Christina Dodd Wybrańcy Ciemności 03 Po stronie cienia


Prolog

Na granicy między Tybetem a Nepalem

- Ty jesteś nienormalny.

- Wiesz, co, Magnus, gdy się upijasz, ten twój akcent staje się tak ochrypły, że ledwie mogę Cię zrozumieć . - Głos Gubernatora był tak miękki i gładki i tak śmiertelny jak słodowa szkocka, którą ukradli.

- Teraz rozumieć mnie bardzo dobrze. - Magnus wiedział, że nigdy nie będzie miał odwagi robić złośliwych uwag na temat Gubernatora, jakkolwiek byłyby prawdziwe, jeśli nie byliby w tych cholernych ciemnościach tutaj na odludziu Himalajów, tutaj na odludziu niewiadomo gdzie i jeśli nie wypił by większości whisky z butelki.

- Ty jesteś nienormalny i tutejsi ludzie to wiedzą. Oni szepczą, że jesteś wilkołakiem.

- Nie bądź śmieszny. - Gubernator usiadł wysoko nad obozem, wpatrując się w nocne niebo, owiną swoje kolana rękoma, a strzelbę trzymał w dłoni.

- Też tak powiedziałem, ponieważ jestem Szkotem. Wiem lepiej. Nic takiego jak wilkołaki nie istnieje. - Magnus kiwnął głową mądrze, i naruszył pieczęć na drugiej butelce. - Jest wiele rzeczy znacznie gorszych niż to. Wiesz dlaczego to wiem? .

Gubernator nic nie powiedział.

Nigdy nie mówił więcej niż to było konieczne. Nigdy nie był miły. Nigdy nie żył w przyjaźni. Utrzymywał swój sekret w tajemnicy i był największym sukinsynem w walce jakiego Magnus kiedykolwiek widział. Podczas gdy chłopacy świętowali swój najnowszy rabunek, objął wartę na najwyższym miejscu ich kryjówki. Jak na człowieka, który przechodził samego siebie w rabunkach bogatych turystów i urzędników państwowych, i nigdy nie miał zastrzeżeń co do zabójstwa gdy było ono konieczne, to był cholernie przyzwoitym człowiekiem.

Magnus kontynuował - Dorastałem na najbardziej ponurym krańcu wyspy, daleko na północ, gdzie cholerny wiatr wieje przez cały czas, gdzie żadna roślina nie ośmiela się rosnąć i stare opowieści są powtarzane i powtarzane w ciągu długich zimowych nocy.

- Brzmi jak dobre miejsce, z którego można pochodzić. - Gubernator wziął butelkę z rąk Magnus i wypił.

- Jestem za - Magnus popatrzył na swojego przywódcę. - Przecież ty nie lubisz zazwyczaj pić.

- Jeśli będziemy wspominać, musiałem użyć czegoś by osłabić ból. - Gubernator był ciemną plamą na tle gwiazd - nienaturalnie ciemną plamą.

Rano, Magnus wiedział, że przepraszałby, że papla w ten sposób. Tak jak każdy człowiek tu w górze, został okaleczony przez okrucieństwo i zdradę, została mu tylko cholerna rzecz jaką jest walka, a gdyby kiedykolwiek został złapany przez jakikolwiek rząd na świecie, byłby powieszonym albo gorzej.

Ale whisky uczyniła Magnus towarzyskim, i on ufał Gubernatorowi — Gubernator ustala zasady i jest bezwzględny we wprowadzaniu w ich życie, ale jest cholernie uczciwym człowiekiem.

- Tęsknisz za swoim domem - zapytał.

- Nie myślę o tym.

- Masz racje . Po co? Przecież i tak nie mamy po co wracać. Oni nas nie przyjmą. Nie z tak dużą ilością krwi na naszych rękach.

- Zgadza się.

- Ale dziś zmyliśmy trochę z tej krwi.

Gubernator podniósł swoją rękę i spojrzał na nią.- Ja będę splamiony krwią na wieki.

- Skąd możesz to wiedzieć?

- Mój ojciec postawił sprawę jasno. Jak tylko podejmujesz miarowy krok do zła, trwale jesteś oszpecony i należysz piekła.

- Mój ojciec powiedział tak samo, w prawdzie wcześniej zdjął swój pasek i wygrzmocił mnie nim. - Magnus spojrzał w górę jeszcze raz. - Ale dzisiaj ci mnisi buddyjscy byli wdzięczni. Obsypali nas błogosławieństwami. To musiała być pomoc. Nie dlatego ich uwolniłeś?

- Nie. Uwolniłem ich ponieważ nienawidzę łobuzów i ci chińscy żołnierze są dupkami, którzy myślą że to zabawne wykorzystać świętych ludzi dla ćwiczeń na strzelnicy - głos Gubernatora drżał z wściekłością.

- Masz racje. Ale tym razem dostaliśmy zapłatę o wiele większą niż błogosławieństwa - ten wypad przyniósł zyski, zabraliśmy ich broń palną, amunicje i chińskiego generała który oddał swój alkohol i złoto oraz pokazał gdzie trzymać dokumenty dotyczące jego współpracy z synem miejscowego komunistycznego przewodniczącego.

Magnus uśmiechnął się i spojrzał w górę na wschód, gdzie poświata na horyzoncie zaznaczyła wschodzący księżyc - Ty i ja jesteśmy takimi samymi dziwakami. Walczymy razem, ale ja wciąż nie mogę zrozumieć dlaczego Ty zawsze wiesz gdzie pieniądze są ukryte i gdzie alkohol jest przechowany i gdzie można zarobić na skandalach.

- To jest prezent.

Magnus potrząsnął swoim palcem na niego - Nie zwiedziesz mnie tym ględzeniem! Jak to zrobiłeś, że jesteś takim zwierzęciem?

- W taki sam sposób jak Ty to zrobiłeś. Zabiłem człowieka, uciekłem i skończyłem tutaj. - Gubernator podniósł butelkę i wypił toast za szczyty, które zdominowały ich życia. - Za to miejsce, gdzie jedynym prawem jest to które ja ustanowię i nie muszę żebrać o przebaczenie od nikogo.

- Nie to miałem na myśli, dobrze wiesz o tym. Ty masz złe doświadczenie poza tymi. Twoja dusza jest zbyt ciemna. Kiedy jesteś zły, to tak jak byś - Magnus skręcił swoje palce - połyskiwał wokół brzegów. Masz w zwyczaju pojawiać się znikąd, bezszelestnie i wiesz o wszystkim. Ludzie przysięgają, że jesteś nie ludzki.

- Dlaczego tak mówią?

- Z powodu twoich oczu... - Magnus zadrżał.

- Co jest nie tak z moimi oczami? - Gubernator miał ten gładki, śmiertelny ton w swoim głosie.

- Patrzyłeś w lustro ostatnio? Cholernie straszne, one są. Dlatego ludzie boją się Ciebie. Ale teraz trochę narzekają.

- Dlaczego narzekają? - Gubernator zapytał ze zwodniczą gładkością.

- Mężczyźni mówią, że nie zwracasz uwagi na biznes, że jesteś rozproszony przez jakąś kobietę.

- Przez moją kobietę - oczy Gubernatora obsesyjnie świeciły się po ciemku.

- Myślałeś, że nikt nie zauważył, że znikasz nocami? - Oni widzieli, jak poszedłeś i oni plotkują. - Magnus spróbował rozładować atmosferę - Stado starych kobiet z tych naszych najemników.

Gubernator nie był rozbawiony - Czy oni nie są zadowoleni z wyników tego wypadu?

- Niektórzy są, ale jest więcej głosów za biznesem niż jedynie za urządzaniem dobrej walki i kradnąc cudowne kwoty pieniędzy - Magnus przeszedł do interesów - Nasi chłopcy martwią się o swoje bezpieczeństwo. Są pogłoski, że wojsko po obu stronach granicy jest zmęczone nami i zamierza zatrudnić najemników.

- Jakiego rodzaju najemników?

- Nie mogę odpowiedzieć, dokładnie. Oni są cholernie skryci. Ale oni są tak samo radośni i…

Gubernator pochylił się do przodu - radości i...?

- Powiedziałbym, że oni są również wystraszeni. Tak jakby zaczęli coś, czego nie mogą zatrzymać. Będę z tobą szczery Gubernatorze. Nie lubię żadnego z nich, ale musisz zostawić tę pieprzoną dziewczynę i dowiedzieć się co jest grane. - Magnus przekazał wiadomość, a Gubernator nie podniósł swojej głowy.

Magnus usiadł wygodnie na kamieniu. Granit był oczywiście zimny. Oprócz krótkiego lata, te góry były zawsze zimne. - I nie cierpię tego pieprzonego miejsce -mamrotał - niema nic dobrego w tej Azji z wyjątkiem przypraw i prochu.

Gubernator zaśmiał się i to prawie zabrzmiało jakby był rozbawiony.- Masz racje. Moja rodzina pochodzi z Azji.

- Ale przecież Ty nie jesteś Chińczykiem.

- Jestem Kozak ze stepów co jest teraz Ukrainą.

Magnus znał te rejony; eksploatował ten obszar świata jako kanciarz i żołnierz. - Ukraina jest blisko Europy.

Gubernator popatrzył w górę na gwiazdy. Sączył whisky.- Czy kiedykolwiek słyszałeś o Varinskis? '

Magnus w kilka sekund zmienił sie z łagodnego we wściekłego. - To są łajdacy.

- Słyszałeś o nich.

- Osiem lata temu pływałem po Morzu Północnym, trudniąc się trochę piractwem, oskubałem kilka rzeczy, i trzech Varinskis dorwało mnie. Poinformowali mnie, że to jest ich teren i że zabierają wszystko. - Magnus włożył swój palec do wgłębienia na swoim policzku gdzie był ząb trzonowy. - Powiedziałem żeby nie byli łakomi, że mam dość dla wszystkim. I słuchaj, wiem, co to bicie - mój ojciec lał mnie paskiem codziennie - ale Ci faceci... To dlatego mój nos jest krzywy i brakuje mi trzeb palców u nogi i dwóch małych u rąk. Myśleli że mnie zabili i wtedy wrzucili mnie do oceanu. Lekarze powiedzieli, że jedynym powodem tego, że się nie wykrwawiłem była hipotermia. Varinskis - to nazwisko brzmi jak jad. Czy Ty wiesz jaką reputację maja te potwory?

- Tak.

- Nienawidzę tych sukinsynów.

- Oni są moją rodziną.

Chłodny strach spłyną po kręgosłupie Magnusa. - Czy pogłoski na ich temat są…?

- Wszystkie prawdziwe.

- Ale Ty nie możesz być…. ''

- Powiedziałeś, że ludzie twierdzą że nie jestem ludzki.

Magnus zlekceważył jego słowa. - Ale Ci ludzie są pękiem nieświadomych dzikusów.

- Ale ja jestem ludzki. Jestem człowiekiem ze szczególnymi darami... najcudowniejszymi, przyjemnymi, kuszącymi prezentami. - głos Gubernatora trzymał jego słuchacza w napięciu jakie zapanowało wokół nich.

- Nie ma potrzeby żebyś mi o tym opowiadał. - Magnus walczył by stać.

Ręka gubernatora zacisnęła się wokół jego ramienia i szarpnęła go w dół z hukiem.

- Nie odchodź Magnus. Chciałeś wiedzieć.

- Nie chce wiedzieć, że jesteś taki zły - Magnus mamrotał.

- Chcesz gwarancji. Daję ci ją. - Gubernator podał Magnusowi butelkę, wiedział że będzie tego potrzebował.

- Tysiąc lata temu mój przodek Konstantine Varinski zawar umowę z diabłem.

- Cholera - Magnus zawsze nie cierpiał historii, które zaczynały się w ten sposób. Nienawidził ich ponieważ wierzył w nie.

- Konstantine miał złą reputację na stepach. Czerpał radość z zabójstw, z tortur, z wyłudzania, i ludzie mowili że jego okrucieństwo dorównało diabłu. - głos Gubernatora brzmiał z humorem. - Szatanowi nie podobały się te historie - zgaduję że on jest trochę próżny - i on odszukał Konstantina z zamiarem usunięcia go.

- Ty mi mówisz, że Konstantina udaremniło zło - Magnus powiedział niedowierzająco.

- Nie, zaproponował sobie jako najlepszego służącego szatana w zamian za umiejętność wytropienia jego wrogów i zabicia ich. Konstantine obiecał swoją duszę i dusze wszystkich jego potomków diabłu.

Magnus spojrzał na Gubernatora, próbując zoba- czyć go, ale jak zawsze cienie wokół jego przywódcy były grube, gęste, nieprzeniknione.- Ty jesteś jego potomkiem?

- Jednym z wielu. Synem obecnego Konstantine - dziwne oczy Gubernatora świeciły po ciemku.

- Mówiłem Ci długie zimowe noce, wszystkie stare opowieści miały przerazić dzieci.

- Dzieci powinny się bać - Gubernator obniżył swój głos do szeptu - One powinny drżeć w swoich łóżkach wiedząc, że istoty żywe takie jak ja są za granicą w ziemskim padole.

Magnus wiedział czym zło było. Jego ojciec wygłaszał kazanie do niego codziennie podczas gdy próbował wyplenić bunt z niego. Dlatego, teraz... Magnus prawie mógł poczuć, jak płomienie piekła przypaliły jego ciało.

- To jest fantastyczna opowieść - przeczyścił swoje gardło - Przez tysiąc lat, wyobrażam sobie, że zebrało jakąś fabułę.

Gubernator wydał z siebie cichy pomruk - Jak myślisz, że dlaczego ludzie odszukują mnie gdy pragną wytropić swoich wrogów - Myślisz że dlaczego zatrudniają właśnie mnie? Mogę znaleźć każdego, wszędzie. Chcesz wiedzieć jak?

Magnus potrząsnął swoją głową. Nie chciał wiedzieć, ale było za późno.

- Konstantinowi Varinskiemu i każdemu Varinskiemu od tej pory, diabeł przekazał umiejętność zmiany w zwierzę.

- Zmiana... - światło księżyca dotarło do nich teraz i Magnus wpatrywał się w Gubernatora. Wpatrywał się ponieważ był wystraszony.

- Więc jesteś wilkołakiem?

- Nie, my głupie bestie Varinscy nie słuchamy faz Księżyca. Słuchamy tylko naszej własnej woli. Zmieniamy się gdy chcemy, gdy musimy się zmienić. Żyjemy długo, wychowujemy jedynie synów, i nie mniej ni więcej, tylko inny demon może nas zabić. Zostawiamy ślady z krwi, ognia i śmierć gdziekolwiek idziemy. - Gubernator wydał z siebie gardłowy śmiech - Jesteśmy ciemnością.

- Zauważyłem że jesteś - Magnus dostrzegał ciemność ile razy zajrzał do oczu Gubernatora.

- Ale Ty nie jesteś Rosjaninem. Jesteś amerykanem.

- Moi rodzic uciekli, żeby wziąć ślub, przeprowadzili się do stanu waszyngton, zmienili nazwisko na takie co brzmi nieźle i jest typowo amerykańskie i spłodzili moich dwóch braci, moją siostrę i mnie. Oni nie popierają, szczególnie nie mój tata, tego paktu Varinskich. Powiedział, że musimy się kontrolować. - gorycz Gubernatora była gruba i zła.

- Nie lubię kontroli. Lubię krew, ogień, i śmierć. Nie mogę walczyć ze swoją prawdziwą naturą.

Spróbuj. Na miłość boską spróbuj.

- Czy pakt może być zerwany?

Gubernator

Gubernator wzruszył ramionami.- Pakt obowiązywał przez tysiąc lat. Wyobrażam sobie, że wytrzyma kolejny tysiąc.

- Ale Ty nie jesteś jak inni Varinscy jakich spotkałem. Jesteś pewien że jesteś Varinski?

- Chcę byś uspokoił ludzi, powiedz im że nie muszą się martwić. Mogę ochronić ich przed jakimikolwiek najemnikami jakich wojsko zatrudniło - Gubernator położył swoją strzelbę na ziemi. Zdjął swoje buty, odrzucił płaszcz i koszulę. Rozpiął klamrę swojego paska, zdjął dżinsy i staną w poświacie księżyca.

Podczas tych długich zimowych nocy gdy dziwki odwiedzały obóz, Magnus widział Gubernatora nagiego i w działaniu, ale teraz cały jego kształt zmniejszał się....

Magnus podniósł butelkę do ust. Jego ręka zadrżała, i szklany zadzwonił o zęby.

- Będę polował... i zabijał. - kości Gubernatora stopiły się i ponownie złożyły. Jego ciemne włosy rozprzestrzeniły się na jego szyi, jego plecach i brzuchu a także w dół jego nóg. Jego twarz zmieniła, stał się okrutnie koci. Jego kręgosłup przesunął się i upadł na cztery łapy.

Magnus mrugnął jeszcze raz.

Wielka, lśniąca hebanowa pantera stanęła przed nim z białymi, ostrymi pazurami i zębami z futrem jak czarnoskóry cień. I jego oczy...

Magnus cofnął się, krzyczał i krzyczał, podczas gdy wielki kot szedł w jego kierunku, jego łapy nie wydawały dźwięku, jemu dobrze znane czarne oczy Gubernatora przyglądały się swojej ofierze... patrzyły na Magnusa.

Rozdział 1

To zaczęło się jak zawsze, wraz z podmuchem zimnego himalajskiego powietrza w twarz Karen Sonnet's.

Obudziła się jej oczy powoli się otworzyły.

Ciemność w jej namiocie przygniatała jej gałki oczne.

Niemożliwe dziś wieczorem zostawiła maleńką LED spaloną.

Jeszcze było ciemne.

Stały wiatr powiewał przez tę wąską dolinę górską, walił non stop w nylonowy okap, który ochraniał klapy jej namiotu. Jej tłumacz pozostawił za sobą zapach tytoniu, przypraw i wełny. Zagrażający chłód wsunął swoje zimne palce do namiotu....

Karen wytężała słuch, żeby usłyszeć jakiś dźwięk.

Nic.

Wiedziała, że jest tu. Mogła wyczuć go idącego przez namiot do niej i czekała ....

Jego chłodna ręka dotknęła jej policzka powodując trudności w oddychaniu.

Zachichotał, niskim, głębokim dźwiękiem rozbawienia. - Wiedziałaś, że przyjdę.

- Tak - szepnęła.

Ponieważ uklęknął obok jej łóżka, wciągnęła w płuca jego zapach: skóra, zimna woda, świeże powietrze, i coś jeszcze - zapach dzikości. Pocałował ją, jego chłodnymi, twardymi wargami, jego ciepły oddech owiał ją.

Zastygła w miejscu rozkoszując się w oceanie przyjemności. Jego pocałunek pobudził jej ciało, jej sutki stwardniały, poczuła znajomą tęsknotę rosnącą w głębi serca.

Noc odpłynęła, obudziła się z czując na ciele pocałunek mężczyzny. Właśnie pocałunek, czuły, delikatny, prawie... nabożny. Rano pomyślała, że śniła o tym. Ale następnej nocy wrócił i następnej i co noc zabierał ją na krańce namiętności. I teraz... przez ile nocy ją odwiedzał? Dwa miesiące? Dłużej? Czasami nie przychodził jednej nocy, czasami przez dwie, trzy i podczas tych nocy spała głęboko, zmęczona przez ciężką pracę i wysokie, rozrzedzone powietrze. I wtedy wracał, jego potrzeba była wtedy większa, i dotykał ją, kochał ją z przemocą, ostry jak nóż. Mimo to zawsze wyczuwała jego desperacje i wpuszczała go do swojego umysłu... i swojego ciała.

Tym razem nie było go prawie tydzień.

Zjechał w dół zamka błyskawicznego na jej śpiworze, każdy trący ząb suwaka robił hałas, każdy hałas sprawiał, że bicie serca Karen potęgowało się. Zaczął przy jej gardle, całując je, naciskając na tętno, które ścigało się tam. Odepchnął śpiwór, wystawiając ją na działanie zimnego powietrza nocnego.

- Czekałaś na mnie... nago. - Położył swoją dłoń między jej piersiami, sprawdzając bicie jej serca. - Jesteś taka żywa. Sprawiasz, że pamiętam....

- Co pamiętasz? - brzmiał tak amerykańsko, bez krztyny akcentu i zastanawiała się gdzie był i co robił.

Ale nie chciał by myślała. Nie teraz. Łakomie popieścił jej niewielkie piersi, trzymając jeden w każdej dłoni. Jego ręce były długie, szorstkie i wykorzystał je do masowania jej podczas gdy swoimi kciukami masował dokoła jej sutki.

Wydobyła surowy dźwięk je swojego gardła.

- Jesteś w potrzebie - jego głos zniżył się - Minęło trochę czasu....

- Czekałam.

- To było moją męczarnią, że nie mogłem być tu z tobą.

To był pierwszy raz kiedykolwiek zasugerował, że chce tego tak samo jak ona. Uśmiechnęła się i jakimś cudem w tych ciemnościach dostrzegł ją.

- Lubisz tak. Ale jeśli będziesz mi dokuczała, ja będę dokuczał ci w zamian. - Jego głowa zniżyła się. Wziął jeden sutek w usta, zaczął go ssać początkowo delikatnie, ponieważ zajęczała, zaczął robić to z większą siłą i szybkością.

Doprowadzał ją do szaleństwa.

Jeszcze żadna kobieta, która przywitała nocnego kochanka nie była w połowie drogi do obłędu.

Złapała garść jego włosów i odkryła jak są bardzo długie i miękkie i łagodne. Szarpnęła za nie, powstrzymując jego głowę.

- Powiedz mi czego chcesz? - jego głos był chropowatym szeptem.

- Pośpiesz się - była rozgrzana i zrozpaczona - chce abyś się pośpieszył.

- Jeśli się pośpieszę, nie będę mógł robić tego - zepchnął prześcieradło niżej, pieszcząc jej brzuch i uda. Podnosząc jej kolana, rozłożył jej nogi, wystawiając ją na chłód, zadrżała, zaczął sprawianie ssać, że zaskoczona wstrzymała oddech.

- Niech pomyślę - przesunął się w górę - naprawdę jesteś gotowa?

Jego palce zsunęły się z jej kolan wzdłuż wrażliwej skóry na jej wewnętrznej stronie ud do wilgoci w jej newralgicznym miejscu. Delikatnie otworzył wargi i musnął jej łechtaczkę.

- Lubię twój zapach, jest taki bogaty i kobiecy. Za pierwszym razem, to był twój zapach, który wezwał mnie do ciebie.

Przerażona, próbowała złączyć nogi razem - Ja kąpie się co noc.

- Nie powiedziałem, że śmierdzisz. Powiedziałem, że masz zapach, który wzywa mnie do Ciebie - jego paznokcie ślizgały się po jej udach, naciskając je osobno ... i były ostre, prawie jak pazury. Zabrzmiał groźnie - Należysz tylko do mnie i do żadnego innego mężczyzny.

- Jesteś mężczyzną? -pytanie wymknęło się jej i pożałowała tego. Pożałowała że wprowadziła rzeczywistość do tego delikatnego, ślicznego snu namiętności.

- Pomyślałem, że ostatecznie dowiodłem ci swojej męskości. Zrobić to jeszcze raz? - krztyna ostrzeżenia została przebita ciepłym śmiechem, jego palec, który pchnął w nią był długi, silny... i szybki.

Pchnięcia sprawiły, że odrzuciła do tyłu swoją głowę a kiedy włożył także palec środkowy do środka, jej biodra ruszały się konwulsyjnie. - Proszę. Kochanie, potrzebuję cię.

- Naprawdę? - powoli wyjął swoje palce, włożył je z powrotem i wycofał ... i ścisnął jej łechtaczkę między swoim kciukiem a palcem wskazującym.

Krzyczała. Doszła. Orgazm rozgrzał ją z dala od tego zimnego, ponurego stoku i zszedł w dół. Jej uda zacisnęły wokół jego ręki. Gorąco promieniowało od jej skóry.

Śmiał się, głaskał ją raz po raz, karmiąc ją szaleństwem do czasu gdy padła z nóg, drżąc i sapiąc, była zbyt słaba by się ruszyć.

Przykrył ją sobą.

Ja nie mogę - szepnęła, i jej głos zadrżał - nie chce.

- Tak, chcesz.

- Nie. Proszę - spróbowała walczyć ale wyciągnął się na niej. Jej głowa została schowana w jego ramieniu - oczywiście był wysoki. Jego ciało, ciężkie i umięśnione, zmusiło ją do położenia się. Jego ciało było chłodne i twarde. Jego ramiona, klatka piersiowa i to jego serce łomoczące w klatce piersiowej.

Moc biła od niego i łatwo trzymał w ramionach gdy próbował jeszcze raz... ale nie palcami.

Jego penis stwardniał i był duży, większy niż obydwa jego palce. Kiedy w nią wszedł zajęczała, jej ciało stopniowo dostosowywało się do jego szerokości, wstrzymała oddech, podczas kulminacji jej ciało targały spazmy przyjemności.

Trzymał ją w ramionach, tak kurczowo jakby ona były jego ocaleniem.

I objęła go, jej ramiona porwały go do jej klatki piersiowej, jej nogi przyciśnięte wokół jego bioder, oddała mu siebie, wchłaniała... wchłaniała cały jego zapał, całą jego potrzebę, to nie był sen i nie potrzebowała niczego więcej.

Gdy czubek jego penisa dotknął jej najskrytszego miejsca, oboje zamarli.

Ciemność trzymała w ramionach ich jak w kokonie gorąca i seksu i uczuć nagiętych zbyt mocno dla wygody.

Wycofał się i wszedł w nią jeszcze raz, poruszał się szybko i mocno, ciągnąc ją ze sobą na poszukiwanie zadowolenia.

Zaczekała, zachwyt ogarnął ją z gorącem i stężeniem lawy.

Utrzymywał tempo do czasu gdy, jego oddech zatrzymał się. Zebrał się w sobie, wzrastając wysoki nad nią, trzymając jej kolana nad sobą... wtedy zagłębił się w nią ostatni raz.

Ekstaza gwałtownie wzrastała w każdym z maleńkich fragmentów jej ciała. Doszła, mając konwulsje od przyjemności.

Nieśpiesznie, zsunął się z niej, pociągnął jedwabne prześcieradło i śpiwór w górę by ich przykrył. Sięgając do podłogi, wyciągnął duży koc... ale nie. Dotknął jeszcze swoją ręką i znalazł futro, grube i miękki. Skóra jakiegoś rodzaju.

Zabrał ją w podróż w przeszłość, w czasy gdzie mężczyzna zabierał kobietę, którą zapragnął jako dowód jego sprawności - To nie było lepsze wyjaśnienie jego szaleństwa.

Ponieważ pot ostygnął na ich ciałach, ponieważ ich oddech ustabilizowały się a bicia serc powróciły do normy, a ona szybko zasnęła.

Stanęła na krawędzi klifu, błękitne niebo oblegało ją. Wiatr powiał mocno, jej włosy spadały wokoło jej twarzy i w swoim głosie słyszała zawodzenie noszących żałobę kobiet, zachrypnięte szlochy samotnych mężczyzn, i udręczone zawodzenie dziecka. Spróbowała cofnąć się, wyrwać się, ale jej stopy były ciężkie. Spadła....

Zanim spadła, usiadła gwałtownie.

Obudziła się a on zerwał się na nogi. Usłyszała jak odbezpiecza broń.

- Co się stało?- zapytał - Usłyszałaś coś?

- Nic. To tylko koszmar - urojenie jej umysłu, które ją nawiedza odkąd była dzieckiem. Od dnia, gdy jej matka spadła z tego klifu.

Jej kochanek powoli umieścił coś pod łóżkiem- uświadomiła sobie że to była broń palna jakiegoś rodzaju - i usiadł między nakryciami - Spałaś.

- To jest... to zawsze przychodzi.

- Potwór? - zabrał krótkie, proste kosmyki ciemnobrązowych włosów z jej twarzy.

- Śmierć - drżąc, owinęła się wokół niego.

Ułożyła się w pozycji półleżącej na swoim wąskim łóżku w swoim namiocie u stóp Mount Anaya. Ciemność tego miejsca przygniotła ją - wrogość tego miejsca gnębiła ją. Nie cierpiała wszystkiego tutaj.

I jutro wstałaby. I jego nie byłoby tutaj. I poszłaby do pracy i spędziłaby kolejny dzień w piekle.

Więc płakała.

Popieścił jej twarz swoimi koniuszkami palca, znał jej łzy, powiedział - Nie. Nie rób tego.

Wtedy łzy popłynęły szybciej.

Pocałował ją. Pocałował wilgoć jej policzków, jej wargi, jej gardło... Pocałował jakby nie kochali się dziesięć minut wcześniej. Pocałował ją z namiętnością. Pocałował ją celowo. W końcu zapomniała o łzach i pamiętała tylko o pożądaniu.

Potem, jak zasypiała, wydawało jej się, że słyszała, jak powiedział w wolny, chrypiącym głosem.

- Czynisz mnie od nowa realnym.

Rozdział 2

Rano Karen obudziła się od dźwięku dzwonków, od powiewu oziębłego powietrza górskiego w jej twarz, i tradycyjnego pozdrowienia wypowiedzianego przez Mingma Sherpa's.

- Namaste, panno Sonet.

- Namaste. - Karen zamknęła oczy i czekała w napięciu, ale Mingma nie wykrzyknęła o mężczyźnie w namiocie ani nie skomentowała nowej zwierzęcej skóry.

Karen otworzyła oczy i przyjrzała się namiotowi, który był jej domem od prawie trzech miesięcy i byłby na kolejne dwa, gdyby góra była hojna i nie odpędzi jej z wczesną zamiecią. Namiot był pięć przez siedem, z wystarczającą ilością miejsca na jej łóżko, biurko turystyczne z jej komputerem i pułkę z jej rzeczami osobistymi. Jak zwykle, tajemniczy kochanek Karen sprzątnął wszystkie oznaki swojej obecności.

Był jej tajemnicą i miał zamiar zostać ją nadal.

- Ciepła woda - Mingma, jej kucharka, pokojówka i tłumacz, trzymała parującą miskę i ukłoniła się i wtedy położyła to na stoliczku pod lustrem.

- Dziękuję - ale pomimo że Karen wiedziała, że woda ochłodzi się szybko, nie mogła zmusić się do wstania z jej ciepłego gniazda i nie mogła wyskoczyć nago w to zimno.

Wtedy Mingma wypowiedziała magiczne słowa. - Phila jeszcze tu niema.

Karen wyleciała z łóżka -Co?

- Był tu mężczyzna, ale nie Phil.

- To bezwartościowy... -znalazła na spodzie śpiwora bieliznę, którą schowała tam w nocy i założyła ją.

Ten cały projekt był obładowany tylko pechem i kłopotami, wymagał całkowitej koncentracji Karen i dyplomatycznych umiejętności Mingma aby zatrzymać ludzi w pracy. Nigdy nie pomyślała że jej pomocnik, Philippos Chronies, był głównym opóźnieniem - Gdzie on jest?

- Wyjechał ze wsi wczoraj wieczorem. Nie było go cztery godziny. Wrócił i teraz chrapie w namiocie.

Ojciec Karen nigdy nie przydzielił jej swoich najlepszych ludzi ale Phil był nowy i słaby. Znał biznes, ale dać jasno dał do zrozumienia że nie pochwala rodzinnych interesów.

Karen zrobiła szybkie CCP - cipka, cycki, i pachy - i wzruszyła ramionami do swoich ubrania: założyła ciepłe spodnie khaki, pasującą bluzę, maskujący kapelusz z szerokim rondem i solidne buty turystyczne - Dobrze. Schodzę.

Wyszła. Dzwonki zadzwoniły łagodnie.

Mingma poszła za nią. Dzwonki zadzwoniły jeszcze raz.

Gdy Karen pierwszy raz przybyła do tego miejsca, zdjęła dzwonki przy swoich drzwiach, ale Mingma była tak zasmucona i uparła się że dzwonki będą trzymały na odległość złe duchy, że Karen powiesiła je zpowrotem. Nie miała nic przeciwko dogadzaniu Mingma w jej przesądzie.

Dzień był spokojny i cichy.

Karen wiedziała jak mało, że to oznacza tu w górze.

- Ludzie nie są zadowoleni - Mingma powiedziała.

- Ja też nie jestem - Karen westchnęła - Co jest nie tak?

- Ich serce staje się bliższe złu.

Karen nie kpiła.

Jej ojciec tak by zrobił.

Jej ojciec posiadał Jackson Sonnet Hotels, łańcuch hoteli, który specjalizował się w wakacjach przygodowych. Kurorty były w pierwszorzędnych lokalizacjach i proponowały zajęcia z latania, wspinaczki, narciarstwa, biwakowania, spływ kajakowy, jazdy na rowerze górskim - cokolwiek entuzjasta przygody chciał się nauczyć. Jakąkolwiek przygodę turysta wyobraził sobie, Jackson Sonnet Hotels proponował to w swojej ofercie.

Jackson Sonet był genialny w wyczuwaniu czego kanapowy poszukiwacz przygód łaknął, szczycił się, że jest człowiekiem, który mógł zrobić to wszystko i był pewny, ze jego córka, Karen, nauczy się tego wszystkiego, niezależnie od strachu, ponieważ, na Boga, nie zamierzał tolerować córki, która była tchórzem.

Wspinacze i wędrowcy szukający największego wyzwania gromadzili się do Himalajach gdzie jest najwyższy łańcuch górskiego świata. Była tu wysoko, powietrze gęste i z niespodziewanymi burzami i upartą pogłoską o szajce międzynarodowych zbirów, nawet drogi najbardziej uczęszczane wymagały wytrzymałości i odwagi.

Tak Góra Anaya, zbiór wysokich szczytów na wyschniętej stronie Himalai na granicy między Nepalem a Tybetem, wydawała się być idealnym miejscem do budowy małego hotelu - przynajmniej na papierze.

Góra Anaya miała w zwyczaju być niezdobyta. To była swoista atrakcyjność.

Całe osiemset czternaście szczytów ponad osiem tysięcy metrów ponad poziomem morza - były nieustępliwe, tak nieustępliwe że wykresy pokazywały tam największą śmiertelność.

Góra Anaya była inna. Szerpa przewodnik szedł pod górę niechętnie, albo i nie wcale. Alpiniści mówili o górze półgłosem, używając słów takich jak -złośliwy i wrogi. Nieszczęśliwy schodzili w workach na zwłoki. Ogólnie rzecz biorąc, tylko piętnastu wspinaczom specjalistom udało się dojść do szczytu. Z tego, sześciu straciło palce u nóg albo mieli odmrożone całe stopy. Jeden miał ramię zmiażdżone przez lawinę kamieni, które zostało amputowane. Dwóch zmarło w przeciągu miesiąca po swoim tryumfie. Jeden stał się całkowicie chory umysłowo po osiąganiu szczytu.

Każdy wspinacz nie mógł się doczekać wyzwania. Nikt kiedykolwiek nie dał wiary historiom... do czasu gdy znaleźli się w tym miejscu.

Ona na pewno nie. Mając dwadzieścia osiem lat, już kierowała budową hoteli na odludziu Australii, na afrykańskim stepie i w Patagonia w Argentynie. Każdy miał swoje własne wyzwania.

Nikt nie miał takich jak te.

- Podczas gdy uspokoisz ludzi, przygotuję twoje śniadanie - Mingma po prostu pojawiła się pewnego dnia, instalując się jako asystentka Karen. Karen pomyślała, że Mingma jest między czterdziestką a setką, wdowa, która pochowała dwu mężów i teraz musi się sama utrzymywać. Zęby miała poplamione od tytoniem, jej usposobienie było pogodne i jej angielski był całkiem dobry.

- Zrobię więcej niż tylko uspokoje. - Karen przeszła wielkimi krokami przez wysoki, bezbarwny obszar gdzie umieściła swój namiot w dół drogi do placu budowy.

Kamienne korzenie Mount Anaya urosły wokół miejsca gdzie hotel zostałby zbudowany. Jak twierdzili architekci i inżynierowi budowlani jak tylko fundament zostanie odpowiednio zalany, hotel będzie stabilny przed trzęsieniami ziemi.

Była tu od wiosny, początek pory roku budowlanej, i natychmiast zdała sobie sprawę, że architekci i inżynierowie budowlani nie brali pod uwagę góry samej. Tu i tam maleńkie zielone rośliny walczyły aby wydostać się do słońca. Rzadka gleba szybko poluzowała się i porwała je. Niczemu nie wolno było tu żyć.

Karen nie próbowała nigdy patrzeć na Mount Anaya, ale jak zawsze szczyt przyciągał jej spojrzenie - w górze rysowało się zbocze góry, opadające kamienie, sople lodu i pól śniegowych, aż do wierzchołka Mount Anaya. Tam szczyt przebił błękitne niebo.

Góry, wszystkie góry, były jej koszmarem, ale Anaya... W sanskrycie, to oznaczało -kurs zła.

Tubylcy sądzili, że górę przeklęto.

Po dwóch miesiącach życia w jej cieniu, Karen również w to uwierzyła.

Góra rujnowała jej dni, a nocny kochanek zabierał jej sen. Znalazła się w potrzasku przez oczekiwania jej ojca i jej własne poczucie obowiązku - i przez Phila Chronies.

Tuzin ludzi obijało się, stali oparci o dwie wiekowe i potwornie drogie koparki wynajęte od Tybetu.

Jak tylko weszła, uśmiechnęła się.

Ich tłumacz, Lhakpa, zgłosił się i ukłonił.

Pochyliła się do przodu i rozmawiała tylko z nim - Dziękuję Ci bardzo, że objołeś dowództwo nad moimi ludźmi pod nieobecność Mr. Chroniesa.

- Tak. Oczywiście. Przewodziłem ludziom - Lhakpa ukłonił się jeszcze raz.

-Wczoraj wieczorem, gdy Mr. Chronies zdawał mi raport, powiedział, że będą dziś roboty wybuchowe.

-Tak. On powiedział nam gdzie umieścić dynamit - Lhakpa powiedział radośnie.

- To ja mówię mu gdzie umieścić dynamit.

Jak tylko podeszła do szafki zawierającej dynamit, oczy Lhakpa stały się duże - Mr. Chronies będzie niezadowolony jeśli ty -

Obróciła się gwałtownie i stanęła naprzeciw niego - Czy ty nie widzisz, że Mr. Chronies składa mi raporty rano i wieczorem?

- Tak, pani Sonet.

- Nie zauważyłeś, że to ja kierowałam Mr. Chronies codziennie, cały boży dzień?

- Tak, pani Sonet.

- Mr. Chronies jest posłuszny mi pod każdym względem - uśmiechnęła się pokazującym wszystkie zęby.

To było w pewnym sensie prawdą - Phil był jej posłuszny niechętnie ale był. Miała system, i zostałaby potępiona jeśli pozwoliłaby Philowi i jego lenistwu zostać im w tyle - to zniszczyłoby jej już i tak niepewną pozycje kobiety w zawodzie mężczyzny.

Ponadto, nauczyła się swojej pracy od góry do dołu. Wiedziała jak wykonać każde zadanie na miejscu. Przeprowadzając zadanie umieszczania dynamitu, wiedziała, że zyska tym szacunek ludzi, ponieważ, tak jak wszyscy mężczyźni, ci byli pod wrażeniem głośnych eksplozji, ktore to rozbijały duże głazy w małe kamyki.

Gdyby tylko mogła być pewna, że góra też będzie pod wrażeniem i pozwoli jej zbudować ten przeklęty hotel.

Leżał płasko na brzuchu na głazie nad placem budowy, oglądając Karen Sonnet podczas gdy uraza i żądza wrzały w jego żołądku.

Dlaczego była tu? Dlaczego nie mógł być to ktoś inny? Człowiek, najlepiej, jakiś facet jak cała reszta, która znała się na budowie hoteli, który pił i palił, kto był uległy wobec łapownictwa i korupcji.

Za to, miał małą pannę, słodką i delikatną.

Pierwszy raz zobaczył ją, gdy czekał na dworcu kolejowym w Katmandu. Przyciągnęła jego uwagę - ładne kobiety robiły to, i ona była całkiem ładna. Niska, ze szczupłą figurą i dobrze wyglądała w khaki. Brązowe włosy i zupełnie opalona skóra, o której mogli by zrobić reklamę . Nie myślał dużo o niej, pomyślał, że jest jedną z tysięcy turystów, którzy zwalili się do Nepalu jak co roku na piesze wycieczki przez Himalaje. Uśmiechną się drwiąco gdy poleciła bagażowym by załadowali jej olbrzymi bagaż zawierający wyposażenie turystyczne. Bawiło go zastanawianie się ilu bagażowych miałaby zatrudnić by nieśli jej to po szlakach górskich, zastanawiał się czy miała suszarkę do włosów w tym bałaganie, i gdzie zamierzała ja podłączyć.

Kiedy przenosił swoją uwagę na następną kobietę, Karen zrobiła coś niezwykłego.

Popatrzała w prosto na niego i uśmiechnęła się.

Miała najbardziej niezwykłe morskie oczy jakie kiedykolwiek widział, z grzywką w postaci długich, ciemnych rzęs, i ten uśmiech... Wtedy zmienił o niej zdanie.

Była piękna.

Był zbolały potrzebą.

Jej uśmiech przygasnął. Jakby jego wpatrywanie się niepokoiło ją, spojrzała w dal. Rozmawiała z bagażowymi: miała cierpliwość do ich łamanego angielskiego i znała kilka słów po Nepalsku.

Nie ruszył się, ale zawołał jednego z tych „opróżniaczy kieszeni”, którzy kręcili się koło peronu. Rzucił mu monetę i powiedział - Dowiedz się kim ona jest i gdzie się wybiera - nie żeby to było ważne. Miał pracę do wykonania. Nie miał czasu na prześladowanie kobiety z niebieskawozielonymi oczami.

W momencie, gdy otrzymał swoją odpowiedź, przeklął niebieską smugę.

Zamierzała być tam przy podstawie Mount Anaya, na wyciągnięcie ręki, przez długie miesiące, budując Jackson Sonnet's hotel.

Rządziła tu każdym, a gdy marudzili, uśmiechała się do nich. Spojrzenie na Lhakpa, wisząc w powietrzu blisko podczas gdy umieściła ładunki. Spojrzenie na innych facetów, całe to uśmiechanie się i flirtowanie podczas gdy przygotowali się do wybuchu.

Zmieniała wszystko, a gdyby nie obejrzał tego, zmieniłaby go, również.

Musiał usunąć ją ze swojego życia.

Rozdział 3

Karen upewniła się, że ludzie są w bezpiecznej odległości, założyli ochraniacze na uszy, dała znak, który oznaczał że zaraz nastąpi wybuch... i nacisnęła zapalnik. Ziemia zadrżała pod jej stopami. Skała lita podniosła się, przesunęła i rozłupała głaz na kawałki, doskonałe do usunięcia.

Nie przegrała swojego debiutu.

Zdjęła ochraniacze z uszu i poczekała chwilę, aż wszystko się uspokoi i polecą wszystkie naruszone kamienie w postaci niewielkiej lawiny. Po pełnej minucie ciszy, uniosła kciuk i dala znak swoim ludziom, ze mogą zaczynać.

Wiwatowali z umiarem. Lhakpa i Dawa poszli do swoich koparek. Wiekowe silniki zadudniły do życia. Ngi'ma zgromadził swój zespół ludzi i jaków i przewodził im.

Wspięła się by zjeść szybkie śniadanie przed powrotem w dół do terenu budowy aby pokazać kto tu rządzi. Była prawie na szczycie gdy to uczucie złapało ją, jak by ktoś ją obserwował. Miała to często ostatnio, obróciła się i spojrzała w górę - i był Philippos Chronies schodzący z drogi od południa, jego łysa głowa świecąca na słońcu.

Phil był grecko-kanadyjski, niski, szeroki w środku ciałem które zwężało się do szerokiej twarzy i w dół do maleńkich stóp. Nie pracowała z nim wcześniej ale to nie zajęło jej więcej niż dzień by wyrobić sobie o nim zdanie.

Poznali się na lotnisku w Katmandu, musieli zdążyć na pociąg w kierunku miejsca roboczego, i w ciągu pierwszej godziny dowalał się do niej. Gdy pokazała swoją obrączkę, wzruszył ramionami i powiedział, że jego żona zna swoje miejsce.

Karen oznajmiła, że ona nie i przepytała go o jego doświadczenie zawodowe.

Rzeczy schodziły stamtąd.

Teraz postawiła swoje buty na skalistej ziemi i poczekała. Gdy dostrzegł ją, wyraziła gestem, że ma przyjść i zdać jej raport. Weszła do swojego namiotu.

Mingma podała jej filiżankę gorącej, mlecznej, słodkiej herbaty.

- Dziękuję - Karen zawinęła swoje ręce wokół filiżanki i sączyła, próbując podgrzać chłód w jej żołądku.

- Jeść - Mingma wskazała niewielką, czystą misę z ziemniakami, mięso i warzywa połączone z przyprawami i kolorowym zielonym czymś.

Karen nie troszczyła się co to było to coś. Podczas wielu z jej pracy, jadała niedogotowane mięso, zjełczały ser i owady pomysłowo przygotowane. Była chuda, wiedziała jak przeżyć nawet w najbardziej szorstkich warunkach. Mogła opiekować się sobą sama ale nie musiała bo miała Mingme.

Siadając na rozkładanym stołku, zjadła używając łyżki zrobionej jak róg. Zapakowała swoje własne wyposażenie, ale pewnej noc zaczęła się niecodzienna burza i porwała jej niektóre pudełka z dół wąwozu i porozrzucała jej rzeczy po całej górze. Od tej pory, Karen odkryła, że niecodzienne burze są tu normą . Niecodzienne ulewy, niecodzienne śnieg, niecodzienne huragany, które utworzyły się na górze i sięgnęły w dół strzepują ją jak komara z jego masywnego boku.

Ona nie chciała być zdmuchnięta. Ona nie mogła być zdmuchnięta.

Nie zauważyła, gdy Phil zaanonsował się. Podczas gdy wiercił się, skończyła jeść, a gdy tylko odłożyła swoją łyżkę powiedziała- Phil, daj mi jeden rozsądny powód, że nie powinienem wyrzucić cię natychmiast.

- Nie mam żadnego. Chorowałem wczoraj wieczorem ale powinienem i tak przyjść do pracy -

- Wczoraj wieczorem? Chorowałeś? - wpatrywała się w jego oczy - To dlaczego wyszedłeś wczoraj żeby odwiedzić swoją dziewczynę?

Rzucił pełne urazy spojrzenie na Mingme - Och, ja nie... Chciałem, znaleźć kogoś by pomógł mi wydobrzeć, żebym mógł pracować dziś - użył wilgotnej białawej chustki by przetrzeć pot, który skapywał z jego szerokiego czoła.

- Jeszcze jedna szansa, Phil. Jedna szansa, albo będziesz kopać gówno w dół drogi - Karen szarpnęła swoją głowę w kierunku wyjścia - Teraz idź do pracy.

Nie przyjrzała się, jak wyszedł ale mogła słyszeć, jak wrzeszczał polecenia ponieważ zszedł ze stoku.

Stanęła na wzgórzu i spojrzała w dół. Robotnicy ruszali się jak mrówki, przenosząc głazy poluzowane przez wybuch. Koparki przetransportowały największe kamienie.

Gdy była małą dziewczynką w swojej sypialni w Montanie, śniąc o księżniczkach i szczęśliwym życiu, to nie było życie, które przewidziała.

Mingma dołączyła do niej na krawędzi, i dwie kobiety stanęły w ciszy.

W końcu Karen zapytała - Co z Sonam? - jeden z jej robotników przenosił głaz ze swoim jakiem gdy olbrzymi głaz spadał kaskadami po stoku, trafił w jego ramię, wtedy odbił w górę i uderzył w jego jaka. Obojczyk Sonam został złamany, jego jak nie żył i był przerażony.

- Jego kości zrastają się - Mingma zapaliła swoje cygaro i dym rozwiał się spomiędzy jej warg - Ale on nie wróci by pracować. Chorujesz jeśli pracujesz na sercu zła.

Karen słyszała tylekroć do tej pory, jak to przychodziło tu. Serce zła. Każdy wydawał się wiedzieć co to oznaczało. Każdy z wyjątkiem niej, i nie chciała wiedzieć. Przez pozostawanie nieświadomym, miała nadzieję pokonać Mount Anaya.

Teraz, wiedziona przez ten sam wyzywający impuls, który sprawił, że ona sprosta każdemu wyzwaniu, podniosła swoje ramiona do góry - Nie przepędzisz mnie tak łatwo!

Mingma rzuciła cygaro na ziemię - Przestań, opuść! Nie rozgniewaj Anaya. Jesteśmy już i tak w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Zimny wiatr zahuczał ze stoków.

Karen wprawiona w osłupienie cofnęła się do tyłu - Co czyni to miejsce złym? To coś więcej niż tylko ta Góra Anaya. To całe miejsce, Nepal, czy może Tybet ?

- To jest prawda panienko - Mingma zapaliła kolejne ze szczupłych cygar, które paliła - I Gubernator jest potężny.

- Gubernatorzy nie egzystują już. Nie na cywilizowanym świecie. Ale może tu... - narkotyki przepływały przez ten obszar. Niewolnicy, również - płci męskiej do pracy w głąb syberyjskich kopalń, płci żeńskiej aby służyć swoim panom. Pomimo że rząd ochroniał wędrowców, czasami napadano na bardzo bogatych. Po drugiej stronie granicy w Tybecie, pogłoski uniosły się w powietrzu o walkach między chińskim wojskiem, które kontrolowało obszar a buntownikami.

- Wszyscy chcemy pieniędzy - Mingma popatrzyła w górę na górę i dmuchnęła łagodny obłok dymu w jej kierunku.

- Nie ty - Karen uśmiechnęła się do niej.

Mingma wpatrywała się poważnie i powtórzyła - pieniądze są złe ale wszyscy ich chcemy. To jest Mount Anaya, która przyciąga jak magnes wszystkich złych ludzi świata.

- Dlaczego? To nie ma sensu.

- Ależ, tak panienko, ma sens. Tysiąc lata temu zbudowano wieś pod górą - Mingma wyraziła gestem w kierunku doliny - Oni żyli w słońcu, siali uprawy, hodowali swoje jaki - jej mocny głos zniżył się do szeptu - Wtedy ten Zły przyszedł.

- Ten Zły?

- Zło, które chodzi jako człowiek. Jeden po drugim skorumpował mieszkańców wsi, obiecywał im moc i chwałę jeśli pilnowaliby jego skarbu. Starali się uzyskać wszystko, co im obiecał, i jeszcze więcej, zatem zgodzili się złożyć w ofierze swoje serce.

- Ich... serce? Mieli przecież tylko jedno? '' Karen nie drwiła.

Ale Mingma zmarszczyła brwi, jej opalona skóra pokryła się zmarszczkami przez długie opalanie - To jest legenda.

- Tak, ale jakaś część musi być prawdziwa - spojrzenie Karen przeczesało miejsce. Tu nawet światło słoneczne ma odcień szarego.

- Proszę słuchać - Mingma przycisnęła swoją rękę do swojej klatki piersiowej - Oni zrobili swoje okrutne poświęcenie a kiedy ich serce przestało bić, uświadomili sobie jak Zły ich oszukał, mieli całą moc, której szukali ale bez serca nie byli już istotami żywymi. Stali się jednością z górą, plamieniem nieba, które to przedziurawia, kamienie, są jego kośćmi. Od tej pory góra była okrutna, niszcząc wszystkich, kto usiłował żyć w jej cieniu, wszystkich, którzy próbują oswoić jego wysokość. Góra utrzymuje serce i skarb Złego, chowając je głęboko, broniąc ich przed wszystkimi, kto szuka tego. Ludzie wsi są wiecznie sami, zimni i okrutni, i to jest ich kara.

- Bez serca - nieuchronnie, Karen pomyślała o swoim ojcu - Rozumiem jak bycie bez serca odbiera ludzkość, ale nie wiem jak wieś może stawać się jednością z górą.

- Wieczorem nie słyszysz, szlochy matek, które straciły swoje dzieci? Nie słyszysz, jak mężowie opłakiwali swoje żony? - głos Mingma obniżył się do szeptu - Nie słyszysz zawodzenia straconych dzieci, wiecznie potępionych?

Gdyby tylko Karen mogła być rozbawiona tym uroczym przesądem Mingm, ale w nocy słyszała to - a następnie w swoim śnie spadła. Zawsze spadała do nicość - Chciała bym tu nigdy nie dotrzeć - odeszła daleko.

Mingma dołączyła do niej - Nie miałaś wyboru. Twój los był przesądzony w dniu gdy stwórca pomyślał twoje imię. Przed tym nie ma ucieczki.

- Moje przeznaczenie? Ja mam przeznaczenie?

-Jak my wszyscy - tendencyjne brązowe oczy Mingma popatrzyły i zważyły niecierpliwe ruchy Karen.

- Tak, ale moje na razie jest do dupy- Karen przeszła z powrotem, podniosła swoją filiżankę i nalała sobie herbatę - Więc moim było kopać blisko miejsca gdzie mieszkańcy wsi puścili w niepamięć swoje serce?

- Serce Zła. Góra zabezpieczy to przed maszynami, ludźmi i Tobą

Karen nauczyła się nie być wrażliwą. Z ojcem takim jak jej, być wrażliwym oznaczało prosić by zostać zranionym. Ale teraz, gdy problemy pomnożyły się i straciła swoją pozornie słabą kontrolę nad zdrowiem psychicznym, to wydało się jej bardzo osobiste. Podniosła swoje pełne urazy spojrzenie na górę i powiedziała - Prawie skończyliśmy z pracami ziemnymi, przeklęta ty, i przysięgam-

Mingma skoczyła do jej stóp - Nie, panienko, nie przysięgaj, nie prowokój -

nieludzki krzyk przeszył powietrze.

Dwie kobiety ścigały się do krawędzi wychodzącej na miejsce pracy.

Ludzie biegali, rzucając się jak gryzonie z dala od pułapki. Jeden człowiek spadł wychodząc z jego koparki. Czołgał się kilka jardów, obejrzał się na horror rozgrywający się za jego stopami i zbliżający się do niego i uciekł.

Phil wrzeszczał na nich, wyraźnie gestykulował, próbował zgromadzić ich z powrotem do pracy.

Nie zwrócili na niego żadnej uwagi.

Mingma widziała panikę, jej twarz była wciąż, wyrzeźbiony z kamienia - Więc zaczęło się.

Rozdział 4

- Zostań tu - Karen ruszyła w dół wyboistej drogi.

Mingma chwyciła jej ramię i odwróciła ją - Nie panienko, nie idź tam na dół.

Ale obowiązek wzywał i Karen zawsze odpowiadała - Ale ja muszę.

- Uciekaj ze mną. Jeśli pójdziesz teraz, mogę Cię jeszcze uratować! - Rozpacz napełniła oczy Mingmy.

- Wszystko porządku. Będę szybka - Karen pozbyła się jej.

Mingma owinęła sznurek dzwonków wokół swojego nadgarstka - Panienko, muszę uciekać. Proszę chodź ze mną!

- Uciekaj więc. Wporządku. Dogonię cię! - Karen schodziła po wyboistej drodze szybko w dół, słyszała karylion świętych dzwonków jak Mingma uciekała w przeciwną stronę.

Jak tylko dotarła do pierwszego stosu gruzu, spostrzegła Phila - Na miłość boską, to tylko stary grobowiec. Przypomina mumie.

- Archeologiczne znalezisko - serce Karen zatonęło.

Archeologiczne znalezisko było zmorą budowy. To oznaczało, że pracę muszą wstrzymane podczas gdy zostaną wezwane władze do ustalenia jego znaczenia i odkopania pozostałości.

- Jeśli nie powiemy nikomu, możemy pozbyć się ciała i możemy kontynuować budowę -

Posłała Philowi miażdżące spojrzenie - jak ktokolwiek miał by się nie dowiedzieć, jak Ci ludzie wykrzykują to w niebiosy.

- Mógł bym im zamknąć usta - powiedział chmurnie.

- A możesz sprawić, że oni wrócą do pracy? - podeszła do wciąż działającej koparki i wyłączyła ją. Sytuacja była oczywista . Operator podniósł jeden z olbrzymich głazów z boku, i uniósł go i powstało wgłębienie, była tam paczka zawinięta w tkaninę.

Czaszka była wyraźnie widoczna, i to musiało wywołać panikę - wyłącz resztę maszyn - powiedziała Philowi - Nie możemy marnować paliwa. Trudno je zdobyć i jest bardzo drogie.

Ponieważ Phil posłuchał, poszła i uklękła obok ciała.

To było ciało dziecka, może pięcioletniego, leżało zwinięte i opierało się o jedną stronę we wgłębieniu w kamieniu, z jego ręką włożoną pod policzek wyglądało jakby we śnie.

To było ładne dziecko. Jego wytworna utkana odzież była wciąż nietknięta, tylko z kilkoma dziurami i wystrzępione brzegi, Karen mogła dostrzec wyblakłe kolory, które zdobiły jego szatę. Naszyjnik złoty kręcił się wokół jego szyi, kolczyki złote przekłuły jego uszy i bransoletka zawinęła jego... jej wąski nadgarstek. Inna tkanina leżała pod ciałem i chroniła ją przed zimnym kamieniem.

Ukochane dziecko. Ważne dziecko. Dziecko pochowane z miłością i czułością - i brutalnie poświęcone.

Wśród kosmyków jasnobrązowych włosów, które wciąż były na jej głowie, dziura równo przekłuwała czaszkę dziecka.

- Ach - oczy Karen wypełniły się łzami - Biedactwo - wiedziała, że ona nie powinna dotykać tego - gdyby archeolodzy tu przybyli, zrugaliby ją niezmiernie. Ale coś w tej dziewczynie, wzywało ją. Coś o tym morderstwie złamało jej serce.

Wyciągając drżącą rękę, położyła ją łagodnie na główce dziecka i dziecko otworzyło oczy.

Były niebieskawo zielone - jak Karen - tak jak Karen i dziewczyna patrzyła na nią. Karen najwyraźniej zobaczyła bogactwo smutku, który napełnił te oczy zanim zamknęła je z powrotem i wtedy ciało rozpadło się w pył pod jej dotknięciem.

Karen uklękła, znieruchomiała z niedowierzania, co to było co zobaczyła i wiedziała, że to było niemożliwe.

Rozejrzała się wokół, pragnąć kogoś bliskiego, innego żyjącego człowieka ale był tylko Phil, siedzący w kabinie koparki, przeklinając silnik.

Popatrzyła jeszcze raz przy skurczonym ubraniu, lśniącym złotem w kurzu ciała.

I w miejscu gdzie głowa była oparta, gdzie kości głowy dziecka trzymały to, była kwadratowa biała płytka. Ostrożnie Karen podniosła to spomiędzy pozostałości. Delikatnie to oczyściła i przyjrzała się.

To była ikona, stylizowany portret Maryi Dziewicy, który zazwyczaj wisiał w rosyjskich domach przez tysiące lat. Jej wiśniowa szata i skrząca się aureola zrobiły z ikony cenną pracę, jednak uwagę Karen przykuły duże, ciemne, smutne oczy Marii, patrzące na prawo i jedna srebrna łza, która odnalazła jej policzek i łzy napłynęły do oczu Karen. To była Maria Dziewica, matka, która poświęciła swojego syna by oszczędzić świat.

Spojrzenie Karen przesunęło się do kurzu pozostałym po dziecku na którym dokonano masakry zgodnie z poleceniem diabła.

Jej matka płakała ponieważ przebili jej czaszkę.

Wieś złożyła w ofierze ich serce...

Wysoki nad nią, góra skrzypnęła, i co więcej Karen poczuła jakby ktoś, albo może coś patrzyło na nią.

Spojrzała na gorę Anaya.

Szczyt podniósł się w kierunku nieba i wydawało się że urósł, powiększając się od wewnątrz, ognie krainy cieni naciskającej to do góry.

Rozejrzała się - i zobaczyła go.

Obcy człowiek, cały ubrany na czarnego, usytuowany na brzegu klifu wychodzącego na plac budowy. Stał tam jak żywy posąg, zdradzał go tylko wiatr, który dmuchnął jego długie czarne włosy i brodę.

Wpatrywał się.

Ona też się wpatrywała.

Żadne z nich nie ruszyło się.

Kto był tym człowiekiem, który patrzył na nią z taką ostrością?

Wtedy głos Phila, bezpośrednio za nią, przestraszyć ją - Hej, co to?

Jego ręka dosięgnęła ponad jej ramieniem.

Szarpnęła ikonę z powrotem do swojej piersi.

Ale on wyciągnął zloty naszyjnik z kurzu starożytnej tragedii - O w morde, jak myślisz, ile to jest warte?

- Nie rusz - zawinęła swoją rękę wokół jego nadgarstka.

- Czemu nie?

- Archeolodzy będą wściekli, że dotknąłeś.

- Tak jak byś ty czekała - jego tłusty palec pstryknął ikonę, którą trzymała.

- To nie było tak!

- Tak, jasne - uśmiechnął się do niej - Ty byłaś szybsza więc bierzesz co chcesz.

Był całkowicie bezczelny, całkowicie wstrętny, zachłanny robak a nie człowieka... rodzaj faceta, którego zła góra pociągnęła do tego.

Może on był tu u siebie, a ona nie. Zobaczyła, jak oczy tego dziecka otworzyły się. Wiedziała teraz, że stare legendy były prawdziwe. I mimo to nauczyła się być nieustępliwą i silną, wiedziała lepiej żeby nie prowokować diabła - Ja wychodzę stąd - szepnęła.

Ziemia zadrżała, szarpiąc jak stare, zimne kości pod jej kolanami i stopami.

Wolno wstała.

Trzęsienie ziemi?

Nie, ale wysoko nad nimi usłyszała, jak góra wydała z siebie głębokie dudnienie.

- Phil, słyszałeś to?

- Tak, no i co? To robi tak przez cały czas - ukląkł w kurzu poświęcenia - Co się stało z ciałem? Powietrze sprawiło, że rozpadło się? Zastanawiam się co jest ukryte w ubraniu?

Świętokradztwo. Świętokradztwo!

- Phil, nie! - kolejny huk wstrząsnął powietrzem i olbrzymie pęknięcie zabrzmiało ponieważ kości góry złamały się - Phil, nie. Tu jest niebezpiecznie.

- Jeszcze minutę.

Wahała się między pragnieniem by zostać i powstrzymać go grabieniem a potrzebą by uciec. Stanęła na swoich palcach, gotowa by biec - Góra zaraz się zawali!

- Patrz na złoto, które pochowali z tym dzieckiem! - wykopał z pozostałości.

Szarpnęła go za ramię - Musimy uciekać!

Odwrócił się do niej, jego wargi, jego zęby lśniące od śliny - W takim razie uciekaj. To jest moje.

Wstrząśnięta przez demona chciwości, który spojrzał z jego czerwonych oczu, odskoczyła do tyłu. Spojrzała na górę. Zobaczyła, jak kurz masywnej lawiny kamieni drżał ku niej. Słyszała, jak dźwięk ton kamieni schodził z góry. Zdała sobie sprawę, że Mount Anaya nareszcie zdecydowała się zmiażdżyć ich i ich przypuszczenie.

Pobiegła. Tak szybko i mocno jak tylko mogła by być z dala od tego miejsca. Od Serca Zła.

Ziemia zadrżała. Hałas wzmógł się, kakofonia roztrzaskiwania kamienia i ryku, który zabrzmiał tak jak... jak silnik.

Duży, czarny motocykl zajechał jej drogę . Zatrzymał się. Nieznajomy, człowiek który przyglądał jej się z góry, siedział na nim, jego oczy płonęły zniecierpliwione. Porwał ją wokół pasa, wciągnąć ją za siebie.

Chwyciła go.

Dodał gazu.

Pędzili do przodu, motor uderzał w dziury i kamienie. Przednia opona zatańczyła od szalonego uderzenia. Nie mógł sterować maszyną. Zamierzał ich zabić.

Ale nadepnął na pedały. Wpadł w poślizg, złapał równowagę i zatrzymał się.

Chciała krzyczeć z przerażenia. I może i zrobiła to. Jednak to co działo się za nimi sprawiło, że ona pochyla się do przodu, nakłaniając go szybszej jazdy.

Lawina kamieni goniła ich, napędzana przez grawitację i złośliwość góry. Głazy tak duże jak budynki trzasnęły za nimi jak kroki kamiennego olbrzyma, każdy zbliżając się... zbliżając się. Anaya jęknęła z trudem. Kurz wzrósł, zaciemniając niebo, miejsce... Phil.

Phil zniknął, zgnieciony gdzieś w masywnym stosie kamieni.

Góra Anaya musiała kolejny raz bronić Serce Zła.

Odwróciła głowę, wcisnęła swoją twarz w kurtkę ze skóry.

Pachniał zimną wodą, świeżym powietrzem, i dzikością.

Zrozumiała.

Znała ten zapach. Śniła o nim co noc.

To był jej kochanek - nie marzenie, nie szaleństwo chociaż bała się tego - ale człowiek i do tego odważny.

Oczywiście. Kto jeszcze mógł sprowokować śmierć by ją ocalić?

Rozpaczliwie, uchwyciła się go ponieważ Mount Anaya wkładała swoje ostatnie wysiłki w ich zniszczenie, odbijając głazy jak olbrzymie bzdury gumowe. Kamienie wpadły na siebie, uderzając w masywne czerepy, ostre i złe. Odpryski kamienia zbiły ją. Miliony ton granitu zatarły stare drogi, oblegane rośliny, całe dowody przeszłości.

Motocykl dotarł do dalekiego boku doliny.

Tuman kurzu okrył ich.

Ziemia wzniosła się.

Każde zderzenie głazu o ziemię szarpnęło motorem i rozbijało ziemię.

Góra Anaya wygrała. Śmierć miała ich w swoim chwycie gdy motocykl rozbił się o szczyt cypla i poleciał do nicości.

Rozdział 5

Karen głośno krzyczała.

Jej kochanek wył lekceważąco.

Motocykl uderzył mocno w kupę gruzu. Tylne koło ślizgało się. Skorygował jazdę. Przyspieszył. I ruszyli z miejsca daleko od góry, zostawiając ją w zbrodniczej frustracji.

Wyboista droga zabrała ich z Mount Anaya. Zeszli zrywami, uchylając się na wskroś krętymi przepustkami i pluskiem przez maleńkie strumienie. Pomimo że byli wciąż wysoko i powietrze było ciężkie, teren zmienił się. Pierwsze kwiatuszki i kępki trawy zmiękczyły kamienną surowość. Gdzieniegdzie rosło drzewo, wbijając swoje korzenie w rzadką glebę. Nadzieja, że opuszczą Mount Anaya istniała i nasilała się z każdą milą. W końcu kochanek Karen przekręcił motor prosto w górę wzgórza, wcisnął gaz i prowadził tak jak demon do szczytu i zatrzymał się w wąskiej, ukrytej łące okolonej przez góry.

Zgasił motor.

Nagła cisza była wstrząsająca.

W uszach Karen wciąż dzwoniło z harmideru, który towarzyszył zwycięstwu, z ryku motoru i skoro mogła słuchać strumienia, śpiewu ptaka ... brzmiał tak normalnie i słodko, chciała płakać z radości.

Góra nie zabiła ich. Robiła co mogła, ale ona żyła. Oni żyli.

Zsunęła się z miejsca. Ciągle drżała od wściekłej jazdy. Jej kolana zatrzęsły się niepokojąco.

Prawie umarła.

Upadła na ziemię. Zapach zgniecionej trawy napełnił jej głowę i na krótką chwilę pochyliła się i pocałowała ziemię. Uśmiechając się, rzuciła okiem w górę ku niemu - Dziękuję - powiedziała - Dziękuję.

Nie patrzył na nią. Usiadł całkowicie w ciszy, prawie jakby nigdy się nie znali.

I w istocie rzeczy, nie znali się. Noce rozpaczliwego seksu nie mogły się liczyć jako zapoznanie.

Nawet widok jego sztywnej sylwetki nie mógł zapobiec wolnemu rozkwitowi jej żywiołowości. Jedna myśl opanowała ją.

Żyła.

Miała wrażenie, że znalazła rajski zakątek. Tu na łące, światło słoneczne było czyste i piękne. Pobiegła w kierunku maleńkiego strumienia. Spadał on kaskadą z półki do basenu kąpielowego wyłożonego gładkimi kamykami, wtedy rozlewał się w dół zatoki. Woda lśniła, Przeszła przez kamienie i uklękła obok. Gdy ochlapała wodą swoją twarz, która była tak zimna że sprawiła, że jej zęby zazgrzytały. Zrobiła z siebie durnia ale nie troszczyła się o to.

Żyli.

Śmiała się ponieważ zdała sobie sprawę, że pył przesiewający w dół z nieba naprawdę pochodzi z jej włosów - brud z lawiny kamieni pokrył ją całą. Zdjęła swój płaszcz, potrząsnęła nim i odrzucić go. Oburącz strzepywała kurz z głowy i wzdrygnęła się na kłujący ból. Ostrożnie zbadała to - coś, jakby jeden z odłamków skalnych, przeciął jej skórę głowy za uchem. Miejsce to było śliskie, a kiedy spojrzała na swoją rękę, jej palce były czerwone od suchej krwi.

To taka niewielka cena jaką musiała zapłacić za życie.

Zamknęła swoje oczy, pochyliła głowę i podziękowała Bogu, wtedy stanęła, przygotowała się na to co miało się teraz wydarzyć.

Gdy obróciła się, był tam.

Nie powinna być zaskoczona. Zawsze ruszał się z celową ostrożnością.

Ale tym razem skoczyła z przerażenia.

Był wysoki, szeroki w ramionach i wąski w tali. Tak samo kurz, który pokrył ją usadowił się na nim, na jego ciemnych, lśniących, długich włosach, na jego dzikiej czarnej brodzie i wąsach. Pod brudem, który pokrył smugami jego twarz jego skóra została opieczona przez słońce. Pomimo że jego kości twarzy były z lekka egzotyczne, może wschodni Europejczyk, ten człowiek był biały.

I jego oczy... jego oczy były czarne. Nie ciemny granat, nie soból brązowy, nie antracytowy szary. Czarny. Tak czarny to wyglądało jakby uczeń połknął irysa. Czarny, nieprzejrzysty, i błyszczący, jak obsydian, czarne szkło utworzyło się w ogniach wulkanu.

Spróbowała cofnąć się do tyłu.

Złapał przód jej koszulki bawełnianej w swoją pięść i szarpnął ją do siebie.

Narkotyki? Tak. Jedyne narkotyki mogły spowodować, że jego oczy wyglądały w ten sposób.

Narkotyki... albo naprawdę zginęła podczas lawiny kamieni i to było piekło, i on był diabłem.

Ale wszystko tu wyglądało na tak rzeczywiste. I on wyglądał na prawdziwego. Byli blisko. Pochylił się do niej, wstrzymał oddech dotykający jej twarz. Gdy tak wpatrywała się w te oczy, wpadła do duszy tak ciemnej i tak udręczonej, że nic nie mogło złagodzić jego bólu. Tyle że może... ona.

- Co Ty sobie myślałaś, jak to zrobiłaś? - głos jej nocnego kochanka, był niski ale wściekły i skupiony - Stałaś tam na dole podczas gdy góra była gotowa cię zabić? Nie znasz reputacji Anaya? Mingma nie powiedziała ci, że góra zniszczy cię za to że próbowałaś ja pokonać? Nikt nigdy nie wspiął się na nią, nie budował na niej, albo studiował ją i wrócił cały i niezmieniony. Nie znasz zapachu zła gdy to napełnia twoje płuca?

Czuła zapach tego teraz. Ale była zbyt przerażonym - zbyt mądra - by to powiedzieć - Więc powinieneś mnie zostawić.

- Tak, powinienem. Ale nie mogłem patrzeć, jak giniesz - oddychał ciężko, jego klatka piersiowa podnosiła się opadała w ten sposób jak u człowieka w mękach - Nie ty. Nigdy ty.

Może i wyglądał jak potępieniec ale zabrzmiał jakby go to coś obchodziło. I pocałował ją z całą rozpaczą zwierzęcia trzymanego w klatce, wypuszczając swoją namiętność jak lawina na nią.

Tak. To był jej kochanek. Rozpoznała jego smak.

Ale nigdy nie pocałował jej w ten sposób. Przycisnął ją do siebie i trzymał w ramionach tak gwałtownie. To co było wcześniej między nimi mogło być jedynie grą w porównaniu do jego obecnej potrzeby. Skonsumował ją, pochłanianie jej oddech, jej wolę. Spalał ją swoją gorączką, i za swoimi zamkniętymi oczami ujrzała błysk szkarłatu i złota, błyski bolesnego przeżycia. Dla równowagi, chwyciła się go, strumień szumiał za nią, jego szaleństwo kuszące ją ... i oddała mu pocałunek.

Ponieważ żyli. Nigdy nie była tak żywa. Ten człowiek, który pokazał jej radość, uratował ją przed śmiercią, zabrał ją tu do tego doskonałego miejsca, i teraz pragnął ją. Pragnął ją.

Witaj w piekle.

Rozdział 6

Karen zapomniała o dziwnych, ciemnych, błyszczących oczach swojego kochanka i zapamiętała tylko jego umiejętności. Uniósł jej stopy w górę, owinęła się nogami wokół jego biodra.

Chwycił ją, zakręcił się wokół i bez zrobienia kroku, położył ją w trawie. Jego ręce powędrowały do jej rozporka, rozsunął zamek błyskawiczny, zdjął jej spodni i majtki do kolan. Warknął z frustracją gdy jej buty zmusiły go do nagłego zatrzymania się. Zdjął jednego łatwo, ale na drugim sznurowadła zostały zawiązane mocniej i w głębokościach swoich podbitych oczu zobaczyła przebłysk czerwonego. Czerwony jak ogień. Czerwony jak płomienie piekła.

Ze wstrząsem wróciła do rzeczywistości.

Spróbowała usiąść.

- Nie! - w jednym wydajnym ruchu, zdarł jej spodnie ze jej bosej stopy.

Ziemia, porośnięta bujną trawą, była szokująco zimna.

Rozłożył jej nogi i zatrzymał się. I wpatrywał się. Wpatrywał się jakby nigdy nie wcześniej nie widział kobiety.

Na pewno nigdy nie pokazywała się tak śmiało. Próbowała użyć swoich rąk aby się zasłonić ale złapał ją - Nie - powiedział jeszcze raz. Przeniósł obydwa jej nadgarstki do jednej ręki a drugiej użył by otworzyć ją do światła i powietrza. Jego palce podążyły w dół jej centrum, szybka, delikatna pieszczota, postawiła każdy żeński nerw w stan wysokiego pogotowia.

- Nigdy nie widziałem czegoś tak pięknego - szepnął. Wirował jednym palcem w niej - Gorąco i pożądanie wzbiera we mnie ponieważ dotykam cię... ''

Mimowolnie ścisnęła go, zatrzymała go tam.

Zamknął swoje oczy, jego twarz odzwierciedlała jego ochotę.

W tym momencie ożywił się z pilną potrzebą. Rozpiął i zdjął swoje dżinsy do kolan.

Przelotnie zobaczyła jego erekcję, mocnej budowy, szeroki, domagający się.

Otworzył ją, położył się na niej i wtargnął do środka.

- Nie! - próbowała go powstrzymać.

Dlaczego, tego nie wiedziała - potrzebowała go tak bardzo jak on jej - ale to... tego było za dużo, też nagły, nie cudowne kochanie się, ale desperackie potwierdzenie życia.

Chciała to zatrzymać.

Musiała dojść.

Podniósł jej uda, wykorzystał swoje ramiona żeby unieść ją szerzej, wyżej i pchnąć jeszcze raz.

- Niech cię diabli ! - była bezsilna przeciwko jego sile, bezsilna by nie dopuścić do wybuchu, który wszedł do jej krwiobiegu i prześliznął się przez jej żyły. Złapała się jego ramion, wbijając paznokcie w jego kurtkę ze skóry i użyła tego aby ruszać się rytmicznie, aby zderzyć się z jego potrzebą i zaspokoić siebie.

Jak tylko odzyskała mowę, powiedziała - Dobrze! - i kołysała się z powrotem, doprowadzając się do szczytu.

Jego czarne włosy rozłożyły się na zielonej trawie. Jego twarz pod brodą była surowa a jego oczy były wąskimi szparami pożądania.

Rozluźnił swój chwyt - Ujedź mnie.

Był grubokościstym człowiekiem. Nie mogła siedzieć okrakiem na nim i dotykać kolanami ziemi. Tak więc z rękami na jego nagim brzuchu, usiadła na niego, położyła stopy pod siebie, i zaczęła go ujeżdżać.

To było dekadenckie.

To było ponętne.

Zrobiła przysługę jemu.

Zrobiła przysługę sobie.

Nasłuchiwała jego jęków i sprawiła, że cierpiał. Starała się odkryć jej własne przyjemności i powtórzyła ruchy, które pracowały dla niej.

Słońce lało się promieniami na jej ramiona. Wiatr popieścił jej sutki.

Zwinął się pod nią. Rozciągnął się w niej do granicy możliwości.

Był pięknym zwierzęciem, z długimi, żylastymi mięśniami i siłą w jego dużych dłoniach.

I coś od niego wpełzło pod jej skórą, do jej krwi, podczas gdy jednocześnie oddychał głęboko, jakby jej istota podsyciła jego serce, jego duszę.

Jej uda piekły od trudu z jakim podnosiła się i opadała, wznosiła i opadała. Ruszała się coraz szybciej i szybciej, ciągnąc ich w kierunku zakończenia.

Orgazm przejął kontrolę nad nią, szorstki, cudowny, tętno pędziło podczas szczytowania, które rozszerzyło jej zmysły i obejmowało cały świat i spowodowało skupienie uwagi na nim - i na niej. Pomyślała, że jest piękny tak leżąc pod nią, gwałtowny, niezdyscyplinowany, dziki i namiętny.

Skończyli szybko. Odrzuciła swoje ramiona w nadmiarze rozradowania, zaśmiała się głośno. Nigdy nie była tak żywa, tak szczęśliwa. Uszła przed Mount Anaya. Ocaleli od śmierci.

Opadła z sił wprost na niego, zdyszana i rozradowana.

Objął ją ramionami i przekręcił.

Była pod nim, gorąco jego ciała między jej nogami, chłodna ziemia poniżej jej i wokół jej głowy maleńkie białe które właśnie zakwitły.

Wpatrywał się w nią jakby zadziwiła go.

Patrzyła się na niego także, uśmiechając się, dochodziła do siebie po tym szaleństwie. Powoli jego ciemne spojrzenie przywróciło ją do normalności, do ostrożności.

Odbyła stosunek z tym człowiekiem, trzymała go w ramionach podczas gdy spał przy niej, powierzyła mu ocalenie swojego życia. Mimo to nie wiedziała nic na jego temat i jego oczy... jego oczy oziębiły ją z takim samym poczuciem nieuchronnej katastrofy, jakiego doświadczyła na stokach Mount Anaya.

Jedną ręką odsunął jej włosy z twarzy - Nie powinnaś tego robić.

- czego? Co masz na myśli? Nie powinnam się z tobą kochać ? - powiedziała zdenerwowana - Nie wiedziałam, że mam wybór.

Nie powinnaś mi tego robić. Nie powinieneś kochać tego. Przede wszystkim nie powinnaś się śmiać.

Wpatrywała się w niego.

Wyglądał tak surowo, jak tradycyjny minister który głosił Stary Testament.

Próbowała zrozumieć co ma na myśli - Nie śmiałam się z Ciebie, jeśli to masz na myśli. Po prostu uśmiechałam się -

- z radości. Rozumiem.

Obserwował ją tak uważnie, miała wrażenie, że jego spojrzenie spowodowało erozję jej twarzy, wyjawiając więcej niż ona by chciała by on wiedział, i uświadomił ją o swojej wadze przyciskając ją do trawy, jej rozszerzające się nogi, jej ryzykowna wrażliwość. Ułożyła się wygodnie .

Pogłaskał jej włosy jeszcze raz - Któregoś dnia chciałbym usłyszeć twój śmiech jeszcze raz.

- Nie śmieję się w ten sposób bardzo często - nie robiła żadnej z tych rzeczy bardzo często.

- Jednak - z każdą oznaką niechęci wstał od niej. Stanął i zdjął, szybko, skutecznie odzież i buty

Rzucił wszystko na ziemię, wtedy stanął nad nią, spuścił wzrok ku niej, jego pięści zaciskały się i otwierały.

Podejrzewanie go o podnoszenie ciężarów było absurdalne - przecież prowadził życie na krawędzi cywilizacji, robiąc Bóg wie co żeby przeżyć, mimo to był wysoki i szczupły, lśniący drapieżnik z niesamowitą siłą w mięśniach jego. Jego kutas i jajka zawieszone między jego nogami, i pomimo że były wiotkie, wiedziała aż za dobrze jaka jest jego wielkość i moc. Węglowe czarne plamy wytrawiły poszarpane linie w dół jego klatki piersiowej i ramienia. Znaki wydawały się piorunami ale były skurczone, ciągnąc za brzegi jego skóry, wżerając się w jego ciało. Nie mogła zignorować ich, i współczucie sprawiło, że zapytała - Co Ci się stało?

Pochylając się, chwycił jej stopy - To nic.

- Nic? - dotknęła jednego lekko - To wygląda jak oparzenie, ale ma pewną formę... prawda?

- To jest znamię.

- Czy to boli?

- Nie - odsunął się od niej.

Cokolwiek te znaki znaczyły, był przewrażliwiony na ich punkcie. I sposób w jaki patrzył na nią, jak mężczyzna który chce podjąć decyzję, dać jej do myślenia.

Nie chciała myśleć.

Ale była, nade wszystko, kobietą która była nieustępliwa przez konieczność, była pracoholikiem, który przemierzał życie kończąc jedną pracę i zaczynając następną. Do czasu gdy ten mężczyzna nie odwiedził jej namiotu, nie kłopotała się wziąć sobie kochanka przez wiele lat. Kochanek powodował zbyt wiele zachodu. Kochanek zawsze wymagał uwagi, a ona nie miała na to czasu.

Teraz miała wrażenie że odrodziła się na nowo w ziemskim padole - zbyt otwartym, zbyt surowym, zbyt nowym. Była jak dziecko doświadczając roju nowych uczuć albo to były stare wypuszczone uczucia - Nie wiedziała.

Ale wiedziała, że jej brak dyscypliny spowoduje konsekwencje.

Jej spodnie kręciły się wokół jednej nogi. Jej koszulka bawełniana została okręcona wokół jej pasa. Właśnie stała w jednym bucie. Właśnie miała niezabezpieczony stosunek płciowy, Bóg jeden wie co sobie myślała - i miła mokre uda od orgazmu.

Nigdy nie zrobiła niczego tak oburzającego w swoim życiu.

Słońce płynęło w dół na nich teraz. Mogła zobaczyć go bardzo wyraźnie i pytania przeleciały przez jej umysł.

Co teraz?

Co jeśli będę w ciąży?

Kim jest on?

I, ten człowiek jest brutalny.

Znała to w swoich kościach. Tak miało być, dlaczego przywitała go w swoim łóżku wieczorem.

Trzymając kurczowo pasek jej spodni, szarpnęła jej w górę ponad swoimi udami co miała nadzieję że będzie wyglądało na niedbałą próbę ubrania się - Wiem, że zrobiłeś już dużo dla mnie, ale czy mógłbyś zawieść mnie do najbliższego telefonu? Muszę zadzwonić do mojego ojca, powiedzieć mu co się zdarzyło. Zmusić go do powiadamiania krewnych Phila. Zrobić przygotowania aby zapłacić za wypożyczenie sprzętu, który straciliśmy - Niepokój i odpowiedzialność powróciły do jej umysł - Myślisz, że Mingma uciekła? Mój kucharz i tłumacz? Powiedziała, że zamierza biec. Uciekła, prawda?

- Z Mingma wszystko porządku - powiedział bez wyrazu w jego twarzy albo głosie.

- Naprawdę? - wzdrygnęła się na swój własny radosny ton - Skąd wiesz?

- Mingma jest wystarczająco bystra by rozpoznać niebezpieczeństwo gdy je widzi. Czego nie można powiedzieć o Tobie - uklęknął przed Karen, rozwiązał jej but i szarpnąć za niego i jej spodnie.

Karen nie wiedziała czy odnosił się do niebezpieczeństwa Mount Anaya, czy do niebezpieczeństwa, które reprezentował.

Szarpnęła z powrotem - Słuchaj nie wiem co zamierzasz zrobić.... - tak naprawdę, była całkiem pewna tego co on robi ale ostrożność zapaliła się w jej głowie.

- Weźmiemy prysznic - wskazał swoją głową w kierunku przejrzystego, zimnego wodospadu.

- Nie ma mowy. Umyłam swoją twarz w tej wodzie. Mimo, że zostałam wychowana w Montanie w Górach Skalistych w górę przez Lodowiec park narodowy. Gdy byłam dzieckiem, stanąłem po kolana w zatoce właśnie w ten sposób, budując tamę z kamieni. Więc wiem o czym mówią, że nie użyje tego strumienia jako wanny - cofnęła się.

Użył swojego rozmachu by rzucic daleko jej spodnie.

- Jakie masz pomysły żeby się umyć? - zabrzmiał mało prowokująco, ale nie niebezpiecznie, tak jak jakiś facet spotkany w college - Skoro woda jest tak zimna, nie możesz zarzucać mi okropnych intencji.

Góra Anaya zniszczyła jej pracę z trzech ostatnich miesięcy. Straciła człowieka tam na miejscu. W końcu spostrzegła swojego kochanka i zdała sobie sprawę, że nie jest szalona - a może była. Nie pomyślała, że została jej chociaż odrobina humoru. Ale teraz poczuła jak jej usta rozchylają się w uśmiechu. - T prawda - obejrzała się. Byli na krańcu bezprawnego pogranicza, z najmizerniejszym migotaniem cywilizacji za co najmniej jeden dzień drogi. Nie było tu nikogo kto mógł ich tu zobaczyć i co ważniejsze, żadnego łatwiejszego sposobu by się umyć.

Spuściła wzrok na siebie. Jej koszulka bawełniana była brudna. Jej nogi były nagie. Ponieważ wspomniał o tym, poczuła na sobie mnóstwo ziarnistego piasku.

Jeszcze jedna godzina nie zrobiłaby różnicy zanim dostanie się do świata zewnętrznego.

Krucha bryza rozwiała się przez nieskazitelną dolinę górską.

Z krzykiem, który rozbrzmiewał echem w górę ścian doliny, chwyciła rąbek swojej koszulki bawełnianej, zdarła ja przez głową, i pobiegł w kierunku wodospadu.

Za nią słyszała podobny okrzyk. Biegł za nią, jego bose stopy podniosły się wysoko, i trafił na sekundę przed nią do strumienia. Lodowate kropelki rozpryskały się w powietrzu. Zatrzymał się a ona wpadła na niego. Wziął ją w ramiona i przeniósł pod lodowatą kaskadą.

Krzyczała i śmiała się, ponieważ użył swoich rąk by szorować jej całe ciało. Ona też go szorowała, czując się głupio.

Nie zostali długo - bo było zbyt zimno.

Ale umyli się i wiedziała już dlaczego zawsze pachniał tak świeżo i dziko gdy przychodził do jej łóżka.

Najpierw przychodził tu do wodospadu.

Wyciągnął ją z wody i objął jej pas rękami.

Popatrzyła w górę na niego i śmiała się.

Jego twarz zmieniła się nieznacznie, ze wspólnego rozbawienia do surowości, ponurości, która złamała jej serce.

Wtedy powiedział słowa, które wzruszyły ją ze smutku do wściekłości - Nigdy nie pozwolę Ci odejść.

Rozdział 7

Karen nabrała dystansu do tego człowieka nie wiedziała... ten człowiek, z którym była tak intymnie.

- Co masz na myśli mówiąc, że nie pozwolisz mi odejść?

Zrelaksowany, pewny swojej decyzji, przyglądał się jej, jego czarne nieprzeniknione oczy.

- Słuchaj, uratowałeś mnie. Jestem Ci bardzo wdzięczna. Ale to nie oznacza chcę tu zostać. Mam pracę do wykonania i mam zamiar ją wykonać - rozmyślnie odwróciła się od niego i odeszła po pierwszy kawałek jej odzieży, następnie po inny, podnosiła je i strzepywała z nich kurzu. Była mokra i było chłodno i ona zadrżała, ale nie mogła okłamać sobie. Zadrżała ponieważ obawiała się.

Podskoczyła gdy przeszedł za nią, cichy jako kot, wtedy popatrzyła co teraz zamierza zrobić. I, ponieważ nie mogła się powstrzymać, przyglądała się jak jego długie, szczupłe mięśnie jego pleców i ud zwijały się i rozciągały pod złotą skórą.

Podniósł siedzenie swojego motocykla. Wyciągnął dżinsy i założył je, wyciągnął też koszulkę bawełnianą i założył przez głowę. Sięgając do środka, grzebał i wyciągnął inną koszulkę i rzucił w jej kierunku - Jest czysta, załóż ją. - wyjął inną parę jeansów - Możesz zawinąć nogawki.

Stała spokojnie, próbowała zdecydować, mimo że jego polecenia uraziły ją, to jej własne ubranie było zakurzone i przepocone.

Zebrał swoje buty, założył je i podszedł do swojego motoru i wziął coś. Odwrócił się przodem do niej, w ręku miał broń, półautomatycznego glocka - Załóż moje ubranie.

Jej serce zatrzymało się, a następnie zaczęło pędzić jak szalone. Nie miał tego na myśli - Nie zastrzeli mnie.

- Dlatego, że się kochaliśmy? Nie liczyłbym na to - te dziwne czarne oczy popatrzyły na nią, i ona nie miała pojęcia co było za nimi - Miałem wiele kobiet i nie przejmowałem się żadną z nich.

Wierzyła w to. O Boże. Naprawdę uwierzyła mu.

Czy powinna walczyć? Miała czarny pas w jujitsu - w jej zawodzie, w tylu miejscach na świecie które odwiedziła, samoobrona była konieczna. Ale jej mistrz były wietnamski, kombatant wojny, nauczył ją diagnozować sytuację. Ta przedstawiała się ponuro.

To było niemożliwe.

- Co zrobisz? Pobiegniesz nago przez łąkę podczas gdy ja będę Cię gonił swoim motocyklem? - jej kochanek siedział okrakiem na motorze i położył wolną rękę na rozruszniku - Będziesz się wspinać na skały żebym mógł Cię wykorzystać do ćwiczeń na strzelnicy?

Niedawne wspomnienia przeleciały przez jej pamięć.

Złożone w ofierze dziecko Złu i pochowane pod lawiną kamieni z biżuterią złotą i świętą ikoną.

Karen spuściła wzrok na swoje ręce. Trzymała swój płaszcz kurczowo w swoich pięściach i szukała po omacku kieszeni. Poczuła twardy, mały kwadrat... dziecko przekazało jej ikonę do przechowania.

- Nie chcę byś wykorzystał mnie do ćwiczeń na strzelnicy - Karen musiała żyć by chronić tę ikonę. Więc musiała poczekać na sprzyjający moment i zaskoczyć tego potwora kopniakiem, który ogłuszyłby go albo, lepiej zabić go.

- W takim razie załóż ubranie - broń była nadal skierowana na nią - I twój płaszcz i buty. Zostaw resztę rzeczy. Nie będą Ci potrzebne.

Zrobiła jak jej powiedział, ubierała się w ciszy, wiedziała, że nie miała innego wyboru, ale przeklinała siebie, że pozwoliła mu ocalić siebie i za to, że oddała się mu.

Dżinsy były na nią za duże i musiała je zawinąć osiem razy przez co nie mogła chodzić. Włożyła ramiona do swojego płaszcza, wsunęła swoją rękę do kieszeni i przeciągnęła palcem wzdłuż brzegu ikony. Wspomnienie łagodnej twarzy Madonny dało jej odwagę by zapytać - Kim jesteś?

- Gubernator . Jestem Gubernatorem .

- Jesteś gubernatorem? - jednym z tych bezwzględnych morderców który napada na tutejszych i turystów?

Czy jej sytuacja mogła by być jeszcze gorsza?

Mogła. Popatrzył prosto na nią, jego oczy były bez żadnych uczuć - Nie jednym z nich. Ja jestem ich przywódcą.

W świetle słońca, człowiek, który uważał siebie za Gubernatora prowadził swój motocykl w górę stromej, wąskiej drogi i prosto na urwisko. Karen chciała zamknąć swoje oczy, ale przed urwiskiem droga gwałtownie skręciła, Gubernator zwolnił i motocykl wjechał do obozu chronionego z trzech stron przez klify i z czwartej przez kawałki skał, które spadły z góry.

Dym tuzina ognisk wkradał się do przejrzystego powietrza. Stu ludzi, ubranych tak jak Gubernator , z włosami i brodami jak dzikie zwierzęta, znajdowało się grupami koło płomieni, gotowali, rozmawiali, grali w gry wideo, pili i czytali.

Wszyscy spojrzeli w ich kierunku. Zapadła cisza. Ludzie obserwowali ich - obserwowali ją - z nieprzyjemnych zainteresowaniem. W pewnym momencie wrócili się do swoich posiłków i rozmów.

To jakby para na motocyklu była niewidzialna. Jakby... ona były niewidzialna.

Gubernator wolno prowadził motor przez obóz, skręcając i mijając ludzi. Przejechali za olbrzymi centralny dół po ognisku, teraz zimny i uczerniony węglem drzewnym.

Karen trzymała kurczowo kurtkę ze skóry Gubernatora spoconymi dłońmi. Słyszała strzępy angielskiego z każdym akcentem, z francuskim, z niemieckim, z azjatyckich języków i języków których nie mogła zidentyfikować. Cicho zapytała - Co to za miejsce?

- Nasza baza.

-Do czego?

- Do naszych wypadów.

Gubernator. Powiedział, że jest Gubernatorem.

-Nie możesz być jedynym gubernatorem - powiedziała.

-Odniosłem sukces. Jestem brutalny. Rozgromiłem wszystkich swoich rywali. Jestem jedynym Gubernatorem, który liczy się w tej części świata.

Jak durne zwierzę, po omacku pobiegła za nim, zaufała mu że ją ochroni i wpadła do tej pułapki.

- Oni wszyscy widzieli cię - Gubernator powiedział - Wiedzą jak wyglądasz. Oni wiedzą, że jeśli uciekniesz, złapią Cię. Sugerowałbym Ci nie uciekać. Byli by z tego bardzo zadowoleni.

Przeraził ją swoją groźbą ale odpowiedziała mu spokojnie - Jeśli ucieknę, nie pozwolę im się złapać.

W okamgnienie puścił kierownicę, złapał jej ręce i szarpnął ją do przodu aż oparła się policzkiem o jego pachę - Wtedy ja Cię znajdę i zapewniam cię nie będzie Ci się to podobało.

Nie bądź taki staroświecki, przecież dobrze się bawię w tej chwili - zawarczała - Połóż ręce na kierownicy głupcze.

Śmiał się, dudnienie przeszło w głąb jego ciała, i przejął kontrolę nad motocyklem.

Popatrzyła przymrużywszy oczy, próbując zgadnąć, który namiot byłby jej. Jej... i Gubernatora. Do czasu gdy będzie mogła uciec.

Nieważne co by powiedział, czym by groził, ucieknie. Była bystra, w dobrym zdrowiu. Pewnej zimy gdy miała szesnaści lat, jej ojciec wysłał ją do Montany na pustkowie górskie z minimalnym ekwipunkiem i przetrwała brutalny tydzień w sama. I Gubernator nie mógł jej pilnować cały czas.

Im dalej zagłębiali się do obozu, tym bardziej jej nadzieja topniała.

Może Gubernator nie mógł pilnować jej cały czas, ale gdy obóz opustoszeje gdy większość będzie na wypadzie, wtedy będzie obserwowana.

Gdy zbliżyli się do końca doliny, zatrzymał motor i wskazał - Tutaj mieszkam.

Jej spojrzenie skierowało się w górę i w górę.

Drewniana platforma była zbudowana dwadzieścia stóp nad klifem. Na platformie stał namiot, większy niż kiedykolwiek widziała, a widziała ich naprawdę dużo.

- Jest wykonany na zamówienie, ciepły zimą, Chłodny w lecie. Mieszkam tu - i Ty teraz też - powiedział - Będzie Ci wygodnie.

- Nie, ja nie będę.

- W takim razie będzie Ci niewygodnie. Twój wybór - zaprowadził motocykl do rozpadliny w kamieniu i zatrzymał, wtedy przytrzymał ją aż stanęła na ziemi.

Jej nogi trzęsły się - z głodu, ze strachu, z długiej podróży do tego miejsca. Oparła się o kamień, uświadomiła sobie w jakiej pułapce naprawdę była. Gdy tylko przyjechali powinna odciąć mu uszy albo wydłubać oczy. Tak, zniszczyliby ją, ale miałaby okazję skoczyć wolna....

- No chodź - chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą.

Wbiła swoje pięty w ziemię.

Nie odwracając się powiedział - Chcesz bym cię niósł? To dostarczyłoby ludziom odrobiny rozrywki - swoją wolną ręką skinął w górę do kiwających się schodów które prowadziły do namiotu - A jeśli spadniemy, to do ziemi jest daleko.

Ruszyła się do przodu pod naciskiem jego chwytu.

Wepchnął ją na pierwsze stopnie schodów.

To było strome, prawie jak drabina, odzyskała równowagę i złapała się kurczowo drewnianych krokwi nad nią.

- Nie stań na trzeci stopień. Rozpadnie się pod naciskiem twojej wagi - gdy zawahała się, popchnął ją jeszcze raz - No dalej. Nie jestem zainteresowany tobą teraz. Wyczerpane kobiety nie mają żadnego życia w sobie. Poczekam do jutra, kiedy zjesz i wyśpisz się i będziesz mogła walczyć.

Był takim łajdakiem. Taki całkowity łajdak.

Była głodna, spragniona i zmęczona. Spodnie jej opadały, nogawki się odwinęły. Użyła jednej ręki by przytrzymać spodnie, a drugą trzymała na drabinie, i podniosła wzrok w kierunku platformy i namiotu.

Gdyby zrobił tak jak obiecał i zostawił ją w dziś w spokoju, jutro miałaby energię i jasność umysłu by odkryć drogę ucieczki stąd.

To prawdopodobnie obejmowałoby okup.

Niesamowicie szybko, zgodził się z jej myślami - Wyobrażam sobie, że twój ojciec dużo by zapłacił żeby Cię odzyskać?

- Co wiesz o moim ojcu? - zapytała wściekła.

- Wiem, że on jest właścicielem firmy, w której pracujesz.

Nareszcie zrozumiała jego motywy, gdy ją ratował.

Okup. Oczywiście.

Nic innego nie miało sensu.

- Powinieneś robić odrobinę lepsze rozeznanie o swoich zamierzonych ofiarach, ponieważ mój ojciec nie zapłaci nawet dziesięciocentówki aby mnie odzyskać. - Powiedziała mu bolesną prawdę.

- Sądzisz, że uwierzę, że on nie troszczy się o swoją jedynaczkę?

- Nie obchodzi mnie w co wierzysz - chciała wierzyć, że te stopni zabezpieczą ją przed twardym upadkiem.

Śmiał się, cichy dźwięk rozbawienia, śliznął wzdłuż jej kręgosłupa - Skoro twój ojciec jest naprawdę obojętny co się z Tobą dzieje, to dobrze wiedzieć. Nie będę musiał się, że wyśle pomoc.

- Nie - powiedziała gorzko - Nie musisz się o to martwić.

- Nie następuj na czwarty od góry.

Zawahała się, ale robiła długi krok w górę - Jeśli przyniesiesz mi młotek i jakieś gwoździe, naprawię to dla ciebie - docięła złośliwie.

- W razie ataku zorganizowanej grupy z aspiracjami na zajecie mojej doliny i mojego terenu, te poluzowane stopnie dadzą mi dodatkowe sekundy, które wykorzystam by zabić paru więcej z nich.

- Oh - użyła swoich łokci by dostać się w górę na platformę. Dwie na osiem desek były wyrwane, gwoździe były zardzewiałe a kiedy spuściła wzrok mogła zobaczyć ziemię przez dziury w podłodze.

Uśmiechnął się gdy zobaczył, jak prześliznęła się jak najbliżej do namiotu i stanęła, zgięła się w pół, gotowa by w razie czego zeskoczyć z platformy.

Była ostrożna - To jest takie prawdopodobne? Atak? Masakra?

- Masakra jest tradycją cieszącą się uznaniem z powodu wieku i długiej działalności na granicy - lekko zerwał się z miejsca i staną przy niej, obserwując każdy maleńki ruch w dole w dolinie i w górach - Ale nie martw się. Dolina jest prawie nie do przebycia. Napastnicy muszą wspiąć się na górę, która nas otacza, zanim oni opuszczą się po linie w dół klifów wystrzelamy ich jak kaczki na strzelnicy.

- Co jeśli oni użyją helikopterów?

- Żadni najemnicy nie są tak dobrze sfinansowani - łapiąc jej nadgarstek, pociągnął ją wzdłuż wąskiej półki do wejścia.

Na jeden niepokojący moment spojrzała na brzeg i całą drogę w dół. Po prostu jak w jej koszmarach, ziemia pogoniła w górę by spotkać ją. Zrobiła nieuważny krok w tył, natknęła się przypadkiem na hak od namiotu, i prawie upadła na plecy. Przełknęła głośno i zaczęła krzyczeć.

Gubernator pociągnął ją do przodu, do swoich ramion i przytrzymał ją - Boisz się wysokości?

- Nie, nie boje się - przynajmniej nie powinna się bać. Nie w tej chwili, gdy tak bardzo się boi.

- To jest ten koszmar, który budzi cię ze snu.

Zaprzeczyła temu automatycznie - No, to nie to.

- To najwyższe góry na świecie. Najniebezpieczniejsze. Jeśli się boisz, to dlaczego podjąłeś tę pracę?

- Nie boję się - powiedziała, a jej zęby zazgrzytały.

Słońce zaszło. Gwiazdy ledwie zalśniły. Ogniska paliły się daleko poniżej i nie mogła dostrzec jego twarzy. Ale po położeniu jego głowy wiedziała, że przygląda się jej, tak jak to było podczas tych nocy gdy odwiedzał jej namiot, pomyślała, że on widzi wszystko jak na dłoni po ciemku.

Nie chciała by zobaczył ją wystraszoną. Strach zawsze rozpoczynał te okropne drwiny więc uniosła swoją brodę w górę i uśmiechnęła się mocno - Mam pytanie. Będziesz się dzielił mną ze swoimi ludźmi? - nie powinna zasugerować tego ale musiała wiedzieć.

Było tam zbyt wielu ludzi tam i spadła by z góry gdyby doszło do wyboru pomiędzy tym a nimi.

Złapał przód jej koszuli w swoje pięści, przysunął się blisko jej twarzy, a kiedy mówił, jego oddech pieścił jej twarz - Nie dzielę się tym co jest moje. Jesteś moja na zawsze.

- Zawsze to jest bardzo dużo czasu.

- Wieczność - Niepostrzeżenie i nieoczekiwanie, przycisnął ją do swoich ramion i pokazując że nie straci Karen, przeszedł przez otwór w namiocie.

Rozdział 8

Ramiona gubernatora zacisnęły się wokół Karen.

- Witaj w domu, moja panno młoda.

Tak. Przedstawił swoje roszczenie co do niej, i traktował ją jak pannę młodą, ale pannę młodą z dawnych czasów, gdy mężczyźni brali swoje kobiety i trzymali w ramionach siłą do czasu gdy wytrenowali je na potulne.

Będzie miał piekło od tego czekania - Możesz sobie patrzeć na twoją pannę młodą, albo ona przekłuje nożem między twoimi żebrami.

- Każdy związek ma pewne małe trudności nad którymi trzeba popracować - pozwolił jej zsunąć się na jej stopy.

- No, no. - Przez wszystkie jej ciężkie lata, Karen nigdy nie widziała czegoś takiego. Dwie obozowe latarnie wisiały na hakach pod sufitem i zrzucały białe światło na przestronne wnętrze namiotu. Zewnętrzna powłoka nie przyciągnęłaby żadnego wzroku, ale wewnątrz... wspaniały ręcznie robiony wełniany dywan przykrywał podłogę, olbrzymie gobeliny wisiały wzdłuż ścian. Miały odizolować od chłodu, Karen przypuszczała, lecz także nadać bogactwa i piękna domowi wędrowca.

Ten mężczyzna - wędrowiec - umieścił tu wszystko co lubił. Gdy stanęła przodem w jednym kierunku, pełne gracji drzewo życia poddało się coraz bardziej zielonemu tłu. W innym kierunku średniowieczny rycerz bryknął przez pole. Jedna ściana była współczesną interpretacją niebieskiego jeziora o zmierzchu, a druga pełną gracji łąką z różowymi różami rozsypującymi się na drogę. Dywan był wielkim kaszmirowym chodnikiem w kolorze śmietanki, burgundu i czerni.

- Zgaduję, że określenie „feng - shui” nic Ci nie mówi.

- Z chińszczyzny, nie interesuje mnie nic poza jedzeniem.

Czy on był zabawny? Nie mogła powiedzieć, a ona będzie się śmiała jak piekło zamarznie.

Reszta mebli była mieszaniną jak gobeliny - były tu dwa kufry, francuskie prowincjonalne biurko, ergonomiczne krzesło przy biurku, niski stolik z poduszkami rzuconymi koło niego jako dorywcze miejsce dla pracującego, albo może do podejmowania obiadem, Karen nie wiedziała. Nie troszczyła się o to. Było również łóżko....

Ach, łóżko.

To było nic innego jak tylko olbrzymi materac, umieszczony na podłodze na ramie od łóżka bez nóg, z mosiężnym wezgłowiem, baldachimem i osłoną przeciw komarom. Słupki świeciły jakby ktoś pastował je codziennie, poduszki wydęły się frywolnie i całe cudowne ustrojstwo powinno namawiać do grzechu i uwodzenia.

Za to namawiało ją do odpoczynku i relaksu - Jaki to jest rodzaj materaca -zapytała.

- Z Sealy.

Jęknęła z przyjemnością całkowicie odmienną od przyjemności jakich doświadczała w jego ramionach - Mój Boże, jak wniosłeś to tutaj?

- Czemu Cię to interesuje? - wziął kołnierz jej płaszcza i spróbował go zdjąć.

Zawinęła swoje ramiona mocniej wokół siebie i spiorunowała go wzrokiem.

Szarpnął - Zdejmij płaszcz zanim się położysz.

- Nie.

W skomplikowanym geście usunął swoje ręce - Próbowałem być dżentelmenem.

- Ten statek odpłynął.

Przez moment pomyślała, że zamierza się zaśmiać - Przypominasz mi o... ''

- O czym?

- O domu - pchnął ja w ramie - Idź spać. Muszę dowiedzieć się co stało się z tym transportem, który miał być dziś.

Potknęła się na łóżko, przekręciła się w poprzek materaca i natychmiast pogrążyła się w śnie....

Stanęła na krawędzi klifu, błękitne niebo obejmowało ją. Wiatr powiał mocno, rozwiewając jej włosy wokół twarzy. Próbowała cofnąć się, wyrwać się, ale jej stopy były ciężkie. W pewnym momencie ziemia zadrżała. Kamienie zadudniły. Ostrze załamało się. Pędziła w kierunku ziemi....

Jej własny krzyk przywiózł ją słabnącej świadomości.

Waliło jej serce, otworzyła oczy - i patrzyła na niego. Na Gubernatora.

Przykucnął na łóżku, trzymał ją w ramionach - To był twój koszmar? Spadłaś?

-Tak - zadrżała i obudził całkowicie - Tak.

Jego ramiona były tak bezpieczne, ale to były tylko pozory. Popatrzył na nią bez wyrazu i teraz, bez wątpienia, znał jej słabość.

Mógłby wykorzystać jej słabość.

- Chcesz żebym został? - zapytał.

- Nie - odepchnęła go, wydostała się z jego uścisku i zamknęła oczy, odrzucając go.

Nie mógł uwieść jej łagodnymi słowami i wygodą. Nie chciała być jego uległą panną młodą.

Nasłuchiwała, ale nie usłyszała nic. Wściekła, że został tak blisko, zawarczała - Wynoś się na zewnątrz, niech to szlag trafi!

Nikt nie odpowiedział.

Otworzyła oczy.

Była sama.

Rozdział 9

Karen obudziła się i dokładnie wiedziała gdzie jest. Wiedziała dlaczego tu jest. Zapamiętała każdy przerażający moment poprzedniego dnia i przede wszystkim, zapamiętała Gubernatora.

Usłyszała kroki. Był w namiocie. Ponieważ przysunął się ostrożnie uwolniła się od koców i przygotowała na skok.

I usłyszała, jak cichy głos Mingma powiedział - Namaste, panienko Sonnet.

Oczy Karen otworzyły się gwałtownie. Wyszła z łóżka w pośpiechu- Mingma? Jesteś tu? Uprowadził Ciebie również?

- Panienko -czoło Mingma zrosło się ponieważ wpatrywała się w zdziwieniu - Co masz na myśli mówiąc uprowadził? On sprowadził mnie tu dla Ciebie.

Karen pomyślała, że musi być bardziej zdezorientowany niż uświadomiła sobie, ponieważ to nie miało sensu - Gdzie jest gubernator ?

- Gubernator wyjechał.

- Wyjechał z obozu? - Karen uśmiechnęła się z brutalną przyjemnością - Która jest godzina?

- Słońce wzejdzie niedługo.

- Możemy stąd uciec.

- Nie panienko.

- Nie martw się. Mam plan. - Karen odsunęła włosy ze swojej twarzy. Była dobra w planowaniu, dobra w korzystaniu z okazji, i musiała uciec teraz, podczas gdy ten facet, gubernator został wyeliminowany pijąc ze swoimi kumplami i świętując przybycie jego nowej nałożnicy.

Mingma potrząsnęła głową gdy Karen szarpała się przy parze dżinsów, które zapadły się wokół jej bioder - dżinsów Gubernatora. - To jest mało atrakcyjne. Gubernator poprosił, żebym znalazła ci nowe ubranie. - z uśmiechem, skinęła na morską spódnicę z żorżety i obnażającą przeponę bluzkę misternie haftowana złotą nicią - Powiedział żeby przynieść tylko najlepszy i najpiękniejszy, i zrobiłam to.

- To całkiem wymyślny odświętny strój.

- Odświętny strój - Mingma przekrzywiła swoją głowę przy sarkazmie Karen - Nie rozumiem - odświętny strój - ale kolor jest taki jak twoje oczy.

- Świetnie. Właśnie tego zawsze chciałam.

- Umyjesz ręce i twarz przed jedzeniem? - Mingma wskazała gestem miedzianą miskę.

- Och, tak. Dziękuję - Karen rozchlapała zimną wodę na swojej twarzy, rozgromiła ostatnią z pajęczyn, i poczuć rozkwit pewności siebie.

- Przebierzesz się przed jedzeniem? - Mingma podeszła blisko i spróbowała szarpnąć za koszulę Karen.

- Nie! Nie założę tego.

- Nie podoba Ci się? - Mingma wyglądała na urażoną.

- Trudno byłoby wędrować w tym. Wszyscy ludzie wyjechali? - Karen nie poczekała na odpowiedź, tylko otworzyła klapę namiotu i popatrzyła.

Wąski, szare poranne światło rozsypane po długiej dolinie i tu z góry mogła zobaczyć to wszystko - klif na jednej stronie, wąwóz na drugiej, i bardzo wąskie gardło wejścia na dalekiej stronie. Na płaskim terenie tuzin ludzi spało w śpiworach i namiotach, dwóch z nich siedziało garbiąc się i czyściło swoje strzelby. Jeden z nich rzucił okiem w górę ku niej, następnie popatrzył w górę w kierunku innego końca doliny. Idąc za jego spojrzeniem zobaczyła, jak strażnik siedział wysoko na kamieniu, Trzymając strzelbę. Przyjrzała się lepiej i zobaczyła, że inni strażnicy obstawiają strategicznie punkty na czatach, ubrani w kamuflaż i trzymają duży wybór broni palnej.

- To nie będzie łatwe - Karen wychyliła się i obejrzała góry wokół nich - Nie możemy walczyć z nimi podczas ucieczki, więc będziemy musiały ich przechytrzyć. Zastanawiam się czy ci faceci są skorzy do łapówek.

Mingma wychyliła się przy niej - Ty chcesz uciec?

- Oczywiście, że chcę uciec!

- Dlaczego chcesz zostawić Gubernatora?

Mingma nie zrozumiała. Oczywiście. Z furią w głosie, Karen powiedziała - Bo ten łajdak zabrał mnie tu wbrew mojej woli, dlatego. Wykorzystał mnie jak... jak dziwkę.

- Nie jak dziwkę. Tylko jak żonę. To jest zaszczyt.

- Zaszczyt? Być zmuszonym do odbycia stosunku z nieświadomym, brutalnym napastnikiem?

- Ale on jest nie twój cichy kochanek?

- Co? - wstrząśnięta Karen zakołysała się na Mingma.

- To nie jest kochanek, który widział twoje łzy, które zakradał się do twojego namiotu wieczorem i sprawiał, że zapomniałaś o swoim smutku?

- Wiedziałaś? - Karen stanęła, a jej ręce opadły po bokach.

Mingma wiedziała.

- Nie dobrze jest dla młodej kobiety spać samej.

Karen przykryła swoje czerwone policzki rękami - Czy wszyscy wiedzieli?

- Nie panienko. Ludzie, których wynajęłaś nie byli dobrzy. Tylko najleniwsi chcieli pracować w tym złym miejscu. Gubernator wojskowy trzyma najlepszych dla siebie - Mingma skierowała swoje poważne brązowe oczy w stronę Karen - I ja jestem najlepsza, więc on zatrudnił mnie bym się Tobą zajęła.

Karen wpatrywała się w Mingma, w kobietę którą myślała że zna i zdała sobie sprawę, że buzia jest otwarta. Gdy ja zamknęła, wtedy zapytała - Kiedy? Chcesz powiedzieć dzisiaj?

- Nie. Gdy przybyłaś do Anaya. Gubernator, zobaczył cię w Katmandu i on natychmiast wiedział, że będziesz jego.

- On to zrobił? - Gubernator patrzył na nią w pociągu, i nie zauważyła tego. Była zbyt zajęta radzeniem sobie z podrywem Phila. Dopiero w Nepalu zrozumiała jaki z niego zbereźnik. Jaka była głupia - ze wszystkim.

- Gdy zdał sobie sprawę gdzie jechałaś, przyszedł do mnie. Powiedział, że będziesz potrzebowała kogoś by cię chronić. Więc przyniosłam swoje szczęśliwe dzwonki i powiesiłam je w twoim namiocie, i potężna glebę od Boga na Evereście i rozłożyłam ją pod twoimi stopami. Rankiem i nocą odmawiałam modlitwy aby Cię obronić przed Złym, a wieczorem dodawałam zioła do twojego obiadu żebyś nie słyszała krzyków z góry i żebyś nie oszalała i nie próbowała poszukiwać tych, którzy się zgubią. - jakby oczekiwała pochwały, Mingma uśmiechnęła się i ukłoniła się.

Karen nie uśmiechnęła się - Więc pracowałaś dla niego. Zawsze pracowałeś dla niego. Przyszłaś ponieważ on Ci płaci.

- Tak, panienko.

W ciągu niespełna dwudziestu czterech godziny Karen zobaczyła śmierć, oblicze zła, zabrane życie i odkryła, że jej kochanek, jej wybawiciel, jest Gubernatorem. Gubernator. Ale ta zdrada sprawiła jej ból - Ja zaufałam ci - szepnęła.

- Oczywiście. Tak jak ja zaufałam Tobie. Jesteśmy siostrami - Mingma wyglądała na tak spokojną jakby nie wiedziała, że oszukała Karen.

- Nie. Siostry nie zadają sobie bólu.

- Nie zadałam Ci bólu. Lubiłam cię i strzegłam, gdy twój kochanek nie mógł.

-Zarobkowo!

- Panienko, ja mam syna, ma szesnaście lat. Tu, szkoły nie są dobre. Więc wysyłam go do twoich Stanów Zjednoczonych i opłacam dla niego życie z amerykańską rodziną i przygotowuje się do college'u. On jest bystry. On dobrze sobie radzi - Mingma pałała dumą - Więc płace.

- Płacisz za jego życie moim.

- Nie panienko. Gubernator jest najlepszym żołnierzem w tym rejonie. On trzyma wszystko pod kontrolą - Mingma pokazała swoją zaciśniętą pięść - On Cię ochroni.

- Nie chcę żeby mnie chronił. Chcę aby zszedł mi z oczu!

- On pragnie cię mieć tutaj. Dlaczego twoje życzenie powinna być ważniejsze niż jego?

Rozmawiali w kółko.

Karen była bardzo zirytowana - Dobrze. Jesteś marionetką w jego rękach. Więc trzymaj się z dala ode mnie. ''

- Ale panienko, mam twoje śniadanie.

- Położył to pod drzwiami. Wezmę sobie, gdy odzyskam swój apetyt - Karen wśliznęła się z powrotem do namiotu i położyła w poprzek pluszowego chodnika.

Mingma. Mingma zdradziła ją.

Nie zdziwiło jej przybycie. Niby dlaczego miało - pracowała na budowie jako menedżer gdzie każdy kanciarz i utracjusz gromadzili się do pracy w nadziei na oszukiwanie głupiej małej kobietki. Poznała w trudny sposób by nie ufać nikomu.

Mingma przechytrzyła jej czujność.

Dzięki Bogu jej ojciec nigdy się o tym nie dowie. Dzięki Bogu!... tak, bo gdyby nie uciekła z tego więzienia, skończyłaby jako zabawka jakiegoś stukniętego gubernatora do czasu gdy on zmęczy się nią, albo do końca jej życia, i te dwa wydarzenia mogą nastąpić niedługo.

Stąd musi być jakieś wyjście. Nawet najbardziej stuknięty człowiek nie zostawił by siebie bez drogi ewakuacyjnej.

Postawił namiot wysoko na platformie na klifie. Gubernator jest zbyt przebiegły by zrobić to przypadkiem.

Podniosła ciężki gobelin, który przykrywał tylną ścianę i zbadała materiał namiotu.

Tam.

Szew wił się nad podłogą do miejsca około połowy ściany. Karen uklękła i przejechała palcami po całej długości. Praca została wykonana z namysłem, szew był zrobiony silną nylonową nicią. Spróbowała drzeć to- niemożliwe. Nóż, coś ostrego... Zajrzała do kabury przypiętej do jednego ze wsporników pionowych na wezgłowiu.

Pusto.

Rozglądając się, złapała pozłacaną tackę ze stołu i użyła ostrza aby przeciąć nić nad supłem, wtedy usunęła powoli szew. Rozłożyła materiał i ostrożnie wyjrzała.

Tak jak podejrzewała, platforma wystawała kilka cali za namiotem i dalej w klifie dostrzegła początek drogi, która wiła się w góry.

Spuściła wzrok. Aby dostać się na dół musiała by zeskoczyć z ogromnej wysokości - upadek gwarantował, że złamała by swoje kości.

Gubernator nie mógł skoczyć z tego. Mógł ? Musiał mieć jakiś rodzaj tymczasowego mostu. Uklękła i szukała po omacku czegoś co mogło by zmniejszyć tą odległość.

Nic.

Rzuciła okiem wewnątrz namiotu w poszukiwaniu liny, która utrzymała by jej wagę.

Nic.

Nie ośmieliła się nie czekać dłużej.

Mingma wróci niedługo spróbować przekonać Karen do założenia ubrania z haremu i grania wstydliwej dziewczyny podbijającej serce Gubernatora.

Bzdura.

Karen nie zrobiłaby tego.

Co więcej zmierzyła jeszcze raz odległość swoim spojrzeniem. Stanęła na krawędzi - i prawie skoczyła.

Ale jakiś odprysk szklany, jakaś ostra, jasna myśl odwróciła jej uwagę.

Ikona. Musiała wziąć ikonę.

I jej płaszcz, oczywiście. To było głupie myśleć o uciekaniu w Himalaje, nawet w lecie, bez płaszcza.

Śpiesząc się wzięła swój maskujący płaszcz, wsunęła swoje ramiona do rękawów i przymocowała pasem wokół talii. Włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła ikonę.

Madonna wpatrywała się w nią poważnie.

- Ocalę Cię - Karen ślubowała i pospieszyła do dziury z tyłu w namiocie. Prześlizgnęła się i stanęła na krawędzi, zimny wiatr uniósł jej włosy. Wpatrywała się w drogę sześć stóp w dole.

Zrobiła dużo wspinaczek w swoim życiu. Przeskakiwała szczeliny lodowe z rozszalałymi strumieniami poniżej. Znała dobrze swoje nogi i znała swoje słabości.

Z takiej wysokości... ten skok był niemożliwy.

Zawinęła swoje ramiona wokół pasa i przełknęła żółć, która zalegała w jej gardle.

Spadłaby.

Śniła o tym milion razy.

Strasznie zostałaby okaleczona, sprawiła by sobie ból, jej kości roztrzaskały by się, jej narządy wewnętrzne krwawiące spazmatycznie.

Jej oddech uwiązł i jej oczy wypełniły się łzami.

Była przerażona. Była tchórzem.

Ale obawiała się.

Z drugiej strony jeśli zostałaby tu, byłaby zabawką potwora.

Skok.

Więc skoczyła.

Wyciągnęła się tak jak Supermen, ręce wysunęła do przodu, próbując w powietrzu wprawić siebie w ruch i skierować na drogę.

Spudłowała. Wylądowała z druzgocącym głuchym odgłosem na twarzy i klatce piersiowej wśród kamieni. Jej nogi dyndały, kręciły się gwałtownie. Pośliznęła się. Złapała się trawy. Złapała siebie. Kępa trawy rozbiła się. Pośliznęła się jeszcze raz. Spadała w dół....

Jej stopa nalazła kamień wznoszący się solidnie pod występem.

Jedna ręka chwyciła gałąź krzewu.

Chciała się podciągnąć.

Zmusiła się aby zwolnić, utrzymać równowagę, skoncentrować się....

Stopniowo pomalutku przeszła na drogę. Cisnęła swoją nogę w górę na półkę. Przeszła... i była bezpieczna. Bezpieczna.

Wzięła głęboki oddech, pierwszy od tej pory jak skoczyła.

Bezpieczna? Nie ma mowy. Jakoś, w jakichś sposób Gubernator mógłby iść za nią.

Magnus pełzał do przodu wzdłuż kamienia przy krawędzi klifu, jego spojrzenie powędrowało do wojsk poniżej. Usiadł obok człowieka któremu przysiągł swoją lojalność.

Gubernator oparł się na brzuchu, obserwując ruch wojsk przez dolinę. Lubił patrzeć na nich ponieważ maszerowali naokoło, służbiście i nieudolnie patrolując długie, wąskie doliny rzeczne i mordercze szczyty gdzie najemnicy utrzymali panowanie.

Magnus nie bał się go. Już nie. Nie miał ku temu powodu. Zadrapanie wzdłuż jego policzka zagoiło się, zszyte przez zręcznego lekarza w Katmandu. Rzadko budził się już z powodu koszmaru o wielkim drapieżniku z rodziny kotów, o jego klatce piersiowej i jego gorącym oddechu na jego twarzy. On prawie nigdy nie zastanawiał się nad tą nocą kiedy to uświadomił sobie, że stare, przerażające legendy, które jego biedna matka opowiadała, były prawdziwe i potwory przemierzały ziemię. Wiedział, że jest już potępiony przez swoje grzechy i raczej umarłby z ręki Gubernatora - albo łapy - niż tak jak większość ludzi, skuty łańcuchem do biurka albo doku lub przez ubóstwo.

Mimo całej jego lojalności wobec Gubernatora, wciąż trzymał się ostrożnie kilka cali od swojego mistrza. Cicho powiedział - Wojsko ma cholerne szczęście, że ten transport z wypłatą dotarł.

- Dlaczego mieli by nie być szczęśliwi? - Gubernator uśmiechnął się wyraźnie rozbawiony.

- Przewieźli dwa transporty przez góry bez żadnych kłopotów. Są przekonani, że rozprawa rządowa poskutkowała i samotni najemnicy są opanowani.

- Oczywiście - Magnus trzepnął swoje czoło - Powinienem wiedzieć.

Gubernator był chłodno pewny siebie -Kiedy tu przybyłem piętnaście lata temu, byłem siedemnastolatkiem wywiezionym z jego domu przez strach i winę, pewny swego potępienia. Dziś ograbimy cały transport pieniędzy dla Khalistańskich urzędników państwowych.

- Ujawnimy się światu.

- Tak. Ale czy widziałeś żołnierza który używa lornetki? Ten z kolczykami w uszach?

Magnus zauważył. Facet był wysoki, krzepki, z twarzą która wyglądała jakby zatrzymał się na niej pociąg towarowy. Nosił kolczyki - kolczyki, które wyglądały nie jak biżuteria, ale jak jakiś mechanizm - Zastanawiam się kogo on szuka.

- On szuka nas.

- Czyli on jest jednym z nowych najemników?

- Dobre przypuszczenie - w długim, wolnym oddechu, Gubernator wciągnął powietrze do swoich płuc - Nie podoba mi się jego zapach. Jest... cierpki.

- Ty zawsze masz nosa do kłopotów -i teraz Magnus wiedział dlaczego - Powinniśmy się nim zająć?

Gubernator wojskowy na dużego człowieka - Nie. Ta woń... to jest ledwie wskazówką na wietrze. Ale to przypomina mi o czymś, nie pamiętam co... niebezpieczeństwo dla nas - jego czarne oczy stały się niespokojne. Wyglądał na bardzo skrytego - Coś nadchodzi... ale tego jeszcze tutaj nie ma... "

- Twoje instynkty powiedzą Ci wtedy?

- Tak - słowo to było ledwie szeptem na wargach Gubernatora.

- To dobrze jest zobaczyć że jesteś znowu skoncentrowany - Magnus powiedział.

Gubernator powoli obrócił swoją głowę i wpatrywał się.

- Odzyskałeś swoją koncentracje, prawda? - Magnus zapytał z niepokojem - Teraz masz kobietę w swoim namiocie?

Głos gubernatora był spokojny - Czy jakieś zyski zmniejszyły się?

- Nie.

- Handel był niepilnowany?

- Nie.

- więc czemu się skarżysz?

- Bo jesteś jeszcze odrobinkę rozproszony i w naszym biznesie narażasz się tym na kłopoty. Magnus wiedział, że jednym zamachem pazura Gubernator może przebić jego serce, ale miał obowiązek wobec ludzi, i wobec Gubernatora i wobec siebie, i słowa te musiały być wymówione - Teraz jak wiesz, że ona jest bezpieczna, teraz możesz włożyć swoje serce tam gdzie należy - w zarabianie pieniędzy.

- Twoje oszczędności są bezpieczne w Szwajcarii. I nie martw się moje serce jest tam gdzie zawsze było, gotuje się w piekle - Gubernator pociągnął kolejny wdech w głąb swoich płuc. Jego głowa uniosła się. Bez niczyjej pomocy stanął - Wykonaj plan. Poprowadź ludzi. Mam sprawę do załatwienia.

- Ale... ty... my... - Magnus ledwie mógł wyjąkać swoją konsternację.

Gubernator pochylił się, złapać przód koszuli Magnus i podniósł go na wysokość wzroku - Nie zawiedź mnie.

W jednym nieskrępowanym ruchu Gubernator zmienił się z człowieka w panterę.

Rozdział 10

Szybciej. Szybciej.

Już może wie. Na pewno ją znajdzie.

Szybciej...

Co to było?

Karen wpadła w poślizg i zatrzymała się. Obróciła się.

Droga rozciągnięta za nią, była pusta i skalista.

Popatrzała wkoło, zobaczył tylko, że linia Himalai przecinała niebo, poszarpane, nieskazitelne, obojętne. Słuchała uważnie, nie słyszała nic tylko wszechobecny wiatr, grzmot dalekiego wodospadu, krótki krzyk jastrzębia.

Szła już od pół godziny i była zdenerwowana przez każdą minutę.

Była niemądra, Gubernator posiadał zdolności, których nie posiadał żaden zwykły człowiek. Wyjechał z obozu. Gdyby przybył z powrotem kilka minut po tym jak Karen wyszła, miała duże szanse na ucieczkę.

Ona może nie lubiła gór, ale wiedziała jak uciekać i wiedziała jak się ukryć.

Więc musiała się pospieszyć.

Droga była pokryta płachtą miękkiego kamienia, ale pod warunkiem, że prowadziła ją w przeciwną stronę od obozu gubernatora , szła nią.

Odwróciła się z ponownym zamiarem, aby iść dziarsko pomiędzy olbrzymimi kamieniami i przez wysoką górską łąkę. Droga opadła... słyszała delikatny odgłos kroków... obróciła się gwałtownie.

Nic tam nie było.

Przeszukała łąkę.

Nic.

Ruch przyciągnął jej uwagę. Gdy jednak patrzyła na to miejsce, widział tylko cień wysokiej i dalekiej chmury.

Jednak... przysięgłaby, że jakaś rzecz ruszyła się w trawie za nią.

Niemożliwe. To musi być wiatr, który szeleści kwiatami.

Włosy stanęły jej na karku.

Przysięgłaby, że ktoś - albo coś - patrzy na nią.

Odwróciła się w kierunku swojej podróży, przeszła za róg i nagle zatrzymała się.

- Och, ratunku - szepnęła.

Droga biegła wzdłuż wysokiego klifu z ogromną rozpadliną poniżej i ograniczony tylko sześcioma calami kruszejącego się kamienia. Poniżej, szalała rzeka i to połączenie sprawiło, że przerażający skok z namiotu gubernatora wyglądał na prosty.

Jeśli chodzi o wysokości, była tchórzem. Wiedziała o tym. Jej ojciec szydził z niej dość często. I zazwyczaj dawała się opanować przez strach... ale nie dziś. Nie gdy unikała mocnych chwytów wariata. Nie gdy wyobrażała sobie pościg.

Robiąc głęboki wdech, oparła się o klif i pomalutku przeszła do przodu, jedna stopa po drugiej, rozszerzyła oczy i wpatrywała się przez rozpadlinę na przeciwległy klif. Oddychała wolno i spokojnie dokonując hiperwentylacji. Chłodnawy wiaterek ostudził krople potu na jej twarzy. Nie chciała zasłabnąć. Nie, Boże, proszę, nie mogę zasłabnąć, ponieważ była zawsze szansa, że przeżyłaby upadek i cierpiałaby przez wiele dni i nocy... tak jak jej matka....

Gorzej, strach sprawił, że ona ma halucynacje.

Pomyślała, że ktoś stoi przed nią na drodze. Ktoś, kto zionął gorącym oddechem na jej szyję.

Z niesłychaną ostrożnością przekręciła głowę w tę stronę.

Gubernator stał tam, gwałtowny i wściekły, wpatrując się w jej oczy.

Nie. O, nie. To było niemożliwe. Jak znalazł ją tak szybko?

- Wolałaś stanąć twarzą z tym... niż ze mną? - zapytał.

- Jak sądzisz? - jej bezczelność była instynktowna .

- Myślę, że popełniłaś straszny błąd - złapał ją.

Przez długi, gorzki moment pomyślała, że zamierza wrzucić ją w rozrzedzone powietrze i umrze. Umierała co noc w swoich koszmarach.

Za to przekręcił ją, odsunąć ją w stronę łąki i sponiewierał ją na ziemi, na początku twarz. Jej policzek zgniótł zieloną trawę i jej oczy napełniły się rozczarowanymi łzami.

Ale nie na długo. Oddychała pełną piersią, aby się opanować.

Karen Sonet nie zapłakał. Nie poskarżyła się. Nie zajęczała.

Nie udało jej się uciec. Przyjmie jakąkolwiek karę, którą zada a kiedy dostanie następną szansę, ucieknie jeszcze raz.

Podniósł ją i przeniósł jakby nie ważyła nic, przycisnął ją ramieniem i kłapną zimnym metalem wokół jej nadgarstków.

Kajdanki.

Postawił ja na nogi, popchnął ją w górę drogi, którą ona tu przyszła. Karen poczuła bunt, strach... i zawstydzająca ulgę, że nie musiała kontynuować niebezpiecznej ucieczki w dół tej niebezpiecznej, wąskiej drogi.

Co to mówiło o niej? Wolała nie wiedzieć.? - Słuchaj - powiedziała.

- Jak wrócimy - Gubernator szedł blisko za nią, jego gorąco i wściekłość opaliły jej skórę. Trzymał jej ramiona, panując nad nią stanowczo.

-Nie chcę wracać.

- To cholernie niedobrze - szedł trochę zbyt szybko jak dla niej.

- To jest śmieszne, że chcesz mnie tak, że jesteś gotów popełnić przestępstwo.

- Nigdy nie pomyślałbym, że byłaś głupią kobietą.

Rzuciła się z krawędzi drogi i stanęła naprzeciw niego - Nie jestem głupia.

Objął ją w pasie rękami, podniósł ją i przysunął wystarczająco blisko by ich twarze się dotknęły - Jak nazwiesz kobietę, która nie rozpoznaje mężczyzny w rui gdy go widzi?

Wzięła długi, przerażony oddech ponieważ wpadła do płomieni jego ciemnych oczu - Mężczyzna może być zwierzęciem, ale one nie mają rui.

- Z iloma mężczyznami spałaś? Jednym? Wybrałaś najbardziej anemicznego dzieciaka w twoim liceum by to zrobić? ''

- W Collegu! - wysapała.

Wtedy Gubernator śmiał się, chropowate mruczenie ze śmiertelnego rozbawienia, i wiedziała, że popełniła błąd - Oczywiście - powiedział - To zbyt wielki pośpiech jak dla ciebie. Poczekałaś odpowiednią ilość czasu, wybrałaś mężczyznę i wypieprzyaś go bez uncji namiętności.

- To nie prawda!

Zawinął jedno ramię wokół jej pasa, podniósł jej ubrania na wysokości klatki piersiowej i powoli, lecz systematycznie opuszczał w dół swojego ciała - To jest nie prawdziwe teraz... jest, Karen?

W ustach zaschło jej ze strachu... i ochoty.

Niech go szlag. Mówiła sobie tylekroć, że miękkie uczucia i silne namiętności już nie są w zasięgu jej duszy, a on sprawiał, że ona czuje je wszystkie.

Trzymał ją w ramionach wystarczająco długo by poczuła jego erekcję. Wtedy odwrócił ją i poprowadził powrotem przed sobą.

Spacer z powrotem wydawał się pójść szybciej i z każdą minutą jej napięcie wzrastało.

Zamierzał sprawić ból jej? Bić ją? Zabić ją?

Doszli do jego namiotu po wąskim drewnianym moście, którego szukała był teraz na miejscu od drogi do namiotu. Przepchnął ją bez chwili wahania, przez szparę w namiocie i potoczył pod gobelinem.

Słyszała krzyk Mingma - Och, panienko - pospieszyła w jej kierunku.

Gubernator podniósł swoją rękę w geście zatrzymania.

Mingma wpadła w poślizg i zatrzymała się.

- Jutro, upewnisz się, że umocowałaś ten szew w namiocie - odprawił ją na zewnątrz.

Poparła w kierunku drzwi, jej wpatrywać się na niego, jej wyrażenie przestraszony. Zatrzymała się przy wejściu, złożyła ręce modlitewnie i błagała go oczami.

To, więcej niż nic, przeszyło chłodem żyły Karen.

- Nie zabiję jej.

Jego surowy ton sprawił, że Karen wzdryga się.

Myślała, że to było by najlepsze, Mingma pochyliła swoją głowę i wyślizgnęła się z namiotu, zostawiając Karen w spokoju z gubernatorem.

Jej zakute w kajdany ręce były upośledzeniem nie do pokonania ale Karen i niechętnie zwiesiła je na podłodze tak jak bezsilny niewolnik.

Gdy jednak stanęła, ścisnął jej ręce nad czubkiem jej głowy i przytrzymał ją na miejscu. Wyciągnął długie, błyszczące ostrze ze swojego paska, przysunął do niej...

Zamknęła swoje oczy i czekała na ból... aż tu jej ręce były wolne.

Wyciągnął jej ramiona z płaszcza i odrzucił go.

Przez chwilę wspomnienie ikony prześliznęło się przez jej pamięć.

Madonna była bezpieczna.

Wtedy wyciągnęła swoje ręce do przodu i wpatrywała się w nie i wpatrywała się mocniej, próbując uwierzyć dowodowi przed jej własnymi oczami.

Zimny metal na jej nadgarstkach nie był stalą tak jak pomyślała, ale złotem, nie kajdany, ale szerokie i ozdobne złote kajdanki - Co to jest?

Wymachiwał przed jej oczami cienką liną, liną, która łączyła kajdanki.

Ciągle wpatrywała się w biżuterię, która zawinęła jej nadgarstki tak blisko. Lśniące złoto było formowane, udekorowane maleńkimi koralikami złota, to wszystko razem tworzyło panterę na polowaniu. Przed wielkim kotem był sierp księżyca, również stworzony przez cykl maleńkich złotych koralików. Były olśniewające, wyjątkowe, barbarzyńskie - i ona nie widziała sposobu na ich usunięcie.

Spróbowała wsunąć palec między metalem a jej nadgarstkiem- bransoletki zostały zwężone ku końcowi przy jej skórze. Drapała w szew, szukając zameczku - który został ukryty przez jakieś pomysłowe urządzenie.

Przyglądał się jej w półuśmiechu - Są piękne, nieprawdaż?

- Jak się je zdejmuje?

- Ty nie możesz.

- Co?

- Jeśli raz zostaną zamknięte na klucz, nie mogą być usunięte przez nic, ale jubiler z nożycami dostatecznie mocnymi do cięcia może je usunąć. - podniósł jeden z jej nadgarstków i odnalazł panterę - Widzisz? To ja. I widzisz to? - przejechał swoim palcem po księżycu - To jesteś Ty. To uznaje cię za moją własność, a jeśli uciekniesz jeszcze raz, każdy w tej części świata przywiezie mi cię z powrotem.

Wyjąkała - A-ale to czyni te kajdanki niewolniczymi.

- Dokładnie.

Ciągle wpatrywała się w piękne ozdoby na swoich nadgarstkach, próbując pojąć więcej niż tylko słowa....

Kiedy to zrobiła wściekłość przemawiała przez nią.

Bez myślenia o konsekwencjach, poprowadzona instynktownie i powodującą utratę wzroku wściekłość, rzuciła się na niego.

Złapała go przez zaskoczenie, uderzając go pięścią w splot słoneczny, uderzając go pozbawiła go oddechu, w tym samym czasie używając jednej z ozdób na nadgarstku uderzyła pięścią tak mocno by wbić zarys skradającej się pantery w jego policzek.

Krew bryzgała. Wprawiło go to w osłupienie.

- Nie jestem pieprzoną dekoracją. Nie jestem rzeczą, którą posiadasz - uniosła się w górę tuż nad ziemią w kopniaku bocznym, z którego jej mistrz jujitsu był by dumny. Ten kopniak, powinien uderzyć w twarz Gubernatora i wysłać go do śpiączki.

Ale nigdy nie wylądowała.

Jej pierwszy atak złapał go przez zaskoczenie, ale ona nie była jedyną, która znała samoobronę.

Gwałtownie skręcił w dół.

Jej kopniak przeszedł ponad jego głową. Wylądowała bez równowagi.

Popchnął jej stopy pod nią.

Uderzyła mocno w podłogę.

Leciał w powietrzu w jej kierunku.

Wciąż ruszając się, przetoczyła się.

Nie trafił.

Mao brakowało.

Próbowała stać.

Złapał jeden pokryty złotem nadgarstek i szarpnął ją z powrotem w dół.

Ze swoim ostatnim gwałtownym wdechem przeniosła drugą bransoletkę w kierunku jego głowy.

Chwycił jej ramię, powstrzymując ją o cal przed jej celem.

Właśnie w ten sposób, miał ją.

Użył swojego ciężaru i wielkości bezlitośnie, siadł okrakiem na jej biodrach, ściskając jej nadgarstki ponad jej głową. Przybliżył się do jej twarzy, wpatrywał się w jej oczy. Krew chlapała na jej policzek z cięć zrobionych bransoletką. Nie odwróciła głowy dość szybko i kilka kropel spadło na jej wargi.

Jego ciało ciążyło jej.

Jego krew pokolorowała jej twarz.

Nie mogła znieść tego. Szybkim ruchem wytarła swój policzek w dywan, zlizała krew ze swoich warg.

Jego miedziany smak ukłuł jej podniebienie. Wtedy -

Pierwszy granat poleciał z jego ręki pięknym łukiem przez jaskrawoniebieskiego Tybetańskie niebo, w prawo do konwoju, i wylądował w Jeepie na przedzie. Wtedy kierowca krzyknął -i eksplozja rozerwała chińskiego generała na milion kawałków -

Tak nagle wróciła, wylądowała z powrotem na podłodze z namiotu Gubernatora. Wessała długi gwałtowny łyk powietrza. Rozejrzała się lekkomyślnie. Zapytała - Co to było?

Gubernator trzymał ją w ramionach kiedy ona... właśnie co ona? Poleciała do pamięci? Jego pamięci?

I nie wiedział - ponieważ to się nigdy nie zdarzyło . To co zobaczyła było niemożliwe.

-Co to było? -wyśmiewał się - Moja krew na Twoich ustach, moje opanowywanie Twojego ciała -jak sądzisz? Jesteś dekoracją. Jesteś moją własnością. I już czas że pokazałem ci co to oznacza.

Wciąż bez tchu, wysapała surowo i powiedział - Przynajmniej ja też cię naznaczyłam.

- Leczę się... szybko. - uśmiechnął się, jego białe, ostre żeby w połączeniu z jego rozbawieniem i suchymi plamami krwi na jego policzku uświadomiło jej właśnie jak beznadziejna była jej sytuacja.

- Patrzysz na mnie z tymi dużymi oczami, które są w takim samym kolorze jak ocean zimą i zastanawiasz się czy zadam ci ból. - próbował ją pocałować , ale odwróciła w głowę, więc szepnął jej do ucha - Nigdy nie sprawiłby Ci bólu. Ale obiecuję, że jak skończę z tobą, za każdym razem gdy pomyślisz o przyjemności, to pomyślisz o mnie.

Rozdział 11

Karen wpatrywała się w ciemne oczy Gubernatora.

Czy on czuje coś dla niej? Czy Ona go obchodzi? Oprócz krwiożerczej furii? Poza żądzą?

Odwrócił ją na brzuch, podniósł i rzucił ją na materac. Ciągle się odbijała się, gdy próbowała się do niego odwrócić, czekał na nią z uśmiechem na twarzy. Machnął liną przed jej oczami jak kuszącym zegarkiem hipnotyzera.

- Nie! - złapała za środek i próbowała odrzucić to daleko.

Trzymał kurczowo jej nadgarstki i zawinął linę wokół bransoletek. Łagodnie - nie miał żadnego powodu by być niemiłym - jej walka nie miała sensu - podniósł jej ręce nad głowę, prześlizną linę przez mosiężne słupki na wezgłowiu i przymocował jej ręce do nich.

Walczyli w zapasach.

Wygrał.

Kiedy skończył, mogła poruszyć swoimi ramionami tylko dwanaście cali w jakimkolwiek kierunku, mogła użyć liny by podnieść się w kierunku wezgłowia - ale była zbyt zmęczona - Nienawidzę cię tak bardzo.

- Jeszcze nie. Ale będziesz. - wyciągnął swój nóż.

Wybuch strachu uderzył ją w głąb rdzenia.

Był zły. Bardzo zły. Ostrze świeciło w świetle latarń. Przycisnął ostrze noża do jej gardła i uśmiechnąć się do niej.

- Nie walcz - szepnął - Nie chcę żeby się poślizną - przesunął nóż w głąb jej gardła do dekoltu jej koszulki bawełnianej - i w jednym czystym pociągnięciu rozciął ją w dół do pasa.

Wrzasnęła, i nienawidziła się za to.

- Mówiłem ci. Nie zadam Ci bólu. - użył noża by usunąć materiał najpierw z jednej piersi, a następnie z drugiej.

Jej sutki stwardniały z zimna... i może z powodu wolnego, zdradzieckiego dotknięcie jego głodnego języka.

Ostrze pocięło rękawy. Koszulka leżała w strzępach.

Wsunął nóż do kabury skórzanej przypiętej do wezgłowia. Użył swoich rąk by naciskać na jej zaciśnięte pięści - Jakie to buntownicze - łajał - To Ci nic nie pomoże. Jestem większy, silniejszy i już wiem jak nakłonić Cię do mruczenia - zawinął swoje palce wokół jej nadgarstków nad bransoletkami, wtedy podnosić się w kierunku jej łokcia, ponad jej naprężonym bicepsem i ponad jej spiętymi ramionami - Tak dużo napięcia - użył swoich kciuków by masować jej napięte mięśnie nad jej łopatką, a jego koniuszki palca masowały wiązadła na jej szyi - Możesz próbować się powstrzymywać. Ale niewątpliwie powinnaś spróbować. Ale będę zadowolony jak zobaczę Ci uległą.

Namiętna, ostra nienawiść paliła w jej żołądku.

Jak mogła wpuścić go do swojego namiotu, do swojego łóżka - Był niczym innym jak tylko.. - Jesteś oślizłym wężem - powiedziała, a oskarżenie tonęło w truciźnie.

- Nie. Jestem panterą. I jesteś moją samicą.

- Nie.

- Zobaczymy co powiesz... później - użył swoich kciuków by pieścić jej sutki. Pocieraj je okrężnymi ruchami, na początku opuszkiem kciuka a następnie brzegiem paznokcia, do czasu gdy chciała jęczeć- i to nie ze strachu.

Niech go szlag. Jeśli ma zamiar ją wykorzystać, mógłby być człowiekiem i zrobić to szybko?

Za to prześlizną rękę pod nią podnosząc ją i wygiął w łuk do swoich głodnych ust. Ssał jej piersi, początkowo łagodnie, następnie mocniej, biorąc prawie całą jej niewielką pierś do ust, manipulował swoim językiem i zębami, lizał ją do momentu, aż zamknęła oczy, a jej paznokcie drapały poduszki nad jej głową.

Ze starannym zastanowieniem umieścił swoje kolano między jej nogami i pchnął swoje udo w jej kierunku.

Twardy szew dżinsów potarł o jej łechtaczkę i jej uczucie pełności nagle stało się bolesne.

Nie, nie bolesne. To nie było dobre słowo. Była... w potrzebie.

Łajdak, który trzymał ją w ramionach, który gonił ją w dół, uznał ją za jego, wystraszył ją na śmierci, teraz... wykorzystywał całą swoją wiedzę o niej i prawdopodobnie o tysiącach innych kobiet by sprawić, że ona dochodziła. Dochodziła tak szybko i mocno, że wstydziła się za siebie. Wstydziła się swojej słabości.

Więc wysapała - Co się stało? Nie możesz wejść?

Powoli położył ją na pościeli. Ukląkł na kolanach nad nią, spuścił swoje ręce do swojego przetartego brązowego skórzanego paska.

Nie była w stanie odwrócić wzroku, gdy powoli zdejmował pasek............ i odpinał guziki, jeden po drugim.

Nosił bieliznę, prostą białą bawełnianą bieliznę uszytą przez jakiegoś amerykańskiego producenta. Jak tylko zdjął dżinsy, jego erekcja napierała na materiał. Zdjął majtki - i wtedy cały jego interes był na wierzchu.

Widziała już jego penisa wcześniej. Ale dziś wyglądał na jeszcze dłuższego i szerszego. Wyrastał spomiędzy kręconych czarnych włosów, wyglądał jak blady żylasty marmur z niebieskimi smugami i sam jego widok sprawił, że miała dziką ochotę na dotknięcie.

Ale ona nie mogła. Przywiązał ją... jak niewolnika.

Zamknęła oczy i odwróciła głowę - Chciała bym, żebyś się pospieszył. Nie wiem co robisz cały boży dzień, ale jestem pewna, że gubernatorzy mają jakieś obowiązki.

Śmiał się, i to zabrzmiało jak mruczenie - Nie. Ja jestem jak polujący kot. Tutaj są wspaniałe, długie godziny relaksu, następujące po krótkich wybuchach wściekłej działalności.

- Czym jest to?

- Moją ulubioną kombinacją obydwu - coś miękkiego i rozkosznego pogłaskało jej gardło, połaskotało w dół jej mostka, wsunęło się pod luźnym paskiem jej pożyczonych dżinsów, pieściło jej brzuch. Przez moment pomyślała, że czuje długiego, ostrego pazura na swojej wrażliwej skórze.

Otworzyła gwałtownie oczy.

Ponad nią Gubernator oparł się na łokciu i przyglądał się uważnie jej twarzy - Nie chcę żebyś ukrywała się za swoimi powiekami. Pragnę cię abyś całkowicie otworzyła się na mnie.

- Co to było?

Pokazał jej cudowne, kolorowe pawie pióro i popieścił ją lekko między piersiami - To?

- To wydawało się jak... - jej spojrzenie padło na niego.

Nie miał spodni. Nosił tylko ciasną czarną koszulkę z krótkimi rękawami, która przylegała do jego klatki piersiowej. Jego wyrzeźbione ciało było napięte w oczekiwaniu, mimo to nadal lekko głaskał jej skórę piórem, z zamiarem podnoszenia jej do stanu napięcia do bezmyślnego łaknienia.

Przesunął swoją dłoń w dół jej brzucha, pod jej dżinsy - jego dżinsy - i wsunął swoją rękę pod mocnym materiałem. Masował jej brzuch, po prostu masował, i ten rodzaj dotyku był bardzo przyjemny. Uspokajający, jakby troszczył się o nią, jak by nie myślał o wygrywaniu, ale o uszczęśliwianiu jej.

Wymusiła swoją kapitulację opartą na najbardziej bezczelnym kłamstwie ze wszystkich.

Szarpnęła linę.

Popatrzył z zainteresowaniem - Testujesz węzły? To nie pomoże. Byłem skautem. ''

- Skautem? Tego nauczyli cię w obozie? ''

- Nie, nie przyznawali tego rodzaju odznaki. Wyobrażam sobie, że obóz byłby dużo bardziej popularny gdyby ja mieli.

Niech go szlag za zawiązanie dobrego węzła. Niech go szlag za sprawianie, że chce jej się śmiać.

Śmiech! Teraz!

Użyła całej swojej siły by podciągnąć się w górę łóżka, ale lina trzymała mocno i podczas gdy podnosiła się przytrzymał nogawki dżinsów i ściągnął je.

- Jesteś świnią.

- Panterą.

- Nie pochlebiaj sobie.

- A jednak spodnie zdjąłem.

Tak naprawdę to nie do końca. Zatrzymały się na szczycie jej ud, a kiedy dokuczał jej piórem ponad jej biodrami, chciała mu wybić te pierdoły z głowy.

Ale nie mogła, ponieważ dał sobie radę z chwyceniem jej nóg jak sprawnie i zamknął w więzieniu swoich rąk.

Frustracja ogarnęła ją, więc wydała z siebie ryk wojownika i wyszła ze spodni.

Czy to miało znaczenie? Zdjął by je dla własnej przyjemności, i ona leżała by tu podczas gdy robił by z nią co by chciał. W amoku zamierzyła się na jego klatkę piersiową, mając nadzieję złapać go nieświadomego i uderzać go od tyłu i pozbawić oddechu. Za to złapał jej kostkę i użył jej aby przekręcić ja na brzuch. Jej nadgarstki skrzyżowały się. Jej twarz była wciśnięta w poduszki i poruszyła się powoli w górę na łokcie i kolana by wykrzyknąć swoją wściekłość.

Natychmiast był za nią, pomiędzy jej nogami, złapał ją i przysunął jej biodra blisko swoich. Jego erekcja badała ją, wszedł i przesuwał się.

Złapała mosiężne bary. Zimny metal w jej dłoniach i gorąco jego erekcji złożyły się na prąd elektryczny, który przeszedł przez jej ciało - Ty łajdaku. Jesteś stuknięty. Ty kanalio.

- Właśnie tak - pchnął mocno i głęboko - Nienawidź mnie. Obrzuć wyzwiskami. Bądź gwałtowna - przesunął rękę poniżej jej brzucha, i użył swoich palców by pieścić jej łechtaczkę do czasu gdy falowała pod nim - Ale pragnij. Na Boga. Czuj.

Czuć? Nie mogła przestać czuć. Był w głęboko w niej, panował nad jej ruchami ze swoim ramieniem wokół jej bioder, poruszał nią ku sobie, poruszała się z nim. Bezowocnie walczyła z nim, próbowała utrzymać swój własny rytm, wykorzystać go jak wibrator, doprowadzić siebie do orgazmu.

Nie miała nic z tego. Jego ruch w niej był głęboki, ale kontrolowany, pobudzając ją ale nie zaspokajając.

Jej oddech tarł jej w płucach. Walczyła ze swoimi więzami na łóżku - i on pozwalał jej na to - do czasu gdy podciągnęła się na mosiężne bary na wezgłowiu. Jej policzek, jej ramiona, jej piersi, jej brzuch oparły się o zimny metal a mimo to pozostał w niej, strzelając w górę do jej ciała w tych rozwlekłych, gorących, zakazanych ruchach, które błyskawicznie rozprzestrzeniały się wzdłuż każdego nerwu. Już nie obrzuciła go wyzwiskami. Błagała go - Proszę, Gubernatorze. Proszę. Głębiej. Teraz. Szybciej.

- Nie - jego głos zadrżał ponieważ walczył ze swoim podnieceniem - Musisz czekać. Musisz mi się oddać. Nazwiesz mnie swoim panem a wtedy pozwolę ci dojść.

Była szalona od swojej żądzy, ale nie wyzbyła się swojej mentalności - Nie będę.

Prawie z niej wyszedł. Oparł się o nią z powrotem i szepnął w jej uchu - Jedno z nas wygra. Ale oboje będziemy cierpieć.

- I niech to cholera, jeśli umrzemy.

Śmiał się, jego rozbawienie drgało od jego klatki piersiowej do jej karku, jego oddech podniósł jej włosy na karku - Ale co to za słodka śmierć będzie.

Rozdział 12

Co to było co Gubernator powiedział? Ile razy pomyślisz o przyjemności, pomyślisz o mnie.

Odniósł sukces na swoją groźbą. Karen nie miała pojęcia jak dawno temu została zamknięta w namiocie Gubernatora. Już nie wiedziała czy to był dzień czy noc. Wiedziała tylko że prowadziła niekończącą się, stałą, działającą na zmysły bitwę aby utrzymać swoją dumę... i jeśli coś nie wydarzy się niedługo, da mu to czego chce. Odda mu się. Nazwie go swoim panem. Będzie nie Karen Sonnet ale niewolnikiem Gubernatora.

Nieważne co robili, myślała o przyjemności. Gdy nakarmił ją posiłkami, które przygotowała dla nich Mingma, patrzyła na jego długie palce i myślała jak umiejętnie pieszczą ją wzdłuż kręgosłupa. Gdy rozmawiał z nią, patrzyła na jego cudowne usta i pamiętała jak poczuła je w długich, spokojnych i wilgotnych pocałunkach. Gdy odchodził od niej, patrzyła na twarde, wklęsłe mięśnie jego ud i pamiętała jak jego pośladki drżały, gdy wchodził i wychodził z niej.

A kiedy wpatrywała się w bransoletki, które założył na jej nadgarstkach, pomyślała że są piękne.... O, Boże. Odurzył ją seksem.

Nienawidziła go. Nie cierpiała tego miejsca. Nienawidziła siebie i swojej własnej słabości.

Dziś, jak codziennie, obudziła się z jedną myślą - musi uciec. Musiała uciec zanim zacznie się zima, wtedy znalazłaby się w potrzasku na wieczność.

Zwykle rano słyszała tylko cichy szmer Mingma rozmawiającej z Gubernatorem i wiatr, który to gwizdał kpiącą melodię. Ale dziś leżała, słuchając obcego człowieka mówiącego z pozycji dokładnie w drzwiach - Musisz wyjść, człowieku. Są problemy w szeregach. Ostatni wypad poszedł bardzo dobrze i to pobudziło u niektórych ludzi apetyt na więcej. Inni są zdenerwowani, zmartwieni raportami o kłopotach.

- W której grupie Ty jesteś Magnus? - gładkie, groźne przeciąganie samogłosek Gubernatora podniosło wszystkie jej włosy na karku.

Karen słyszała ostry dźwięk pięści uderzających nieoczekiwanie.

Magnus był niski, krępy, łysiejący, z pałąkowatymi nogami i szerokimi biodrami. Miał wąską czerwoną bliznę na jednym policzku, i nie miał małego palca u obu rąk. Przycisnął swoje pięści do klatki piersiowej tak jak bokser czekający na śmiertelny cios.

Gubernator przerastał go o głowę, bosy, ubrany jedynie w dżinsy. Wpatrywał się w Magnusa, ścierając krew z jego ust - Mam Cię zabić teraz, czy powinniśmy wyjść na dwór?

- Nie zabijesz mnie - Magnus podniósł swoją brodę ku niemu - Wiesz, że mam rację.

Gubernator wciąż wpatrywał się w niego, uniesiony na palcach jego stóp, gotowy do ataku. Wtedy stopniowo, rozmyślnie, odprężył się - Dobrze. Mów.

- Jesteś tu dwa tygodnie, człowieku, trzęsąc namiotem dzień i noc.

Karen ukradkiem naciągnęła nakrycia ponad jej szkarłatną twarzą.

- Na tobie ciąży odpowiedzialność. Ci ludzie są z Tobą ponieważ ich chronisz i czynisz ich bogatymi . Ale bogactwo nic nie jest warte jeśli pogłoski są prawdziwe.

- Jakie pogłoski?

- Że wojsko zatrudniło najemników by pozbyć się nas... że oni są dowodzeni przez kogoś takiego jak Ty - Magnus zniżył swój głos ale i tak mogła go usłyszeć - Bestie, która przechadza się po górach w zwierzęcej formie.

Magnus pomyślał, że Gubernator jest wilkołakiem? Oh, brat. Gubernator naprawdę miał go okantowanego.

- Benjie i Dehqan zniknęli podczas patrolu i znalazłem ślad krwi prowadzący w kierunku obozu wojskowego tuż za granicę. Dostałem się wystarczająco blisko by słyszeć krzyki na dole. Dręczyli kogoś. Wtedy Benjie pokazał się tutaj.

- Cały i zdrowy?

- Czerstwy. Powiedział, że Dehqan zdecydował się na powrót do domu do Afganistanu.

- Nie wierzysz mu.

-Ani przez chwilę. Nikt mu nie wierzy. On jest nerwowy jak kot, i Dae-Jung złapał go, jak dawał znaki w góry lustrem.

Karen zerknęła na dwóch mężczyzn. Stali twarzą w twarz, pogrążeni w dyskusji i mimo, że nie wiedziała kim był Magnus, to było oczywiste, że Gubernator szanował i lubił go.

- Zdradził nas - Gubernator powiedział.

- Bez wątpienia - Magnus odpowiedział.

- Benjie zawsze był tym, który szedł łatwą drogą. Zastanawiam się co mu obiecali?

- Pieniądze.

- Nie. Szacunek. To jest to czego zawsze chciał Benjie - Gubernator zapobiegliwie wytarł krew na swoim rozdarciu wargi - Bardzo dobrze. Przyprowadź go mi. Zobaczymy czy mogę przekonać go do podania mi innej wersji wydarzeń.

- Do dołu po ognisku? - Magnus zapytał.

- O, tak. Z pewnością do dołu po ognisku - Gubernator poklepał Magnus po ramieniu - Przyprowadź go.

Gdy Szkot wyszedł, zaczął gwizdać.

Gubernator otworzył kufer, wyciągnął bawełnianą koszulkę z długim rękawem i wciągnął przez głową. Włożył ją w swoje dżinsy i zapiął skórzany pasek. Usiadł i wciągnął skarpety wełniane i solidne czarne buty, które były sznurowane. Podchodząc jeszcze raz do kufra, wydobył dwa ostre, cienkie noże i wsunął je do butów. Stanął i potrząsnął dżinsami w dół, wtedy przypiął dużą kaburę wokół swojej klatki piersiowej i mniejsze wokół każdego ramienia. Postawił na Smith & Wesson 952 w większej kaburze, Kel-Tec P-32s w mniejszej.

Człowiek mierzył się na niedźwiedzia.

Wciągnął luźny czarny płaszcz, sprawdzić swoją broń i wtedy spojrzał na Karen.

Zamknęła oczy i udawała że śpi.

Oczywiście nie słyszała go jak podszedł, nie wiedziała, że tam jest do czasu gdy nie szepnął do jej ucha - Niedługo wrócę, kochanie. Jesteś zmęczona. Zostań w łóżku.

Czuwała więc szybko uderzyła go pod brodą swoją głową.

Śmiał się i potarł swoją posiniaczoną twarz - To nie jest mój dzień.

- To są prawdziwe kłopoty, czyż nie? ''

- Dlaczego tak myślisz? ''

- Magnus uderzył cię. Nie pozwalasz nikomu uderzyć się o ile... - obrócił jej głowę, patrzyła w górę na jego twarz -blada skóra przykryta przez mocną brodę i otoczona przez niesforne włosy, silny nos, gibkie wargi i dominujące całość, te czarne oczy.

- O ile zasługuję na to?

- Tak.

- Czy wiesz co najbardziej kocham w tobie?

- Że nie jestem głupia? - powiedziała cierpko ale jednocześnie lekko dotknęła rozdarcia na jego wargach.

Poprawił ją - Przywykłem leżeć na brzuchu nad placem budowy i patrzeć na ciebie.

- Patrzyłeś na mnie? - to wyjaśniło to uczucie swędzenia na jej karku.

- Nie mogłem oderwać swoich oczu. Ciężko pracowałaś. Jesteś bystra. Jesteś uparta. Promieniejesz wewnętrznym światłem, i nie cierpiałem tego co ze mną zrobiłaś, sprawiłaś że zdaję sobie sprawę czym zostałem, zmieniłaś mnie wbrew mojej woli. Miałem inne kobiety ale pamiętam tylko Ciebie. Wypełniasz mój umysł. Wypełniasz moją duszę.

Cholera. Ale sobie wybrał moment żeby ją oczarować?

- Trochę za późno na słodkiego słówka - odwróciła swoją głowę - Zabijesz go? Tego Benjie?

- To zależy jak bardzo on jest skłonny do informowania nas i jak szybko udziela informacji. Gubernator oparł się na swoich pośladkach - Dlaczego pytasz? Żal Ci go?

- Nie. Nie jeśli zdradził swoich towarzyszy.

- Nie myślisz zbytnio jak kobieta.

- A jak myśli kobieta? - zamroziła go stalowym zimnym spojrzeniem.

- Kobiety są zawsze takie - poruszył swoimi palcami i uczynił swój głos piskliwy jak u dziewczynki - Och, nie rób mu krzywdy.

- Oglądałeś zbyt wiele starego kina, gdzie kobieta zawsze upada i skręca kostkę podczas próby ucieczki - obnażyła swoje zęby w zdziczałym uśmiechu - Obejrzyj Kill Bill. To da ci sprawiedliwy pogląd do czego są zdolne kobiety.

- Jesteś taką ładną kobietą. Taka silną kobietą. Kierownikiem budowy - pochylając się nad nią, prześliznął woje palce przez jej włosy - Co sprawiło, że zdecydowałaś się zostać kierownikiem budowy?

Jak miała go informować o swoim prywatnym piekle - Co sprawiło, że zdecydowałeś się zostać bezwzględnym gubernatorem ? - przeciwdziałała.

Jego palce nie zatrzymały się a jego oczy świeciły jak obsydian - Mam wrodzony talent do morderstwa - szarpiąc jej włosy, przechylił jej głowę z powrotem i pocałował ją mocno.

Czuła smak jego krwi na jej języku i -

Pierwszy granat poleciał z jego ręki pięknym łukiem przez jaskrawoniebieskiego Tybetańskie niebo, w prawo do konwoju, i wylądował w Jeepie prowadzącym. Eksplozja kołysała samochodem i rozerwała chińskiego generała na milion kawałków. Po momencie wstrząsającej ciszy, Gubernator uśmiechnął się z ogromną radością; skąpy sukinsyn nigdy więcej nie pobije kobiety na śmierć i nie rzuci iskry zapalnej na porozumienie koczowników w odwecie na oferowanie gościnności amerykanom.

W tym momencie chińscy żołnierze przystąpili do działania, polewając kamienie kulami. Jego ludzie zwrócili ogień. Ktoś w bliskiej odległości strzelił. Zapach prochu ukłuł go w nos a mimo to uśmiechnął się ponieważ zamocował bagnet do swojej broni i dźgał tchórzliwych łajdaków do krwi, która ochlapała go od stóp do głów.

Kula uderzyła go z tyłu. Ból wybuchnął w jego płucach. Wprawił go w osłupienie. Upadł na kolana.

Ale nikt na tym polu bitwy nie mógł go zabić.

Odwrócił się i popatrzył w górę na faceta celującego pistolet w niego.

Victor Rivera był starszym najemnikiem. Korzystał z tej okazji by pozbyć się surowego młodego amerykańskiego intruza. Był z Argentyny. I ostatnie słowo jakie wykrzyczał gdy Gubernator przebił dzidą jego krocze było czystym hiszpańskim bluźnierstwem.

Gubernator podniósł genitalia Victora na czubku bagnetu. Krew pochlapała jego strzelbę, jego ręce i w nagłej ciszy wrzeszczał - To jest mój wróg! Kto jeszcze jest moim wrogiem?

Chińczycy wpatrywali się, opuścili stanowiska i uciekli.

Najemnicy Rivery rozproszyli się.

Gubernator śmiał się, wyjął pistolet Rivery z jego paska i postrzelił dowódcę w głowę.

Szedł do piekła.

Nie - on już był w piekle..

Z gwałtownym wdechem Karen wróciła do obecności. Była w namiocie Gubernatora. Gubernator wyszedł. Leżała podatna na łóżku. Jej serce waliło, potrząsając jej klatką piersiową. Lekkomyślnie podniosła swoje ręce i patrzyła na nie. Nie zostały pokryte krwią. Spuściła wzrok na siebie. Nosiła luźną, czystą koszulę nocną, niepoplamioną przez krew.

Porcelana brzęknęła łagodnie. Mingma uklękła obok prymitywnej stolika, ustawiając naczynia do śniadania i sypiąc herbaty do kubka. Zapach jej tytoniu rozchodził się w poprzek namiotu. Wszystko było... normalnie.

Ale Karen już nie. Była gdzieś, zobaczyła coś, czego nigdy nie powinna zobaczyć.

Czuła smak krwi Gubernatora - wtedy zobaczyła okropne wydarzenie z przeszłości i widziała to oczyma Gubernatora - Gdzie on jest? - domagała się.

Mingma spojrzała i wyraz twarzy Karen musiał ją zaniepokoić bo stanęła i cofnęła się - On wyszedł. Kazał pozwolić ci spać - wskazała na jedzenie - Śniadanie?

Karen usiadła i schowała swoją twarz w dłoniach. Co się jej przydarzało ? Jak mogłaby być w umyśle Gubernatora? W jego przeszłości? Przez to wszystko całkowicie oszalała?

- Panienko? - Mingma dotknęła jej ramienia.

W agresywnym geście, Karen odrzuciła jej rękę - Nie dotykaj mnie - nie zapomniała zdrady Mingma, mimo że Mingma wydawała się być szczerze miła. Jeśli była skłonna sprzedać ją Gubernatorowi, To czemu nie miała by go zdradzić. Nie to, że Karen troszczyła się o niego ale wiedziała, że chroni ją, a w obozie z setką mężczyzn na wrogim terenie, ochrona była towarem wysoko cenionym.

Podnosząc spojrzenie do Mingma, powiedziała - Wyjdź na zewnątrz i mówi mi co tam się dzieje.

Mingma podeszła do klapy namiotu i podniosła ją.

Karen słyszała wysoki, wąski krzyk.

- Benjie - Mingma powiedziała.

- Nie chce mówić?

- On obawia się - Mingma odwróciła wzrok do obozu i zlustrowała horyzont.

- Wystraszył się Gubernatora?

- Myślę...,że boi się tego drugiego - spokój Mingma był doskonały.

- Jaki drugi?

- Ludzie mówią o drugim najemniku, który zetrze Gubernatora i zatrzyma ten teren wiecznie.

Karen dostrzegła okazję, której szukała.

Stanęła. Wciągnęła ubranie. Uklękła przy stoliku i zaczęła jeść - Zostaw mnie.

- Panienko, jeśli spróbujesz uciec jeszcze raz, on zabije mnie - głos Mingma zadrżał.

- Jeśli Gubernator upadnie, kto Ci zapłaci? Kto wesprze twojego syna w Ameryce? - Karen dała kuksańca Mingma - Nie myślałaś o odejściu?

Kolory odeszły ze śniadej twarzy Mingma i cofnęła się od Karen - Panienko, Ty widzisz przyszłość?

- Tylko głupiec nie widzi tej przyszłości. - Karen jadła - miała ochotę na pożywienie - i nie popatrzyć w górę.

Mingma cofnęła się do wyjście i wyśliznęła się z namiotu.

Karen udzieliła małego, zadowolonego uśmiechu. Pozbycie się Mingma było pierwszym schodkiem w kierunku wolności. Po raz pierwszy od dwóch tygodni Karen była sama. Teraz mogła zrobić to co musiało zostać zrobione.

Potrzebowała swoich butów turystycznych. Potrzebowała ubrania, które pasuje i mogła to zaleźć. Przede wszystkim, chciała swój płaszcz.

Pośpieszyła się do swojego otwartego kufra z odzieżą. Klękając na Kaszmirowym chodnik, przejrzała swoje ubranie.

I był tam. Jej płaszcz. Wbiła ręce w kieszenie i w palcach trzymała kurczowo ikonę.

Madonna była bezpieczna.

Cofnęła się i usiadła, trzymała ikonę w ręce, Patrzyła na duże, ciemne i smutne oczy Marii. Jak tak patrzyła, wydarzenia z tego dnia przepłynęły przez jej mózg jak rozpalony sen. Odkrycie grobu... ciało dziecka... te oczy, takie jak Karen, smutne, posłuszne i zadziwiająco morskie... i rozpad kruchego ciała pod dotknięciem Karen.

Wtedy grzmot lawiny kamieni, odmowa Phila by wyjść, pojawienie się Gubernatora...

Każdy moment od tej pory został był poza jej kontrolą. Ale jaki inny kurs mogła obrać? Gdyby Gubernator nie pociągnął jej na motocykl, umarłaby. A teraz tu była, jako jeniec człowieka, który jednocześnie przerażał ją i fascynował.

Nigdy nie była religijna - nie miała na to szansy, dla niej ojciec nie miał cierpliwości do Biblii — ale teraz, w modlitwie, która wychodziła z jej serca, błagała - Maryjo , proszę pomóż mi znaleźć drogę do domu.

Dom... Nie miała domu. Ciemna rezydencja jej ojca w Montanie została udekorowana rogami jelenia i brązową skórą, i pomimo że została wychowana tam, była spięta zawsze, oglądając się przez ramię, czekając na następną ostrą krytykę, następny zniecierpliwiony uśmieszek.

Tak dlaczego błagała Madonnę by pomogła jej dotrzeć do domu?

- Co to jest? - cichy głos Gubernatora rozległ się za nią.

Wysapała głośno - kiedy stała się taką dziewczyną? - i przycisnęła ikonę do piersi, każdy instynkt rozkazywał jej, by chroniła święty przedmiot - Znalazłam to - powiedziała. Wysłuchał jej?

- Gdzie znalazłeś rosyjską ikonę? - Gubernator złapał jej nadgarstek i podniósł Madonnę do światła. Ocenił to z rzutem oka - styl wygląda jakby to było malowane we wczesnej historii Kościoła prawosławnego.

- Skąd wiesz?

- W Rosji ikona była sercem rodziny, czczona nade wszystko. Oni jest Ewangelią w farbie i trzymana była domu pięknym kącie, w czerwonym kącie.

- Czerwony kąt? - o czym on mowił?

- W rosyjskiej kulturze, czerwony oznacza piękny. - mówił ze spokojną pewnością specjalisty - Te ikony, szczególnie ikony Maryi Dziewicy, były cudami. Każdy kolor, każdy szczegół miał znaczenie i są legendy ludowe o złych i dobrych walkach aby posiąść ikonę.

- Co te legendy mówią? - co ważniejsze, skąd to wiedział? Przeżyła tygodnie dziwnych wydarzeń ale to było chyba najdziwniejsze, że ta istota cienia miała taką wiedzą o rosyjskiej kulturze.

- Wiesz, jak zwykle. Diabeł zawiera umowę ze złym człowiekiem. Pieczętując pakt, zły człowiek proponuje diabłu jego ikonę rodzinną, jeden kawałek drewna zamalowany czterema innymi wizerunkami Madonny. Ale jego matka odmawia oddania ikony. Więc on zabija ją, myje swoje ręce w jej krwi i podczas gdy on opija finalizację umowy, diabeł dzieli Madonna i błyskawicznie, rzuca nimi do czterech końców ziemi, gdzie one gubią się. - Gubernator wpatrywał się w ikonę jakby rozpoznał ją - Hmm. Zgubiona przez tysiąclecia.

Nie podobało się jej jak gładko wygłosił tę historię. Nie podobało się jej trzymał jej nadgarstek. Nie podobał się jej ten błysk w jego oczach.

- Mogę to zobaczyć? - zapytał ale to była tylko formalność, bo jednocześnie zabrał ja z dala od niej.

Gdy tylko chwycił ikonę, usłyszała skwierczenie i poczuć zapach palące się ciała.

Rzucił ikonę do jej kolan. Cofnął się i wpatrywał się. Na nią. Na ikonę. Następnie na swoją rękę.

- Co się stało? - podnosząc ikonę, ułożyła ostrożnie ją w swoich dłoniach. To nie było gorące, ale widziała jak go poparzyło.

Podchodząc do umywalki, zanurzał swoje ręce w chłodnej wodzie. Wciąż w tym gawędziarskim tonie, powiedział - Te stare legendy nie są tylko przesądami.

Patrzała na Madonnę i podejrzewała prawdę - Jaki rodzaj umowy zawarł zły człowiek z diabłem?

Gubernator stanął tyłem do niej i wpatrywał się w miskę - Skazał swoich potomków na piekło.

- Jesteś potomkiem tego złego człowieka?

- Jesteś realistką. Nie dajesz wiary takim durnym historiom.

Zobaczyła dziecko, zmarłe przed tysiącem lat, które otworzyło swoje oczy. Żyła wspomnieniami o Gubernatorze . Usłyszała, jak ciało Gubernatora zaskwierczało gdy trzymał ikonę. W łamiącym się głosie powiedziała - Ja już nie wiem w co wierzę.

- W każdym razie to nie ma znaczenia - kontynuował trzymając rękę w wodzie i stojąc tyłem do niej - Odsyłam Cię.

Na moment, jego niedbały ton stłumił znaczenie jego słów. Nagle zrozumiała, i radość przepełniła ją... przerwana przez niewytłumaczalny sens straty. Niby dlaczego ona powinna czuć stratę? To był cel, którego chciała, walczyła by go osiągnąć. Mogła pójść do domu, nie będzie już musiała znosić jego seksualnej dominacji. Odchodząc teraz pozwoliłoby to jej utrzymać swoją dumę.

Ale czuła stratę.

I strach, bo wiedziała, że nigdy nie pozwolił by jej odejść gdyby coś nie było źle, strasznie źle.

- Dlaczego? Co się wydarzy? - zapytała.

- Moje ataki wkurzy wojska z obu stron granicy i zatrudnili doświadczoną wyrachowaną gromadzę by mnie wytropili i zapanowali nad sprawami. Varinscy słyną z ich taktyki zastraszania. To będzie niebezpieczne dla Ciebie jeśli zostaniesz.

W porządku - Potrzebuję moich butów i jakiegoś ubrania, które będzie pasowało.

Odwrócił się przodem do jej, i była wstrząśnięta, gdy zobaczyła, jak się śmiał - Praktyczna, prozaiczna, Karen - podszedł do prozaicznej komody, znalazł klucz, podał go jej i wskazany - Ten kufer.

Wstała - Muszę się ubrać.

Podszedł do klapy namiotu, podnieść ją i nasłuchiwał. - Pospiesz się.

Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. Zdjęła koszulę i włożyła szybko ubranie. Gdy początkowo pomógł jej, spróbowała odepchnąć go ale szybko stało się oczywistym że nie miał żadnych lubieżnych zamiarów. Umieścił broń na jej ciele. Przypiął jej Glocka wokół jej klatki piersiowej i nóż w górę jej rękawa, i załadował jej plecak amunicją. Napełnił się menażki wodą i przypiął do jej paska. Włożył kompas i GPS do jej kieszeni i cud cudów, zawiesił jej paszport wokół jej szyi.

Jej paszport... pomyślała, że straciła go w lawinie kamieni - Dlaczego on jest u Ciebie?

- Ukradłem go z twojego namiotu wiele tygodni wcześniej.

- Ty dupku - wymamrotała ale natychmiast była wdzięczna. Posiadanie paszportu przyspieszy jej podróż i powstrzyma ją przed ubieganiem się o pomoc ojca.

Początkowo nie słyszała niczego, grube gobeliny izolujące ją od tumultu na zewnątrz. Wolno hałas przeniknął przez ciszę w namiocie. Hałas rósł i zmuszał ja do pośpiechu.

Gdy skończyła zasznurowywać swoje buty, uklęknął przed nią - Kieruj się do Katmandu. Nie przestawaj iść przez osiemnaście godzin. Nie ufać nikomu chyba że jesteś w amerykańskiej ambasadzie, i nawet wtedy, miej się na baczności. - popatrzył w górę, swoimi ciemnymi oczami i powiedział poważnie - Nie ważne jak, przetrwaj -

- Przetrwam.

- Wiem - poszedł do tyłu z namiotu i rozerwał szew.

Hałas z bitwy zahuczał w namiocie. Słyszała krzyki, wystrzały i prymitywne okrzyki.

Wyjrzała przez otwór, był tam most, którego szukała gdy uciekła wcześniej - Pamiętaj wszystko co Ci mówiłem.

- Pamiętam.

- Gdy wrócisz do Stanów, możesz zrobić jeszcze jedną rzecz dla mnie?

Zadzwonić do jego matki, przypuszczała i powiedziała uspokajająco - Pewnie. Wszystko.

Biorąc jej twarz między jego rękami, pocałował ją. Pocałować mocno z zamiarem zapamiętania jej na zawsze.

Nie chciała tego, ale odpowiedziała. Czuła jego smak, znał go, pragnęła go.

Odchodząc spojrzał jej w oczy - W jakiś sposób, kiedyś, przyjdę po ciebie. Wyczekuj mnie. pocałował ją jeszcze raz. Pobiegł w kierunku przodu namiotu. Nacisnąć klapę namiotu. Ostatni raz, kiedy zobaczyła Gubernatora zeskakiwał z podestu do bijatyki, z pistoletem miotającym ogniem w każdej ręce.

Nie mógł jej usłyszeć ale zawołała - Zrobię wszystko, tylko nie to - podnosząc plecak, przeszła przez most.

Nie obejrzała się.

Rozdział 13

Montana, pięć tygodni później.

Karen stała w drzwiach biura swojego ojca. Ciężkie burgundowe kotary były zasłonięte. Orzechowo - płucienne ściany były ciemne. Nowa głowa łosia wisiała nad zimnym kominkiem.

Z piórem w ręku, Jackson Sonnet usiadł przy swoim biurku, był on niskim, barczystym, posiwiałym człowiekiem.

- Tatusiu - jej głos łamał się trochę.

Zastygł. Przerwał. Nie podnosząc wzroku z nad notatek, bez powitania albo ulgi albo radości, powiedział - Najwyższy czas, żebyś wróciła do domu.

Jej oddech wydalił resztki nadziei. Po prostu teraz, gdy nie wiedział czy była żywa albo martwa, miała nadzieję... Postawiła swoją torbę.

Zawierała ona jej paszport, jej portfel, dość ubrania by przetrwać przez kilka dni... i pozostałości jej kajdanków. Gdy doszła do Timbuktu, zmusiła jubilera do przecięcia ich. Zaproponował jej nie małą sumę dwadzieścia dwa karaty złota - odmówiła. Tłumaczyła sobie, że gdzieś indziej może dostać więcej pieniędzy.

Skrzywiła się.

Mogła być nadal w lekkim wstrząsie.

Weszła do pokoju. Chciała rzucić się ojcu na szyję i płakać, ale wiedziała lepiej. Żadna sprawa, która wydarzyła się w Himalajach - nie była inna niż wszystkie inne powroty do domu.

Więc zdała swój raport - Góra zawaliła się. Lawina kamieni wypełniła dolinę. Hotel nie może być zbudowany.

- Zabrało Ci pięć tygodni, żeby mi o tym powiedzieć? - popatrzył w górę, swoimi jasnymi, przenikliwie niebieskimi oczami, które zawsze przerażały ją jako dziecko.

Myślała długo co powiedzieć ojcu. Nie troszczyłby się że nacierpiała się upokorzeń; zobaczyłby tylko że nie doznała żadnego wyniszczającego urazu. Więc ustaliła, że powie prawdę, albo co przynajmniej wyjawi, najmniej zawstydzającą wersję prawdy - Zostałam porwana i trzymana w niewoli.

- Przez kogo? ''

- Jeden z gubernatorów, którzy zaludniają obszar - Przeciągnęła językiem wokół obolałego wewnętrznego ciała jej twarzy i przez krótką sekundę czuła smak jego krwi. Na krawędzi jej umysłu koszmar wisiał w powietrzu, gotowy by został zagrany jeszcze raz.

Nie zamierzała myśleć o nim. Kiedykolwiek.

- Przed czy po lawinie kamieni?

- On uratował mnie, a później przetrzymywał mnie.

Jackson odrzucił swoje krzesło aż uderzyło w daleką ścianę.

Karen wzdrygnęła się.

Jackson podszedł do niej, jego ciężkie ręce zacisnęły sie w pięści. Jego niski głos pełen pogardy, zapytał - Oczekujesz, że w to uwierzę?

- Tak. Czemu nie? A myślisz, że co się wydarzyło?

- Zabawiałaś sie z tym facetem ponieważ miał czarny, skórzany płaszcz i motocykl.

- Skąd to wiesz? - skąd widział coś o Gubernatorze?

- Uciekłaś z nim a kiedy znudził się tobą, przychodzisz do mnie z tą ckliwą historyjką?

Skąd on wziął te informacje i tylko po to by postawić mnie w złym świetle? - Tato. Nie mogę uwierzyć, że wysłałeś kogoś by robił zdjęcia z miejsca hotelowego.

- Tak, zrobiłem to - przyznał się.

- Czy zauważyłeś, jak miliony ton kamienia zatarło podnóże góry? Ja nie wymyśliłam tej lawiny kamieni - była pełna niedowierzania. - Nawet ty nie mogłeś być tak paranoidalny.

Popełniła błąd, że to powiedziała. Z pewnością popełniła błąd.

Jackson poczerwieniał. Jego ostry głos wzrósł - Czy Ty wiesz jak dużo ten projekt mnie kosztował?

- To prawie kosztowało cię twoją córkę!

- Moja córkę - uśmiechnął się szyderczo -Tak myślisz?

Wtedy popatrzył zaskoczony, jakby to ktoś inny powiedział.

Cisza w pokoju była przenikliwa, i złapała się na słuchaniu własnego oddechu - Co masz na myśli? ''

- Nic - mamrotał.

- Chcesz powiedzieć, że nie jestem ... twoją córką?

Spojrzał w dół i patrzył skonsternowany. - To nie ma znaczenia.

- No jasne - jej ręce opadły ale jej mózg ścigał się - To wyjaśnia wszystko. Obojętność, zniecierpliwienie, stałe odmawianie płacenia za szkołę ... Nie jestem twoja.

- Jaką to robi różnicę? - Miałem kłopoty w wychowywania cię. Zapłaciłem za twoją edukację. - jego krótki moment wyrzutów sumienia wyblakł.

- Wściekasz się - po raz pierwszy, zrozumiała go - Taką drogę obierasz zawsze, gdy coś sprawia, że wyglądasz źle albo czujesz się nieswojo.

- Jaki człowiek nie wściekłby się? Żona która puszcza się podczas gdy pracuję, a wszystko co z tego mam to bezwartościowe dziecko. Gdy twoja matka musiała zostawić mnie z dzieckiem, po jaką cholerę musiała to być dziewczynka?

Karen nie obeszło jego potępieniu. Musiała dowiedzieć się....- Kto był moim ojcem?

- Mój najlepszy przyjaciel. Któż by inny?

Prawie mogła czuć smak goryczy Jacksona - Kto był twoim najlepszym przyjacielem?

- Dan Nighthorse. Ten łajdak Blackfoot Indian.

- Pamiętam go - ledwie. Był zagadkową postacią kręcącą się w tle z jej pamięci; te wczesne wspomnienia przeważnie zostały zdominowane wspomnieniem rąk jej matki, uśmiechu jej matki, oczu jej matki... śmierci jej matki.

- Zawsze kręcił się tu, między prowadzaniem turystów w góry, życiem tu. Uwielbiał wspinać się, był specjalistą, chciał byśmy poszli pod górę do wzgórz do komuny z naturą, tak jak kilku hipisów. Nie miałem cierpliwości za te pierdoły.

- Wiem - Jackson może budować hotele, które adresowały ofertę do wędrowców, ale gdyby nie mógł polować, gdyby zwierzę nie zdechło z jego rąk, nie interesował by się biwakowaniem.

- Suszyła mi głowę i w końcu kazałem jej przestać mnie denerwować i pójść z nim - popatrzył w górę na kolekcję rogów jelenia, które wisiały wzdłuż jego ścian - Nie mogę uwierzyć, że dała się nabrać na tą kupe gówna.

Przerażająca myśl przyszła jej do głowy - Czy Ty ich zabiłeś?

- Twoich rodziców? Nie, nie zabiłem ich, jakkolwiek zasłużyli na to. Pracowałem podczas gdy zostali wyeliminowani baraszkując na pustkowiu, przez niecodzienną śnieżycę. Twoja matka wisiała na klifie-

- Wiem - koszmary Karen zawsze były ze spadania.

- Nighthorse złamał sobie kark próbującą ją ocalić i ona potępiona prawie zamarła, zanim cywilny patrol lotniczy dostrzegł ją i wydobył. Mój ojciec wezwał mnie i kazał mi przyjść do domu i pożegnać się z żoną i poinformował mnie wtedy o tym co każdy inny już wiedział - że oni, że robili sobie jaja za moim plecami przez wiele lat.

- Pamiętam Dziadziusia - wysoki, brzuchaty, okropny człowiek, który maltretował swojego syna, ignorował ją i doprowadził gosposię do ucieczki.

- Gdy dotarłem do szpitala, powiedzieli mi, że krwawienie wewnętrzne nie może być powstrzymywane. Jak by mnie to interesowało - zatrzymał się, przeczyścił gardło. Drżał z jakiegoś wielkiego uczucia.

Karen zdała sobie sprawę, że cierpi. Z upokorzenia, przypuszczała.

- Abigail chciała bym obiecał, że wychowam cię jakbyś była moją córką.

- Obiecałeś jej to? - Karen nie mogła wyobrazić sobie, jak jej ojciec ulegał przymusowi, nie nawet od umierającej kobiety.

- Tak obiecałem to jej - uśmiechnął się szyderczo jeszcze raz ale tym razem stał przodem do lustra - Mój ojciec powiedział, że jestem głupcem, i byłem. Ale kochałem ją. Zakładam, że wiedziałaś o tym.

- Ty... kochałeś ją?

- Bóg tylko wie dlaczego. Nie była dobra w niczym. Nie umiała zajmować się domem. Jęczała ponieważ nie spędzałem dość czasu z nią. Psioczyła ponieważ organozowałem swoje przyjemności podczas gdy podróżowałem. Ostatecznie zdradzała mnie z moim najlepszym przyjacielem.

- Wyobrażam to sobie. - wszystko w Karen, wszystkie części, które nie były pewne, ze zdumieniem, wydawały się silnymi. Jej płuca odetchnęły, jej serce biło, jej równowaga była tak pewna, że nawet trzęsienie ziemi nie mogło rzucić ją na ziemię. - Co sprawiło, że mówisz mi to teraz? Dlaczego, kiedy robie dla Ciebie wszystko, kiedy próbuję zadowolić Cię, robie to czego inni nie potrafią? -dlaczego stwierdziłeś, że zdradziłam Cię?

- Phil mi powiedział.

- Phil? - próbowała pojąć - Phil Chronies?

- Tak, zaskoczyło Cię to? - Jackson wytrzymał jej zdziwione spojrzenie - Nikt inny jak Phil Chronies, człowiek, który stracił rękę pracując dla mnie. Człowiek, którego zostawiłaś na pewną śmierć.

- Ponieważ był zbyt zachłanny by zostawić - złoto - nagle zdała sobie sprawę co zrobiła i przestała. Nie usprawiedliwiłaby siebie i swoich czynów. Nie do jej ojca. Nie gdy właśnie wróciła z zamiarem znalezienia ulgi, a była nie mile widziana i oskarżana - Jak możesz wierzyć najgorszemu facetowi w swoją całej organizacji nawet nie pytając mnie co się zdarzyło?

- Jesteś córką swojej matki, pieprzyłaś się z kim popadnie z jakimś czarnowłosym cudzoziemcem zamiast działać tak jak powinnaś.

Słyszała echo goryczy - Tak jestem córką swojej matki. Jestem lojalna do czasu, gdy zdaję sobie sprawę, że nic, co robię nie może być... pochwalone przez Ciebie.

Gubernator zrobił jedno dla niej. Pokazał jej rodzaj miłości - spaczony, zaborczy, ale swobodny. Gubernator skrępował ją z liną, ale teraz, gdy patrzyła na swojego ojca, zdała sobie sprawę jak mocno została skrępowana przez jego oczekiwania.

Teraz została uwolniona.

Zrobiła krok do przodu - Jesteś głupcem, Jackson Sonnet. Zrobiłbym dla ciebie wszystko. Wszystko. A Ty słuchałeś Phila Chronies, który wlał truciznę do Twojego ucha. Wziąłeś jego stronę, a stanąłeś przeciwko mnie - śmiała się krótko i z sensem wolności, której nigdy wcześniej nie doświadczyła - Dziękuję, Ojcze, za umożliwienia mi postąpienia zgodnie z moim marzeniem.

Zadrżał ze skonsternowanej frustracji - O czym Ty do cholery mówisz?

- Odchodzę - spuściła wzrok przy swojej torbie. Miała na sobie płaszcz. Ikona była w kieszeni.

Oprócz zdjęcia jej matki, nie było w tym domu niczego, czego by potrzebowała .

- Jadę do Anglii. Odwiedzę Wiktoria i Albert Museum. Pojadę do Hiszpanii odwiedzić każdą wytwórnię win w Rioja. Zjem pomarańcze i oliwki i pomidory i chleb. Znajdę przyjaciół, którzy wiedzą jak grać. Będę jeździć rowerem i pływać w rejonie Morza Śródziemnego i grzać się w słońcu - wzięła długi oddech, wtedy uwolniła to... całe napięcie, które przez dwadzieścia osiem lat dusiła w sobie.

Rozprawił się ostro z nią z całą swoją zwykłą subtelnością - To jest najgłupszy plan kiedykolwiek słyszałem.

- To nie jest plan, Ojcze. Przez najbliższy rok, nie planuję niczego.

- Co do diabła skłoniło Cię do tego?

- To dzięki tobie, Ojcze i twoim głupim harmonogramom, które zapewniły, że nigdy nie miałam czasu wolnego, zgromadziłam fortunkę i mogę pozwolić sobie na wzięcie roku wolnego - refleksyjnie, dodała - Albo dwóch.

- Zwariowałaś? Pracowałaś codziennie w swoim życiu. Co sprawia, że myślisz, że możesz spędzać czas przy robieniu niczego, ale -

- Ale tego co chcę? Co zawsze chciałam? Zostanę ucywilizowana. Będę dziewczyną. - próbowała myśleć co zrobi wrażenie na nim - Zamierzam zrobić sobie pedikiur.

- Pedikiur? - nie mógł wyglądać na bardziej oburzonego albo zaniepokojonego - A po Ci pedikiur?

- Miałem go tylko raz w swoim całym życiu i lubiłam to. Teraz będę miał tyle ile będę chciała.

- Zwalniam Cie!

Pomyślała o tym - Nie. Z pewnością myślę, że zrezygnowałam pierwsza - ukłoniła się mu w uznaniu kpin - Do widzenia, Ojcze. Albo powinnam powiedzieć Panie Sonnet? Przyjemnego spędzania czasu z Philem, i spróbuj przekonać samego siebie, że on mówi ci prawdę.

Naczynia krwionośne, które wytrawiły rumiane policzki jej ojca pojawiły się jak szkarłatne rzeki na planie -Nie mogę uwierzyć, że poddajesz się w ten sposób.

- ja nie poddaje się. Ja znajduję siebie. - podnosząc torbę, wyszła za drzwi.

Nie obejrzała się.

Rozdział 14

Dwa lata później
Sedon
a, Arizona

Karen Sonet stała w holu hotelu z Chisholm Burstrom, prezydent i CEO Texas-based Burstrom Technologies, i jego żoną, Debbie, o wydarzeniach dzisiejszego wieczoru, gdy nowy gość przekroczył próg i oddech Karen zwolnił.

Nieznajomy kroczył w kierunku stanowiska odprawy. Jego czarne włosy zostały obcięte przez mistrzowskiego stylistę, i jego wyrzeźbiona twarz była świeżo ogolona. Jego krok był długi i pewny siebie i jego nienaganny czarny europejski garnitur pasował do jego męskiej formy doskonale. Jego świeżo wyprasowana biała koszula i niebieski krawat mogły należeć do jakiegokolwiek bogatego biznesmena, który zwiedzał Aqua Horizon Spa i Gospodę, by się odprężyć i prowadzić interesy.

Ten facet w ogóle nie wyglądał jak Gubernator, ale coś w nim sprawiało, że jej tętno przyspieszyło.

Jego przeciętne spojrzenie przeszło przez hol. Skupił się na niej. Jego oczy wyostrzyły się.

Nie był czarnoskóry.

Karen cofnęła się, jej ręka na jej klatce piersiowej uspokajała jej dzikie serce.

Jego oczy nie były czarne, ale dziwnym odcieniu zieleni.

Ręka opadła, zaczął iść ku niej....

Za nią, Chisholm Burstrom wydał okrzyk.

Karen skoczyła.

- Przepraszam skarbie. Nie miałem zamiaru wystraszyć cię - krótko mówiąc Chisholm położył rękę na jej ramieniu ale jego spojrzenie zostało przymocowane do nieznajomego. Wyszedł mu naprzeciw- Wilder, ty stary synu broni, cieszę się że zdążyłeś.

- Chisholm, dziękuję za zapraszanie. - nieznajomy potrząsnął ręką Chisholma.- Nie mogłem się doczekać okazji by poznać twojego nowego kierownika i sprawdzić plotki o Twoich nowych technikach hazardu.

- Nic z tego! - Pani Burstrom spojrzała rozważanie małymi spojrzeniami tam i z powrotem między nimi dwoma - Ten hotel jest uzdrowiskiem pierwszorzędnym na świecie. Włożyłam w to wiele pracy, stworzyłam listę gości, wybrałam działalność i to nie zamierzam zmienić tego w biznesową naradę. Chisholm, obiecałeś! Panie Wilder, nie chcesz poznać mojej złej strony. Jestem potwornym wrogiem!

Pan Wilder uniósł swoje ręce - Nigdy nie śmiał bym Cię zdenerwować o Pani. Nie jestem tak odważny!

Wszyscy troje zaśmiali się, wtedy Pan Burstrom odwrócił się do Karen - Karen, to jest Pan Rick Wilder, jeden z naszych bardzo specjalnych gości. Rick, to jest Karen Sonnet. Ona jest siłą, która planowała nasz wieczór miesiącami.

- Ona jest nieocenioną małą babką - Chisholm powiedział.

Tym razem nieznajomy patrzył na Karen, naprawdę patrzył na nią.

Jej tętno przyspieszyło jeszcze raz. Czekała, zadyszana, by usłyszeć, jak zapyta: Wyczekiwałeś mnie?

Za to jego oczy rozgrzały się z bardzo kulturalnym uznaniem.

Wiedziała co zobaczył: ostrożnie pielęgnowała luzacki, uspokajający wizerunek jaki uzdrowisko żądało od swojego personelu.

Jej niebieska suknia była luźna, bez rękawów, do kolan i swobodna, do tego miała brązowe sandały i nagie, opalone nogi. Jej brązowe włosy posiadały blond pasemka i w eleganckim cięciu opadały na jej ramiona.

Wyglądała na kogoś kim była - koordynatora przedsięwzięcia przy małym, bardzo ekskluzywnym hotelu w kanionie w zewnętrznej części Sedona.

Wyciągnęła swoją rękę - Panie Wilder, miło mi Pana poznać.

Chwycił ją za rękę i potrząsnął z biznesową elegancją.

To zaskoczyło ją - może dlatego, że wciąż połowa jej była przekonana, że ten człowiek jest Gubernatorem. Prawdopodobnie dlatego, że spodziewała się, tego dzikiego, elektrycznego dreszczu rozpoznania po jego dotknięciu.

- Miło mi Cie poznać, Karen. Nie mogę się czekać by dobrze bawić się na jakiejkolwiek okazji, jaka przygotowałaś dla nas.- uśmiechnął się, jego zęby były czyste, białe, i ostre.

Ostre...

Gubernator pocałował ją. Odchodził. Pobiegł w kierunku przodu namiotu. Nacisnął klapę namiotu otwierając ją. Zeskoczył z platformy i pobiegł do bijatyki, z pistolet miotający ogniem w każdej ręce.

Zadrżała, wtedy pozbyła się tego obrazu z pamięci i kiwnęła głową na to pozdrowienie.

- Przepraszam. Muszę się zameldować i przebrać w coś swobodniejszego. - kiwnął głową w ich kierunku i uśmiechnąć się do niej jeszcze raz.

Ponieważ odszedł daleko, Pan Burstrom powiedział w zadowoleniu - To był uśmiech człowieka, któremu podoba się to co widzi.

- Karen, jesteś teraz w tarapatach. Moja kochana dziewczyna ma ten błysk swatów w swoich oczach. - Pan Burstrom śmiał się.

- Ucisz się, Chisholm. - Pani Burstrom połączyła swoje ramię z Karen.

W uprzejmym tonie, Karen powiedziała - Panie Burstrom, nie bratam się z gośćmi. - jej pager drgał, i rzuciła okiem w dół. Oszczędzona przez dzwonek - Ludzie od kateringu mają pytanie, więc proszę mi wybaczyć...

- Jest taka zasada nie pozwalająca na to? - Pan Burstrom szedł za nią.

Uratowana przez dzwonek.

Pani Burstrom powiedziała, że ufa biegłości Karen, i Karen pomyślała, że prawdopodobnie tak jest, ale była rodzajem gospodyni, która sprawdzała każdy szczegół, od koszów powitalnych w pokojach gościnnych do kompozycji kwiatowych na bufecie. Pracowała z Chisholm Burstrom aby zapewnić ich spółce sukces, i oczekiwała, że to przywiąże ich lojalnych pracowników bliżej do nich i będą mieli stałych klientów.

I Karen pracowała z nią pewna, że tak będzie.

- Jest taka zasada nie pozwalająca na spoufalanie się z gośćmi? Nie, ale nie prosiłbym się o smutek by zakochać się w gościu który wyjedzie za tydzień. - Karen dała taką samą zabawną odpowiedź zawsze.

- Nigdy Cię nie kusi?

- Nie.

- Nawet para zielonych oczu przetykanych złotą nicią? - Pan Burstrom skłonił się.

- On ma bardzo miłe oczy. - Oczy, które wyglądały wręcz normalnie - Ale nie.

- To jest nienaturalne dla dziewczyny w twoim wieku żyć samotnie.

- Jestem ledwie dziewczyną, Panie Burstrom. Mam trzydzieści lat i oprócz rocznej przerwy prawie rok temu, byłam w biznesie hotelarskim na pełnym etacie przez osiem lat. Nie byłbyś pierwszym swatem, którego zamiary udaremniłam.

- Wyzwanie!

Karen zatrzymała się pośrodku przedpokoju - Nie. Proszę. Moje zerwanie z biznesem hotelarskim zbiegło się z końcem złego związku. Te tygodnie z nim zawierały dość seksu, wściekłości i bólu i potrzebowałam lat do powrotu do normalnych stosunków i nie jestem zainteresowana próbowaniem jeszcze raz.

- Dwa lata, to dość czasu by wyleczyć rany.

- Nie miałem żadnych zastrzeżeń co do interesu od tej pory.

- Ale patrzyłaś na Ricka dość mocno.

Pan Burstrom nie zamierzał się poddać, więc Karen powiedziała więcej niż zazwyczaj robiła - Przypomniał mi o moim byłym. Zawsze skaczę gdy widzę takiego człowieka. To nie były zdrowe stosunki.

- Czy on Cie bil? - Pan Burstrom zapytał ostro.

Karen pasowała do swojej szczerości - Prawie. Związał mnie.

- W porządku. Nie będę naciskał w tej kwestii. - zaczęli iść w kierunku kuchni jeszcze raz.

- Chcę byś wiedziała, że Rick jest prawym, honorowym młodzieńcem, który przebywał za granicą.

Ten kołczan alarmu wszedł na kręgosłup Karen jeszcze raz- Naprawdę? Gdzie?

- Indie i Japonia, a następnie Włochy i Hiszpania.

Karen musiała przestać wyciągać pochopne wnioski.

Pan Burstrom kontynuował - Jest bystry jak bat, mówi wieloma językami i rozwinął grę komputerową, tak że jesteśmy najlepsi w Stanach a następnie na całym świecie.

- Naprawdę? - Karen nie mogła znać się mniej niż na grach komputerowych - Jak się nazywa?

- Gubernator wojskowy.

Rozdział 15

Aqua Horyzont Uzdrowisko i Gospoda zostały skonstruowane wzdłuż klifu, i zaprojektowane by najkorzystniej spożytkować majestatyczne czerwone formacje skalne i ogladanie widoków doliny poniżej. Było skierowane na południe więc zawsze łapało trochę słońca i na zewnętrznej stronie budynku, występują naturalnie rośliny.

Pięści zaciśnięte wzdłuż jej ciała, Karen przeszła wzdłuż szlaku z dala od rozkładanjacej się, struktury hotelowej. Gdy tylko była niewidoczna z okien, skierowała się w kierunku swojego domku przy skraju terenów. Wkraczając, zamknęła drzwi za sobą i oparła się o nie.

Zazwyczaj jasnoniebieski ściany, odjazdowe podłogi z kafelkami z kremem, uspokoiły ją ale teraz nic nie mogło zetrzeć wstrząsu ze jej umysłu.

Czy to był on.

Czy to mógł być on?

To nie mógł być zbieg okoliczności, że gra Ricka Wilder'sa nazywała się Gubernator.

Mógł?

Nie. Nie mógł.

Wyciągnęła swoją walizkę spod łóżka. Trzymała ją zapełnioną dobrymi butami turystycznymi, bielizną i praktycznym ubraniem, zawsze gotowy w razie gdyby musiała uciekać.

Pomimo że minęły dwa lata od tej pory, gdy oddalała się nie oglądając się za siebie, zostawiając Gubernatora walce o jego życie, wciąż sądziła, że kiedyś mógł wrócić i mógł zgłosić pretensje do niej jeszcze raz.

Jakoś, kiedyś, przyjdę po ciebie.

Podeszła do bezpiecznej wnęki w szafie, otworzyła ją i wyciągnęła paszport. Wtedy, wolniej, wydobyła ikonę z wizerunkiem Madonny. Przez jedną krótką sekundę wpatrywała się w obraz. Zapamiętała dziecko, które miało chroni ikonę przez tysiąc lat, którego oczy otworzyły się i patrzyły na Karen przed rozpadem jej słabego ciała w kurz. I pomimo że Karen nie chciała wierzyć, gdy patrzyła w lustro i widziała takie same oczy u niej, wiedziała, że dziecko oddało ikonę pod jej opiekę.

Musiała chronić Madonnę.

Ale miała również życie i musiała chronić jej własną wolność. Łapiąc oprawione zdjęcie jej matki ze stołu, umieściła obraz i ikonę w wyściełanym, zamkniętym na zamek błyskawiczny pojemniku i schowała je na spodzie torby. Zawinęła szklane dzwoneczki w koronkowy szal, który kupiła w Hiszpanii i włożyła do jednej z kieszeni bocznych. Zamknęła walizkę i umieściła ją przy drzwiach.

Wysunęła swój plecak spod łóżka. Zawierał on wszystko co konieczne by utrzymać się przy życiu na pustkowiu- liofilizowane jedzenia, światło błyskowe, nieprzemakalne ponczo, stołówka. Krótka wizyta do jej maleńkiej kuchni by zwiększyć jej spiżarnię, i była gotowa pójść.

Pukanie sprawiło, że zaczęła się rozglądać wokół i wpatrywać pod drzwiami jakby grzechotnik stanął na tamtym brzegu. Albo Gubernator, który był jeszcze gorszy.

- Panna Karen, to ja Dika! - dziewczyna zaśpiewała głośno.

Pięćdziesięcioletnia Dika Petulengro przyszła do pracy wkrótce po Karen. Czyściła dwa tuziny domków gościnnych, które zostały rozrzucone po całym terenie, mówiła po angielsku z rosyjskim akcentem i lubiła każdego. Karen uważała ją za jednego z najmilszych ludzi kiedykolwiek spotkała - ale nie zaufała jej. Mingma nauczyła ją mieć się na baczności.

Co ważniejsze, Karen nie chciała świadka swojej ucieczki. Więc umieściła swoje ciało tak by blokować widok i otworzyła drzwi - Dika, mogłabyś wrócić za pół godziny? - którą poświęci na dojście do jej samochodu i wyjechanie stąd.

- Ponieważ masz tam przystojnego mężczyznę? - Dika wyciągnęła swoją szyję rozejrzała się wokół Karen, a jej oczy powiększyły się - Nie. Nie mężczyzna, walizka!

- Trochę pakuje się na swoje wakacje - Karen powiedziała.

Dika popchnęła drzwi swoim biodrem i wyrwała je z ręki Karen - Nie, Panienko Karen, spójrz. Zapakowałaś swoją ładną szklankę. Koronkową mantylę i masz ten wyraz swoich oczu.

- Jaki wyraz?

- Spojrzenie uchodźcy zmusiło Cię do uciekania jeszcze raz.

Jakoś Dika rozpoznała to.

Karen podniosła swoją brodę.

- Dobrze, pomogę ci. - Dika wcisnęła się i zamknęła drzwi za sobą - Ale najpierw powiedz mi dlaczego. Dlaczego obawiasz się?

- Jeden z gości... przypomina mi o kimś. ''

- Pan Wilder?

Karen zdziwiła się - Skąd wiesz?

- Personel plotkuje, oczywiście. - Dika wzruszyła ramionami - Oni powiedzieli, że patrzysz zafascynowana na człowieka, ale myślę, że może oni pomylili przerażenie z oczarowaniem.

Karen kiwnęła głową ciężko. Nie cierpiała przyznawania się tej nieodpartej panice ale Dika wydawała się rozumieć.

- Kiedyś, maltretował cię? Może on jest twoim mężem?

- Nie. I nie. Pan Wilder nie jest z pewnością moim mężem i nie jestem nawet pewna, że on jest tym facetem o którym myślę - to brzmiało jak szaleństwo, Karen wiedziała to, więc spróbowała wyjaśnić - Ten inny facet... jego oczy były czarne.

- Czarne. Całe czarne? Żadnego koloru?

- Tak, zgadza się. Początkowo pomyślałam, że to przez narkotyki, ale potem zdałam sobie sprawę, że on jest ...

- Że on jest diabłem - Dika zasugerowała.

- Tak - Karen krzyknęła. Oczywiście. Dika zrozumiała. Pochodziła z Ukrainy, z ziemi tak dzikiej i dziwnej jak Himalaje - Pan Wilder nie jest nim. Jego oczy są lekkie zielone, piękne i wcale nie przerażające.

Dika kiwnęła głową.

- Dał do zrozumienia, że interesuje się mną ale, to wydawało się tylko jak u innych facetów.

- Ten człowiek, Pan Wilder, mógł być... Boisz się go?

- Tak.

Dika pomyślała chwilę - Masz jakieś piwo w lodówce?

- Tak kilka.

- Otworzę je. - Dika wskazała drzwi patio, wtedy poszła do lodówki - Wyjdź na zewnątrz i usiądź. Musimy porozmawiać.

- Ja muszę wyjechać.

- Najpierw porozmawiamy. Później, jeśli będziesz chciała, pomogę ci wyjechać i znam tajemne sposoby by wydostać się stąd.

To miało sens. To miało dużo sensu. I coś w konkretności Dika uspokoiło panikę Karen i dało jej myślenia.

Otworzyła swoje drzwi na patio i wyszła do ciepłego, suchego powietrza. Ogrodzenie z kutego żelaza było grube z krzewami i winoroślami, dając jej prywatność i złudzenie chłodu, a krzesła zostały zrobione z lekkiego niebieskiego materiału.

Za nią drzwi otworzyły się i zamknęły, Dika wepchnęła lodowate piwo do ręki Karen. Posadziła siebie z całym zapewnieniem o doświadczonym doradcy i powiedziała - Czyli nie wiesz czy w rzeczywistości to ten sam człowiek.

-Nie. Gdy byłam w Europie, po tym jak mu uciekłam , widziałam go przez cały czas - w pociągu, w restauracjach, na plażach. Gdy widziałam jakiegoś mężczyznę od tyłu, zauważałam jego kroki, kolor jego włosów, albo gest jego rąk, to denerwowałam się. - Karen zaczęła podnosić piwo do swoich ust, wtedy odsunęła je w dół - Ale to nigdy nie był on.

- Popatrzyłaś jeszcze raz i byłaś w błędzie - Dika powiedziała - Wtedy dni zamieniały się w tygodnie, tygodnie w miesiące, odprężyłaś się i nie widziałaś już go tak często.

- Prawda. Raz, około pół roku temu, nawet spotykałam się z facetem, który przypomniał mi o nim. Ten facet był w rzeczywistości o dużo lepszym wyglądzie, a następnie pocałował mnie. Byłam tak znudzona, że prawie zapadłam w śpiączkę. - to było wspomnienie , którym chciała szybko zapomnieć.

- Ten Twój mężczyzna - jego pocałunki nie były nudne.

- Był wieloma rzeczami, ale nigdy nudny. - Karen wzięła łyk piwa.

- Ale nie wiesz jak on wygląda na twarzy? Nie pamiętasz? Myślisz, że Pan Wilder zmienił swój wygląd? Jego oczy?

Karen powiedziała jej o brodzie i włosach i nazwie gry komputerowej - Pan Wilder nie ma intensywności Gubernatora.

- Ty, która jesteś rozsądną kobietą, boisz się, że on jest mężczyzną.

- Brzmi głupio, zgaduję.

- Nie. Twoje instynkty każą ci być ostrożnymi. Sądzę, że powinnaś być ostrożna. To mógł być brat albo lokaj, ktoś mógł wysłać go by szpiegował cię.

Chłód skradał się w górę kręgosłupa Karen. Obejrzała się - Ja muszę iść - szepnęła.

Dika wzięła rękę Karen - Jest wiele powód, że nie powinnaś iść. Tu masz ludzi zajmujących się bezpieczeństwem, którzy mogą Cię obronić. Przyjaciół, którzy wierzą ci gdy mówisz, że pozornie normalny człowiek jest groźny.

- Tak... - To co Dika powiedziała miało sens i zrozpaczona potrzeba by uciekać, wyblakła.

Dika obejrzała relaks Karen i uśmiechnęła się - Tak. Dobrze. Pozwól, że opowiem Ci historię. Prawie czterdzieści lata temu moje plemię cierpiało z powodu wielkiej tragedii. ''

- Twoje plemię?

- Jestem Romem. Cyganką.

- O! - Karen studiowała brązowe oczy Dika, jej smagła cera, jej niewielkich rozmiarów ciało - Nie wiedziałam, że Romowie żyją na Ukrainie.

- Romowie podróżują po świecie, przed około tysiącoma laty moje własne plemię pomyliło się na tyle by przechadzać się po Rosji. - Dika zrobiła minę.- Rosjanie robili prześladowanie do formy artystycznej. Ale nie mieliśmy prawdziwych kłopotów do czasu gdy prawie czterdzieści lata temu, nasza najcenniejsza własność została zabrana nam.

Umysł Karen natychmiast powiódł do ikony. Jej ikony.- Co jest twoją najcenniejszą własnością?

Dika westchnęła. - To była dziewczyna, jedyna wybrana by mieć wizje, które prowadziły nas. Nasza Zorana. Kiedy odeszła -

- Odeszła? Myślałam, że powiedziałaś, że została zabrana.

- Historie się różnią - Dika wzruszyła ramionami w sposób pełen wyrazu - starzy ludzie przerabiają swoje opowieści. Jedno, co wiem, to , że nasze szczęście, które trwało tak długo zniknęło. Nasze osie popsuły się, nasze dzieci umarły, nasi młodzieńcy zostali zabici. Mój ojciec zniknął w jednym z rosyjskich więzień. Miałam wtedy jedenaście lat. Na Ukrainie, milicja mogła być bardzo zła, bardzo skorumpowana. Wzięli co chcieli, zabili, spalili. Moja matka nauczyła mnie ukrywać się gdy przychodzili, i zawsze tak robiłam, do czasu pewnego dnia gdy miałam piętnaście lat, generał zobaczył mnie zanim zdołałam się ukryć. Zagroził, że podpali wozy gdyby Romowie nie poświęcili mnie do jego trzymania. Więc zrobili to.

Pełna niedowierzania, Karen zapytała - Jak oni mogli?

- To było ja albo ich własne dzieci zatem złożyli w ofierze mnie.

Upiór pamięci pośliznął się przez pamięć Karen. Poświęcenie dziecka...

Dika spuściła wzrok na piwo - I nigdy już nie zobaczyłam mojej matki. Byłam z Maksim pięć lat. Cały czas wściekał się na mnie, ostatecznie, myślę, że po prostu był szalony. Powiedział, że sypiam z innymi mężczyznami. Oskarżył swoich żołnierzy, swojego brata, najlepszego przyjaciela. Zbił mnie, kopnął mnie, zrobił to tak, że nie mogłam mieć dzieci.

- Tak mi jest przykro.

- Więc w końcu przespałam się z innym mężczyzną, potężnym człowiekiem, a kiedy generał przyszedł po mnie, wtedy dałam polecenie zastrzelenia go jak psa na ulicy. Wtedy przyjechałam tutaj. - Dika popatrzyła w górę, głębokie linie wytrawiły jej górną wargę i między jej czołami.- Nawet teraz, czasami widzę Maksima w swoich koszmarach.

- Czuję się zawstydzona skarżąc się. - Ponieważ Gubernator zatrzymał ją wbrew jej woli, ale obiecał, że nigdy nie sprawi jej bólu i nawet teraz wierzyła mu.

- Nie. Nie wstydź się. Bądź dumna z siebie, że wyrwałaś się. Ja dziękuję Bogu, że użyłam swoich sił na walkę Maksimem i pamiętam przyjemność wydawania polecenia by się pozbyć. - Dika podniosła swoją brodę - Panno Karen, nie chcesz wiecznie uciekać. Jeśli to nie jest ten mężczyzna, w takim razie jesteś tu gdzie chcesz być. Powiem personelowi by patrzył na niego, a jeśli on tym mężczyzną osobiście załatwię mu straszną wysypkę i zmuszę do pójścia do szpitala.

Karen śmiała się, i zrelaksowała. - Masz racje. Muszę przestać rozpamiętywać przeszłość. Złamałam stare więzi. - i co ciekawe, miała na myśli te trzymające ją w ramionach do Jackson Sonnet, nie liny, których Gubernator użył by zakuć w ja kajdany.

W istocie, jej zerwanie z człowiekiem, którego nazwała ojcem sprawiło, że zdawała sobie sprawę jaka jest samotna na tym świecie. Nie miała żadnych przyjaciół ponieważ nie miała zbyt wiele czasu dla nich. Przenosiła się z miejsca na miejsce i nie miała żadnego miejsca z wyjątkiem ciemnej, zimnej, przygnębiającej rezydencji w Montanie.

Więc zmieniła swoje życie. Podróżowała. Robiła pedikiur. Zaprzyjaźniła się, śpiewała piosenki, pił dobre wina. Czasami opuszczała stare życie; była potępionym dobrym menedżerem, i było zadowolona z zakończonej pracy.

Jedynym prawdziwym ciemnym miejscem pozostającym na jej horyzoncie był strach, że Gubernator wyszedłby ze swoich cieni - i ona zapamiętała zbyt wyraźnie legendę, którą przekazał o rosyjskim draniu i jego potomkach, potępionych na całą wieczność. Zapamiętała, że jego ciało skwierczało w styczności z ikoną.

Dika miała rację. Jeśli Pan Wilder był Gubernatorem, Karen miałaby małą szansę uciec nawet gdyby pobiegła. Więc to był czas stanąć przed strachem twarzą w twarz - Jestem silna. Jestem samodzielna. Nie jestem taką samą osobą, którą byłam dwa lata temu. Tak... Zostanę.

- Dobrze! - Dika poklepała kolano Karen i stanęła - Moi ludzie zebrali się jeszcze raz. Mamy udział w tej walce z diabłem i jego sługusami, i pomożemy ci, Panno Sonnet. Mniej się na baczności, już wiesz, że masz przyjaciół za swoimi plecami. Teraz muszę pójść do pracy.

- Ja również. Muszę nadzorować bufet. - Karen stanęła.

- Kto wie, Panno Karen? - Dika zabrzmiała konstruktywnie radośnie.- Jeśli ten Pan Wilder nie jest twoim kochankiem, w takim razie może demon nie żyje.

Karen przeciągnęła swoim językiem wewnątrz jej wargi. Czasami, niespodziewanie, smak jego krwi napełniał jej usta, i widziała jego oczami, poczuła jego sercem... ból, ciemność, przemoc i głęboką, zrozpaczoną, drapiącą tęsknotę - Nie. On jest z największą pewnością żywy. On jest tam gdzieś... czekając.

Gdy dwie kobiety weszły do środka, nieznajomy wyszedł z krzewów, otrzepał ubranie i poczekał stojąc cały czas jak posąg.

Karen wyszła po raz pierwszy nadzorować jej bufet.

Dika pracowała od pół godziny więc wyszła również, zamykając na klucz drzwi za nią.

Przeszedł przez ogrodzenie. Kiedyś w zaciszu patio, uklęknął przy drzwiach, otworzył zamek i wszedł do środka.

Domek pachniał środkiem dezynfekującym. Kobiece ręce udekorowały pokój. Karen Sonet uczynił to miejsce jej własnym.

Ale była gotowa porzucić to wszystko przy pierwszych oznakach problemów.

Jej torba i plecak wciąż zostały rzucone na łóżku.

Zaczął od nich.

Powinna uciec gdy jeszcze mogła.

Rozdział 16

Jackson Sonet podniósł wzrok na swoje najnowsze trofeum - potężną głowę łosia - stuknął swoimi palcami w biurko, i czekał. I poczekał.

W końcu Phil Chronies pojawił się w drzwiach jego biura - Proszę to jest to, Panie Sonnet. Znalazłem to. Właśnie sortuję pocztę i gdzieś zawieruszyło się. Zapomniałem o tym, naprawdę. Masz tak dużo poczty, że trudno śledzić to wszystko. - podszedł i podał Jacksonowi raport oficera z wydziału dochodzeniowo-śledczego.

Jackson patrzył na kopertę - Jest otwarta.

- Tak, ci listonosze tu w górnej Montanie są rzeczywiście wścibscy. - Phil wiercił się tak jak dziecko, które musiało pójść do ubikacji.

- Wyjęty?.

Phil wymknął się.

- Nie trzaskaj -

Phil trzasnął drzwiami za nim.

- drzwiami! - małe ukłucie robiło to co cholerny czas.

Chronies nie był dobry dla nikogo. Po słyszeniu jego historii jak Karen robiła sobie jaja z jakimś himalajskim motocyklistą, jak Phil walczył by podtrzymywać pracę sam i jak Karen zostawiła go na pewną śmierć, Jackson miał wyrzuty sumienia z powodu brakującego ramienia, nie wspominając, że chciał uniknąć procesu, więc upewnił się, że cała hospitalizacja i rehabilitacja są opłacone. Trwało to pół roku jak Phil był niesprawny.

Gdy wrócił, Jackson dał mu pracę w swojej centrali w mieście. To miało sens - Phil był dobrym asystentem budowlanym. Powinien znać biznes, lub coś w tym stylu Jackson pomyślał.

Ale Phil był kiepski, nieświadomy najbardziej podstawowych spraw, nieumiejący włożyć materiałów gdzie one powinni być i jego zawieruszona arogancja spowodowała z jednego z jego najlepszych kierowników budowy stratę Jacksona.

Dwa, gdyby policzył Karen.

Żeby zminimalizować uszkodzenia jakie Phil mógł zrobić, Jackson przeniósł go do związków pracowniczych i kazał jego kierownikowi znaleźć mu zajęcie. Po kwartale Nancy błagała Jacksona by pozbył się Phila zanim będą mieli oskarżenie o nękanie seksualne .

Więc Jackson zabrał go do swojego biura domowego, i kazać mu robić segregowanie.

Dumbshit nawet nie potrafił zrobić tego.

Co Karen powiedziała zanim wyszła?

Przyjemnie spędzaj czas z Philem i spróbuj przekonać siebie, że on mówi ci prawdę.

To było jakby przeklęła Jacksona, ponieważ te zeszłe dwa lata były nieszczęściem. Tak bardzo, ponieważ poznał Phila, był uczulony na pracę, jakąkolwiek pracę. Wymyślał głupie usprawiedliwienia swojej niekompetencji. Ile razy Jackson krzyknął, Phil przypominał historię jak to Karen kantowała go z motocyklista i jak to był zmiażdżony przez lawinę kamieni.

Jackson po pierwsze nie powinien go słuchać. Nie powinien powiedzieć Karen prawdy o jej matce. Powinien dotrzymać swojej obietnicy, którą dał Abigail i powinien wychować Karen tak jak jego rodzoną córkę zamiast praktycznego pracownika... Pierdoły. Po raz pierwszy w swoim życiu czuł się winnym.

Zamierzał pozbyć się Phila. Dałby mu ładną sumkę na emeryturę, groził by mu śmiercią i gorzej, gdyby wydał tajemnice o indywidualnym biznesie Jacksona.

Ponieważ nikt nie miał prawo wiedzieć co przytrafiało się Karen z wyjątkiem Jackson Sonnet.

Koperta otworzyła się łatwo - wcześniej otwarte koperty tak miały - i wyciągnął raport.

Karen bywała prawie rok w Europie robiącej właśnie to co powiedziała, że zamierza robić.

Był pewien, że ona nie jest w stanie wytrzymać tego, Jackson kontynuował czekanie aż ona przypełznie do domu.

Ale ona nie zrobiła tego. Agencja detektywistyczna wysłała mu jej zdjęcia we Wiedeńskiej operze, podróżowała koleją, jadała na rynku, bywała na plażach z ludźmi, których nigdy wcześniej nie widział.

Najwyraźniej miała łatwość nawiązywania stosunków towarzyskich. Właśnie tak jak jej matka.

Ale w przeciwieństwie do jej matki, nie sypiała z nikim. Wierzył w to, ponieważ oficer z wydziału dochodzeniowo-śledczego mógł odkryć, że Karen była czysta jak kryształ.

Jackson był zdumiony... ta historia, która mu powiedziała była prawdę? Naprawdę została porwana przez gubernatora i przetrzymywana jako zakładnik?

Jakiś sukinsyn zadał ból mojej dziewczynce? Jackson zawiódł ją tak żałośnie?

Papier zmarszczył się w pięści Jacksona.

W zeszłym roku, gdy w końcu wróciła do Stanów, Jackson czekał by zobaczyć, jak przechodzi przez drzwi, szukając pracy.

Za to poszła do uzdrowiska w Arizonie, zamieszkała tam gościnnie i w przeciągu tygodnia, dostała pracę jako koordynator wydarzenia.

Gdy odczytał ten raport, Jackson prawie się pienił. Wszystkie te lata college'u, szkolenia, uczenie się jak przeżyć w najtwardszych warunkach, marnowała się w uzdrowisku bratek-dupa i opiekowała się ludzi, którzy rozsiedli się w hotelu w gorących kąpielach.

Zgodnie z tym najnowszym raportem, wciąż tam była. Lubili ją bardzo. Było wiele pochlebnych artykułów na jej temat. Dostała podwyżkę. I były zdjęcia.

Jackson zatopił się w dół w swoim krześle i wpatrywał się w zdjęcie w jego ręce.

Dobrze wyglądała. Nie tak jak Abigail - gdyby wyglądała jak Abigail może mógł wybaczyć jej. Za to wyglądała jak żeńska wersja swojego ojca, że przekletego Indian Nighthorse. Zadbała o siebie. Miała opaleniznę. Pozwolić jej włosom rosnąć i rozjaśniła je. Nosił makeup i sukienki...

Była strasznie ładną kobietą, i nie zasłużyła na to co dał jej.

Powinien dotrzymać swojej obietnicy danej Abigail.

Gdyby to zrobił, teraz nie byłby godnym współczucia starcem, który szpieguje dziewczynę, którą lubi jak córkę.

Phil bezszelestnie zamknął drzwi do biura Jacksona.

Nauczył się, że gdy walnie drzwiami dość mocno, to zostają znowu otwarte i może podejrzeć starego pierdołę. To pomogło mu zaznać atmosfery Sonetu, i to pomogło mu wiedzieć kiedy sprawiać wrażenie zapracowanego. Stary Pierdoła wprawił go w zakłopotanie i rozgorączkowanie gdy złapał, jak Phil sprawdzał e-mail albo grał w pasjansa i naprawdę był obrzydzony tym, że przejrzał raport oficera z wydziału dochodzeniowo-śledczego. Ale Phil nie mógł się powstzrymać.

Ktoś chciał wiedzieć wszystko na temat Karen Sonnet, i ktoś był skłonny do płacenia dobrze za informacje. I Phil Chronies był zadowolony z każdego wydanego szczegółu na temat tej suki.

Telefon zadzwonił.

Uśmiechnął się nieprzyjemnie ponieważ złapał swoją kopię raportu oficera z wydziału dochodzeniowo-śledczego i podniósł słuchawkę.

Ktoś ma wyczucie czasu.

Rozdział 17

Burstroms wynajął cały kompleks wodny na ich galę otwarcia i to obejmowało basen nurkowy i basen kąpielowy, trzy zjeżdżalnie i kwartał mili rzeki, która okrążyła granicę z silnym prądem, który wprawił w ruch Burstroms . Byli ratownicy - jeden na pięciu pływaków, dwie masażystki, disc jockey, który zagrał, i w Burstroms goście pływali, pławili się w zachodzącym słońcu i zachwycali się widokiem.

Karen nadzorowała wydarzenie z bystrym okiem i to sprawiało, że była tak zajęta, że ledwie pomyślała o Ricku Wilder i jego niesamowitym podobieństwie do Gubernatora. Pomimo że... ona nigdy całkiem nie odprężyła się.

Gdy w końcu zobaczyła go, podnosił swój ciężar z basenu kąpielowego. Popatrzyła, sparaliżowana, gdy karbował swoje palce u nogi na krawędzi, odsuwając jego mokre włosy z jego oczu i śmiał się w dół do dwóch ze starszych pracowników pani Burstrom.

Wyglądał tak normalnie. Nie tak jak gubernator albo jej zła nemezis, ale tak jak amerykański facet ubrany w zielone kąpielówki i cieknącą beżową koszulkę bawełnianą... amerykański facet naprawdę dobrze się bawiący.

Pomyślała, że ona powinna skorzystać z okazji by studiować jego ciało, sprawdzić czy rozpoznała jakiekolwiek identyfikujące znaki, ale okazało się, że nie jest jedyną kobietą z myślą o tym pomyśle i szybko zniknął pod wodą z czterema kobietami.

Do czasu gdy doszła do łóżka ta noc szła nonstop przez dwadzieścia godzin, i spała jak kamień, bez jednego przeczucia albo snu.

Harmonogram następnego ranka przewidywał turniej siatkówki i tenisa, a popołudnie obejmowało degustację win, i gdy przyszedł czas w Burstrom na pierwszy obiad przy stole, Karen była gotowa na moment w samotności. Przejrzewała menu obiadowe aż do deserów, wtedy zostawiła sprawy w rękach ich bardzo zdolnych ludzi od kateringu i wyszła na zewnątrz do jej ulubionego miejsca, którym był japoński ogród. Noc była czysta - oczywiście, to była Arizona- pustynia i pełnia oraz dyskretne oświetlenie uczyniły drogę łatwą do przejścia. Biały żwir szeleścił pod jej sandałami, a obok drogi maleńki potok lał powoli ponad wypolerowanymi kamieniami, zmierzał do krawędzi klifu, gdzie pomysłowo spływał kaskadami w pianie wodospadu. Skręciła za rogiem, zeszła ze schodów i zatrzymać się nagle.

Granitowa ława była zajęta. Zaczęła cofać się ale obrócił swoją głowę, i białe światło księżyca zaświeciło na jego twarzy.

Rick Wilder.

Wszystko, co powiedziała Dika o byciu silny i samodzielny zniknęło błyskawicznie.

Podniosła jedną stopę, gotowa by uciec.

Stanął od razu. - Przepraszam. Przepraszam! To jest twój spokojny ogród? Pomyślałem, że przeproszę i nie będę wracał, ponieważ wiedziałem, że Chisholm zamierza wręczyć doroczne nagrody pracownika. Odkąd nie jestem pracownikiem nie troszczę się o to. Zostawić cię w spokoju?

Zawahała się.

Ale zabrzmiał tak normalnie, jak wszechstronny-facet - tak jak... i nie mogła powiedzieć, że przyszedł za nią - to ona przyszła tu za nim. Nikt nie wiedział gdzie była ale miała swój pager, i zawsze mogła krzyknąć i wezwać strażników, którzy patrolowali tereny w każdym momencie nocy.

- Ten ogród jest do użytku dla gości, a jeśli nie masz nic przeciwko mojemu towarzystwu, odpocznę tu chwilę. - znalazła głaz artystycznie umieszczony w trakcie grabionego ogródka skalnego, daleko od niego, usiadła i jęknęła - Czekałam by usiąść przez ostatnie sześć godzin.

- Zauważyłem, że trwasz od poranka do nocy.

Zauważył? Patrzył na nią? - Nie zawsze - powiedziała ostrożnie - Tylko gdy wydajemy dużą partię.

- Jak często to się zdarza - uśmiechnął się przyjaźnie i usiadł na ławce gdzie był wcześniej.

- To zależy od pory roku, ale zimą, co dziesięć dni lub coś w tym stylu. Ludzie są na tyle szalonymi by wyjść ze śniegu więc przychodzą tu na dół i udają, że jest lipiec w Chicago.

- Ciężka praca.

- Niespecjalnie. To jest miłe patrzeć na nich. Oni są prawie jak małe dzieci.

Bez jakiegokolwiek pozornego niepokoju, stanął naprzeciw niej, światło księżyca na jego twarzy.- Więc bardzo ci to odpowiada. Jak długo jesteś koordynatorem?

- Rok.

- Co zrobiłaś przedtem?

- Przedtem podróżowałam wokół Europy prze rok. A wcześniej - przypatrzyła się mu - byłam menedżerem budowlanym dla hoteli przygodowych.

- Żartujesz. - gdyby udawał to był dobry, ponieważ nie mogła zobaczyć nawet jednego mrugnięcia, które nie zdradziło niczego poza zaciekawieniem rozmową - Okay, po pierwsze - rok w Europie?

- Lubię Europę.

- Ja też- ale rok?

- Zdobyłam Europejską wizę poszłam gdzie moje kaprysy mnie zabrały. Jadałam w świetnych restauracjach, poznałam dużo przyjaciół, zobaczyłem mnóstwo muzeów. - znowu popatrzyła na niego z bliska - I unikałam tylko jedynego.

- Czego?

- Europejskich gór. Nie chciałam zobaczyć Alp i Pirenei. Jeśli kiedyś jeszcze zobaczę góry, to na pewno nie szybko.

- Nienawidzisz ich?

- Tak - nigdy nie była niczego tak bardzo pewna w swoim życiu.

- Wiesz co najbardziej lubię o Europie? Gelato. Mogłem podróżować przez Włochy jedząc gelato.

Poweselała przed momentem. Nie interesował się odkrywaniem co nią powodowało. Chciał rozmawiać o sobie. Ten facet naprawdę był po prostu... facetem. Gelato Wycieczka po Europie. To brzmi wspaniale.

- Kiedyś napiszę książkę. - obejrzał się w kierunku sali balowej - jedzenie tu jest doskonałe.

- Dziękuję.

- I wina są doskonałe. Znalazłaś odpowiednie wina do posiłków, czy zrobił to Pan Burstrom?

- Zrobiłam rekomendacje - powiedziała skromnie ale przez cały czas myślała, że kocha człowieka z gorącą wdzięcznością za dobre wino i jedzenie. Wydawał się o tak cywilizowany.

- Jesteś kobietą zorganizowaną. Co będzie później, gdy nagrody zostaną rozdane i obiad się skończy?

- To jest czas wolny od pracy, więc przypuszczam, że każdy odpocznie w jednym z barów.

- To brzmi sensownie - ziewnął i stanął.- Idę położyć się spać. Przyleciałem tu bezpośrednio ze Szwecji, i mój zegar biologiczny jest nadal daleko stąd. Mogę odprowadzić cię do środka?

- Tak. Dziękuję. Jeśli mógłbyś. - była silna i samodzielna i zdolna przechadzać się tuż obok Ricka Wildera bez strachu.

- Jaki jest plan na jutrzejszą noc? - była na czele w kierunku hotelu.

- Pani Burstrom nie lubi jak rozmawiam o jej planach. - wdrapała się na schody przed nim, czuła się nieśmiało, miała nadzieję, że jej sukienka do kolan przykryła jej uda.- Ona lubi element zaskoczenia, a ja szanuję jej życzenie.

- Pani Burstrom jest całkiem charakterna, czyż nie? Owinęła sobie Burstroma wokół jej małego palca.

- Tak jak to powinno być. - Karen uśmiechnęła się.

Zrobili wielką karierę. Podszedł do niej - Co to? W kierunku szczytu kanionu?

Zatrzymała się i popatrzała. Światło zapaliło się i przeniosło, wtedy zatrzymało się i zgasło - To muszą być obozowicze, pomimo że nie powinni tam być. Albo straceni turyści. - podniosła swój pager ale wcześniej dostrzegła szefa bezpieczeństwa, który przyszedł pośpieszanie drogą wobec nich.

- Potrzebujesz czegoś, Panno Sonnet? - Ethan skierował swoje światło błyskowe na Ricka.

Rick mrugnął i podniósł jego rękę w górę by ochronić oczy.

Ciepło rozprzestrzeniło się przez jej żyły. Ethan uważał na nią.

- Mam się dobrze, ale patrz - wycelowała w światełko, które przysunęło się trochę do uzdrowiska.- Lepiej wyślij tam kogoś w górę by to zbadał.

Ethan podniósł wzrok na brzeg kanionu.- Głupi turyści - mamrotał - Zadzwonię do szeryfa. On się tym zajmie - zanim otworzył gwałtownie swój telefon komórkowy, zajrzał do oczu Karen - Wszystko w porządku z tobą?

- Naprawdę, wszystko świetnie, dziękuję, Ethan.

- Świetnie. Dobranoc Panie Wilder.

Rick obejrzał się - Naprawdę macie dużo strażników wokół. Wpadałem na kogoś ile razy byłem sam.

- Naprawdę? - ukryła uśmiech.

- Masz wiele problemów z intruzami?

- Nie, czasami sporadyczna zgubiona dusza. Ale ten obszar jest wciąż dziki. Mamy rude rysie i jastrzębie i czasami puma urządza sobie spacery.

- Wow. Nie pomyślałem o tym. - spojrzał wokół przy drzewach jakby oczekując ataku w każdej chwili.

- Ale jesteśmy zabezpieczeni doskonale. Oni są bardziej wystraszeni nami -

- niż my są z nimi - skończył - Tak, mój tata powiedział by powiedzieć mi o wężach ale wciąż nie cierpię dużych oślizgłych robaków.

- Ja również - jak zaczęła iść, położył swoje ręce na jej plecach. Nie żeby oczekiwała, że on próbuje chwycić ją, ale był wysoki, i jego szerokie ramiona sprawiły, że ona czuła się stłoczona na drodze.

Hotel ukazał się, i Rick powiedział - Opowiedz mi o jutrzejszej nocy.

- Nie, nie opowiem.

- No daj spokój - wabił ją - Nikomu nie powiem. To będzie ostatni wieczór, więc to musi być wielki finał. Co zaplanowałaś?

To było tak czarujące przyglądać się człowiekowi, który był w rzeczywistości zainteresowany co zrobiła- Będzie bufet po południu, bal wieczorem i kolejny bufet o północy. Wtedy każdy wyjeżdża następnego dnia, mamy tydzień stałych gości, i to wszystko zaczyna jeszcze raz.

- Będziemy mieć bal? Więc będzie taniec towarzyski? Z zespołem grającym na żywo?

- To lokalna kapela i grają piosenki z ostatnich sześciu dekad.

- Lubię tańczyć.

- Naprawdę? - podniosła swoje czoła z niedowierzaniem.

- Tak. Kobiety zrobią wszystko dla faceta, który wie jak tańczyć.

Sprawił, że ona chciała chichotać - Wszystko?

- Zaufaj mi.

- Więc tak naprawdę ty nie lubisz tańca; jedynie lubisz zebrać nagrody - ku jej zdumieniu zdała sobie sprawę, że flirtuje. Lekko flirtowała. Z facetem, który jakby przypomniał jej o Gubernatorze.

Może to był znak, który miał ją uleczyć od przerażeń tego czasu w Himalajach.

- Dobrze... tak. Brzmię jak grzesznik?

Wydawał się tak rozśmieszony, nie zatrzymała się by badać słowa dla ukrytego znaczenia -Jak dla mnie brzmisz jak bardzo bystry człowiek.

- Więc, mój niecny plan udaje się. Jutro w nocy zatańczyłabyś ze mną?

- Tak... ale tylko dla przyjemności z tańca. Nie będzie nic między nami.

- Może tak być. I tak jutro w nocy urzeknę cię, abyś zrobiła wszystko.

Prychnęła łagodnie - Możesz mieć nadzieję.

- Mam - uśmiechnął się do niej i coś w niej zrelaksowało się.

Na pewno jeśli on były Gubernatorem nie obnażyłby swojej twarzy tak całkowicie. Na pewno jeśli on były Gubernatorem nie poczułaby taka od stresowana - Mówią, że kiedy mężczyzna tańczy z kobietą, wszystkie jego tajemnice są wyjawione.

- W takim razie... Muszę szybko spróbować stać się bardziej interesujący.

- Nie myślisz, że jesteś interesujący?

- Myślę, że jestem interesujący - zatrzymał się.

Zatrzymała się, również, i popatrzyła w górę na niego.

Stuknął w swój nos tak jak upominający starszy brat - Ale jestem maniakiem komputerowym. Myślę, że dwójkowe liczby są interesujące.

Śmiała się głośno i cieszyła się uczuciem jego ręki przykrywającej jej policzek i potarł kości swoim kciukiem - Co sprawiło, że maniak komputerowy wie jak tańczyć?

- Moi rodzic są imigrantami. Tańce są wymagane.

Mówiła bezmyślnie - W takim razie będę się dobrze bawiła w twoich ramionach.

Łagodnie powiedział - To byłoby najlepszy wszystko jakie mogła byś mi dać.

Rozdział 18

Karen była zadowolona z siebie. Przez ostatnie trzy dni każde wydarzenie wyszło doskonale. Burstroms zachwycał się nią jako kierownikiem hotelu, na tyle aby że dawali wrażenie, że mieli zamiar zaproponować jej pozycję w swojej firmie.

Przewidziała wypchany dodatek w swojej najbliższej przyszłości.

Kobieta, którą zobaczyła w lustrze również ją zadowoliła. Jej czarna suknia do kolan była prosta, z asymetrycznym dekoltem i na sześć cali rozciętym w górę grzbietu. Krótkie kimonowe rękawy popisały się jej wzmocnionymi ramionami i ułożyła włosy z jasnymi kosmykami, które kusiły wokół twarzy. Nie to że zawsze nie wygadała jak najlepiej kiedy była obecna na tych wydarzeniach ale dziś płonęła.

Jak mogła nie? Cały dzień Rick zalecał się do niej, nie rażąco, nie ostentacyjnie, ale z subtelnymi uwagami a to sprawiło, że ona czuła się specjalna. Kokieteryjna. Po raz pierwszy od czasu gdy uciekła z Himalai, mogła śmiać się i mogła rozmawiać z mężczyzną bez zastanawiania się czy zaraz nie nastąpiłyby niewola i seksualne niewolnictwo. Mimo całej wygody wyczuła w Ricku coś co mówiła jej żeby miała się na baczności. Był niebezpieczny. Nie tak jak Gubernator, ale nie był mężczyzną, który lubi być odrzucony. Każdy człowiek, który z powodzeniem zarządzał swoim międzynarodowym przedsiębiorstwem musiał być niebezpieczny. Ale wątpiła, że jego postępowanie obejmuje wystrzały, najemników, ikony, i cyrografy.

Otworzyła swoją kasetkę. Sięgnęła po swoje złocistożółte kolczyki i złapała się na głaskaniu jej niewolniczych bransoletek jednym koniuszkiem palca.

O, nie to już nie były niewolnicze bransoletki. Były brutalnie zdjęte z jej nadgarstków. Woziła je wokół Europy na spodzie torby przez dziesięć miesięcy. Wtedy, pewnego dnia w Amsterdamie, widziała na stoisku człowieka, który ucierał taflę złota z młotem dwuręcznym. I wiedziała co chce zrobić.

Przywiozła swoje wyżęte bransoletki. Ładnie poprosiła go by pozwolił jej uderzać w nie. Początkowo był bardzo zaskoczony. W końcu przyznał, że tylko czyste złoto może być kształtowane, również przez taką amatorkę jak ona. Stojąc tam ubiła obie bransoletki na płasko. Każde trzaśnięcie młotka wywoływało jej uśmiech. Z mściwą radością utarła do zapomnienia znaki, które ogłosiły ją niewolnikiem. Z odrobinę większą artystyczną uwagą zajęła się panterami. Wtedy wyrównała ostrza, nadała im kształt bransoletek i przymierzyła je.

Wyglądały bajecznie, ciężko i wspaniale barbarzyńsko. Podziwiała je, naśladowała je i nigdy nie dotknęła ich jeszcze raz.

Teraz cieszyła się ze śliskiej powierzchni złotej. Ostrożnie podniosła je z pudła i wsunęła wokół jej nadgarstków. Założyła swoje czarne atłasowe pantofle i podeszła do lustra na podłodze.

Sukienka była elegancka, buty były seksowne, a bransoletki były luźne, odjazdowe na jej skórze i zapierający dech. Popatrzyła na przeciwieństwo niewolnika.

Bez pozwalania sobie na najmniejszą myśl ostrzeżenia, złapała swój turkusowy jedwabny szal i zarzuciła na ramiona. Zostawiła włączoną lampę i wyszła przez drzwi.

Dziś wieczorem pożegna przeszłość i nigdy nie będzie się oglądać.

Sala balowa była urządzona z przepychem, udekorowana kwiatami i zawieszeniami jedwabnymi, a drzwi balkonowe, które stanęły wzdłuż patio były otwarte by przepuścić sypkie powietrze pustynne. W środku było sześćdziesięciu ludzi ubranych jak najlepiej. Zobaczyła wyszywane cekinami suknie koktajlowe i czerwone kreacje szyfonowe, uszyte przez projektantów garnitury i galowe smokingi. Szampan i tequila lały się strumieniami swobodnie, i Good Red Rock zagrał podczas gdy każdy bez wyjątku zebrał się na parkiecie.

Teksańczycy wiedzieli jak urządzić przyjęcie.

Ale Karen pracowała, patrząc na kelnerów, którzy krążyli z tacami szampana . Domagała się od personelu by podniósł rozwiany materiał ceramiczny i rozbite kwiaty i wytrzeć rozlaną wodę.

Robiła wszystko na raz podczas gdy na peryferiach jej wzroku, dojrzała Ricka Wilder'sa. Rozmawiał, uśmiechnął się, tańczył z kobietami. Ponieważ sala balowa ociepliła się zdjął marynarkę i krawat. Jego świeżo wyprasowana biała koszula i spodnie od garnituru pochwaliły się jego szerokimi ramionami i płaskim brzuchem, a kiedy rozpiął swoje mankiety i zawinął jego rękawy, prążkowana siła jego opalonych przedramion sprawiła że Karen zaschło w ustach. Opakowany w ten sposób, był zachwycającym modelem mężczyzny.

Mimo to najwyraźniej nie zwracał na nią uwagi. Podczas gdy trzymał w ramionach te kobiety nie zdawał sobie sprawy niczym innym.... zrozumiała, że wczoraj wieczorem powiedział jej prawdę: każda z tych kobiet zrobi dla niego wszystko.

Późnym wieczorem, gdy wszystko pracowało bez zakłóceń i stała samotnie za figowcem, znalazł ją. Jego spojrzenie zamiotło ją z aprobatą, i błądziło po bransoletkach -Wyglądasz wspaniale.

Wspaniale. Lubiła to.

- Czy uczynisz mi ten honor? - podał jej swoją rękę.

Elegancja światowa w wybornym opakowaniu... i człowiek, który ja obserwował by wiedzieć, że już skończyła ze swoimi obowiązkami.

Do wszystkich jej podejrzeń, musiała jeszcze dołączyć jedno, które łączyło go z Gubernatorem, że patrzył na nią podczas gdy była nieświadoma...

Przy jej wahaniu, jego zielone oczy zmarszczyły w rozbawieniu.

I to sprawiło, że zdała sobie sprawę, że musiała podjąć decyzję i trzymać się jej. Albo był Gubernatorem albo nie był. Wczoraj wieczorem postanowiła, że nie jest, i nic nie zdarzyło się by skłonić ją do zmiany zdania.

Przezwyciężając jej niechęć, umieściła swoją rękę w jego i weszła w jego uścisk.

Zespół zagrał melodię swingową, i potknął się trochę zanim przeszli do muzyki.

Z pewnością nie ruszał się jak Gubernator.

Pomimo pierwszego źle postawionego kroku, Rick prowadził dobrze, śledząc ożywione bicie do czasu gdy sapała z trudem - i z przyjemnością.

I to przypomniało jej o Gubernatorze.

Obiecuję, że jak skończę z tobą ile razy pomyślisz o przyjemności, to pomyślisz o mnie.

I zrobiła. Głupiec, którym była, zrobił to.

Gdy piosenka skończyła się, Rick zapytał - Dobrze się bawisz w moich ramionach?

- Bardzo - popatrzała w dół, daleko za jego ramiona i wtedy w górę i do jego oczu.

Przypatrzył się jej twarzy, jej sukni, jej buto - Pięknie - wydyszał.

Flirtowała, przeciągając każdy ostatni oddech jako pokusa i odpowiedziała.

- Następny taniec jest wolnym - zaoferował jej swoją rękę jeszcze raz.

- Pewnie - chrzanić to, wspomnienie o Gubernatorze. Zatańczę dwa razy z tym samym seksownym facetem.

Pozwoliła mu przyciągnąć ją blisko. Położyła swoje ręce na jego ramionach, jego uspokajających szerokich ramionach i razem zakołysali się do muzyki.

To nie był Gubernator . Poznałaby Gubernatora przez swoje dotknięcie. Wiedziałaby kiedy trzymałby ją w ramionach w ten sposób, ich ciała podążające razem w rytmie, by prowadzić ich w wolnych krokach w kierunku intymności.

Czy napewno?

Ale nie mogła zobaczyć, jak Gubernator tańczył kiedykolwiek. Tańce były taką kulturalną procedurą, i...

Musiała oderwać się od myśli o nim. Teraz.

Rick Wilder nie był Gubernatorem, więc może... Rick Wilder był lekarstwem na jej dolegliwości.

Odsunęła się i uśmiechnęła się w górę do niego, do jego uspokajających oczu - Skąd jesteś, Rick?

- Zostałem wychowany w maleńkim mieście w Górach Mountain. Moi rodzic są imigrantami, i oni hodują winogrona na wino i mieliśmy sad owocowy. Wszystko jest bardzo organiczne. Robaki nie ośmielają się najeżdżać nasze jabłka. Mój ojciec przekląłby ich.

- Twoi rodzice brzmią zachwycająco. Jakieś rodzeństwo?

- Dwóch braci i jedna siostra. - ruszył się z muzyką pozornie na zewnątrz myśl, prowadząc ją śmiało - A ty? Jaka jest twoja rodzina?

- Mam ojczyma. Wychował mnie, ale pozostajemy w separacji.

- Koszmar - Rick przekrzywił swoją głowę - A może nie?

- Nie wiem. Całe swoje życie był takim dupkiem ale nie rozmawiałam z nim przez dwa lata, i jakby tęsknię za nim - mrugnęła ze zdziwieniem. Nie wiedziała dlaczego to powiedziała. Nawet nie zdawała sobie sprawy, że myśli takie rzeczy - Myślę, że on może być samotny.

- Wiem przez co przechodzisz. Mój tata jest stylizowanym zwolennikiem surowej dyscypliny, a Ja zawsze byłem dzikim dzieckiem. - Rick udzielał informacje łatwo, po męsku tak jak by nie miał żadnych sekretów do ukrycia -Gdy byłem nastolatkiem, żywiłem urazę do niego zawsze kiedy kazał mi dobrze postępować, ale teraz zdałem sobie sprawę, że chciał bym był dobrym człowiekiem. Gdy robisz złe rzeczy dość często stajesz się zły.

- Zły? - to zaskoczyło ją - To bardzo mocne słowo.

- Mój ojciec tak by to nazwał. Dla niego nie ma żadnego szarego, jest tylko czarne albo białe.

Przypuszczała, że imigranci mają inną ocenę życia.

- Tak naprawdę, jestem tu żeby ich odwiedzić.

-Rodzinne spotkanie?

- Oni nie wiedzą, że przyjadę. Zaskoczę ich. - uśmiechnął się ale to nie był jego zwykły otwarty, łatwy uśmiech. Ten był trochę poskręcany, trochę zbolały.

Prawdopodobnie wyglądała jota w jotę gdy rozmawiała o Jackson Sonnet.

- Ty powinnaś pojechać ze mną - powiedział pochopnie.

Przynajmniej, przypuszczała, że to jest impuls - Co? Dlaczego?

Westchnął - Ponieważ mój ojciec będzie mnie zadręczał. Jak bym go teraz słyszał - Adrik, masz prawie trzydzieści trzy lata. Co? Nawet nie masz dziewczyny? Powinieneś być już w stanie małżeńskim. Powinieneś mieć dzieci.

Karen zaczęła się śmiać.

Popatrzył na nią ponuro - Oh, pewnie. Myślisz, że to jest zabawne.

- Myślę, że łapiesz się źdźbła słomy.

- Ale jaka śliczna słoma jesteś.

Uśmiechnęli się do siebie w doskonałym porozumieniu.

- Więc, Adrik jest twoim rzeczywistym imieniem?

- Imię z kraju rodzinnego.

W przypływie impulsu, powiedziała - Czy zechciał byś mnie odprowadzić do mojego domku?

- Nie marzę o niczym więcej - chwycił ją za rękę i wyciągnął z parkietu.

- Teraz? - nie chciała teraz.

Staną w drzwiach - Moja kochana koordynatorka wydarzenia, goście są na czele nocnego bufetu.

- Co myślisz, że chcę byś robił w moim domku?

- Napić się podczas gdy będziemy jęczeć o swoich rodzicach.

- W takim razie... - chwyciła go za rękę i zaprowadziła na zewnątrz.

Szedł tak spokojnie za nią. Nie było żadnego ciśnienia. Wiedziała, że dobrze robi, wykorzystując go do płoszenia Gubernatora z jej umysłu.

Gdy tylko wyszli z patio, zatrzymał ją i pocałował jej policzek, następnie prześlizną swoje wargi wzdłuż jej podbródka i w głąb jej gardła.

Ludzie zobaczyli ich. Kobiety zobaczyły ich. I zacinające westchnienia prawie zwaliło Karen z nóg.

Już pocałunek był tak słodki, tak delikatny, Karen nie mogła zrobić nic więcej niż wydać z siebie zdławiony chichot i przesunąć palce przez skórę jego ciemnych włosów - Wiesz, że właśnie naraziłeś mnie na zazdrość każdej kobiety tu?

Zawinął swoje ramię wokół jej pasa i zaprowadził ją w dół drogi w kierunku jej domku - Nie, właśnie naraziłem sobie na zazdrość każdego mężczyzny tu.

W jakiejś dalekiej części jej umysłu, zdała sobie sprawę, że mówi właściwą rzecz. A tak niewielu ludzi kłopotało się tym. Musiała dać mu za to punkty. I punkt za to, że wiedział gdzie jej domek był... To sprawiło, że zwolniła.

- Skąd wiesz gdzie pójść?

Wyglądał na oburzonego - Myślisz, że po tym spotkaniu ze strażnikiem wczoraj wieczorem, i widząc te światła na brzegu kanionu, pozwoliłbym ci iść do twojego domku bez sprawdzenia, że dostałeś się do domu bezpiecznie?

Był słodki. Taki słodki.

Karen zatrzymała się i lekko pocałować jego usta.

Pocałował jej czoło i oparł policzek o czubek jej głowy.

Przytuliła się blisko. Szli wspólnie wzdłuż drogi.

Biorąc jej klucz, otworzył drzwi.

Cała sytuacja była tak normalna, jak codzienna randka z codziennymi ludźmi którzy mogli albo nie iść od łóżka i nie pomyślała o Gubernatorze ani o niewolniczych bransoletkach ani o ludziach, którzy byli potępieni według starożytnej umowy z diabłem....

Otworzyła drzwi. Lampa świeciła delikatnym światłem. Szelest bryzy napełnił powietrze zapachem jadłoszynu. Wyraziła gestem zaproszenie go do środka - Napijesz się czegoś?

- Nie. To co bym chciał... to Ty.

Od dnia gdy odeszła na Gubernatora nie oglądając się za siebie, nie pragnęła żadnego mężczyzny. Ale pragnęła tego mężczyznę. Nie rozumiała jakie połączenie duszy i ciała uczyniło go atrakcyjnym dla niej, ale nie obawiała się. Nie było niczego w tym człowieku, co by mówiło o zaborczości, czy szalonej potrzeby by urzec ją. Wyglądał jak rodzaj faceta, który zatańczyłby taniec, chciał przyjemności, i być na tej drodze.

I to było też czego ona chciała.

Nacisnęła drzwi zamknięte za nim.

To nie był mężczyzna ziemi i powietrza, ognia i czarów, ale całkowicie normalny facet, który tańczył z kobietami w nadziei dobrania się do ich majtek. I mimo, że będąc w college uważała, że przypadkowe kontakty fizyczne są nie na miejscu - to po wielu przejściach w swoim życiu - natychmiast, stwierdziła że przypadkowe kontakty seksualne były usprawiedliwione tak jakby to lekarz zalecił.

Rick oparł się o ścianę i pociągnął ją blisko. Miał cudowną lekką erekcję, podniosła swój wzrok na niego, żeby nie pomyślał, że patrzy na jego mały biznesik.

Za to on pocałował jej powieki i zamknął jej oczy, wtedy wsunął język do jej ucha do czasu gdy zadrżała z radości. Powtórzył pieszczotę na jej policzku i szczęce.

Z każdym dotknięciem jej ciało budziło się do momentu aż chciała krzyknąć z tryumfu.

Gubernator nie naznaczył jej. Mogła poczuć przyjemność nie myśląc o nim. To było to co chciała wytrzeć jej umysłu - namiętny uścisk normalnego człowieka.

A Rick całował ją, głęboko, ciepło, podczas gdy świat wirował wokół jej i ziemia drżała pod jej stopami.

Gdy podniósł swoje usta wpatrywała się w jego zielone, kłamliwe oczy, uniosła rękę i trzepnęła go tak mocno jak mogła przez twarz - Gubernator. Ty skończony, kompletny łajdaku

Rozdział 19

To był on. To był Gubernator. Poznała go jak tylko poczuła jego smak - Jak mogłeś? Jak mogłeś tak ze mną pogrywać?

Gubernator popatrzył na nią, jego pozornie blade oczy nigdy nie opuściły jej twarz.

- Wynoś się - wyrwała się z jego ramion - Po prostu się wynoś i nigdy nie wracaj - sięgała po pejdżer jej szefa bezpieczeństwa.

Miał szybki refleks. Wyszarpnął pager z jej rąk i rzucił na krześle, umieszczając go w poduszce, gdzie się odbił i zatrzymał.

Zaślepiona wściekłością i rozczarowaniem, uderzyła go jeszcze raz - a on podniósł ją i rozhuśtał wokół. Przycisnął ją z powrotem do ściany i przesunął ręką pod jej nogami, zawijając je wokół niego, tak śmiało jak prowadził ją po parkiecie. Tak śmiało jak uśpił jej podejrzenia i sprawił, że ona pomyślała, że był godnym zaufania, skromnym człowiekiem, gdy tak naprawdę był najintensywniejszą, brutalną istotą żywą, która kiedykolwiek przywdziała garnitur.

Popchnęła go - Postaw mnie. To nie są Himalaje i nie jestem jakimś mięczakiem, który jest zbyt wystraszony by wstać i pójść.

- Jesteś dla siebie mało sprawiedliwa - już nie kłopotał się tuszować swojego tonu. Sposób w jaki mówił, mruczenie w jego głosie, to był cały Gubernator - Nigdy nie byłaś mięczakiem, Karen. Byłeś istotą żywą z ognia i namiętności i pokazałaś mi światło gdy byłem bliski by wejść do ciemności.

- Co za sterta pierdów - była tak zła, że jej serce waliło w gardle. Jej policzki piekły - Przyszedłeś tu by zrobić ze mnie durnia.

- Przyszedłem tu ocalić Cię.

- Przed czym? Przede mną? Z mojego głupiego pragnienia by być normalną kobietą, która mieszka w USA, nosi sukienki i buty na obcasie i ma dziewczyńską pracę?

Z surowością w jego tonie, powiedział - Wydaje mi się, że wprowadziłaś mnie w błąd z twoim ojcem. Ale nazwałaś go swoim ojczymem, czyż nie?

- Co możesz wiedzieć o moim ojczymie? - jej głos zadrżał z furii.

- Tylko to co mogłem zebrać w trakcie godzin badań internetowych. - zagrał sarkastycznie i mądrze - Ponadto odkryłem, że po powrocie z Nepalu, byłaś w domu godzinę, wyszłaś i nigdy nie wróciłaś i to było by tyle.

Nie cierpiała go, że wtrącał się w jej prywatne życie, węszył, zgromadził informacje o jej stosunkach z Jackson Sonnet - Teraz zdaję sobie sprawę, że powinnam była przeprowadzić badania nad twoją rodziną, zobaczyła bym co Tobą kieruje.

- Moja rodzina stara się nie zwracać na siebie uwagi - przesunął swój palec wzdłuż brzegu jej dekoltu na sam dół.

Skorzystała z jego zakłóconego spokoju i trzasnęła jej czołem w jego nosa.

Wymknął się - dlaczego walczysz ze mną? Przecież tego chcesz.

- Skąd do diabła przyszło Ci do głowy?

- Myślałaś, że możesz nosić moje bransoletki i nie ponieść żadnych konsekwencji?

- Twoje bransoletki! - podniosła swoje nadgarstki by były przed jego oczami - Czy spojrzałeś na te maleństwa? Widziałeś co z nimi zrobiłam?

- Zrobiłaś z ich dekoracje dla swoich nadgarstków, dekorację, która zapewniła Ci, że nigdy nie mogłaś zapomnieć człowieka, który Ci je dał.

Jego przypuszczenie sprawiło, że jej szczęka opadła. Pamiętała jak walnęła w złoto, trzaskała w nie młotkiem w kółko aż jej ramiona bolały i metal został uszkodzony, zmienił się z wyglądu znienawidzonych niewolniczych bransoletek w zwykłe ozdoby - Jesteś chory umysłowo.

- Nie. Ja po prostu znam Cie lepiej, niż Ty sama. Znam cię ponieważ zabrałaś mnie do siebie, dotknąłem twojej najgłębszej części. Jakkolwiek nie cierpisz tego pomysłu, spędziłaś zeszłe dwa lata na czekaniu na mnie bym wrócił do ciebie.

- Czekałam w strachu.

- Nie, kochanie - położył swoje czoło na jej - Czekałaś z niecierpliwością.

Wpatrywała się w jego oczy, jego lekkie zielone oczy postrzeliły się złotem. Jej serce waliło w klatce piersiowej i ledwie mogła oddychać. Z furii. nie z oczekiwania - Nie rozpoznałam cię... Jak to zrobiłeś ? Zmieniłeś kolor oczu? Wcześniej, nosiłeś czarne szkła kontaktowe?

Zaczął się śmiać - Sama w to nie wierzysz.

Nie wierzyła.

- Moje oczy były straszne ponieważ spadłem tak głęboko do serca zła, przez to moja dusza była ciemna.

- Pewnie -wyśmiewała się z niego - A oczy są oknami do duszy - ale chłód gęsiej skórki pełzał w górę jej kręgosłupa. Złożone w ofierze dziecko... ikona... opowieść, którą kiedyś powiedział o rodzinie złączonej przez pakt z diabłem... i trzymał ją w swoich ramionach.

- Tak. One są. Patrz na twoje oczy. Czyste i głębokie, jak lodowaty basen kąpielowy.

- Przestań z tym. Nie kupuję tych słów.

- Dobrze, ponieważ nie chcę rozmawiać o tym teraz.

- To wszystko, o czym chcę rozmawiać z tobą. ''

- To zostaje nam tylko jedna rzecz, którą obydwoje chcemy robić.

Poczuła, jak jego ciało docisnęło ją i wiedziała - Nie, my nie!

Ale było za późno.

Pocałował ją. Chciała ugryźć go, ale najpierw... chciała czuć jego smak. Posmak był przenikliwie słodki i przejmujący świat wiarą. Czy chciała tego czy nie, czuła smak wspomnień, namiętności... przyjemności.

Ta przyjemność wsysała ją do pędzącej przestrzeni, do niego....

Wiatr z otwartego okna obok łóżka podniósł kosmyk jej włosów i zawinął wokół jego brody jak uścisk.

Słyszała uderzenie swoich butów ponieważ odsunął je kopnięciem.

Otworzył swój rozporek, opuścił spodnie, ocierał się między jej nogami. Jego nagi penis potarł o jej majtki, jedwab sprawiał że on ślizgał się i zjeżdżał.

Tarcie było jak podpałka początkująca ognisko - i ona spaliła się w natychmiastowej odpowiedzi.

Odrzuciła swoją głowę z powrotem i waliła w ścianę. Waliła żeby odnaleźć sens w jej malutkiej głowie.

Jak mogła go nie poznać? Jak nie dostrzegła jego zapachu - skóry, zimnej wody, świeżego powietrze i ten dziwny aromat, który był w nim - zapach dzikości.

- Niech Cię szlag - walczyła w swojej klatce jak motyl przypięty szpilkami do ściany - Mam tu przyjaciół , a oni nie pozwolą ci uniknąć odpowiedzialności za to.

- Twoi przyjaciele widzieli, jak zaprowadziłeś mnie do swojego domku. Myślisz, że oni są tam czekając by usłyszeć, jak krzyczysz w ekstazie?

Wzięła długi oddech, gotowa by krzyczeć.

Pocałował ją. Naprawdę pocałować ją tym razem, korzystając z jej wrażliwości, wchłaniał jej smak, ponownie zapoznawał siebie z jej istotą... ożywiając się z namiętnością.

To był mężczyzna, którego zapamiętała, intensywny, płomienny, takie żywe pożądanie skoczyło z jego ciała na jej. W całej historii świata, żaden mężczyzna kiedykolwiek nie pragnął kobiety, tak jak on pragnął jej teraz.

Trzymał ją w ramionach, jakby była szczególnie cenna. Jedna ręką trzymał ją - drugą popieścił jej pas, jej piersi, jej gardło, tak jak kolekcjoner, który uwielbia każdy aspekt.

Wchłonęła jego adorację, zareagowała niczym niezmąconym radosnym podnieceniem bycia blisko niego jeszcze raz. Jej palce u nogi zakręciły się. Jeden czarny atłasowy pantofel zabrzęczał na podłodze. Niewyraźnie, ponieważ jej mięśnie zacisnęły się i jej oddech przyśpieszył, wiedziała, że wyjawia zbyt wiele ze swojego długiego, samotnego łaknienia. To uczucie zalało ją, wzrastając jak przypływ, napełniając jej wymarłe, samotne części, ukryte kąty jej duszy, która miała uschnąć z samotności. Pragnąc jego. Z nim między jej nogami, przeciwko jej ciału, rozkwitła jeszcze raz.

Gdy oderwał swoje usta od niej, wysapała, oczy zamknęły się, próbując odzyskać jakieś opanowanie przed spotykaniem jego spojrzenia. Ponieważ wiedział, zawsze wiedzieć, że nie mogła stawić mu oporu. Wyśmiewałby się z niej. Oczywiście.

Zmienił się, zmienił się szybko.

Jakby już nie zdawał sobie sprawy z niej, zgasił ogień między nimi i stanął sztywny, nieruchomy, zimny. Puścił jej nogi, położył obie ręce na jej pasie.

Otworzyła oczy i zobaczyła jak jego głowa wolno, tak wolno, odwraca się by spojrzeć w kierunku łóżka.

Gubernator był nieruchomy, zdenerwowany, ostrożny, gotowy drapieżnik. Jego nozdrza rozszerzyły się ponieważ poczuł zapach powietrza. Jego oczy ruszały się tam i z powrotem, próbując zobaczyć co zostało ukryte i w ich dnie zobaczyła czerwony płomień.

Coś było nie w porządku. Coś tu było.

Jej spojrzenie przeszło w kierunku okna.

Zostawiła je otwarte na cal z zamkiem ustawionym aby przytrzymywać je na miejscu. Teraz było otwarte szeroko.

Słyszała ślizgający się dźwięk.

Błyskawicznie Gubernator puścił ją.

Jej stopy uderzyły mocno o podłogę.

Jak się przekręcił, jego oczy zmieniły się. On się zmienił.

W jego miejscu stała teraz pantera, czarna, warczała, zgarbiona, i stojąca przodem do łóżka.

Rozdział 20

Krzyczała i przywarła z powrotem do ściany .

Gubernator ... Gubernator był panterą? Albo pantera była Gubernatorem?

Olbrzymi, czarny, lśniący, groźny... ale nie zagrażający jej.

Dwa lata temu w Nepalu, była świadkiem sił nadprzyrodzonych gdy dotknęła zmarłego dziecka, mieszkańcy wsi - ofiarowali je diabłu... i dziewczynka otworzyła swoje oczy. Te niezapomniane niebieskawozielone oczy, które były dokładnie takie jak Karen.

Karen miała nadzieję nigdy więcej nie zobaczyć coś tak upiornego, miała nadzieję nigdy więcej nie być tak blisko tego innego świata, gdzie fantazja wzięła życie i zło utrzymywało panowanie przez tysiąc lat.

Ale Gubernator wrócił, i teraz... spod łóżka Karen, kobra królewska podniosła się ze swojej kryjówki. Jej skóra była świecąca i cudownie kolorowa: czarna i czerwona i złota. Zła rzecz miała dziesięć stóp długości, grupa jak jej udo, jego pysk był szeroki i otwarty, jego zęby błyskające jak klejnoty śmierci, jego inteligentne podbite oczy tropiące ruchy pantery. Ruchy Gubernatora.

Mimo to wiedziała z przerażaniem, że wąż zdaje sobie sprawę z jej obecności i spodziewała się mordowanie gorącym smakiem.

Jak ta rzecz się tu dostała?

Dlaczego to było tak duże?

Jak to mogłoby mieć takie inteligentne i złe zamiary?

Jedyna odpowiedź była taka, że ten wąż był tak jak Gubernator, człowiekiem, który był istotą żywą z piekła rodem, ukrywał się, pozbawiał życia z inteligentną wydajnością.

Gubernator powiedział, że wpadł do serca zła.

Przylgnęła do ściany.

Teraz wciągnął ją w to wszystko.

W nagłym olśnieniu, uświadomiła sobie - umowa z diabłem. Gubernator opowiedział jej legendę w dzień kiedy dotknął ikony i spalił sobie rękę.

Umowa z diabłem... To był skutek.

Dziwacznie, pantera nosiła koszulę Gubernatora, rozerwała się przy szyi, rękawy zwinęły się.

Wąż zakołysał hipnotycznie.

Żaden mięsień nie przesunął się przez kształtne ciało wielkiego kota.

Niespodziewanie ślina kobry. Srebrzyste odrobiny jadu uderzyły w twarz pantery.

Pantera krzyknęła, wrzask męki, gdyż jego ciało zaskwierczało.

Trucizna opadła na podłogę, gęsta jak rtęć i po prostu śmiertelna.

Pantera wprawiona w osłupienie cofnęła się do tyłu, wtedy skoczyła prosto w górę i przekręciła się w powietrzu. Jego tylne pazury rozcięły szeroki-rozpięty łeb kobry.

Wtedy pantera upadła na łóżko i wyskoczyła przez okno.

Co za noc przerażeń, to była najokropniejsza rzecz ze wszystkich.

Wąż stawał dęba, wymykając się lekkomyślnie tam i z powrotem, poszukując kota. Jego krew ochlapała ściany i podłogę. Jego zwoje przewróciły i zdemolowały stojak pełen jej DVD, trzasnął jej zegarem w poprzek pokoju.

Karen posuwała się pomalutku po ścianie, jej oczy wpatrywały się w śmiertelnego, zwijającego się gada, zdesperowana by nie przyciągnąć jego uwagi, jeszcze bardziej zdesperowana by nie wejść mu w drogę.

Stopniowo niepokój węża uspokoił się. Wbiło swoje spojrzenie w Karen i wydawał się prawie uśmiechać w kpiącym oczekiwaniu.

Wydawało się, że Gubernator porzucił ich obydwoje.

Tak. Wąż jednak nie był tak bystry jak wcześniej myślała.

Ale gdzie był Gubernator ? Jad chlapnął po jego oczach? Stracił wzrok?

Musiała uratować się sama? Spróbowałaby. Oczywiście spróbowałaby ale jak ta rzecz podniosła się i utrzymywała w równowadze to ze zręcznością serpentynitu, zdała sobie sprawę, że jego olbrzymia głowa dochodzi tak wysoki jak jej gardło.

Wykonała sprint w kierunku drzwi ale wąż zablokował ją.

Kły świeciły.

Cofnęła się.

Oczy świeciły czerwonym płomieniem. Ciało ślizgało się wobec niej w wielkich falach.

Chciała krzyczeć ale nie wydała żadnego oddechu, chciała biec ale nie miała dokąd pójść. Położyła jedną stopę za drugą, obmacywała ścianę za nią, zdesperowana by uniknąć zablokowania. Jej umysł ścigał się. Gdyby mogła skoczyć na materac i rzucić się przez okno, może sprawiło by to jej ból ale byłaby wolna. Pobiegłaby i krzyczałaby i pomoc w końcu by nadeszła?

Potknęła się do tyłu o coś masywnego, nieelastycznego, coś, co potoczyło się pod jej stopą. Spróbowała złapać równowagę. Jej stopa pośliznęła się na płytkach. Usiadła mocno. But gubernatora, skórzany, wiązany był na podłodze. Popatrzyła w górę, zobaczył, jak kobra zbliża się do niej, jego oczy czarne i upiorne, te dwa kły obnażyły się, piorunując wzrokiem białe i gotowe.

Złapała ciężki but i cisnęła nim.

Wąż upadł. Jednak podniósł się szybko jeszcze raz, wściekły na jej napaść. Na pewno umrze -

Pantera wskoczyła z powrotem do środka, na łóżko, wtedy poruszyła się lekko z materaca i skoczyła na węża, roznosząc w puch jego głowę w kierunku podłogi. Swoimi zębami wielki kot rzucił kobrą w górę, wtedy jego kręgosłup pękł ze słyszalnym pęknięciem.

Krew tryskała. Koszmarna rzecz zwinęła się na podłodze w swojej agonii.

Wielka pantera stanęła zdyszana, jego usta ociekały krwią i znaki opalone przez jad na jego policzku i obu powiekach.

Rick. Kot był Rickiem, i Rick był Gubernatorem, a jej najdziwaczniejsze koszmary nabierały kształtu w rzeczywistości. Zbliżała się w kierunku okna, wiedziała, że ucieczka była daremna, ale wiedziała, że musi spróbować ucieczki z tego koszmaru gdzie olbrzymie kobry spluwają śmiertelnym jadem i człowiek, którego znała tak dobrze... nie był naprawdę człowiekiem.

Wicie się węża stało się bardziej niepohamowane, wytrącając z równowagi rytm krętej śmierci.

Jednocześnie pantera skrzypnęła i zmieniła się. Nie mogła oderwać swojego zafascynowanego, przerażonego spojrzenia ponieważ ciemne futro przesunęło się do tyłu do skóry, ramiona i klatka piersiowa napełniły się koszulą, kości nóg wyciągnęły prosto, łapy zmieniły się w palce, na twarzy rozwinął się mocno zarysowany podbródek, wydatny nos, i... jedno blade zielone oko, podczas gdy drugie zostało powiększone i zamknięty, ze skórą obraną i wydzieliną. Rick - albo Gubernator - lub coś w tym stylu było prawie ludzkie. Prawie.

Potrząsnęła swoją głową i mamrotała - Nie, nie, nie - jakby monotonny śpiew chciał jakoś odsyłać ją do rzeczywistości.

Za nim, górna połowa ciała węża wzrosła, kły obnażyły się, jego czarne oczy wpatrywały się w Gubernatora .

Przerażenie zamroziło ją na miejscu. Krzyknęła - Nie!

Ale było za późno.

Wąż zagłębił swoje kły w udo Gubernatora.

Tryumf świecił w jego oczach- ale tylko przez sekundę.

Gubernator skończył przemianę. Łapiąc kobrę przez kark, wyszarpnął nią i trzasnął o ścianę. Czaszka trzeszczała. Wąż przewrócił się, zmarły nareszcie.

I Gubernator był całkowicie ludzki.

Za późno.

Rzuciła się wobec niego - Wszystko w porządku?

Odsunął ją jedną ręką - Nie!

- Pozwolił mi podać Ci komplet antytoksyn owy - sięgnęła po telefon.

- To nie pomogłoby przy tym jadzie. Musisz pójść. Teraz.

- Możesz umrzeć!

- Mało prawdopodobne - warczał. Trzymał swoją nogę obydwiema rękami. Jedno oko zostało powiększone i zamknięte. Skóra ponad drugim została wyszorowana, czerwona i pokryta brudem, jakby silnie wytarł jad - Oni przyszli po ikonę.

Nic, co mógł powiedzieć nie przykłułoby jej uwagi w ten sposób jak to jedno słowo- Jaka ikona?

- Ikona Madonny. Ta, którą znalazłaś w Nepalu - gdy wciąż udała niewiedzę, powiedział niecierpliwie - Masz ja spakowaną w twojej torbie razem ze zdjęciem twojej matki.

- Skąd wiesz co mam — przeszukał jej pokój.

To był Gubernator , w porządku. I Gubernator był panterą.

Pilnowała tej ikony, trzymała w sekrecie, nigdy nie powiedziała nikomu o ciele dziecka, jej oczach i jak patrzyła na Karen... tylko jeden człowiek kiedykolwiek widział ikonę.

Ten człowiek - Ty powiedziałeś im, że mam ją.

- Nie. Nie zrobiłem tego.

- Racja - jej gniew wzrósł - Bo jesteś bastionem honoru. Skąd wiesz co oni chcą? ''

- Szpiegowałem ich. Podsłuchiwałem. Przyszedłem tu ostrzec cię.

Pamiętając parę ostatnich dni, powiedziała - Wybrałeś swoją własną słodką godzinę na udzielanie ostrzeżenia.

- Nie wiem jak oni znaleźli cię tak szybko - podniósł swoje ramiona - Ale nie musisz powtórzyć mojego błędu. Słuchaj mnie. Ubieraj się.

Spuściła wzrok na swoją pogniecioną czarną sukienkę - Dobrze - była przed szafą wnękową, zdjęła sukienkę i upuściła ją na podłogę.

- Mój samolot czeka na lotnisku - zawołał - Możesz lecieć, prawda?

- Znasz o mnie wszystko. Nie wiesz, tego? - wyciągnęła stos ubrań, które nosiła gdy budowała hotele.

- Twoja licencja pilota jest odnowiona.

Naprawdę wiedział wszystko o niej.

- Zadzwonię i powiem żeby byli gotowi. Złożyłem program lotu do Kalifornii.

- Co jest w Kalifornii? - ubrała się szybko, wciągnęła swoją czarną koszulkę na drugą stronę. Nie poświęciła czasu na poprawienie tego.

- Mój brat. On posiada Wilder Winery. Bystry facet. Potężny. On może ochronić cię. Gdy dostaniesz się na lotnisko, przeszukaj samolot. Upewnij się, że nie masz jakiegokolwiek dodatkowego bagażu w formie innego Varinskiego.

Wyszła zakładając dżinsy i ciężki pasek, założyła buty turystyczne, i marynarkę, a pod długimi rękawami, jej złote bransoletki.

Nie mogła ich zostawić.

- Jaki Varinski? - zapytała.

Kiwnął głową w kierunku węża - To jest Varinski.

Zadrżała, złapała pościel z łóżka i cisnęła na długie, poskręcane ciało.

Gubernator kontynuował - Zadzwonię do mojego brata. Gdy wylądujesz na Napa County Airport, on zajmie się wszystkim.

- Jak bym mogła zaufać twojemu bratu?

- Musisz kiedyś zaufać komuś, Karen Sonnet. - Pot pociekł po ciele Gubernatora, zadrżał i skrzywił się z bólu - Nie masz żadnego wyboru. Teraz idź.

Wiedziała jak oddalać się nie oglądając się za siebie. Już raz odeszła od niego. Odeszła też od swojego ojca.

Złapała swoją torbę i plecak, przeszła do drzwi, otworzyła szeroko, wyszła i cicho zamknęła za sobą.

Rozdział 21

Gubernator patrzył, jak Karen znika z jego życia.

Dobrze dla niej. Cieszył się, że bierze groźbę Varinskich na poważnie. Cieszył się, że jest skłonna do zrobienia wszystkiego by chronić ikonę.

Zasłużył na to, by umrzeć samotnie, półślepy i w mękach.

Ale... przecież to zdarzyło się, nie chciał by została ugryziona tu na podłodze jej domku. Potrzebowała go żeby przeżyć.

Musiał wiedzieć, że przeżyła. Była jego błyskiem w ziemskim padole, i musiała pójść dalej.

Niepokojące dreszcze agonii przeszły przez jego ciało, oddychał powolni, głębokie wdechy do czasu gdy rozgromił ból.

Podczas tamtego roku bywał w piekle, nauczył się panować nad swoim bólem. Tak naprawdę, wiele się nauczył. Nauczył się ocaleć z wiecznej ciemności i powstrzymywać gorąco, brak powietrza. Co ważniejsze, uczył się cierpliwości, nauczył się dyscypliny wewnętrznej.

Samodyscyplina. Jedno, które jego ojciec biadolił żeby się nauczył i Gubernator w końcu miał to. Chyba że chodziło o Karen.

Zaplanował tę całą operację: dostać się blisko niej, złagodzić jej strach przed nim, uwodzić ją, pokazywać jej, że był innym człowiekiem, wtedy łagodnie wyjaśniać niebezpieczeństwo, które śledziło ją, wyrwać ja z tego piekła i zabrać do jego rodziców.

Jedna rzecz pokrzyżowała mu plany.

Karen. Karen, z jej zawodową ostrożnością i jej różowymi paznokciami u nóg i jej ostrożną uprzejmością. Karen, z jej czarną sukienką i jej włosami zaczesanymi do góry, które obnażyły jej kark i jej chęć przespania się z Rickiem Wilderem podczas gdy nosiła bransoletki Gubernatora wokół swoich nadgarstków. Karen i jej jeden moment wysokooktanowego, czołowego, namiętnego pocałunku - zanim go uderzyła.

Była jedyną kobietą, której kiedykolwiek udało się uderzyć go, i zrobiła to dwa razy.

Nie przechwalał się tym. Ale to mówiło dużo, jak ona wpływa na niego.

Kobra, ta głupia pieprzona kobra, miał truciznę w ślinie, ugryzła go i skazała na śmierć. Varinskich cyrograf rozpadał się i oni próbowali wszystkiego - sabotaż, tortury, morderstwa - by uniemożliwić to zdarzenie. Gubernator przechodził na tamten świat. Wszystko o czym mógł myśleć to Karen i jak dużo by dał by móc kochać ją jeszcze raz.

Jakim gównem on był, przychyliłby nieba w swojej władzy by żyć. Musiał walczyć. Musiał walczyć. Nie mógł tu tak po prostu leżeć i umierać.

Skupił się na swoich spodniach, które leżały osiem stóp z dala od niego - spodnie zrzucił gdy pomyślał, niepoprawnie, jak zamierza być szczęśliwym dziś wieczorem. Wstrzymał oddech i wolno pociągnął siebie wzdłuż podłogi do czasu gdy nie dotknął mankietu jednej nogawki. Pociągnął, zgniatając materiał do czasu gdy mógł dojść do kieszeni i wyciągnąć nóż sprężynowy, który tam trzymał.

Za dotknięciem guzika krótkie, ostre ostrze wyskoczyło. Ostrze błysnęło, jego wybawca gdyby coś mogło uratować go. Przekręcił się wokół, próbując zobaczyć punkty przebicia gdzie wąż go ukąsił. Nie mógł - kły przedziurawiły go w górnej części uda na odwrocie nogi. Niemniej, rozgrzebałby i zobaczył czy mógł rozsypać jad na zewnątrz z krwią. Co miał do stracenia? Poruszył swoimi nadgarstkami i przygotował się aby po omacku dokonać operacji - wtedy Karen otworzyła drzwi i weszła.

Była zachwycająca. Pragnął jej. Więc powiedział jedyną rzecz, która miała sens - Co Ty do cholery tutaj robisz?

- Nie mów mi co robić. - podniosła obie ze swoich toreb tak wysokich jak mogła, wniosła je i trzasnęła drzwiami - Daj mi ten głupi nóż.

- Musisz iść.

Maszerowała w jego kierunku, wyciągnęła rękę, a jej oczy skrzyły się oburzeniem - Wyjdę stąd razem z Tobą. Teraz, dokończmy sprawę, zanim inny z twoich głupich, oślizgłych przyjaciół wejdzie oknem, chyba że zamierzasz zwijać się na podłodze z kwileniem?

Była wściekła na siebie, że wróciła. A fakt, że wróciła rozgrzał jego serce i wzmocnił jego determinację.

Przeżyje.

- Jeśli wbijesz to w ten sposób... - podał jej trzonek noża i miał nadzieję, że nie jest wystarczająco szalona by skorzystać z okazji by wbić go w jego serce.

Przetoczyła go na brzuch - Będzie bolało - powiedziała.

- Już boli - mógł poczuć, jak jad rozpuszczał jego mięśnie w nodze.

Dwoma pewnymi ciosami pokroiła jego skórę do jego mięśnia.

Ból sprawił, że wyginął się w łuk w mękach.

Krew biła i przebiegała wzdłuż jego nogi.

- Sprawiłam Ci ból? - zapytała.

- Tak.

To dobrze - sięgnęła do niskiego stolika obok łóżka i włączyła gwałtownie światło

- Pamiętasz jak ten jad wygląda?

- Grube, srebrzyste kulki jak rtęć - gdy to uderzyło w jego policzek i oko to paliło jak kwas, rozrywając jego skórę i... dobrze. Nic nie mógł zrobić ze swoim okiem. Nie ma sensu teraz o tym myśleć. Pozbył się trochę jadu na podłodze i na zewnątrz potarł swoją twarz w klombie, ale wciąż mógł poczuć, jak pozostające cząsteczki wżerały się w jego skórę....

- Trucizna umieściła się tam, czepiła się kosmyków twoich mięśni. Przetocz się do tyłu na twoją stronę. - Karen mocno popchnęła go.

Zrobił tak jak mu powiedziała - Dlaczego to robisz ?

- Ponieważ mam dosyć martwienia się o ciebie i o to kiedy pojawisz się znowu.

- Więc będziesz opiekować się mną żebym Cie już nie zaskoczył?

- Co więcej, muszę przeżyć noc i jesteś moim najlepszym zabezpieczeniem.

- Nie w tym kształcie.

- Zamknąć i w górę - wykorzystała czubek jego noża do popchnięcia pierwszej drobiny trucizny, później drugiej na zewnątrz na podłogę.

Potoczyły się i złączyły jak rtęć.

- Nie dobrze - mamrotała.

- Ponieważ?

- Zostawiły srebrzystą powłokę wzdłuż kosmyków twoich mięśni. Zostań tu - pobiegła do łazienki. Mógł słyszeć jak odsuwa szufladę.

Karen sprawiła, że poczuł się prawie... pełny nadziei.

Wróciła z flakonem nadtlenku wodoru, gazą i taśmą pierwszej pomocy oraz butelką Listerine.

Nawet nie chciał wiedzieć co planowała zrobić z Listerine.

- Nie mam kompletu na ukąszenia węża. Albo przyssawki. Więc spróbujemy tego. - uklękła u jego boku. Przechyliła go na brzuch i wlała nadtlenek wodoru do rany.

To zabolało jak sukinsyn.

Przechyliła go z powrotem i pozwoliła temu spływać.

- Bez zmian. Srebrna ciecz wciąż wisi tam. Spróbujmy tego jeszcze raz - zrobiła, wszystko jeszcze raz podczas gdy rozmawiała z nim, próbując utrzymać go skupionego.

Wiedział to. Doceniał to. Ale stawała się coraz bardziej szalona i w końcu wysapał - Nie jestem dobry dla ciebie. Odejdź teraz. Pamiętaj, mój samolot. Mój brat -

Potoczyła go brzuch - Ja doskonale wiem jak odejść - zabrzmiała ze złością że ośmielił się sugerować coś takiego.

Dzięki Bogu!. Gdyby wkurzył ją dość, wyszła by i może uratowała siebie i ikonę i jego rodzinę.

Za to, w najodważniejszym akcie, jakiego był kiedykolwiek świadkiem w jego całym życiu - i najgłupszym jednocześnie - wbiła swoje kolano w jego plecy, przyłożyła usta do ugryzienia i wyssała truciznę z jego rany.

Rozdział 22

Karen spluwała krwią i jadem na podłogę.

Gubernator zepchnął ją.

Słabo usłyszała, jak wykrzyknął - Czyś Ty oszalała?

Trucizna uderzyła ją pierwsza, trawiła jej zmysły jak kwas.

Następnie poczuła smak jego krwi, i -

Varinski nosił kask i kamizelkę. Jego małżowiny uszne wisiały nisko, każda przedziurawiona przez trzy-ósmy - cala bolec. Miał nóż w kaburze przypiętej do jego boku. Jego ramiona były umięśnione i masywne, miał twarz jak neandertalczyk - szeroka szczęka, ciężka brew, i jedna kość policzkowa, która została złamana i przepchnęła się w kierunku jego oka. Brnął przez bitwę, odpychając ludzi Gubernatora jakby byli wykałaczkami. Był masywny, obojętny na ból, szybki jako piorun... i jego spojrzenie spoczęło na Gubernatorze.

Walka na śmierć i życie. Gubernator zasłużył na to.

Pobiegł by spotkać go.

Spotkali się w starciu okrucieństwa.

Gubernator zamachnął się na Varinskiego, rozrywał go zębami i pazurami, ale to był niezwykły demon. Ten facet miał talent do zabójstwa. Nie kłopotał się swoim nożem albo jego pistoletem, ale walił w Gubernatora swoją metalową pięścią, biorąc kawałki ciała z każdym uderzeniem.

Gubernator ciął swoim nożem, rozdzierając Varinskiemu szyję, jego nogi, jego twarz, ale Varinski pozbył się tego i kontynuował. Ruszał się szybko, używał rąk jak również jego pięści.

Gubernator dyszał, jego oddech ugrzązł w jego płucach. Przegrywał. Po raz pierwszy od tej pory, gdy był chłopcem ze swoimi braćmi przegrywał walkę. Szybko rozważył opcje. Gdyby się zmienił, stał się panterą, może mógłby uciec, ale... jego ludzie zostaliby obezwładnieni, ranni, zabici, albo uwięzieni.

Nie. Musi zostać z nimi. Wyciągnie ich stąd.

Varinski okrążył go; wtedy, z powodu okrzyku z pola, odwrócił wzrok.

Gubernator rzucił się Varinskiemu na brzuch - i jedno potężne uderzenie walnęło go w klatkę piersiową.

Gubernator stracił przytomność, obudził się lecąc w powietrzu, zemdlał jeszcze raz ponieważ odbił w dół klifu... i wpadł na skały.

Rześki, antyseptyczny smak Listerine pluskał w ustach Karen. Odchrząknęła i odepchnęła rękę Gubernatora i butelkę daleko - Ty sukinsynu!

Gubernator trzymał ją w ramionach na swoich kolanach. Potrząsnął jej ramionami - Wszystko w porządku? Wiesz jak mocna ta trucizna jest? Zwariowałaś?

- Tak. Tak. Tak. - wstając z jego ramion, pobiegła do łazienki. Jej żołądek ścisnął się i zwymiotowala swoje ciasteczka w toalecie. Zawisła tam na moment, kręciło jej się w głowie ponieważ próbowała myśleć, pojąć co się właśnie zdarzyło.

Zbierając siły, wstała i poszła do zlewu, oparty się i zajrzała do jej własnych nawiedzonych oczu.

Czuła smak jego krwi... i przeniosła się. To zdarzyło się wcześniej, w jego namiocie w Himalajach, ale krótko.

Tym razem zobaczyła, poczuła zapach, poczuła ten sen, ten wzrok. Żyła w jego skórze, i to występowało w jej koszmarach. Spadła w dół klifu i wpadła na skały, doznała okropnych obrażeń wewnętrznych. Ona powinna... nie, on powinien umrzeć wolną, bolesną śmiercią.

Ale on żył.

Zadrżała.

Ale cierpiał. Wiedziała to teraz. Cierpiał na wiele różnych sposobów. Mimo to przeżył, ocalił jej życie, a jeśli nie wróciła by, nie odepchnęła jej własnego wstrząsu i nie uporała się z sytuacją teraz, umarłby na jej podłodze. Nawet Gubernator zasłużył na cos lepszego niż to.

Ten człowiek wąż nie był jedynym . Musieli uciekać.

Rozchlapała zimną wodę na swojej twarzy, przepłukała usta i wyszła.

Gubernator był na nogach. Jakoś udało mu się założyć spodnie i teraz walczył z zapięciami.

- Najpierw pozwól mi spojrzeć na ugryzienie jeszcze raz.

- Jest dobrze - jego cera była szara a źrenice jak czubek szpilki.

- Mogę zobaczyć - trochę bardziej łagodnie, pchnęła go - Daj mi zobaczyć. To musi zostać zabandażowane. Rozchlapujesz krew po podłodze - wskazała na kałużę u jego stóp.

- Tak przypuszczam. Tylko nie dotykaj tego znowu - spuścił swoje spodnie.

Wytarła do czysta ranę gazą - Zmyłam krew i nie widzę już jadu - przycisnęła gazę nad ugryzieniem, przykleiła to na miejscu na jego stawie skokowym - Musisz walczyć mimo wszystko w twoim systemie.

Spuścił wzrok ku niej. Czerwone, bolesne pęcherze nakrapiały jego policzek, jedno oko zostało zamknięte i połysk potu przykrył jego czoło. Mimo to ręka, którą wyciągnął do niej była pewna i pogłaskał jej policzek jakby to ona potrzebowała otuchy - Nie martw się. Będę się trzymał wystarczająco długo by dostarczyć Cię na samolot i do bezpieczeństwa.

- Nie miałam na myśli... - ale powiedziała mu, że ratuje go ponieważ był jej najlepszą gwarancją bezpieczeństwa.

Uwierzył w to?

A ona wierzyła?

Szarpnął w górę swoje spodnie.

Pomogła mu przy zamku błyskawicznym i pasku, wtedy zepchnęła go do krzesła i zaświeciła mu światłem na twarz.

Ostrożnie wytarła brud z ran - Z tym okiem powinno być nieźle. Co z drugim? Możesz je otworzyć?

- Nie. Ale gałka oczna nie przyjęła celnego strzału. Jest szansa, że zachowam swój wzrok.

Był tak spokojny. Tak pewny siebie.

Kontynuował - Najpierw zadzwonię. Oni przygotują samolot. Musimy dotrzeć do lotniska i podążać w kierunku gór.

- Złożę zamówienie na samochód - zaczęła podnosić telefon, wtedy przerwała. Hotele miały operatorów i rozmowy nie zawsze były prywatne.

Przywołała Dika, wtedy pomogła mu założyć jego buty i skarpety.

Delikatne pukanie zabrzmiało w drzwiach. Wyjrzała przez dziurkę.

To była pokojówka. Uśmiechała się, kiwając głową - Panienko Karen - zawołała - Przyniosłam butelkę wina, o którą prosiłaś - podniosła butelkę do oczu Karen i ktokolwiek jeszcze patrzył, widział ją.

Karen wpuściła ją.

Jak tylko Dika objęła bałagan - porozrzucane DVD, gładki, o kolorze klejnotu ogon węża wystający spod pościeli, człowiek na krześle - jej uśmiech zniknął - Co tu się stało?

- Zostaliśmy zaatakowani.

Dika podniosła swoją brodę na Gubernatora - To jest człowiek, którego bałaś się?

- Tak, ale uratował moje życie.

- Jeszcze raz - Gubernator wtrącił.

- Wziąłeś swoją zapłatę ostatnim razem - Karen warczała.

- Więc w zamian ratujesz jego życie? - Dika zmierzyła go wzrokiem - Przystojny diabeł. Widzę czemu możesz.

- Kazałaś mi ufać moim instynktom. W tym przypadku, moje instynkty każą mi wydostać go stąd, żeby nikt nie widział. Szybko. - Karen czekała, zastanawiając się czy Dika wyśmieje ją.

Za to, miękka, uśmiechnięta pokojówka zniknęła, zastąpiona przez kobietę o surowych rysach twarzy, zdecydowaną i inteligentną - Racja. Daj mi pięć minut. Wrócę. - wyszła.

Karen wyjęła dwie butelki wody z lodówki i zaczęła podawać mu jedną.

Strząsł się w mocnym wybuchu i wydzielił błysk gorączki tak gorącej, że poczuła to nawet tam gdzie stanęła.

Po raz pierwszy nabrała tchu i uświadomiony sobie jak nieprzygotowana była do tego zadania. Nie znała niczego więcej niż podstawowa pierwsza pomoc. Nie potrafiła walczyć z demonami, które zmieniły się w bestie. Położyła butelkę na jego szyi, mając nadzieję schłodzić go i powiedziała - Jestem normalną, rozsądną kobietą, która jest dobra w planowaniu bufetów czekoladowych i zajmowaniu się kompozycją kwiatową w nagłych wypadkach. Jak pomogę ci teraz pomóc?

- Rozsądny, tak. - wziął butelkę, odkręcił korek i pił - Ale nie jesteś absolutnie zwyczajna. Możesz budować hotele, pobić mężczyznę, przeżyć wędrówkę przez Himalaje. Teraz nie mogę myśleć o nikim innym kogo chciał bym mieć u swego boku.

Nie chciała jego wyrazów uznania - ale to dotknęły jej serca - Wypij wszystko - powiedziała cierpko - To wypłucze jad całkowicie.

Gdy wypił, uśmiechnął się i przypomniał jej o kimś. Kogo lubiła.

O, tak. Przypomniał jej o Ricku Wilderze.

- Mam w samolocie rzeczy umożliwiające przetrwanie - powiedział - Z tym co masz w plecaku, będziemy dobrze.

- Przejrzałeś wszystko, co posiadam? - piła, ponuro świadoma że również łyknęła kilka fatalnych kropli trucizny... i kilka przerażających drobin jego krwi.

- Zaraz po twojej małej rozmowie na patio. - kiwnął głową w kierunku jej zasuwanych drzwiczek.

Szarpnęła butelkę, rozlewając wodę - Z Diką? Podsłuchałeś nas? - słyszał każde słowo jakie powiedziała? O nim? O niej? O strachu przed nim?

Nawet teraz, tak bardzo chory, patrzył na nią, uśmiechając się - Dika była bardzo pomocna. Gdyby nie przekonała cię do zostania, musiałbym podjąć surowe środki.

- Niech Cię piekło pochłonie. Powinnam była wyjść natychmiast i powinnam zostawić cię sępom.

Biorąc jej nadgarstek, pocałował go - Już jest za późno na to. Nawet jeśli umrę przez to - i pewnie mogę - jakoś wróciłbym do ciebie.

- Głupoty opowiadasz - przemierzyła od jednego okna do innego i szarpnęła zasłony na bok i spojrzała na zewnątrz.

Co było z nią nie w porządku, że jego wyznanie w równym stopniu pochlebiało jej i frapowało ją? Dlaczego, ze wszystkich ludzi na świecie, poddała się Gubernatorowi?

Dika śpieszyła się w kierunku domku Karen, popychając jej wózek do sprzątania w tym kierunku.

Rok temu, gdy Karen znalazła zatrudnienie przy Aqua Horizon Spa i Gospodzie, Dika przybyła ze swoimi ludzi z misją - aby mieć pewność, że Karen Sonnet będzie bezpieczna i przepowiednia będzie mogła być spełniona.

Teraz Varinski uderzył nagle, brutalnie, i Dika musiała wydostać Karen i Wildera.

Stuknęła w drzwi i głosem idealnej pokojówki zaśpiewała głośno - Uprzątne to wylane wino teraz, Panno Karen.

- Wejdź, Dika - doceniam to co robisz. - Karen zabrzmiała tak przyjemnie jak Dika. Bystra dziewczyna całkowicie zrozumiała powód tego wybiegu.

Dika weszła za nią i zamknęła drzwi na klucz . Otworzyła wózek i powiedziała Wilderowi - Wchodź.

Wilder kiwnął głową i stanął powoli, ruszając się jakby stawy go bolały.

Karen zobaczyła jego inwalidztwo i przeklęła w rozmaitych językach.

Tak. Dziewczyna może go nie lubić, ale nie mogła znieść jego cierpienia.

Zawijając jej ramię wokół jego pasa, Karen pomogła mu zgiąć się i wejść. Dika załadowała torby Karen na niego i zamknęła go. Dika, Karen i ich ukryty pasażer szli w kierunku drzwi.

Karen pomogła Dika pchać - Wilder ważył tonę, i koła osunęły się na alejkę wysypaną żwirem- idąć rozmawiały lekko jak dwie kobiety, które pracowały nad uzdrowiskiem i przyjaźniły się.

Dika, Karen, i Wilder doszli do parkingu bez żadnych incydentów.

Karen patrzała na wejście jaskrawo oświetlonego Aqua Horyzont Uzdrowisko i Gospoda, wtedy biała furgonetka z pralni zatrzymała się. Spojrzała w dół na swoje ręce ponieważ zaciskała je w pięści w kółko. Spojrzała niebezpieczeństwu prosto w oczy, i bała się konfrontacji.

Dika nie mogła pomóc jej w walce ze strachem, ale mogła pomóc jej zrobić następny krok w dół drogi.

Dwóch ludzi wyskoczyło i włożyło wózek do furgonetki.

- To moi ludzie, Romowie, moje plemię. Oni zaprowadzą cię do lotniska. - Dika umieściła swoją rękę na głowę Karen - Błogosławię Cię, szczęście, i siła niech będą z tobą.

Karen przytuliła ją, wskoczyła i machnęła gdy odjeżdżali w poprzek asfaltu i do ciemności.

Dika odwróciła się w kierunku bezpieczeństwa. Do wejście jaskrawo oświetlonego holu.

Gdy szła, poczucie obserwowania narosło. Wyśliznęła nóż z jej rękawa. Rzuciła okiem za siebie. Wysiliła się by słuchać. Jej kroki stały się krótsze i szybsze. Prawie sięgnęła po drzwi - gdy ktoś wyszedł z krzaków. Albo raczej, coś.

Spiczaste uszy wytrysnęły z czubka jego głowy. Futro pokryło jego szyję i policzki mimo to jego nos i oczy i ciało były z pewnością ludzkie.

Był tym czego Rom bał się - Varinski.

- Nie powinnaś tego robić. - mówił powoli jakby słowa były trudne dla niego.

Jedyne bezpieczeństwo Dika było do środka. Przeszła w bok - Przepraszam - spróbowała go obejść.

Ruszył się przed nią, do połowy uśmiechając się - Powiedziałem, że nie powinnaś tego robić.

- Muszę wejść.

- I tak ich dopadniemy... a teraz dopadnę Ciebie. - rzucił się na nią, obnażając kły.

Z szybkim cięciem swojego noża pocięła mu twarz.

Zawył w mękach.

Rzuciła się do wejście.

Gdy drzwi na fotokomórkę otworzyły się, wrzasnęła z całej siły swoich płuc.

Zobaczyła, że kierownik jest na obchodzie.

W tym momencie bestia złapała ją w swoich pazurach. Jego kły rozcięły jej szyję. I podczas gdy krzyczała, podarł ją na strzępy na nieskazitelnie czystym chodniku Aqua Horyzont Uzdrowisko i Gospoda.

Rozdział 23

Gdy furgonetka zwolniła w dół drogi, świt nadał niebu odcień najczystszego, najlżejszego niebieskiego, Karen otworzyła drzwi i pomogła Gubernatorowi wyjść na zewnątrz.

Ruszał się ze strasznie wolno - To przez jad. - sufit był niski więc schylił się by nie uderzyć głową - Czuje się jakbym miał sto lat. - posłał jej ostre spojrzenie. - A Ty odczuwasz jakieś skutki?

- Moje koniuszki palców drżą jakby doznały odmrożenia.

Wziął jej ręce, podniósł w górę, zbadał skórę jej palców - Poradziłaś sobie naprawdę dobrze. '

- Nie zrobiłam zbyt dużo.

- Uratowałaś moje życie.

Facet przechodził gorączkę, prawdopodobnie straci oko, ledwie może się ruszyć, a martwi się o nią. Podgrzewał ją. Fizycznie. Emocjonalnie. -Więc teraz jesteśmy kwita - powiedziała - Żadne z nas nie ma zobowiązań.

- Uratowałem twoje życie. Ty uratowałaś moje. - uśmiechnął się - Ale ja Cię związałem. Więc, żebyśmy byli równi, powinnaś związać mnie.

- Zrobię to - wyrwała swoje ręce - I zrzucę Cię z klifu.

- Nieżyczliwie - w nagłym ataku chłodu, zadrżał i przemierzył z dala od niej. - Może nie będziesz musiała.

- Wiem - mamrotała i grzebała w wozie do czasu gdy znalazła czyste ręczniki. Zawinęła dwa wokół jego ramion dla ciepła. Użyła jednego by zetrzeć pot z jego twarzy.

Trzasnęła tylnymi drzwiami furgonetki żeby kierowca dodał gazu.

- Varinski - Gubernator stanął nieruchomo, podparty jedną ręką na suficie a drugą na boku, i wyjrzał przez tylne okno.

Podeszła powoli i popatrzała na zewnątrz.

Czarny Hummer H2 z ciemny szybami szybko ich doganiał.

Prywatne lotnisko było dziesięć minut od hotelu.

- Za nic nie zdążymy - powiedziała.

Wtedy facet siedzący na miejscu dla pasażera otworzył swoje drzwi - przy osiemdziesięciu milach na godzinę -wychylił się i zrzucił coś na drogę.

Karen spojrzała na niewielką kulkę, która otworzyła się przez pęknięcie i rozsypała gwiazdy stalowe w poprzek asfaltu.

Hummer przejechał je. Opony dmuchnęły. Zjechał z drogi.

Karen odetchnęła z ulgą, zaczęła odwracać się do Gubernatora — i wtedy drzwi Hummera otworzyły się. Wyskoczył wilk. Potem kolejny i kolejny. Sokół wędrowny wyleciał na zewnątrz i zdążał w ich kierunku. Robiąc demonstrację lśniącej siły, wielka pantera skoczyła z pojazdu.

Jej serce zabiło mocniej z przerażenia ... znała prawdę o tych bestiach, o tych rzeczach, które przyszły od serca zła, które zamordowałoby ją i kogokolwiek, kto wszedł by im w drogę.- Kim są Ci faceci?

- Varinscy - jeden z facetów siedzących z przodu powiedział głośno.

Spojrzała na Gubernatora.

Był jednym z nich.

Rzuciła okiem za nimi. Wilki zostawały w tyle. Były zbyt wolne by nadążyć. Ale kontynuowali bieg, wiedząc, że ich dopadną.

Pantera biegła dalej, wyglądając prawie leniwie w tym pościgu za nimi, ale jej zielone oczy żarzyły się.

- Jak długo jeszcze? - Gubernator zapytał.

- Jesteśmy prawie na miejscu.

Zobaczyła, jak odepchnął ból i gorączkę. Zobaczyła, jak zebrał swoją siłę.

Poruszył kolanami i ramionami. Podszedł do tyłu i spojrzał - Wilki. Zły wybór. Ich maksymalna prędkość to czterdzieści pięć mil na godzinę. Co jeszcze mają?

- Sokół wędrowny.

- Który nurkuje przy prędkości ponad sto mil na godzinę. Varińscy nie są wszyscy głupi. Ktoś w tej organizacji ma mózg. Zastanawiam się kto? przypatrzył się panterze - Innokenti. Oczywiście. Kto by przypuszczał, że jest panterą? - nabrał tchu i cicho powiedział - Ptak będzie przy nas zanim zdążymy wsiąść do samolotu.

Spojrzała na pas startowy. Cessna Cytat X usiadła na pasie startowym, gotowa by poleciec.

- To twój? - była pod wrażeniem. Najszybszy mały odrzutowiec na świecie.

- Może nim lecieć?

- Spróbuj mnie powstrzymać.

Kiwnął głową - ptak rzuci się na mnie. Bierz swoje torby i wsiadaj do samolotu.

- Ci faceci są jak ty. Mieszanina człowieka i zwierzęcia. - powinna już mieć wstrząs za sobą.

Nie miała.

- Tyle że oni są czarnymi charakterami a ja bohaterem pozytywnym. - Gubernator zabrzmiał spokojnie, dodając otuchy.

Furgonetka zapiszczała zza rogu lotniska, rzuciła ją w ramiona Gubernatora.

Trzymał w ją ramionach , mocno, do momentu aż furgonetka nie zatrzymała się - Jeśli nie wsiądę do samolotu na czas, bądź gotowa by pójść, zamknij drzwi i startuj.

Mogła. Ona powinna. Odsyłał ją. Znała swoją drogę po całym świecie lepiej od większości ludzi. Miała pieniądze . Miała jego samolot. On nie wierzył w nią, ale wiedziała, że może uciec od niego i jego dziwacznych wrogów, ukrywać się przed nimi, chronić ikonę, a gdyby zrobiła to, nigdy nie musiałaby stanąć twarzą w twarz ze swoim zamiłowaniem do tej... bestii.

Ale ta sama uparta głupota, która sprawiła, że ona wróciła do swojego domku i uratowała jego życie wciąż trzymała ją w tym uścisku - Nie.

- Oni chcą ikony.

- Oni nie mogą jej mieć, więc lepiej wygraj tę walkę.

Krew napłynęła jego policzki. Wyraźnie pozbył się trucizny. Wpatrywał się w nią ze starą Gubernatorską determinacją - jak kiedykolwiek mógł ją nabrać - i powiedział - Masz rację. Gdy kierowca ostro zahamował, trzymał klamkę i ją. Zanim zatrzymali się całkowicie, wyskoczył na zewnątrz - Mniej samolot gotowy do lotu jak tylko skończę - wykrzyknął. Wylądował na asfalcie z giętką gracją... jako pantera.

Zobaczyła, jak niewyraźna plama kierowała się na niego z góry.

Furgonetka zarzuciła, zatrzymała się i obaj faceci odchyleni do tyłu krzyknęli - Wysiadaj! Biegnik do samolotu!

Złapała swój plecak i torbę i pobiegła.

Furgonetka zapiszczała daleko.

Niewielki, piękny błękitno-biały prywatny odrzutowiec czekał. Ścigała się do kół, odrzuciła klocki na bok, odblokowując koła. Schody wisiały tam, otwarte i kuszące. Wchodziła po trzy stopnie na raz, dostała się od środka.

Pod nią, Gubernator walczył ze szczupłym człowiekiem, który posługiwał się nożem z absolutną dokładnością.

Za bramą wilki sadziły susami wzdłuż lotniska, przyglądały się Gubernatorowi, a ich oczy świeciły czerwienią.

- Świetnie - mamrotała. Tez miała swoja broń.

Rzuciła swoje torby na miejscu dla pasażera i pobiegła do kokpitu. Nigdy nie latała na takich maleństwach. Ale jej ojciec wytrenował ją dobrze. To zajęło tylko minutę zaznajomić się z kontrolkami. Wtedy, z zaciętym uśmiechem, zaczęła przygotowywać się do lotu.

Akumulator - Jest. Pompy paliwowe - są. Rozrusznik prawego silnika ruszył, pojawiający się rpm. Zapłon - jest. Przepustnica wokół rogu. Mogła wyczuć wibrowanie silnika i mogła słyszeć jęk gdzieś za nią.

Rozrusznik lewego silnika , gotowy by uruchomić... Gdy tylko Gubernator będzie na pokładzie.

Gdy obiegła listę kontrolną, wieża połączyła się przez radio - Co to za piekło tam na dole?

Złapała mikrofon i przedstawiła nutę paniki w jej głosie.- Oni walczą na noże. proszę wysłać policję na lotnisko!

Nie żeby policja mogła coś poradzić, ale to pozwoliło by oderwać się jej i chciała całej pomocy jaką mogła dostać.

Za nią silniki wydały cichy i słodki dźwięk. Przesunęła samolot o kilka cali, poruszając drążkiem.

Dwóch ludzi walczyło w zapasach na ziemi, a Gubernator wyraźnie utracił siły, gdy tak toczyli się.

Wilki były za ogrodzeniem, cała ich uwaga skupiła się na bitwie.

Gliny biegły w kierunku awantury z pistoletami w ich rękach.

Karen nacisnęła przepustnicę i z rykiem silnika, zmierzała do wilków.

Nie spodziewali się, tego. Popatrzyli w górę, zobaczyli jej podświetloną twarz przez przednią szybę, nadal biegli, ponieważ myśleli, że kobieta naprawdę nie przejedzie po nich.

Gwałtownie skręciła, wystarczająco by zmiażdżyć jednego z wilków.

Wycie, połączone z furią i bólem, sięgnęło jej uszu nawet ponad odgłosami wielkich silników.

Przekręciła samolot jeszcze raz i goniła drugiego wilka. To mógł być jakiś nadprzyrodzony który zmieniał się od człowieka do wilka i z powrotem, ale była całkiem pewna, że mogła zrobić wgniecenie w jego ego kołami jej samolotu.

Wilk skręcił gwałtownie daleko w kierunku trawiastej krawędzi pasa startowego.

Była naprzeciw Gubernatora i drugiego Varinskiego - sokoła.

Osiągnęła swój cel. Varinski stracił swoją koncentrację i popatrzył na nią kątem jego oczu.

Gubernator wzmacniał się i z szybkością jego rąk, kłapnął szyję tego faceta.

- Tak! - zwolniła i gwałtownie skręciła, opuszczając schody blisko Gubernatora. Słyszała brzęk stóp, spojrzała, jak wsadził głowę do kabiny i wykrzyczał - Zabezpiecz kabinę!

Gubernator spojrzał w jej kierunku, jak jego wola ostygła jego twarz stała się szkieletowa.

- Weź i rób to! - ponieważ wilki zniknęły z jej widoku, wiedziała, że przynajmniej jeden z nich zamierza próbować zdążyć na ich samolot.

Podnosząc mikrofon, przemówiła - Wieża, listopad 8-7-8-7-6, kołuje, gotowy do lotu.

Gubernator kołysał się na swoich stopach. Wyjrzał i zbladł jak śmierć.

- Mam pistolet w bocznej kieszeni mojego plecaka - zawołała.

Znalazł go, wyjął, i ujął w jednym płynnym ruchu.

- Zabij go - krzyknęła.

- Trzeba więcej niż to by zabić Varinskich. - podciągnął stopnie i zamknął samolot, wtedy, ponieważ ruszyła na pas startowy i przyspieszyła, zachwiał się do kokpitu i pociągnął siebie dna siedzenie pasażera.

Cessna zbliżyła się prędkości startowej, i człowiek, ludzki, wszedł na pas startowy.

Rozpoznała go.

Nie powinien, ale zrobiła to.

Zobaczyła go w swojej wizji.

Twarz jak neandertalczyk - szeroka szczęka, ciężka brew i jedna kość policzkowa, która została złamana i przepchnęła się w kierunku jego oka. Jego małżowiny uszne wisiały nisko, każda przedziurawiona przez masywne kołki. Brnął przez bitwę, odpychając ludzi Gubernatora jakby byli wykałaczkami. Był masywny, obojętny na ból, szybki jak błyskawica-

Nie. Nie! Nie mogła wejść do jednego z tych transów teraz. Musiała się skupić.

Neandertalczyk staną z jego masywnymi rękami na biodrach, jego oczy do wwiercały się w nią, cicho rozkazując by ona zatrzymała się.

Mała Cessna przyspieszyła jak wystrzelona z procy.

Zanim uderzyła neandertalczyka, odsunął się na bok.

- Co to było? - szepnęła.

- Moje wyobrażenie piekła.

Rozdział 24

Rdzawa pustynia i jej niebezpieczeństwa odpadły i błękitne niebo okryło ich.

- Co robisz? - wieża krzyczała na nich - Nie miałeś pozwolenia na start! Zawróć na lotnisko natychmiast!

Gubernator sięgnął w dół, pstryknął przełącznik i mówiący ucichł. Podniósł środkowy palec w teatralnym geście i wskazał w kierunku wieży.

- Co to oznacza? - Karen zapytała.

Gubernator uśmiechnął się - Pieprzyć ich. Ustalam własne zasady lotu.

Karen uśmiechnęła się - Dokąd lecimy?

- Skieruj samolot na północny zachód. 3-3-0 powinno być dobrze.

Gdy już lecieli na miłej, bezpiecznej, pozbawionej szczytów górskich wysokości, włączyła autopilota i odwróciła się do Gubernatora.

Wyglądał okropnie. Długie cięcie na jego klatce piersiowej krwawiło na jego pogniecioną drogą koszulę, a jego oczy były mocno zamknięte, skóra ponad nimi zaskorupiała, jakby próbował odgonić zje wizje. Jedna pięść przyciśnięta ponad jego sercem, druga ponad brzuchem, a jego nogi napięte jakby toczyły zaciętą bitwę.

Było jej przykro, ale nie miała czasu na współczucie - Jaki jest plan? Jesteś w złej formie i prawdę mówiąc, ja też nie czuję się zbyt dobrze.

Wpatrywał się w nią jednym monotonnym zielonym okiem - To przez truciznę. Nawet ślad jest toksyczny do kogoś takiego jak ty.

- Nie umarłam, po prostu jestem trochę chora.

- Połknęłaś kilka kropel mojej krwi i ona walczy z jadem.

- Dlaczego? Co jest takiego nadzwyczajnego w twojej krwi? - pomijając fakt, że to sprawia, że widzę rzeczy, które ty zobaczyłeś, słyszę rzeczy, które słyszałeś, wpadam do Twoich wspomnień, twojej pamięci.

Skrzywił się i nie odpowiedział.

- Ponieważ jesteś jednym z nich - to uczyniło ją wściekłą jeszcze bardziej - Ty jesteś... jesteś Varinskim.

Jego niezranione oko otworzyło się gwałtownie i spiorunował ją wzrokiem gwałtownie - Nie, Ja jestem Wilderem. Nazywam się Adrik Wilder. Pamiętać o tym.

- Dlaczego?

- Bo jeśli umrę przez to, chcę by jedna osoba pamiętała moje imię.

- Nie umrzesz - nie po tym wszystkim, nie mógł. Nie może na to pozwolić.

- Nie? - jęknął i przestawił jego długie nogi jakby go stawy bolały - Wróć do kabiny. Sprawdź po prawej stronie. Wyjmij moje ubranie.

Zrobiła tak jak powiedział, a kiedy wróciła był nagi, skulił się na miejscu, jego galowa odzież pogniotła się na podłodze przy nim.

Oceniła go jednym spojrzeniem. Jego ciało wyglądało na dłuższe i węższe niż było w Himalajach, jednak mięśnie nadal były wyrzeźbione. Miał blizny na swoich ramionach, blade i krzyżujące się, przez jego klatkę piersiową i w dół jego ramienia, żywy tatuaż, dwa pioruny cudownie czerwone i złote.

Pomimo gorących nadziei gdy byli osobno, jego genitalia były wciąż nietknięte.

- Kiedy miałeś czas zrobić sobie tatuaż? - dotknęła pioruna lekko.

- To nie jest tatuaż. To jest znak, który pojawia się u każdego Wildera w okresie dojrzewania, to dowodzi, że on jest częścią cyrografu. - puścił oko - To świetny prezent by być w dobrych stosunkach z załamującym się głosem, owłosieniem i niekontrolowaną erekcją.

- Ale nie miałeś tego wcześniej.

- Miałem, ale gdy stałem się potworem, tatuaż wysuszył się i wyblakł.

- Jak twoje oczy.

- Tak. Jak moje oczy. I jak moje oczy, gdy wróciłem do światła, kolor wrócił. - zadrżał i gęsia skórka pojawiła się na jego skórze.

Zaczął zakładać czarną bawełnianą koszulkę, gdy pochylił się do przodu zauważyła jego plecy. Krzyżujące się blizny biegły od jego pośladków na samą górę jego kręgosłupa i od jednego ramienia do drugiego. Niektóre były głębokie, rozcinając jego skórę. W oburzeniu zapytała - Co Ci sie stało?

- To nie ma znaczenia. - wziął koszulkę i wciągnął ją.

- Nie ma znaczenia! - pociągnęła jego koszulkę i założyła mu płaszcz maskujący - Jak to może nie mieć znaczenia? Ktoś zbił cię!

- To nie ma znaczenia - powtórzył.

Klękając u jego stóp, pomogła mu założyć długą bieliznę i parę bojówek maskujących - To był ten Varinski, prawda? Facet, który zwyciężył cię w bitwie.

- Skąd to wiesz? - warczał.

Więc miała rację. Widziała to w jego umyśle. Jego wspomnieniach.

Ile razy czuła smak jego krwi, ich umysły łączyły się mocniej ....

Ale on z tego nie zdawał sobie sprawy, a ona nie chciała wyjaśniać mu czegoś, czego sama do końca nie mogła pojąć - To nie ma znaczenia - przedrzeźniała go.

- Jesteś irytującą kobietą. - podciągnął spodnie, pogrzebał w kieszeni i wyjął kawałek papieru. Podał to jej - Za jakąś godzinę, zadzwoń pod ten numer. Poproś Jasha. Podaj mu te współrzędne i powiedz mu, że Adrik go potrzebuje.

- Kim jest Jasha?

- Moim bratem.

- Dlaczego sam nie zadzwonisz do niego?

- Jest całkiem duża szansa, że on mnie nienawidzi.

- Masz ten wpływ na ludzi.

Złapał ją i trzymał w ramionach, wtedy pochylił się i pocałować ją mocno - Ale nie na ciebie.

- Ale ja nienawidzę cię - powiedziała automatycznie.

Przynajmniej, nienawidziła go przez ostatnie dwa lata i to z wystarczającego powodu. Ale jakkolwiek mocno próbowała, nie zapomniała go.

Teraz, jak wpatrywała się w jego twarz, tak blisko jej, jak gorączka targała nim i zadrżał w mękach, wiedziała co zaryzykował by ją ocalić.

Może wciąż nienawidziła go. Nie wiedziała. Ale śmierć pulsowała przez jego żyły - co więcej, przez jej żyły - i ona nie pozwoliły temu zabrać ich.

Mieli niedokończony biznes.

Gubernator oparł się, jego twarz przekręciła się - czy on nienawidzi mnie czy nie, jest całkiem duża szansa, że Jasha przyjdzie. Jeśli Ci wierzy.

- Nie mogę czekać by wykonać ten telefon.

- Muszę zmienić plan lotu zgodnie z FAA.

Zapamiętała faceta na pasie startowym.- Dobry pomysł.

- Zejdź tak nisko jak tylko wygodnie możesz lecieć i skręć na północ na Wielką Kotlinę.

Rozłączyła autopilota i zrobiła jak jej powiedział.

Kontynuował - Obierzemy kurs na Sierra Nevada na południe Yosemite.

- A następnie gdzie?

Uśmiechnął się ponuro - To wszystko.

- Co masz na myśli? - nie zamierzała polubić jego odpowiedzi, przypuszczała.

- Lecimy tym maleństwem prosto na Acantilado Mountain.

Rozdział 25

-Nie. Oh, nie. - Karen trzymała kurczowo ramię Gubernatora - Czy Ty postradałeś zmysły?

- Skoczymy razem, więc nie rozdzielimy się- podał jej arkusz papieru.

Rzuciła okiem na to. Tam były napisane instrukcję by zaprowadzić ich do miejsca gdzie spotkaliby Jasha... gdyby postanowił przyjść.

- Obawiasz się? - zapytał z pozornym niepokojem.

- Nie, nie obawiam się! Dlaczego miała bym się obawiać?

- Boisz się spadania.

- Nie boję się skakania! - czy on pomyślał, że ona jest tchórzem? - Ale rozejrzyj się. To jest Cessna Cytat X. To jest piękny ptak. Rozbicie jej byłoby przestępstwem! - Karen zmarszczyła brwi - Prawdopodobnie to i tak jest przestępstwem.

Rozważał to co powiedziała - Byłem najemnikiem. Zabijałem i okradałem. Postrzegasz mnie jako kogoś, kto martwi się, że rozbije własny samolot?

- Chyba nie. Ale Cessna...

- Czy Ty go widziałaś?

Od razu wiedziała o kim mówił. Facet w jej śnie. Facet, który stał tam i przyglądał się bez oznaki strachu, jak samolot zaatakował go. Kiwnęła głową, wpatrując się w Gubernatora.

- Ta bestia to Innokenti Varinski. Przypominasz sobie tą umowę z diabłem? Jego przodek zawarł ją. Ich przodek... oni są tropicielami. Oni są najemnikami. Oni znajdują swoją ofiarę nieważnie gdzie ucieknie. I oni poszukują ciebie.

- Ale...! - poklepała doskonale funkcjonujący, piękny lśniący panel kontrolny.

- Wiem. - popieścił swoje skórzane siedzenie.- Rozbijemy ją w odległej lokalizacji w Wysokich Sierrach. Jest zima. Ratownicy przejdą piekło zanim nas znajdą.

- Oni pojadą według wracającego sygnału z awaryjnego transpondera lokalizatora.

Patrzył na nią niedowierzająco.

I wiedziała.- Usunąłeś ELT.

- Zablokowałem - powiedział - Kiedy oni w końcu zlokalizują miejsce wypadku, to okaże się, że nasze ciała zostały spalone. Varinskis będzie podejrzliwy ale to jest jedyna szansa na pozbycie się naszego zapachu i zdobędziemy trochę czasu na ucieczkę.

Pytania i protesty zakręciły się w jej głowie - jeśli Varinscy są najemnikami, kto im płaci żeby mnie znaleźli?

- Nikt. Oni poszukują cię dla siebie.

- Dlaczego? Dlaczego mnie?

- Ponieważ masz ikonę.

- Dlaczego? To jest tak ważne że oni muszą ją mieć?

- Nie. To jest potężne. Jeśli to zostanie połączone z trzema innym rodzinnymi ikonami Varinskich , pakt z diabłem zostanie rozbity i oni będą jak zwykli ludzie. - wciągnął skarpety, które mu przyniosła.

- Skąd to wiesz?

- Po tym jak trzymałem ikonę, po tym jak ona spaliła mnie, byłem dręczony przez fakt, że miałem konszachty z diabłem. Czy mi się to podobało czy nie, byłem taki sam jak Innokenti, daleko od nieba. - Gubernator popatrzył na nią miarowo - I niewarty kobiety, która prześladowała mnie w moich snach.

Potrząsnęła swoją głową. Nie chciała tej odpowiedzialności.

- Oh, tak. Utrzymywałaś mnie przy życiu w ciemnościach i jakoś posiadłaś jedną z ikon Varinskich. Nie wierzyłem, że to jest zbieg okoliczności. Te ikony zostały ukryte przed tysiącem lat. Więc potem ... potem... około roku po tym jak odeszłaś, pozbierałem się i rozkręciłem swój biznes. Postanowiłem dowiedzieć się co się zdarzało. Odwiedziłem starym dom Varinskich na Ukrainie. - Gubernator śmiał się - To miejsce było żartem, olbrzymi starym dom z pokojami dodanymi gdzie popadnie, rozbite okna wypchane łachmanami, samochody zarośnięte chwastami. Przynajmniej stu Varinskich żyje tam. Zabili swojego przywódcę rok wcześniej i walczyli między sobą by rozstrzygnąć kto opanuje rodzinny interes.

- Kto wynajmuje tych... zabójców?

- Przeważnie dyktatorzy i militarni przywódcy, ale tak naprawdę to nikt nie może pozwolić sobie na ich cenę. I nie zapominaj Varinsvy robią to od tysiąca lat. Posiadają reputację, która jest warta każdej ceny.

- To Jest wielki biznes? - zapytała niedowierzająco.

- Czy wojna jest wielkim biznesem? Czy morderstwo jest wielkim biznesem?

To była wystarczająca odpowiedź - Więc Varinscy kąpią się w złocie.

- Powiedzmy, że oni mają wystarczający powód by walczyć piekielnie by utrzymać status quo. - szarpał się ze swoimi butami turystycznymi, jakby jego palce były zdrętwiałe.

Włączyła autopilota jeszcze raz, uklękła u jego stóp i włożyła mu buty -Więc jakoś podkradłeś się do tego domu?

- Nie - uśmiechnął się - Chodziłem po nim tak jakbym tam należał.

Musiała podziwiać jego brzuch.

- Najwyraźniej wyglądam jak reszta rodziny, skoro nikt nie zwracał na mnie uwagi. Spacerowałem, słuchałem gdy rozmawiali i dowiedziałem się, że ktoś zrobił przepowiednie?

- Kto? Medium? - zawahała się między sarkazmem a wiarą.

- Tak jakby. Wuj Ivan jest tym starym Varinskim. On jest niewidomym - pierwszy Varinski, jaki kiedykolwiek oślepnął.

- Żaden Varinski przez tysiąc lat nie oślepł?

- Umowa z diabłem gwarantowała dobre zdrowie i długie życie, ale teraz jest choroba, i to znak , że pakt rozpada się. To co zobaczyłem to, że wuj Ivan ma te blade, pochmurne oczy, pije przez cały czas, całkiem dużo mówi bez ładu i składu, śliniąc się. Tyle że co jakiś czas on mówi w głosem szatana. - Gubernator Wojskowy zadrżał - Ostrzegł ich przywódcę, niech lepiej znajdzie ikony, a kiedy Boris okazał się być nieskutecznym, kazał Varinskim zabić Borisa.

Nic nie miało sensu: legendy i mityczne bestie grały na wielgachnym wyświetlaczu, który zrobił potwory - i bohaterów - prawdziwszymi w świecie realnym, i bała się.

- A ty? - zapytała - Będziesz jak inni ludzie i nigdy nie zmienisz się w kota albo...?

- Tak przypuszczam. - jego zdrowe oko stało się rozpaloną szparą, i popatrzał... głodny. Udręczony.

Gubernator powiedział, że ona świeci światłem. Nie wierzyła, ale starała się o trochę optymizmu - Jeśli Varinscy są w takim nieładzie, dostałeś dobrą szansę na wygranie.

- Tak, tyle że...

- Tyle, że co?

- Jest jedno dziecko, ma na imię Vadim. On pachnie tak jak... zło i przysięgam gdy byłem tam był jedynym, który wiedział, że tam nie należę. On jest młody, więc początkowo nie mógł zdobyć władzy. Ale starcy, którzy sprzeciwiali się mu umierają, w żaden naturalny sposób, a kiedy byłem tam Vadim zyskiwał popularność. Rozmawiałem z innymi najemnikami, słuchałem pogłosek, przyjrzałem się jego postępom przez intern i wiem, że on zarządza teraz. - Gubernator był ponury - Jeśli on zdoła zatrzymywać nas - moją rodzinę, Wildersów - diabeł będzie trzymał duszę każdego Varinskiego przez następne tysiąc lat.

Przelatywali nad zachodnim brzegiem Nevady. W kierunku wschodnim była sucha, brązowa, płaska Great Basin.

Rozejrzała się po luksusowej Cessnie. Uważała przy Sierrze Nevadas. Nie chciała porzucić tego samolotu - Masz brata - powiedziała przekonująco -Wysyłałeś mnie to niego. Dlaczego nie idziemy do niego razem?

- On nie jest zadowolony ze mnie i będzie jeszcze mniej szczęśliwy gdy przyniosę swoją bitwę na jego progi.

- Ta bitwa jest bitwą twojej rodziny. - skończyła zawiązywać jego buty i oparła się na piętach.

- Tak Innokenti walczy dla Varinskich. Ale on śledzi mnie. Zrobiłem z niego durnia. pokonał mnie w bitwie. Zamknął w więzieniu. Wszystko to, gdy myślał, że jestem tylko zwykłym człowiekiem.

- No i co?

- Zdajesz sobie sprawę jak bardzo Varinski uwielbiałby mniec w ręku syna obecnego Konstantina? Amerykańskiego Konstantina Wildera? Nie, oczywiście że nie. Gdyby mieli jednego z nas, mnie albo jednego z moich braci, albo, Boże broń, moją siostrę, bitwa byłaby skończona. - uśmiechnął się nieprzyjemnie - Innokenti miał mnie i nigdy nie zdawał sobie sprawę kim byłem. Nigdy nie zdawał sobie sprawy, że pochowanie mnie tysiąc stóp pod ziemią może mnie ograniczyć. Nie zdawał sobie sprawy, że mogę wywołac bunt, który zrobiłaby z Varinskich pośmiewisko wśród zabójców i najemników na całym świecie.

- To jest osobiste między pomiędzy wami dwoma. - ukłucie w koniuszkach jej palca ciągnęło się w górę jej ramienia. Jej palce u nogi drżały boleśnie.

- I ty jesteś w środku tego wszystkiego. Przepraszam. - zabrzmiał szczerze.

- Nie to, że jestem w środku tego, ale raczej jak… - zatrzymała się.

- Co?

- Nic - raczej w ten sposób odmawiasz zniesienia gniewu Varinskis na twoją niczego niepodejrzewającą rodzinę.

- Skoczymy na spadochronie razem. Przeżyjemy jakoś i jest duża szansa, że ten manewr nabierze Innokenti całkowicie.

- Naprawdę? Duża szansa?

- Całkiem duża szansa. Najlepsza szansa jaką mogę mieć dla nas. Jeśli stwierdzi, że jego misja jest zakończona bo nie żyjemy, wtedy będziemy bezpieczni.

- Okey. Zima w Wysokich Sierrach. - pomyślała o oblodzonych szczytach, śnieg, lawiny... klify czekające na nieroztropnych do pomyłki, spadać na kamienie poniżej i umierać - Cudownie.

Chwycił ją za rękę - Na pewno nie spadniesz.

Gdy była jego jeńcem, nie cierpiała że zna jej słabość. Teraz, gdy niebezpieczeństwo było bardzo realne i on został okaleczony przez przeszłość i groziła mu przyszłość, jego słowa pocieszyły ją.

- Wiem. Naprawdę. Myślę, że to jest wrodzony strach przed spadaniem połączony... - prawie mogła słyszeć głos Jacksona Sonnet, Karen nie bądź taka melodramatyczna - Tak więc, wrodzony strach przed spadaniem.

- Połączony ze śmiercią twojej matki - Gubernator skończył jej myśl.

- Dobrze wykonałeś swoje badania. - jak niewygodne to było - Wiedział o jej matce. Analizował ją. Usiadła na miejscu pilota, pracowała z kontrolkami.

- Nie było trudno znaleźć te doniesienia. - wtedy zaskoczył ją. Położył swoje ramię wokół jej ramion - Przykro mi. Nie mogę wyobrazić sobie jaki to ból z powodu straty swojej matki tak wcześnie.

Zmusić ją do rozmawiania o jej matce i trzymać ją w ramionach w tym samym czasie... to zatkało ją. Ukradkiem starła łzę z policzka - Tak naprawdę nigdy o tym nie zapomniałam. Powinnam ale nie mogłam.

- Zebrałem, także informacje o Twoim ojcu. On nie wygląda na wrażliwego facet. Może nie miałaś nigdy okazji by być ponad tym.

Zakręciło się jej w głowie i patrzyła na Gubernatora. Nie mogła uwierzyć - ten człowiek, który trzymał ją jako jeńca, który założył jej niewolnicze bransoletki, który spędził dwa tygodnie na zadawaniu najlepszego seksu jej niechętnemu ciału - mówił źle o Jacksonie Sonet i jego braku wrażliwości.

Ale Gubernator był tak blisko jej twarzy, prawie zetknął się z nią. I to uczucie, które wezbrało w jej - to nie była żądza. To nie miało nic wspólnego z seksem. To było współczucie dla innej udręczonej duszy - Kiedy ostatnio widziałeś swoja matkę? - zapytała cicho.

Odpowiedział też cicho - Siedemnaście lat temu.

- Kiedykolwiek tęskniłeś za nią?

- Codziennie. A kiedy zobaczę ją ponownie, padnę na kolana i będę żebrać o jej przebaczenie za odejście i niepowiadomienie jej, że żyje.

- Co ona zrobi?

- Prawdopodobnie uderzy mnie mocno w głowę. Potem przytuli mnie. Potem nakarmi mnie. Mam nadzieję, że to karmienie potrwa przez chwilę. Ona naprawdę potrafi gotować.

Karen uśmiechnęła się. Zabrzmiał tak serdecznie. Taki pełen nadziei - A co z twoim ojcem?

Ramię gubernatora opadło - Mój ojciec i ja zawsze kłóciliśmy się.

- Dlaczego?

- To trudne. Uwielbiam być bestią. Uwielbiam tropienie mojej ofiary. Uwielbiam walczenie z zębem i pazurem i wiedzieć, że wygram - Gubernator powiedział gwałtownie - Ale mój ojciec nazwa się Konstantine ponieważ był dowódcą Varinskich. Potem spotkał moją matkę i zakochał się. Pobrali się - według historii, którą opowiadają, Varinscy i jej romskie plemię byli temu przeciwni - i sprowadzili się do Stanów Zjednoczonych. Zmienili nazwisko na Wilder, urodziło się im trzech chłopców, a następnie po dziesięciu latach, cudowna dziewczynka, pierwsza dziewczyna urodzona po tysiącu latach.... - Gubernator uśmiechnął się lekko.

Karen patrzyła na niego, zafascynowany widząc go zagubionym w jego sentymentalnych wspomnieniach.

Ale Gubernator ocknął się i wyprostował - Rzecz w tym, że jako przywódca z Varinskich, mój ojciec wykonywał jakieś spektakularne rzeczy zanim poślubił mamę, był zły tak jak ty nawet sobie nie wyobrażasz. Powiedział... powiedział za każdym razem, że zwracam się w dół długiej drogi do piekła, i wiesz co? Miał rację. Wiem to teraz. Wrota piekła prawie połknęły mnie zanim nawróciłem się i nawet teraz to mnie kusi.

Wystraszył ją gdy rozmawiał o tej drodze - Co masz na myśli? - szepnęła.

- Nigdy nie powinienem stawać się panterą. Nigdy nie powinienem wchodzić do cienia. Gdy jednak to robię, czuję się silny i pewny. To jest jak narkotyk. To stwarza złudzenie mocy i to jest tak uzależniające, nigdy nie mogę zatrzymać się. Przez to mogę być tak jak... oni.

- Varinscy.

- Tak. Jak Varinscy. Więc widzisz, dla wielu powodów musimy ochronić ikonę.

Ukradkiem pogłaskała bransoletkę na swoim nadgarstku, następnie wyprostowała ramiona - Wyrzucę ją.

- Naprawdę.

Nie mogła. Oczywiście, że nie mogła. Nie mogła zdradzić tego dziecka z pięknymi morskimi oczami, oczami, które wyglądały tak jak jej. Karen odwróciła się by nie patrzeć na niego.

- Nie, oczywiście, że nie. - jego skóra przybrała wystawiony na próbę wygląd, jego głowa była ciężkie, odchylił się do tyłu i oparł o wezgłowie - Tylko jedna kobieta może posiadać tę ikonę, tylko jedna kobieta. I to jest ty.

- Ponieważ znalazłam ją.

Przekręcił swoją głowę i patrzył na nią - Wiesz dlaczego ją znalazłaś?

Potrząsnęła swoją głową.

- Ponieważ zgodnie z cholerną wizją wuja Ivana cholerna, tylko jedna kobieta może znaleźć i zabrać tę ikonę- i ta kobieta jest kobietą, którą kocham.

Rozdział 26

- Co stek bzdur - Karen usiadła sztywna i wściekła na miejscu - Nie wiesz, czym jest miłość, skoro myślisz że to co czujesz do mnie jest miłością

Gubernator zamknął swoje sprawne oko i pomyślał o tym - Zgaduję, że idziesz tym tropem - myślisz, że jeśli być Cię kochał, to nie porwałbym Cię i nie przetrzymywał bym Cię.

- Albo, że przyszedłeś po mnie do uzdrowiska i kłamałeś kim byłeś.

Była taka zła. Taka piękna. Jeśli on nie byłyby tak chory, bestia w nim zaczęła by zgłaszać pretensje do niej i dostałaby kolejny powód by nienawidzić go jeszcze bardziej. Jad węża gryzł jego wątrobę i rozdarł przy jego skórze. Tylko przez koncentrowanie się na niej i ich rozmowie mógł trzymać się by nie zawodzić w mękach - Na moją własną obronę mogę powiedzieć, że musiałem kłamać ponieważ uciekła byś. I tak prawie uciekłaś.

- Masz na myśli moment gdy zobaczyłam cię pierwszy raz i pomyślałam, że jesteś... kim jesteś? - wskazała palcem na niego - I jeszcze jedna rzecz. Podsłuchiwałeś mnie i Dika. Oczywiście skakała z jednej urazy do innej - Ucieczka daleko była dobrym pomysłem. Solidnym planem.

- Pojechałbym za tobą.

- Nie pojechałeś za mną ostatnim razem.

- Z Himalai, masz na myśli. Ja nie mogłem. - wyciągając rękę, ujął jej brodę i obrócił jej twarz w swoim kierunku - Wierzysz mi, prawda?

- Tak. Nigdy nie mogłeś znieść, żebym wygrała.

Z tymi jej warknięciami i dąsami, sprawiała, że chciało mu się śmiać. Z jej duchem i męstwem, zmusiła go, że chciał ją chronić. Z jej ciałem... po prostu sprawiła, że on jej chciał - W Nepalu złapałem ciebie tak jak samolubny chłopiec. Ale w dniu, w którym cię straciłem, zacząłem odległy spacer przez piekło. - obrócił swoją twarz w kierunku słońca.

Przez ubiegły rok, wydawało się że nigdy nie miał dość słońca.

- Gdy wyszedłem na drugą stronę nauczyłem się kilku lekcji. Wiedziałem czego nie chciałem, i wiedziałem czego chce. Więc w uzdrowisku zalecałem się do ciebie i teraz myślałem, że wykonałem dobrą robotę. Zamierzałaś przespać się ze mną, do czasu gdy... Niech to szlag trafi! Nie powinienem Cię pocałować.

- Myślisz, że nie rozpoznałabym cię w pewnym momencie? - zabrzmiała więcej niż trochę drażliwie.

- Gdybym mógł rzucić twoje ubranie daleko i moja głowa była by między twoimi nogami, byłabyś zbyt daleka by się nad tym zastanawiać. - nie był tak chory jak się bał, sam ten pomysł zadziałał na niego jak afrodyzjak - Przynajmniej do rana.

Z drażliwiej stała się zupełnie wściekła - Nigdy nie cierpisz na brak skromności albo brak pewności siebie.

- Kochanie, byłem z wieloma kobietami zanim przyniosłem cię swojemu namiotowi i zrobiłem to z jednego powodu - bo wiedziałem jak Cie uszczęśliwić.

- Jakie to miłe z Twojej strony - była teraz naprawdę sarkastyczna - Poświęciłeś się na ołtarzu miłości, właśnie dla mnie, czekając w twojej przyszłości. Jakie to słodkie. I dla jasności, jestem pewna, że miałeś wiele kobiet od tej pory.

Przelotne poczucie radosnego podniecenia przeminęło, zostawiając go oziębłym - Nie. Nie było innej kobiety odkąd byle z tobą.

Wpatrywała się w niego, z otwartą buzią.

Nie dał jej czasu by odzyskała mowę. Wycofał się ze swojego miejsca i przeszedł w kierunku tyłu - Założę mój kombinezon, żeby być gotowym do skoku, albo obawiam się, że nie zdążę - odwrócił się do niej, wiedząc doskonale, że odwróciła się by patrzyć na niego - Byłem z wieloma kobietami, ale poza tobą, byłem zakochany tylko w jednej kobiecie.

To pozwoliło jej odzyskać mowę - Kto był tym wzorem?

- Była tylko dziewczyną. Emma Seymour. Poznaliśmy się na konkursie zespołów. Była z innej szkoły.

- Liceum? - przez ton głosu Karen, wiedział, że zaskoczył ją.

- Tak. Jestem typowo amerykańskim chłopcem. Poszedłem do liceum. W Waszyngtonie.

- Jesteś naprawdę z Waszyngtonu?

- Mogę zabijać i mogę kraść ale nie kłamię. - założył spadochron i sprzęt umożliwiający przetrwanie, wiedząc że ten dzień może nadejść - Pamiętam twarz Emmy tak wyraźnie. Ciemne brązowe oczy, długi, ciemne włosy... jej cera była doskonała. - rozważając to jako dziecko z pryszczatą twarzą był, to dla niego prawdziwy cud - Nie chciała bym powiedział komukolwiek o nas, ja też tego nie chciałem. Gdy rozmawialiśmy przez telefon, to mówiliśmy szeptem, żeby nikt przypadkiem nie mógł usłyszeć. Spotykaliśmy w Burlington dwa razy w tygodniu na kawie, omówiliśmy książki które lubiliśmy, o komputerze który budowałem i gdzie chciała studiować. Nie rozmawialiśmy o swoich rodzinach. Cała sprawa była pasjonująca jak tajemnica Romeo i Julii. - rzucił okiem w kierunku kokpitu by zobaczyć jak Karen przyjmowała to.

Jej buzia wisiał otworzyła się jeszcze raz. Zamknęła ją i zapytała - Spałeś z nią?

- To był mój pierwszy raz - rozmawianie o tym sprawiło, że czuł się minimalnie lepiej - Zrobiliśmy to po prostu na odkrytej trybunie zaraz po meczu futbolu, gdy inne dzieci wyszły i pamiętam, że bałem się tak strasznie, że drżałem.

- To było... cóż, to było słodkie.

- Nie myślałem tak. Naprawdę miałem nadzieję, że ona nie zauważy tego ponieważ to nie był jej pierwszy raz.

- Ona była w wyższej klasie? - Karen poczuła się rozśmieszona i zafascynowana.

- Była starsza. - wciągnął kombinezon i ledwie wytrzymał od jęczenia z powodu bólu w jego stawach - Ona była boginią.

- Szczególnie, że od tej pory sprawiła, że czujesz się jak bóg? - Karen chichotała.

- Gdy zrobiłem coś głupiego, nie robiła wielkiego problemu z tego. Sprawiła, że przestałem się martwić, że skończyłem zbyt wcześnie. Zrekompensowała to dla mnie. - zatrzymał się i patrzył prosto przed siebie - Dlatego zabiłem jej ojca.

Śmiech Karen ucichnął jakby została pocięta nożem.

- Po tym jak... odbyliśmy stosunek, poszedłem do domu i moja matka nie spała. - nawet pamięć tego wywołała odruch obrzydzenia w nim - Żaden facet nie miał ochoty po swoim pierwszym razie zobaczyć się ze swoją matką. Ale nie wyglądałem chyba inaczej, ponieważ poinformowała mnie, że Emma dzwoniła i kazała mi zabronić dzwonić jej tak późno. Wtedy mama pocałowała mnie i poszła spać.

- To był ostatni raz kiedy ją widziałeś?

- Tak - kiwnął głową - tak.

- Czego Emma chciała? - Karen popatrzyła na niego swoimi zmartwionymi oczami.

- Pierwszy rzeczą o której pomyślałem była, że jest w ciąży. Wtedy zdałem sobie sprawę, że zrobiliśmy to dwie godziny wcześniej i to było za wcześnie by o tym wiedzieć a do tego użyliśmy prezerwatywy. Zapytała czy wciąż ją kocham, a ja powiedziałem, że kocham ją bardzo. Powiedziała, że nie chce bym myślał, że jest zdzirą, a ja zapytałem czy wciąż szanuje mnie - po siedemnastu latach a zapamiętał rozmowę jakby to było wczoraj - Więc powiedziałem jej, że idę do niej, a ona powiedziała nie, że jej tata zabiłby mnie. Sposób w jaki to powiedziała, przeraził mnie. Tak jakby bała się naprawdę. Więc kazałem jej otworzyć okno. Odłożyłem słuchawkę i pobiegłem.

- Mieszkała blisko.

- Nie. Niespecjalnie. Zwykłą trasą jej dom był około czterdzieści mil od mojego. Ale pantera nie podróżuje zwykłą trasą. Pobiegłem po najprostszej możliwej linii - pod górę, z góry, przez zatokę. To miejsce było niewielkie, stary gospodarski-dom i wyglądało to piekielnie - usiadł na swoim miejscu - Otworzyła swoje okno, i mogłem zwęszyć jej zapach.

- Jej zapach - Karen uważała przy wysokich, wąskich chmurach - Jak w Nepalu, gdy mogłeś poczuć mój zapach? Ponieważ jesteś panterą?

Kiwnął głową - Tak ale wraz z zapachem Emmy, mogłem poczuć zapach słabego cierpkiego zapachu krwi. Miała okres tydzień wcześniej i wiedziałem, że to nie jest miesiączkowa krew. Ktoś sprawił jej ból.

- Jej ojciec?

- Nie od razu zdałem sobie sprawę z tego co się zdarzyło. Ten rodzaj zachowania był mi tak obcy - mój tata uwielbiał moją siostrę, hołubił moją matkę. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. - wspomnienie bólu Emmy wciąż robiło Gubernatora chorym i z tej złości jego oczy świeciły płomieniem - Uderzył ją tak mocno, że jej nos był złamany. Spuchnięty. Rozciął jej wargę. Trzymała swoje lewe ramię. Zapytałem czy miała jakiekolwiek złamane kości, myślała, że może jej nadgarstek. Chciałem zabrać ją do szpitala. Powiedziała nie, że nie ma żadnych pieniędzy i że on... nie wypuściłby jej z domu. Powiedziała, że jakiś nauczyciel widział ją ze mną, powiedział jej ojcu, a kiedy Emma wróciła czekał na nią.

- Czy on -?

- Zgwałcił ją? Nie, nie tym razem, ale sposób w jaki się zachowywała... - Gubernator chciał coś rozwalić - Powiedziałem jej, że to jest moja wina, że sprawił jej ból i że się tym zajmę.

- Co zrobiła?

- Płakała. I błagała. Jej ojciec trudnił się gospodarstwem, był dużym facetem, a ja byłem wciąż chudym dzieckiem. Myślała, że jej ojciec pobije mnie na śmierć. - Gubernator sprawdził spadochron, upewnił się, że się otworzy.

- Jak to zrobiłeś...?

- Zrobiłem dużo hałasu. Wszedł do jej sypialni. Wyzwałem go na pojedynek. Śmiał się. Wiesz, był jednym z tych facetów, którzy nie bili się z ludźmi, którzy mogli mu oddać. Szydziłem z niego, uczyniłem go złym i szalonym i wyskoczyłem przez okno. Powiedziałem, że spotkamy się na końcu jego podjazdu. To był teren wolny, odsłonięty od drogi, poza zasięgiem wzroku z jego domu. Facet wytoczył się za mną. Człowiek, był duży. Pięści jak szynki. Gdy wyszedłem z cienia, wszystko, co zobaczył to że byłem chłopcem. Był tak pewny siebie. Pomyślał, że zabije mnie jedną ręką przywiązaną za plecami.

- Szybko się zdziwił.

- Gdy skoczyłem na niego, zmieniłem się. Zobaczył panterę i krzyczał. Nie miał szans.

- Tak jak Emma.

- Właśnie tak pomyślałem. - Gubernator wciągnął swój kask - I zabiłem go. Porwałem go na strzępy. Odciągnąłem ciało. Ukryłem w górach. Bóg tylko wie czy zostało kiedykolwiek znalezione. Później uciekłem. Pojechałem do Seattle, schowany na filipińskim statku towarowym i nigdy nie obejrzałem się za siebie.

- Ale twoja rodzina? - głos Karen zadrżał.

Karen była zbyt wrażliwa, zbyt delikatna dla niego. Ale Bóg mu świadkiem, nie mógł pozwolić jej odejść - Mój tata zawsze mówił, że jeśli nie będę uważał, gdyby nie będę się kontrolował, będę zabijał i zabijał. Pomyślałem, że spełniłem swój los.

- Zostałeś Gubernatorem.

- Bycie najemnikiem było dobrym - i bardzo zyskownym - zajęciem dla człowieka takiego jak ja - to był koniec historii, wypełnił swoją potrzebę by powiedzieć Karen prawdę, choroba wróciła z wielkim zapałem. Siadł na podłodze, wyciągnięty w przejściu i zrelaksował się - Robił wiele rzeczy, których żałuję, ale choćby nie wiem co zdarzyło się od tej pory, choć nie wiem co robiłem albo gdzie moje przestępstwa zaprowadziły mnie, gdy przypomnę sobie Emmę, nie żałuje tego. Gdybym mógł, zrobiłbym to jeszcze raz.

Gdy telefon zadzwonił w sypialni Jasha Wildera, przytrzymał mocniej kobietę w jego ramionach i powiedział - Zostaw to.

Jego sekretarka spróbował poruszyć się - Nie możemy, Jasha. Kochanie, to jest prawdopodobnie wytwórnia win. Już jesteśmy spóźnieni. Kochanie przestań. Wiesz, że nie mogę myśleć kiedy to robisz.

- Dlatego robię to - gdy jednak szukała po omacku telefonu, odsunął się od niej, położył się na plecach i przeklął kogokolwiek kto przerwał ten cudowny antrakt.

Ostrożnie przykryła swoje piersi nakryciami i podniosła słuchawkę - Ann Smith.

- Ann Wilder - mamrotał. Gdy zatrudnił ją jako swoją asystentkę, była cicha, skromna i płoszyła się. Odkąd była jego żoną, do tej listy jakości musiał dodać uparta. Była równie uparta w kwestii nie zmieniania jej nazwiska na jego i to drażniło go.

Prawdopodobnie odmówiła zrobienia tego gdyż to drażniło go.

- Ann Wilder - powiedział jeszcze raz.

Zignorowała go i mówiła do telefonu - Mogę zapytać o referencje?

Słabo wysłuchał odpowiedzi.

Ann wyprostowała się. W tonie, który sprawił, że on również usiadł, powiedziała - Jakie jest to jedno słowo, które może sprawić różnicę w tej rozmowie . Jak je usłyszę pozwolę Ci rozmawiać z Panem Wilder albo odłożę słuchawkę. Jakie to słowo?

Jakakolwiek to była odpowiedź, sprawiła, że Ann powiedziała - Proszę chwilę poczekać. - kazała czekać dzwoniącemu i odwróciła się do Jasha - Nazywa się Karen Sonnet. Ona mówi, że jest w samolocie z Adrikiem. Gdy poprosiłam ja o słowo, powiedziała- ikona.

Jasha zabrała słuchawkę.

Ann wstała, założyła szlafrok i przyniosła laptopa. Szukała -Karen Sonnet .

Jasha podniósł słuchawkę i powiedziała - Jasha Wilder. Lepiej żebys to dobrze wytłumaczyła.

- Nie mam żadnego zamiaru tłumaczyć tego. Nie wiem jakie macie problemy rodzinne i nie troszczę się o to - ta Karen nie kłopotała się opanować jej rozdrażnienia - Ale Gubernator nalegał bym zadzwoniła i podała ci te współrzędne-

- Gubernator ? - Jasha nie wiedział czy się uśmiechnąć albo jęknąć.

Ann podniosła swoje czoło.

Jasha kiwnął głową.

Wklepała Gubernatora do swojej wyszukiwarki.

- Rick - Karen powiedziała.- Rick Wilder. Albo Adrik. Cokolwiek.

Ann wpisała na jej laptopie, Adrik Wilder.

Karen kontynuowała - Więc, on pyta czy przyjdziesz nam pomóc, ponieważ Varinscy tropią nas i on sądzi, że potrzebujemy pomocy.

- Dlaczego on nie rozmawia przez telefon?

- On jest nieprzytomny z tyłu samolotu.

- To bardzo wygodne - w bezbarwnym, wściekłym głosie, Jasha powiedziała - Karen Sonnet, albo kimkolwiek jesteś, nie wiem jaki numer próbujesz wykręcić, to gdy miałem siedemnaście lat mój brat Adrik zniknął z naszego życia. Dwa lata temu otrzymaliśmy list z Nepalu powiadamiający nas, że nie żyje, a jego szczątki zostały nam zwrócone. Pochowaliśmy te pozostałości.

- A sprawdziliście kartotekę dentystyczną? - jak na kogoś, kto poprosi o pomoc, Karen była bardzo sarkastyczna.

- Nie było tego zbyt dużo żeby sprawdzić kartotekę dentystyczną.

- Powinniście sprawdzić DNA. -usłyszał, jak Karen wzięła rozdrażniony oddech - Słuchaj. Rozbijamy samolot w odległej lokalizacji w Wysokich Sierrach i pokonamy drogę pieszo do tych współrzędnych. Możesz odnaleźć je albo i nie. Możesz wierzyć mi albo i nie. Możesz pomagać nam albo i nie. Ale jeśli dobrze rozumiem, jest przepowiednia o twojej rodzinie, twoi kuzyni chcą mojej ikony, a olbrzymi wąż, który ukąsił Gubernatora jest niemal tak okropny jak skrajny bokser który nas tropi.

Kimkolwiek była znała dużo szczegółów o tym piekle. Jasha dała znak Ann żeby wzięła pióro i papier - Podaj mi te współrzędne. Może będę tam.

Ann podała mu papier i na laptopie napisała, Rick Wilder.

- A jeśli nie jesteś gotowy na wszystko, powinieneś wysyłać pomoc. - Karen podała współrzędne.

- Zadzwonię do ciebie ze swoją decyzją.

- Nie na ten telefon. On rozbije się razem z samolotem.

Jasha słyszał przywoływanie biperem.

- Muszę iść - Karen powiedziała - Skaczemy w ciągu trzech minut.

- Myślałem, że mówiłaś, że Gubernator jest nieprzytomny.

- Bo jest, od czasu do czasu. Jeśli podmuch zimnego powietrza nie obudzi go, wyrzucę go i tak.

- Co jeśli on nie ocknie się?

- Dobrze mu tak.

Może to był Adrik.

- Wiesz co? On nie zawsze jest taki zły - nie lubiła przyznawać się do miękkości, odburknęła zirytowana - Nie martw się - skaczemy tandem. Będę mieć go na ziemi. Wtedy... Bóg pomoże nam jeśli nie ty.

Przerwało połączenie.

Jasha wpatrywała się w telefon z furią i zdziwieniem. Był prezydentem i CEO Wilder Wines. Był w stanie małżeńskim z najwytworniejszą kobietą na świecie. Był najstarszym synem Wildera. Był wojownikiem. Był wilkiem. Nikt nie rozmawiał z nim w ten sposób - Czy ona myśli, że jestem tak głupi, że rzucę wszystko i pójdę w oczywistą pułapkę Varinskich? Nie mogę wierzyć tej bezczelnej kobiecie.

- Minęły dwa lata odkąd twoja matka miała tę wizję - Ann przypomniała mu z roztargnieniem, gdy przerzucała strony internetowe - Dwa lata od kiedy znalazłam pierwszą ikonę, a Tasya drugą. Choroba twojego ojca przyspiesza. Jeśli nie znajdziemy tych ostatnich dwóch ikon całkiem niedługo, on umrze, pakt będzie ciągnąć się bez końca, i -

- Wiem. Wiem! - Jasha nienawidził być tak bezsilny - On pójdzie do piekła na całą wieczność.

- I twoja matka będzie w jej własnym piekle bez niego. - Ann stuknęła go w ramię i podała mu laptopa.

Na stronie biznesowych wiadomości, było ogłoszenie gorącej nowej gry komputerowej skierowanej dla amerykańskich graczy o nazwie , Gubernator, a w nagłówku było zdjęcie jej projektanta, Ricka Wildera.

Nawet po siedemnastu latach, Jasha rozpoznała swojego brata Adrika.

Łzy napłynęły mu do oczu - Małe gówno - powiedział.

Ann przytuliła go - Wiem.

- Siedemnaście lat bez słowa. Złamał Mamie serce. Wiadomości o jego śmierci prawie zabiły Ojca.

- Wiem.

- Na miłość boską, pochowaliśmy pozostałości Adrika.

- Wiem.

- Powinienem zostawić tego smarka na mrozie na pustkowiu.

- Tak powinieneś. - Ann patrzyła na niego - Chcesz bym wyczarterowała samolot do Yosemite?

- Dobrze - pocałował Ann i zerwał się z łóżka - Zadzwonię do Rurika i powiem mu, że musimy pójść wydobywać z tarapatów naszego młodszego brata - jeszcze raz.

Rozdział 27

Autopilot był na pozycji utrzymywania wysokości tak aby leciał na niskiej wysokości przez Sierrę Nevadas. Ośnieżone szczyty przyćmiły maleńki samolot. Dwa razy góra przeszła tak blisko, że Karen wzdrygnęła się na miejscu pilota. Ponuro miała nadzieję, że kalkulacja Gubernatora była słuszna. Gdyby się pomylił nawet chociaż trochę, pięknie lśniąca Cessna Cytat X nigdy nie miałby okazji uderzyć w Acantilado Mountain. Za to uderzyłoby w inną górę, prawdopodobnie szybko i zabierała by Gubernatora i Karen ze sobą.

Skończyła swoje przygotowania, naciskać pocałunek przeprosin do jej dłoni a następnie do tablicy przyrządów i cofnąć się do kabiny.

Gubernator leżał wyciągnięty w przejściu, ubrany do skoku.

Dotknęła jego czoła, następnie sprawdziła jego puls.

Żył. Dzięki Bogu!. Była zdumiona. Bała się... niby dlaczego, tego nie wiedziała. Ze wszystkich ludzie na ziemskim padole, którzy zasłużył by umrzeć, na jej liście był numerem jeden.

Założyła płaszcz, kombinezon, gogle i kask. Przypięła swoją torbę do przodu, wtedy wciągnąć nagą uprząż platformy. Nie mogła myśleć o tym, że zamierza porzucić ten piękny samolot.

Mimo wszystko nie przejmowała się oburzeniem wywołanym stratą samolotu, nie po usłyszeniu historii o jego pierwszej miłości.... Gdybym mógł, zrobiłbym to jeszcze raz.

Zwabił człowieka do swojej śmierci. Zabił go zębem i pazurem.

Ojciec Emmy zasłużył na to. A gdyby został osądzony, prędzej czy później wyszedł by i wróciłby i zbiłby Emmę jeszcze raz. Albo zabił ją.

Więc kto był winny?

Przeszła ponad ciałem Gubernatora. Jego plecak wybrzuszył się, z rakietami śnieżnymi przypięty na zewnętrz.

Spuściła wzrok przy jego nieświadomej twarzy - Byłeś przygotowany na to, prawda?

Idąc do drzwi, umieściła awaryjną rączkę drzwi-zwalniającą i uruchomiła ją. Drzwi dmuchnęły na zewnątrz i w dół, znikając pod skrzydłem Cesny. Wiatr spowodował tornado w kabinie. Obróciła się i ruszyła.

Gubernator stał za nią, przypinając plecak do jego pasa.

Pierwszy alarm zabrzmiał - komputer samolotu zdał sobie sprawę, że to jest zbyt nisko, zdał sobie sprawę, że to podchodzi do przeszkody.

- Czy Jasha przybędzie? - Gubernator wykrzyknął do wiatru.

- Nie wiem - odkrzyknęła - Prawdopodobnie powiedziałam niewłaściwe rzeczy. - rzuciła okiem na szybko zbliżającą się górę.

Kolejny alarm. I kolejny.

- Nie ma właściwej rzeczy, którą można powiedzieć mojej rodzinie. Spaliłem zbyt wiele mostów. - przypiął ją do siebie.

- Powiedział, że pochowali twoje pozostałości. - spojrzała za niego - Gotowy?

- Chodźmy.

Alarmy brzmiały teraz ciągle. Oziębłe powietrze owiało ich twarze.

Skoczyli.

Spadali wolno mniej niż tysiąc stóp z terenu.

Policzyła do trzech, wtedy krzyknęła - Zrób to!

Gubernator pociągnął za sznur. Zamiast wielkiego upadku w dół nastąpiło spokojne zejście.

Objął ją swoimi ramiona, ponieważ cudowny, lśniący ptak Cessna spadał kaskadą do surowego, skalistego klifu Acantilado Mountain. Kula płomieni wybuchnęła, wtedy rozpadła się. Ten wstrząs rozprawił się ostro z nimi, rzucając nimi przez szczyty drzew i ze stoku.

Połączeni razem, ze swoją wagą zeszli szybko. Zbyt szybko. Nie mieli żadnej wolnej przestrzeni do ziemi - Ugnij swoje nogi! - Karen usłyszała i spełniła, gdy ośnieżony las zaczepił ich. Wzdrygnęła się ponieważ jej but uderzył w konar drzewa.

Byli na czubku drzewa, na największym pniu jaki kiedykolwiek widział. Ramiona gubernatora zacisnęły się wokół niej. Nakrył ją swoimi ramionami by chronić jej głowę.

Coś złapało spadochron i szarpnęło ich w powietrzu.

Szarpnięcie pozbawiło ją oddechu.

Wtedy, z olbrzymim pęknięciem, gałąź, która trzymała ich w ramionach złamała się. Spadli na ziemię, trzaskając konarami, do czasu gdy Karen wylądowała twarzą w zaspie, a Gubernator na jej plecakach. Lód zmieszczony pod jej twarzą, napełnił jej oczy i usta, co przywołało ją natychmiast do pełnej świadomości.

Przetoczył się, wydobywając ją ze śniegu, podczas gdy zerwała swój kask zdjął pas, który krępował ich.

Podczas gdy ona spluwała i wycierała się, staną na nogach, ściągnąć kask i śmiał się.

Nie mogła w to uwierzyć .

- Co z Tobą jest nie tak ? - wytrzepała kawał twardego śniegu z pomiędzy swoich piersi - Prawie umarliśmy - niejednokrotnie prawie umarliśmy - jesteśmy wciąż w poważnym niebezpieczeństwie, a Ty śmiejesz się.

- Ale nie umarliśmy, i co to była za jazda! - zaśmiał się jeszcze raz, strząsnął z ramion uprząż spadochronu - Czy to nie było spektakularne?

- Nie.

- Och, Karen. - przytulił ją do swojego boku - Grawitacja wygrała. Dostaliśmy się na ziemię. To dobra wróżba.

- Jesteś szalony.

- Jedno z nas musi być. I popatrz. - wskazał na swoją twarz - Chłód zmniejszył opuchliznę. Mogę trochę otwierać oko - i mogę widzieć.

Miał rację. Gdzie jad dotknął, jego skóra wciąż wyglądała przerażająco - zaskorupiała i czerwona. Ale jego powieka miała się lepiej, a jego oko było czyste i poruszało się swobodnie.

Z ulgą przyznała - Ten śnieg jak widać na coś się przydaje.

Przyjrzał się, jak poruszała się wokół, wyciągając śnieg z miejsc, które nigdy nie powinny zobaczyć śniegu - Potrzebujesz jakakolwiek pomocy przy wydobyciu tego?

- Nie.

- Naprawdę. Cieszyłbym się, gdybym mógł Ci pomóc.

Mimo, że chory uśmiechał się. Flirtował. Szczęśliwie był na ziemi, zadowolony że jego oko było sprawne i jakoś podparty niewzruszonym przekonaniem idiotycznej męskości, że gdyby właśnie mógł położyć swoje ciepłe ręce na jej przemarzniętym ciele, padłaby mu w ramiona z namiętnością - Jesteś niepoprawny.

- Tak słyszałem. - z beztroskim wzruszeniem ramion, dał spokój … na moment.

Założył swoje rakiety śnieżne, wtedy pomógł jej założyć. Spojrzał w górę na pękniętą gałąź nad nimi i powiedział - Jeśli Varinscy zamierzają nas szukać, to nas może zdradzić.

- Jesteśmy na wysokości siedmiu tysięcy stóp. Jest dwadzieścia stopni mrozu. Zaczyna się burza. - złapała w reku spadające płatki śniegu - Varinscy są teraz najmniejszym z naszych problemów.

- Prawda. Śnieg pokryje szczątki i nasze ślady.

- Jeśli nie dojdziemy do bezpiecznego miejsca, śnieg pogrzebie nas żywcem.

Zebrał spadochron - Chodźmy, dopóki mogę chodzić, znajdziemy gdzieś miejsce na obóz.

- I co dalej?

- A następnie przeżyjemy to... albo umrzemy razem. - pocałował jej policzek - Jeśli muszę umrzeć, chcę by to było z tobą.

Wyciągnęła czapkę i szal ze swojej torby i owinęła siebie nim - Upewnijmy się, że przeżyjemy. Mam niedokończone interesy z Varinskim. - posłała mu znaczące spojrzenie - I z tobą.

Rozdział 28

Karen zobaczyła, jak Gubernator zachwiał się i przyklęknął na jedno kolano. Zmarszczki bólu wytrawiły jego twarz, a jad wytrawił jego skórę.

Zatrzymała się, sapiąc - Musimy rozbić obóz.

- Nie zaszliśmy wystarczająco daleko. - Podniósł się. Upadł z powrotem. - Niezbyt daleko do punktu spotkania.

Radosne podniecenie skokiem utrzymało ich na nogach, ale po mili w zaśnieżonym lesie z szalejącą śnieżycą, szybko stracili zapał. Wszystko w Gubernatorze — jego przemijający kolor, jego zmętniałe oczy, pot, który zmoczył odsłoniętej części jego brwi - pokazał jej własny zanik adrenaliny, pełzający ból i paraliż jadu.

- To nie ma znaczenia. Po prostu nie możemy dalej iść.

- Musimy. Jesteśmy zbyt blisko miejsca gdzie wylądowaliśmy. Jesteśmy zbyt łatwi dla Varinskis do znalezienia.

- Racja. Pójdziesz przodem. Zobaczymy jak Ci pójdzie. - rozejrzała się za najlepszym miejscem do rozbicia obozu. Gdy obejrzała się, cicho upadł na swoją twarz.

Dowlokła się do niego, przekręciła go na plecy i sprawdziła tętno. Miał oznaki gorączki, która powinna stopić śnieg - Czego Ty się spodziewałeś? - zapytała jego podatne ciało -Pięć godzin temu diaboliczna kobra ugryzła cię. Cztery godziny temu zabijasz wielkiego Sokoła. Godzinę temu rozbiliśmy twój samolot. Myślałeś, że jesteś Supermenem?

Tak myślał. Wiedziała o tym. Byłaby zaskoczona gdyby nie posiadał skóry Supermena. Pod pewnymi względami był takim facetem. Z drugiej strony... więc, to nie był czas by rozważać jego przeszłość albo jego umiejętność zmienienia się w panterę, albo czy powinna zostawić go tu w śniegu.

- Przynajmniej chłód zredukował opuchliznę na twojej twarzy. - popatrzyła na niego spod przymrużonych oczu - Myślę, że z twoim wzrokiem będzie dobrze. - poklepała go po ramieniu - Dobra robota.

Wybrała płaskie miejsce umieszczone pomiędzy jakimiś głazami, gdzie strzeliste cedry osłoniłyby ich przed śniegiem. Popatrzyła w górę na niebo i zobaczyła, jak miliardy płatków śniegu pędziły w kierunku ziemi. Nie chciała zostać pogrzebanym żywcem.

Przeszukała swój plecak. Znalazła suszone prowiant, linę, pośpieszne rozłożyła harmonijkową szuflę, dwa pistolety, amunicja... Jackson Sonet poparł by to.

Wykopała płytki okop, wzięła spadochron z zesztywniałych rąk Gubernatora i położyła go ponad śniegiem. Wyciągnęła namiot dwuosobowy ze swojego plecaka. Dzięki Jacksonowi Sonnet, nauczyła się ustawić namiot po ciemku w minusowych temperaturach, z dmuchającym wiatrem. Dobrze, postawiła go w mgiełce bólu i rozpaczy. Nie zajęło to jej dużo czasu. Zdrętwienie rozprzestrzeniało się nieubłaganie w górę jej ramion i nóg.

Wyłożyła śpiwory - dobre na temperatury poniżej czterdziestu stopni, zauważyła z aprobatą - w ciasnej przestrzeni wewnątrz namiotu. Z drżeniem wróciła na zewnątrz do śnieżycy, po rozciągniętego Gubernatora przy wejście i potoczyła go do środka, strącając śnieg z niego. Zapięła klapę namiotu. Rozebrała go do bielizny, wybudziła go ze snu, żeby napił się wody z menażki. Wypiła też trochę sama i schowała ją do torby.

W końcu usiadła, dyszała, wpatrywała się w jego czarne, zmierzwione włosy i próbowała zrozumieć dlaczego tak mocno starała się uratować jego życie. Był Gubernatorem, najemnikiem, który trzymał ją jako niewolnika i zmusił ją do uznania bezsilności w obliczu jej własnej seksualności. To był Rick Wilder, drań, który udawał nieszkodliwego biznesmena, by dobrać się jeszcze raz do jej majtek. A kiedy uratowała mu życie, wciąż nalegał, że powinien być częścią jej życia. Jeśli zostawiła by go w śniegu, aby umarł... Zadrżała.

Okay, nie mogła zrobić tego, ponieważ... Otworzyła swoją torbę i kopała do czasu gdy nie znalazła ikony. Wpatrywała się w interpretację Maryi Dziewicy. Madonna patrzyła prosto na Karen, cicho przypominając jej o niepewności życia, a jej namalowana łza zalśniła jeszcze raz. Karen nie mogła złożyć w ofierze Gubernatora, choćby nie wiem co zrobił albo co mógłby jeszcze zrobić.

Wiedziała dużo o porażce Gubernatora. Widziała to w kącie jej mózgu, oglądała i oglądała to jeszcze raz, tę scenę której była świadkiem w swoim umyśle: bitwa, kłótnia z Varinskim, upadek Gubernatora.

Gdzie był przez ostatnie dwa lata? W szpitalu? W więzieniu? W trumnie? Przypuszczała, że to było możliwe. Gdy ten Varinski uderzył go, został ciśnięty przez powietrze na poszarpane kamienie. Większość ludzi umarłaby. Mimo to Gubernator był tu i do teraz, wydawał się być w świetnej formie. Jak to było możliwe?

Jego chrapowaty głos drażnił jej nerwy - Karen. Chodź do łóżka. Musimy się rozgrzać nawzajem.

Karen obudziła się.

Gubernator był nieprzytomny.

Ikona była w jej torbie.

Była w delirium. Jeśli szybko nie wejdzie do śpiwora już nigdy się tam nie dostanie.

Na zewnątrz, furia burzy sprawiła, że drzewa skrzypią i skrzypią.

Tu, w niewyraźnym świetle, mogła zobaczyć swój oddech.

Rozebrała się ze swojej odzieży wierzchniej, pocąc się z trudu i gorączki. Gdy została tylko w koszulce i bieliźnie, wydała westchnienie i wsuwała się obok Gubernatora. Powinna była zdjąć swoje złote bransoletki, ale w tej chwili, bez wyraźnej przyczyny nie mogła zrozumieć albo nie mogła przyznać się, że były jej pociechą. Łączyły przeszłość i obecność i potrzebowała mostu z powrotem do czasu gdy Gubernator był zdrowy... na teraz palił się pod jej dotknięciem.

Kładąc jedną rękę na jego klatce piersiowej, a drugą na jego czole, szepnęła - Proszę, Boże. Musimy to przeżyć.

Gdy błagała doskonałą modlitwę, pogrążyła się w umyśle Gubernatora i w jego sercu.

Gubernator obudził się w panice. Spróbował wstać. Jego nogi zostały złamane. Jego żebra zostały złamane. Był niewidomy. Ledwie mógł oddychać, a jego myśli jąkały się w jego głowie. Wpadł w panikę i wykrzyknął - Hey!

- Ucisz go. Ucisz go! - światło błyskowe świeciło bezpośrednio na jego twarz i wzdrygnął się.

- Zostaw go w spokoju. Jest ranny.

Gubernator rozpoznał głos - Magnus?

- Cicho - Magnus brzmiał zabawnie. Zachrypnięty i udręczony - Musimy być cicho.

- Uciszasz go - światło błyskowe powiedziało - albo go wykończę.

Nieprawdopodobne. Nie jesteś Varinskim. Ale Gubernator posłuchał Magnusa. Jego zastępca brzmiał tak szaleńczo i Gubernator nie rozumiał gdzie był, dlaczego go bolało, co się im przydarzyło.

Światło błyskowe odeszło daleko, zostawiając ich w absolutnej ciemności.

- Gdzie jesteśmy? - Gubernator szepnął.

-Na Syberii, w najgłębszej kopalni złota na świecie. - Magnus szukał po omacku w górę Gubernatora i złapał jego ramię - Nie mogę uwierzyć, że żyjesz. Jak zrobiłeś, że przeżyłeś ten upadek? Kiedy ten gigant uderzył Cię, to było tak jakbyś wystrzelił z armaty.

Twarz wpadła do umysłu Gubernatora, twarz o neandertalskim czole i szczęce. Mimowolnie, Gubernator skurczył się w swojej skórze - Kim on był?

- To Innokenti Varinski. On jest nowym najemnikiem wojsk na granicy - Magnus ruszył się i jęknął - Wiedziałeś, że masz kuzyna takiego jak on?

- Nie - przez lata, kiedy Gubernator był najemnikiem, nigdy nie spotkał Varinskich.

Teraz na pewno nie chciał poznać żadnego z nich - Kogo pojmali? Kogo zabili? Kto jest ranny?

- Jest wielu rannych, ale straciliśmy tylko ośmiu ludzi. - gorzko, Magnus powiedział - Oni teraz wykorzystują nas.

Gubernator wojskowy nie zgadywał, po prostu wiedział - Mamy nową niewolniczą pracę.

- Górnicy złota, to teraz my.

Wszyscy z jego ludzi, ale szczególnie Magnus, nie cierpieć być ograniczony. Te byli ludzie, którzy szli ich własnymi drogami. Gubernatorowi czuł się winny - Jak głęboko jesteśmy?

- jakieś osiemset stóp. Oni rozpieszczają nas do czasu gdy wyzdrowiejemy -

- Wyzdrowiejemy? Co ci dolega?

- Straciłem oko, i nie mogę stać prosto by włączyć wiertarkę.

To było jego winą - Co się stanie jeśli będziemy zdrowi?

- Oni wyślą nas niżej.

- Niżej? - Gubernator poruszył się boleśnie, wolno - Jesteśmy na ośmiuset stopach. Jak głęboko tam może być? - leczył się szybko, szybciej niż normalni ludzie. Jego kości naprawiały się ale było dużo uszkodzeń. Musiał stanąć na nogach. Jak dużo potrzebuje czasu by mógł stanąć?

- Tysiąc sześćset stóp prosto w dół. Im głębiej idziesz, tym jesteś bliżej jesteś piekła, młody kierowca-ryzykant to dostaje. Oni mówią, że powietrze na dole jest pełne trucizny i ludzie umierają tam gdzie upadają, nawet robaki nie mogą ich tam zjeść.

To było jego wina. Jego wina. Jego wina. Nie dbał o obowiązki gdy dotykał Karen, trzymał w ramionach Karen, słyszał głos Karen i kochał się z Karen. Jego ludzie zaufali mu, pojechali za nim, i zaprowadził ich prosto do niewolnictwa. Zawiódł ich.

Wiedział jakie uszkodzenie jego niekontrolowana żądza spowodowała mimo to musiał spytać - Czy Karen uciekła?

- Twoja kobieta? - nie było uncji wyrzutu w głosie Magnusa. - Nie słyszałem, żeby ją złapali i nie mieli żadnego powodu. Potępieńcy Varinscy byli zajęci miażdżeniem naszych kości zamiast kłopota się kobietą.

Gubernator odetchnął z ulgą.

Karen była bezpieczna.

Wtedy, podnosząc głowę, powiedział - Słuchaj, Magnus. Wyzdrowieję szybko. I wiesz czym jestem. Wyciągnę cię i pozostałych ludzi - przysięgam....

Karen walczyła, próbując wyrwać się z tej przerażającej wizji, ale to trwało i nie puściło jej.

Cztery dni Gubernator był tu na dole. Wiedział, że raz na dzień ktoś wrzucał jedzenie i wodę do ich celi. Bobbie Berkley umarł na podłodze przy nich - strażnicy zostawili go dwadzieścia cztery godziny zanim odciągnęli jego ciało. Gorąco, ciemność, sens zostania uwięzionym w macicy ziemi z miliardami ton naciskającego kamienia wszędzie jak w grobie... to nigdy się nie zmieniało. Nic nie zmieniało się tu na dole.

Magnus szarpał się i jęczał przez sen, a kiedy strażnicy poświecili w celi, Gubernator zobaczył jego urazy.

Właściwie to nie stracił oka. Stracił połowę twarzy.

To jego wina. To była całkowicie jego wina.

Teraz Gubernator usłyszał strażników pod drzwiami i wyrwać się przy świetle.

- On ma się dobrze. Zabierz go na dół. - Gubernator rozpoznał ten głos. Innokenti Varinski.

Jakby on były szczenięciem, neandertalczyk podniósł go za kołnierzyk - Widzę Cię, pamiętasz mnie.

- Pamiętam cię.

- Jestem Innokenti Varinski. Jestem twoim zdobywcą. - gdy Gubernator nic nie powiedział, Innokenti potrząsnął nim - Powiedz to.

- Jesteś Innokenti Varinski. Jesteś moim zdobywcą. - Gubernator powiedział to ponieważ to była najlepsza rzecz jaką mógł zrobić. Ale bardziej powiedział to ponieważ obawiał się. Wystraszył się tej bestii, która zwyciężyła go w bitwie, sprawiła mu ból, taki jaki nigdy mu nie sprawił.

Innokenti obwąchał go jak kawałek spleśniałego chleba - Pachniesz zabawnie... tak ludzko.

- Muszę się umyć. - Gubernator nie chciał żeby ten masywny osiłek dowiedział się, że są spokrewnieni. Dopóki umiejętności Gubernatora były tajemnicą, jego ludzie mieli szansę.

- Wolisz wannę czy prysznic? Mam położyć płatki róży w wodzie? - Innokenti uśmiechnął się i pokazał braki w uzębieniu.

- Kiedy Varinscy zaczęli gnić tak jak normalni ludzie? - to było uczciwe pytanie, może trochę niegrzeczne, ale jednak uczciwe pytanie, umowa z diabłem gwarantowała im długo żyć bez problemów, które zadręczyły zwykłych śmiertelników.

Ale widocznie Gubernator trafił na bolesne miejsce.

Uśmiech Varinskiego zniknął. Uderzał swoim czołem w twarz Gubernatora do czasu gdy krew nie poleciała z jego nosa i ust - Ty bezczelny mały chuju. Pokażę ci rozkład. - cisnął go o ścianę, zacząć uderzać metalowym prętem w plecy.

Gubernator krzyczał. Pięciokrotnie kij odpadł. Wtedy Innokenti rzucił tym w poprzek pokoju. Uderzył strażnika, który wrzasnął i spadł na ziemię - Skuj jego ręce i nogi i daj mu zajęcie. Podnosząc Gubernatora tuż przy suficie, Varinski powiedział - Jestem Innokenti Varinski. Gdy będziesz umierał, pamiętaj mnie i przeklinaj moje imię.

- Innokenti - Karen mamrotała - Innokenti. - scena przesunęła się i...

Dni i miesiące ciągnęły się bez końca, bez światła, bez wystarczającej ilości jedzenia albo wody.

Gubernator nie miał wystarczająco powietrza na przekleństwo Innokenti Varinskiego. Nie miał siły albo woli. Głębie kopalni osłabiły jego energię. Praca roztrzaskała jego ciało. Stała utrata jego ludzi, jeden za drugim, złamał jego wolę.

To była jego wina. Jego wina. Jego wina.

Raz w miesiącu Innokenti przybywał ze swoim prętem stalowym i bił Gubernatora. Początkowo Gubernator nie wiedział dlaczego był sam na zewnątrz. Innokenti zdał sobie sprawę, że Gubernator jest spokrewniony z znienawidzoną samotną gałęzią Varinskich, rodziną Wilderów?

Wtedy razie Gubernator rozpoznał źródło frustracji Innokentiego. Żaden inny człowiek nie mógł przeżyć tego bicia.

Gdyby Gubernator dbał o swój obowiązek wobec swoich ludzi i nie spędzał całego czasu z Karen, on i jego ludzie wciąż byliby wolni. Tylko pamięć o Karen była jedyną rzeczą, która utrzymywała go przy życiu. Gdy strażnicy bili go prętem stalowym i już nie mógł wyobrazić sobie słońca i świeżego powietrza przywoływał Karen w swoim umyśle.

Karen, spostrzeżona w pociągu z Katmandu.

Karen, w jej namiocie ciemną nocą.

Karen, trzymająca się go kurczowo na motocyklu gdy ścigali się z lawiną kamieni.

Karen, tańcząca na łące, całująca ziemię, naga pod wodospadem.

Karen, przywiązana do mosiężnego łóżka i wijąca się z przyjemności...

Czasami, była tak blisko że mógł poczuć jej zapach, dotykać jej skóry, słyszeć, jak jej głos nucił do niego.

Wiedział, że ma halucynacje. Karen nigdy nie zanuciłaby do niego...

W połowie roku większość jego ludzi zginęła. Umarli podczas rozsadzania kamieni. Zginęli pod kamieniami. I gorzej, jeden po drugim, leżeli i umierali z głodu, z pobicia... i stracili całą swoją nadzieję. Nic, co by powiedział nie zmieniało by tego. Nie ufali mu już.

Nawet Magnus machnął ręką.

Musiał wyprowadzić ich na zewnątrz. Nie mogli czekać ani chwili dłużej.

Zamyślił się do czasu gdy jeden ze strażników nie szturchnął go z prętem stalowym i powiedział - Hey, mami synku. Zgadnij kto przyjdzie jutro? Twój najlepszy przyjaciel, Innokenti Varinski. I wiesz on co zrobi? On zbije cię prawie na śmierć. Lepiej przygotuj się do krzyku, mami synku.

Gubernator osunął się na kolana i zapłakał. Wykrzyknął z przerażeniem, wykrzyknął i błagał strażnika by go zabił, gdyż wiedział, że to jest niemożliwe.

Strażnik śmiał się i szturchnął go jeszcze raz - Czy ja wyglądam na chorego umysłowo? Gdybym zabił cię, to on zabiłby mnie. Nie, mami synku, poczekam by usłyszeć, jak zaśpiewasz sopranem jutro.

Żaden z jego ludzi nie patrzył na niego. Magnus nie rozmawiał z nim. Zawiódł ich wszystkich... a mimo to zapłakał.

Wtedy, nastąpiła zmian strażników, okazja nadarzyła się. Nie rozpoznał tego - do momentu w którym głos Karen zabrzmiał w jego umyśle - Bądź uważny.

Dwaj ochroniarze zamiast zwykłych czterech. Obydwaj byli pijani - gdzieś powyżej spółka górnicza wydała przyjęcie. Jeden strażnik minął go i nie usłyszał ryku wiertarki zanim nie przeniknęła przez jego klatkę piersiową. Drugiego Gubernator powalił szybko i rozciął łańcuchy.

- Widzicie, chłopcy? - Magnus powiedział. - Zrobił to. - ale jego głos był zdławiony.

Gubernator podniósł swojego przyjaciela i postawił go w windzie.

Magnus skurczył się na dole. Jego kości prawie przebiły jego skórę, a w ostrym świetle jego wargi wyglądały na niebieskie.

Trzydziestu ośmiu ludzi wtłoczyło do środka windy.

- Wejdę po schodach na następny poziom. Dajcie mi parę minut, wtedy wchodźcie. Gdy wykończę strażników, zabierzcie ich broń. - Gubernator oparł się by nacisnąć guzik - Będziemy potrzebować broni żeby stąd wyjść.

- Jakim prawem mówisz nam co robić? - Logan Rogers wymagał.

- On jest facetem, który wyciągnie nas stąd - Magnus powiedział.

- On jest również facetem, który nas w to wpakował - Logan zaripostował.

- Masz lepszy plan? - Gubernator zapytał.

Logan osłabnął.

- Więc zamknij się. - Gubernator spojrzał na pozostałości swojej grupy najemników - Uwolnijcie innych więźniów, ale nie wpuszczajcie ich do windy. To może nie utrzymać takiej wagi. - Jego ludzie kiwnęli głową poważnie.

- Jak poradzisz sobie ze strażnikami samemu? - Horst zapytał w swoim ciężkim szwedzkim akcencie.

Gubernator patrzył na łańcuchy na swoich nadgarstkach. Był wyniszczony, wyglądał jak ofiara głodowa. Pantera mogłaby wyśliznąć się z kajdanek - Jeśli nie... cóż, w tej ciemności nigdy nie zobaczyliby pantery, nawet skutej łańcuchem pantery.

Uśmiechnął się pierwszy raz od roku - Oni nie mają szansy.

Nie mieli. Przechodził od poziomu do poziomu, cichy, niewidoczny, uderzający niespodziewanie.

Na pięciuset stopach, kiedy ktoś na powierzchni zorientował się i spróbował obniżyć moc, winda kontynuowała jazdę w górę. Horst skończył swoją pracę.

Ale Gubernator zostawał w tyle. Był słaby, zbyt słaby by pokonać tyle schodów. Nie mógł zdążyć.

Gdy jego ludzie dojechaliby do szczytu, nie mogli wyjść z windy. Pojedynczy karabin maszynowy położyłby ich trupem.

Musiał zatrzymać ich zanim dojdą do szczytu.

Wtedy usłyszał to. Strzelaninę z góry.

Rozdział 29

Karen próbowała złapać oddech. Szarpnęła gwałtowny wdech. Znalazła się walczącą, próbując usiąść w śpiworze.

Gubernator trzymał ją w swoich ramionach, mówił w kółko - wszystko w porządku. Wszystko w porządku.

- Nic nie jest w porządku. Nie mogę oddychać. Ja nie mogę... tam było ciemno. Nie było żadnego powietrza. Tam było gorąco. Bili mnie. - Łzy wyciekły z kątów jej oczu.

- Jad wpędził Cię w chorobę - lał powoli wodę do jej ust i na jej czoło - Ale już jest lepiej. Możesz oddychać.

Popatrzała wokół ledwie oświetlonego namiotu. Ciężar śniegu spowodował zapadnięcie wokół nich i ukrył światło słoneczne.

- Wisz? Jesteśmy w górach. Razem. To jest teraz. Ten czas i miejsce to przeszłość.

- Ale ja widziałam to. - a jednak... była tu. On był tu.

Przesunął ją blisko - Byłaś tam. Zobaczyłem cię... ale pomyślałem, że oszalałem.

- Obudziłam się wieczorem i to było tak ciemno i wiedziałam, że żyłeś gdzieś.... - była obolała, jej kości i mięśnie bolały jakby została zbita - Oh, Boże, jak to przetrwałeś? Cały ten czas bez żadnej nadziei... ''

- Gdy przechodzisz przez piekło, idziesz dalej - powiedział cierpko - Rok po ciemku w gorącu daje człowiekowi kawał czasu na myślenie, i zrobiłem to. Poddałem rewizji swoje życie tysiąc razy.

- Wiem. - była w jego umyśle każdą minutę.

Podał jej wodę.

Piła.

- Początkowo, odkąd pamiętam, byłem arogancki. Byłem dumny z tego co robiłem, idąc moją własną drogą, ignorowałem upomnienia mojego ojca, byłem wolny. - nakarmił ją kawałkami Baker's Breakfast Cookie.

Zjadła wolno, napełniając wolne miejsca.

- Ale zmieniłem się o trzysta sześćdziesiąt stopni, zacząłem przypominać sobie moich braci i moją siostrę, zastanawiałem się co robili, kogo kochali. Przypomniałem sobie swoją matkę, pocałunek, którym mnie obdarzyła gdy widzieliśmy się ostatni raz. Nawet zapamiętałem mojego tatę i każde słowo jakie mi powiedział - zaimitował niski głos z wyraźnym rosyjskim akcentem - Nie zmieniaj się, Adrik. Utrzymaj swoje serce czyste, Adrik. Ile razy ulegasz panterze, wysyłasz siebie do rąk diabła, Adrik - zapamiętałem jak bardzo nie cierpiałem wszystkich tych dobrych rad i przysiągłem, że gdy będę dorosły zrobię cokolwiek będę chciał.

- I zrobiłeś to.

- I zrobiłem to. Ostatecznie w tych ciemnościach doszedłem do wniosku, że mój tata miał rację. - oczy Gubernatora zwęziły się - Jak ja nie cierpiałem tego. Ale również pomyślałem, że to nie liczy się. Musiałem wydostać swoich ludzi, nawet gdyby to oznaczało siadanie po prawej stronie diabła. Gdy szansa w końcu nadeszła, stałem się czarną panterą, cichy jak cień, ile razy zabiłem strażnika, uratowałem stu więźniów. I ile razy zabiłem strażnika, miałem krew innego człowieka na moich rękach.

Wiedziała gdzie była. Mogła oddychać bez przeszkód. Ale wciąż cierpiała... dla Gubernatora.

- Im bliżej moi ludzie byli góry, tym bardziej byli podekscytowani. Wiedziałem dlaczego. Prawie mogłem poczuć zapach świeżego powietrza i chciałem czuć słońce na swojej twarzy. - jego zielone oczy świeciły gdyż ponowie przezywał to samo - Nie mogłem zapanować nad nimi. Wyprzedzili mnie. Gdy słyszałem strzały, chciałem wrzasnąć na nich, że byli takimi głupcami.

Chłonęła jego każde słowo - Co to było?

- Pięć poziomów przed szczytem, wpadli z zasadzkę.

- Która nie miała by miejsca jeśli poczekali by na Ciebie.

- Zrozumiałem to później. Zanim dostałem się tam na górę obezwładnili strażników, ale czterech z moich ludzi zostało postrzelonych. Strażnicy musieli być w bezładzie. Najważniejsi, byli przyzwyczajeni do zajmowania się ludźmi, ale zagłodzonymi i niechętnymi do buntowania się. Pracowaliśmy na codziennie z materiałami wybuchowymi, więc wysadziliśmy windę. Moi ludzie zrobili to podczas gdy oczyściłem schody i zrobiłem przejście. Wyszliśmy i każdy miał na powierzchni na czas obejrzeć eksplozję. - dumnie, Gubernator powiedział - Przejąłem kontrolę w kopalni z trzydziestoma ośmioma bardzo zmęczonymi najemnikami i nie zatrzymaliśmy się do czasu gdy nie porwaliśmy samolotu lecącego do Afganistanu.

- Innokenti? - zadrżała.

- Przypuszczam, że przybył wkrótce potem. - położył ją i położył śpiwór blisko wokół jej szyi - Nie chciał bym być na miejscu jednego ze strażników, którzy przeżyli.

- Magnus. Magnus żyje?

- Tak i ma się bardzo dobrze jak na jednookiego dawnego najemnika z ośmioma palcami i dwudziestoma dziewięcioma zębami. On jest doradcą dla mojej gry.

- On lubi gry wideo?

- Nienawidzi ich. Zawsze myślał, że to jest głupie że gracze siedzą i wpatrują się w ekran. W Gubernatorze, gracz ma broń przypiętą do jego ciała i czujni powieszone na jego rękach, stopach i głowie i musi obronić siebie przed zbliżającymi się zagrożeniami.

- Gra wideo w pokoju? - popatrzyła na niego z pobłażliwym uśmiechem. - Kiedy to zostanie zagrane?

- W pizzeriach. Galeriach paintballu. Wstępne sprzedaże przyniosły ponad siedemdziesiąt milion dolarów.

- Siedemdziesiąt milion dolarów. - jej pobłażliwy uśmiech zgasł - Chyba żartujesz!

- Ja mam z tego tylko dziesięć procent. ''

- Tylko? To siedem milionów.

- To dopiero początek. Założenia na przyszły rok są pięciokrotnie wyższe.

- Wow - nigdy nie wyobrażała go sobie jako potentata biznesowego.

- Jak z każde śmiałe przedsięwzięcie, jest zawsze szansa, że przewidywania spadną - ostrzegł ją.

Kontynuował - W dodatku, wkładam pieniądze, które zrobiłem jako najemnik z pomocą mojego doradcy finansowego -

- Masz doradcę finansowego?

- Byłbym głupcem, gdybym go nie miał - pozwolił jej wchłaniać to - Więc z pomocą mojego doradcy finansowego, moje dobra osobiste są warte trzydzieści milionów.

Była we wstrząsie. Zapamiętała jak żył, w namiocie... a był warty trzydzieści milionów? -Dlaczego mówisz mi to wszystko?

- Chcę byś wiedziała, że jeśli uczynisz mi ten honor poślubiania mnie, zawsze będę opiekował się tobą.

To mogło ją skłonić. Jednak mógł zawsze zbankrutować.

- Moje grzechy zawsze będą się liczyć. Pamięć o tobie była jedyną rzeczą, która utrzymywała mnie przy życiu, przez cały nieszczęsny rok mojej niewoli. - pochylił się nad nią i odsunął jej włosy z twarzy. Pogłaskał jej policzek i uśmiechnął się do jej ogłuszonych oczu -Mieliśmy pewien związek. Więcej niż jeden. - chwycił jej nadgarstki, wyzwolił je spod nakrycia i skazał na bransoletki - Spójrz . Nosisz moją oznakę własności.

- Noszę je, by pokazać, że uwolniłam się od Ciebie!

- Nosisz je jak obrączkę.

Celnie trafił i skrzywiła się.

- Możesz wchodzić do mojego umysłu - powiedział przekonująco - Wyjdź za mnie.

Pozostała nieruchomo, wchłaniając jego słowa, znała prawdę, ale była zbyt wystraszona by przyznać się do tego.

- Przeszukaj swój umysł - Gubernator powiedział - Co widzisz?

Natychmiast znała odpowiedź. Ale w nieposłuszeństwie odruchowo powiedziała - Nic.

Ale nie pozwolił jej unikać odpowiedzialności za kłamanie mu.

Pochylił się wobec niej, położył swoje czoło na jej. Zajrzał do jej oczu. I umieścił swoją rękę na jej sercu.

Było ciemno. Było zimno. I chciała to mamy.

Ale jej mamunia nie przyszła.

Służący szeptali i patrzyli na nią. Jej dziadziuś wszedł i wpatrywał się w nią, wtedy zmarszczył brwi i potrząsnął jego głową. Ale przeważnie była sama, w zimnym domu, wystraszona, słysząc szepty, strzępy słów....

Biedna dzieciaczyna. Bez matki. Kochanek zmarł. Skoczyła z klifu za nim.

Łzy popłynęły z oczu Karen.

Mamusiu. Mamusiu.

Karen usłyszała, jak jej ojciec przyszedł do domu. Wyszła ze swojego pokoju, czekając na jej tatusia by odwiedził ją. I zobaczyła, jak jej dziadek złapał jej tatusia za kark i niósł go do biura. Była z tym indyjskim przewodnikiem. Była z nim przez wiele lat. Wiesz co to oznacza...? Drzwi trzasnęły za nimi.

Co to oznacza? Tatuś. Tatuś.

Biedna dzieciaczyna. Pięć lat. Dan Nighthorse zmarł. Matka spadła z klifu na ziemię z lodem -krwawiła tam przez dzień, przemarzła na mrozie, jej narządy wewnętrzne były zniszczone, a kiedy ocalili ją, krzyczała w męczarniach. Jej matka umarła. Ona jest sama.

Wiecznie w pojedynkę...

Karen obudziła się płacząc.

Gubernator również - Moja biedna dziewczynka. Moja biedna dziewczynka. Nie mogę znieść tego. Nie jesteś sama. Już nie.

Spróbowała odepchnąć go - Przestań. Nie chcę tego. Zatrzymaj to.

- Już za późno by zatrzymać to. Połknęłaś moją krew i to dało ci siłę na walkę z efektami jadu. To dało ci wgląd do mojego umysłu. I co jeszcze, Karen?

- Nic - nalegała.

Wziął ją w ramiona, położył jej głowę do swojej klatki piersiowej, a gdy słuchała głuchego odgłosu jego serca wpadła do innego wspomnienia.

Słońce zachodziło na horyzoncie. Horyzont ciągnął się wiecznie. I miała jedną szansę. Jedna okazja by odnieść sukces, sprawić, że jej ojciec w końcu ją zauważy, naprawdę zobaczy, jak ciężko pracowała, jak bystra była... jedna szansa, i to było to.

Karen zbliżyła się do ponurej załogi, dwa tuziny ludzi rozsiadających się na przeciwko kupy rupieci.

Byli wściekli, każdy z nich. Pracowali dla Jackson Sonnet's Australian hotel, byli mniej niż w połowie drogi do postawienia konstrukcji, a ich menedżer miał atak serca. Dostawali szefa - dwudziesto trzy letnią córkę szefa w zamian, i nie mówiąc ani słowa, udało się im dać Karen do zrozumienia co pomyśleli.

Jedna szansa, i chcieli zabrać to jej.

Uśmiechnęła się, ponieważ uśmiech zawsze rozbrajał facetów, wbiła swoje drżące ręce w dżinsy i zapytała - Kto jest szefem załogi?

Jeden człowiek, wysoki, chudy, brązowy podniósł rękę. Nie stanął.

Okey. Jedna szansa, musi przekonać tego faceta żeby z nią pracował.... Jedna szansa.- Alden Taylor. Doświadczony w oprawie i elektryczności. Długo pracujesz dla mojego ojca?

- Dwadzieścia pięć lat ze skąpym starym sukinsynem. - Alden miał wyraźny australijski akcent i próbował zaszokować ją.

Odbiła piłeczkę - Chcesz powiedzieć, że skąpy stary sukinsyn jest dany do dobrych uczynków?

Alden prychnął.

Inni faceci uśmiechnęli się i zmieszali.

- Dobroczynność? Hojność? Nie? - Karen nie kłopotała się czekać na odpowiedź - Jest jedna rzecz i tylko jedna na której zależy mojemu ojcu - żeby jego hotele osiągnęły zysk. Prawda?

Tym razem Alden próbował odpowiedzieć.

Odsunęła go od siebie go - Ten skąpy stary sukinsyn zmusił mnie pracować nad hotelami każdego lata odkąd skończyłam czternaście lat . Mogę robić wszystko co potraficie wy robić, plus kończyk konstrukcje, plus plany projektowe, a do tego mogę rozmawiać z nadętymi inwestorami i mogę robić wrażenie na nich moim stopniem budowlanym dotyczącym zarządzania. Jestem tu jako menedżer ponieważ jestem najlepszym pracownikiem jakiego ma Jackson Sonet. On nie troszczy się o to że jestem jego córką. Jeśli skończę hotel na czas i zmieszcze sięw budżecie, on zapłaci mi dobrze. Jeśli schrzanię wszystko, zostanę wyeliminowany z tego.

Wargi Aldena drgnęły jakby chciał się uśmiechnąć - On się nigdy nie zmienia.

- Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. On się zmienia. Staje się skąpszy co roku. - była zdenerwowana, mówiła szybko, ale skupiła uwagę wszystkich - Nie znam się zbyt dobrze na elektryczności i moja wiedza o stolarstwie jest ograniczona. Dlatego pytam się ciebie czy będziesz moim menedżerem pomocniczym. - podeszła i zaoferowała Aldenowi rękę.

Patrzył na nią, wziął i powiedział - Czy właśnie mnie awansowałaś?

- Tak. Gratulacje, i witamy w dwudziestogodzinnych dniach pracy. - popatrzyła w górę na niego - Rano, zanim dostałam tę pracę, Tata powiedział, że spóźniamy się z terminem. Gdy już rozdzielisz tym ludziom robotę przyjdź do mnie. Będziemy rozmawiać o twojej płacy i przeglądać plany. - zaczęła wchodzić do hotelu, wtedy obejrzała się na ogłuszonego Aldena - To znaczy... jeśli chcesz tej pracy.

Głos gubernatora wyciągnął ją ze tego transu. - Przyjął ją?

- Tak. - wtedy zdała sobie sprawę co się stało - Przestań.

- Więc dostałaś swoją jedną okazję by odnieść sukces. Twój ojciec kiedykolwiek zauważył?

- Proszę. Przestań. - nie mogła odsłonić mu wszystkich jej tajemnic.

Przechylił swoją głowę i muskał jej wargi aż zamknęła oczy.

- Moja krew w tobie dała mi okno do twojego umysłu.

- Nie. - jego dotknięcie, jego pocałunek zmatowił rzeczywistość ale znała prawdę.

Przez parę ostatnich dni zobaczyła jego słabości. Była świadkiem jego bólu.

Żyła w jego skórze. Rozgrzeszyła jego grzechy. Zabijała ludzi. Radowała się z bitwy. Upajała się seksem z tysiącami kobiet....

Jego oczami dostrzegła jej własną twarz po raz pierwszy.

Szczyciła się swoim zwycięstwem, za godziny, doby i tygodnie nieubłaganej przyjemności. Wygrała zmysłową bitwę między nimi.

Przeżyła, ledwie, bitwę, która wysłała go do kopalni. Tam była w piekle z nim, znała jego wyrzuty sumienia, gdy przyglądał się, jak jego ludzie umierali, ból z powodu jego bicia i cierpiał z powodu osłabienia jego ducha. I widziała, że mimo jakiejkolwiek przytłaczającej ciemność i gorąca, jakkolwiek śmiertelnej pracy, Gubernator nigdy się nie poddawał.

Gubernator zrehabilitował się. Gubernator udowodnił, że ma siłę i honor.

Karen nie miała takiej siły i takiego honoru. Jej życie było niewielkie, strachy przed nią wyolbrzymiły się. Nigdy nie chciała by był świadkiem jej bólu po śmierci jej matki, samotnych dni jej dzieciństwa, daremnych prób ab jej ojciec, docenił trudność jej pracy budowlanej... bólu i radości życia jako niewolnik Gubernatora.

W pewnym momencie przez parę ostatnich dni był w jej umyśle i być świadkiem tego wszystkiego.

- Wyjdź za mnie - powiedział.

Odwróciła się do niego - Dlaczego chcesz mnie poślubić?

- Twoje oczy, twój zapach, twoje ciepło idą prosto do moich kości. Podgrzewasz mnie, mój twardy, zimny rdzeń, a kiedy zobaczyłem cię w holu w uzdrowisku, po raz pierwszy od dwóch lat czułem, że żyje - prędko dodał - I nigdy więcej nie będę Cię przetrzymywał wbrew twojej woli.

Spojrzała na niego katem swoich oczu.

- Nie powiedziałem, że nie spróbuję przekonać cię. Nie powiedziałem, że kiedykolwiek poddam się. Ale nie chcę kiedykolwiek jeszcze raz zmuszać Cie wbrew twojej woli. Byłem więziony wbrew mojej woli. To była trudna lekcja ale nauczyłem się tego. - pochylił swoją głowę do niej - Proszę, wybacz mi.

Byli uwięzieni w namiociku, w śpiworze, w ubraniu które nosili przez pięć dni. A on błagał ją jak dworzanin królową Elżbietę.

Nie chciała poślubić go. Ale lubiła żebranie. Lubiła to nawet bardzo bo wiedziała - naprawdę wiedziała - że gdy to mówił, musiał walczyć z jego własną zaborczą naturą robić.

- Proszę - powiedział jeszcze raz.

Położyła swoją rękę na jego głowie, gdyż czysty czarny jedwab jego włosów skusił ją - Wybaczam Ci.

- Wyjdziesz za mnie?

Cały Gubernator . Zawsze szybko dostrzegał zaletę - Nie.

- Byłbym dobrym mężem dla ciebie. Karen, kocham cię.

- Ale nie wiem cz ja...

- Kochasz mnie?

- Nie wiem czy Cię kocham - jej ojciec nauczył ją, że nie może zależeć od jakiegokolwiek mężczyzny, a Gubernator potwierdził te lekcje -Wiem, że nie ufam ci.

Popatrzyła na niego ze zmartwionymi oczami. Była niesprawiedliwa obładowując go złym bagażem?

- Shh. - podniósł ją, zdjął jej koszulkę - Martwisz się zbyt wiele.

Ona powinna zatrzymywać go. Powiedzieć mu, że nigdy nie mogła wybaczyć mu, tego czasu jak była więziona. Powiedzieć mu, że wiedziała że nawet długi rok w piekle nie rozgromił diabła w nim.

Gubernator zdjął swoje ubranie, trzymał ją w ramionach, przylgnął do niej i zamknął oczy, jakby zwykłe dotknięcie jej ciała na jego skórze skłoniło go do ekstazy. Jego penis naprężył się na jej brzuchu. Jego klatka piersiowa, pięknie udekorowana płonącym piorunem, unosiła się i opadała wraz z jego oddechem. Chwyciła go za ramiona i zawinęła swoje nogi wokół jego... ekstaza wciągnęła ją również.

Podniósł ją. Zdjął jej majtki -Wyrzuć je daleko - szepnął - Proszę pozbądź się ich.

Tak jak głupiec, odpowiedziała na jego błaganie.

W nagrodę pośliznął się w głąb całował jej ramiona, jej łokcie, jej dłoń, koniuszki palca.

Choćby nie wiem co teraz czuła do Gubernatora, gdy była w jego umyśle dowiedziała się, że kocha ją. Kochał ją z całą namiętnością człowieka, który żył w piekle i teraz zobaczył szansę na niebo.

To dlatego pozwoliła mu pieścić swój brzuch i między jej nogami.

To dlatego pogłaskała głębokie blizny w poprzek jego ramion.

To dlatego pozwoliłaby mu kochać się z nią, i kochać się z nim w zamian.

Przebiegł swoimi dłońmi w dół boków jej ciała, ucząc się jej zagłębień jeszcze raz.

Na zewnątrz, wiatr zabrał suchy śnieg z powłoki namiotu , pozwalając dniowi przesiąkać przez nylonową strukturę. Konary drzew zaśpiewały i bogata woń sosny połączyła się z zapachami ich ciał.

Prawie umarli przez jad. Przeszli przez to piekło razem.

Jego ciepłe, wiotkie wargi pocałowały jej sutki, smakując je, sprawił, że uświadomiła sobie jak słodkie to potwierdzenie życia mogło być.

Zawijając swoje palce wokół jego głowy, trzymała go w ramionach, upajając się jego oddechem na jej skórze, wtedy przyciągnęła go do siebie - Proszę - szepnęła - Chcę.

- Czego chcesz? - uśmiechnął się i pocałował ją lekko - Powiedz mi.

Pokazała mu. Przesunęła swoje ręce w dół jego klatki piersiowej, w dół jego brzucha i wzięła jego penisa w dłoń.

Wygiął się w łuk. Jego oczy zamknęły się w rozdzierającej satysfakcji.

Z drwiną i radością, powiedziała - Zanim skończę z tobą, ile razy pomyślisz o przyjemności, to pomyślisz o mnie.

Otworzył oczy, popatrzył na nią i powiedział - Tak robię. Kochanie, tak robię.

Wtedy kochali się do czasu, gdy śnieg rozerwał namiot, a jaskrawe słońce przeciekło przez wąski nylon i światełko oświetliło jego olśniewająco wyrzeźbioną i kochaną twarz.

Po trzech dniach niekończącego się śniegu i wiatru oraz zamieci, pogoda poprawiła się i cywilny patrol lotniczy oraz ekipa ratunkowa wyruszyła na poszukiwanie Cessny Cytat X. Zabrało im dwa dni trudnego przeszukiwania zlokalizowanie szczątków, gdy jednak je znaleźli, Innokenti i tuzin jego ludzi był z nimi jako cywilni specjaliści ratunkowi.

Innokenti stał i patrzył się, gdy ratownicy przeczesali szczątki w poszukiwaniu jakiegokolwiek znaku ocalałych. Myśleli, że każda osoba na pokładzie została zabita.

Innokenti nie powiedział nic. Czekał na relację swojego najlepszego obserwatora. Gdy Pyotr był w locie, niczego nie przegapił swoimi bystrymi oczami.

Jakiś z Amerykanów mruczał w zdumieniu gdy brązowy jastrząb obszedł dokoła głowę Innokentiego, wtedy poleciał do drzew. Innokenti poszedł za nim.

Pyotr zeskoczył podekscytowany - Są tutaj - powiedział - Widziałem dowód. Nowa złamana gałąź na cedrze.

- Może to było uszkodzenie wiatru.

- Coś spadło na nie. Kora jest obdarta pośrodku i igły są zdarte z kawałka.

- Dobra robota.

Pozostali ludzie Innokentiego zebrali się wokół.

- Ścigamy ich. - surowo obejrzał ich antycypacyjne twarze - Możecie wziąć dziewczynę, ale zostawcie mi Wildera.

- Co o Amerykanami - Lev wskazał w kierunku ratowników.

Innokenti krzyknął z góry - Zabij ich wszystkich.

Rozdział 30

Gubernator wymknął się z namiotu, ubrany w suche ubranie i wyszedł na śnieg.

Dzień był wspaniały, wysokie, rzadkie i rozwichrzone chmury kłębiły się na jaskrawoniebieskim niebie, wiał rześki wiatr, a temperatura wahała się około dziesięciu stopni. A może dzień był tak bardzo doskonały ponieważ poczuł się idealnie. Cudownie. Lepszy niż dwa lata temu. Nie, lepiej niż miał w całym swoim życiu. Karen nie była jeszcze jego ale zyskał pierwszy krok.

Oczywiście, na początku rozpatrywała jego kastrację i to nie było wcale zabawne. Gdy zdał sobie sprawę, że była w jego umyśle, żyła z nim przez mroczne dni jego uwięzienia, chciał wykrzyknąć swoją odmowę.

Umierał codziennie w kopalni, i za każdym razem gdy Innokenti Varinski bił go, krzyczał w męczarniach. Gorzej, ostatnim razem, gdy usłyszał, że Innokenti przyjdzie, zapłakał.

Ale Karen nie martwiła się, że załamał się, że jęczał. Prawie podobał się jej bardziej, gdy zachowywał się jak dziewczyna.

Nie rozumiał kobiet. Nigdy nie próbował. Ale dziękował Bogu za wysyłanie ich - szczególnie Karen — na ziemię.

Karen wyszła z namiotu, rozciągnęła się, i nie patrzyła na niego. Ponieważ była nieśmiała ze względu na namiętność, której nie była w stanie ukryć się, albo wprawiło ją w zakłopotanie to, że był w jej umyśle, albo była wkurzona, że poddała się.

Nie to że całkowicie poddała się, ale chciała. Chciała. Nie mogła walczyć z nim i jej własnymi ochotami a kiedy zda sobie z tego sprawę, włoży jej pierścionek na palec, tak szybko jak to będzie możliwe. Wtedy spędzi następne sto lat ucząc ją kochać go i pokazując jej, że może mu zaufać.

- Pięknie wyglądasz. - wziął ją w swoje ramiona.

- Wcale nie - zabrzmiała jak by był idiotą - Nie kąpałam się od pięciu dni.

- Absolutnie pięknie - powtórzył, i pocałować ją, i pocałować jeszcze raz.

Oddała mu pocałunek, ale wtedy odepchnęła go jakby zdradziła zbyt wiele.

Udawał, że nie zauważył - Chciał bym mieć telefon, zadzwonił bym do Jasha i dowidział się czy przybędzie na miejsce spotkania.

- Nie brzmiał zbyt entuzjastycznie - ostrzegła.

- Jasha jest najstarszy. Może nie wydawał się nastawiony entuzjastycznie, ale on jest najbardziej odpowiedzialnym człowiekiem jakiego znam -

Wąski, ostry dźwięk przeciął powietrze.

Odsunął ją w pobliże drzewa, trzymając ją w ramionach spojrzał w niebo.

- Co to było? - zapytała.

- Idziemy natychmiast - doszedł do namiotu i wyjął jej plecak i torbę. - Nigdy nie powinien pozwolić nam zostać tu.

- To był wystrzał.

- Tak - spakował dwa Gloki i sto jednostek amunicji. Gdy spakował torbę, pomyślał, że jeśli nie zabije Varinskich stoma nabojami, nigdy tego nie zrobi. Ale, gdy Karen była z nim, sto naboi wydawało się żałośnie niewiele. Przy Karen to chciał mieć M16 karabin maszynowy.

- Myślisz, że to był Varinski? - pomogła mu załadować broń - Ale to nie mógłby być myśliwy?

Przypiął pistolet wokół swojej klatki piersiowej pod płaszczem, wszystko to podczas gdy rozważał możliwe scenariusze ataku i obrony - Wszystko jest możliwe.

- Masz rację. - przyznała się do słów, których nie powiedział - Ale nie prawdopodobne.

- Jesteś strzelcem wyborowym, prawda?

- Mój ojciec zadbał o to.

Gdy Gubernator przypiął pistolet wokół niej, pod jej płaszczem, uśmiechnął się do niej - Twój ojciec miał swoje zalety.

- Z całą pewnością przygotował mnie do przetrwania. Stary sukinsyn. - brzmiała smętnie.

Rozumiał dlaczego. Zobaczył sprzeczne uczucia, które wrzały w niej. Nienawidziła Jacksona Sonnet za wychowywanie jej bez sentymentu albo uczucia. Mimo to jednocześnie był jej jedynym rodzicem. - Tęsknisz za nim.

Kiwnęła głową -Myślę, że tak.

- Gdy to wszystko się skończy, odwiedzimy go - przypiął swój nóż przy rękawie. Otwierając jej torbę, powiedział - Weź ikonę - nie dotknąłby tego. Wciąż miał oparzenia po pierwszym razie.

- Nie bierzemy reszty naszych rzeczy? - przejrzała swoje ubrania.

- Musimy poruszać się szybko - wyłożył swoje rakiety śnieżne.

Nie sprzeczała się. Nie poskarżyła się. Wyjęła ikonę oraz zdjęcie swojej matki.

Przypięła swoje rakiety śnieżne.

Poszła za jego przykładem - Jestem gotowa.

- Jesteś jedna na milion. - spojrzał na swój przenośny GPS i poszli dalej.

- Gdzie się kierujemy? - zapytała.

- Na spotkanie z Jasha.

- Jeśli on tam jest?

- To miejsce jest najlepszym obronnym terenem, najwyżej położonym jakie mogłem znaleźć. Dlatego wybrałem je.

- Jak przewidziałeś to wszystko?

- Jestem przygotowany na każdy scenariusz - spojrzał na nią - Kiedy poznasz mojego ojca, zrozumiesz.

- Poznam twojego ojca?

- On będzie chciał spotkać moją pannę młodą.

- Nie powiedziałam tak.

- Jestem pełen nadziei. - uśmiechnął się zwycięsko.

- Jak daleko musimy iść?

- Jesteś zmęczona? - to ćwiczenie spalało ostatnie efekty jadu. Ale Karen była tylko człowiekiem i była dziewczyną.

- Mam się dobrze.

- Mogę Cię nieść.

Dogoniła go - Słuchaj. Dorastałam w trakcie pieszych wędrówek po Górach Skalistych, a przy nich Sierra Neva wygląda jak kładka dla pieszych. - cofnęła się - Więc nie traktuj mnie protekcjonalnie, mój panie.

-Jaka drażliwa. - uśmiechnął się ponieważ poczuł, jak podmuch jej furii podgrzał jego kark - Jesteśmy prawdopodobnie dwadzieścia mil od szczątków. Ptak nie znalazł nas jak do tej pory.

- Ptak? Masz na myśli sokoła? Myślałam, że zabiłeś go?

- Jest ich więcej. Gdy tropią, zawsze mają ze sobą przynajmniej jednego ptaka. Jak tylko nas zlokalizuje staniemy się ofiarą, a wtedy to tylko kwestia czasu zanim grupa poszukiwawcza skończy resztę. Jeśli dotrzemy na miejsce spotkania pierwsi i Jasha tam będzie, to będziemy mieli jakąś szansę. Jeśli jest ze wsparciem, będzie jeszcze lepiej.

- Z jakim wsparciem? - zaczęła brzmieć pełna nadziei.

- Moim bratem Rurik.

- Och. - została jej odebrana pewność siebie.

- Nie dyskontuj moich braci. Mój ojciec trenował ich. Trenował nas wszystkich. Oni są bystrymi i bezwzględnymi bokserami.

- Więc mielibyśmy szansę?

- Pewnie. Zawsze jest jakaś szansa. - niewielka, ale perspektywa walki dodała Gubernatorowi otuchy. Chciał żeby ikona była bezpieczna w jego rodzinie. Pragnął ochronić Karen. Przede wszystkim, chciał na wykończyć Innokentiego. To był czas by uwolnić się od strachu, który dręczył jego każdy krok - To zależy ilu ludzi Innokenti przyprowadził. Więcej niż ośmiu i jesteśmy w tarapatach.

- Super - mamrotała.

- Zapamiętaj nie możesz zabijać Varinskich. Oni są częścią paktu, czyli zasadniczo są demonami z piekła.

- Więc po co mi broń?

- Możesz zadawać im ból. Możesz się ochronić . - nadrabiali czas ale następny odcinek był starym skalnym uskokiem, nie osłonięty, z garstką drzew, które nie mogły uchronić ich przed dojrzeniem, i znakomity, czysty zastęp śniegu.

Gubernator zatrzymał się - Nie ma drogi żeby to obejść.

- Ale to jest świetny sposób by nabrać prędkości. - wycelowała w wielki stary powalony cedr. Kora zerwała się z uwięzi, i z kilkoma zamachami swojej siekiery miała kawałek tak wysoki jak ona i w połowie tak szeroki. Położyła to na śniegu, wskazując w dół i zdjęła rakiety śnieżne.

- Sanie. - nie mógł się nadziwić swojej mądrej dziewczynie.

- Wskakuj - powiedziała.

Prawie usiadł z przodu, wtedy zdał sobie sprawę, że to jest jej pomysł. Usiadł z tyłu - Jak zamierzasz to zrobić? - włożył swoje rakiety śnieżne pod pachę.

- Nigdy nie zbudowałeś żadnych sań?

- Nie. Zawsze kupowaliśmy je przy Wally-word.

Usiadła z przodu - Mój tata nie widział sensu w zabawie, więc moje zabawki zawsze miały praktyczny cel.

Stary sukinsyn, rzeczywiście.

Kontynuowała - To oznaczało, że musiałam stać się nowatorska. Stałem się całkiem dobra przy wybieraniu odpowiedniego drzewa?

Zjechali. Kora była chropowata na spodzie i początkowo to było powolni, ale śnieg na spodzie spowodował, że ruszali się coraz szybciej. I Gubernator szybko uświadomił sobie, że nie mogli tym kierować. Lecieli dopóki nie wylądowali na dole - lecieli w kierunku stosu głazów i powalonych drzew przez lawinę kamieni. Był przerażony, zastanawiając się co za licho zasugerowało aby zrobić dżentelmeńską rzecz i pozwolić Karen usiąść z przodu... wtedy odłamek przeleciał obok jego policzka. Cała konstrukcja rozpadła się pod nimi i wtedy gwałtownie spadli.

Gdy usiadł tam we wstrząsie w śniegu, Karen stanęła i otrzepała się - Zaczynałam się zastanawiać czy to nie rozpadnie się przed czasem. - zaoferowała mu swoją rękę - Powinniśmy wynosić się stąd.

Spojrzał w kierunku nieba.

Jeden brązowy jastrząb obszedł dokoła wysoko nad nimi. Inny dołączył do niego.

- Nakryli nas. Chodźmy.

Następne dwie mile były piekłem pośpiechu i niepokoju. Wiatr wiał w ich twarze, zamrażając ich odsłoniętą skórę. Ich podróż w saniach spowodowała pęknięcie jednej z rakiet śnieżnych Karen. Porzucili je. Co piętnaście minut podawał jej wodę i zjeść kilka ugryzień, ale nigdy nie zwolnili. W każdym momencie wytężał słuch, żeby usłyszeć dźwięk rakiet ścigających się przez śnieg - Zbliżamy się - powiedział.

Zanim mogła odpowiedzieć, wilk zawył na pół mili za nimi.

Kolor odpłynął z jej twarzy.

Wskazał - Biegnij cały czas prosto.

Przyjrzała się, jak zrzucił swój płaszcz i każdy pokaźnych rozmiarów kawałek odzieży, rozbierał się do czasu gdy on nie powinien drżeć.

- Co zamierzasz zrobić?

- Walczyć, by odciągnąć ich uwagę. Wtedy Ty dotrzesz do klifu.

- Klif? - jej oczy oskarżyły go - To jest ten twój teren obronny?

Podał jej swoje wyposażenie zjazdu po linie wspinaczkowej.- Tam jest jaskinia dwie trzecie drogi w dół. Musisz się tam dostać. - łapiąc ją, pocałował z całą miłością i rozpaczą w jego sercu.- Nieważnie co zrobisz bądź bezpieczna. Nie mogę wytrzymywać myśli świata bez ciebie.

Rozdział 31

Karen rozpoznała pożegnalny pocałunek gdy tylko go otrzymała .

Gubernator odepchnął ją.

Złapała go za przód koszulki i powstrzymała go. Pocałowała go mocno, piętnując go swoim smakiem - Uważaj na siebie. Walcz dobrze. - obracając się, pobiegła sprintem z góry... pozostawiając za sobą jej miłość.

- Klif - mamrotała - Co za myślenie Gubernatorze. - oczywiście, z wyłącznie strategicznego punktu widzenia, to było dobre myślenie.

Widziała długi pas ziemi przed sobą, pokropioną olbrzymimi cedrami, wtedy dojrzała pęknięcie ziemi gdzie klif odpadał. Gdyby ona i Gubernator dostali się na dół, Innokenti i jego ludzie nie dojrzeli by ich. Ale Gubernatora nie było z nią, spód był daleko w dół, a gdy pomyślała, że opuszcza się po linie -

Człowiek wyłonił się zza drzewa przed nią.

Varinski.

Rozpoznała go po wzroście, jego sile... czerwonym blasku w głębi jego oczu.

W jednym spokojnym ruchu wyjęła swój pistolet ze swojej kabury.

Uniósł ręce - Jestem Rurik!

Nie spuściła pistoletu.

- Rurik Wilder.

- Możesz nim być. - ponieważ wyglądał trochę jak Gubernator, ale z brązowymi włosami.

- Mówił ci o mnie? - czerwony blask opadł trochę, a facet, który nazywał siebie Rurik próbował wyglądać potulnie.

To nie zadziało.

- Mówił mi o tobie. - ten facet był ubrany jak do walki, w minimum odzieży.

- Jasha pomaga Adrikowi.

W górze usłyszała strzał oraz krzyk ptaka jak spadał w szybkim tempie.

Rzekomy brat naprężył się i czerwony blask nasilił się.

- Dlaczego Ty nie pomożesz Adrikowi? - zapytała ozięble.

- Ponieważ Jasha wysłał mnie bym pomógł Tobie.

- Jesteś bratem Adrika. - odłożyła na miejsce swój pistolet.

- Tak. - zmarszczył brwi - Co Cię przekonało?

- Myślisz że skoro jestem dziewczyną to chcesz mnie chronić. Dlaczego nie możesz mi zaufać? Idź pomóż swoim braciom.

- Brzmisz jak moja żona - powiedział we wstrząsie.

- Ona musi być niezwykłą kobietą.

- To dokładnie ja opisuje - wymamrotał.

Pobiegła w dół.

Gdy obejrzała się, jego już nie było.

Przebiegła ostatnie kroki do szczytu klifu, biegła tak szybko, że prawie wpadła w poślizg - co rozwiązałby problem z chronieniem jej. Tak rozwiązało by problem, ale zepsuło by jej dzień.

Za nią, usłyszała kolejny strzał, ludzki krzyk i wycie wilka.

Głupi wiedziała, że jej facet i jego bracia walczyli o ich życia i jej, a jednak miała sucho w ustach i jej ręce zadrżały, przypięła siebie do uprzęży i przymocowała linę do drzewa.

W logicznej części jej umysłu, zauważyła, że klif jest czystym granitem bez uchwytu dla dłoni i żadnego sposobu by uratować się gdyby spadła. To było śmieszne, ponieważ przetestowała linę. Miała nadzieję, że uda się jej znaleźć jaskinię.

- Idź! Idź! Idź! - słyszała krzyk Gubernatora i popatrzyła w górę i zobaczyła, jak biegnie wobec niej.

- Jasha i Rurik powstrzymają ich, ale Innokenti odłączył się od grupy. Znaleźli drogę w dół. Oblegają nas! - przypiął się do uprzęży i przymocował jego linę do kamienia. - Jestem twoją obroną w jaskini.

Stwierdziła, że jest nad krawędzią, w kształcie litery L. Jej serce łomotało jak oszalałe. Jej ręce spociły się. Ale mogła zrobić to. Z pewnością mogła zrobić to. - Jestem gotowa - krzyknęła.- Pospiesz się!

Pod nimi ktoś dał głęboki, zawodząc okrzyk wojenny. Włosy zjeżyły się jej na karku.

Jej ręka pośliznęła się. Zamarła. Spuściła wzrok. Pięciu Varinskis wylewało się zza drzew.

Jeden miał twarz jak neandertalczyk, ciało jak czołg i bolce w uszach. Popatrzył w górę na nich i uśmiechnął się.

Innokenti.

W powietrzu, Gubernator minął ją, sunął pospiesznie w dół, pochwalił się swoimi umiejętnościami strzeleckimi.

Nie ma mowy by pozwoliła mu być dzielniejszym niż ona była: może Jackson Sonnet nie był naprawdę jej ojcem ale wpoił jej ducha współzawodnictwa. Skoczyła jak mocno jak mogła.

Na szczycie klifu słyszała strzały, psie warknięcie i odgłosy bitwy.

Poniżej, Innokenti dał znak swoim ludziom. Oni rozproszyli się.

Jeden wzlatywał jako orzeł.

Innokenti zachwiał się ponieważ jedna z kul Gubernatora trafiła go w klatkę piersiową, wtedy wyprostował się z powrotem.

Kamizelka kuloodporna, pomyślała i miała nadzieję, że to jest prawda.

Zajął pozycję, ugiął nogi. Podniósł swój pistolet, wycelował i strzelił.

Gubernator opadł. Zaczął spadać. Wyhamował. Wycelował jeszcze raz. Krew pokryła jego przedramię, walczył by opanować swoje zejście.

Rozwścieczona, Karen krzyczała - Dupek. Innokenti, ty dupku!

Gubernator walczył by zostać na miejscu.

Skoczyła do niego. Uświadomiła sobie, że to daremne. Przeskoczyła w kierunku jaskini.

Zjeżdżała po linie wspinaczkowej jak zawodowiec.

Pod nią Innokenti śmiał się, potężnym rykiem rozbawienia.

Grad spadł na jej twarz. Nie, nie grad - kule podziurawiły klif wokół niej i odłamki skalne rozprawiły się z nią ostro.

- Trzymaj się - krzyczała do Gubernatora.

Skoczyła mocno do jaskini. Zdjęła płaszcz. Uwolniła swój pistolet. Wychyliła się na półce.

Gubernator miał trudności z linami. Gdyby straciły napięcie, spadłby prosto na Innokentiego.

Innokenti wycelował w Gubernatora.

Orzeł nurkował wobec niej, okrutne oczy płonęły, szpony na zewnątrz.

Popatrzała w dół na Innokentiego. Jej palec zacisnął się na spuście.

I podmuch zgasił ptaka w powietrzu.

Pióra poleciały. Orzeł krzyknął z bólu i wściekłości.

Jackson Sonet wyszedł z lasu poniżej, ze strzelbą na ramieniu - A masz! - wykrzyknął - Nikt nie będzie zadawał bólu mojej cholernej córce.

Rozdział 32

Karen strzeliła gdy Innokenti odwrócił się do swoich ludzi przy Jacksonie. Kula trafiła Varinskiego w szyję.

Innokenti upadł, krew tryskała z rany.

Wilki zaatakowały Jacksona.

- Tato! - Karen krzyczała.

Jackson strzelił do jednego, trzasnął innego w głowę grubszym końcem jego strzelby, a gdy rozpadła się po ataku, zobaczyła błysk jego noża myśliwskiego.

Zwierzęta zakwiczały, nie zmarły - niemożliwy, Jackson mógł być starym sukinsynem, ale nie był demonem. Ale zadał im ból.

Była taka dumna z niego.

Rzuciła się płasko na ziemi w jaskini, przysunęła się do brzegu i ustawiła się pod najlepszym kątem. Postrzeliła pumę ponieważ obróciła się wobec Jacksona, następnie strzelała pod linami Gubernatora, potrząsał nimi po chłopięcemu. Wystrzelała jedną kulę po drugiej i spojrzała na Gubernatora.

Wisiał tam jak cel.

Krew pokryła jego ramię. Używając jednej ręki zszedł kilka stopni w dół, strzelał do bestii poniżej, zszedł jeszcze niżej.

Musiała dać mu czas, aby dostał się na ziemię. Musiała trzymać Varinskich na muszce. Nic, co kiedykolwiek zrobiła w swoim życiu do tej pory nie było tak ważne jak to.

Jej palce zadrżały. Pięć, sześć, siedem... Słyszała ryk z dołu i spojrzała w górę.

Innokenti był na nogach, snuł się tam i z powrotem. Rozejrzał się po swoim polu bitwy.

Jego zwycięstwo wyśliznęło się mu z ręki.

Wściekłość pojawiła się na jego twarzy. Przymocował swoje spojrzenie do Gubernatora, uśmiechnąć się perfidnie i przeszedł w kierunku klifu by czekać.

Karen nie miała czasu naładować broni.

Odmówiła patrzenia bezradnie.

Łapiąc zwisającą linę, zaczęła się spuszczać, z wysokości dwudziestu pięciu stóp - więcej niż dwupiętrowy budynek - leciała na Innokentiego.

Może Varinskich krew w niej uczyniła ją mocniejszą niż kiedykolwiek była w swoim życiu.

Może była potajemnie wojownikiem ninja.

Może to była siła jej miłości do Gubernatora.

Nie wiedziała. Wiedziała tylko, że gdy trzasnęła na ramiona Innokentiego, każda kość w jej ciele zachrzęściła, ale położyła go na łopatki. Żyła wciąż i walczyła.

Gdy podniósł swoją głowę, Wbiła swoje złote nadgarstki w jego uszy. Bransoletki trzasnęły o jego kolczyki.

Jego głowa opadła jeszcze raz. Potrząsnął ją jak pies pozbywający się wody.

Z pośpiechem, zawinęła kawałek liny wokół jego szyi i przekręciła.

Gubernator wykończył by go teraz.

Ale ona... była w tarapatach.

Pod nią, masywne ciało Innokentiego brykało jak rozjuszony byk. Dusił się. Zakneblował się. Z trudem łapał powietrze.

Ale jego Varinskia krew była czysta.

Nieubłaganie wstał. Sięgnął ponad swoją głową. Podniósł ją wysoko i cisnąć tak mocno jak mógł.

Gdy Gubernator wylądował na polu bitwy, słyszał okrzyk bólu.

Varinski spadł ze szczytu klifu i bryzgał krwią. W górze, jego bracia walczyli i odnieśli przynajmniej jedno zwycięstwo.

Spojrzał z powrotem w kierunku Karen ale ona zniknęła. Innokenti stanął, wyglądał na ogłuszonego i rozgoryczonego.

Gubernator nigdy nie wyobrażał sobie, że kobieta może walczyć w ten sposób, tak jak Amazonka, szarżowała z Innokentim z takiej wysokości.

Właśnie skopała dupę Innokentiego.

Teraz jakoś uwolniła się i uciekła.

Bystra dziewczyna. Bystra Karen.

Ramię Gubernatora zostało złamane, kość roztrzaskała się przez kulę Innokentiego.

Co z tego - Teraz to była jego kolej na walczenie.

Stanął przodem do pumy.

Puma wprawiła go w osłupienie, siedziała na nim- podczas gdy Gubernator był na spodzie, przebił serce pumy swoim nożem.

Podczas gdy bestia stała się człowiekiem, zawołał - Innokenti.

Łajdak bezczelnie spojrzał na niego, zauważył ostrze i krew - Mały człowieczku! Tym razem zabiję cię.

- Powinieneś zrobić to gdy miałeś mnie w łańcuchach. - Gubernator skorzystał z nieuwagi Innokentiego, zmienił się. Lśniąca czarna pantera uderzyła Innokentiego w klatkę piersiową, rzucając nim do tyłu, lądując na nim całą swoją wagą.

Innokenti zaczął swoją zmianę, przemieniając się w panterę, dużą, silna, lśniącą, w groszki.

Ale nie był wystarczająco szybki. Podczas gdy był na etapie między człowiekiem a wielkim drapieżnikiem z rodziny kotów, Gubernator wydarł na zewnątrz jego oko z jednym zamachem jego pazurów.

Za Magnusa.

Innokenti wrzasnął z wściekłości i męki.

Teraz bitwa była wyrównana: ramię Gubernatora było roztrzaskane ale Innokenti był niewidomy na jedno oko.

Gubernator uderzył jeszcze raz, celując w jego gardło.

Innokenti szarpnął się z powrotem, ale ledwie zdążył.

Jego ostre białe zęby chwyciły za klatkę piersiową Gubernatora.

Gubernator spuścił swoją głowę i rozbił twarz Innokentiego.

Innokenti wrzasnął i rzucić się z pazurami na ucho Gubernatora.

Gubernator poczuł pociągnięcie, usłyszał rozdarcie ciała, wiedział że to boli... ale nie poczuł tego.

Innokenti poczuł ból. Innokenti został ogłuszony przez swoje rany. Innokenti nigdy nie poniósł klęski jakiegokolwiek rodzaju... i to mignięcie wystraszyło i okaleczyło go.

Gubernator zaatakował i zaatakował jeszcze raz.

Innokenti zakręcił się i ryknął. Ale Innokenti był w defensywie, zawsze w defensywie.

Krew pokryła ziemię pod nimi, ten zapach pobudził instynkt Gubernatora. Cały czas odrywał kawałki mięsa z olbrzymiego kota, który był Innokenti.

Wtedy... nastał moment, na który czekał.

Osłabiony i w bólu, Innokenti stracił kształt pantery.

Wtedy Gubernator rozerwał jego gardło.

Dla Karen.

Ryknął z tryumfu. Był panterą. Był potężny. Zwyciężył Innokenti. Wygrał.

Rozejrzał się za innymi bitwami na walkę.

Nie było już.

Powinno być świętowanie, ale było cicho. Tak cicho.

Varinscy uciekali, skuleni, pełzali między drzewami.

Dostrzegł swoich braci, obydwu. Żyli. Zdążali w dół klifu i stanęli przy podstawie, patrzyli na jedno z ciał.

Jackson Sonet - Gubernator rozpoznał go ze zdjęcia w Internecie - stał tam, bezwładny i pokryty krwią, pozornie czerstwy, ale zamrożony na miejscu.

Nikt nie rozmawiał. Nikt nie ruszał się. To nie było normalne.

Podszedł do nich. Spostrzegł niewielkie, drobne ciało przy klifie.

Nie Varinski. To nie był Varinski.

Nie. O, nie.

Tryumf obrócił się w popiół.

Gubernator pobiegł, a gdy biegł zmienił. Był znowu człowiekiem. Krew pokrywała go - Innokentiego i jego własna - ale już się leczył.

Gdy Gubernator doszedł do Karen, Jasha złapał jego ramię. - Ostrożnie. Rzucił ją na kamienie. Jest ranna. Jest -

Gubernator uwolnił się. Rzucił się na kolana w śnieg przy niej.

Żyła. Wciąż żyła. Ale...

- Nie. - przebiegł swoimi rękoma lekko ponad jej twarzą.

Jej cera była ziemista, jej wargi niebieski. Walczyła by oddychać. Mimo to na jego widok uśmiechnęła się - Zabiłeś go? - jej głos był szeptem.

- Tak. Karen... - doznała obrażeń wewnętrznych. Okropnych obrażeń wewnętrznych. Nie ośmielił się przenosić jej.

- Ufała mi. Wiedziałam, że dasz radę -podniosła swoją rękę.

Dobrze. Nie była sparaliżowana. To było dobrym znakiem.

Chwycił ją za rękę. Zimna. Nie był to dobry znak - Dajcie mi koc - powiedział gwałtownie - Coś żeby ją rozgrzać.

Jackson podał mu swój płaszcz.

Gubernator ułożył to wokół niej.

Zbadała go z niepokojem - Jesteś ranny.

- Możliwie. - kości w jego ramieniu strzelały z bólu. Skóra wokoło jego ucha była zdarta. Ale w porównaniu do jej ran... - Karen, musisz walczyć.

- Będę - zamknęła swoje zdumiewające niebieskawozielone oczy. Otworzyła je - Wygraliśmy.

Ból zakwitł w nim, urósł, dusił go.

- Wygraliśmy... ponieważ... znaliśmy swoje... tajemnice. Wiedziałeś o moich... strachach. Wiedziałam... że byłeś częścią... częścią umowy z... diabeł. - walczyła o każde słowo - Z twoja krwią we mnie... Jestem, również.

- Przestań mówić. Musisz oszczędzać swój oddech - był szalony, chory z bólu.

Chciał zabrać ją w swoje ramiona.

Nie. Nie, on nie powinien, gdyż przenoszenie jej może sprawiać, że jej obrażenia wewnętrzne będą krwawić bardziej. Mógł wstrząsnąć jej kręgosłupem i mógł ją paraliżować.

Musiała żyć. O, Boże, musiała żyć.

- Nie. Teraz jest czas... na mówienie. - uśmiechnęła się jeszcze raz ale jej wargi drżały -Pomyślałam... o tym. Chcę... z pewnością... poślubić cię.

Wymykała się, i nic nie mógł zrobić - Więc musisz zostać.

- Następnym... razem. - uśmiechnęła się do niego - Kocham Cię.

Wpatrywał się w jej oczy - Ja też cię Kocham. Dlatego musimy być razem. Karen...

Ale ona nie żyła.

Rozdział 33

-Karen - Gubernator potrząsnął ją, zdesperowany by przywrócić ją. - Karen.

Słabo, zdawał sobie sprawę z rąk braci na jego ramionach.

Odsunął ich i wziął ją w swoje ramiona. Nie powinien pozwolić jej leżeć w śniegu. Była zimna. Już zimna - Słuchaj mnie - powiedział do niej - Sama powiedziałaś. Jesteśmy połączeni. Jestem w twoim umyśle. Ty jesteś w moim. Nie możemy się rozdzielić. Karen. Wracaj do mnie.

Nasłuchiwał odpowiedzi. Słuchał w jego umyśle. W jego sercu.

Słyszał tylko ciszę.

Nie. To nie mogło się zdarzyć. Nie mogła być martwa. Mieli być razem. Przez cały czas, gdy był więziony w kopalni, wyobrażał sobie ich przyszłość. Uwierzył w ich przyszłość. Myślał o Karen, jej wewnętrzne światło zgasło... to było niemożliwe. To było niemożliwe.

Szepnął jej do ucha - Jeśli nie możesz wracać, zabierz mnie ze sobą.

Jej ręka opadła, wiotka i martwa.

- Idę z tobą. Proszę. - do głowy przyszła mu myśl. Przeszukał kieszeń Karen, wyjął zdjęcie jej matki i położył na jej klatce piersiowej. Znalazł ikonę. To spowodowało powstanie pęcherzy na jego ręce, przypominając mu czym był. Demon, jednym ze służących diabła.

Położył ikonę obok zdjęcia i błagał matkę Karen, ładną blondynkę, z ciemnymi włosami, o smutnych oczach, Madonno - Proszę. Obydwie kochacie ją. I ona kocha was. Chroniła was obydwie. Oddajcie mi ją. Albo zabierzcie mnie. Błagam was.

- Adrik, na miłość boską... - Jasha zabrzmiał zachrypnięty, zduszony.

Gubernator zignorował go -Proszę, Maryjo, ja wiem czym jestem. Wiem co zrobiłem. Nie jestem wart nawet aby... dotykać cię. Albo Karen. Ale kocham ją tak bardzo i ona kocha mnie. Naprawdę mnie kocha. Nie rozdzielaj nas na wieczność. Błagam... - walczył by mówić przez guz w jego gardle - Matka Karen, nie chciałaby by jej córka była sama. Chciałaby bym był z nią. Jesteście obie matkami. Proszę... - Łzy spływały po jego policzkach, gorący i słone. Nie ze strachu, tak jak wtedy gdy był w kopalni. Nie dla siebie. Dla Karen, pięknej, żywej, odważnej. Jego głos zadrżał - Ona w ostatniej chwili odwiodła mnie od tego piekła. Poświęciła swoje życie dla mnie.

Tylko cisza odpowiedziała mu. Odeszła. Naprawdę odeszła. Nie mógł wyczuć jej w swoim umyśle. Wszystko, co miał było wspomnieniami i chłodem, wciąż jej ciało było w jego ramionach.

Szlochał jak ranne zwierzę. Jego łzy ściekały na Karen, na ikonę, na zdjęcie. Szlochał cały czas , płacząc z takim żalem pomyślał, że umrze.

Ale Madonna dała jasno do zrozumienia. Musiał żyć. Do czasu gdy rozbiją pakt.

- W porządku - szepnął gwałtownie - Zrobię co musi zostać zrobione. Stoczę bitwę by zwyciężyć diabła, a kiedy rozgromię go, będę żył resztę mojego życia jako prawy człowiek. Codziennie, będę żałował za swoje grzechy - gdy złożył swoją przysięgę, ułożył ostrożnie Karen - Będę żył codziennie myśląc o jednym celu - muszę być dobrym człowiekiem jako, żeby gdy umrę, być znowu z Karen. Przysięgam. Przysięgam.

Wiatr zaszumiał w sosnach i podniósł jego włosy. Zimna ziemia wbijała się w jego kolana. Płatek śniegu umościł się na marmurowej skórze Karen.

Natura płakała z nim.

Ale gdzieś, ktoś słyszał jego śluby.

- Kocham cię, Karen Sonnet - szepnął, przytulając ją - I zawsze będę Cię kochał.

Słyszał szloch za nim. Jackson, biedny sukinsyn, krzyczał.

Rurik uklęknął obok Adrika i przytrzymał go za rękę - Wiem że Cię to nie obchodzi, ale krwawisz i musimy zrobić coś z twoim ramieniem.

Gubernator wpatrywał się w niego obojętnie, wtedy spojrzał w dół na Karen. Jego łzy połączone z jego krwią i jego potem, opadły na jej powieki jak by to ona płakała.

Jej oczy dygotały.

Rurik skoczył do tyłu.

Jasha powiedział - Widzisz to...?

Gubernator poczuł, jak nabrała tchu. Nie ośmielił się ruszać. Nie ośmielić się mówić.

Wzięła kolejny oddech. I kolejny. Jej wargi, jej skóra wolno nabrała koloru. Jej oczy zadygotały jeszcze raz.

Nie mógł odwrócić wzroku.

Jej oczy otworzyły się. Popatrzała prosto na niego - Słyszałam, jak mnie wołałeś. - wzięła kolejny powolny, ostrożny oddech - Przywołałeś mnie.

Rozdział 34

Stan Waszyngton.
Dziesięć dni później.

Z dzieckiem na jej ramieniu, Zorana Wilder biegała z kąta w kąt w kuchni w swoim domu, robiąc przyjęcie na cześć jej upartego, pewnego siebie męża, który, po trzydziestu sześciu latach małżeństwa, nie wierzył jej co było dobre dla niego. Próbował stać sam gdy ona powinna pomagać mu. Narzekał na jedzenie warzyw. Próbował pić wódkę gdy powinien brać swoje leki. Duży wół. Duży, głupi, strasznie chory wół.

Usłyszała, jak samochód przejechał ulicą.

Firebird powiedziała, że mieszkają zbyt daleko od cywilizacji.

Zorana śmiała się ze swojej córki i powiedziała jej, że nie wie o czym mówi. Gdy Zorana była dziewczyną, podróżując z jej romskim plemieniem po Ukrainie, były dni i drogi gdzie widzieli tylko rozbite wiejskie domy i załamanych ludzi. Tu Góry były wszędzie, przykryte przez pierwotny las. W swojej małej dolinie uprawiali warzywa, owoce i winogrona winne. Tu zostali osłonięci przed ponurą pogodą.

Zorana upewniła się co do tego.

Jej przyjaciele i rodzina wiedzieli gdzie znaleźć ją o tej porze i rzeczywiście słyszała jak samochód podjechał do tyłu i chwilę później ktoś stuknął, wtedy otworzyły się drzwi.

Jej synowe stanęły w drzwiach - Cześć, Mamo - powiedziały jednym głosem.

Były ładnymi kobietami.

Żona Jasha, Ann, była dwudziesto czterolatką, niebieskooka, szczupła i wysoka.

Żona Rurik, Tasya, był przeciwieństwem cichej Ann. Była dawną fotoreporterką, która przemierzyła świat robiąc zdjęcia z wojny, ubóstwa, kłopotów, które mogły wsadzić ją do więzienia albo gorzej.

- Mamo, nie powinnaś nosić Aleksandra. On jest za duży dla ciebie. - Ann wzięła syna Firebird i jedynego wnuka Zorany.

- Wiem. - Zorana pocałowała dziewczyny, jedna po drugiej - On jest jak moi chłopcy. Zbyt wysoki jak na swój wiek, mocnej budowy i silny. I uparty. Gdy Firebird jest w Seattle on źle sypia.

- Maminsynek - Ann mruczała do śpiącego dziecka.

Nikt nie powiedział oczywistego - Jaki miał nie wybór, aby nie być maminsynkiem. Jego ojciec był tajemnicą. Firebird wróciła w ciąży z college'u, i mimo furii jej braci odmówiła wydania jej kochanka.

Firebird była jak jej bracia. Tak jak jej ojciec. Uparta. Zbyt uparta.

- Gdzie jest Firebird? - Tasya stała przy pknie.

- Ona jest w Seattle, robi testy - gorzko, Zorana powiedziała - Wiesz które. Lekarze próbują odkryć co jest nie w porządku z Konstantinem przez sprawdzanie jego dzieci. Oni myślą, że to jest genetyczne.

- Jak z Konstantinem? - Ann zapytała.

- To byłoby lepiej gdybym mogła zajmować się nim cały czas tak jak Aleksandrem…. -Zorana przyglądała się dziewczynom, patrzyły dziwnie na zewnątrz - Co się stało?

- Mama. - Tasya podeszła do niej i objęła ją ramieniem - Znaleźliśmy trzecią ikonę.

Zorana zamarła. Ból, który był daleko zalał ją - Ikonę Adrika?

- Tak. - Ann dołączyła do nich.

- On się zakochał? - niewiele myśląc, Zorana pogłaskała łagodny policzek Aleksandra. Aleksandr, z jego jasnym, iskrzącym się śmiechem i jeg napadami złości, przypomniał jej tak bardzo jej trzeciego syna....

- Mamy kobietę Adrik - Tasya powiedziała.

- W rzeczywistości, jego żonę - Ann powiedziała.

- Wziął ślub? - Zorana trzymała swoją pięść na klatce piersiowej - Gdzie ona jest?

- Jasha i Rurik wyjmują ją z samochodu. - Tasya skrzywiła się - Ona jest bardzo ranna.

- Została ranna broniąc ikony? - Zorana wyszła na zewnątrz, na ganek, w dół schodów.

Jasha i Rurik przyjechali dziwną furgonetką z ciemnymi oknami i Zorana szybko zobaczyła dlaczego. Opuścili windę z tyłu, na której była kobieta na wózku inwalidzkim.

Była drobna, tylko trochę wyższa niż Zorana. Była chuda. Była posiniaczona. Miała rurki wbite w ramię. I Zorana wiedziała, że była miłością Adrika.

Wyszła na zewnątrz spotykać ją.

- Mama - Jasha błagał.

- Ciii. - z roztargnieniem Zorana pogłaskała jego policzek. Pogłaskała Rurika. Wtedy, ostrożnie objęła dziewczynę - Witaj. Witaj.

Łzy napłynęły do zdumiewających morskich oczu dziewczyny.

Uklękła przed kobietą - Jestem Zorana. Jak się nazywasz?

- Jestem Karen. - miała ładny głos, chropowaty i ciepły.

- Znałaś mojego Adrika. Kochał cię.

- I ja kocham go.

Serce Zorany zamarło. Ból z powodu straty, zmarł tak daleko. Ale Karen opowie im o Adriku i to rozwiązałoby ból Zorany. Naprawdę miała nadzieję, że to pomoże.

Karen wyglądała tak słabo jakby mogła być zdmuchnięta przez zimową bryzę.

Zorana wstała- Chłopy co wy wyprawiacie, pozwalając jej zostawać w zimnie ? Zabierz ją do środka. Wasz ojciec będzie chciał ją poznać od razu. Szybko!

Przejechali wózkiem inwalidzkim przez trawę, podnieśli ją i byli na czele w kierunku ganku.

Starszy mężczyzna, człowiek z siwymi oczami i stalowymi oczami, wyszedł za nimi. Zatrzymał się przy niej - Jestem Jackson Sonnet. Jestem ojcem Karen. Mam nadzieję, że się nie narzucam.

Wyglądał tak niespokojnie, jakby oczekiwał, że ona kopnie go do winorośli. Więc przytuliła go - Proszę wchodzić, Panie Sonnet. Gość jest błogosławieństwem dla mojej duszy, a ojciec kobiety Adrika... to jest podwójne błogosławieństwo.

Kolejny mężczyzna, młody, wysoki, przystojny, wyszedł z furgonetki.

Spojrzała na niego i uśmiechnęła się na powitanie, myśląc, że on musi być bratem Karen. Tyle, że nie wyglądał jak brat Karen.

Za to był wysoki, tak jak jej synowie. Jego włosy były ciemne. Był chudy, ale umięśniony z opaloną twarzą skażoną bliznami. Jego zielonozłote oczy były szczególne i widziała je tylko raz w swoim życiu... u dziecka w jej ramionach.

Jej serce przestało bić.

- Mamo? - chłopak uniósł swoje brwi. Mówił niepewnie, jakby niepewny jej odpowiedzi.

- Adrik? Adrik? - słyszała swój własny głos. Był głośniejszy, głośniejsze niż kiedykolwiek, a Konstantine miał wyostrzony słuch wilka. Szepnęła -Adrik?

- To ja, Mamo. - uśmiechnął się, najpiękniejszym uśmiechem jaki kiedykolwiek zobaczyła - Wróciłem do domu.

Ostatni raz widziała go, jak był wysokim chłopcem. Teraz był człowiekiem, z doświadczeniami, które ukształtowały go i zmieniły. Nie poznała go teraz, a zarazem... był jej chłopcem, jej chłopczykiem.

Pobiegła do niego z wyciągniętymi ramionami.

Złapał ją, podniósł ją, przytulił ją tak mocno jej kości trzeszczały.- Mama. - jego głos łamał się.- Mama.

- Mój piękny chłopiec. - Była szczęśliwa. Przytulała i przytulała go, jakby nigdy nie mogła puścić go. To było dziecko, które niosła w swoim łonie, chłopiec, którego kolana bandażowała, młodzieniec, który rósł na jej oczach i powiedział jej, że zawsze będzie kochał ją najbardziej....

Nagle wściekła się, odchyliła się do tyłu, złapała jego ramiona i potrząsnęła nim tak mocno jak mogła - Gdzie byłeś, ty głupi... Martwiłam się i płakałam. Gdzie byłeś? Dlaczego nie zadzwoniłeś? Albo napisałeś?

- Nie chciałaś dostać wiadomość ode mnie. - miał winę na swojej twarzy i mądrość z trudem wywalczoną i taki smutek.

- Oczywiście, że chciałam dostać wiadomość od ciebie, ty duży, głupi... - przytuliła go jeszcze raz - Mężczyźni są tacy głupi. Jesteś tak głupi. Tak jak twoi bracia. I twój ojciec. Czy musiałeś być takim typowym facetem?

Pocałował ją i postawił ją - Tak sądzę.

Obróciła się i stanęła przodem do ganku. Jej pozostali chłopcy stanęli z Karen i Jacksonem, patrzyli i uśmiechali się. Tasya i Ann stanęły obok okien w płaczu.

Chłopcy zaczęli klaskać i wygwizdywać, Zorana uciszyła ich. - Wasz ojciec śpi w pokoju dziennym. Jeśli on wyjdzie... - pamiętając jej wrzask, powiedziała - W sumie... - zaczęła iść w kierunku domu.

Za późno.

Drzwi otworzyły się.

Konstantine Wilder wyszedł na ganek.

Po raz pierwszy od miesiąca stał na nogach, chudy, przetarty z bólem, jego twarz płonąca jakimś uczuciem nie ośmieliła się zgadywać.

Jasha i Rurik pośpiesznie stanęli obok niego i wzięli pod ramię z obydwu stron.

Wyraził gestem by pomogli zejść mu w dół schodów.

Nie sprzeciwili się. Nikt nie sprzeciwiał się Konstantinowi gdy patrzył w ten sposób.

Pozbył się ich. Przymocował swoje spojrzenie do Adrika, bladego i nieruchomego, czekającego na wyrok swojego ojca.

Zorana nie ruszyła się, nie ośmieliła się mówić.

Cały świat czekał w ciszy by zobaczyć co Konstantin zrobi.

Podszedł do Adrika. Stanął i patrzył na niego, patrzył na niego przez wiele długich sekund, jego oczy były zbyt jasne. Wtedy rozłożył swoje ramiona - Mój syn. Adrik. Mój syn.

Adrik wpadł w uścisk Konstantina - Ojcze, wybaczać mi. Wybaczać mi.

- Żyjesz. Jesteś w domu. - Łzy przebiegały wzdłuż twarzy Konstantine - Zapomniałem o wszystkim, oprócz tego jak bardzo pragnąłem słyszeć twój głos i dostrzec twoją twarz. - zarzucając jego ramiona wokół ramion Adrika, powiedział - Teraz wchodź. Wejdź. Dziś wieczorem świętujemy. Dziś wieczorem zjemy prawdziwą ucztę!

Rozdział 35

Karen leżała na kanapie w stłoczonym pokoju dziennym Wildersów z głową na kolanach Adrika, podczas gdy on wtykał marynowane buraki cukrowe swojej matki do jej ust - One pomogą wytworzyć świeżą krew - powiedział.

Rozśmieszyło ją, że gdy był ze swoją rodziną, jego głos przyjmował zdecydowanie rosyjskiej intonacji. - Czuję się dobrze.

- On jest synem swojej matki więc jest łatwiej nie sprzeczać się. - Konstantine siedział na swojej leżance -Jeśli zjesz swoje buraki cukrowe, oni pozwolą ci wypić twoją wódkę. - pozdrowił ją swoim szkłem pełnym czystego wysokoprocentowego alkoholu.

Odwzajemniła uśmiech.

Jego choroba wycieńczyła starego tyrana fizycznie ale nie stracił żadnej ze swoich mocy. Zauważył wszystko, słyszał wszystko, a jego rodzina zdała się na niego jakby on był królem - albo raczej, wilkiem wiodącym w stadzie.

Jasha i Ann siedzieli na podłodze sprzeczając się ponieważ budowali coś z klocków - nazwali to nowym domem Wilder Wines — podczas gdy Aleksandr zmarszczył brwi i budował jego własną konstrukcję.

Rurik i Tasya byli w kuchni, ponoć przygotowując kolejny talerz przystawek. Ale byli tam tak dług, że Karen podejrzewała, że się całują.

Ta rodzina miała bzika na punkcie całowania. I przytulania. Karen uśmiechnęła się, gdy popatrzyła na Jacksona, siedzącego obok Konstantina na prostym krześle, wprowadzając go w szczegóły bitwy na klifie. Ile razy Zorana była blisko Jacksona, odskakiwał do tyłu unikając kolejnej czułej napaści.

Karen nie zwracała uwagi na rozmowę do czasu gdy usłyszała, jak Jackson powiedział - Kiedy zdałem sobie sprawę, że Phil Chronies sprzedał lokalizację mojej córki tym łajdakom Varinskim , rozbiłem jego ramię.

- Dobrze - Konstantin powiedział.

Tak, Karen pomyślała.

- Najpierw on powiedział, że pozwie mnie, ale dałem mu do zrozumienia, ż ma wiele kości w swoim ciele a ja jestem skąpym starcem, więc za to on może wziąć pakiet emerytalny, który mu dałem. - Jackson uśmiechnął się wszystkimi swoimi zębami - Więc zadzwoniłem do Karen w Sedona, ale jakiś nieboraczek został zamordowany przy uzdrowisku, Karen poleciała Cessną do Kalifornii i następna rzecz, którą słyszałem było że samolot rozbił się w Sierrach. Jeśli ktoś mógł przeżyć, to byłaby to moja Karen, ale Ci Varinscy tropili ją, wiedziałem, że będzie zmierzać do pozycji możliwej do obrony więc studiowałem teren. I na Boga, zdążyłem na czas dla walki.

- Cieszę się, że zdążyłeś, Tato - Karen powiedziała - Uratowałeś mi życie.

Jackson wyglądał na zaskoczonego, wtedy wprawił się w zakłopotanie. - Ja... Jesteś... Um, twoja matka prosiła mnie... - rozejrzał się po zainteresowanych Wilderach a jego głos stał się cichszy - I zrobił co ja... Przynajmniej tyle mogłem zrobić...

Ocaliła go - Wiem, Tato. Dziękuję.

- Tak. - Adrik pogłaskał jej czoło - Dziękuje, Jackson.

- Nie ma sprawy - Jackson mamrotał.

- Chciał bym tam walczyć. - smutek w głosie Konstantine prawie złamał Karen serce.

- Gdzie jest Firebird? - Adrik zapytał, by rozproszyć ojca - Miałem nadzieję, że tu będzie.

- Wiesz jak to jest szpitalu - Zorana powiedziała uspokajająco. - Zawsze są opóźnienia.

Konstantine skrzyżował ręce na swojej klatce piersiowej - Oh. Wiem. Zawsze wolno. Ale nie mogę czekać ani minuty dłużej czekać by ta trzecia ikona, dołączyła do pozostałych. Proszę, moje córki. Pokażcie mi je?

- Oczywiście, Ojcze - Ann powiedziała - Możesz zobaczyć moją ikonę.

- I ja pokaże ci moją ikonę - Tasya powiedziała.

Dwie kobiety zgodziły się pokazać ikony, które znalazły i jednocześnie zgłaszały roszczenia do nich - i nikt, z tej potężnej rodziny nie zakwestionował ich prawa do posiadania ich Madonn.

To dało Karen odwagę by powiedzieć - Jeśli Adrik przyniesie mi moją torbę, także pokaże ci swoją ikonę.

Mężczyźni w pokoju odetchnęli z ulgą.

Dwie żony wyszły z pokoju przynosząc swoje ikony.

Adrik sięgnął za kanapą gdzie schowali swój bagaż - były tylko trzy sypialnie, dom był pełen, Adrik i Karen spali na kanapie w pokoju dziennym.

Zorana sprzątnęła ze stołu przy łokciu Konstantine i położyła nieskazitelnie czystą czerwoną tkaninę na powierzchni.

Jackson zmarszczył brwi. Podczas bitwy, zobaczył, jak Adrik i Varinscy przemienili się w drapieżników więc nie miał trudności z sądzeniem, że byli zmienno kształtni. Ale oczywiście zdziwił go ton jakiejkolwiek rozmowy w tym domu jaka dawała taką władze kobietom - Co to za ikona? Dlaczego ona jest taka ważna?

- Konstantine Varinski dał diabłu swoją rodzinną ikonę by przypieczętować pakt, który daje nam nasze moce jako zwierzęta i drapieżniki - Jasha powiedziała - Nasz odłam rodziny -

- Wilders - Rurik dodał.

Jasha kiwnął głową na swojego brata - Tak. Wildersowie mają połączyć te ikony, każdy syn i jego miłość muszą ją znaleźć.

Jackson rozejrzał się w konsternacji - Myślałem, że czwarte dziecko, to w Seattle, jest dziewczynką.

- Zgadza się, Tato. - Karen znalazła swoją ikonę, wtedy oparła się o Adrika - Zorany wizja mówiła o jej czterech synach, ale zgaduję, że wizje nie zawsze są dosłowne.

- Z całą pewnością - Konstantine mamrotał.

Zorana złapała go z furią - Jeśli bym tylko mogła to miała bym czysta wizję, Konstantine Wilder.

- Wiem. Nie miałem na myśli -

- Więc uważaj co mówisz.

Zorana, Karen uświadomiła sobie, była drażliwa na punkcie jej przepowiedni.

Ann wróciła ze swoją ikoną jako pierwsza. Podeszłą do stołu przy Konstantinie i położyła ją na czerwonej tkaninie.

Jak ikona Karen, ta też była stara. Maryja Dziewica trzymała w ramionach dzieciątko Jezus podczas gdy Józef stanął przy jej prawej ręce.

Tasya nadeszła i położyła swoją ikonę obok Ann.

Jak na ikonie Karen i ikonie Ann, szaty Madonny były wiśniowe i złota aureola wokół jej głowy błyszczała. Ale na tej ikonie jej twarz była blada i nieruchoma, jej ciemne oczy były duże i smutne a łza zebrała się na jej policzku. Na swoich kolanach Madonna trzymała ukrzyżowanego Jezusa.

Karen położyła swoją ikonę wyżej Ann. Malarz przedstawił Marię jako pannę, która przewidziała swój los i los swojego syna. Jej smutne, ciemne oczy wpatrywały się w nich, przypominając im, że poświęciła syna by oszczędzić świat.

Rodzina i Jackson zebrali się wokół, wpatrując się z respektem.

- Przez tysiąc lat te ikony były rozdzielone. Niedługo znajdziemy czwartą i one wszystkie będą razem. - Zorana wzięła rękę Konstantina - Wtedy będziesz wolny.

- Och! Co? - Jackson popatrzał na nich dwoje - Od czego będzie wolny?

- Ojciec stał się chory w nocy kiedy mama miała wizję - Rurik powiedział - Żaden z lekarzy w Seattle nie ma pojęcia co to za choroba. Nie ma żadnej metody leczenia. A jeśli nie jednoczymy ikon i nie rozbijemy paktu zanim on umrze, on będzie smażył się w piekle wiecznie.

- O kurcze! To okropna kara - Jackson powiedział.

- Patrzymy na to jak na bodziec - Ann odpowiedziała.

Karen uśmiechnęła się gdy spotkała spojrzenie Jacksona - Jak już przywykniesz do mężczyzny, który zmienia się w zwierzę, to już nic Cię dziwi, prawda?

Wilders śmiał się i kiwnął głową, i kobiety zabrały ikony by je schować.

Rurik i Tasya wrócili do kuchni.

Jackson usiadł w swoim głębokim fotelu - Jeśli ikony są tak ważne, to nie lepiej było by ukryć w jakiejś skrytce bankowej?

- Varinscy są bogaci. - Konstantine wlał wódki i podał to Jasha, która podał to Jacksonowi - Bogactwo osiągnięte przez tysiąc lat bycia najlepszymi prześladowcami i zabójcami na świecie. Skrytka bankowa nie jest bezpieczna. Nigdzie nie jest bezpiecznie. Jeśli jednak wizja Zorany jest właściwa - pośpiesznie dodał - a oczywiście że jest, wtedy kobiety Wildersów posiądą ikony i Bóg będzie ich chronić.

Jackson mrugnął, połknął całą szklankę alkoholu i kiwnął głową - Zaczynam to rozumieć.

Zorana siedziała w fotelu bujanym blisko ręki Konstantine, komputer na jej kolanach -Karen, czy widziałaś światło?

- Światło? Kiedy? - Karen zapytała w zdziwieniu.

- Gdy umarłaś.

Gubernator zesztywniał, jego ręka zatrzymała się w połowie drogi do ust Karen.

Rurik i Tasya przyszli z kuchni.

Zorana kontynuowała - Ja szukałam o doświadczeniach po śmierć i większość ludzi mówi, że widzieli światło.

Każdy patrzył na Karen.

Odepchnęła rękę Gubernatora i usiadła - Nie widziałam światła. Byłam lekka. I było ciepło i... Byłam w wielkim bólu. - Innokenti rzucił ją. Uderzyła o głaz, jej żebra złamały się i jedno przekłuło jej płuco. Przypomniała sobie męki aby zostać świadomą - to było tak ważne zostać świadomą, zobaczyć Gubernatora jeszcze raz, powiedzieć mu...

Przybliżył się do niej i objął ją ramieniem.

Położyła swoją głowę na jego ramieniu - W jednej minucie cierpiałam a w następnej już... już nie. Byłam, nie wiem, odpływałam w ciepło, szłam dokądś. - gdy próbowała przypomnieć sobie gdzie, kolory rozjaśniły jej pamięć - Wtedy usłyszałam Gubernatora.

- Czy on Cię wołał? - Zorana zapytała.

- Niezupełnie - Karen nie była pewna jak dużo powiedzieć.

Gubernator przycisnął swój policzek do jej głowy - Ona usłyszała mój płacz. Szlochałem i błagałem Maryję Dziewicę i matkę Karen by mi ją oddały.

Karen zastanawiała się czy jego bracia będą mu dokuczali, ale kiwnęli głową, a Konstantine wyglądał dumnie - Ja zrobiłbym to samo dla twojej matki.

- Twój powrót, to był cud. - Zorana klasnęła z radości - Madonna patrzy na nas ze współczuciem.

- Nawet nie wiesz jak duży to był cud - Jasha powiedział - Kiedy zawieźliśmy ją do szpitala, lekarze powiedzieli, że nigdy nie powinna przeżywać swoich urazów.

- Oni dziwią się też jak ona szybko się leczy - Rurik przyniósł półmisek chleba, sera, serdelek i oliwki i umieścić to przy jego ojcu.

- To przez zdrowy tryb życia - Jackson powiedział dumnie.

- To przez krew Varinskich w niej - Gubernator odpowiedział.

- To jest kolejny cud. - Ann została wychowana w klasztorze żeńskim - miała swoje cuda.

Karen powiedziała - Myślałam o tym co zdarzyło się i dlaczego. Przypuszczam, że twoja własna śmierć to sprawiła. - Dziwnie jest wyrażać takie ważkie sprawy, ale w tym miejscu i z tymi ludźmi to wyglądało na naturalne - Z pomocą ikony, Adrik jest tym, który stworzył cud. Cierpiał, żałował i został odkupiony. To jest moc odkupienia.

- Prawda - Jasha śmiał się - Ale patrzcie na Adrika. Czuje się niekomfortowo, strasznie się wije.

Tak było - wił się trochę jak chłopiec na gorącym krześle - To nie byłem ja - zaprotestował - To była Madonna i matka Karen.

Jackson pił kolejną szklankę wódki - Abigail chciałby zrobić to dla Karen.

Karen wiedziała, że nigdy nie zapomni Jacksonowi, jak potraktował ją jako dziecko, albo że wziął Phila stronę, a staną przeciwko niej, albo że był tak brutalny informująć ją o jej prawdziwym pochodzeniu. Ale raz uświadomił sobie swój błąd, współczuł i przechodził to wszystko dla niej. Gdyby nie on i jego strzelba, Wilderowie prawdopodobnie nie wygraliby tej bitwy.

Gubernator spojrzał na zegar na gzymsie kominka - Gdzie jest Firebird? - tak zmieniał temat. Ale Karen wiedziała, że gdy tęsknił za tym spotkaniem ze swoimi rodzicami, martwił się, czy mu wybaczą.

Teraz chciał zobaczyć swoją młodszą siostrę. Firebird miała cztery lata gdy odszedł. Teraz miała dwadzieścia trzy, matka, stanu wolnego, absolwentka college'u.

Co miałaby powiedzieć jej zaginionemu bratu? Czy rozpoznałaby go?

- No właśnie. Gdzie ta dziewczyna jest? - Konstantine wjechał z łoskotem na swój głęboki bas - Nie lubię jak jest poza domem tak późno.

Rurik śmiał się - Jest dopiero ósma.

Konstantine wycelował w okno - Jest ciemno.

- Prawdopodobnie w Seattle są korki - Tasya powiedziała.

- Ona zazwyczaj dzwoni do mnie. - Zorana zamknęła laptopa i spojrzała w okno.

- Zadzwońmy do niej - Ann zaleciła.

Zorana wyglądała niezdecydowanie - Nie chcę żeby pomyślała, że nie ufam jej.

- Ona tak nie pomyśli. Ona wie, że martwisz się - Jasha zabrzmiał rozsądnie, tak jak starszy brat powinien brzmieć - Ulice w mieście są niebezpieczne, autostrady jeszcze bardziej, a ponieważ mamy trzy ikony i chcemy rozbić pakt. To oznacza, że Varinscy są olbrzymim zagrożeniem i -

Ann chrząknęła.

Jasha zatrzymał się, zdał sobie sprawę, że jego niedorzeczność podniosła poziom niepokoju jego matki do kodu czerwonego.

Aleksander popatrzył w górę znad swoich klocków - Mama?

- Zadzwonię do niej. - Zorana zaczęła iść w kierunku telefonu.

Konstantine uniósł palec - Zaczekaj. Właśnie skręciła na drogę. - jego wilczy słuch był wyostrzony.

- Mama? - Aleksandr wstał, na jego twarzy pojawił się duży, błyskotliwy uśmiech.

Konstantine patrzył na swojego wnuka - On również będzie wilkiem. Wiem to.

- Nie jeśli rozbijamy pakt - Ann przypomniała mu.

Adrik podniósł się, zaczął chodzić w te i z powrotem.

Karen oparta o kanapę, mogła patrzeć na niego przez wieczność.

Przywiozła go z krawędzi katastrofy.

Przywrócił ją ze śmierci.

On sądził, że są stworzeni dla siebie.

Ona sądziła, że mają szczęście, że się spotkali.

To nie liczyło się kto z nich miał rację. Byli w bitwie przeciw złu razem. Byli razem na wieki.

Był jej mężem. Jej panterą. Jej miłością.

Teraz samochód był wystarczająco blisko, by go też usłyszała. Zatrzymał się. Zaparkował. Drzwi trzasnęły.

- Mama? - Aleksandr zatańczył w poprzek pokoju, ponieważ jego matka wróciła - Mama. Mama. Mama!

Gubernator uklęknął przed nim - Mogę Cię podnieść i poczekamy na nią razem?

Aleksandr rozłożył swoje ramiona - Adrik. W górę!

Oczy Karen napełniły się łzami gdy Gubernator podniósł mocnej budowy chłopca. Może kiedyś, gdy zostanie wyleczona, gdy ikony zostaną zjednoczone i niebezpieczeństwo zelżeje, będą mogli mieć chłopca jak Aleksander. Przynajmniej... będą mogli spróbować.

Spojrzenie Gubernatora upewniło ją i wiedziała, że myślą o tym samym.

Buty Firebird zabrzmiały na schodach, na ganku.

Adrik otworzył drzwi.

- Mama! - Aleksandr zakwiczał i wpadł w jej ramiona.

Złapała go, przytuliła mocno, jej oczy zamknęły się, a ramiona przygarbiły.

Karen nie znała Firebird, nigdy nie spotkała jej, ale dostrzegła, że Firebird była zasmucona.

- Hej - Gubernator dotknął twarzy swojej siostry - Co się stało?

Otworzyła oczy. Patrzyła na niego. Cofnęła się i popatrzyła jeszcze raz.

- Poznajesz mnie? - zapytał.

Wolny uśmiech pojawił się na jej twarzy - Adrik. Mój Boże, Adrik. Żyjesz. - wpadła mu w ramiona i pozwoliła mu przytulać ją i jej dziecko. - Nie myślałam, że kiedykolwiek zobaczę cię jeszcze raz.

- Nie mogłem zostać z dala od swojej młodszej siostry - gubernator pstryknął policzek Aleksandra - i mojego siostrzeńca wiecznie.

Firebird zesztywniała i uwolniła się - Przestań. Po prostu… przestań.

- Co takiego powiedziałem? - Gubernator obejrzał się, zdumiony.

- Nie wiem - Jasha powiedział.

Rurik był pilotem wojskowym i Karen słyszała polecenie w jego głosie gdy powiedział - Firebird, mów nam co się stało.

Pochylony do przodu Konstantine powiedział - Moja kluseczko, co lekarze Ci powiedzieli? To moja choroba? Masz to? Przekazałem Ci ją?

Oddaliła się od Gubernatora, oparła się o ścianę przy drzwiach. Jej twarz była szara. Popatrzyła na każdego z nich, potrząsnęła swoją głową - Nie, Ojcze, ja nie mam twojej choroby. Bo to jest niemożliwe.

- Co masz na myśli? - Tasya zapytała - Oni nie znają tej choroby. Wszystko jest możliwe.

- Nie to - jakby jej kolana już nie mogły utrzymać tego ciężaru opadła na kolana i zapytała - Dlaczego nie powiedzieliście mi, że jestem adoptowana? Że nie jestem powiązana z tobą? Z żadnym z was? - popatrzyła prosto na Zoranę -Dlaczego nie powiedziałaś mi, że nie jestem twoim dzieckiem?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Christina Dodd Wybrańcy ciemności 04 W Płomieniach
Christina Dodd Wybrańcy ciemności 4 [Prolog]
Christina Dodd Wybrańcy Ciemności 2 Dotyk Ciemności
Christina Dodd Darkness Chosen 03 Into the Shadow(3)
Dodd Christina Wybrańcy Ciemności 01 Zapach ciemności
Pora odważnie stanąć po stronie Chrystusa Nasz Dziennik, 2011 03 18
03 PO Geometria 2013id 4609 Nieznany (2)
Dobór kabla po stronie średniego napięcia2
Praktyki, Ankieta Opiekun po stronie Organizacji
Opowiadanie się po stronie Antychrysta, wykłady-kazania, Kazania Dawida Wilkersona
Christie Agatha Noc i ciemnosc
Uwarunkowania mobbingu po stronie organizacji
Zał 4 Ankieta Opiekun po stronie Organizacji, mechanika i budowa maszyn, PRAKTYKI
Wartości i zasady polityki społecznej, Polityka społeczna, Polityka społeczna, J.Supińska - Polityka
christmas misc memory cards 03
03 po trzecie dla draki YPF5GG Nieznany
Mrozek Adam Po stronie szczura
Christie Agatha Noc i ciemność

więcej podobnych podstron