili się do samotności pokładu okrętu, z żalem rezygnując z uroków arkadyjskiej prostoty. Jednakże nasi tubylcy byli zbyt uprzejmi, aby pozwolić gościom odejść bez zatroszczenia się o nich. Nie brakowało tu wcale dobrych manier. "Pan Freycinet podał ramię Ura-Ura. Moim kompanem był starzec. Droga wiodła przez chaszcze i kolczaste zarośla, więc nasi biedni dzicy, całkowicie nadzy, bardzo cierpieli. Zwłaszcza Ura-Ura była okropnie podrapana. Śmiało szła przez krzaki mówiąc coś do Freycineta i jakby użalając się nad niemożliwością przekazania mu znaczenia swych słów. Towarzyszyły temu uśmiechy i uśmieszki tak przyjemne i tak oczywiste, że nawet najbardziej wyrafinowana kokietka nie robiłaby tego lepiej. Jakże dało się odczuć rozstanie!"

Francuzi weszli do swych łodzi wielce zasmuceni. Uczucie to spotkało się z wzajemnością. Peron dodaje: "Ci dobrzy wyspiarze nie chcieli zostawić nas ani na chwilę. A gdy już odbiliśmy od brzegu, ich żal przejawiał się w najbardziej wzruszający sposób. Dawali nam znaki, byśmy jeszcze powrócili". A później rozpalili wielkie ognisko na szczycie wzgórza, tak że kiedy wiatry zepchnęły już statek o milę dalej, to słup dymu mógł jeszcze wskazać miejsce tak oddane pokojowi i przyjaźni. Nic więc dziwnego, że owego dnia Peron zamyka wpis do dziennika słowami: "Wszystko to, co tu podałem, jest ściśle dokładne i w gruncie rzeczy trudno było oprzeć się wzruszeniu, jakie wywołują podobne wydarzenia"".

Podróże odkrywcze, które dały Europie wiedzę o tym Wielkim Lądzie na południu, nie były - rzecz jasna - zajęciem dla słabeuszów. Wymagały ludzi mocnych i znających się na marynarskim rzemiośle. Z tym większą przyjemnością dla uzupełnienia tego obrazu przedstawię teraz Czytelnikowi nie brodatego i tatuowanego marynarza, ale istotę delikatną, chociaż bystrą i rezolutną. Właściwie, jak powiada w szkicu na jej temat Bill Beaty, wszystko było zadziwiające w tej postaci.

Miała dwadzieścia trzy lata i podróżowała na pokładzie statku "Uranie" w wydekol-towanej sukni z białego muślinu przepasanej błękitną szarfą, a jej krótkie, kędzierzawe włosy były spięte błękitną przepaską ozdobioną dwoma piórami. Nie rozstawała się nigdy ze swoją gitarą.

Dalekie jest to od stroju marynarza, ale tak wyruszyła pani de Freycinet w podróż, dającą jej prawo do ubiegania się o tytuł pierwszej Francuzki, która odbyła rejs dookoła świata, i pierwszej białej kobiety, która stanęła na lądzie Zachodniej Australii. Rose de Freycinet prowadziła dziennik i można się z niego dowiedzieć wiele, nie tylko o jej przygodach, ale i o samej autorce. Musiała być czarującą osobą, łagodną, czasami nawet naiwną, i bardzo kobiecą. W zapiskach jej znajdujemy nie tylko tekst, ale też szkice ołówkiem i akwarelą, które zresztą zdobią notatki także i innych uczestników wyprawy.

Akwarele malowała z natury, a nie - jak to się wtedy często praktykowało - według opowieści zasłyszanych od podróżników względnie marynarzy obdarzonych bujną fantazją.

Tak więc zachowały się relacje o tym, jak na wyspie Timor młoda Francuzka asystuje przy chińskich obchodach nowego księżyca: "Bonzowie wyczyniają tysiąc min przed rozmaitymi bożkami. Klękają cztery czy pięć razy po kolei i pochylają się twarzą do ziemi, mamrocząc kilka słów po chińsku. W środku ich świątyni jest drzewo zasadzone

na małym skrawku ziemi. Nad tym drzewem otwarty jest dach świątyni, aby mogło ono korzystać z dobrodziejstw niebios. To drzewo nazywają drzewem życia".

W Dili - stolicy portugalskiej części Timoru - widzimy panią de Freycinet jak zasiada pod palmą, osłaniana jeszcze przed słońcem wielkimi parasolami, które trzymają nad nią słudzy w turbanach. Ma na sobie suknię muślinową z głębokim dekoltem, na głowie słomkowy kapelusz zdobiony strusim piórem. Można sobie wyobrazić, jak wpatrywały się w nią damy z miejscowego towarzystwa portugalskiego, ciągle jeszcze odziane według mody z XVIII wieku. A tu oto miały przed sobą na żywej modelce ostatni krzyk mody prosto z Paryża.

Na jej kolorowym rysunku można oglądać obóz ekspedycji francuskiej w Zatoce Rekina - Shark Bay w Zachodniej Australii, kiedy pani de Freycinet zasiada u wejścia do namiotu pod trójkolorową flagą.

Ponieważ rozpalone w słońcu piaski utrudniały chodzenie, większość czasu na lądzie spędzała szyjąc, czytając albo grając na swej gitarze.

Znany nam już kapitan Louis de Freycinet pojawił się w Australii Zachodniej na samym początku minionego stulecia jako uczestnik francuskiej wyprawy naukowej pod dowództwem komandora Baudina. W kilka lat później powierzono mu dowództwo nad okrętem "Uranie", na którym miał prowadzić dalsze badania uzupełniające w Australii. Gdy

"Uranie" wypływała we wrześniu 1817 roku z Tulonu, na pokładzie znajdowała się jego poślubiona przed dwoma laty małżonka. Trzeba dodać, iż znalazła się tam wbrew zasadom i przepisom marynarki francuskiej, po prostu - jak byśmy dziś powiedzieli - jako pasażer na gapę. Później statek, oczywiście, nie zawrócił, aby odstawić na ląd żonę kapitana. Jej emocjonujące przygody zaczynają się od opisu, jak tuż po północy 4września 1817 roku wchodzi na statek w Tulonie, aby towarzyszyć na złe i na dobre "kochanemu Ludwikowi". Była wtedy przebrana w kostium chłopca, włosy miała krótko obcięte, a jednak zwierza się na kartkach pamiętnika, iż ktoś mógł ją rozpoznać i że władze portowe kazałyby jej wtedy zejść na ląd. Niedługo po wyjściu w morze rozpętała się burza i młoda Francuzka ciężko chorowała. Potem dostrzeżono algierskiego korsarza, który płynął za statkiem francuskim, i biedna kobieta była przekonana, iż dojdzie do wymiany ognia. Obawiała się - co wcale nie było w owych czasach wytworem fantazji - iż korsarze zdobywający statek mogli ją sprzedać jako niewolnicę. Ostatecznie jednak korsarz stracił ślad francuskiego statku. I dla młodej łowczyni przygód rozpoczęła się fascynująca wędrówka i codzienne życie na statku.

Po drodze do Australii "zajrzano" do Brazylii, później na Przylądek Dobrej Nadziei i na Mauritius, a minął rok po wypłynięciu z Francji, gdy 12 września 1818 dostrzeżono brzegi Zachodniej Australii. Statek francuski stanął na kotwicy w Zatoce Rekina "między zadziwiająco wielką liczbą wielorybów, które baraszkowały w wodzie wypuszczając strumienie wody w powietrze. Od czasu do czasu wieloryby uderzały "Uranie" swymi ogromnymi ogonami". I tu właśnie - dowiadujemy się z dziennika młodej Francuzki - pierwszym przedsięwzięciem jej męża w Zatoce Rekina było wysłanie statku na wyspę Dirk Hartog, gdzie odnajduje miedzianą misę pozostawioną tam przez holenderskiego odkrywcę Vlamingha w 1697 roku. Grupa oczonych zabrała się do badań naukowych wzdłuż wybrzeży. Rose razem z mężem udała się na ląd stały. Już na wstępie przeraziła ją grupa tubylców uzbrojonych w maczugi i włócznie. Skryła się za swego męża, ale "dzikusy" wcale nie próbowali ich atakować i niedługo później odeszli. Gdy niebezpieczeństwo minęło, Francuzi zasiedli do posiłku i pani de Freycinet wspomina "wspaniałe danie z doskonałych ostryg, które zostały zebrane ze skały". Przez kilka dni przebywała na lądzie, ale trudno się dziwić, iż nie zachwycała się tym, co ujrzała, ponieważ dokuczały jej ogromne upały, a zanotowała tylko "jednolity charakter kraju". Grupa uczonych ze statku wybrała się głębiej w ląd, aby poznać tubylców, jednakże zabłądziła i przez dwie doby wędrowała głodna i spragniona, zanim odnalazła drogę do francuskiego obozu.

Po dziesięciu dniach postoju w Zatoce Rekina francuski statek opłynął północną Australię, a później zawitał do maleńkiej osady, która mieściła się w rejonie obecnego miasta Sydney. Dalszy rejs był nieszczęśliwy. żaglowiec rozbił się i jakkolwiek udało go się osadzić na plaży bez strat w ludziach, to jednakże niektóre zebrane okazy przyrody oraz notatki uległy zniszczeniu. Ekspedycja wróciła do Francji na pokładzie statku wielorybniczego. Freycinet opublikował sprawozdanie z "Podróży dookoła świata" w trzynastu tomach i czterech atlasach z mapami.

Bohaterka naszej opowieści, która przeszła przez tyle burzliwych przygód w podróży dookoła świata, umarła w kilka lat później w rodzinnej Francji podczas epidemii cholery. Przylądek Rose na wschodnim wybrzeżu półwyspu Peron upamiętnia kobietę, która nie bojąc się burzy ani żadnych niebezpieczeństw morskich wypraw towarzyszyła mężowi.

Oliwki z Paramatta

I oto już kres naszej opowieści o tych, którzy wytyczyli szlaki. O tych, którzy

powrócili, aby opowiedzieć Europie o dalekim lądzie, i tych, którzy zostali na dnie

oceanu lub tkwili rozpaczliwie samotni jako rozbitkowie na małych wysepkach. Jak pokonano w końcu tyranię odległości.

Jesienią 1983 miłośnicy przyrody dowiedzieli się, że najstarsze europejskie drzewo w Australii - liczące już sto siedemdziesiąt osiem lat drzewo oliwne w Paramatta w Sydney, zaczęło po długiej przerwie owocować. Zebrano dwadzieścia oliwek.

Ten cud natury rośnie w ogrodzie przy najstarszym europejskim domu w Australii,

Elizabeth Farm House, nazwanym tak przez kapitana Johna Macarthura na cześć jego żony.

Nim odwdzięczyło się oliwkami - przez długie lata stare drzewo oliwne podlewano specjalnymi preparatami. Zalewano tworzywem sztucznym otwory wywiercone przez pasożyty.

W przeciwieństwie do innych osadników w dobie narodzin kolonii, Elizabeth wolała

australijskie kwiaty niż te, których nasiona wiozły ze sobą statki z dalekiej Anglii. Pisała, gdy choroba przykuła ją do łóżka: "Kwitną tutejsze krzewy. Cały kraj spowity jest urzekającym zapachem..."

Niby oliwki z Paramatta, zbiera się teraz w dalekiej Australii owoce trudu tych, którzy tam byli pierwsi. Tych, którym nie był straszny ani diabeł, ani głębina. Starałem się opowiedzieć ich dzieje. Dramaty rozłąki, śmiałość ryzyka, niepewność losu. Nie wiemy, czy doktor Bass zginął w kajdanach w kopalni rtęci, czy też na skałach podmorskich Nowej Zelandii. Nie wiemy, kto zakopał posążek chińskiego bóstwa długowieczności pod drzewem koło miejscowości Darwin w północnej części kontynentu.

Zastanawialiśmy się nad tym, dlaczego ląd trzydziestokrotnie większy niż Polska - tak długo był owiany legendą, a tak mało znany.

Mijają dni. Jedne zacierają się w monotonii, inne pamięta się doskonale. Kilka lat temu, gdy byłem po raz drugi na Tahiti, śpieszyłem na umówione spotkanie z sekretarzem Akademii Tahitańskiej w Papeete, stolicy wyspy. Chodziło o dzieje żeglarzy, którzy zawijali tu, gdy płynęli przez Ocean Spokojny ku Australii.

Papeete zmieniło się nie do poznania od czasu mej pierwszej wizyty. Ruchome schody wiozą klientów i gapiów do pasażu handlowego. Neony rozjaśniają tropikalną noc. Nie ma już niektórych dawnych knajp, gdzie czas miał wytchnienie, ludziom się nie śpieszyło. Barman był tam litościwy, dziewczyny życzliwe, bawiono się do rana.

Teraz ton nadają (dosłownie!) dyskoteki z piekielnym hałasem "muzyki z puszki" i efektami

świetlnymi, które od czasu do czasu oblekają tańczące pary w zielono-sine kolorki topielców świeżej daty.

Trzeba czekać i kilka minut, nim pan żandarm uprzejmie zatrzyma wartki ruch pojazdów na ulicy zwanej niegdyś ulicą Małej Polski, aby przechodnie mogli przedostać się na drugą stronę ulicy.

Akademia Tahitańska mieści się w dwóch pokojach w starym budynku, który jest również siedzibą aż piętnastu biur różnych firm, obecnych przynajmniej na szyldzie. Jest

tam też biuro export-import z zaaferowanym Chińczykiem w roli głównej, salon masażu oraz księgarnia. Wszystko dla ducha i ciała. Mrocznym korytarzem idzie się do siedziby Akademii, trzeba uważać, aby skręcić w lewo, gdyż drzwi po prawej stronie wiodą do

uczelni judo oraz kung-fu. Tam pedagog mógłby w celach reklamowych zawiązać interesanta na supełek.

Akademia Tahitańska długo mi nie otwierała, bo spała po obiedzie. Pan sekretarz udobruchał się szybko. Nawet przypomniał sobie jakąś prababcię z Polski. Kto wie,

może emigracje maoryskie, przedmiot sporów uczonych, wywodzą się z Piotrkowa

Trybunalskiego? Akademia nie wie, skąd się wzięła nazwa Małej Polski. Podobno miał tam niegdyś marynarską knajpę Polak-komunard, zbiegły z katorgi na Nowej Kaledonii. On

osobiście wątpi jednak, aby skazaniec uciekał z jednej kolonii francuskiej do drugiej -

byłaby to krótkotrwała wolność.

"Odkrywcy Australii? Proszę pana, tu był jakby przystanek. Sześć tysięcy kilometrów w linii prostej do wschodniego wybrzeża Australii. Siedem tysięcy kilometrów od zachod-niego wybrzeża Stanów, bliżej oczywiście z Ameryki Łacińskiej.

Mamy komplety starych gazet, wiadomości lokalne. To była francuska wioska na oceanie.

Śluby, ogłoszenia handlowe, pies przejechany przez bryczkę, drobne kradzieże, o czym miano pisać? Nic się tu nie działo. Chce pan kupić reprinty starych pamiętników? Nasze wydawnictwa? Proszę bardzo. Niech pan zastanowi się nad tym, co powiedziałem: przystanek na oceanie. Gdyby pan był tu znowu, proszę o nas pamiętać".

Będę pamiętał. Merci.

Na lotnisku w Faaa (tak: trzy razy "a"!) odrzutowiec z Los Angeles odsapnął przed następnym skokiem do Sydney. Pan Watanabe z Osaka, spędzający urlop na wyspach Mórz Południowych, pokazuje małżonce mapę wybrzeża, nad którym będą lecieć za kilka godzin.

W porcie Papeete sposobi się do powrotu do domu jacht przybyły z Australii. Mam zaproszenie na kolację.

Kiedy w kuchence pitrasi się smakołyki z morza, właściciel otwiera szufladę mapami. Pięknie wydrukowane. Czysty, wyraźny druk. Wyspa po wyspie. Rafy i mielizny. Porty i przystanie. Składy paliwa i dostawcy prowiantu. radiostacje. Bazy wodnopłatowców ratownictwa okrętowego.

Nakłada mi się ciągle na te mapy wizja stateczku, którego załoga o głodzie i chłodzie walczy z falami. Kiedy i dokąd zawiną... Bez wieści o bliskich, którzy zostali w domu, niepewni, kogo ujrzą na obcych brzegach.

Przypominają ci, którzy wrócili, aby opowiedzieć Europie o dalekim lądzie, i ci, którzy zostali na dnie morza lub rozpaczliwie samotni na wysepkach oceanu.

Malajowie, Chińczycy, Portugalczycy, Holendrzy, Francuzi i Brytyjczycy płynęli w

Nieznane, walczyli z "tyranią odległości", aby białe plamy w dole globusa pokryć treścią barw i znaków. Ustawili drogowskazy na oceanie.

Dopiero potem można było zasadzić na wielkim lądzie drzewa, które owocują po dziś dzień.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
WA51 19923 PTG502 2 r1913 Dzieje odkryc geo t2
Wolanowski Lucjan UPAŁ I GORĄCZKA REPORTER WENDRUJE SZLAKIEM CIERPIENIA EPIDEMIE NA ŚWIECIE
ZAPIEKANKA ANI
wykaz ilości jedzenia chomika, PASJE MOJEJ CÓRECZKI ANI, chomiczek w domu
spis tresci pppipu, studia, rok II, PPPiPU, od Ani
Zestaw 88 Kasia Goszczyńska, materiały farmacja, Materiały 3 rok, Od Ani, biochemia, biochemia, opra
testy z Ani z Zielonego.. Chłopcy z placu broni, Lektury SP scenariusze lekcji
ZIELNIK ANI !!
19 12 nie ma wykładów ani ćw z matematyki
Biochemia dodatek od Ani
Wypis z rejestru gruntów2 nowy, od Ani
Wypis z rejestru gruntów1, od Ani
ROZGRANICZENIE NIERUCHOMOSCI-ściąga, studia, rok II, EGiB, od Ani
Zestaw 54 Hanka Cywińska, materiały farmacja, Materiały 3 rok, Od Ani, biochemia, biochemia, opracow
wykład- ROZGRANICZENIE(98-2003), studia, rok II, EGiB, od Ani
PKM sciaga, POLITECHNIKA ŚLĄSKA Wydział Mechaniczny-Technologiczny - MiBM POLSL, Inżynierskie, Semes

więcej podobnych podstron