Opowiadania fantastyczne
Zagadka liliowej planety
G. Anfiłow, A. Dnieprow, W. Grigoriew, M. Jemcew , J.Parnow, M
Aazgoworow, I. Warszawski
Przełożyli: Z. Burakowski, Z. Dudzińska, O. Ford, T. Gosk, I. Lewahdowska,
E. Madejski, K. Witwicka
Michaił Jemcew, Jeremi Parnow
OSTATNIE DRZWI
W nocy rozszalała się burza, nieprzerwane strugi deszczu lały jak z cebra.
Czarne niebo raz po
raz pękało błyskawicami, a Jegorowowi zdawało się, że z tych oślepiających
blaskiem szczelin
lada chwila tryśnie roztopiona stal. Ciężkie, lodowate kulki gradu, niby twarde
uderzenia tysięcy
ptasich dziobów, biły w okno. Krople nie nadążały spływać po szybach i zamarzały
na nich
mętnymi strugami. W liliowym świetle błysków Jegorow co chwilę widział kłębiącą
się mgłę,
posiekaną grubymi strugami ulewy i smętny odblask olbrzymich kałuż. Ich ruda,
bombelkowata
powierzchnia przypominała zastygłą lawę.
Jegorow pokiwał głową i odszedł od okna.
— To ci pech! — mruknął, kładąc się na niewygodnym hotelowym łóżku.
Przez chwilę przeglądał jakieś grube i wyczytane aż do dziur tomisko, pełne
ilustrowanych
przygód, krzywiąc się z obrzydzeniem na widok plam od tłuszczu i wina.
Doszedłszy do kolejnej
brakującej strony, cisnął książkę i znów podszedł do okna. Błyskawice nadal
wyrywały z
mroków nocy rozbryzgujące się na szybach krople i lśniącą czarną rzekę asfaltu.
Nie doczekawszy się końca burzy, Jegorow wreszcie zasnął, a gdy się obudził,
było już późne
rano, po ścianach i suficie tańczyły złociste słoneczne zajączki, odbijając się
w nieskończoność
od wszystkich lakierowanych, polerowanych i niklowanych przedmiotów.
Jegorow przeciągnął się, wyskoczył z łóżka i sprężystym krokiem przeszedł się po
przyjemnie
chłodnym kawałku linoleum na podłodze. Czuł się dobrze, był wypoczęty, rześki i
bez żadnej
specjalnej przyczyny w doskonałym humorze. Jakby nocna ulewa zmyła z niego
zmęczenie,
gorycz niepowodzeń, a także część dręczących i nękających go trosk.
Zapragnął zaraz coś robić, czuł potrzebę działania. Pomyślał, że w takim
nastroju bez trudu
mógłby nie tylko opracować plan badań akuańskiego płaskowyżu, ale nawet
zorganizować tam
roboty. Niestety, nie trzeba było przygotowywać projektu ani organizować tych
prac. Projekt
odrzucono jako nierealny. Już miesiąc temu w organizacyjne umiejętności Jegorowa
nikt nie
wierzył. A w ogóle, to Jegorow miał teraz właśnie tydzień urlopu i powinien był
odpoczywać, a
nie pracować. Nadmiar energii zużył więc na skrupulatne wyczyszczenie zębów, a
dobry humor
wyładował, śpiewając popularną piosenkę: „Piszę do ciebie na księżyc…” Zaraz
jednak drzwi
otworzyły się i weszła numerowa. Zapytała, kto tu wzywał pomocy i dlaczego w tym
celu nie
posłużono się dzwonkiem? Jegorow poczerwieniał i próbował się wykręcać, ale
kobieta upierała
się przy swoim. Twierdziła, że słyszała wyraźnie żałosny, rozdzierający krzyk,
który przeszedł w
jęk konającego. Jegorow wyjaśnił, że takie są właśnie jego wokalne możliwości.
Numerowa
popatrzyła na niego podejrzliwie i widać było, że nie wierzy ani jednemu jego
słowu. Zajrzała
pod łóżko i do otwartej ściennej szafy. Można by sądzić, że szukała trupa lub
przynajmniej
skrępowanej ofiary z zakneblowanymi ustami. W każdym razie tak się właśnie
Jegorowowi
wydało. Z niemałym trudem udało mu się wreszcie pozbyć z pokoju tego nie
pierwszej młodości
detektywa w spódnicy.
W kasie dworcowej promienny nastrój Jegorowa został poddany jeszcze jednej
próbie:
— Najbliższy śmigłowiec odchodzi dopiero po dwunastej, a autoloty… — kasjer na
chwilę
zawahał się. — To wszystko.
— Co wszystko? — zapytał Jegorow z rozdrażnieniem, patrząc na łysą jak kolano
głowę tego
stosunkowo młodego jeszcze człowieka.
Kasjer spojrzał na niego spod rudych brwi. W jego zielonych oczkach zamigotała
drwina.
— Wszystko, towarzyszu, znaczy wszystko — powiedział, przekrzywiając głowę na
bok. —
Wszystkie bilety są sprzedane, wszystkie miejsca zajęte, dla was nic nie ma.
Poczekajcie, po
dwunastej będzie śmigłowiec, który zabierze spóźnionych.
— Czekam tu już od wczorajszego wieczora.
— Nie wy jeden czekacie. Inni też czekają.
— Ja nie daleko, najwyżej ze czterdzieści głupich kilometrów…
— Dalekich odległości w ogóle nie obsługujemy. U nas nikt dalej jak sto
kilometrów nie
jeździ.
Jegorow poczuł nieodpartą chęć plunąć na tę lśniący łysinę. Przełknął ślinę i
zacisnąwszy żeby
odszedł od okienka. Humor miał popsuty.
Smętnym wzrokiem obrzucił czekających pasażerów. Jaskrawe, przenikające poprzez
szklane
ściany słońce przyjaźnie oświetlało zatroskane, opalone i ogorzałe od wiatrów
twarze mężczyzn i
ich duże, silne dłonie; kobiety o gęstych brwiach i pełnych policzkach, w
nasuniętych na czoło aż
po same oczy chusteczkach, i dzieci, baraszkujące u kolan spokojnie siedzących
rodziców.
Przytłumiony, melodyjny gwar dźwięcznej ukraińskiej mowy wypełniał poczekalnię.
Jegorow
siadł i zamyślił się. Nie powinien marnować już ani minuty więcej, a musi
siedzieć i czekać na
ten przeklęty śmigłowiec.
Wśród czekających powstało nagle jakieś ożywienie. Jakby w poczekalni włączono
prąd,
który przebiegł po krzesłach, zmuszając ludzi do zwrócenia głów w jednym
kierunku. Łagodne,
nie dowierzające „ta co tam!”, „ta co wy!” ucichły, kobiety i mężczyźni
wpatrzyli się w jakąś
postać, która ukazała się w oszklonych obrotowych drzwiach; tylko dzieci wciąż
były
pochłonięte jakimiś swoimi niezliczonymi sprawami i na nic więcej nie zwracały
uwagi.
Jegorow także spojrzał w stroną drzwi i ujrzał dziwnego człowieka. Pierwsze
wrażenie było
jakieś nieokreślone. Ogarnęła go trwoga i przeczucie niebezpieczeństwa.
Człowiek był nieziemsko piękny. Jego uroda była jak wyzwanie czy smagnięcie
biczem.
Wszystko w nim było skończenie doskonałe, idealnie piękne, a jednocześnie wprost
nieprawdopodobnie niezwykłe.
Piękno — to najwyższa harmonia, waga o wielu szalach, z których każdą natura jak
najdokładniej wyważyła. Niezwykłość zaś to umiejętne odchylenie od owej
równowagi. I właśnie
w nieznajomym był ów ułamek szpetoty, dzięki któremu jego uroda stawała się
olśniewająca.
Człowiek ten przywykł widocznie do tego, że budzi powszechne zainteresowanie.
Nie
zwracając na nikogo najmniejszej uwagi, przeszedł przez poczekalnię i podszedł
do okienka
kasy. Zajrzał do środka, gdzie poruszała się łysa makówka zielonookiego kasjera
i zapytał z
lekkim cudzoziemskim akcentem:
— Czy miał pan przed chwilą telefon w mojej sprawie?
Makówka zakiwała się żywo jak pływak u wędki w wietrzny dzień, gdy ryba źle
bierze, a po
sinoszarej wodzie biegnie nieprzerwana drobna fala. Jegorow widział tłustą,
piegowatą rękę i
rude włoski odcinające się od białego mankietu, ściśle oblegającego przegub
dłoni. Ręka uniosła
się skwapliwie i miękko położyła bilety na parapecie okienka.
Piękny interesant kiwnął głową i schowawszy bilety do kieszeni ruszył ku
wyjściu. Kasjer
uniósł się ze swego krzesła i zawołał w ślad za nim:
— Pański autolot jest w trzecim garażu! Zaraz na prawo, jak pan stąd wyjdzie…
Nieznajomy nawet się nie obejrzał, znów tylko kiwnął głową. Jegorow podszedł do
kasy.
— A więc mieliście jednak wolny autolot? — spytał, umyślnie bardzo spokojnie.
Łysy przez chwilę pisał coś w swych papierach, po czym powoli podniósł głowę.
Patrzył na
Jegorowa ze zdziwieniem, nie rozumiejąc o co chodzi. Oczywiście, wcale go nawet
nie poznał.
— Jaki autolot? — spytał cichym, zmęczonym głosem.
— Ten, który przed chwilą oddaliście temu cudzoziemcowi?
— Aa — powiedział kasjer przeciągle i jeszcze się na dodatek uśmiechnął.
Jegorow poczuł, że żółć wycieka mu z wątroby, mija kamienie, znajdujące się w
żółciowym
woreczku, podchodzi do głowy i zaćmiewa wzrok brązową gęstą mgłą.
— Mówię do was! — wrzasnął, waląc pięścią w parapet okienka.
Frachty i kwity nabite na lśniące biurowe szpikulce, słoik z klejem, kałamarz z
lapis lazuli —
wszystko to razem podskoczyło, zabrzęczało, zadzwoniło i opadło z powrotem na
stolik. Słoik
się przewrócił i wyciekła z niego przezroczysta kiełbaska żółtawego kleju.
Kasjer zbladł i
zawołał.
— Odpowiecie za to! — i nacisnął guziczek dzwonka.
Jegorow długo jeszcze musiał krzyczeć, wymachiwać rękami, tłumaczyć, wyjaśniać,
przekonywać, zaklinać, grozić i schlebiać, nim wreszcie o dziewiątej wyjechał
wozem naczelnika
stacji. Zamiast do szybkiego, potężnego autolotu musiał wsiąść do
przedpotopowego samochodu,
który nie wiadomo jakim cudem znalazł się w garażu kierownika miejscowej służby
ruchu.
Ustaliwszy w myśli genetyczny związek między stacją i naczelnikiem z jednej
strony, a
zwierzętami, przede wszystkim psiego gatunku, z drugiej — Jegorow uspokoił się i
zaczął
przyglądać się krajobrazowi.
— Jakże dawno już tu nie byłem — szeptał wzruszony, patrząc na znajome pola, na
czarne
wstęgi dróg, wijących się wzdłuż gęstych pasm lasów.
— Do Muzykowki? — spytał kierowca.
— Aha.
— Do Nieczyporenki?
Jegorow spojrzał na szofera. Czarnowłosy, wesoły chłopak. Nazywał się Renik.
— Tak. A ty skąd wiesz?
— Co tu nie wiedzieć! Do niego teraz wszyscy jeżdżą… Nie wiecie, prędko poleci z
powrotem?
— Poleci, poleci. Dajcie mu odsapnąć, przecież dopiero co wrócił.
Wołga, lekko tocząc się po betonowej szosie, zwolniła biegu.
— Co tam takiego? — spytał Jegorow.
— Musimy zjechać z betonu. Tu się skręca do Muzykowki.
— No więc?… Jedź!
— Kiedy drogi u nas, że nie daj Boże! Jeszcze jak sucho, to pół biedy, ale po
takim deszczu…
Kierowca urwał i zjechał w prawo. Wóz, skręciwszy z rozmachem pod mostem,
wyskoczył na
czarną wstęgę polnej drogi. Jegorow spojrzał na nią niepewnie. Wiedział dobrze,
co to jest polna
droga po deszczu.
Droga zryta była głębokimi koleinami. Bruzdy przypominały okopy. Ziemia pod
kołami
Wołgi rozłaziła się coraz bardziej, aż wreszcie wóz utknął na dobre, bezradnie
rozbryzgując spod
kół wielkie grudy błota.
— Gotowe — powiedział Renik i zgasił motor. Wygramolili się z samochodu.
Jegorow
od
razu ugrzązł po kostki w tłustej, lepkiej mazi. Klnąc na czym świat stoi,
wyciągnął nogę z
rozmiękłej ziemi. Jego lekkie letnie pantofle, oblepione całymi pudami czarnej
ziemi, ciążyły,
jakby obuł walonki. Teraz już nie czuł pod nogami nic, prócz śliskiej i
osuwającej się masy.
Obleciał go nawet strach — a nuż ziemia zacznie się nagle rozstępować pod nogami
i wessie go
w głęboką, czarną rozpadlinę? Nim wreszcie udało mu się wydobyć z .błota, Renik,
dziarsko
machając szuflą, oczyścił i utorował drogę.
Ruszyli dalej. Jegorow, klnąc pod nosem, oskrobywał z butów żyzny czarnoziem.
Skręcili na inną drogę, wiodącą prosto do Muzykowki. Tu nie było wprawdzie
głębokich
wyboi, ale za to nawierzchnia zamieniła się w coś, co przypominało trochę
rozmiękłe masło.
Wołga buksowała co trzy kroki. Motor, włączony teraz na pierwszy bieg, ryczał
żałośnie, a z
wydechowych rur walił czarny dym. Renik wylazł z wozu i obejrzawszy chłodnicę,
machnął
ręką.
— Poczekamy — powiedział — niech ostygnie. Jegorow oparł się o bagażnik i
wypuszczał w
górę, ku urągliwie pogodnemu niebu, dym z papierosa.
— A bodaj to cholera — rozległ się tuż obok głos Renika. — Księżyc zdobyli,
Marsa zdobyli,
na Wenus wylądowali, a drogi u nas jak były, tak i są diabła warte.
— Jak to? — oburzył się Jegorow. — Są przecież wspaniałe magistrale, właśnie
przed chwilą
jechaliśmy po jednej z nich.
— Pewnie że są. Ale do takiej Muzykowki trudniej się dostać niż na Marsa.
— Cała bieda, mój drogi — pouczającym tonem zaczął Jegorow — polega na tym, że
żyjemy
w okresie przejściowym. Autoloty jeszcze się nie upowszechniły, a samochody
wychodzą już z
użycia. Gdy zorganizują wreszcie masową produkcję autolotów, drogi, jako takie,
przestaną być
w ogóle potrzebne. Pozostaną tylko wielkie autostrady. A cała taka drobnica, jak
ta, będzie
zaorana i zasiana. Zachowają się tylko małe lądowiska dla autolotów. I to tylko
raczej na
pamiątkę, bo przecież autolot może lądować, gdzie mu się podoba — na lądzie, na
wodzie, w
lesie, na bagnach…
— Kiedy to tam będzie! — z niedowierzaniem mruknął Renik i wlazł do wozu.
Długo
biedził
się ze starterem, zmieniał biegi, aż wreszcie powiedział zdecydowanie: —
Spróbujemy na
ściernisku.
Wołga skręciła z drogi prosto na pole pokryte rzadką rudawą szczotką, pozostałą
po ostatnich
żniwach. Tutaj dopiero zaczęło się! Wóz szedł to prawym, to lewym bokiem, niósł
zadziwiająco
lekko we wszystkich możliwych kierunkach. Pole było nieco spadziste i samochód
ześlizgiwał
się po nim, jak krążek po lodzie. Renik dawno wyłączył motor i z całych sił
naciskał hamulec. Z
przerażeniem patrzył, jak przecinający pole głęboki rów z wolna jest coraz
bliżej. Jakieś sto
metrów od niego Wołga wykręciła się tyłem na przód i stanęła.
— Niech i tak będzie — powiedział Renik, ocierając pot z pobladłej twarzy. —
Poczekamy do
wieczora, może podeschnie.
Wysiedli obaj z auta.
— O, tam jest Muzykowka — powiedział Renik, machnąwszy ręką w stronę parowu.
Po jego drugiej stronie, na zielonym, zalanym słońcem wzgórzu, stały jedno— i
dwupiętrowe
domki. Gąszcz wiśniowych drzew i topoli rzucał na białe ściany przejrzyste
fioletowe cienie.
Jegorow pożegnał Renika i poszedł wzdłuż parowu ku drewnianemu mostkowi, przez
który
droga wiodła do Muzykowki. Jego stopy wciąż obrastały błockiem i wkrótce szedł
jak na
szczudłach, chwiejąc się i zataczając nie gorzej niż przedtem Wołga. Wreszcie
machnął ręką na
elegancję, zdjął buty, zakasał nogawki i, ściskając w jednym ręku obłocone
obuwie, a w drugim
plastikową teczkę z papierami, wesoło poczłapał na bosaka. Tłuste kiełbaski
czarnoziemu
przeciskały mu się pomiędzy palcami.
— Czy zastałem Wasyla? — pytał w pół godziny później, stając przed domem, na
którym
powiewała czerwona flaga.
Starsza kobieta bystrym wzrokiem obrzuciła gościa.
— A wy kto taki?
— Powiedzcie, że Jegorow, Sasza Jegorow przyjechał.
Kobieta zawołała coś do okna i za chwilę na ganeczek wybiegł młody, wysoki
mężczyzna w
sportowej koszulce, krótkich spodenkach i sandałach na bosych stopach. Czarny
czub wesoło wił
mu się nad wysokim czołem. Piwne oczy błyszczały przyjaźnie i łagodnie.
— Saszka! Jak się masz, kochany! Chodźże, bądź łaskaw. Ale wyglądasz! A co,
posmakowałeś naszego czarnoziemu?
Uściskali się.
— Witaj, Marsjaninie, witaj! — uśmiechając się, mówił Jegorow. — Nie wytrzymała
dusza,
uciekłeś do domu?
— Nie wytrzymałem, daj spokój, nie wypominaj. Prosto z kosmodromu pojechałem
do
akademii, zdałem papiery i — bywajcie zdrowi! Co prawda, mieli zamiar wyprawić
mnie do
jakiegoś sanatorium, ale przekonałem ich, że w domu mam i sanatorium, i
profilaktorium, i…
— Dziewczynę z brwiami jak krucze skrzydła?
— Jednym słowem, stuprocentowy, wieloskładnikowy, ekologiczny system,
zapewniający
kosmonaucie najwyższy poziom moralny i fizyczny. Proszę bardzo, wejdź do domu.
Podczas gdy Jegorow pluskał się pod prysznicem, Wasyl z dziesięć razy zachodził
do łazienki,
to przynosząc mu ręcznik, to specjalne mydło „Neptun”, które przydzielano tylko
kosmonautom,
to wreszcie ot, tak sobie, by coś powiedzieć i poklepać Jegorowa po chudych
plecach.
— Uważam — mówił Jegorow, patrząc na spływające z jego nóg czarne strużki
wody —
że
ukraińskie błoto nie zostało odpowiednio opisane i uwiecznione przez klasyków
literatury….
— I nauki — dokończył Wasyl.
— Właśnie. Opiewano przecież ukraińską noc, potężny, szeroki Dniepr, ukraińskie
dziewczęta, a nawet jawory. Dlaczegoż nie ma dokładnych badań i pięknych
poematów o
zaklętych mocach królestwa czarnoziemu, występujących tak agresywnie po każdym
deszczu?
— Co gorsza, nie ma o tym nawet odpowiednio wyczerpujących naukowych
monografii.
Marnuje się wdzięczny temat, na który można by napisać z dziesięć rozpraw
kandydackich i co
najmniej ze trzy prace doktorskie!
— Pewnie! — podchwycił Jegorow. — Błoto można by klasyfikować według czasu
jego
powstania. Zastarzałe błoto…
— Albo według siły ciągliwości, którą należałoby mierzyć w praktyce, próbując
oderwać
nogę od gruntu.
— Lekkie błoto — kilogram, ciężkie — pół tony…
— Cyfry dysertanta, przedstawione w części charakterystyki ciężkiego błota,
wydają się nieco
zawyżone — huczał Wasyl, schylając się we dwoje nad domniemanymi kartkami
opinii
oficjalnego oponenta. — Nasze własne obserwacje dają poszczególne liczby
mniejsze, co,
oczywiście, w niczym nie umniejsza wartości dokonanej pracy i dysertant, bez
wątpienia…
— …zasługuje na przyznanie mu prawa do tytułu kandydata nauk błotnych! —
zakończył
Jegorow. Wasyl uroczyście uścisnął mu dłoń.
— Zamieszkasz razem ze mną na mansardzie, dobrze? — zapytał Nieczyporenko. —
Dałbym
ci osobny pokój, ale mam właśnie gościa. Dzisiaj przyleciał.
— Kto taki? — spytał Jegorow.
— Należał do ekipy braci Disneyów, pracujemy razem z nim na Marsie.
— Ach, tak! A skąd on pochodzi?
— Z Południowej Ameryki.
Jegorow uniósł brwi.
— I kiego licha on chce od ciebie?
— Potem ci opowiem — odparł Wasyl. — Na razie chodźmy, przedstawię cię
domownikom.
Domowników, jak się okazało, było dwoje: matka, ta sama starsza kobieta o
nieufnym
spojrzeniu, i siostra Wasyla, młoda dziewczyna o swawolnych piwnych oczach,
bardzo do brata
podobna. Ściskając na powitanie dłoń Jegorowa, uśmiechnęła się i powiedziała:
— Wasia dużo o was opowiadał.
— No i co? — zalotnie zapytał Jegorow.
— Ano nic — przekornie uśmiechnęła się dziewczyna.
— Oksano, nie zawracaj Saszy głowy, lepiej skocz no do sklepu — przerwał Wasyl.
— A gdzież ten twój cudzoziemiec? — spytał Jegorow, gdy poszli na górę do pokoju
Wasyla.
— Śpi — odparł kosmonauta, przeciągając się. — Od razu, jak tylko przyjechał,
zasnął jak
suseł.
Jegorow z zazdrością spojrzał na junacką postać Wasyla. Ten wspaniale zbudowany
chłopak
tryskał po prostu siłą i zdrowiem.
— Pogadamy? — zapytał Jegorow.
—— Po śniadaniu. Muszę teraz matce pomóc w gospodarstwie. Zawsze przecież
muszą
sobie
radzić same z Oksaną. Ciężko im bez mężczyzny.
— No to idź, pomóż. A zawołaj, gdybym i ja mógł się przydać.
Wasyl zszedł na dół. Jegorow został sam i rozejrzał się dokoła. Pokój był duży,
ale sprawiał
dziwne wrażenie. Sądząc po meblach i sprzętach — ktoś bardzo odważnie połączył
tu
laboratorium, bibliotekę, muzeum kosmiczne, salon i sypialnię. Zresztą,
sypialnię reprezentowało
tylko wąskie łóżko, przykryte zwykłym, wełnianym kocem. Nad łóżkiem wisiały
cztery
fotografie Wasyła: jedna jako ucznia — mały łobuziak o kędzierzawej czuprynie z
napięciem
wpatrywał się w obiektyw i trzy zdjęcia kosmonauty, wszystkie dlaczegoś zrobione
na Księżycu.
„To dziwne, ani jednego zdjęcia z Marsa, a przecież był tam z pięć razy” —
pomyślał Jegorow.
Pogładził bogato oprawne książki o kosmonautyce, zajmujące całą ścianę,
prztyknął w
przycisk z lapis łazuli, przypominający zakrzepły grzebień fali, uśmiechnął się
do modelu pulpitu
nawigacyjnego kosmicznego statku. Jegorow dobrze znał ten model. Wasyl zrobił
go, gdy
jeszcze razem studiowali w Instytucie Kosmicznej Geologii. Potem podszedł do
szerokich,
czteroskrzydłowych, oszklonych drzwi. Otworzył je na oścież i znalazł się na
dużym, otwartym z
trzech stron balkonie. Z góry, dla ochrony przed prostopadłymi promieniami
słońca, naciągnięta
była pasiasta markiza.
Wśród soczystej, ciemnej zieleni drzew Jegorow zobaczył wioskę, milutkie domki o
śnieżnobiałych ścianach, wieżyczki z platformami, na których stały, błyszcząc w
słońcu żółtymi i
purpurowymi bokami, autoloty. Gdzieś piał kogut, ryczała krowa. Nad Muzykowką
unosiła się
niebieska mgła zapowiadając upalny dzień.
Jegorow wdychał głęboko rześkie powietrze, przesycone zapachem traw i kwiatów.
Trochę
kręciło mu się w głowie od jaskrawego blasku i światła. Pomyślał sobie, że w
Moskwie
siedziałby teraz w dusznym pokoju pełnym papierosowego dymu i podtykał
„Wielkiej
BeTe” nie
kończące się szeregi cyfr otrzymanych z danych badań Księżyca i Marsa. I
czekałby, i
denerwował się, póki mądra maszyna nie dałaby odpowiedzi potwierdzającej, lub
obalającej jego
przypuszczenia, jego zdolność przewidywania. Wieczorem, na pływalni lub przy
bufecie w
„Kraterze”, starałby się wygnać zmęczenie z ciała, z komórek mózgu, odprężyć
nerwy napięte do
granic wytrzymałości. A następnego dnia od rana wszystko zaczęłoby się na nowo.
Wysuszająca
duszę praca, zawstydzające niepowodzenia, omyłki w obliczeniach i zwycięstwa,
które stały się
obowiązującą normą. Zwycięstwa, które nie cieszą, których się nie zauważa… A
jednocześnie,
podczas gdy jego życie mija przy pulpicie maszyny do liczenia, gdzieś świeci
takie oto cudowne,
radosne słońce i szemrze łagodny wietrzyk, pozdrawiając nadchodzący dzień.
Posłyszał kroki. Ktoś wszedł do pokoju. Jegorow zobaczył go w szybie.
— Wasylu! — rozległo się niezbyt głośno.
Coś powstrzymało Jegorowa, wcale się nie odezwał. Poznał stojącego w progu
człowieka. Był
to ten sam piękny mężczyzna, który na stacji sprzątnął mu sprzed nosa autolot.
Jegorow wyraźnie widział twarz nieznajomego. Miała wyraz napięty i pełen
czujności. Nie
otrzymawszy odpowiedzi, nieznajomy ostrożnie wszedł do pokoju. Raczej wsączył
się, tak
miękkie i bezgłośne były jego ruchy. Zamknął za sobą drzwi, przystanął pośrodku
pokoju i
rozejrzał się, penetrując wzrokiem ściany.
— Wasylu!
Jegorow zamierzał już wyjść ze swego ukrycia, ale właśnie nadszedł
Nieczyporenko.
— A, Anhelo! — powiedział. — Odpocząłeś?
— Bardzo dobrze. Bardzo.
— No, to świetnie. Chodźmy na dół. Wyszli.
„Ten goguś jest bardzo niesympatyczny” — pomyślał Jegorow. Postanowił, że przy
pierwszej
sposobności wypyta Wąsy la, kto to taki, ale przed śniadaniem nie udało się tego
zrobić.
Nieczyporenko zaglądał z zafrasowaną miną do pokoju i natychmiast znikał. W domu
rozlegało się to skrzekliwe zrzędzenie matki, to dziewczęcy głosik Oksany.
— Wasylu, chodź no tu! Wasylu! Gdzież ty jesteś?
Wasyl posłusznie przybiegał na wołanie, tupiąc po lśniącej, wywoskowanej jak
bursztyn
posadzce.
Przy śniadaniu zjawił się nowy gość, sąsiad Pawicz. Wąsaty staruszek promieniał
zadowoleniem z siebie, był uroczysty i puszył się bez przerwy.
— Za naszego kochanego ziomka, zasłużonego, sławnego kosmonautę,
Nieczyporenkę!
—
powiedział Pawicz, podnosząc kieliszek. Wypił, odkrząknął i otarł wąsy.
Potem stary swoimi słowami objaśniał obecnym zasługi Wasyla wobec ojczyzny i
ludzkości.
Wasył krzywił się, ale staruszkowi nie przerywał.
— Ta przestańże już, dziadu — wtrąciła wreszcie matka Wasyla, Olga Pantelejewna.
— My
też czytamy gazety.
— Nie szkodzi, Olgo, nie szkodzi. W całym naszym okręgu mamy tylko jednego
kosmonautę.
I to skąd! Właśnie z naszego kołchozu. Trzeba to uczcić.
— No, to czcij sobie, na zdrowie! Ale nie opowiadaj nam tego, co już wszyscy
dawno wiemy.
Jegorow spod oka obserwował Amerykanina. Anhelo Tend z nieobecnym wyrazem
twarzy
łykał przyrumienione kartofelki. Uroda jego wydawała się jeszcze bardziej
oślepiająca niż z rana
na stacji. Na matowo–białej twarzy znaczyły się rumieńce o najdelikatniejszym
brzoskwiniowym
odcieniu. Wielkie czarne oczy patrzyły surowo, niemal smutnie. Oksana była nim
wyraźnie
oczarowana. Siedziała z oczami wbitymi w talerz. Gdy ktoś coś do niej mówił,
wzdrygała się
cała. Jej przekorny uśmieszek znikł gdzieś bez śladu… Jegorow z pewnym żalem
zauważył to
napięcie dziewczyny i nawet pomyślał sobie coś w rodzaju: „Wszystkieście
jednakowe…”
— Co tam komu po sławie — gniewnie powiedziała Olga Pantelejewna, twarz jej
wyrażała
teraz nie ukrywany smutek i troskę — najważniejsze to zdrowie. Ot, Grisza
Rogożyn, kolega
Wasi…
— Mamo!
— Przecie nic nie mówię. Jedno ci tylko powiem, Wasia, jak ty lecisz w ten twój
kosmop, to
we mnie serce zamiera.
— Wiadomo przecie, matka to matka — powiedział Pawicz, gładząc zrudziałe końce
wąsów i
pałaszując smażonego leszcza.
— Gdyby ojciec żył, to i jemu przybyłoby siwizny przez te loty Wasi.
— Nie ma rady, matko, tak trzeba — twardo powiedział Wasyl.
— A czy ja co mówię? Jak trzeba, to trzeba. Ale dlaczego nie mógłbyś sobie
odpocząć
krzynę? Pojechałbyś za granicę, świata zobaczył.
— Co tam mu zagranica! — chytrze mrugnął Pawicz. — On sobie w Muzykowce
stałą
kotwicę zarzucił.
— Dobra mi kotwica — powiedziała Olga Pantelejewna i zebrawszy naczynie, niby
groźna
kwoka wypłynęła z jadalni.
— Co, Wasylu Iwanowiczu, mama nie pochwala waszego wyboru? — Pawicz
roześmiał
się
na cały głos i zanurzył rumiany kartofel w śmietanie.
Jegorow widział, że Wasylowi nie w smak była ta rozmowa. Zagadnął więc Oksanę:
— No, a pani, Oksano, nie wybiera się na Marsa?
— Akurat mi pilno! — wybuchnęła dziewczyna. — Do tych waszych mrówek!
— Te mrówki więcej wiedzą od nas wszystkich razem — powiedział Wasyl.
— A choćby nawet. Ale przecież i tak wszystkie już wyginęły.
— Słyszysz, Wasia? — wesoło wtrącił Pawicz. — Zamiast latać po nie na Marsa,
pogrzebałbyś w naszym mrowisku…
— I to racja — dobrodusznie zauważyła Olga Pantelejewna, wchodząc znów do
pokoju. ——
Zdechłych mrówek na Ziemi nie brak.
Anhelo Tend odłożył widelec.
— Marsjanin tak jest podobny do mrówki, jak człowiek do kota. Na Marsie powstała
wysoka
cywilizacja, ludzie na Ziemi nie osiągną jej i za dziesięć tysięcy lat. I
Marsjanie wcale nie
wymarli.
Srogo spojrzał na Oksanę. W oczach gorzał mu szaleńczy płomień jakiejś posępnej
wiary.
— A cóż się z nimi stało? — spytała Oksana.
— Odeszli do Aiu.
Przez chwilę wszyscy milczeli.
— A to co takiego? — z kpinką w głosie spytał Pawicz.
— Nie wiemy — odparł zamiast Anhela Wasyl. — Wielu rzeczy nie rozumiemy
jeszcze
w
cywilizacji Marsjan. Nie używali mowy, a zasady logiki ich myśli całkowicie
różnią się od
naszych, gdyż ewolucja przebiegała u nich zupełnie inaczej. Ani środki
produkcji, ani drogi
rozboju ich społeczeństwa nie są dla nas na razie zrozumiałe.
— Jeśli kiedykolwiek zdołamy rozeznać się w tym wszystkim., co odkryliście na
Marsie,
będzie to dla naszego społeczeństwa olbrzymi krok naprzód — zauważył Jegorow.
Anhelo po raz pierwszy spojrzał prosto w twarz Jegorowa.
„Jakie okropne uczucie, zupełnie, jakby coś ze mnie wysysał” — pomyślał geolog,
mimo woli
opuszczając oczy.
— Tak, ma pan zupełną słuszność — powiedział Tend. Jego głos brzmiał jakoś
metalicznie.
„Brak mu półtonów” — pomyślał znów Jegorow.
— Ale to wszystko dla Akademii Nauk — powiedział Pawicz. — A tak dla zwykłych
ludzi
nic tam nie ma takiego, co by można wziąć w rękę, takiego, żeby… — stary
poruszył grubymi,
pokręconymi palcami, chcąc jakoś wyrazić swą myśl.
— Żeby schować za pazuchę i do domu, co? — uśmiechnął się Wasyl.
— O, właśnie… ale co znowu… co ty tam, chłopcze! No, coś takiego jak ruda czy
jakiś metal
na ten przykład.
— Jak to, jak to — roześmiała się Olga Pantelejewna — przecież Wasyl ma cały
pokój pełen
kamieni.
Wasyl zaśmiał się.
— Zapomniałaś, mamo, o lustrze — filuternie wtrąciła Oksana.
— Jakie lustro? — spytał Jegorow.
— Wasia przywiózł mi w prezencie lustro z Marsa.
— Z marsjańskiej toaletki — z kpiaą powiedziała matka. — Nawet powiesić nie ma
za co.
— Za to nie kurzy się — zauważył Wasyl.
Anhelo popatrzył na Oksanę. Zdawało się, jakby dopiero teraz ją spostrzegł.
— A jak ono t ani służy? — zapytał.
— Bardzo dobrze — odparła z uśmiechem.
— A teraz wypijemy zdrowie mamy–Ziemi — uroczyście przemówił Pawicz — ona
nas
zrodziła, wykarmiła i wyprawiła w kosmos.
Po śniadaniu Wasyl powiedział do Jegorowa:
— Chodź, zaniesiemy twoje łoże na górę.
— A gdzie ono jest?
— W pokoju Oksany.
Zwrócił się do siostry, która z ożywieniem rozmawiała z Anhelem:
— Oksano, chcemy wziąć tapczan z twego pokoju, można?
— Proszę bardzo, weź — odpowiedziała, nawet nie odwracając głowy.
Pokój Oksany był schludny i przestronny. Delikatna woń polnych kwiatów unosiła
się w
powietrzu.
— To ten pod oknem — powiedziała Oksana, wchodząc za nimi. — Ale nie
zazdroszczę
panu. Twardy jak zaschła glina.
— Nie szkodzi. Geolog nie powinien się rozpieszczać.
Nagle Jegorow spostrzegł lustro z Marsa. Stało na krześle. Z góry Oksana
narzuciła na nie
ręcznik.
— To? — spytał Jegorow, podchodząc.
Płaszczyzna półmetrowej elipsy, oprawionej w grubą, złocistoszarą ramkę, odbiła
w swej
ciemnej głębi bystre, szare oczy młodego mężczyzny. Zwierciadło nie
zniekształcało ani jednego
rysu jego twarzy, nadając odbiciu lekko niebieskawy odcień. Jegorowowi wydało
się, że patrzy
poprzez grubą warstwę błękitnej wody.
Wasyl, który także spoglądał w lustro, powiedział nagle:
— Oksano, wiesz co? Pożycz nam je na parę dni, dobrze? Rano musimy się golić, a
został mi
tylko maleńki skrawek lusterka.
— A weźcie sobie. Ono jest nawet dwustronne. Zawieście sobie pośrodku pokoju i
możecie
się golić jednocześnie obaj.
— Właśnie tak zrobimy.
Zataszczyli tapczan na górę, zabierając od razu i lustro.
— Będę spał na balkonie — powiedział Jegorow.
— Dobra — zgodził się Wasyl.
Ustawili tapczan pod markizą. Leżąc na nim, Jegorow mógł widzieć jak na dłoni
całą
Muzykowkę i siną dal stepu, który rozciągał się za wsią. Lustro powiesili obok,
owinąwszy
brzegi złocistej ramki taśmą izolacyjną. Końce taśmy przywiązali do listwy, na
której rozpięta
była markiza. Lustro kołysało się z lekka i błyskało w słońcu jak reflektor.
— Ale ciężkie — zauważył Jegorow, przyglądając się dokonanemu dziełu.
— Bardzo. I nie wiadomo dlaczego. Co prawda, nie wiadomo też, z czego właściwie
jest…
— A nie przedstawia przypadkiem jakiejś niezwykłej wartości dla nauki?
— Coś ty! — machnął ręką Wasyl. — Przekazaliśmy już około dwóch tysięcy takich
luster do
Akademii Nauk. Chemicy całego świata głowią się, żeby poznać ich skład.
Na balkonie zaczynało przygrzewać, poszli więc do gabinetu Wasyla.
— Marsjanie w ogóle mieli dziwne upodobanie do elipsoidalnego kształtu —
powiedział
Nieczyporenko, gdy zasiedli w głębokich, chłodnych fotelach. — Takich luster
jest tam dziesiątki
tysięcy, w miastach służą do odbijania światła… Wiele budowli na Marsie ma
kształt elipsy…
Wasyl umilkł. Przed oczami jak żywy stanął mu obraz Wielkiej Stolicy Marsjan.
Potrząsnął
głową.
— No, dobrze — powiedział. — Potem pogadamy o mnie. Zresztą pewnie i tak
wszystko już
wiesz ze sprawozdań, jakie są przesyłana do waszego instytutu. Jak ci się tam
pracuje?
Jegorow zamyślił się.
— Jakby ci tu powiedzieć? Prawdę mówiąc, nie bardzo. Gdy po skończeniu studiów
nie
mogłem lecieć w kosmos przez tę moją wątrobę… Zresztą, pamiętasz przecież.
Oczywiście, to
jeszcze szczęście, że jestem geologiem, a nie nawigatorem, jak ty. Inaczej w
ogóle marny byłby
mój los. Ale i tak nie mogłem wyrzec się całkiem kosmosu. Wstąpiłem więc do tego
Instytutu.
Pracowałem. Badałem dane zbierane na Marsie i, wyobraź sobie, odkryłem
płaskowyż
Akuan.
Teraz łudzę się nadzieją, że uda się przeprowadzić tam pewne badania.
— Oficjalnie? To się nie łudź — powiedział Wasyl. — Warunki tam są straszne. W
sześciu
odkopywaliśmy Wielką Stolicę. Wyobrażasz to sobie? Mieszkało tam kiedyś około
miliona
Marsjan, budowana jest w głąb na jakieś trzysta–czterysta metrów, a jaki zajmuje
obszar,
dotychczas nie wiadomo. Przez dwa miesiące, nie zdejmując skafandrów, łaziliśmy
po tych
przeklętych mrówczych korytarzach. Po przepracowanej zmianie ledwo człek ma
siłę, by
doczołgać się do „Moskwy”. Tak, tak, bracie. Opowiedz mi lepiej o swoim
płaskowyżu.
Jegorow podrapał się w brodę. Wpatrując się w sufit, zaczął opowiadać:
— Pamiętasz, jaką sensację wywołało odkrycie na Marsie pierwiastków nie znanych
dotąd na
Ziemi? Mimo wszelkich wysiłków, nie udało się otrzymać ich drogą laboratoryjną.
Na Marsie są
one skupione w jednym miejscu, w dodatku w ogromnych ilościach. Nazwałem to
miejsce
„wyżyną akuańską”. Potem udało się dowieść, że nie są to pierwiastki naturalne.
Jak myślisz, co
to może znaczyć?
— No, cóż. Jakieś odpadki termojądrowych reakcji… — z niedowierzaniem
powiedział
Wasyl.
— Słusznie. Odpadki. To bardzo ważne. Marsjanie całą swą cywilizację zbudowali w
głębi
planety, pod powierzchnią. Powierzchnia była dla nich tylko śmietniskiem na
odpadki, jak dla
nas w swoim czasie górne warstwy atmosfery lub dna oceanów. Właśnie dzięki tym
odpadkom
udało cię nam odkryć Wielką Podziemną Stolicę i całą rozgałęzioną sieć ich
miast.
— Czyli, że pod płaskowyżem akuańskim znajduje się termojądrowe centrum
energetyczne,
którego dotąd nikt nie może odnaleźć?
— Nie inaczej. I jeśli to centrum zostanie odkryte, to, sądzę, i dla naszej
ziemskiej energetyki
będzie tam można coś niecoś sobie pożyczyć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom
techniki
Marsjan. Rozumiesz?
— Zagadnienie ważne i ciekawe. Co prawda, znaleźć, to jeszcze nie wszystko.
Trzeba
zrozumieć, jak oni to robili. Ot, odkryliśmy przecież pierwszą pozaziemską
cywilizację. I co z
tego… No, mniejsza… A co mówi na to twoja władza?
— Po pierwsze, że wyżyna jest ogromna, po drugie, że centrum może okazać się
wcale nie
pod nią, a zupełnie gdzie indziej, na uboczu. Pociągnęłoby to zbyt wielkie
koszta. A po trzecie,
łatwiej badać i wywozić obiekty już odkryte, niż poszukiwać nowych. W ogóle to
sprawa raczej
przyszłości, do licha!
— Tak, sytuacja niełatwa — w zamyśleniu powiedział Wasyl. — Warto by tam
poszperać.
Ale sam rozumiesz, że bez oficjalnego pozwolenia… Za duże ryzyko. Teraz mamy,
zgodnie z
zarządzeniem, czterokrotne ubezpieczenie… A i to…
Umilkł, a po chwili, z wysiłkiem, ciągnął dalej:
— Rozumiesz, Sasza, Mars to bardzo dziwna planeta. Nasz Księżyc znam dobrze,
brałem
udział w lądowaniu na Wenus, nałykałem się tam gazu. Ale to zupełnie co innego.
Na Księżycu,
na Wenus przyroda jest groźna, żywioły są dzikie i tak dalej. Ale tam nie jest
strasznie. A na
Marsie bywa bardzo strasznie. Rozumiesz?
Jegorow patrzył na niego zdumiony.
— Tak, tak. O tym się nie pisze i nawet mówić o tym się nie lubi, niemniej
jednak tak to
właśnie jest — powiedział Wasyl wzburzony, po czym znów zamilkł.
— Mars jest planetą nienaturalnie spokojną. Mało urozmaicona rzeźba terenu. W
głębi planety
kryją się gigantyczne miasta. Miasta martwe. Nie pozostał ani jeden Marsjanin.
Znaleziono
jedynie miliardy dziwnych, zeschłych skorupek. Ni to chitynowa otoczka owadów,
ni to jakieś
ubranie. Przed wyruszeniem do Aiu albo zrzucili te łupinki, albo… i tu właśnie
zaczynają
niezliczone domysły. Jak dotąd, niczego właściwie nie udało się ustalić na
pewno. Maleńcy
Marsjanie wznosili cyklopiczne budowle, wobec których człowiek czuje się jak
liliput. Tam jest
bardzo trudno pracować, Sasza. Człowieka wciąż dręczy przeświadczenie, że na tej
wymarłej
planecie ktoś jednak jest…
— Eh, daj temu spokój… — powiedział Jegorow.
— Tak, tak, właśnie, nie uśmiechaj się. Bez przerwy zdaje się, że za plecami
stoi ktoś żywy,
że przygląda ci się, ocenia cię. I… czeka. Nie wyobrażam sobie nic
straszniejszego od tego
marsjańskiego wyczekiwania. Tam wciąż ktoś na ciebie czeka. To bardzo
nieprzyjemne uczucie.
— No chyba!
— A teraz weź choćby nasze nieszczęsne wysiłki rozwikłania niezrozumiałej,
wzrokowo–
dotykowej informacji, zapisanej na kryształach Czerwonej Kopuły. Jedyny
interesujący wniosek,
do którego doszliśmy, to ten, że Marsjanie mają zamiar odejść do Aiu. A co to
jest ten Ai? Jak się
tam dostanie dwa biliony Marsjan? Nikt nic nie wie. A kto wyjaśni, dlaczego
wszystko, co
wiemy, dotyczy tylko ostatniego dziesięciolecia ich cywilizacji? Gdzie są ich
archiwa? Czy mieli
jakieś biblioteki? Jednym słowem, same zagadki.
— Nie rozumiem, czyni się trapisz. Po prostu trzeba nieco czasu na zbadanie tego
złożonego i
bardzo do nas niepodobnego społeczeństwa.
— Tu nie chodzi o czas, Sasza. Ja podejrzewam, że wielu rzeczy w ogóle nigdy nie
zrozumiemy.
— Pewnych szczegółów może i nie zrozumiemy. Ale ogólny zarys zrozumieć
możemy na
pewno.
— I ogólnie też nie zrozumiemy. Słyszałem, że bracia Disneyowie, którzy
zajmowali się
badaniem kryształów Wschodniego Sektora Czerwonej Kopuły, doszli do ciekawego
wniosku.
Twierdzą, że sposób myślenia Marsjan jest jakby odwrotnością naszego. U nas ruch
jest stanem
materii, u nich zaś materia jest przejawem i funkcją ruchu.
— Sam sobie przeczysz — powiedział Jegorow. — Przecież po to, by dojść do
podobnego
wniosku o sposobie myślenia Marsjan, Disneyowie musieli mieć o ich życiu bardzo
dużo
szczegółowych wiadomości. W przeciwnym razie takie twierdzenie byłoby
ogromnym
uproszczeniem.
— Nie. Disneyowie rozporządzali tymi samymi środkami co i my. I z tego właśnie
powodu
trudno nam odkryć coś nowego. Tylko, że… oni mieli większe szczęście. Wiesz,
Sasza, mam
takie wrażenie…
Wasyl zamyślił się. A w myślach widział wąski, głęboki szyb, którym
kosmogeolodzy
zjeżdżają do Wielkiej Stolicy, tego labiryntu niezliczonych korytarzy, w których
poruszać się
można tylko pełzając na brzuchu. Widział Czerwoną Kopułę — olbrzymią sztuczną
grotę, całą
zalaną purpurowym światłem. I znów ogarnęło go znajome uczucie pełnego trwogi,
napiętego
oczekiwania.
— Mam takie wrażenie, Sasza — ciągnął dalej Wasyl — że na Marsie ktoś kieruje
naszymi
odkryciami i poszukiwaniami.
— Oczywiście. Akademia Nauk. Rada…
— Nie — przerwał Wasyi — nie Akademia… Ja nie mówię o ludziach…
Jegorow zrobił minę, jakby nie rozumiał, o co przyjacielowi chodzi, odwrócił się
i zaczął
patrzeć na balkon.
— Tak — powiedział Wasyl. — Ktoś nami kieruje. Jedne rzeczy podsuwa, inne
chowa
do
pewnego czasu, jednym słowem, reguluje. Ale osądź sam, Marsjanie wyemigrowali
do
Aiu około
pięć milionów lat temu. Na Ziemi wtedy nawet ludzi jeszcze nie było. A miasta na
Marsie
zachowały się nie naruszone, wszystko w nich lśni i błyszczy ładem. To nie jest
naturalne,
rozumiesz? Istnieje drugie prawo termodynamiki, jest entropia, która wzrasta…
Przecież po
pięciu milionach lat powinien tam panować chaos! A chaosu tam nie ma. Jest
nieskazitelny
porządek.
— Do czegóż ty prowadzisz?
Wasyl w milczeniu pochylił się ku Jegorowi. A Jegorow z lękiem patrzył w jego
poważne
piwne oczy. „Może mu się tam na Marsie rozum pomieszał?” — przemknęło mu
przez
myśl
błyskawicą.
— Oni wrócą.
Jegorow roześmiał się z przymusem.
— Coś takiego! Niby gospodarz wyszedł na chwilę i prosi, by goście poczekali?
— Wcale nie. Po prostu gospodarz nie może albo nie chce wracać.
— A może oni opuścili system słoneczny i udali się do tego Aiu?
— A diabli wiedzą, co to takiego ten Ai — w zamyśleniu powiedział Wasyl. —
Chwilami
nawet gotów jestem zgodzić się z Pierowem z Akademii Nauk. On badał te skorupki
i uważa, że
świadczą o czysto fizjologicznym procesie. Że przejście do Aiu — to śmierć. A
może coś w
rodzaju „tamtego świata”. Przechodząc do Aiu zdobywa się możliwość
nieśmiertelności…
— Ale to już twój osobisty pogląd?
— Nie. Tak właśnie uważali bracia Disney. Zresztą, ten Anhelo Tend, trzeba
przyznać
chłopak całkiem do rzeczy, pracował razem z nimi aż do czasu, gdy myśmy
przylecieli.
Disneyowie już szykowali się do odlotu, gdy nagle spostrzegli, że Tend gdzieś
znikł. Szukają,
szukają, a Tenda nie ma. Więc odlecieli. A w miesiąc później znaleźliśmy Tenda w
jednym z
podziemnych korytarzy Czerwonej Kopuły. Był żywy i zdrowy, ale nie mógł
odpowiedzieć ani
na jedno pytanie. Co się z nim stało, gdzie był, co jadł i pił — nie pamięta.
Trzeba było uczyć go
wszystkiego od nowa, opowiadać mu, kim jest, gdzie mieszka i co to takiego
Ziemia i ludzie.
Trwało to długo. Ale wreszcie przypomniał sobie… prawie wszystko.
Słowa Nieczyporenki przerwał ostry, przenikliwy dźwięk. Przeszywające wycie
wzbijało się
prosto ku niebu. Obaj przyjaciele wybiegli na balkon. Wysoko w górze, na tle
niepokalanego
błękitu nieba samolot odrzutowy kreślił śnieżnobiałą, przerywaną smugę.
— Jakiś nowy model — powiedział Jegorow, osłaniając oczy dłonią.
Ogłuszający dźwięk urwał się równie nagle, jak się przedtem zaczął. Samolot
utonął w głębi
niebieskiego sklepienia.
— Ależ ryk! — pokiwał głową Wasyl. — A do nas dociera przecież już osłabiony.
Wyobrażasz sobie, jak się tam czuje pilot?
— Pilot ma izolację.
— O czym to ja mówiłem? — spytał Wasyl.
— O Anhelo.
— Ach, tak! No więc, to właściwie wszystko. Powróciliśmy z Marsa, Anhelo
pojechał do
domu, ale coś mu się tam nie podobało. To przecież kreol z Wenezueli… Teraz
postanowił, że
zostanie u nas… A to — ciągnął Wasyl — to jest właśnie zwierciadło, które
przytaszczyłem dla
Oksany. To pamiątka, pośmiertny prezent od Griszki Rogożyna.
— Co? — wykrzyknął Jegorow. — Grigorij nie żyje?
— Nie żyje. Dziwna była ta jego śmierć. Pracował w jednym z „pokoików”, jakich
tam, w
Czerwonej Kopule, jest bez liku. A piętro wyżej pracowali nasi minerzy. Wybuch
przeprowadzili
słabiutki, ale zawsze wstrząs jakiś był. Słyszymy krzyk. Pobiegliśmy do Griszy.
Leży z rozbitą
głową. Skafander ma zdjęty, twarz zmiażdżona. Ale „pokój”, w którym Grisza
pracował,
pozostał nie naruszony. Owszem, z sufitu osypało się nieco pyłu, ale okruchy nie
były większe
niż pół mego paznokcia. Co mogło spowodować tak straszliwy cios, nie
dowiedzieliśmy się,
oczywiście. Mówiono coś o zwielokrotnionej sile uderzenia podmuchu, o działaniu
uderzenia
kierunkowego, ale to wszystko zawracanie głowy. I co za pech! Akurat tego dnia
Grisza dokonał
właśnie wspaniałego odkrycia. Znalazł trupa Marsjanina. Było to odkrycie wręcz
wstrząsające.
Przecież przez pięć lat pobytu na Marsie znajdowaliśmy tylko puste skorupki!
Miliardy pustych
raczych skorupek, na widok których już się niedobrze robiło! Jak naprawdę
wygląda Marsjanin
mogliśmy się tylko domyślać. Griszę na rękach nosiliśmy, gdy przyniósł pod pachą
ten wspaniale
zasuszony okaz. Umieściliśmy go w olbrzymiej puszce i wysłaliśmy na górę, a w
cztery godziny
później wyprawiliśmy na górę zwłoki Griszy. Zwierciadło zaś zabrałem sobie.
— Jakie zwierciadło? — spytał Jegorow.
— No, to właśnie — Wasyl wskazał na lustro z Marsa. Ciepłe podmuchy wiatru
kołysały nim
lekko. — Wisiało o dwa kroki od trupa Marsjanina i Grigorij zdjął je, a potem ja
wziąłem sobie
na pamiątkę.
Jegorow uważnie i z żalem popatrzył na kołyszący się owal.
— Przecież to także zagadka — ciągnął Wasyl. — Po co Marsjanom tyle zupełnie
jednakowych luster… W każdym mieście jest ich tam setki.
Nagle twarz Wasyla zmieniła się. Wspierając się o poręcze, uniósł się nieco z
fotela.
Wzrokiem wpił się w zwierciadło.
— Nie odbija! — wyszeptał.
Jegorow spojrzał na lustro. Na pierwszy rzut oka rzeczywiście wydawało się, że
niczego nie
odbija. Jego powierzchnia była gładka i matowa. Miała taki sam złocistoszary
kolor jak jego
oprawa. Obaj jednocześnie doskoczyłi do zwierciadła i ujrzeli w nim swe własne
wzburzone
twarze.
— Tfu, co za bzdura — powiedział Jegorow. — Po prostu anizotropowe odbicie*.
Takiego mi
napędziłeś stracha tymi swoimi opowiadaniami o Marsie, że teraz będę brał nogi
za pan na widok
byle jakiego kamyka z Marsa.
— I będziesz miał rację — w zamyśleniu powiedział Wasyl — bowiem ani jedno z
marsjańskich zwierciadeł, z którymi miałem do czynienia, nie ma takich
właściwości. I to także
ich nie miało… póki trzymałem je w walizce.
— Widocznie mój przyjazd podziałał na nie tak korzystnie.
— Możliwe… No, dobra — rzekł Wasyl — reasumując, można by stwierdzić, że
choć
Mars
jest planetą niebezpieczną, to jednak płaskowyż akuański zbadać trzeba.
— Ech, gdybym lak mógł polecieć w kosmos! — machnął ręką Jegorow.
— Nie trap się, bracie — powiedział Wasyl — jak zbudują antygrawitator, to
polecisz i ty
razem ze swoją chorą wątrobą… A nie polecisz, to też niewielkie zmartwienie,
pojedziesz sobie
do Truskawca pić Naftusię.
Wasyl wyszedł, a Jegorow zbliżył się do zwierciadła. Pomyślał o tych tysiącach
Marsjan,
którzy się w nim przeglądali i zrobiło mu się nieswojo. Zwierciadło obojętnie
odbijało niezbyt
urodziwe oblicze Jegorowa, czerwone dachy domów i elektryczny traktor, który
warczał w
oddali na skraju dużego, zielonego pola. Jegorowi wydało się, że jakiś ledwo
dostrzegalny biały
nalot pojawił się na lśniącej powierzchni. Dotknął jej dłonią — i aż drgnął ze
zdumienia.
Powierzchnia lustra była miękka! Wziął zapałkę i próbował zeskrobać biały nalot.
Zapałka
wyryła na zwierciadle niegłęboką zieloną bruzdkę. Jegorow nie mógł się nadziwić.
Obejrzał
koniec zapałki. Z wolna rysa na lustrze zaczęła się zaciągać i po kilku minutach
znikła bez śladu.
— Ciekawe — mruknął Jegorow przez zęby i przysunął sobie krzesło bliżej lustra.
— Sasza! Sasza! — usłyszał głośne wołanie Nieczyporenki.
Spojrzał na dół i zobaczył, że Wasyl stoi w bramie i wymachuje gazetą. Twarz
wykrzywiła
mu się bólem.
— Skacz no tu, prędko! — zawołał Wasyl. Jegorow skoczył na wilgotną, miękką
ziemię.
Twarz Wasyla, na którą padały złociste promienie letniego słońca, była skupiona
i zasępiona.
— Czytaj — powiedział, wskazując mu drugą stronę pisma.
— „Donoszą nam… — zmrużywszy oczy czytał półgłosem Jegorow — …wczoraj w
Bostonie
znaleziono ciała… czterech braci kosmologów : Alfreda, Wiliama, Caldera i Jamesa
Disneyów…
na ślad mordercy na razie nie natrafiono… zagadkowa śmierć, bez żadnych oznak
toksycznego
lub fizycznego działania… naukowi eksperci nie mogą dojść przyczyny…” Cóż to
znaczy? —
spytał Jegorow.
— Czytaj do końca — poważnie powiedział Nieczyporenko.
„Śmierć tych znakomitych badaczy Marsa pozostaje w związku z podanym przez
nich
przed
paru dniami oświadczeniem, że w Wielkiej Stolicy Marsa zostało jakoby odkryte
archiwum i
klucz do jego odczytania, dzięki czemu zaistniała możliwość odtworzenia
sławetnych drzwi do
Aiu. Korespondent »Timesa«, Calder Disney, twierdził, że odkrycie to
niesłychanie wzbogaci
ludzkie możliwości…”
W milczeniu spojrzeli na siebie.
— Masz, to jest Mars! — ze wzburzeniem powiedział kosmonauta. — Na Ziemię
wyciągają
łapy. Nie chcą ujawnić swych tajemnic.
Jegorow nic nie mówił, a wyczytana wiadomość i jego napełniła lękiem. Dziwna
myśl, że
Anhelo dopiero co powrócił z Ameryki, przemknęła mu przez głowę. Zapewne wie o
śmierci
braci Disney.
— Nie wykluczone, że pewnego pięknego dnia zostanie znaleziony trup Wasyla
Nieczyporenki bez żadnych oznak chemicznego, fizycznego czy psychicznego
działania —
niespodziewanie powiedział kosmonauta, przyglądając się narcyzom, którymi
obsadzony był
naokoło klomb przed domem.
A Jegorow, patrząc na ślad swojej stopy na brzegu tego klombu, zapytał:
— A co o tym wszystkim mówi twój Anhelo?
— Jeszcze nie wie o niczym. Zaraz go zawołam. Wasyl poszedł do domu i po chwili
ukazał
się z powrotem wraz z Tendem.
Piękna twarz Anhela nie wyrażała nic — ani wzburzenia, ani współczucia, ani
zmartwienia.
„Obmyśla sobie, jak się ma zachować” — pomyślał nagle Jegorow.
— Cóż za okropna wiadomość. Miałem dla nich wielkie uznanie — powiedział Tend.
Ale twarz jego pozostała niewzruszona. „Może po prostu taki już ma wyraz twarzy
lub raczej
twarz jego pozbawiona jest wszelkiego wyrazu” — pomyślał Jegorow.
Siedli na ławeczce przy bramie. Oksana ścinała narcyzy.
— Najciekawsze, że giną wyłącznie ci, co pracują w Czerwonej Kopule. Rogożyn,
bracia
Disney… Kto następny?
— Ja — niespodziewanie powiedział Anheło i uśmiechnął się.
Po raz pierwszy ujrzał Jegorow, jak Tend się uśmiecha: kamienna obojętność jego
spojrzenia
pozostała niezwzruszona, tylko usta wykrzywiał skurcz śmiechu.
— Dlaczego tak myślisz? — spytał Wasyl.
— Bo jeśli opierać się na twojej teorii, że Marsjanie kryją przed nami swe
tajemnice, to teraz
moja kolej. Bracia Disney rozszyfrowali ich archiwum — i zginęli. Grisza znalazł
mumię — i
zginął. A ja… Przedtem gdy ja… gdy nastąpił u mnie ten zanik pamięci… Widzialem
przecież
pokój, w którym znaleziono Griszę. Był tam i zasuszony Marsjanin, i zwierciadło,
a także cała
masa maleńkich krzyżyków na ścianach, na suficie…
— Jakich krzyżyków?
— A bo ja wiem? Wszedłem tam z latarnią, ale latarnia mi zgasła. Wziąłem więc
dwa końce
baterii i za pomocą uchwytu do grafitu spowodowałem maleńki łuk wolty. Ujrzałem
na podłodze
tego Marsjanina, zwierciadło, a na ścianie i suficie jakieś iskierki, podobne do
krzyżyków. I w tej
właśnie chwili mój łuk zaświecił niezwykle jasno, zapewne zbyt zbliżyłem do
siebie elektrody.
Anhelo mówił jakoś niechętnie, zupełnie jakby go coś powstrzymywało.
— No i co? — z zaciekawieniem spytał Jegorow.
— Rozległ się hałas. Ogłuszający hałas, taki, jaki wydaje startujący samolot.
Łuk wolty zgasł i
zrobiło się cicho. Wydostałem się z tego pomieszczenia i trochę błądziłem po
korytarzach.
Według mnie, nie trwało to dłużej niż dwie godziny. A gdy spotkałem twoich
ludzi, Wasia,
powiedzieli mi, że miesiąc już minął, jak zaginąłem, że grupa Caldera ukończyła
już swe prace i
odleciała na Ziemię.
Milczeli długą chwilę. Oksana, przechodząc koło nich, rzuciła każdemu po kwiatku
na kolana.
— A pana dane?… Czy był pan potem jeszcze raz w tym pokoju? — spytał Jegorow.
— Oczywiście. Ale nie widziałem tam już żadnych krzyżyków.
— No, dobra, chłopcy — powiedział wstając Wasyl. — Muszę już iść. Sprawami
Marsa
nie
warto zbytnio się zajmować i przejmować na Ziemi. Umówiłem się z kimś.
Jegorow wrócił na balkon. Oksana i Anhelo pozostali w ogrodzie i rozmawiali o
czymś
półgłosem. Jegorow położył się na tapczanie, a nachyliwszy odpowiednio
zwierciadło, zaczął
przyglądać się Oksanie. Wydało mu się, że Anhelo jakoś już zbyt blisko przysuwa
się do
ramienia dziewczyny. Jegorow rzucił w lustro narcyzem. Sam zresztą nie wiedział,
dlaczego to
zrobił.
Z tyłu rozległ się krzyk. Osłupiały Jegorow wypuścił zwierciadło z rąk i
obejrzał się. Anhelo i
Oksana spadli z ławeczki i leżeli na wznak na kwiatach klombu. Usiłowali się
podnieść, ale jakoś
im to nie szło i tylko kręcili się dość nieporadnie. Jegorow zeskoczył z
balkonu.
„Drugi skok jednego ranka, to zaczyna być czymś naturalnym” — pomyślał,
pomagając wstać
dziewczynie i Tendowi.
— Co się stało? — spytał Jegorow.
Oksana była zmieszana i roztargniona. Na policzku czerwienił się ślad
draśnięcia. Jegorow
poczuł w powietrzu ostry, nieprzyjemny zapach.
— Coś nas popchnęło — odparł po chwili namysłu Anhelo. — Jakby obłok spadł na
nas.
Obłok zapachu. I natychmiast gdzieś znikł.
— Nie, nie obłok, a sufit. Jakby gliniany sufit spadł na nas i… ten dziwny
zapach… podobny
do zapachu śmieci, jakiejś zgnilizny — powiedziała Oksana.
— Nie potłukłaś się? — zatroszczył się Jegorow.
Pokręciła głową przecząco. Jegorow rozglądał się wokoło. Ale prócz pogniecionych
kwiatów
na klombie nic specjalnego nie zobaczył.
Zapach z wolna rozwiewał się. Z początku ostry, ohydny aż do mdłości, stawał się
coraz
słabszy, coraz łagodniejszy. „Zmniejsza się nasilenie” — pomyślał Jegorow.
Wiedział przecież,
że zapach nawet najpiękniejszych perfum, gdy jest zbyt silny, staje się przykry.
Wdychając
delikatną, ledwie już teraz wyczuwalną woń, usiłował uświadomić sobie, co tak
pachnie. I nagle
zrozumiał: „Narcyzy!”
Spojrzał na balkon. Niejasne przypuszczenie przemknęło mu przez myśl. Spojrzał
na Anhela i
zobaczył, że on także patrzy na balkon, na niezwykłe zwierciadło. Jegorowa
uderzył wyraz
twarzy młodego uczonego: tak patrzy się na przedmiot długiego, starannie
skrywanego
pożądania.
— Więc pani nie ma już tego zwierciadła? — zapytał Oksanę wzburzony Tend.
— Zwierciadła? Jakiego zwierciadła? Ach, tego! Pożyczyłam je na dziś chłopcom —
spokojnie odpowiedziała zdziwiona dziewczyna. Ona również zauważyła niepokój
Tenda.
„Co to wszystko znaczy?” — pomyślał Jegorow. Ale uwagę jego odwrócił hałas,
który rozległ
się za bramą.
Na podwórko weszła Olga Pantelejewna z Pawiczem. Była w gumowych butach i
skórzanej
kurtce. Gniewnie mówiła do Pawicza.
— A ja ci powiadam, że on był pijany, rozumiesz, pijany!
W jednym ręku Pawicz trzymał starą wytartą teczkę z metalowym zamkiem
pośrodku,
w
drugiej drewnianą, metrowej długości pałkę.
— Ta przecież to dowód rzeczowy, Olu — powiedział Pawicz, potrząsając pałką.
— Co się stało, mamo? — spytała Oksana, podchodząc ku nim.
Z całej masy wykrzykników i szczegółów niezupełnie na temat Oksana i Jegorow z
trudem
wyłuskali wreszcie, o co chodzi. Otóż, obchodząc pola, Olga Pantelejewna i
Pawicz natknęli się
na głęboką bruzdę, biegnącą na przełaj przez ozimą pszenicę. Idąc śladem
połamanych kłosów i
zrytej ziemi dotarli aż do traktorzysty Kociubenki, który siedząc obok swego
traktora, z
osłupieniem wpatrywał się w tę, przerzynającą niby szeroka miedza zielone pole,
bruzdę. Na
pytanie Olgi Pantelejewny i Pawicza Kociubenko zaczął pleść duby smalone.
Twierdził, że z
nieba spadła wielka dębowa pała i sama przeszła przez pole, pozostawiając po
sobie tę szramę.
Kij, który Pawicz właśnie trzymał, to kawałeczek owej pały.
Z początku — opowiadał Kociubenko — wyryty rów był głęboki, chyba na trzy
metry.
Potem
jednak stawał się coraz płytszy, jakby zarastał, kłosy pszenicy prostowały się i
w chwili gdy
nadeszła Olga Pantelejewna i Pawicz, pole przecinała już tylko niewielka bruzda,
którą oni wzięli
za ślad po traktorze. Ten czyn pijanego traktorzysty — a Kociubenko naprawdę był
pijany —
wywołał pełne goryczy oburzenie Olgi Pantelejewny.
Jegorow zamyślił się. Po chwili spostrzegł, że Anhela nie ma razem z nimi.
Najwidoczniej
musiał odejść niepostrzeżenie.
Otwierając drzwi do gabinetu Wasyla, Jegorow był przekonany, że zastanie tam
Tenda. Ale w
pokoju nie było nikogo. Jegorow wyszedł na balkon. Kreol stał plecami, zwrócony
do Jegorowa i
dotykał złocistoszarej oprawy lustra cienką, czarną pałeczką. Drugi koniec
przyłożył sobie do
ucha. Miało się wrażenie, że osłuchuje chorego. W majowym powietrzu unosiło się
głuche
buczenie.
— Anhelo! — zawołał Jegorow.
Tend odskoczył od zwierciadła jak oparzony. Spojrzał prosto w oczy Jegorowa. Był
to wzrok
straszny, bezlitosny…
Gdy Oksana weszła do gabinetu brata, posłyszała słaby, żałosny jęk. Dochodził
spoza
oszklonych drzwi balkonu. Dziewczyna przybiegła i zobaczyła Jegorowa, leżącego
na podłodze
za stertą skrzynek do kwiatów i sadzonek. Pomogła mu dobrnąć do tapczanu. Po
paru chwilach
Jegorow otworzył oczy.
— Poszedł?
— Kto?
Jegorow nie odpowiedział. Zmęczonym i nieobecnym wzrokiem patrzał na
dziewczynę.
— Co panu jest? — spytała zaniepokojona Oksana. — Może wezwać lekarza?
— Lekarza? — powtórzył Jegorow. — Nie, nie potrzeba lekarza. Jestem zupełnie
zdrów. To
od słońca. Już dawno nie przebywałem tyle czasu na słońcu. Z uwagą przyglądał
się swej dłoni.
— Oksano, więcej niż inni, może oprócz Wasyla, rozmawiałaś z Anhelo. Co o nim
sądzisz?
Dziewczyna zarumieniła się leciutko.
— Nie wiem, jest bardzo piękny…
— Tylko tyle?
— Według mnie, to bardzo chłodny i dziwny człowiek.
Jegorow nieoczekiwanie uśmiechnął się i usiadł na tapczanie.
— Masz rację, Oksano… No, muszę natychmiast zobaczyć się z Wasylem. Gdzie on
jest?
— Wozi Walę swoim autolotem. Gdyby wam dziś rano przyszło do głowy
zatelefonować
do
nas ze stacji, nie musielibyście brnąć Wołgą po błocie.
— Skądże mogłem wiedzieć, że Wasyl ma własny autolot! A nie ma tam
przypadkiem
telefonu?
— Jest. Ale czy warto im przeszkadzać? I tak im ciężko. Mama nie lubi Wali.
Uważa, że
Wasia powinien mieć inną żonę.
— Jaką? Marsjankę?
— No nie, ale coś w tym rodzaju — zaśmiała się Oksana.
Jegorow zamyślił się na chwilę.
— Oksano, moja droga, muszę zobaczyć się z Wasylem natychmiast, w tej chwili.
Jak się do
niego telefonuje?
— O, przecież to oni! — Oksana wskazała ręką horyzont.
— Gdzie? Gdzie? — Jegorow starał się dostrzec błyszczący punkcik nad polami.
— Pewnie słońce razi was w oczy — powiedziała Oksana i ująwszy Jegorowa za
ramiona
obróciła go i powiedziała: — Patrzcie więc w lustro. Tu też ich widać. Ot, ten
błyszczący
punkcik.
— Gdzie?
— Święty Panie, no przecież tu! — i Oksana tknęła palcem w zwierciadło.
— Ostrożnie! — krzyknął Jegorow, chwytając rękę dziewczyny.
Ale było już za późno. Opalony palec lekko musnął zwierciadło w tym miejscu,
gdzie widać
było kropkę autolotu. Oksana pobladła i szybko cofnęła palec.
— Aj! — zawołała, trzepiąc ręką. Na palcu pojawiła się kropla krwi, skóra na
poduszeczce
palca była lekko zdarta.
— Prędzej, prędzej samochód! — krzyknął Jegorow. — Tam katastrofa!
Podbiegł do poręczy balkonu i przesadził ją jednym susem. „Narcyzy dostały dziś
szkołę! —
pomyślał przelotnie. — Trzeci raz”…
— Oksano! — zawołał z dołu. — Zakryj czymś zwierciadło i niech się nikt niczym
do niego
nie dotyka!
Dziewczyna, ssąc oparzony palec, ze zdumieniem patrzyła na Jegorowa, który z
niezwykłym
pośpiechem wskoczył na motocykl. Jej również udzielił się niepokój geologa.
Spojrzała na
widnokrąg. Autolotu Wasyla nie było.
Gdy Jegorow, podskakując na nierównościach, przybył na miejsce katastrofy, stał
już tam
jakiś samochód. Upadek autolotu zauważył miejscowy agronom. Właśnie przed
chwilą
wysiadł
ze swego wozu i zamaszystymi krokami szedł przez pole. Jegorow dopędził go i
pośpiesznie
poszli razem.
Po kilku krokach zatrzymali się. Autolot leżał na świeżo zoranej ziemi.
Chłodnicę i
przezroczystą pokrywę nadwozia oblepiały pasma jakiejś brudnożółtej materii, na
której
zasychały ciemnoczerwone plamy krwi. Boki i szyby autolotu zbryzgane były
drobnymi
czerwonymi kroplami. Przezwyciężając przerażenie, Jegorow przyskoczył do
maszyny
i otworzył
jej drzwiczki.
Wasyl, który siedział przy sterach, wypadł mu wprost pod nogi. Razem z agronomem
dźwignęli kosmonautę, który był jakiś niezwykle ciężki, i położyli na ziemi.
Wynieśli też z
autolotu wysoką, pobladłą dziewczynę, o wpół przymkniętych niebieskich oczach.
Agronom rozpiął kołnierzyk i przyłożył ucho do piersi Nieczyporenki. „Miałeś
rację, Wasia
— myślał Jegorow, patrząc w sinobladą twarz przyjaciela — Mars ma długie ręce…”
— Bije! — zawołał ucieszony agronom.
Ukląkł przy głowie Wasyla i wykonał kilka rytmicznych ruchów sztucznego
oddychania.
Jegorow zajął się dziewczyną.
„Ale skąd tyle krwi? — myślał z natężeniem. — Wcale przecież nie są ranni”.
Nagle
przypomniał sobie amarantową kroplę na palcu Oksany i gniewnie potrząsnął głową,
odganiając
zwariowaną, niedorzeczną myśl. Wala westchnęła ledwo dosłyszalnie.
— Wala! Wala! — zawołał Jegorow.
— Patrzcie! — wykrzyknął agronom.
Jegorow popatrzył przede wszystkim na niego. Zobaczył czerwoną jak burak twarz,
niebieskie
wytrzeszczone ze zdumienia oczy w siatce zmarszczek i ogorzałą rękę, wyciągniętą
w stronę
autolotu.
Nie było już ani krwawych bryzgów na szkle, ani dymiącej kałuży krwi pod
maszyną.
Wszystko znikło. Na masce niewyraźnie widać było skraweczek owej materii, która
przed chwilą
pokrywała cały autolot.
— Ki diabeł! — wykrzyknął Jegorow i podbiegłszy schował ów kawałeczek do
kieszeni.
W tej chwili Wasyl otworzył oczy i jęknął.
— Wału! — wyszeptał.
Kłopoty z kosmonautą i jego narzeczoną, wezwanie doktora, długie wyjaśnienia i
debaty z
bliskimi — zajęły cala resztę dnia. Wreszcie, nie zważając na jego głośne
protesty, ułożono
Wasyla do łóżka i dano mu herbaty z konfiturami. Obłożony poduszkami, wściekle
błyskał
oczami i na świadków, że jest zdrów, cały i w ogóle leżeć ani myśli, wzywał
wszystkie
konstelacje gwiezdne całego wszechświata. Ale Oksana i matka, które siedziały po
obu stronach
przy jego łózku, były nieubłagane.
— Ależ zrozumcie, przecież nic strasznego się nie stało! Autolot leciał nad
polem na
wysokości paru metrów. Potem coś nas stuknęło i straciliśmy przytomność. Ot i
wszystko. I nie
ma najmniejszego sensu aplikować mi teraz porcję łóżka według ostatnich
przepisów
kosmonautycznej profilaktyki!
— Powiedziałam, że po moim trupie — powtarzała Olga Pantelejewna,
przytrzymując
wyschniętą dłonią ramię syna.
Oksana i Jegorow popatrzyli na siebie i roześmieli się. Jegorow poszedł na górę,
na balkon.
Czuł się potwornie zmęczony. Słońce już zaszło, ale niebo było jasne i płonące.
Wieś okrywały
głębokie, wieczorne cienie.
Jegorow wyjął skrawek nieznanej materii, który zdjął był z autolotu. Był to
teraz całkiem
malusieńki kawalątek. Jegorow wyrównał go i spojrzał pod światło. Skrawek był z
lekka
przejrzysty.
— Skóra! Ludzka skóra! Skóra z palca Oksany! — powiedział półgłosem do siebie.
Wasyl już słodko drzemał na swych poduszkach, gdy ktoś pociągnął go za rękę. W
srebrzystej
poświacie księżyca zobaczył postać przyjaciela. Jegorow stał z palcem na ustach.
— Cśś… — powiedział. — Możesz chodzić?
— Mogę. A co się stało? — spytał zrywając się Wasyl. — Czy coś z Walą?
— Z Walą wszystko w porządku. Chodź ze mną.
Jegorow poszedł naprzód, stąpając ostrożnie. W domu panowała cisza. Szpara pod
drzwiami
pokoju Olgi Pantelejewny świeciła pomarańczową smugą światła.
Jegorow zaprowadził przyjaciela do jego gabinetu na drugim piętrze. W niezbyt
jasnym
świetle stojącej lampy siedział tam jakiś nieznajomy.
— Kapitan Samojlenko — przedstawił się, wstając.
Wasyl uścisnął wyciągniętą dłoń.
— Towarzysz kapitan przyjechał, by aresztować Tenda — powiedział Jegorow. —
Anhelo
zamordował braci Disney, przywłaszczył sobie ich materiały i zbiegł.
— Co? — Wasyl wyprostował się cały. — Czy ty rozumiesz, co mówisz?
— Rozumiem. Nie ma ani chwili do stracenia. Towarzysz kapitan miał szczęście, że
przybywszy tutaj od razu natknął się na mnie. Tend to niebezpieczny przestępca.
— Amerykanie zwrócili się do nas z prośbą o zatrzymanie mordercy czterech
znakomitych
badaczy Marsa — powiedział Samojlenko.
— Ale dlaczego on to zrobił? — zawołał Wasyl.
— Władza nad ludźmi, złoto… a zresztą, diabli go wiedzą, po co —— powiedział
Jegorow.
— Muszę przeprowadzić rewizję. Czy chcecie być przy niej obecni?
Wasyl, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, o co chodzi, skinął twierdząco głową. — A
gdzie jest
Tend?
— Poszedł z Oksaną do kina — powiedział Jegorow.
Wasyl w milczeniu spuścił głowę i zagryzł wargi. — Idźcie wy obaj. Ja tu zostanę
—
powiedział. W jakieś dziesięć minut później Jegorow i Samojlenko wtaszczyli do
gabinetu dużą
żółtą walizę.
— Tu są wszystkie notatki Caldera — powiedział Jegorow.
Twarz poczerwieniała mu z wysiłku.
— To wszystko trzeba będzie skonfiskować — poważnie powiedział Samojłenko.
Wyjął ze swej teczki arkusz papieru i ze skupionym wyrazem twarzy, zagryzając
nieco usta,
przystąpił do sporządzania protokołu. Potem wziął do ręki fotograficzny
mikroaparat.
Na wszystko, co się działo, Wasyl patrzył jak we śnie. Zdawało się, ze znaczenie
słów nie
docierało do niego.
— Po co mu to było potrzebne? — szeptał. — Po co?
— Jak to, po co? — niecierpliwie powiedział Jegorow, podtykając przyjacielowi
pod nos cały
plik fotografii. — Oto są owe krzyżyki, dzięki którym Calder odczytał zapis
ostatniego
Marsjanina. Patrz, widzisz te niezliczone wzory? Właśnie według nich Calder
ustalił, gdzie
znajdują się ostatnie otwarte drzwi do Aiu. Rozumiesz?
— No dobrze, przypuśćmy, że takie drzwi rzeczywiście są na Marsie i działają —
powiedział
Wasyl, przyglądając się uważnie, jak Samojłenko wyjmuje i fotografuje ciężkie
czerwone
kryształy. Wasyl znał je doskonale: całymi tysiącami wyłuskiwali je ze
sklepienia i ścian
Czerwonej Kopuły.
— Nie! Wcale nie! — krzyknął Jegorow. — Przecież te drzwi mogą być granicą
antyprzestrzeni. Mogą posiadać zupełnie niezwykłe właściwości…
— No, dobrze — przerwał mu Nieczyporenko — powiedzmy, że to jest właśnie tak.
Ale
przecież Disney nie miał tych drzwi ze sobą, wiedział tylko o nich. Drzwi
zostały na Marsie,
trzeba je dopiero znaleźć. Po cóż więc Anhelo miałby zabijać…
— Cóż za głupiec ze mnie! — powiedział gwałtownie Jegorow. — Nie wiesz
przecież
najważniejszego.
Zerwał się z krzesła.
— Chodź, niech on sobie tu dalej fotografuje, ma jeszcze sporo roboty! —
powiedział
Jegorow, wskazując na Samojlenkę który fotografował wszystko, co znajdowało się
w walizce.
Wasyl niechętnie wyszedł na balkon. Jegorow podprowadził go do tapczanu, nad
którym
wisiało zwierciadło z Marsa. Jego złocista ramka świeciła chłodnym, iskrzącym
się blaskiem.
— Dotknij — szepnął Jegorow.
Wasyl dotknął oprawy i szybko cofnął rękę.
— A co, gorące? — zaśmiał się Jegorow. Wyglądał na bardzo zadowolonego ze
wszystkiego,
co się wydarzyło.
— Nie, nie gorące, tylko…
— Parzy? Tak, tak — Jegorow bardzo był przejęty.
Chciał jak najprędzej podzielić się posiadaną tajemnicą. — Ale to jeszcze nie
wszystko —
powiedział. — Popatrz w lustro, co tam widzisz?
— Cóż mam widzieć? Noc, sierp księżyca, chaty — niepewnie wyliczał Wasyl.
— Tak. A ot, tu? Takie ciemne, podłużne. Co to jest?
Nieczyporenko uważnie spojrzał w lustro.
— Sterta słomy.
— Sterta? Doskonale, znakomicie!
Jegorow wyszedł i po chwili wrócił, niosąc szklankę wody. Postawił ją na
tapczanie i wyjął z
kieszeni zapalniczkę. Trzask! — i kopcący języczek ognia słabo zaświecił w
ciemnościach nocy.
Zapachniała benzyna. Jegorow przytknął płomyczek do zwierciadła w tym miejscu,
gdzie
ciemniała podobna do gąsienicy sterta słomy, po czym odjął zapalniczkę.
Wasyl krzyknął. Nie mógł oderwać oczu od zwierciadła. Odbicie sterty słomy
paliło się.
Jegorow ujął Wasyla delikatnie za ramiona i obrócił twarzą ku wsi.
Na widnokręgu buchały w niebo płomienie. Jaskrawopomarańczowe języki ognia
były
widoczne wyraźnie nawet z tej odległości. Nad nimi, rozpływając się z wolna w
mrokach nocy,
unosiły się sine kłęby dymu. Czerwone pasma kładły się na ziemi.
— Coś ty narobił?!
— Spokojnie! — powiedział Jegorow. Nabrał w usta wody ze szklanki i cienką
strużką
prysnął na lustro.
Wasyl usłyszał daleki syk, płomienie na widnokręgu buchnęły raz, drugi i zgasły.
Oświecone
księżycowym blaskiem kłęby pary uniosły się w górę.
— Wystarczy, bo można by spowodować powódź — dobrodusznie powiedział
Jegorow.
— To ono? — cicho spytał Wasyl, wskazując na zwierciadło.
— Tak, bracie, to ono — skwapliwie potwierdził Jegorow. — Jedyne nie zamknięte
jeszcze
drzwi do Aiu. Na Marsie były nieczynne, a w Muzykowce, jak widzisz, zaczęły
działać.
Znaleziony przez Rogożyna Marsjanin nie zdążył ich zatrzasnąć. I w ten sposób,
przez pięć
milionów lat pozostały na wpół uchylone. A może nie milionów? Anhelo postanowił
wykorzystać je dla swych własnych ciemnych celów. Teraz rozumiesz, dlaczego po
zabiciu braci
Disney, zawitał do ciebie? Widziałeś ten pożar? A wiesz, że to palec Oksany z
siłą tysięcy
mechanicznych koni uderzył w twój autolot i strącił was na ziemię? Niechcący,
oczywiście.
Zdajesz sobie sprawę, co to za siła, co za potęga?
Wasyl zrozumiał wszystko. Łańcuch poszczególnych wydarzeń zamykał się w
logiczne
koło.
— Ależ to odkrycie! — szepnął, klepnąwszy Jegorowa po ramieniu. — Udało się
uchwycić
wreszcie marsjańskiego diabła za ogon!
— No, to teraz prędzej go chrzcijmy, chrzcijmy, tego wrażego syna! — zawołał
Jegorow.
Obaj przyjaciele powrócili do gabinetu.
— Dużo jeszcze macie do roboty? — zapytał Jegorow kapitana.
— Zaraz kończę.
Wasyl siedział posępny.
— Co ci jest? — zawołał Jegorow. — Powinieneś się cieszyć! Takie odkrycie!
— Nie wiem. W żaden sposób nie mogę zrozumieć, jak kosmonauta mógł zrobić coś
podobnego. Przecież Tend nie pierwszy rok lata na planety.
— Nareszcie! — z ulgą westchnął Samojlenko i usiadł na krześle, nastawiając
aparat
fotograficzny na Jegorowa i Nieczyporenkę. — Jeszcze ostatni dowód rzeczowy. Dla
mnie
osobiście na pamiątkę.
— Nie, nie! — zamachali rękoma. — Po co, na co!
Drzwi otworzyły się gwałtownie i do pokoju wszedł Tend. Spojrzał na siedzących,
na otwartą
walizę, na skórzane pasy z błyszczącymi klamrami, które przypominały wyschnięte
skórki żmij,
na kryształy, na aparat fotograficzny, na notatki — i wszystko zrozumiał.
Wasyl patrzył na Anhela przeciągle, wzrokiem pełnym głębokiego smutku. Jegorow
spojrzał
porozumiewawczo na Samojlenkę. Kapitan z tęsknym wyrazem twarzy wyjął
czerwoną
książeczkę i położył ją sobie na kolanie. Ale nie wstał z krzesła.
Tend na nikogo więcej nie raczył już spojrzeć. Wyszedł na balkon. Pozostali w
gabinecie
wymienili spojrzenia. Zdawało się, ze to, co miało teraz nastąpić, bawiło ich.
Anhelo wrócił,
niosąc zwierciadło z Marsa. Ustawił je, z lekka skośnie, na podłodze. Następnie
wyjął czarną
pałeczkę i powiódł nią po złocistej ramie lustra. Rozłogi się oddalony,
brzęczący odgłos, jakby
gdzieś wysoko w niebie leciał odrzutowy samolot. Tend wziął ze stołu paczkę
fotografii i z
rozmachem cisnął nią w zwierciadło. Fotografie znikły. W ślad za nimi poleciały
kryształy z
Czerwonej Kopuły, notatki, szpule z magnetofonową taśmą, dziennik braci Disney i
cała żółta
waliza ze swymi podobnymi do żmij rzemieniami. Wszystko znikło bezgłośnie.
„Dlaczego siedzimy bezczynnie?” — z przerażeniem pomyślał Jegorow.
Tend podszedł do lustra i obejrzał się poza siebie.
Jegorow poczuł, ze świadomość wymyka mu się jak śliska pestka arbuza. Straszliwy
ciężar
zwalił mu się na głowę, pochylając ją na piersi. „Zaraz mi pęknie” — pomyślał ze
strachem.
Najdłużej opierał się Samojlenko. W ostatniej chwili, gdy Tend zaczął już
rozwiewać się w
powietrzu, tracąc normalne kształty, kapitan usiłował zerwać się z krzesła. Ale
Tend obejrzał się i
Samojlenko opadł ciężko z powrotem. Cichutko szczęknął jego fotograficzny
aparat.
— Nie zabijałem braci Disney… Oni… — głos Anhela osiągnął najwyższe tony i
urwał
się.
Kapitan Samojlenko słusznie był bardzo dumny: było to jedyne zdjęcie żywego
Marsjanina.
Troje oczu umieszczonych na wierzchołkach równobocznego trójkąta patrzyło z
nieziemską,
namiętną siłą. Były bardzo głębokie i nieskończenie mądre.
Jegorow wziął w rękę połyskujący szary owal. Lustro obojętnie odbijało
otaczające
przedmioty. Ostatnie drzwi do Aiu zostały zatrzaśnięte. Ale — czy na długo?
Przełożyła Katarzyna Witwicka
Włodimir Grigoriew
A MOGŁA BYĆ…
Zespołowi fabryki „Czas” przyznano nagrodę
państwową za opracowanie urządzenia,
nazwanego „maszyną czasu”.
(Wiadomość podana przez prasę w 2134 roku)
Ach, co to było za dziecko! Pytali go: dwa razy dwa? Odpowiadał: cztery.
— Dwanaście razy dwanaście? — upierali się niedowiarkowie.
— Sto czterdzieści cztery — słyszeli odpowiedź.
— Powiedz definicję całki — upierali się najpodejrzliwsi.
— Całka jest to… — I tu następowała definicja całki. I to wszystko w wieku
czterech lat i
Malec, prawie osesek, zadziwiał swymi zdolnościami znanych profesorów i
magistrów. Nawet
pewien członek Akademii oderwał się na kilka godzin od swych państwowej wagi
zajęć, by
popatrzeć na fenomenalne dziecko. Członek Akademii także zadawał pytania,
zdumiewał się,
rozkładał ręce. Nagle wpadł w zadumę, a potem powiedział dobitnie:
— Przyroda jest nieskończona i pełna paradoksów — po czym w skupieniu popatrzył
na
ścianę i zagłębił się w sobie.
— Profesorze — zmęczonym głosem zaprotestował Wania (tak miał na imię nasz
bohater) —
niech pan nie mówi głupstw! Przyroda jest harmonijna, paradoksy wprowadzamy my
sami.
Tego było już za wiele. Członek Akademii poderwał się i oglądając się na
chłopca, począł
wycofywać się ku drzwiom.
— Dwa razy dwa jest cztery! — wykrzyknął wesoło chłopiec zamiast pożegnania. —
Niech
pan to powie wszystkim.
Taki był Wania. Wyjątkowe dziecko. I co jeszcze dziwniejsze, trafili mu się
zupełnie nieudani
rodzice. Być może, ze każde z nich oddzielnie kochało dzieciaka, ale razem
zupełnie im to nie
wychodziło. Ojciec uważał, ze geniusz chłopca jest wynikiem dziedzicznych
wartości
przekazanych po mieczu. Matka dowodziła czegoś zgoła przeciwnego. Syn pokpiwał
z
nich, ale
ulgi mu to nie przyniosło. Rodzice kłócili się coraz częściej. W czasie kłótni
odsyłali Wanię do
komórki.
Wizyty profesorów i docentów zostały wstrzymane. I jak się to często zdarza,
szybko
zapomniano o cudownym dziecku.
Ale chłopaczek przechytrzył wszystkich. Zelektryfikował komórkę, w której go
zamykano, i z
zapałem bawił się „Małym konstruktorem”. Tak, tak, zwyczajnym „Małym
konstruktorem”‘.
Oczywiście tylko do chwili, gdy wpadła mu do ręki pierwsza lampa radiowa.
Zadrżał po prostu, gdy po raz pierwszy zobaczył ten przedmiocik. Zrozumiał od
razu, jakie
możliwości kryje w sobie ta zabawka. Oczywiście zabawka. Przecież Wania zaczynał
dopiero
piąty rok życia i nie wiedział jeszcze, że te wszystkie odbiorniki radiowe,
telewizory, motocykle i
koparki — to jest na serio. Przypuszczał, że dorośli po prostu bawią się.
Ojciec Wani, radiotechnik pracujący w zakładzie naprawiającym radiole i
magnetofony,
przynosił synkowi zepsute lampy, kondensatory i transformatory, a mały rozbierał
je, szukając
ukrytych wad. Elementy półprzewodnikowe odkładał do osobnego pudełka.
Pewnego razu, gdy ojciec zajrzał do komórki, Wania podał mu niewielkie
pudełeczko.
— Popatrz — powiedział, pocierając z zadowoleniem ręce — to dopiero początek.
W rękach ojca pobłyskiwał błękitnym ekranem maleńki telewizorek.
— Tak — zdołał tylko powiedzieć ojciec, kręcąc z zachwytem głową. Potem
pomyślał,
przygryzł wargi i dorzucił:
— Chłopak wdał się we mnie. To widać. Następnego dnia rano pokazał zabawkę
kolegom w
pracy, zmrużył chytrze oczy i oświadczył:
— Moja robota.
Prawdziwe znaczenie tych słów nie zostało wyjaśnione i radiotechnik dostał
awans. Teraz
kierownik często odprowadzał go na bok i mówił w zaufaniu:
— Kuźmo Serafimowiczu, coś nam tu nie wychodzi. Niech pan to jakoś
udoskonali…
— Dawaj pan — przerywał władczo Kuźma i zabierał rysunki. Był człowiekiem
prostym i nie
lubił zbędnej gadaniny.
W domu rysunki w milczeniu przekazywano Waniuszce.
— Praca społeczna — z uśmiechem wyjaśniał ojciec.
Wania oglądał schemat, a potem brał czerwony ołówek.
— Tu, tu i tu… — ołówek aż fruwał po arkuszach — przerobić!…
Chłopiec pracował chętnie, a w zamian żądał tylko nowych części radiowych i
książek o
nowościach techniki.
Ale pewnego razu, po przyjściu do pracy, Kuźma sam poprosił kierownika na
stronę.
— Koniec — powiedział z powagą.
— Jaki koniec? — nie zrozumiał kierownik.
— Koniec. Nie będę więcej robił wynalazków — uciął Kuźma Serafimowicz i
zagadkowo
dorzucił: — ze względów rodzinnych.
— Jakże tak? — usiłował protestować kierownik.
— Nie wcześniej niz za cztery lata! Temat został wyczerpany.
Kierownik nie wiedział oczywiście, że nie dalej jak wczoraj wieczorem Wania
odmówił
dalszego przyjmowania zamówień.
— Tato — powiedział miękko — nie mogę teraz rozpraszać się na drobiazgi.
Przyszedł mi do
głowy niezły pomysł. W ciągu czterech lat zrobię taką zabawkę, że wszyscy siądą
z wrażenia.
Cztery lata!
Ojciec znał żelazną wolę syna i nie oponował. Zapytał tylko tonem wspólnika:
— Cztery? A może wystarczy nam trzy?
— Nie, na razie nie mogę kierować czasem — w zadumie odpowiedział Wania.
Spojrzał
szybko na ojca i spytał nagle:
— Jak myślisz, co to jest czas?
— Czas? — czoło ojca pokryło się zmarszczkami — czas jest wtedy, kiedy…
— Znowu te nieprecyzyjne sformułowania! — z niezadowoleniem przerwał mu syn.
Kuźma Serafimowicz odwrócił się i ostrożnie wyszedł z komórki. To co usłyszał,
zamykając
drzwi, było zupełnie niezrozumiałe.
— Minuta żyje sześćdziesiąt sekund, tak, tak, żyje, żyje…
Po zapoznaniu się z tą rozmową, specjalista od razu zrozumie, ze niezwykły
chłopiec
postanowił zbadać tajemnicę czasu. Człowiek nie obcujący na co dzień z
subtelnościami
pogranicza radiotechniki i fizyki teoretycznej nie pojmie tak łatwo, ze Wania
chciał wynaleźć
maszynę czasu. Ale to fakt.
Tak, Wania miał ten właśnie zamiar. I zrealizował go. Trudno w to uwierzyć.
Żadnych
dowodów, jako żywo, nie ma. Jestem jedynym świadkiem, którego słowa mogą
służyć
za dowód
prawdy. Nikogo, powtarzam, nikogo nie dopuszczał Wania do niebezpiecznych
doświadczeń z
maszyną. Tylko mnie, towarzysza zabaw dziecięcych i sąsiada.
— Ludzie się jeszcze o tym dowiedzą. Zobaczysz! — twierdził Wania, gdy
kończyliśmy
kolejne doświadczenie i szliśmy na ulicę, by bawić się z dzieciarnią w ich
staroświeckie, naiwne
zabawy.
Klipa, klasy — ożywiało nas to, czyniło jakimiś bardziej… ziemskimi. Oczywiście
w
porównaniu z zabawą wymyśloną przez Wanię wydawały się one prymitywne i
bezmyślne.
Maszyna pozwalała na przenoszenie się w zachwycające dale przyszłych epok i
pogrążanie się
w głęboką przeszłość. Najbardziej podobały nam się turnieje rycerskie. Grudy
błota leciały spod
końskich kopyt, a rycerze tłukli się mieczami i łamali kopie. Z reguły wszyscy
pozostawali żywi.
Siadaliśmy gdzieś w pobliżu, kartkowaliśmy zabranego ze sobą Waltera Scotta i
porównywaliśmy powieść z rzeczywistością.
Zrozumiałe, że po takich przeżyciach pikuty na podwórku wglądały jak neolityczny
rysunek
na skale obok ekranu kinowego. A propos, zdarzało się, ze i takie rysunki
wykonywano w naszej
obecności. Gdy cofaliśmy się w epokę kamienia łupanego, jakieś kosmate chłopy
tak waliły w
ściany pieczar, że aż iskry leciały.
Mimo tych wszystkich atrakcji przestawaliśmy z dzieciarnią naszego rodzimego
podwórka.
— Tak trzeba — mawiał czasami Waniusza. — Ostrożność i jeszcze raz ostrożność.
Nie
powinniśmy się wyróżniać. Nie chciał, by niedoskonała maszyna dostała się w
niepowołane ręce.
— Zepsują aparat — zapewniał.
Gdy nastał okres pogrążania się w przeszłość i unoszenia się w przyszłe epoki,
przenieśliśmy
seanse na noc. Sąsiedzi z domu, znajdujący się w promieniu działania maszyny,
przenosili się
razem z nami, a rano dźwignia aparatu powracała do położenia zerowego. Sąsiedzi
wstawali i,
jak gdyby nigdy nic, szli do pracy. Każdemu z nich wydawało się, że tej nocy
śnił mu się
wspaniały sen. Trochę, co prawda, dziwny, ale każdemu może się coś takiego
zdarzyć… Sąsiedzi
byli ludźmi doświadczonymi i ostrożnymi. I nikomu, na wszelki wypadek, o
dziwnych snach nie
opowiadali. Tajemnica została zachowana.
Tylko raz diabeł mnie podkusił. Zaczekałem na przystanku tramwajowym na jednego
z
sąsiadów, długiego i flegmatycznego magazyniera Kłotikowa. Zaszedłem go od tyłu,
zrobiłem
perskie oko i powiedziałem konfidencjonalnie:
— Niezły był ten facet w szyszaku ze strusim piórem i z krokodylem na tarczy,
co?
Magazynier drgnął, tępo na mnie popatrzył, a potem bez namysłu skoczył do
przejeżdżającego
tramwaju i tylem go widział.
Waniusza wysłuchał opowiadania o tej przygodzie z dosyć ponurą miną.
— Albo kończymy doświadczenia, albo to się więcej nie powtórzy — uciął.
Rozumiałem przyjaciela. Nie było mu lekko. Maszyna kaprysiła. Ostatnim razem o
mało nie
rozsypała się od przeciążenia. Z trudem wydostaliśmy się ze średniowiecza.
Również sytuacja w domu stawała się coraz bardziej napięta. Rodzice kłócili się
prawie bez
przerwy. Znacznie częściej niż w okresie wizyt naukowców. I chociaż minęło
dostatecznie dużo
czasu, nie mogli osiągnąć jednomyślności. Tacy już byli ci rodzice Wani. Ach,
gdyby nie ta ich
nieprzyjemna wada…
Wszystko wydarzyło się zupełnie niespodziewanie. Przyszliśmy do Wani z zamiarem
rozpoczęcia pracy. Ale nie było o tym nawet mowy. Rodzice kłócili się. Nie można
ich było
uspokoić. Zauważyłem, że lustro na toaletce jest rozbite, a serweta ze stołu
leży na podłodze.
Zauważyłem także, że memu przyjacielowi drżą ręce. Nienawidził takich chwil.
— Spytamy o to jego samego — powiedział nagle Kuźma Serafimowicz,
zobaczywszy
syna.
Chwyciłem czapkę i pomknąłem po schodach na dół. Tego, co było dalej, mogę się
tylko
domyślać.
Rozklekotana maszyna była nastawiona na mały promień działania. Wania podbiegł
do niej i
szarpnął dźwignię, by cofnąć czas choćby o dwie godziny. Zdarzało mu się już w
ten sposób
uspokajać rodziców. Ale ręce drżały mu silniej niż zazwyczaj. Szarpnął zbyt
mocno i czas wszedł
w poślizg. Maszyna zniknęła, zniknął i Wania. A rodzice odmłodnieli o jakieś
dwanaście lub
trzynaście lat. I jeszcze ich przy tym odrzuciło od siebie.
Następnego dnia rano poszedłem zobaczyć, jak to się skończyło. Pobieżne
oględziny pokoju
powiedziały mi wszystko. Wania nie mógł powrócić z przeszłości. Restaurator
czasu był
zdemontowany i leżał w kącie komórki. Ale nie upadłem na duchu. Przecież według
żelaznych
praw matematycznego prawdopodobieństwa, wszystko powinno się powtórzyć.
Odmłodzeni
rodzice powinni znów się spotkać i zapałać do siebie sympatią. A ponownie
urodzony Wania
znów powinien stworzyć wspaniały i bardzo ludzkości potrzebny aparat — maszynę
czasu.
Tak się tez stało. Spotkali się. Wyśledziłem ich pod tym samym zegarem, pod
którym
wyznaczali sobie spotkania przed trzynastoma laty. Triumfowałem. Miałem powody.
Przepiękne
jesteście, o matematyczne prawidłowości! I ty, stalowa logiko wydarzeń! Wania
będzie!
Maszyna będzie!
Ale cóż to? Chłopak, zadziwiająco podobny do ojca Wani, i dziewczyna, po prostu
kopia jego
matki, stoją i milczą. Patrzą na siebie podejrzliwie i ze strachem. Nagle
odwracają się i idą w
różne strony! Spociłem się z wrażenia. Najwidoczniej pamięć obojga zachowała
wspomnienia
oczekującej ich przyszłości. Tak nie urodził się chłopiec, tak zginęła maszyna
czasu.
Przełożył Tadeusz Gosk
Ilja Warszawski
PODRÓŻ W NICOŚĆ
Minęło już pięć lat od mego ostatniego spotkania z profesorem Bieriestowskim.
Myślę, że
byłem jedynym człowiekiem, do którego profesor czuł coś w rodzaju zaufania.
Zresztą słowo
„zaufanie” w tym wypadku nie jest najlepsze. Po prostu byłem mu bardzo potrzebny
do realizacji
jego fantastycznych planów. Koniecznie musiał mieć przy sobie obiektywnego
świadka, aby
olśnić swoich sceptycznych kolegów fajerwerkiem niezwykłych faktów, które
dowiodą, jak
bardzo góruje on nad innymi uczonymi. Wydaje mi się, że profesor o niczym innym
w ogóle nie
myślał. Nie zawahałby się nawet przed najwulgarniejszą mistyfikacją. Podobno
zresztą w tej
dziedzinie był po prostu mistrzem.
Prawdę mówiąc do tej pory nie jestem pewny, czy nie stałem się mimo woli
wspólnikiem
naukowej hochsztaplerki. A jeżeli cokolwiek świadczy o tym, że Bieriestowski był
autentycznym
naukowcem, to chyba tylko okoliczności jego śmierci.
Bardzo jest mi trudno zorientować się w tym wszystkim, ponieważ nie jestem
fizykiem i wiele
z tego, co mówił Bieriestowski, było dla mnie po prostu niezrozumiałe. Co zaś
dotyczy tego, co
widziałem na własne oczy, mogła to być najzwyklejsza halucynacja, zwłaszcza
jeśli się weźmie
pod uwagę stan, w jakim się podówczas znajdowałem.
O tym wszystkim muszę uprzedzić czytelników, nim przystąpię do relacjonowania
historii
mojego udziału w doświadczeniu Bieriestowskiego.
Profesora Bieriestowskiego poznałem latem, w czasie urlopu. Jego willa, w której
mieszkał
przez okrągły rok, stała na samym skraju niewielkiego letniska. Był to piętrowy,
zaniedbany,
ponury budynek otoczony wysokim parkanem.
Wszyscy moi sąsiedzi wiele mówili o Bieriestowskim. Opowiadano, że jest
odludkiem,
mówiono o jego częstych wybuchach straszliwego gniewu, w czasie których profesor
całkowicie
tracił panowanie nad sobą i każdego, kto mu się wtedy napatoczył, obrzucał
gradem wyzwisk.
Opowiadano, że jego odejście na emeryturę poprzedził jakiś straszliwy skandal na
uniwersytecie,
na którym Bieriestowski był wykładowcą fizyki.
Bieriestowski mieszkał samotnie, wystarczało mu towarzystwo psa, owczarka.
Niekiedy
pojawiał się w miejscowym sklepie, wtykał ekspedientce spis potrzebnych mu
zakupów, torbę i
pieniądze i zachmurzony czekał, dopóki nie zapakują mu zamówionych towarów.
Sąsiadów
nawet nie próbował poznać, nigdy także nie kłaniał się nikomu.
Ja zresztą również niezbyt interesowałem się ludźmi, ponieważ cały mój czas
poświęcałem na
łowienie ryb. Udało mi się znaleźć o dwa kilometry od wsi, licząc w dół rzeczki,
niewielką
odnogę, nad którą co dzień rano przychodziłem z wędkami. Jeżeli ryba brała
dobrze,
przesiadywałem tam aż do samego wieczora.
Pewnego dnia rano zauważyłem, że moje ulubione miejsce pod wierzbą, gdzie tak
dobrze
brały piskorze, zostało już przez kogoś zajęte. Żaden wędkarz nie lubi, kiedy
ktoś nagle zajmuje
jego ulubione miejsce. Ale cóż było robić. Usiadłem w pobliżu i niechętnie
obserwowałem
nieproszonego gościa. Był to człowiek stary, ubrany w wytarty welwetowy
garnitur. Spod
nasuniętego na czoło słomkowego kapelusza sterczał długi nos i niezbyt schludnie
utrzymane
rude wąsy. Właściciel wąsów najwidoczniej zupełnie nie interesował się
spławikiem, wydawało
się, że zgoła zasnął, wsparty plecami o pień drzewa.
Moje nowe miejsce było ze wszech miar niewygodne. Nie mówiąc już o tym, że
przez
cały
czas musiałem siedzieć na palącym słońcu, dno rzeki w tym miejscu porośnięte
było
wodorostami i dwa razy musiałem włazić do wody, żeby odczepić zaplątane haczyki.
Ryba brała
słabo i cały ranek mogłem uważać za stracony. Rzucając nieżyczliwe spojrzenia na
przybysza
złożyłem wędki i poszedłem sobie do domu. Następnego dnia przyszedłem o godzinę
wcześniej
niż zwykle, mając nadzieję, że tym razem będę pierwszy. Ale choć była dopiero
szósta, rude
wąsy już sterczały spod mojej wierzby. Najbardziej oburzające było to, że stary
znowu spał
pozostawiwszy wędki własnemu losowi. Tkwiłem nad wodą do samego wieczora
licząc
na to, że
tamten zbudzi się wreszcie i pójdzie sobie. Próżne nadzieje! Przez cały dzień
raz tylko otworzył
oczy, żeby wyciągnąć wędkę, zdjąć z haczyka nie wiadomo jakim cudem złowioną
rybę, wrzucić
ją z powrotem do wody i znów zarzucić wędkę bez przynęty.
Ciągnęło się tak przez dni kilka.
W końcu pewnego ranka złamałem wędkarskie obyczaje i usiadłem obok niego.
Stary
otworzył oczy, wysmarkał się na trawę, ale nawet nie spojrzał w moją stronę.
Przez dwie godziny uważnie obserwowałem spławiki, ale ryba nie chciała brać.
Postanowiłem
przeczekać południe, otworzyłem przyniesione ze sobą czasopismo i zagłębiłem się
w artykuł o
tunguskim meteorycie.
Nagle ktoś wyrwał pismo z moich rąk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem mojego
sąsiada. Tego
już nie mogłem znieść.
— Czy nie wydaje się panu… — zacząłem. Ale stary cisnął czasopismo do rzeczki,
bardzo
wyraźnie powiedział: „Kretyn!” — i znów oparł się o drzewo zamykając oczy.
Wszystko to było tak niezwykłe, że mnie zatkało.
Zabrałem wędki i ruszyłem ku domowi dając sobie słowo honoru, że już jutro
wyszukam
sobie inne miejsce nad wodą, takie, gdzie wariaci nie przychodzą.
Ku memu zdziwieniu stary również podniósł się, zostawił wędki na brzegu i głośno
sapiąc
pomaszerował obok mnie.
— To idiotyczny artykuł — powiedział nagle. — Wreszcie znalazł się we właściwym
miejscu.
— Pan wybaczy — powiedziałem. — Nie znamy się i w ogóle wydaje mi się, że
pana
zachowanie…
— Jestem Bieriestowski — przerwał mi — i co nieco się na tym rozumiem.
Popatrzyłem na niego z ciekawością. „A więc tak on wygląda” — pomyślałem. —
„Dobry
sobie”.
Przez chwilę szliśmy w milczeniu.
— Tylko bałwan może przypuścić — powiedział profesor — że w naszej przestrzeni
mogą
być obecne zauważalne ilości antymaterii.
— Wydaje mi się, ze autor artykułu mówił o zbudowanym z antymaterii bolidzie,
który
wtargnął do naszej atmosfery z głębi kosmosu, więc trudno tu chyba mówić o
naszej przestrzeni
— odpowiedziałem rozdrażniony — w każdym razie to nie jest powód, by wrzucać
pismo do
wody.
— Kiedy mówię „nasza przestrzeń” — powiedział — mam na myśli coś zupełnie
innego, coś,
co nawiasem mówiąc, nie poddaje się pańskiemu rozumieniu.
— Nie jestem fizykiem, ale dziennikarzem — powiedziałem — i najzupełniej
wystarczają mi
te wyobrażenia, które sobie kształtuję przy lekturach literatury
popularnonaukowej. Nie mam
dostatecznego przygotowania, aby móc wyrobić sobie jakiś głębszy pogląd.
— Bzdury! Absurd! — wrzasnął znienacka i zaczął tupać nogami. — Jeśliby
wypchano
panu
głowę tymi wszystkimi idiotyzmami, które nazwano normalnym przygotowaniem
podstawowym
z matematyki i fizyki, to o pogłębieniu pańskiej wiedzy nie mógłby pan nawet
marzyć. Pan by się
zupełnie nie różnił od uczonych osłów, dementywnych półgłówków i naukowych
urzędasów,
którzy uważają się za autorytety w fizyce! Zresztą — dodał niespodziewanie
spokojnie — jest
pan dziennikarzem. Niewielu znam ludzi waszego fachu, ale zawsze sądziłem, że
dziennikarze
umieją dokładnie opisywać to, co widzą. Niech pan powie, jeśliby panu się
zdarzyło zobaczyć
coś takiego, co jest niedostępne ludzkiej wyobraźni, czy umiałby pan to opisać
dostatecznie
dokładnie?
— Pytanie jest zbyt niecodzienne, abym mógł odpowiedzieć na nie od razu —
powiedziałem
po chwili namysłu. — Ludzka wyobraźnia nie może ogarnąć sobą niczego takiego,
co
by nie
składało się z elementów znanych już pojęć. W tej mierze szczytem możliwości
ludzkiej
wyobraźni jest istniejące u Chińczyków pojęcie „białego smoka”. Ten biały smok
to po prostu
biała karta, na której nic nie narysowano. Wyobrazić sobie zawczasu to, czego
nikt jeszcze nie
widział? To niemożliwe. Nie mogę odpowiedzieć na zadane przez pana pytanie.
— Przy określonej wyobraźni można wyobrazić sobie białego smoka jako czarnego
—
powiedział i zawrócił z powrotem ku rzece.
Następnego dnia pojechałem do miasta.
Kiedy już załatwiłem wszystkie sprawy, wszedłem do kawiarni, żeby zjeść drugie
śniadanie, i
pierwszym człowiekiem, na którego tam się natknąłem, był mój szkolny kolega, z
którym nie
widzieliśmy się od dwudziestu lat. Poznaliśmy się od razu i przez godzinę
przeszło
wykrzykiwaliśmy co chwila: „A pamiętasz?!”
Kiedyśmy już sobie przypomnieli wszystkie niegdysiejsze szkolne wydarzenia,
kiedy
wyjaśniliśmy dalsze losy większości naszych ówczesnych przyjaciół, kolega
popatrzył na
zegarek i jęknął. Okazało się, że spóźnił się na seminarium fizyki teoretycznej,
na które
specjalnie tutaj przyjechał.
— Trudno — powiedział — mam tam wykład dopiero jutro, a dziś widocznie sam los
chce,
żebyśmy wypili jeszcze jedną butelczynę.
— Słuchaj — zapytałem — czy tobie jako fizykowi mówi coś nazwisko
Bieriestowski?
— Od razu widać nałogowego dziennikarza — roześmiał się mój kolega — dla
każdego
fizyka to nazwisko jest nieomal anegdotyczne, dla dziennikarza natomiast jest to
prawdziwy
skarb. Ostatnimi czasy coraz częściej próbuje się zwulgaryzować podstawowe
pojęcia
współczesnej fizyki. Wam to daje nie byle jakie pole do popisu. Bieriestowski to
reprezentant
zwulgaryzowanego typu uczonego–fizyka. Zresztą, chyba niedokładnie się
wyraziłem. Może
Bieriestowski i jest fizykiem. Doskonale zna to wszystko, o czym piszą
specjalistyczne pisma,
wykłada ze swadą, ale z pewnością nie jest uczonym. Jego własne idee są
absurdalne i absolutnie
nie do udowodnienia. Hipotezy naukowe, które Bieriestowski wytrząsa ze swej
wyobraźni jak z
rogu obfitości, są spekulatywne. Bieriestowski zawsze pracuje w dziedzinie, w
której jest do
dyspozycji tak mało faktów, i tak ze sobą niezgodnych, że żaden szanujący się
uczony nie
zaryzykuje ich teoretycznego uogólniania. Bieriestowski nigdy nie publikuje
rezultatów swoich
eksperymentów, przeprowadza je w całkowitej samotności w laboratorium, w którym
króluje
duch średniowiecznej alchemii. Gdyby był pisarzem, malarzem, kompozytorem, to
jego
niepohamowana fantazja i jego temperament z pewnością zapewniłyby mu rozgłos,
ale w nauce
może być tylko zwykłym fantastą. A zresztą i na uniwersytecie zaproponowano mu
przejście na
emeryturę, ponieważ w jego wykładach studenci nigdy nie mogli zorientować się,
gdzie jest
granica między obowiązującym programem a fantazją Bieriestowskiego.
— Czyżbyś nie uważał fantazji za niezbędny element twórczego podejścia do nauki?
—
zapytałem.
— Rozmaite są rodzaje fantazji — odpowiedział mi, najwyraźniej niezadowolony. —
Einstein
również był fantastą, kiedy tworzył teorię względności. Ale to była precyzyjna
naukowa
wyobraźnia, uskrzydlająca uczonego, ale nie wyprowadzająca go nad krawędzie
metafizyki.
Teraz są inne czasy. Mamy do dyspozycji tyle nie wyjaśnionych zjawisk, że byle
dureń może
sobie pofantazjować na tematy naukowe. Pod koniec minionego wieku wszystko było
o wiele
prostsze: mechanika Newtona i teoria pola Maxwella wyjaśniały, jak się wydawało
podówczas,
wszystkie zjawiska. Dziś gubimy się, stając wobec całej lawiny odkryć. Nawet
cząsteczki
elementarne rozpatrujemy dziś jako struktury nieskończenie skomplikowane. Nie ma
teorii, która
uogólniłaby wszystko, i osobnicy w rodzaju Bieriestowskiego to właśnie
wykorzystują zalewając
naukę wodą niepoważnych hipotez.
— Ale mimo wszystko — powiedziałem — mimo twej miażdżącej charakterystyki
Bieriestowski jakoś został profesorem.
— Nie tylko profesorem, nawet doktorem nauk matematyczno–fizycznych. Ale jaką
zawiłą
drogą doszedł do tego! Zresztą, skoro tak się nim interesujesz, mogę ci to i owo
opowiedzieć.
W tysiąc dziewięćset drugim roku Bieriestowski skończył wydział historyczno—
filologiczny
uniwersytetu petersburskiego. Wyspecjalizował się w jakichś indyjskich
narzeczach i wkrótce po
ukończeniu studiów wyjechał do Indii. Nikt nie wie, czym się zajmował w ciągu
kilku
następnych lat. Powiadają, ze studiował mistyczne nauki jogów i znakomicie
opanował sztukę
zbiorowej hipnozy. Te swoje talenta zademonstrował dwukrotnie, nawiasem mówiąc
w
niesłychanie skandaliczny sposób. W tysiąc dziewięćset dwunastym, po ukończeniu
wydziału
matematyczno–fizycznego na uniwersytecie w Getyndze, kiedy był już privat–
docentem, w
czasie wykładu nagle się nad czymś zadumał, usiadł za stołem i na kawałku
papieru zaczął
wyprowadzać jakieś równania. Audytorium, pozostawione same sobie, zaczęło
hałasować.
Wtedy Bieriestowski wstał, zrobił rękami kilka płynnych gestów i zaskoczeni
słuchacze
zobaczyli na katedrze nosorożca spokojnie prowadzącego wykład, ten sam, który
Bieriestowski
miał u nich poprzednim razem. A profesor, jakby nigdy nic, w dalszym ciągu pisał
sobie coś przy
stole.
Przed dziesięcioma laty Bieriestowski bronił swojej pracy doktorskiej na
posiedzeniu
niezmiernie szanownej Rady Naukowej.
Już po wysłuchaniu krótkiego wstępu na twarzach zebranych zaczęło się malować
niedowierzanie wywołane ekstrawaganckimi hipotezami prelegenta. Bieriestowski,
czując, ze za
chwilę wybuchnie skandal, po prostu uśpił członków Rady. Kiedy rozprawa dobiegła
końca, nikt
z obecnych nie chciał się przyznać, ze przespał całe posiedzenie, i dysertację
przekazano innej
Radzie Naukowej.
— A przecież mimo to przyznano mu doktorski tytuł? — zapytałem.
— Żadna jeszcze rozprawa doktorska nie wzbudziła tylu sporów co ta. Po trzykroć
przekazywano ją ekspertom do zaopiniowania. W końcu przyznano mu tytuł
naukowy
nie za
treść rozprawy, ale za rzeczywiście znakomitą metodę matematyczną, którą
wynalazł, aby się nią
posłużyć przy udowadnianiu swoich, bardziej niż ryzykownych wniosków. Okazało
się, że
metoda ta jest zgoła niezastąpiona przy rozwiązywaniu niektórych równań
mechaniki fal. W
ogóle uważam, że Bieriestowski mógłby być znakomitym matematykiem. W tej
dziedzinie nauki
jest niedościgniony, niestety, uważa siebie za urodzonego fizyka.
Zrobiło się już późno i odprowadziwszy kolegę do hotelu pośpieszyłem na pociąg.
Przez dwa dni nie chodziłem nad rzeczkę, czułem się nie najlepiej.
Trzeciego dnia usłyszałem w sieni jakieś tupania i sapania, przemieszane z
pomrukiwaniem i
niegłośnymi przekleństwami. Wstałem z łóżka, wyszedłem do sionki i zobaczyłem
tam
Bieriestowskiego. Siedział na podłodze i wysypywał piasek z buta. Tak był
pogrążony w tej
czynności, że nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. Włożywszy buty wszedł do
mojego
pokoju i bezceremonialnie przysiadł na łóżku. Stałem, czekałem, co z tego
wyniknie.
— Kiedy mówię o przestrzeni — powiedział, jakby kontynuując rozpoczętą
wcześniej
rozmowę — mam na myśli nie geometryczną przestrzeń Euklidesa, ale przestrzeń
realną,
wyposażoną we właściwości fizyczne. Przestrzeń ta tym przede wszystkim różni się
od
przestrzeni geometrycznej, że istnieje w czasie. Taka przestrzeń może zmieniać
kształt, gęstość,
ma właściwości w pewnym sensie elastyczne, jest wreszcie przepełniona polami
elektromagnetycznymi i polami grawitacyjnymi, jest nosicielem materii. Trudno
orzec, co jest
bardziej materialne — przestrzeń czy to, co przywykliśmy rozumieć pod słowem
„materia”. Ale
najistotniejsze jest to, że przestrzeń realna może istnieć i równocześnie nie
istnieć.
— Przepraszam, jak to: jednocześnie istnieć i nie istnieć? — zapytałem. —
Obawiam się, że
mój mózg nie jest dostatecznie wygimnastykowany, aby mógł przyjmować tego
rodzaju idee.
— No właśnie — odpowiedział mi na to, zacierając ręce — chodzi właśnie o mózg.
Sam pan
mówił, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie niczego, co by nie było
kombinacją znanych
nam już obrazów i pojęć. Jednak współczesnej fizyce pojęcia te nie na wiele się
przydadzą. Aby
choć trochę zrozumieć, musimy uciekać się do analogii, które czerpiemy ze
znanych nam
wyobrażeń. Ale to nie zawsze jest to, co byśmy chcieli sobie wyobrazić. Można
opowiedzieć
słowami treść utworu muzycznego, ale niech pan spróbuje wyjaśnić człowiekowi
głuchemu od
urodzenia, co to jest muzyka. Nawet po przeczytaniu setki librett samo pojęcie
muzyki
pozostanie dla niego nieuchwytne i nieosiągalne.
— A pan mimo wszystko postanowił spróbować? — zapytałem.
— To akurat, o czym dotąd z panem rozmawialiśmy, należy do kategorii pojęć
nietrudnych do
zrozumienia — odparł. — Przestrzeń istnieje i nie istnieje zarazem dlatego, że
sam czas jest
nieciągły. O wiele trudniej byłoby wyobrazić sobie przestrzeń bez czasu niż
jednoczesny brak i
tego, i tamtego.
— Myśli pan, że mówiąc o nieciągłości czasu ułatwił mi pan zrozumienie pańskich
sofizmatów o przestrzeni? — zapytałem.
Spojrzał na mnie z wściekłością. Najwyraźniej rozgniewało go słowo „sofizmaty”.
— Zacznijmy z innej beczki — powiedział spokojniej, niż tego mogłem oczekiwać.
—
Słyszał
pan o kwantach?
— Co nieco słyszałem — odpowiedziałem. — Kwant to niepodzielna porcja energii,
którą
może wchłonąć lub wydzielić elektron przeskakując z jednej orbity na inną.
— A więc, czy wie pan, że nikomu jeszcze nie udało się zaobserwować elektronu, w
chwili
kiedy akurat przeskakuje z jednej orbity na drugą? Co więcej, zostało
teoretycznie dowiedzione,
że elektron w atomie nigdy nigdzie nie może się znajdować w takim stanie.
Elektron istnieje
tylko na określonej orbicie. Nie ma czegoś takiego, jak elektron zmieniający
orbitę. Słuszniej
zresztą byłoby powiedzieć, ze elektron powstaje niż: „elektron istnieje”. A
teraz niech pan sobie
wyobrazi, ze dokładnie rejestrujemy czas w systemie elektronu. Co się dzieje z
czasem w tym
momencie, kiedy elektron jest w trakcie przeskakiwania z jednej orbity na drugą?
— Nie wiem — powiedziałem — trudno o tym wyrokować, skoro nie istnieje sam
system, w
którym mielibyśmy rejestrować czas.
— Nie istnieje system, a więc nie istnieje również nic w tym systemie, nie ma
ani czasu, ani
przestrzeni, ani ruchu, ani wreszcie tego, co w tym systemie przyzwyczailiśmy
się uważać za
materię. Według naszych pojęć jakkolwiek długo trwałby taki przeskok przez
nicość, przeskok
taki nie mógłby być wykryty w samym systemie, ponieważ po powstaniu
określonego
układu w
systemie czas nadal upływa zupełnie tak samo, jak przed zanikiem układu
poprzedniego.
— A jednak z naszego punktu widzenia ta część przestrzeni, która zawarta jest we
wnętrzu
atomu, nie ginie w chwili przeskoku elektronu z jednej orbity na inną? —
zapytałem.
— Oczywiście że nie ginie — odpowiedział Bieriestowski. — Bardzo uprościłem
obraz
rzeczy po to, by łatwiej mógł pan zrozumieć, czym jest nieciągłość istnienia
naszego systemu w
ogóle.
— Przepraszam, o jakim systemie pan mówi? — zapytałem ze zdumieniem.
— No, tego wszystkiego — niedbale zatoczył dłonią — tego wszystkiego, jednym
słowem,
cośmy przyzwyczaili się rozumieć pod słowem „wszechświat”. Wszystko, co nas
otacza, jest
podporządkowane jednemu wspólnemu rytmowi istnienia.
Milczałem przez dobrą chwilę, oszołomiony nie tyle oryginalnością tego, co
powiedział, ile
niedbałym tonem jego słów. Robiło to takie wrażenie, jakby rozprawiał o
rzeczach, które od
dawna mu obrzydły, których ma powyżej uszu.
— Cóż więc istnieje w tych chwilach, kiedy nic nie istnieje? — z trudem
sformułowałem to
koślawe zdanie.
— Istnieje wówczas inny czas, inna przestrzeń, inna materia.
— Jakie inne? — zapytałem, próbując zrozumieć to, o czym mówił.
— Antymateria, antyczas, antyprzestrzeń — odparł. — Ale to, co nazywamy energią,
pozostaje mniej więcej tym samym dla obu systemów. Energia jest jedynym
ogniwem
łączącym
oba te systemy, ponieważ jest rezultatem ich wzajemnego na siebie oddziaływania.
— Jakże tu można mówić o wzajemnym na siebie oddziaływaniu, skoro oba systemy
istnieją
w różnych momentach?
— Oczekiwałem tego pytania — uśmiechnął się profesor — to pytanie dowodzi raz
jeszcze,
jak bardzo jest pan nieświadom najelementarniejszych spraw. Kiedy mówimy o
jakiejś
pojedynczej molekule, nigdy nie możemy przewidzieć zawczasu tego, jak się ona
zachowa w
jakichś ściśle określonych warunkach. Prawa fizyki są prawdziwe tylko w
odniesieniu do
wielkich zespołów cząsteczek, ponieważ mają charakter statystyczny. Wspólny
wszystkiemu
rytm istnienia naszego systemu nie powoduje bynajmniej, że jakaś liczba atomów
nie może
wypaść z tego rytmu i zostać wyrzucona w antyprzestrzeń. Analogiczne procesy
zachodzą w
antyświecie. Niewyczerpane zapasy energii, którymi dysponuje nasz wszechświat,
nie są niczym
innym, jak tylko rezultatem anihilacji antymaterii z materią. Należałoby
oczekiwać, że ponieważ
znak ładunku, kierunek spinu, znak magnetycznego momentu, odróżniające materię
od
antymaterii, są równie prawdopodobne, we wszechświecie powinna się znajdować
jednakowa
ilość materii i antymaterii, z jednakową gęstością rozmieszczona w przestrzeni.
To nieuniknienie
doprowadziłoby do anihilacji z gigantycznym wydzieleniem energii. Jeżeli nawet
przyjąć, że z
wydzielone] przy tym energii kiedyś znowu mogłaby powstać materia, to znów
prawdopodobieństwo powstania antymaterii byłoby równe prawdopodobieństwu
powstania
materii, i natychmiast znowu mielibyśmy do czynienia z anihilacją. W
konsekwencji tego
założenia nasz wszechświat przedstawiałby sobą nieustannie wybuchającą
substancję. W
rzeczywistości tak nie jest i cząsteczki antymaterii w swojej czystej postaci
znajdują się w
naszym świecie w nieskończenie małych ilościach. I tylko przy energiach bardzo
wysokiego
rzędu, kiedy zakrzywienie przestrzeni i związany z nim rytm procesów czasu
zmienia się.
Przez jakiś czas siedzieliśmy w milczeniu. Czułem, że Bieriestowski chce mnie o
coś zapytać,
ale nie może się zdecydować. Takie niezdecydowanie do tego stopnia przeczyło
mojemu
wyobrażeniu o Bieriestowskim, że mimo woli zapragnąłem mu pomóc. Zresztą być
może po
prostu szukałem sposobu, aby jak najszybciej się go pozbyć. Zalew niezwykłych
pojęć, którymi
uraczył mnie profesor, zmęczył mnie.
— Wydaje mi się — powiedziałem — że idąc do mnie miał pan jakiś określony cel.
Może pan
mówić ze mną szczerze.
— Zupełnie słusznie — odparł profesor. — Jednak jest pan jeszcze całkowicie nie
przygotowany do poważnej rozmowy. Oprócz tego wydaje mi się, że pan się
zmęczył.
Niektóre
elementarne pojęcia, o których mówiłem, nie znalazły sobie jeszcze miejsca w
pańskiej
świadomości. To, co przyjęto nazywać zdrowym rozsądkiem, protestuje przeciwko
zaakceptowaniu tych pojęć. Minie kilka dni i wszystko się ułoży. Dam panu znać o
naszym
następnym spotkaniu.
Bieriestowski wstał i wyszedł bez pożegnania.
Przez kilka dni padało i prawie nie wychodziłem z domu. Szczerze mówiąc zupełnie
nie
miałem ochoty na spotkanie z Bieriestowskim. Było coś w profesorze, co
wywoływało antypatię.
Trudno mi powiedzieć, co to właściwie było. Najpewniej wyższość, z jaką na mnie
spoglądał.
Nie miałem wątpliwości, ze miałem w jego planach odegrać jakąś rolę. Sposób, w
jaki nu się
przyglądał, przypominał oglądanie w sklepie przedmiotu, który zamierza się
kupić. Zdaje się, że
Bieriestowski nie wątpił, że jeśli będę się dla niego nadawał, to sprawa będzie
zdecydowana
niezależnie od mojej woli.
Wielokrotnie wracałem myślami do naszej ostatniej rozmowy. Chociaż to, o czym
mówił
profesor, było dziwne, równocześnie stawało się dla mnie coraz to bardziej
interesujące.
Podświadomie myślałem o tym bez przerwy. Zacząłem nawet podejrzewać, ze stałem
się
obiektem jego hipnotyzerskich eksperymentów.
Po czterech dniach wyszedłem, żeby kupić papierosy.
W drzwiach do sklepu zderzyłem się z Bieriestowskim.
— Przyszedłem po pana — powiedział patrząc swoim zwyczajem gdzieś w bok.
— A skąd pan wiedział, że ja tu akurat przyjdę? — zapytałem.
— Po prostu wezwałem tu pana — odpowiedział. — Chodźmy.
Bezwolnie powlokłem się za Bieriestowskim.
Kiedy zbliżyliśmy się do jego domu, profesor wyjął pęk kluczy i długo
manipulował nimi
przy niedużych drzwiczkach w ogrodzeniu. W końcu drzwiczki się otworzyły.
— Niech pan wejdzie — powiedział.
To, co się stało potem, przypominało zły sen. Poczułem uderzenie, wszystkie
przedmioty
znajdujące się w moim polu widzenia uciekły gdzieś w dół i nagle okazało się, ze
leżę na ziemi.
Ostre zęby wpijały się w moje gardło.
— Puść, Reks — krzyknął Bieriestowski, i olbrzymi pies warcząc wściekle pobiegł
w
kierunku domu.
— Byłem nieostrożny — powiedział Bieriestowski, najspokojniej obserwując, jak
podnoszę
się z ziemi. — Byłoby wręcz fatalnie, gdyby pies zagryzł pana właśnie teraz,
kiedy jest mi pan
potrzebny.
Dziwne było, ze jego słowa bynajmniej mnie nie oburzyły. Jakaś tępa bezwolność
napłynęła
na mnie.
Staliśmy na środku podwórza, które do złudzenia przypominało plac w składnicy
złomu.
Mnóstwo jakichś zniszczonych aparatur i przyrządów poniewierało się tam, gdzie
kiedyś były
klomby. Na samym środku podwórza stało kilka transformatorów.
— Napsułem im wszystkim sporo krwi, zanim postawili mi tutaj te transformatory —
powiedział chełpliwie profesor. — Zresztą dla moich potrzeb ich moc jest
śmiesznie mała.
Potrzebne mi są miliardy kilowatów, tak że te transformatory mogę wykorzystywać
jedynie do
ładowania kondensatorów. Zasadniczą ilość energii koniecznej dla moich
doświadczeń muszę
zdobywać sam. W tym, dzięki bogu, nikt mnie nie ogranicza.
Weszliśmy do domu. Światło dzienne słabo przebijało się przez szczeliny w
zamkniętych
okiennicach. Jednakże Bieriestowski podszedł do okna i zaciągnął grubą storę.
Potem zapalił
światło.
„Laboratorium średniowiecznego alchemika” — przypomniałem sobie mimo woli
słowa
kolegi.
Chaotycznie nagromadzone aparaty o przedziwnym wyglądzie, przewody i izolatory
wysokiego napięcia nieomal uniemożliwiały poruszanie się po laboratorium. Tam,
gdzie było
najwięcej aparatów, stały dwa fotele lotnicze.
Bieriestowski ujął mnie pod rękę i zręcznie lawirując pomiędzy przeszkodami
poprowadził
mnie ku fotelom i usadowił w jednym z nich.
— Teraz możemy kontynuować naszą rozmowę — powiedział rozsiadając się w
drugim
fotelu.
Milczał przez chwilę, intensywnie nad czymś zamyślony, a potem nieoczekiwanie
zapytał:
— Nie ma zapewne na Ziemi dziennikarza, który nie marzyłby o tym, żeby znaleźć
się w
kosmosie jako pierwszy przedstawiciel swojego zawodu?
— Czy ma pan zamiar zaproponować mi, żebym został kosmonautą? — zapytałem,
zdumiony
jego słoni.
— Skądże — odparł z uśmiechem. — Nawet najbardziej od nas oddalone rejony
kosmosu to
nic innego jak tylko przedpokój naszego wszechświata. Wyobraźnia ludzka już od
dawna
obmacała je i obśliniła. To, co rzeczywiście chcę panu zaproponować, można by
najsłuszniej
określić jako wyprawę w Nicość. Tam, dokąd nie dotarła nawet fantazja ludzkości,
umiejąca
wyobrazić sobie białego smoka jako nie zapisany arkusz papieru. Innymi słowy,
mam zamiar
pokazać panu nie tyle samego smoka, ile jego odwrotność, z tym, że zechce pan
zawiadomić
potem ludzkość o tym, jak to wyglądało.
— Czyżby miał pan na myśli pański hipotetyczny antyświat?
— O, mógłbym i tam pana wyprawić, ale stamtąd nie mógłby pan już wrócić. Pobyt
pana tam
równałby się niejakiemu zmniejszeniu entropii systemu z powodu narastania
potencjału
energetycznego, a pan sam stałby się tylko potężną eksplozją promieniowania.
Całe pańskie
siedem i pół technicznych jednostek masy przekształciłoby się w energię
niedostępnego dla nas
antyświata. To na nic. Jest mi pan potrzebny właśnie tutaj jako żywy i naoczny
świadek
najfantastyczniejszego eksperymentu, jaki zdoła przeprowadzić geniusz ludzki.
Mnie ci naukowi
kastraci tak czy owak by nie uwierzyli.
Przez dobrą chwilę sapał wściekle, a potem powiedział:
— Czy może pan sobie wyobrazić, że czas w antyświecie jest niezgodny z naszym
czasem,
ponieważ odwrotny jest kierunek jego upływu?
— Nie mogę sobie tego wyobrazić.
— Oczywista, nie należy wyobrażać sobie tego w ten sposób, że wszelkie procesy
zaczynają
się tam od końca, a kończą ich zapoczątkowaniem. Musimy znowu uciec się do
pomocy analogii.
Niech pan spojrzy na siebie w lustrze. Nie ma pan przecież najmniejszych
wątpliwości co do
tego, że ma pan przed sobą swoje wierne odbicie. Ale jeżeli przyjrzy się pan
swojemu odbiciu w
lustrze uważniej, stwierdzi pan, że to odbicie nie ma z panem właściwie nic
wspólnego.
Człowiek, którego pan widzi w lustrze, ma serce z prawej strony a wątrobę ze
strony lewej. Pan
się goli prawą ręką, a pańskie odbicie czyni to ręką lewą. Robi pan ruch prawą
dłonią, odbicie
robi lewą. Ale, co najdziwniejsze, żadnym przemieszczaniem w przestrzeni nie
zdoła pan dopiąć
tego, by pańskie lustrzane odbicie nakryło się dokładnie z oryginałem. To samo
dzieje się w
antyświecie z czasem. Ten czas jest jak gdyby lustrzanym odbiciem naszego. I
dlatego, jeśli
wyobrazimy sobie nasz czas jako wektor, to antyczas da się przedstawić jako inny
wektor,
skierowany w przeciwnym kierunku. To jest słuszne również dla wyrażenia
przestrzennych
wyobrażeń jednego świata w drugim.
— Wydaje mi się, że rozumiem — powiedziałem — ale jak możliwe jest przejście z
przestrzeni w antyprzestrzeń?
Bieriestowski wyjął z kieszeni kartkę papieru, oderwał wąski pasek i pokazał mi
go.
— Niech pan sobie wyobrazi — powiedział — że na powierzchni tego paseczka
papieru
znajduje się mrówka. Mrówka jest w normalnym położeniu, nogi jej są skierowane
ku dołowi.
Krawędzie paska są zasmarowane klejem, tak aby mrówka nie mogła się po nich
poruszać.
Mrówka musi przedostać się na dolną powierzchnię papieru, tak aby jej nogi
skierowane były ku
górze. Jak pan sądzi, czy mrówka potrafi tego dokonać?
— Oczywiście że nie, skoro nie może przekroczyć krawędzi — wypaliłem bez
namysłu.
— A więc niech pan popatrzy — powiedział, przekręcił jeden z końców paska o sto
osiemdziesiąt stopni i połączył oba końce, tak że powstało coś w rodzaju
pierścienia. — Ma pan
przed sobą jedną z najdziwniejszych figur — taśmę Móbiusa. Zmieniła się nie
tylko forma paska
papieru, ale również i jego właściwości. To, co przedtem nie mogłoby się udać
mrówce, teraz
stało się najzupełniej dla niej osiągalne. Niech pan uważnie śledzi mój ołówek.
Zaznaczywszy punkt na zewnętrznej powierzchni pierścienia Bieriestowski powiódł
grafitem
wzdłuż paska. Ku memu zdziwieniu ostrze ołówka znalazło się po chwili pod
zaznaczonym
punktem, ale po drugiej stronie papieru.
— Jest to znowu tylko naciągana analogia — powiedział Bieriestowski chowając
ołówek do
kieszeni. — Ale podobne zjawisko jest możliwe także i w realnej przestrzeni.
Tyle, że tam to
wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Możemy zmieniać krzywiznę
przestrzeni, ale
mimo wszystko nie jest to krzywizna geometryczna, tylko określona zmiana
czasowo–
przestrzennych zależności systemu. Jeżeli położenie mrówki nogami ku dołowi
porównamy do
czasu w naszym systemie, a położenie nogami ku górze — do czasu antysystemu, to
śledząc
wędrówkę mrówki po taśmie Möbiusa możemy bez trudu zauważyć punkt, w którym
mrówka
będzie zwrócona nogami horyzontalnie w bok. Ten punkt, skoro mamy kontynuować
analogię do
czasu, bidzie się charakteryzował wektorem perpendykularnym wobec obu wektorów
czasu.
Innymi słowy, jeżeli czas naszego systemu przedstawimy jako wektor skierowany z
lewa na
prawo, a antyczas jako wektor skierowany z prawa na lewo, to czas w punkcie
przejścia
będziemy mogli przedstawić jako wektor przebiegający z góry na dół bądź z dołu
do góry.
Kierunek wektora czasu będzie właśnie określał zakrzywienie przestrzeni. Analiza
wykazuje, że
muszą istnieć co najmniej dwa takie punkty przejścia. Ale to jest znowu tylko
uproszczenie.
Słuszniej byłoby wyobrazić sobie przejście jako nieprzerwaną zmianę wektora
czasu, a płynny
wektor czasu porównać do radialnego wektora złożonej krzywej superprzestrzennej,
której
właściwości mają pewne cechy wspólne z właściwościami taśmy Mobiusa. To, co
chciałem panu
zaproponować, to tylko niewielki na razie spacer we dwójkę wzdłuż niewielkiego
odcinka tej
krzywej.
Słuchałem Bieriestowskiego z zamkniętymi oczyma. Ogarnęła mnie jakaś słabość,
nie czułem
w sobie dość siły ani, żeby się poruszyć, ani tym bardziej, aby mu się
sprzeciwiać. Zdawało mi
się, że wszystko, co dzieje się wokół mnie, istnieje zupełnie niezależnie ode
mnie. Tylko
ochrypły głos Bieriestowskiego dobiegał skądś, z niezbyt daleka.
— Jak długo to powinno potrwać? — raczej pomyślałem, niż powiedziałem.
— Licząc według naszego czasu ziemskiego nie dłużej niż jedną tysięczną sekundy,
tyle
akurat, ile trzeba, żeby rozładować kondensatory. Co zaś dotyczy czasu, w którym
będziemy, ja i
pan, istnieć, to czas ten nie może być wyrażony w dostępnych nam pojęciach,
ponieważ wektor
czasu będzie się nieustannie zmieniał.
— Nie wezmę udziału w pańskich bałwańskich eksperymentach! — powiedziałem
bardzo
głośno. Słowa, które wypowiedziałem, rozerwały jak gdyby krępujące mnie oploty
zmęczenia. —
Mam zupełnie dosyć tego galimatiasu, który mi pan proponuje. Mam już tego po
uszy!
— Nie może pan nie wziąć udziału w doświadczeniu — odpowiedział mi
Bieriestowski
nadzwyczaj spokojnie. — Ponieważ doświadczenie już się rozpoczęło. Niech się pan
uważnie
rozejrzy.
W pierwszej chwili nie zauważyłem niczego niezwykłego, jeśli nie brać pod uwagę
leciutkiej
mgiełki, która przesłaniała bardziej oddalone spośród znajdujących się w
laboratorium
przedmiotów. Potem zaczęło mi się wydawać, że wszystko, co pozostaje poza
obszarem foteli, na
których siedzieliśmy, w jakiś dziwny sposób zmienia swój kształt. Ostre
krawędzie wyokrągłały
się, zmieniały się proporcje i wymiary. Wszystko wydłużało się i zarazem jakby
spłaszczało.
Rzeczy traciły właściwą im barwę i przybierały jasnoróżowy odcień. Ściany
laboratorium nie
ograniczały już pola widzenia. Widziałem całą naszą miejscowość letniskową,
sylwetki ludzi
zastygłe w najdziwniejszych pozach, jasne gwiazdy na niebie. Wszystko stawało
się
przezroczyste.
Uczyniłem ruch, chcąc podnieść się z fotela, ale powstrzymał mnie głos
Bieriestowskiego:
— Niech się pan nie waży wstawać! Teraz każde przemieszczenie się w przestrzeni
grozi
katastrofą. Ta kombinacja pól, w której istniejemy, ma niezmiernie szybko
malejący stopień
głębokości. Poza tą kombinacją… Zresztą nie mam teraz czasu na to, żeby to
wszystko panu
wyjaśniać. Niech pan patrzy uważnie!
Znowu opuściłem się w oparcie fotela.
Teraz już zakłócone obrazy świata, do którego nawykłem, pojawiały się i znikały
poddane
jakiemuś nieustannie zwalniającemu się rytmowi. Przypominało to następstwo
kadrów w filmie,
ale pojawiające się kolejno obrazy pozbawione były jakiegokolwiek ruchu.
Przedmioty zmieniały
swój kształt, ale wszystko pozostawało nieruchome, jak gdyby na wieki wieków
zastygłe w
bezruchu. Widziałem ludzi na ulicach z nogą wzniesioną do góry, aby zrobić
kolejny krok.
Niedopałek papierosa wypluty przez sprzedawcę lodów zawisł w powietrzu tuż przy
jego wardze.
Wszystkie przedmioty były ciemnoczerwone.
Bardzo mi trudno opisać to, co czułem. Poczucie upływu czasu zupełnie zanikło.
Wydawało
się, że znikające i znowu pojawiające się obrazy zarazem istnieją i nie
istnieją.
Widziałem wyraźnie Bieriestowskiego, siedzącego w fotelu, widziałem części
aparatów ciasno
otaczających nas ze wszystkich stron, widziałem wszystko, co było zawarte w
niewielkiej,
otaczającej nas przestrzeni. Obrazy znieruchomiałego świata, w którym dotąd
żyłem, pojawiały
się na przemian z jakimiś fioletowymi konturami, które nie wywoływały we mnie
żadnych
określonych skojarzeń. Widmowe te kontury nie tylko otaczały wyraźnie
rozróżnialną przestrzeń,
w której wnętrzu się znajdowałem, te kontury istniały również wewnątrz tej
przestrzeni.
Widziałem, jak przenikają krępą sylwetkę Bieriestowskiego i wydawało mi się
nawet, że
pojawiają się także w moim wnętrzu.
Oczy z wolna przyzwyczajały się do następujących po sobie kolorów — czerwonego
i
fioletowego, i zacząłem dostrzegać w tych konturach niejakie prawidłowości.
Wydawało mi się,
że widzę zarysy jakiejś przedziwnej budowli. Jedna z jej ścian przenikała przez
ramię
Bieriestowskiego i przez moją czaszkę.
Trudno mi powiedzieć, co było dalej. Ból nie do wytrzymania przeszył cały mój
organizm.
Wydawało mi się, że jakaś siła wydziera mi wnętrzności. Otaczająca mnie
przestrzeń
eksplodowała z oślepiającym błyskiem i straciłem przytomność.
Najpierw powrócił ból i ten ból kazał mi pomyśleć, że jednak żyję. Potem
poczułem odór
spalonych przewodów i zapach ozonu. Potem otworzyłem oczy. Laboratorium było
pełne dymu.
Przezwyciężając ból podszedłem do fotela, w którym leżał skulony Bieriestowski.
Ująłem w
dłonie jego głowę, jęknął.
— Przebicie kondensatorów — wychrypiał. — Gdyby to się zdarzyło po
przekroczeniu
granicy przejścia, byłby z nami koniec. Oczywiście, zostaliśmy wyrzuceni z
powrotem po
krzywej opadającej.
Bieriestowski, nawet na wpół przytomny, pozostawał wierny sobie.
Zataczając się wyszedłem z laboratorium. Na podwórzu rzucił się na mnie
owczarek, ale
nieoczekiwanie podwinął ogon pod siebie, zawył i uciekł.
Dowlokłem się do domu czepiając się płotów i ścian. Ze słabości załamywały się
pode mną
nogi. Nieliczni przechodnie patrzyli na mnie ze zdziwieniem.
Kiedy wszedłem do pokoju, machinalnie zbliżyłem się do lustra. Moje własne
odbicie wydało
mi się zupełnie obce. Jakoś tam dotarłem do łóżka, zwaliłem się na nie nie
rozbierając się i
zasnąłem.
Kiedy się obudziłem, przy łóżku siedział lekarz w białym kitlu. U mego wezgłowia
stała
przerażona właścicielka domku, w którym wynajmowałem pokój.
— Ależ pan sobie pospał — powiedział doktor. — Już chciałem przewieźć pana do
szpitala.
Teraz już wszystko jest w porządku, ale będzie pan musiał przez kilka dni
pozostać w łóżku.
Proszę brać te krople. To wszystko jest rezultatem wyczerpania, przemęczenia.
Nawiasem
mówiąc, czy lekarze mówili już panu kiedyś, że ma pan serce z prawej strony?
Zaprzeczyłem.
— To dziwne, że pan o tym nie wiedział. To dość rzadko spotykane odchylenie od
normy.
— Mam już zupełnie dosyć wszelkich odchyleń od normy — powiedziałem,
odwracając
się
twarzą do ściany. — Serdeczne dzięki!
Lekarz poklepał mnie po ramieniu, powiedział coś półgłosem do mojej gospodyni i
wyszedł.
Zasnąłem znowu.
…Po kilku dniach listonosz przyniósł mi list od Bieriestowskiego. Profesor
pisał, że choroba
nie pozwala mu opuszczać mieszkania i prosił, abym go odwiedził w bardzo ważnej
sprawie.
Nie odpowiedziałem na ten list.
Minęło jeszcze kilka dni. Wydawało się, że Bieriestowski postanowił zostawić
mnie w
spokoju. Ale w niedzielę rano, kiedy właśnie wybierałem się do miasta, jakiś
śmiertelnie
przerażony chłopaczek przyniósł mi świstek papieru. Nie zdążyłem go przeczytać,
a mały już
zniknął bez śladu.
„Niech Pan przyjdzie jak najszybciej. Wszystko Panu opowiem. To bardzo ważne”.
—
Te trzy
zdania nabazgrane były ołówkiem na świstku. Podpisu nie było, ale rozpoznałem
niezwykły
charakter pisma Bieriestowskiego, jego pochylone w lewo litery. Cisnąłem świstek
na podłogę i
poszedłem na stację.
Tak się złożyło, że zostałem w mieście przez dwa dni, i przez cały ten czas nie
opuszczało
mnie ani na chwilę jakieś złe przeczucie. Prawdę mówiąc żałowałem, że zachowałem
się wobec
Bieriestowskiego aż tak brutalnie. Wyobrażałem sobie chorego, samotnego starca,
który
niecierpliwie czeka, aż przyjdę, i postanowiłem, że zaraz po powrocie na
letnisko pójdę go
odwiedzić.
Prosto z pociągu poszedłem w stronę domu Bieriestowskiego. Ku memu zdziwieniu
drzwiczki
w parkanie były otwarte, a obok nich stał milicjant.
— Wejście wzbronione — powiedział, zagradzając sobą przejście.
Pokazałem mu swoją legitymację prasową.
— Zamelduję śledczemu — powiedział salutując — proszę tutaj poczekać.
Po kilku minutach wrócił i polecił mi iść za sobą. Pierwszą rzeczą, która
rzuciła mi się w oczy,
był zabity pies.
— Trzeba go było zastrzelić — powiedział milicjant — nie pozwalał nikomu wejść.
Weszliśmy do laboratorium, a raczej do tego, co niegdyś nim było.
Cały środek laboratorium po prostu nie istniał. Głęboki lej ział w podłodze.
Brakowało także
dużej części sufitu w centrum pomieszczenia. Ta część wyposażenia laboratorium,
która się
zachowała, wyglądała nad wyraz dziwnie. Mniej więcej tak wygląda kostka cukru,
jeśli przez
dobrą chwilę była zanurzona w gorącej kawie.
Podszedł do mnie młody człowiek ubrany po cywilnemu. Był to z pewnością śledczy.
— Niestety, w tej chwili nie możemy przekazać prasie żadnych jeszcze informacji
—
powiedział. — Wszystko to każe przypuszczać, że nastąpił tu wybuch, ale wybuch o
takiej sile
musiał być słyszany poza naszą miejscowością. Dziwne jest to, że nic nie
usłyszał, nawet
najbliżsi sąsiedzi. Nie wiedzielibyśmy o niczym, gdyby nie pies, który okropnie
wył. Wył
nieustannie przez dwie doby.
Jeszcze raz objąłem spojrzeniem szczątki laboratorium i wyszedłem na ulicę.
Nawet nie
spytałem o losy Bieriestowskiego. Wszystko było dla mnie jasne.
„Wybuch miał miejsce nie tutaj, ale tam, na antypodach białego smoka” —
pomyślałem.
Oto jest wszystko, o czym zamierzałem napisać.
Aha, zapomniałem wspomnieć o tym, że dentysta, u którego od lat leczę zęby,
gotów jest
przysiąc, że koronkę, którą mam na lewej górnej czwórce, założył mi kiedyś
osobiście na górną
czwórkę, ale prawą. Twierdzi, że to jedyny wypadek, kiedy go zawiodła pamięć
zawodowa, z
której jest tak bardzo dumny.
I oto mija pięć lat, od kiedy przy pisaniu posługuję się lewą ręką. Tak mi
wygodniej.
Przełożyła Irena Lewandowska
Ilja Warszawski
KAWIARNIA „POD MOLEKUŁĄ”
Wskazówki Elektronowego Kalkulatora Sprawowania się Miszki przez cały tydzień
niezmiennie wskazywały stopień: „celująco”, postanowiliśmy więc uczcić to
wydarzenie.
Lula zaproponowała, żebyśmy się wybrali na koncert Silnych Wrażeń. Ja
powiedziałem, że
można by zwiedzić Muzeum Zapachów Alkoholowych Napojów
Wysokoprocentowych. A
Miszka zażądał, żebyśmy poszli do kawiarni „Pod molekułą”.
Oczywiście pojechaliśmy do kawiarni, bo to przecież właśnie Miszka tak dobrze
się
sprawował i byłoby rażącą niesprawiedliwością pozbawiać go prawa wyboru.
Na myślolocie dotarliśmy do kawiarni bardzo szybko. W drodze tylko raz zatrzęsło
nami,
kiedy pomyślałem, że warto by jednak na minutkę wpaść do Muzeum. Na szczęście
nikt tego nie
zauważył.
W kawiarni skierowaliśmy się do czerwonego stolika, ale Lula powiedziała, że
bardziej jej
smakują potrawy syntetyzowane z jasnej nafty niż te z ciemnej.
Przypomniałem jej o tym, co pisały gazety, że nie ma między tymi potrawami
żadnej istotnej
różnicy.
Lula na to, że być może jest to jej kaprys, ale że jeżeli już robi się coś dla
własnej
przyjemności, to czemu nie pozwolić sobie na kaprysy.
Nie sprzeczaliśmy się z nią, bo bardzo kochamy naszą Lulę i chcieliśmy, żeby
miała jak
najwięcej przyjemności z naszego pobytu w kawiarni.
Kiedy usiedliśmy przy białym stoliku, na ekranie telewizora pojawił się robot w
białej
czapeczce i w białym fartuchu. Uśmiechnięty robot poinformował nas, że w
kawiarni syntezy
molekularnej mamy do wyboru trzysta sześćdziesiąt dań. By otrzymać wybrane
danie, należy
nakręcić jego numer na tarczy automatu i danie zostanie zsyntetyzowane wprost na
naszych
talerzach. Robot powiedział jeszcze, że jeżeli mamy ochotę na coś, czego nie ma
w karcie, to
musimy przymocować do głowy antenę i wyobrazić sobie to danie, a wtedy automat
wykona
nasze zamówienie.
Spojrzałem na Miszkę i zrozumiałem, że mamy ochotę wyłącznie na to, czego nie ma
w
karcie.
Lula zamówiła dla siebie porcję oładków, a ja pseudobefsztyk pospolity. Befsztyk
był rumiany
i wyglądał nad wyraz apetycznie. Lula powiedziała, że nie zdoła zjeść tylu
oładków i żebym
wziął od niej połowę jej porcji Tak też zrobiliśmy, a ja jej oddałem połowę
.befsztyka.
Kiedyśmy się tym zajmowali, Miszka smętnie dłubał widelcem w potrawie własnego
pomysłu, składającej się z kiszonych ogórków, śledzia, bitej śmietany i dżemu
malinowego i
próbował zrozumieć, dlaczego czasami połączenie bardzo dobrych rzeczy daje w
rezultacie takie
obrzydliwstwo.
Zlitowałem się nad nim i wstawiłem jego talerz do destruktora, a Lula
powiedziała, że kiedy
wymyśla się jakieś danie, należy się bardziej skoncentrować.
Wtedy Miszka zaczął syntetyzować ciastko w kształcie rakiety kosmicznej, a ja
przez ten czas
próbowałem wyobrazić sobie, jaki smak miałby przygotowywany dla mnie napój,
gdyby dodać
do niego parę kropli koniaku. Kiedy mi się to już prawie udało, zapaliła się
nagle czerwona
lampka, na ekranie pojawił się robot i powiedział, że u nich nie wolno robić
takich rzeczy.
Lula pogłaskała mnie po ręku i powiedziała, że jestem biedactwo, że z kawiarni
ona z Miszką
pojedzie do domu, a ja mogę sobie iść do Muzeum. Lula zawsze troszczy się o
innych bardziej
niż o siebie. Wiedziałem przecież, że bardzo chciała iść na koncert Wrażeń.
Powiedziałem, że ja
pójdę z Miszką do domu, a ona niech jedzie na koncert. Wtedy ona powiedziała, że
najlepiej
będzie, jeżeli wszyscy troje pójdziemy sobie do domu i spokojnie spędzimy resztę
wieczoru.
Zachciało mi się sprawić jej przyjemność i wymyśliłem dla niej owoc, który z
kształtu
przypominał pomarańczę, w smaku — lody, zapachem — jej ulubione perfumy. Lula
uśmiechnęła się i odważnie ugryzła duży kawałek.
Bardzo lubię, kiedy Lula się uśmiecha, bo wtedy kocham ją jeszcze bardziej.
Kiedy wsiadaliśmy do myślolotu, żeby udać się do domu, Lula powiedziała, że
takie
staroświeckie molekularne kawiarnie są szalenie miłe, a jedzenie w nich jest
znacznie
smaczniejsze niż to, które syntetyzuje się w domu z centralnej stacji.
Pomyślałem, że jest tak zapewne dlatego, że kiedy syntetyzuje się potrawy
systemem
przewodowym, nie sposób uniknąć niepożądanych dodatków i zanieczyszczeń.
A wieczorem Lula nagle się rozpłakała. Powiedziała, że syntetyczne jedzenie to
paskudztwo,
że ona, Lula, nienawidzi cybernetyki i chce żyć na łonie przyrody, — chodzić
piechotą, doić kozę
i pić prawdziwe mleko zagryzając je smacznym razowcem. A potem powiedziała
jeszcze, że
Silne Wrażenia to parodia ludzkich uczuć.
Miszka również rozryczał się i oświadczył, że Kalkulator Sprawowania się to
obrzydliwy
wymysł, i że Tomek Sawyer, który żył w starożytności, znakomicie obchodził się
bez
Kalkulatora. Potem powiedział jeszcze, że tylko po to zapisał się do kółka
elektroniki, żeby
nauczyć się oszukiwać Kalkulatora, i że jeżeli mu się to nie uda, to zrobi sobie
procę i rozstrzela
z niej ten idiotyczny automat.
Uspokajałem ich jak umiałem, chociaż także pomyślałem, że być może Muzeum
Zapachów
nie jest takim świetnym wynalazkiem, jak mi się to wydawało. Pomyślałem sobie
także o
pseudorumsztykach. Najprawdopodobniej po prostu wszyscyśmy się zmęczyli
zamawiając sobie
jedzenie.
A potem położyliśmy się spać.
W nocy śniło mi się, że samotnie walczę z niedźwiedziem, i że wszyscy siedzimy
przy
ognisku, jemy znakomite niedźwiedzie mięso pachnące krwią i dymem.
Miszka pakował do ust olbrzymie jego kawały, a Lula uśmiechała się do mnie swoim
prześlicznym, nieco nieśmiałym uśmiechem.
Trudno sobie wyobrazić, jaki byłem szczęśliwy we śnie, bo nie pamiętam, czy już
o tym
mówiłem? — strasznie kocham Lulę i Miszkę.
Przełożyła Irena Lewandowska
Ilja Warszawski
CZERWONE PACIORKI
Nazywał się Wasyl Niłycz. Nie wiedzieć czemu wywoływało we mnie to imię myśli
o
rubachach kupców i o spichrzach pełnych mąki.
Mieszkaliśmy w jednym pokoju i to bynajmniej nie wprawiało mnie w zachwyt. W
nocy
chrapał i wtedy nienawidziłem go z całego serca.
Zresztą trzeba przyznać, że i we dnie nie wzbudzał specjalnej sympatii. Była to
istota żałosna,
nie wiadomo czym przerażona i pogrążona w głębokiej zadumie. Miał niemiły
zwyczaj
wzdrygania się, kiedy ktoś zwracał się doń w jakiejkolwiek sprawie.
Niekiedy wydawało mi się, że bardziej niż czegokolwiek innego obawia się tego,
by osoby
postronne nie odgadły jego myśli.
Nigdy niczego nie czytał oprócz grubej, zasmarowanej książki, którą w nocy
chował pod
poduszką.
Był jedynym kuracjuszem w sanatorium, który ani razu nie kąpał się w morzu. Co
dzień, przy
największym upale, pojawiał się na plaży z czarnym parasolem pod pachą, w
czarnych
skórzanych półbutach i w zapiętej pod szyją wypłowiałej niebieskiej koszuli.
Wbijał w piasek
otwarty parasol, kładł się w ubraniu, z głową w cieniu parasola, i zagłębiał się
w swojej księdze.
Trudno by było określić, ile mógł mieć lat. Czasem wydawał mi się bardzo stary,
chociaż
najprawdopodobniej nie była to starość, ale przedwcześnie zakończona młodość.
Myślę, że nie
miał więcej niż trzydzieści pięć lat.
Przemieszkawszy z nim miesiąc w jednym pokoju nie wiedziałem, jaki ma zawód, w
jakim
jest wieku, ani gdzie mieszka na stałe.
Był pierwszą rzeczą, o której przestałem myśleć, kiedy tylko wsiadłem do
samolotu.
Spieszyłem się do domu, więc byłem bardzo niezadowolony, kiedy okazało się, ze z
powodu
nielotnej pogody trzeba będzie jakiś czas przesiedzieć na przypadkowym lotnisku.
W hotelu nie
było miejsc, załamany perspektywą spędzenia bezsennej nocy usiadłem w
restauracji przy oknie
wychodzącym na płytę startową z zamiarem przesiedzenia tam do rana. W każdym
razie było to
lepsze niż próba zaśnięcia w jednym ze stojących w poczekalni foteli.
Moje myśli zaprzątały wyłącznie sprawy służbowe i mimo woli drgnąłem
usłyszawszy
znajomy głos.
— Przepraszam, czy to krzesło jest wolne?
Przede mną stał Wasyl Niłycz z walizką w ręku i ze swoją książką pod pachą.
Kiedy go tu zobaczyłem, zdziwiłem się ogromnie, bo sam słyszałem, jak zamawiał
bilet
kolejowy jeszcze w uzdrowisku.
— W ostatniej chwili zrezygnowałem z pociągu i postanowiłem lecieć —
odpowiedział na
moje pytanie. — Boję się, że w domu nie wszystko jest w porządku.
Był niesłychanie podniecony i nie ukrywał swojej radości z powodu naszego
spotkania.
Powiedział, jak jest rad z tego, że spotyka kogoś znajomego.
Istnieje choroba, którą popularnie nazywają reisefiber. Cierpią na nią w
mniejszym lub
większym stopniu wszyscy ludzie. Najostrzej choroba ta atakuje natury
niezrównoważone,
zdolne do szybkiej zmiany nastroju od nagłego podniecenia aż do zupełnej
depresji. Takiemu
człowiekowi wydaje się zawsze, że ludzie stojący przed nim w kolejce do kasy
wykupią
wszystkie bilety, że kasa sprzeda kilka biletów na to samo miejsce, że rozkład
jazdy został dziś
właśnie nagle zmieniony, ze pociąg odszedł przed czasem, który kasjerka
oznaczyła na bilecie.
Taki człowiek zawsze przyjeżdża na dworzec na długo przed podstawieniem pociągu,
próbuje
pierwszy wedrzeć się do wagonu miażdżąc współpasażerów swoją walizką. Nigdy
nie
wychodzi
na peron w czasie postoju, bo się boi, że pociąg odjedzie bez niego. Gwizd
lokomotywy jest w
stanie doprowadzić go do ataku nerwowego.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że Wasyl Niłycz to klasyczny przypadek tej
choroby w
jej najcięższej formie.
Blady, o trzęsących się rękach, z napięciem wsłuchiwał się w głos spikera
zapowiadającego
odloty samolotów, próbując za każdym razem biec nie wiedzieć dokąd ze swoją
walizką.
Zamówił u kelnerki obiad, ale natychmiast odwołał zamówienie bojąc się, że nie
zdąży zjeść.
— Widzi pan, w informacji powiedziano, że lot odłożony jest do szóstej rano. Ale
przecież
pogoda może zmienić się wcześniej. Nie, lepiej już być przygotowanym.
Włożyłem wiele wysiłku w to, by go uspokoić i zmusić do jedzenia. Udało mi się
nawet
namówić go na wypicie kieliszka koniaku.
Siedzieliśmy w milczeniu obserwując ruchliwe życie dworca lotniczego.
Wielka ćma usiadła na jasnej plamie światła rzucanego przez lampę na obrus.
— Pomyśleć tylko — powiedziałem patrząc na jej skrzydła — o ile przyroda jest
bardziej
pomysłowa od człowieka. Spalamy dziesiątki ton paliwa w silnikach samolotu, a
niewielka ilość
pyłku na skrzydłach takiej ćmy umożliwia jej lot. Człowiek dotąd nie jest w
stanie naśladować
przyrody w sposób doskonały. Wynaleźliśmy koło, łożysko kulkowe tylko dlatego,
że nie
umiemy naśladować przyrody, która stworzyła mechanizmy znacznie doskonalsze.
— Zawracanie głowy! — niespodziewanie przerwał mi Wasyl Niłycz. — Śmigło czy
też
skrzydło, jakie to ma znaczenie? W naturze istnieją znacznie ciekawsze zjawiska,
które
powinniśmy opanować! Mam na myśli reakcje chemiczne zachodzące w żywej
komórce —
dodał po krótkiej chwili milczenia.
Najwidoczniej temat ten bardzo go interesował, gdyż nawet podniósł się z
krzesła. Nigdy nie
widziałem go takim stanie. Na bladej zazwyczaj twarzy pojawił się rumieniec.
Wydało mi się, że
po raz pierwszy w ciągu naszej całomiesięcznej znajomości jego oczy stały się
rozumne i
uważne.
Gdzież się podział przygnębiony człowieczek, przytłoczony i ogłuszony krzątaniną
dużego
dworca? Zmienił się nawet sposób, w jaki prowadził rozmowę. Głos jego brzmiał
twardo i
spokojnie.
— Ponieważ już zaczęliśmy mówić na ten temat — powiedział, siadając z powrotem
na
swoim miejscu — chcę coś panu opowiedzieć.
Zajmuję się chemią organiczną. Już w młodości pasjonowała mnie tajemnica żywej
komórki.
Wstępując na uniwersytet postanowiłem, że zostanę biochemikiem. Jednak, z
przyczyn ode mnie
niezależnych, nie udało mi się zrealizować tego marzenia. Kiedy skończyłem
studia, podjąłem
pracę w instytucie, który zajmował się zagadnieniami produkcji tworzyw
sztucznych. Moja
sytuacja była nie najgorsza, miałem dobre warunki do pracy. Nikt nie krępował
mojej inicjatywy
i miałem przed sobą otwartą drogę do szybkiego uzyskania stopnia naukowego,
który jest
niezbędny dla każdego, kto postanowił poświęcić swoje życie badaniom naukowym.
Jednakże bardzo szybko wyjaśniło się, że nie ma i zrozumienia między mną a moim
profesorem. Trwająca nadal fascynacja biochemią podsunęła mi myśl o możliwości
zaprogramowania przy syntezie tworzyw sztucznych procesów analogicznych do
tych,
które
zachodzą w żywej komórce. Sądziłem, że można utworzyć polimery, które
kierowałyby syntezą
mas plastycznych tak mniej więcej, jak kwas nukleinowy w komórkach żywego
organizmu
kieruje syntezą białka i określa ogólną strukturę organizmu.
Wyśmiano mnie. Myśl utworzenia „nosiciela cech dziedzicznych” dla tworzyw
sztucznych
wydawała się wszystkim tak absurdalna, że stała się wkrótce w naszym instytucie
synonimem
każdego lapsusu naukowego. Najbardziej przykre było to, że nie uważano nawet za
konieczne
dyskutować ze mną na ten temat. Dowody, które cytowałem na obronę mojej tezy,
wywoływały
co najwyżej pobłażliwy uśmiech.
Przeniosłem się do innego laboratorium, ale moja sytuacja bynajmniej nie uległa
poprawie.
Nowy profesor uważał moją ideę za pozbawioną perspektyw. Obiektywnie rzecz
biorąc miał
rację. W przyszłości sam miałem przekonać się o tym, jak kolosalne trudności
stoją na drodze do
zrealizowania tego, co sobie zamyśliłem.
Ponieważ wiązał mnie formalny zakaz kontynuowania doświadczeń w interesującej
mnie
dziedzinie, zacząłem zostawać w laboratorium na popołudnia i zachowywać wszelkie
środki
ostrożności, aby ukryć rzeczywisty charakter moich prac. Jednak w takim stopniu
byłem opętany
przez swoją ideę, że nie mogło to pozostać bez wpływu na poziom moich
zasadniczych prac.
Doszło do bardzo nieprzyjemnej rozmowy z kierownikiem laboratorium.
Wyczuwałem,
że moja
sytuacja w instytucie staje się bardzo dwuznaczna i niewygodna. Moi rówieśnicy
dawno już
obronili swoje prace doktorskie i z powodzeniem pracowali nad poważnymi
problemami
naukowymi, mnie zaś poruczano tylko zadania drugorzędne, nie wymagające ani
nadzwyczajnej
fantazji, ani specjalnego przygotowania naukowego. Uważano mnie za bardzo
przeciętnego
pracownika.
Minęło tak kilka lat.
W spadku po matce odziedziczyłem niewielki domek za miastem i stale tam
mieszkałem. Tam
właśnie, w szopie, urządziłem sobie podręczne laboratorium. Cały mój wolny czas
starego
kawalera poświęcałem na doświadczenia.
Nadszedł wreszcie dzień, w którym wydało mi się, że jestem na właściwej drodze.
Udało mi
się uzyskać polimer syntetyzujący na swojej powierzchni sztuczne tworzywo z
roztworu
formaldehydu.
Trudno mi wyrazić, co czułem tego dnia, kiedy w akwarium zaczęły powstawać
niewielkie
czerwone drobiny tworzywa. To było coś więcej niż narodziny nowej technologii.
Okazało się
rzeczą możliwą sztuczne powtórzenie tego, czego przyroda dopracowała się w ciągu
miliardów
lat ewolucji.
Otrzymane przeze mnie kawałeczki tworzywa przypominały korale i wyglądały tak,
jak gdyby
wszystkie wyszły spod jednej sztancy. Każdy z nich miał kształt kuleczki z
sześcioma
niewielkimi wyrostkami.
Przesiedziałem w szopie całą noc obserwując przy świetle naftowej lampy ich
narodziny.
Rano w drodze do pracy myślałem o nowych fabrykach produkujących przedmioty z
tworzyw
sztucznych bez ciężkich i skomplikowanych urządzeń używanych we współczesnym
przemyśle.
Nieważne było to, że chwilowo udało mi się to osiągnąć tylko w bezużytecznym
kształcie,
przydatnym co najwyżej do produkowania paciorków czy koralików dla kobiet. Nie
miałem
wątpliwości, że opanowanie nowej zasady pozwoli na hodowanie przedmiotów o
każdym
dowolnie zaplanowanym kształcie. Wszystko zależało od struktury polimeru
kierującego syntezą.
Kiedy wieczorem wróciłem do domu, upewniłem się, że paciorków, jak je
nazywałem
w
myśli, jest już znacznie więcej. Na dnie akwarium było ich co najmniej
trzydzieści. Robiły się
coraz większe, ale nadal zachowywały swój pierwotny kształt. Część z nich po
osiągnięciu
określonych wymiarów przybrała kształt owalny, w środku pojawiało się cienkie
przewężenie.
Olśnił mnie nagły domysł — wyglądało na to, że paciorki rozmnażały się przez
podział,
zupełnie tak samo jak żywa komórka. Kilka z nich wyjąłem z roztworu i wtedy
okazało się, że
niektóre z nich już podzieliły się na dwie części, z których każda miała po trzy
wyrostki. W
miejscach podziału zaczynały wyrastać trzy nowe.
To wszystko nieco mnie zdetonowało, ale dosyć szybko zrozumiałem, że proces
podziału
można zatrzymać wyjmując dorosłe paciorki z akwarium. Pozbawione odżywczego
roztworu nie
mogły już rosnąć. Może pan sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy .wieczorem
odkryłem, że
wyjęte z roztworu paciorki rozmnażają się nadal, choć w tempie znacznie
wolniejszym niż to
miało miejsce w akwarium. Paciorki syntetyzowały węglowodór z dwutlenku węgla i
z pary
wodnej znajdującej się w atmosferze. Upewniłem się co do tego, kiedy umieściłem
paciorki w
eksykatorze. W atmosferze pozbawionej pary wodnej wzrost paciorków zostawał
zahamowany.
Stanął przede mną nowy problem: z jednej strony było to bardzo nęcące —
możliwość
syntetyzowania tworzyw sztucznych wprost z powietrza, bez wydatkowania
jakiejkolwiek
energii, ale z drugiej strony nie wolno było dopuścić do tego, by wyroby z tego
tworzywa
rozmnażały się w nieskończoność. Niech pan sobie wyobrazi, ze kupił pan
filiżankę i postawił ją
w kredensie, a po jakimś czasie cały pana dom jest przepełniony identycznymi,
zupełnie
niepotrzebnymi filiżankami!
Należało za wszelką cenę znaleźć sposób powstrzymania rozrostu paciorków. Udało
mi się
ustalić, ze procesy wzrostu i podziału paciorków nie zachodzą bez udziału
światła słonecznego,
ale sam pan rozumie, że nie mogło to stanowić podstawy praktycznego technicznego
rozwiązania
problemu. Nikomu nie są potrzebne wyroby, którymi można się posługiwać tylko
ciemności.
Wiele dni spędziłem na męczących rozmyślaniach.
Przez ten czas namnożyła się straszna ilość paciorków. Nie mieściły się już w
akwarium i
zalegały znaczną część podłogi szopy. Ze zgrozą obliczałem, ile to ich będzie za
miesiąc, jeżeli
nadal będą się rozmnażały w postępie geometrycznym.
Aż wreszcie olśniła mnie idea — postanowiłem zniszczyć w paciorkach polimer
kierujący ich
wzrostem i ich rozmnażaniem się. Zdecydowałem, że użyję do tego celu promieni
rentgenowskich.
Zabrałem ze sobą kilka paciorków, namówiłem znajomego inżyniera z laboratorium
rentgenologicznego w naszym instytucie, aby naświetlił je bardzo silnie. Nie
mogłem mu
wytłumaczyć, do czego mi to potrzebne, ale prosiłem go tak usilnie, że w końcu
się zgodził.
Najwidoczniej promieniowanie dało oczekiwane rezultaty, bo część paciorków
przestała
rosnąć i rozmnażać się. Za to pozostałe spośród napromieniowanych dostarczyły mi
mnóstwa
kłopotów. Gdybyśmy mówili nie o wyrobach z tworzyw sztucznych, ale o żywych
organizmach,
to co się stało, nazwałbym mutacją. Najwidoczniej struktura polimeru nie została
w tych
paciorkach zniszczona, tylko uległa przebudowie, ponieważ w następnych
pokoleniach paciorki
zmieniły kolor i kształt.
Teraz miałem do dyspozycji olbrzymią wielość różnych form. Na podłodze szopy
wznosiła się
piramida różnokolorowych paciorków o najróżniejszych kształtach i kolorach, z
najrozmaitszymi
ilościami wyrostków.
Uspokoiłem się nieco, kiedy zobaczyłem, że najniższe warstwy paciorków,
pozbawione
dostępu powietrza, przestały rosnąć i rozmnażać się. Możliwe, ze powodowało to
pochłanianie
dwutlenku węgla i pary wodnej przez paciorki lezące w górnych warstwach
piramidy. W ogóle
wydawało mi się, że w wielkich skupiskach paciorki rozwijają się znacznie
wolniej.
Pewnego razu stojąc koło jednej z piramid zauważyłem, ze z jej wnętrza wytoczyła
się
przezroczysta kulka całkowicie pozbawiona wyrostków. Takiej postaci paciorka
jeszcze nie
spotkałem.
Tego dnia popełniłem wielki błąd: zamiast natychmiast spalić ową kulkę,
położyłem ją na
stole, aby obserwować dalszy jej rozwój.
Kulka rosła bardzo szybko i już po dwóch dniach podzieliła się na dwie części.
Po kilku
dniach na stole leżała już spora kupka przezroczystych kuleczek. Wtedy
zaobserwowałem ich
nowe właściwości. Kulisty kształt i nadzwyczaj gładka powierzchnia nie pozwalały
im
gromadzić się w dużych skupiskach. Pod ciężarem paciorków leżących w górnej
warstwie dolne
toczyły się we wszystkie strony i zaczynały samodzielne bytowanie, najbardziej
sprzyjające dla
syntetyzowania węglowodoru z powietrza. Powstawała nowa kupka i kulki znowu
toczyły się we
wszystkie strony.
W odróżnieniu od paciorków kulki nieustannie zmieniały miejsce swego pobytu. Na
pierwszy
rzut oka mogło się wydawać, ze czynią to świadomie.
Wykopałem wokół szopy rów, ale i to nie pomogło. Rów napełnił się i kulki
toczyły się coraz
dalej i dalej. Kilka z nich znalazłem w sadzie sąsiada. Byłem zupełnie bezradny
i podejmowane
przeze mnie próby opanowania ich ekspansywności nie dawały żadnych rezultatów.
Parokrotnie
próbowałem obliczyć ilość kulek, która powstanie po pięćdziesiątym podziale i za
każdym razem
oszałamiały mnie astronomiczne rezultaty obliczeń. Bardzo szybko kulki
opanowałyby całą kulę
ziemską, wypierając z niej wszystko, co żywe.
— „Pasażerowie samolotu «Tu–104» odlatujący do Leningradu proszeni są o
przejście na
płytę” — rozległ się z głośnika głos spikera.
Spojrzałem na zegarek. Była piąta trzydzieści rano. Wasyl Niłycz chwycił swoją
walizkę i
rzucił się w stronę wyjścia.
— Na miłość boską! — krzyknąłem w ślad za nim. — Co było dalej z tymi kulkami?
— Zachorowałem i musiałem jechać do tego idiotycznego sanatorium. Wszystkie
paciorki i
kulki spaliłem. Nie miałem innego wyjścia. Jeśli mam być szczery, to nie jestem
pewien, czy
parę sztuk nie zawieruszyło się u mnie na podwórzu. Te przezroczyste kulki są
strasznie trudne
do zauważenia! Przerażenie mnie ogarnia, kiedy sobie pomyślę, co będzie, jeżeli…
Dalej nie usłyszałem, bo Wasyl Niłycz zbiegał już na dół po schodach.
Przełożyła Irena Lewandowska
Ilia Warszawski
BIOPRĄDY, BIOPRĄDY…
— Kto do doktor Hipokratesowskiej? Proszę wejść, pani Mario, to do pani. Proszę
na fotel.
— Co panu jest?
— Przednie zęby.
— Zaraz zobaczymy. Tak, brakuje czterech górnych zębów. Jakie ząbki pan sobie
życzy?
— Zwykłe, białe. Mostek na złotych koronkach.
— Nie o to mi chodzi. Chce pan mieć zęby mleczne czy stałe.
— Przepraszam panią doktor, nie rozumiem.
— Nie wstawiamy protez, ale powodujemy wyrastanie nowych zębów. To najnowsza
metoda.
Przykładamy do dziąseł zapisane na taśmie magnetycznej bioprądy dawcy, któremu
wyrzynają
się właśnie zęby. Pod ich wpływem pacjentowi zaczynają wyrastać zęby. Mleczne
można
odtworzyć w ciągu jednej wizyty, na stałe, przy pańskich dziąsłach, potrzebne
będą trzy. Jeśli
panu nie bardzo się śpieszy, to radziłabym jednak stałe. To wprawdzie troszkę
bardziej boli, ale
za to będzie pan mógł nimi gryźć, co tylko pan zechce.
— No dobrze, niech pani doktor robi stałe.
— Świetnie! Zaraz dopasujemy taśmę. Tak, cztery przednie górne zęby. Zębodawca
Iwanow,
sześć lat. Tamaro, niech pani weźmie taśmę z magnetoteki. Proszę szeroko buzię.
Zaraz
zamocujemy na dziąsłach kontakty. Troszkę wyżej głowa. Świetnie. Znalazła pani
taśmę,
Tamaro?
— Jest.
— Poszę założyć. Podłączyć przewody. Gotowe?
— Gotowe.
— Teraz proszę siedzieć spokojnie. Włączam! Ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–ż–z–ż–ż–ż–ż…
— Jak się czuje nasz pacjent?
— Hasznie uuje usta.
— Strasznie kłuje w ustach? To nic, trzeba troszkę pocierpieć. Rzecz warta tego.
Żeby być
pięknym, trzeba się umartwiać, jak mówi francuskie przysłowie. Kilka lat temu
nie mogliśmy
nawet marzyć o regenerowaniu nowych zębów. Teraz, wzmacniając bioprądy można
ten
proces
przyśpieszyć tysiące razy.
— A–a–a–a–a–a–a–a….
— Ach, jaki niespokojny pacjent! Przecież powiedziałam, że trzeba będzie troszkę
pocierpieć.
Nie ma w tym nic strasznego, po prostu wyrzynają się panu zęby.
— O–o–o–o–o–o–o–o!…
— Ech, co z panem robić. Tamara, niech pani założy kontakty na skronie. Zaraz
damy panu na
uspokojenie bioprądy dawcy oglądającego komedię filmową. Nie, nie, pani Tamaro,
Lenfilm tu
na nic. Niech pani da całkowitą anestezję z Charlie Chaplinem.
— A–a–a–a–a–a–a–a–a–a–a–a!!!
— Trzeba będzie przerwać wizytę! Zaraz zobaczymy, dlaczego pan tak krzyczy…
Tamara!!!
— Słucham…
— Jaką taśmę kazałam pani przynieść?
— Dawcy Iwanowa.
— A co pani przyniosła?
— To, o co pani doktor prosiła.
— No to dlaczego pacjentowi wyrastają na dziąsłach włosy zamiast zębów?
— Nie moja wina, pani doktor. To w magnetotece znów pomieszali taśmę. Mają tam
całą
kupę Iwanowów i dali pewnie taśmę z zapisem bioprądów wzrostu brody, jaką
posługuje się
kosmetyka przy leczeniu łysych.
— A pani na co patrzyła. Przysyłają tu na praktykę smarkate studentki. Niech
pani zaprowadzi
pacjenta na oddział kosmetyczny i powie, że trzeba natychmiast usunąć włosy z
błony śluzowej
jamy ustnej. Niech pani sama dopilnuje, żeby wzięli taśmę z bioprądami dawcy
szybko
łysiejącego, a nie jakąś lipę na usuwanie brodawek.
Przełożył Zygmunt Burakowski
Michaił Jemcew
Jeremi Parnow
CZCICIEL SŁOŃCA
I
Frank zatrzymał się przed masywnymi drzwiami, obitymi czarną skórą Skromna i
surowa
miedziana tabliczka z napisem „J.E. Hughes, Redaktor Naczelny Daily Express”
pociemniała od
starości. Frank spojrzał na zegarek — była za trzy minuty dziesiąta.
Szef umówił się z nim równo na dziesiątą. Frank usiadł w skórzanym fotelu:
— Dobrze, posiedzę trzy minuty w poczekalni.
Frank, czyli Francis O’NeuiIły, był zastępcą kierownika działu naukowego. W
redakcji
uważano Franka za dziwaka, ale odnoszono się do niego z szacunkiem. Nie istniały
dla niego
żadne inne sensacje prócz naukowych. Gotów był poświęcić całą kolumnę na artykuł
o badaniach
właściwości DNK, czy na komunikat o odkryciu antyhyperonu. W ciągu
dziesięcioletniej pracy
w gazecie Frank poznał wielu sławnych uczonych. Byli wśród nich młodzi fizycy,
którzy
niedawno zostali członkami Akademii i laureaci Nobla okryci już siwizną. Ale za
każdym razem,
gdy czekało go spotkanie z człowiekiem nauki, ogarniało Franka uczucie pokornej
nieśmiałości i
radosnego oczekiwania.
Frank śledził wszystko, co miało jakiś związek z zagadnieniami mikroświata, czy
paralaksami
czaso–przestrzeni, projektami zmiany klimatu Ziemi, czy też tajemnicami
genetyki. Był przy tym
doskonałym popularyzatorem. Nie rozrabiał materiału, jak manną kaszkę na
talerzu, nie oblewał
go soczkiem malinowym. Nienawidził wulgaryzacji i nie cierpiał krzykliwego
dyletantyzmu
naukowych terminów. Artystyczny obraz, kontakt z czytelnikami i wiara, że
właśnie jego artykuł
jest najważniejszy ze wszystkich trzydziestu dwóch szpalt gazety — to był główny
oręż Franka.
Jednak wielu uważało go za dziwaka. Gdy rosyjski kosmonauta po raz pierwszy w
dziejach
świata pomyślnie poleciał w kosmos, Frank był w Moskwie. Inne dzienniki
drukowały wywiady
z bohaterem, jego biografię, fotografie żony i matki, opisywały dokładnie
powierzchowność i
wstydliwy uśmiech kosmonauty. A Frank posyłał do „Daily Expressu” telefonogramy
o
znaczeniu lotu dla przyszłości, o niezwykłej precyzji oddzielania się stopni
rakiety, o
telemetrycznej aparaturze.
Szef ciskał gromy.
Ale o dziwo, „Daily Express” rozprzedano i to bardzo szybko. Przecież w tym
czasie
wszystkie gazety były do siebie podobne: te same fotografie, takie same
artykuły, a tylko
artykuły Franka dostarczały czytelnikowi nowych szczegółów, na które z taką
niecierpliwością
czekał.
Szef uśmiechał się i ssał cukierki.
— Macie dziwaka — mówili koledzy i z wieloznaczącym uśmiechem zaciskali usta.
Frank spojrzał na zegarek, wstał i otworzył drzwi.
— O! Frank, mój drogi, czekam na pana. Proszę, niech pan siada.
Ten różowolicy, zupełnie łysy tłuścioch wygląda jak wielkie niemowlę — takie
porównanie
przychodziło Frankowi na myśl za każdym razem, kiedy siedział w gabinecie szefa.
— Nie chce pan? — Hughes podał Frankowi otwartą puszkę cukierków.
— Dziękuję panu — Frank ostrożnie podchwycił bursztynową, przylepiającą się do
palców
rybkę i włożył ją do ust. Hughes wpakował sobie do paszczy całą garść.
— Oczekuję od pana sensacji, Frank, prawdziwej sensacji. Może pan się domyśla,
jakiej?
— Mam akurat doskonały materiał o doktorze Madawarze. On…
— Kto to taki?
— Biolog, laureat Nobla.
— Nie pójdzie. To żadna sensacja. Trzeba mi czegoś takiego — Hughes usiłował
strzelić
swoimi pulchnymi, jak różowe kiełbaski, palcami — jakby to panu powiedzieć…
Trzeba, żeby
gazeta wyszła minimum w potrójnym nakładzie!
— Niedawno tak właśnie było.
— Zupełnie słusznie, ale to zawdzięczałem rosyjskiemu lotnikowi, a teraz chcę to
zawdzięczać swojemu współpracownikowi — na twarzy Hughesa ukazały się grube
fałdy.
Frank odpowiedział mu chłodnym, grzecznym uśmiechem. Hughes wstał i komicznie
kołysząc się na krótkich nóżkach przeszedł przez cały gabinet — do mapy.
— Olśniła mnie pewna idea, Frank. W swoim czasie „New York Herald” wysłała
Stanleya do
dżungli afrykańskiej. Gazeta potroiła nakład, a Belgia otrzymała Kongo. Niedawno
„Daily Maił”
posłała Ralfa Issarda na poszukiwania śnieżnego człowieka. Naprztykali
fotoaparatami
komunistyczne Chiny. Yeti oczywiście nie znaleźli, ale gazeta wychodziła w
zdwojonym
nakładzie.
— Nie mówiąc już o tym, że chłopcy z satyrycznych pism mieli okazję zarobić…
— Tak, tak, Frank, właśnie tak. Ale jeśli pan pozwoli, będę mówił dalej. A więc…
no co tu
dużo mówić! Jednym słowem, Frank, pojedzie pan na Saharę.
— Gdzie?
— Na Saharę. Zaraz panu wszystko wytłumaczę. Nie chcę, żeby pan tam coś
odkrywał, wcale
nie. Ważne, że pan pojedzie… Pojedzie pan jeepem we dwójkę z szoferem. On jest
jednocześnie
radiotelegrafistą. A my tu będziemy z niepokojem śledzili wasz los — plecy szefa
zatrzęsły się
od śmiechu, zupełnie jak stężona galareta.
— Ale dlaczego właśnie tam, dlaczego na pustynię?
— Przypominam sobie, że pan niedawno dał materiał o hipotezie pewnego
naukowca.
Zdaje
się, że to było o tektytach?
— Tak jest.
— No właśnie. On twierdzi, że jeszcze przed Adamem istniał kosmodrom, czy coś w
tym
rodzaju. No więc pojedzie pan sprawdzić tę hipotezę. Dobrze?
— Nie wiem, jak to tam będzie z nakładem, ale nawet jeśli wzrośnie, będzie pan
to znów
zawdzięczał Rosjanom. Oni dużo pracowali nad pochodzeniem tektytów.
— Nie tylko im. Nie tylko. Panu także, Frank. Przecież będziemy z niepokojem
śledzili pański
los.
— Wątpię, czy nawet najlepsza ekspedycja potrafi potwierdzić lub obalić tę
hipotezę…
Bardzo wątpię.
— Wcale nie o to chodzi. Yeti też nie znaleźli. Nawet poszukiwania Livingstona
były tylko
pretekstem.
— Pretekstem do czego?
— Do businessu, Frank. Mogą to być nowe kolonie, lub prestiż gazety.
— No tak, ale teraz…
— Teraz jeden warunek. Żadnych wrażeń z podróży, żadnego miejscowego kolorytu.
Materiał
zacznie pan nadawać po przybyciu na pustynię. Tylko tektyty, tylko starożytne
znaleziska i
wszelkie szaleńcze hipotezy.
— Sir!
— Żartuję, Frank. Materiał będzie odpowiednio opłacany. Po powrocie
dwumiesięczny urlop.
A teraz niech pan idzie do Patricka. On załatwi wszystkie formalności. Aha…
kiedy wszystko
będzie gotowe, niech pan wpadnie pożegnać się.
II
Jeszcze parę godzin temu termometr wskazywał sześćdziesiąt. Lecz słońce zaszło i
nad
pustynią zapanowała straszna, zimna noc. Bez wiatru, bez szmeru. I tylko
nieruchomo błyszczą
gwiazdy, odbite równą lśniącą powierzchnią, pokrytą kryształkami gipsu. Czasem
zaszeleści
skorpion lub zaświszczy jaszczurka.
Frank stał przed wejściem do namiotu i pykał swoją nieodłączną fajeczkę ze
szkockiego
wrzosu. Jego wysoka, szczupła postać rzucała czarny cień, zniekształcony przez
zastygłą,
zmarszczoną powierzchnię piasku.
Wszędzie piasek — myślał Frank — natrętny, dokuczliwy piasek, wpadający w oczy,
zgrzytający w zębach. A przecież nie jest bez pożytku. — Myśli Franka
powędrowały na
południe. Tam, gdzie toczy swoje wody szeroka i spławna rzeka Kongo.
Gdyby tam, gdzie kończą się gorące tropikalne bagna, gdzie zamiast wilgotnych
tropikalnych
lasów, rzekę otaczają wysokie skaliste brzegi, gdyby tam, w wąskiej szczelinie
Stanley–Hill,
zbudować wysoką tamę? Jak szeroko rozlałoby się Kongo! Już nie rzeka, lecz
ogromne słodko
wodne morze ukryłoby pod swoją powierzchnią cały ten rozsadnik malarii. Potem,
gdyby cała ta
nizina została zatopiona, woda skierowałaby się w jeden z dopływów wielkiej
rzeki.
Frank widział, jak burzliwy potok zmusił rzekę do zawrócenia wstecz, do kanału.
Białą pianą
burzy się woda koloru kawy, kłębi się w odmętach fal; jak ślicznotka zaplata
warkocze, tak rzeka
przeplata się ciemnymi falami. I leci, leci, by szumnym wodospadem spłynąć do
kotliny jeziora
Czad.
Czad tez przemieni się w słodkowodne wewnętrzne morze — myśli Frank i majaczy
mu
się
lustrzana toń wody. Dokoła niego, jak przed tysiącami lat, kiedy żyli jeszcze
starożytni rybacy —
alassarasi, szumią zielone sawanny. Z odrodzonego morza Czad — jak to pięknie
brzmi —
morze Czad! — woda skieruje się do łożysk dawno nie istniejących rzek,
niezliczonych wadi*. W
ten sposób powstanie wielka rzeka — drugi Nil, który uniesie wody Konga do morza
Śródziemnego. Sahara wtedy przeobrazi się! A ten suchy i straszliwy piasek o
szarej barwie
zamieni się w najbardziej urodzajną glebę na świecie! I zaszumią ogrody nad nową
Afryką!
Frank wzdrygnął się od zimna i przykucnąwszy, zapalił maszynkę spirytusową.
— Halo, Mike! — Z namiotu dało się słyszeć senne mruczenie.
— Pan śpi?
Odpowiedzią było równomierne, jak przypływ, chrapanie.
— A czy to się kiedykolwiek urzeczywistni? — pomyślał Frank, nalewając wodę na
kawę do
imbryczka. — Na pewno. Przecież Rosjanie budują tamy w Egipcie. U nich wszystko
inaczej, u
tych Rosjan… Niedawno jeszcze byli naszymi sojusznikami, dlaczego by teraz nie
można było
zawiązać nowego sojuszu i połączyć siły w walce z pustynią, z kosmosem?
W namiocie zadzwonił budzik.
Trzeba rozbudzić chłopaka, inaczej nie wstanie ——zadecydował Frank i na
czworakach
wlazł do namiotu.
— No, wstańże pan, Mike! Poia pańskiego dyżuru. Zaparzyłem kawę.
W upiornym niebieskawym świetle maszynki spirytusowej, załamującym się
tysiąckrotnie w
krystalicznym piaskowcu, można było ujrzeć, jak z namiotu wysunęła się
spuchnięta i zmięta,
dobroduszna i klasycznie leniwa twarz szofera.
III
Gdy się patrzy wstecz, można zobaczyć, jak do samego horyzontu biegną zwężające
się
stopniowo wzorzyste ślady opon. Gdy się patrzy naprzód, nie widzi się nawet i
tego. Tylko
piasek, nieruchomy okropny piasek, piasek do samego horyzontu.
— A przecież tu dawniej żyli ludzie, Mike.
— Żartuje pan — jedną rękę szofer trzymał na kierownicy, a drugą właśnie
podnosił, żeby
wytrzeć pot z twarzy.
— Ani myślę. Trzy tysiące lat temu rozlegał się tu gwar na bazarach wielkich
miast. Po
ulicach pędziły lekkie rydwany, końskie grzywy były zwinięte w drobne kółka i
pomalowane
ochrą.
Szofer z niedowierzaniem wzruszył ramionami.
— To prawda, Mike. Może pan nie wątpić. Mówią o tym wizerunki niezwykłej
piękności,
wyryte na skałach.
— Zobaczymy je?
— Zobaczymy coś innego. Pamięta pan? Dwa tygodnie temu spotkaliśmy staruszka z
plemienia Tahitok?
— Tego oberwańca, z którym pan rozmawiał po francusku?
— To nie oberwaniec. To potomek starodawnej rasy. Kiedy nasi przodkowie chodzili
jeszcze
w skórach, jego praszczurowie żyli już w dużych miastach, spali na puszystych
dywanach i jedli
z cyzelowanych srebrnych naczyń.
Frank zdjął ciemne okulary, przeciągnął mokrą od potu chusteczką po czole i
nosie i znowu je
włożył. Nie chciało mu się palić, nie chciało mu się również pić ciepłego
„pepsi”. Och, gdyby tak
można było odpocząć w chłodnym cieniu, zdjąć buty, wypić szklankę musującej,
pełnej
srebrzystych pęcherzyków gazu, mineralnej wody z lodem!
— A propos, ten staruszek to książę czy coś w tym rodzaju.
— Naprawdę? — Mike nieuważnie dotknął palcem jakiejś metalowej części i
natychmiast
wsadził palec do ust.
— Oparzył się pan? Niech pan włoży rękawiczki.
Trzeba będzie. Wszystko nagrzane jak w piekle, mówi pan, ze ten dziadyga jest
tak samo
znakomity, jak książę Lancasteru?
— W każdym razie jego ród jest starszy. On jest ichchagerenem. Dokładnie nie
wiem, co to
znaczy, ale myślę, że to coś w rodzaju tytułu. Zresztą to nie ma znaczenia.
Interesująca jest inna
rzecz — pokazałem mu tektyty i spytałem, czy nie napotykał czegoś w tym rodzaju.
Pan wie, co
to są tektyty?
— Jakieś tam kamyczki?
— Są to kawałki naturalnego szkła. Naturalnego, ponieważ ich wiek oblicza się na
dziesiątki
tysięcy lat. Jeden tylko Bóg, a może diabeł, wiedzą, skąd się wzięły. Niektóre z
nich są
radioaktywne. Teraz w ich składzie wykryto takie izotopy, które wytwarza się
tylko w sposób
sztuczny.
— Reaktor atomowy sprzed potopu?
— Coś w tym rodzaju. Była hipoteza, że to ślady lądowania nieznanego astrolotu.
— Z atomowym napędem?
— No oczywiście! Piasek pod jego dyszami roztopił się i zamienił w radioaktywne
szkło.
— Ciekawe…
— Moim zdaniem nie bardzo. Hipoteza na jeden dzień. Zrodziła się na fali
zainteresowania
kosmosem. O, rosyjski statek — sputnik — to rzeczywiście ciekawe. Niech pan
sobie tylko
wyobrazi… Błękitne pasemko, potem coraz bardziej i bardziej niebieskie, dalej
coraz
intensywniejszy fioletowy odcień, przechodzący w czerń kosmosu. Pomyśleć tylko,
on widział
to, czego jeszcze żaden człowiek na świecie nie widział!
— Amerykanie tez wkrótce polecą.
— Polecą, na pewno. Ale on był pierwszy! A to ma wielkie znaczenie.
— No dobrze, ale pan przecież zaczął o tym, jak go tam, księciu? On coś wie o
tektytach7
— Tak. One są rozrzucone po całej pustyni. Biedne kobiety robią sobie z nich
paciorki
Szczególnie dużo jest ich tu, w krainie Tanesruft.
— Dlaczego pan tak usilnie pragnie dostać się do tych przeklętych skał? Przecież
tektyty są i
tu?
— One są prawie wszędzie. W Australii, w Czechosłowacji.
— A co będziemy robić przy tych skałach? Siedzielibyśmy sobie w hotelu i
posyłali listy do
redakcji, zamiast jeździć ciągle po tym piekle!
— Nic pan nie rozumie — oczy Franka stały się głębokie i zagadkowe. — Nigdy pan
nie
zrozumie, jak szczęśliwy może być człowiek, jeżdżąc po tych piaskach, które
pamiętają
starożytne miasta, skacząc po skałach, gdzie starożytni rzeźbiarze osiągnęli
nieśmiertelność. Tyle
tu tajemnic, tyle strasznych i nie wyjaśnionych zagadek! Czasem wydaje mi się,
ze nad pustynią
unoszą się duchy. Tylko nie wiem jakie — dobre czy złe.
Mike nie odpowiedział Ślina lepiła mu się w ustach. W karku uciskało i kłuło jak
od gorczycy.
W głowie mu się kręciło, a blaszane niebo zdawało się spadać mu na plecy. Nagle
ujrzał gdzieś w
oddali jezioro. Strzeliste palmy przeglądały się w przezroczystej wodzie. W
stronę jeziora
podążała karawana. Dzwoneczki na wielbłądach podzwaniały smętnie. Mike
wiedział,
ze na
pustyni istnieje zjawisko ,,fatamorgany’”, ale nigdy nie sądził ze piasek może
śpiewać.
A Frankowi chwilami naprawdę się zdawało, że nad nimi unoszą się niewidzialne
duchy
żyjących tu niegdyś ludzi.
IV
Królestwo słońca, kraina wiatrów.
Skały nagrzewały się skwarem południa i jak roztopiony metal w wodzie pogrążały
się w
chłodzie nocy. Z szybkością błyskawicy powstawały w nich szczeliny, z armatnim
łoskotem
obrywały się kamienie.
Potem do dzieła przystępował wiatr. Porywał lawiny piasku, wznosił ich kłęby i
zwalał
rozwiane ziarenka na skały. Piasek wyżłabiał w nich fantastyczne przejścia,
wytłaczał nisze i
groty, szlifował kamienie.
Słońce z góry przyglądało się tej pracy. Ono jakby wytapiało ukryty w kamieniach
tajemniczy
tłuszcz i pokrywało je czarnym połyskiem — pigmentem pustyni. Kamienie stawały
się podobne
do żelaza.
Skały Atakora! Tajemnicza kraina dziwacznych zastygłych cieni. Na wieki zamarli
tu
wojownicy i starcy, fantastyczne dziwolągi i żałobne zakonnice — osobliwe twory
słońca i
wiatru. Z czego powstała ta skalista kraina wśród piasków? Jaki potężny dżinn*
stworzył ten
fantastyczny świat wśród bezbrzeżnych piasków?
Rozpalone kamienie zamierały w rozżarzonym powietrzu. Lotna mgiełka
zniekształcała
kontury i zdawało się, że skały cicho kłaniają się, milczącym tańcem witając
przybyszów.
Nie można patrzeć bez ciemnych okularów, w przeciwnym razie uroją się wśród skał
głębokie
niebieskie źródła, jak gdyby napełnione płynnym mgławicowym tlenem. Zakołyszą
się skały,
popłyną, rozpryskując sine krople wody. W uszach zabrzmi przedziwnie smętna
muzyka,
niepokojąca i wspaniała.
To muzyka śmierci. Wywoła zawrót głowy, puści skały w szalony taniec. Niebo się
przewróci
i połączy z sinymi jeziorami.
Pustynia wielu zgubiła. Nie jeden raz Mike dostrzegał zbielałe od słońca kości
wielbłądów,
wyschnięte sczerniałe mumie ludzkie. Przed jedną taką ciemną postacią zatrzymał
auto.
— W co on jest zawinięty, sir?
— To burnus z wielbłądziej sierści. Chroni człowieka zarówno od tajemniczej
„śliny
drakona”, której tak się boją Tauregowie, jak i od ukąszenia falangi. Ale temu
biedakowi nie
pomógł. Niech go pan odwróci.
Mike pociągnął za koniec koca — mumia zakręciła się jak szpulka, gdy się ją
pociągnie za
nitkę.
— Ale długi, jak…
Wreszcie koc się odwinął i Frank ujrzał brązowy szkielet obciągnięty suchą
skórą.
Ciekawe, ile ma lat — pomyślał Frank i nachylił się. Coś błysnęło — była to
złota bransoletka
z pięknym szwajcarskim zegarkiem.
— Europejczyk?
— Tak, Mike, zdaje się.
Frank ostrożnie ujął wyschniętą kiść dłoni. Była ściśnięta w kułak, jakby
chciała coś unieść ze
sobą w wieczność. Frank puścił ją, upadła i rozsypała się.
— Tak, tak… słońce porządnie się napracowało — powiedział Frank, idąc w stronę
jeepa.
— Niech pan poczeka, tu coś jest.
Frank odwrócił się i zobaczył, ze Mike czyta jakiś papierek.
— Atrament zupełnie wyblakł.
— Nic strasznego. Przeczytamy to przy świetle mineralogicznej ultrafioletowej
lampy, kiedy
się ściemni.
V
30 września 1903 roku. Ekspedycja profesora Reyera. Dla kogoś, kto znajdzie ten
list. Proszę
przekazać mojej żonie, Adeli Reyer, Rue des Tulipes 48, Lion, lub na adres
Francuskiej
Akademii Nauk.
Było nas czterech. Mój asystent France Crousel, dwóch robotników — Arabów i ja,
profesor
David Reyer. Szukaliśmy ruin starożytnego miasta. 21 września 1903 roku France
odkrył
przeprowadzoną wśród skał drogę. Była ułożona z ogromnych płyt kamiennych.
Każda
płyta
była oszlifowana z nadzwyczajną starannością, a ważyła z pewnością nie mniej niż
tysiąc ton!
Kto i kiedy zbudował tę „cyklopową” drogę można się tylko domyślać. Podobnie do
spiralnych
schodów droga szła wciąż wyżej i wyżej. Wiła się wśród skał, odsłaniając nam na
każdym kroku
zupełnie nieprawdopodobne rzeczy. Napotykaliśmy ogromne zbiorniki wodne,
wybite
wprost w
skałach i nie wiadomo dokąd prowadzące otwory; zadziwiająco okrągłe i szerokie,
patrzyły na
nas z wysoka.
Droga skończyła się zupełnie niespodzianie, tak samo jak się zaczęła — między
dwiema
najwyższymi skałami. Urywała się nad samą przepaścią. Nie można nawet było
marzyć o tym,
żeby zejść po niej! Ściana była zupełnie stroma. Tylko wąziutkie schodki
prowadziły gdzieś w
dół. Wstęp na te schodki znajdował się w wyłomie skały. Ale wyłom był strzeżony
przez kratę z
brązu, nad którą wyryte były egipskie hieroglify: — ZAMKNIJ OCZY I ODEJDŹ.
TU
KRYJE
SIĘ TAJEMNICA, ZA KTÓRĄ MOŻESZ ZAPŁACIĆ ŻYCIEM.
Moich robotników ogarnęło przerażenie. Upadli na kolana i za nic na świecie nie
chcieli iść
dalej. Żeby ich zachęcić, France postanowił iść naprzód. Podszedł do samego
wyłomu. Ale gdy
tylko dotknął jednego z prętów kraty, krzyknął, twarz mu się wykrzywiła i upadł
martwy
Robotnicy rzucili się do ucieczki. Jaskrawe słońce i wzruszenia strasznie na
mnie podziałały —
na pół oślepłem. Prawie po omacku zdołałem jednak odnaleźć drogę powrotną. Na
próżno
wołałem, na próżno krzyczałem — nikt się nie odezwał. Robotnicy albo uciekli
wraz z moimi
wielbłądami, albo też runęli w przepaść. Minuty moje są policzone. Śmierć będzie
okropna.
Szkoda, że nie mam rewolweru.
Wędrowcze, kimkolwiek jesteś, błagam cię, oddaj ten list pod wskazany adres.
David Reyer.
P.S. Droga zaczyna się między skałą podobną do rycerzaa skałą przypominającą
kota. Bądź
ostrożny. Niech cię Bóg ma w swej opiece.
VI
Oto ostatnia gigantyczna płyta. Dalej nie ma drogi. Skały stromą ścianą urywają
się nad
przepaścią. Tylko wąziutkie, wykute w czarnym bazalcie schodki, prowadzą gdzieś
w dół.
— Niech pan uważa, Mike — Frank odwrócił się w stronę szofera i gestem wskazał
mu, żeby
szedł za nim — czeka nas wiele niespodzianek: od kruszących się stopni schodków
do zatrutych
krat.
— Sądzi pan, ze krata była zatruta?
— Na pewno. Mogły na niej być drobniutkie szczerby powleczone trucizną.
Starożytni byli
mistrzami od wszelkich trucizn, nawet od takich, które z wiekami nie tracą swej
diabelskiej
siły… Inaczej, czym można by to wszystko wytłumaczyć?
— Różnie mogło być — wymijająco odparł Mike.
Ale tajemniczej kraty nie było. Czego nie mogły dokonać tysiąclecia, dokonały
sekundy. Kto
wie, kiedy to się stało; nazajutrz po śmierci Davida Reyera, czy może dopiero
wczoraj, ale
runięcie ściany zniweczyło także kratę z brązu i skałę z wyrytą pogróżką. Droga
była wolna.
…Wszystko się kończy. Skończyły się tez schody. Skończyły się przed idealnie
okrągłym
otworem. Ziejąca czeluść wabiła i groziła jednocześnie. Mike zajrzał do otworu.
Wydało mu się,
że w ciemnościach coś się świeci delikatnym różowoliliowym światłem.
— Pozwoli pan, że pójdę pierwszy, sir — i nie czekając na odpowiedź, szofer
zapalił latarkę i
wszedł do tunelu.
Frank poszedł za nim.
W twarz wionęła wilgoć i zapach stęchlizny. Frank zapalił latarkę. Żółty promień
wydobył z
mroków krępą postać szofera, który lekko pochylony naprzód posuwał się pewnie
korytarzem.
Na ściankach migotały maleńkie gwiazdeczki — to zapalały się i gasły kryształki
kwarcu. Pod
nogami gniewnie skrzypiał drobny żwir, budząc śpiące echo, które jak leniwy,
senny zwierz
niechętnie odgryzało się i milkło.
Nagle Mike zatrzymał się, zgasił latarkę, przykucnął i sapiąc, nachylił się nad
czymś.
— Co tam się stało, Mike?
— Niech pan zgasi swoją latarkę. Tu jest jakaś diabelska sztuczka, coś się
świeci. — Mike
wyprostował się, przywarł do ściany, żeby przepuścić Franka: — Tylko ostrożnie,
tu urwisko.
Tunel, opierając się o samotną skałę, pionowym korytarzem spadał w dół. Frank i
Mike
pochylili się nad studnią i aż do bólu w oczach wpatrywali się w czarną jamę,
gdzie szofer
zauważył jakieś jarzenie. Może tam rzeczywiście coś się jarzyło, a może po
prostu przed oczami
migały błękitne kręgi i skakały czerwone kule.
— Tak, coś tam jest — niepewnie bąknął Frank i zapalił latarkę.
Studnia okazała się niegłęboka, można było po prostu w nią skoczyć.
Frank skoczył pierwszy i od razu spostrzegł wąski kanał, który świecił
zdradliwym
lilioworóżowym światłem. Odwróciwszy się bokiem, ostrożnie przyparł do
szczeliny. W tym
momencie ciężko i niezgrabnie zeskoczył Mike.
— Ostrożnie, sir! Tu mogą być żmije albo jeszcze coś innego…
Ale Frank już nic nie słyszał, urzeczony dziwnym i wspaniałym zjawiskiem. Nowy
tunel był
dość krótki i z daleka już przenikało dzienne światło — widocznie na końcu
tunelu był zakręt,
który prowadził ku wyjściu. Ale Franka zdumiało coś innego. Torując sobie drogę
przez żwir,
wychylając się z najmniejszych szczelin, oplatając pułap — wszędzie… rosły żywe
rurki
jarzeniowe. Rozciągały się cieniutkimi wstęgami, zginały się w wąskie spirale,
przeplatały się i
zwisały pętlami, gorejąc czystym błękitnym światłem. Wśród tego złudnego
przepychu,
przywodzącego na pamięć najwspanialsze lampy jarzeniowe, płonęły malinowe,
różowe,
purpurowe, pomarańczowe i liliowe kule. Wydawało się, że samo powietrze płonie
jak szeroka
rzeka, spleciona z różnobarwnych ognistych strumieni.
— Przysięgam na Boga, to grzyby! Niewiarygodne, niezwykłe grzyby. — Mike aż
przysiadł.
— Grzyby?!
— Tak, sir, grzyby. Czytałem gdzieś, że grzyby świecą. U jednych — tylko ogonki
lub
kapelusze, u innych zarodniki. Nawet gnijące drzewa świecą się, bo na nich rosną
grzyby!
Frank patrzył na swego szofera i nie poznawał go. Ten wulgarny, trochę
ślamazarny chłopak
przeobraził się zupełnie. Może to niezwykłe światło żywych jarzeniowych lamp,
przy którym
można nawet czytać, tak zmieniło oblicze, a zwłaszcza oczy Mike’a, ale płonął w
nich tak czysty,
tak jasny ogień zachwytu, że Frank mu pozazdrościł.
Przypomniał sobie Paryż, Luwr. Pewnie wtedy on sam płonął takim właśnie ogniem,
stojąc
przed Renoir’em, czy zamierając w niemym zachwycie przed bezrękim posągiem,
wcielającym
w sobie całe piękno i cierpienie sztuki.
— Może pan ma rację, Mike.
Tunel kończył się wąską kotliną, otoczoną ze wszystkich stron skałami. Ziemia
była blisko —
w odległości trzydziestu stóp. Wbity w skałę hak i sznur rozwiązywały sprawę.
Frank szybko ześliznął się w dół i gdy był o dwie stopy od ziemi, skoczył. Żwir
zaszeleścił i
wszystko ucichło. Frank odwrócił się i zamarł z wrażenia. Nie słyszał nawet, jak
w ślad za nim
zeskoczył i Mike. Wprost przed sobą ujrzał gigantyczny wizerunek, wykuty w
gładkiej skale. Nie
odrywając się, patrzyły na niego — zuchwałego przybysza — przejmujące zgrozą
żywe oczy.
Wizerunek był prastary, a jednocześnie dziwnie kojarzył się ze sztuką
współczesną.
Niezwykłej siły dodawało mu połączenie jak najbardziej ostrej i ponurej
groteskowości z
realizmem. Wszystko było zdumiewające w tej postaci wykutej w skale. Swobodne i
wyraziste
linie tułowia i dziwny kołpak, otaczający głowę. Od kołpaka ciągnęła się jakaś
wygięta rurka,
przypominająca żmiję, stojącą na ogonie.
W jednej ręce postać trzymała coś, co przypominało „granat–cytrynkę, a drugą
wskazywała na
idealnie okrągłą tarczę, od której ciągnęła się po prostej poziomej linii,
uosabiającej Ziemię —
nić, kończąca się dziwacznym wrzecionowatym przedmiotem. Wyglądało to, jakby
wrzeciono od
tysięcy lat podążało ku linii Ziemi z rosnącymi na niej stylizowanymi drzewami,
tylko w żaden
sposób nie mogło dolecieć.
— Ależ to kosmonauta!!! — okrzyk Mike’a rozbudził duchy kotliny. Powtarzały one
jego
krzyk tysiąckrotnie gardłowymi głosami tak długo, dopóki Frank nie otrząsnął się
z odrętwienia.
Gdy echo zamilkło i Frank trochę oprzytomniał, chwycił swoje fotoaparaty i jak
szalony
zaczął biegać przed zagadkowym wizerunkiem. Po dziesięć razy fotografował z obu
kamer
samego kosmonautę i oddzielnie jego głowę w okrągłym kołpaku. Utrwalił na taśmie
również —
tajemniczą planetę i wrzecionowaty kosmolot, uparcie zmierzający ku Ziemi. W
rozmaitych
skrótach perspektywicznych, przy pomocy wszelkich możliwych filtrów świetlnych!
Gdy Frank trochę ochłonął, zaczął szukać choćby najdrobniejszego napisu. Ale
bezowocnie
— nic nie znalazł.
Czyja ręka wykuła wizerunek? Cóż to za tajemnicza tarcza? Jaka siła porusza
astrolot? Gdzie
przepadli kosmonauci?
Jednym słowem głowę Franka obiegły w tłumnym nieporządku wszystkie te pytania,
które
zrodziłyby się w głowie każdego innego człowieka w podobnych okolicznościach.
Jednak ani napisów, ani żadnych odpowiedzi nie znalazł. Jak w strasznej gorączce
męczyły go
natarczywe pragnienia. Chciałby tu zostać na długo, a jednocześnie — jak
najszybciej wrócić, jak
najszybciej poinformować ludzi, wtajemniczyć, opowiedzieć, obmyśleć, objaśnić,
napisać!
— Mike, wracamy —— powiedział i, podskoczywszy, zawisnął na linie — szybko
do
jeepa!
Musimy natychmiast nadać radiogram.
Frank siedział na piasku w samych spodenkach, ukrywszy się w cieniu jeepa.
Zwilżył
namydlonym pędzelkiem policzki, ale mydło momentalnie wysychało od gorącego
powietrza
pustyni.
Mike również siedział na piasku i nastrajał radiostację, oparłszy się łokciami
na rowkowanej
oponie koła zapasowego, wykonanej z ogniotrwałego organicznokrzemowego
polimeru.
Od
czasu do czasu podnosił do ust blaszaną puszkę z ciepłym sokiem ananasowym.
— Jedno jest dla mnie niepojęte — przerwał milczenie Mike, nie odrywając się od
radiostacji
— co stało się z asystentem profesora Reyera? Dlaczego tak nagle zginął? Pan
twierdzi, że
szczerby kraty mogły być pokryte trucizną, ale czy istnieją takie trucizny,
które momentalnie
uśmiercają? Mnie osobiście wydaje się, że biedny Reyer po prostu dostał
pomieszania zmysłów
od słońca i że wszystko mu się przywidziało…
— Nie sądzę. Istnieją straszne trucizny, uczeni nazywają je „białkami–
szatanami”. Wystarczy
kilka miligramów tej substancji, żeby’ zniszczyć wszystko, co na Ziemi. Żaden
urojony diabeł,
żadna bomba tytoniowa nie potrafią tego. Oczywiście, hipoteza : o szczerbach —
to po prostu
pierwsze rozsądne rozwiązanie zagadki, które mi przyszło do głowy… W każdym
razie
tajemnicza śmierć Crousela zostaje w ten sposób wyjaśniona prosto i racjonalnie.
Przypominam
sobie pewne zdarzenie podobne trochę do naszego wypadku. Jeśli pan chce,
opowiem.
— Oczywiście.
— Miało to miejsce mniej więcej czterdzieści lat temu. Zresztą niedaleko stąd, w
słynnej
Dolinie Królów, na skraju pustyni Libijskiej. Podczas badań archeologicznych
nasz współziomek
Howard Carter odkrył wejście do grobowca faraona egipskiego Tut–ench–Amona.
Odkrycie
nastąpiło zupełnie niespodzianie: pod ruinami jednej z chat, w których przed
tysiącami lat
mieszkali robotnicy budujący grobowce, nagle ukazał się wykuty w skale schodek.
Po
odgarnięciu ziemi wokoło ujrzano schody prowadzące do podziemia. Archeologowie
z
wielkim
trudem odkopywali stopień za stopniem, aż wreszcie schody przywiodły ich do
zamurowanych
drzwi grobowca, zapieczętowanych dziwnymi pieczęciami, wyobrażającymi szakala i
dziewięciu
związanych niewolników. Pieczęcie były nietknięte, co świadczyło o tym, że
bogate sarkofagi, w
których spoczywała mumia faraona, nie zostały naruszone przez złodziei. I
rzeczywiście, w
grobowcu znaleziono niezliczone bogactwa. Sama trumna ze szczerego złota ważyła
300 funtów!
— Oho!
— Tak, Mike, złota było mnóstwo, ale zapłacono za nie drogo. Wielu archeologów i
robotników, którzy dotarli do mrocznego grobowca, zginęło. Ugodziła w nich jakaś
męcząca i
tajemnicza choroba.
Pierwszy zachorował nasz znany uczony lord Car—narvon. Dostał gorączki i silnych
boli
mięśniowych. Lekarze bezsilnie rozkładali ręce. Lord umarł po dwudziestu dniach
w
straszliwych mękach. Następnie zaczęli umierać inni członkowie archeologicznej
ekspedycji.
Przeważnie umierali ci, którzy pierwsi weszli do grobowca. Przez trzydzieści lat
nauka nie
potrafiła wyjaśnić tej straszliwej zagadki. W 1955 roku grobowiec nawet poddano
badaniom
dozometrycznym: chodziło o stwierdzenie, czy nie jest radioaktywny.
— No i co?
— Oczywiście bez żadnych rezultatów. Czyż faraonowie mogli coś wiedzieć o
promieniotwórczości i zabezpieczać swoje grobowce za pomocą radioaktywnego
kobaltu czy
strontu? Nonsens. Bóg skarał kopaczy grobów! — Oto jedyne wyjaśnienie, jakie
dali robotnicy
arabscy i w które uwierzyli nawet niektórzy uczeni w Europie.
Możliwe że i po dziś dzień musielibyśmy się zadowolić taką hipotezą, gdyby w
1956 roku nie
zachorował południowoafrykański biolog John Wills. Pisałem nawet wówczas o tym
w
naszej
gazecie. Wills badał pomiot nietoperzy w jaskiniach Środkowej Afryki.
Wkrótce po tym zachorował. Symptomy choroby były dokładnie takie same, jak u
archeologów. Uczeni zaczęli sobie przypominać, czy nie było jeszcze jakichś „—
podobnych
przypadków. Okazało się, że tą samą chorobą zostali „ukarani” i inni kopacze
grobów, badacze
południowoamerykańskich grobowców Inków. To „białko–szatan” — wirus
histoplasmosis,
znajdujący się w pomiocie nietoperzy. Znaleźli ten wirus także w grobowcu Tut–
ench–Amona.
Proste, co?
— Tak, niczego sobie. A może i w naszym tunelu żyją nietoperze?
— To właśnie jest zastanawiające, ze tu nie ma nic żywego oprócz grzybów. Ach! —
Frank
zerwał się na nogi. — Oczywiście, grzyby! Tylko jakim cudem potrafiły przetrwać?
Przecież w
tunelu nie ma żadnych produktów rozkładu. Czym się więc żywiły?
— O czym pan mówi? — Mike rozłożył ręce ze zdumienia.
Ale Frank już nie zwracał uwagi na szofera. Chodził wokoło auta, wymachując
rękami, i
mówił:
— Te grzyby żywią się powietrzem, zachodzi w nich synteza tlenu z azotem. Może
kiedyś te
grzyby staną się dla ludzi prototypem chemicznych fabryk przyszłości. A jarzenie
— to rezultat
reakcji chemicznej.
— A co to ma wspólnego z trucizną? — Mike zrozumiał, co ma na myśli dziennikarz.
— Przypuszczalnie w pewnych okresach grzyby jednakże potrzebują obcego białka.
Dlatego
właśnie wytworzyła się w nich zdolność zabijania żywego. Możliwe, że wydzielają
substancje
trujące albo wypuszczają na ofiarę obłoczek zarodników — nie wiem. Ale wszędzie
jest życie.
Nawet na pustyni. Napotykaliśmy na jaszczurki, węże, skorpiony, falangi, nawet
na jakieś
żuczki. Istnieje ono także w jaskiniach. Zaś w tunelu nie ma nawet wyschniętej
muchy. A śmierć
Crousela? Podszedł do samego wejścia, dotknął kraty, to znaczy spowodował jakieś
drganie,
wywołał ruch. Wtedy grzyby zareagowały jak rosiczka na muchę.
— A dlaczego nie zareagowały na nas? Czy jesteśmy duchami? — uśmiechając się
sarkastycznie, zapytał szofer.
— Mogę odpowiedzieć na to pytanie. Mike. Czekałem na nie. Przypomina pan sobie
list
Reyera? Tam nigdzie nie ma mowy o świeceniu przy wejściu do tunelu. Jednak pan
je od razu
zauważył mimo światła latarki. To znaczy, że cykl życiowy grzybów dzieli się na
fazy. Kiedy się
świecą — nie są groźne. Kiedy zaś nagromadzona energia zostaje wyczerpana i
grzyby gasną,
przemieniają się w milczących niewidocznych drapieżników, które w mroku nocy
czyhają na
swoje ofiary. Przystosowały się do takiego życia w ciągu tysięcy, a może nawet
milionów lat
ewolucji… Może zresztą te grzyby też są kosmicznymi przybyszami. Może
kosmonauci
przypadkowo przynieśli tu zarodniki. Znalazłszy sprzyjające warunki, spory
puściły kiełki.
— Możliwe, że wszystko jest tak, jak pan mówi. Ale przecież grzyby rosną nie
przy samym
wejściu do tunelu, tylko w głębi. Więc w jaki sposób mogły zabić tego Francuza?
A może wtedy,
jeszcze przed oberwaniem się skały, rosły tuż obok kraty?
Ale Frank nie zdążył odpowiedzieć. Niecierpliwie terkotał brzęczyk.
— Londyn!
— Dobrze, już idę. — Frank dokładnie wytarł brzytwę, włożył ją do pudełka, bez
pośpiechu
wstał i podszedł do radiostacji. Przykucnął i nałożył słuchawki.
Pięć minut spędził na melancholijnych rozmyślaniach, i tak że trudno było
skonstatować, czy
coś słyszy, czy też ciągle jeszcze czeka. Następnie na jego twarzy pojawił się
ledwo uchwytny
wyraz niezadowolenia, przekręcił wyłącznik przerzutowy i powiedział obojętnym
głosem:
— Dziękuję, sir. Dobrze. Czekamy.
Frank zdjął słuchawki i nie mówiąc ani słowa, wrócił na poprzednie miejsce. Znów
próbował
namydlić twarz i tylko dlatego, że z większym niż zwykle rozdrażnieniem otrząsał
pędzelek,
Mike odgadł jego nastrój i nie rzekł ani słowa.
A Frank myślał z natężeniem i męką. Szczerze mówiąc, nie uraziły go czarujące i
radosne
frazesy szefa, sprawiły mu nawet przyjemność. W końcu wiedział, że tak będzie. A
to, ze szef już
rozpoczął szeroką kampanię prasową, było zupełnie zrozumiałe, nic ponadto. Frank
usilnie
szperał w swoim sercu, chcąc dotrzeć do gruntu, na którym wyrosła ta szara i
mętna mgławica
smutku. I nagle zrozumiał. Tak, to właśnie było tak. W tym momencie, kiedy
ujrzał oczy
przybysza z kosmosu, przestał być dziennikarzem. Stał się naukowcem. Stał się
tym, kim
powinien był zostać po ukończeniu studiów. Zrobił odkrycie i nie chciał, żeby
wokół niego
rozgorzały dziennikarskie boje na słowa. Instynktownie czuł, że wszystko, czego
się dotknie
mętna fala sensacji, przestaje być wielkie i wzruszające, natomiast staje się
troszeczkę brudne.
Wiedział to zawsze, ale dopiero teraz odczuł całą swoją istotą. Jego umysł
nareszcie usłuchał
głosu serca. Serce wyraziło wszystko, co nagromadziło się w nim przez te
wszystkie lata, a
rozum nie mógł mu odmówić racji.
W uszach jeszcze brzmiały mu słowa szefa:
— Tę sprawę trzeba rozwinąć szeroko: wykorzystać wszystko — radio, film,
telewizję.
Jednym słowem za dwie godziny wsiadamy do samolotu, za jedenaście godzin
przesiadka na
helikoptery i pojutrze koło południa oczekujcie nas.
Frank sobie żywo wyobraził, co może potem nastąpić. Po tych starodawnych
świętych
kamieniach zaczną się snuć zręczni, obrotni młodzieńcy. Jedni, jak z armaty,
zaczną strzelać
obiektywami aparatów filmowych i fotograficznych. Inni z magnetofonami na
plecach zaczną mu
wtykać swoje mikrofony aż po samo gardło. I każdy z pewnością pomaca obraz
rękami.
Szczególnie nieprzyjemnie było sobie wyobrazić, jak to zrobi szef. Frank aż się
wzdrygnął z
obrzydzenia, jak od dotknięcia żaby. Był przekonany, że wizerunek pociemnieje i
zgaśnie od
tych wszystkich rąk.
A wyobraźnia podsuwała mu ciągle nowe i nowo szczegóły. Wyraźnie widział, jak
jeden,
maskując się niezręcznie, zaczyna odłupywać kawałek świętego kamienia. Czemu
nie! Taka
pamiątka!
Dlaczego właśnie ci plugawi i niepoważni ludzie mają pierwsi zobaczyć to, o czym
marzyli
najlepsi synowie ludzkości? I nie tylko zobaczyć, ale otrzymać wyłączny monopol.
Monopol na
sensację. Specjalność gazety „Daily Express”!
W piersi Franka zrodził się taki protest, taka burza jeszcze nigdy dotąd
niedoznanych uczuć,
że sam się przeląkł swego krzyku.
— Mike, Mike!
Szofer poderwał się z miejsca i zaskoczony ze zdziwieniem spojrzał na Franka.
Ale Frank już powziął decyzję.
— Posłuchaj, Mike. Pojutrze zwali się tu szef z całą swoją szajką. Ale gazeta
nie może tak
długo czekać. Chcę im zrobić małą niespodziankę. Wsiądziesz zaraz do jeepa i
pojedziesz do
domu. Wstąpisz do Instytutu Archeologicznego. Dam ci adres. Oddasz im rolki z
fonograficzną
taśmą… i list. Zanim się zapakujesz, napiszę. A ja już sam przywitam tu szefa.
Będzie
zadowolony z naszej pracy.
— Dobrze, sir — milcząc chwilę, odpowiedział szofer — ma pan zupełną słuszność.
— To — wskazał nieokreślonym ruchem na skały — to jest własnością całej
ludzkości. Niech
więc pierwsza dowie się o tym nauka.
Frank wstał. Niepojęte uczucie ścisnęło mu gardło. Chciał jeszcze coś
powiedzieć, ale
wyciągnął tylko rękę do szofera i mocno ją uścisnął.
VIII
Minęły dwa tygodnie. Frank spokojnie drzemał w wygodnej dziesięcioosobowej
salonce
helikoptera. Chwilami zwracał głowę w stronę małego okrągłego okienka i
spoglądał w dół.
Ziemia nie była podobna do mapy — helikopter leciał dość nisko. Wyglądała raczej
na
makietę. Frank przypomniał sobie skrzynię z piaskiem, na której jeszcze w czasie
studiów
uczono ich taktyki.
Bezkresne szaro–czerwono–bure obszary piasku, ostro zarysowane zielone
ubarwienie oaz.
Między tą zielenią i piaskami toczy się ani na chwilę nie ustająca walka.
Pustynia gwałtownie
atakuje wydmami piaszczystymi i, jak dżinny z butelek, wypuszcza gorące,
wszystko
zamieniające w popiół, wiatry.
— Cudownie, wspaniale, Frank. Zawsze spodziewałem się po panu czegoś takiego.
—
Hughes
bezskutecznie usiłował strzelić grubymi palcami.
Frank drgnął. Znów doznał uczucia wstrętu.
A szef bezustannie gadał:
— Pan bezwzględnie musi zostać kierownikiem działu, a Nicka przeniosę do
kroniki, on nie
ma nic wspólnego z nauką. Ech, Frank, mój chłopcze, znam pańską
bezinteresowność, ale
pieniądz to zawsze pieniądz. I wie pan, co postanowiłem? Podwyższę panu pensję.
— Hughes
poufale szturchnął Franka pięścią w plecy.
Frank prawie go nie słuchał. Odpoczywał po tych wszystkich szaleńczych dniach,
które teraz
wydały mu się odległymi i nierealnymi. Czy rzeczywiście to wszystko było faktem:
list profesora
Reyera, skały Atakora, wykuty w skale wizerunek? Może przywidziało mu się, może
to miraż,
który przyczaił się tylko w błękitnych jeziorach powietrznych, płynących wśród
czarnych skał?
Jednak obleśne gruchanie Hughesa ciągle mu uprzytomniało, że to nie miraż.
Trudno nawet
przewidzieć, jakimi krzykliwymi nagłówkami i oszałamiającymi tytułami Hughes
zacznie się
posługiwać, by wbić czytelnikowi do głowy ten „miraż” — Wielki Boże! To ‘
dopiero będzie
diabelski taniec, rozpasanie, dzikie wybryki najnieprawdopodobniejszych
domniemań i hipotez
tak samo dalekich od nauki, jak Ziemia od tarczy na tych skałach! Gazeta
dosłownie będzie
pękać od sensacji. „Na tysiące lat przed Rosjanami”, „Kto to — Atlantyda czy
Marsjanin?”,
„Nasi przodkowie — kosmonautami”, „Sahara — muzeum kosmosu”.
I Frank pojął, że nie zostanie kierownikiem działu, jak to dopiero przed chwilą
obiecał mu
szef Hughes. W ogóle nie będzie więcej pracował w prasie. To nie jest miejsce
dla uczciwych
ludzi.
A gdzie jest miejsce dla uczciwych ludzi? — sam siebie zapytał. Masz już
przeszło trzydzieści
lat, a ciągle jeszcze żyjesz w urojonym świecie marzeń. Teraz mówi się o wojnie,
o bazach i
bombach, a ty marzysz o tamach, o ujarzmieniu pustyni, o pokonaniu zimna. Zbudź
się, Frank.
Spojrzał na szefa. Jego twarz była uosobieniem zadowolenia. Hughes powoli pił
mocną słodką
kawę, delektując się jej aromatem i z lubością przyglądał się maleńkiej
porcelanowej filiżance.
Frank postanowił, że jakkolwiek się wszystko dalej ułoży, jednego na pewno nie
zrobi. Nie
będzie brał udziału w tej całej profanacji. Ostatecznie jako odkrywca wizerunku
może chyba
liczyć na skromny urząd archeologa. A dalej zobaczy się.
Frank nie wiedział, że w Algierze, w hotelu, czeka na niego duża szara koperta.
Mr Francis O’Neuilly.
Bloomsbery. Londyn. 17 sierpnia 19.. roku.
Szanowny panie! Byliśmy bardzo radzi z przysłanej przez Pana taśmy. Zupełnie
zrozumiała
jest Pańska niecierpliwość, żeby jak najszybciej zawiadomić świat o dokonanym
przez Pana
odkryciu. Jednakże byłoby lepiej, gdyby Pan sam taśmę wywołał i zrobił odbitki.
Primo,
reprezentowana przez Pana gazeta uniknęłaby pewnych nieprzyjemności, które ją
czekają, a
secundo, nie musiałby Pan zajmować się bezpodstawnymi hipotezami. Poza tym o
mały włos nie
wyrzuciliśmy kasety po zapoznaniu się z treścią załączonego listu, w którym jest
mowa o
kosmonautach w starożytności i temu podobnych fantazjach podnieconego umysłu.
Ulegając zupełnie zrozumiałej ciekawości, zrobiliśmy jednak kilka odbitek. I
jakież było
nasze zdumienie i radość, kiedy na zdjęciu odnaleźliśmy stelę Amenhotepa IV,
znanego także
pod imieniem Echnatona.
Dokonał Pan wspaniałego odkrycia, mister O’Neuilly, odnalazł Pan legendarny
grobowiec
Echnatona.
Panowanie jego — to najbardziej niezwykła i prawie nieznana przez naukę epoka w
historii
starożytnego Egiptu. Faraon ten był zrodzony przez kobietę niekrólewskiej krwi,
tancerkę
imieniem Teje. Ojciec Echnatona, faraon Amenhotep III, nie tylko podniósł do
godności
pierwszej małżonki uwielbianą przez siebie niewolnicę, ale przedkładał jej
towarzystwo nad
towarzystwo kapłanów. Rzecz prosta, że pojawienie się potomka Amenhotepa i Teji
zostało
powitane przez kapłanów i arystokrację niechęcią i rosnącą wrogością. Niechęć
przemieniła się w
jawną nienawiść, kiedy Amenhotep III przekazał synowi, jeszcze naówczas małemu
chłopcu,
prawie całą władzę. Tak rozpoczęła się walka, która trwała, w takiej czy innej
formie, przez całe
dzieje państwa Kemt. Faraon dążył do władzy absolutnej. Ale na jego drodze stali
kapłani i
namiestnicy prowincji — nomarchowie. Każdy nomarcha był jeszcze prócz tego
kapłanem
miejscowego boga. W królestwie Kemt była wielka ilość bogów. Oprócz bogów,
których
czczono w całym kraju, byli jeszcze miejscowi bogowie, którym bito pokłony w
jakiejś jednej
prowincji.
Żeby osłabić wrogów, musiał faraon usunąć im grunt spod nóg. Młody syn Teji —
Amenhotep IV postanowił w ogóle znieść wiarę w bogów albo przynajmniej
sprowadzić
wielobóstwo do wiary w jedynego boga. Przecież Egipt był imperium światowym, a
mógł się
stać zjednoczonym i silnym, mając tylko jedynego boga.
Gdy stary faraon umarł, Amenhotep IV wprowadził kult nowego boga — Atona.
Atona
wyobrażano pod postacią tarczy słonecznej. Pan pewnie wie, że jeszcze na długo
przed tą
reformą słońce było w Egipcie obiektem czci. Jego wcieleniem byli bogowie: Ra,
Atum, Horus.
W niektórych domach Amon–Ra uważany był za największego boga. Ale król —
reformator, a
nawet heretyk i bezbożnik, postanowił na początek znieść wszystkich bogów, prócz
swego
Atona. Zaczął to wprowadzać w czyn stopniowo i ostrożnie. Początkowo Atonowi
składano hołd
na równi ze starymi bogami. Potem zaś, kiedy faraon stał się najwyższym kapłanem
Atona,
zaczęto gnębić starych bogów. Reformy młodego władcy nie kończyły się na tym.
Coraz częściej
przy nominacjach na ważne stanowiska państwowe Amenhotep IV omijał młodzież
pochodzenia
arystokratycznego, oddając pierwszeństwo ludziom nie wysokiego rodu, lecz
doświadczonym i
oddanym sprawie.
Wreszcie w szóstym roku swego panowania młody faraon ogłosił Atona jedynym
bogiem.
Pozostałych bogów unicestwił. Zamknął ich świątynie, a kapłanów przepędził.
Kazał usunąć imiona bogów ze świątyń i grobowców. Heretycki faraon wyrzekł się
nawet
swego imienia (bo przecież Amenhotep znaczy „Amon jest zadowolony”, a Amon
był
największym bogiem w Tebach). Odtąd mianował się Echnatonem. Znaczy to oddany
Atonowi.
Echnaton wraz ze swoimi zwolennikami opuścił Teby i założył nową stolicę
Achetaton —
„Horyzont Atona”. Obecnie z tego miasta zostały tylko ruiny, które noszą nazwę
Tell El–
Amarna. Ale za panowania Echnatona było to wspaniałe, pełne przepychu miasto. Im
wspanialsza stawała się nowa stolica, tym silniej rosła niechęć do Atona.
Koczownicy grabili
okoliczne miasta, prowincje podległe Egiptowi zaczęły się buntować, kraj
opanowała groźba
wojny. Minęło kilka lat i Hetyci zabrali Atonowi prawie wszystkie miasta
azjatyckie.
Faraon miał coraz mniej przyjaciół, a coraz więcej wrogów. Ostatnie lata życia
spędził Aton
prawie w zupełnej samotności.
Umarł buntowniczy faraon również z dala od przyjaciół i bliskich. Po jego
śmierci kapłani,
nomarchowie i spadkobiercy zrobili wszystko, co było w ich mocy, żeby wymazać z
pamięci
ludu imię faraona–buntownika. Niszczyli grobowce, rozbijali sarkofagi i
portrety. Wszystko, na
czym było wyryte imię Echnatona, podlegało zniszczeniu, dokładnie zeskrobywano
wszelkie
napisy, przypominające o jego czynach.
Obecnie archeologowie nie są nawet przekonani, czy Echnaton został pochowany w
grobowcu, na którym znaleziono jego imię. Pod koniec ubiegłego stulecia co
prawda znaleziono
w grobowcu mumię mężczyzny, ale zmumifikowane zwłoki były pochowane
zupełnie
inaczej,
niż przyjęto chować faraonów.
Istniała także legenda — która dzięki Panu przestała być legendą — że Echnaton
nie umarł
wcale w swojej stolicy, natomiast, że razem z tysiącami wiernych uciekł na
Saharę, która wtedy
bynajmniej nie była pustynią. Tam Echnaton założył nowe miasto, którego nikomu
później nie
udało się odnaleźć.
A teraz pozwoli Pan wyjaśnić sobie nasze zdanie na temat złudzenia optycznego,
którego
ofiarą stał się Pan mimo woli.
Reforma religijna, podjęta przez Echnatona, musiała wywrzeć wpływ na inne
dziedziny
kultury. Szczególnie wyraźne jest to w sztukach plastycznych. Jeśli przedtem
sztuka była
podporządkowana religii, to właśnie Echnaton wyzwolił ją. Nareszcie egipscy
rzeźbiarze i
malarze mogli uwolnić się od raz na zawsze utartych kanonów. Sztuka stała się
bardziej
realistyczna, bardziej życiowa i dynamiczna.
Wrogość Echnatona do starej religii przekreśliła także normy estetyczne,
ustalone przez
kapłanów. Rzeźbiarze i malarze przestali idealizować obraz faraona, zaczęli
poszukiwać nowych
form wyrazu, które niekiedy przechodziły w groteskę. Wszystko to miało ten
skutek, że wykuty
przez najgorliwszych zwolenników Echnatona wizerunek w skale okazał się zupełnie
niepodobny
do tego wszystkiego, co Pan kojarzył w swoich pojęciach ze sztuką dawnego
Egiptu.
Poza tym nieznany mistrz, widocznie obawiając się o dalszy los grobowca,
postanowił ukryć
imię zbuntowanego faraona przed wrogami. Z tego powodu hieroglify z jego
imieniem wyciął
tak, że można je zauważyć wyłącznie o pewnej określonej porze dnia. Ale aparat
fotograficzny
— to nie oko ludzkie: utrwalił to, co wymknęło się Panu. Dokładnie z powodu tego
samego
optycznego efektu przyjął Pan obraz Słońca za tajemniczą planetę. Również z
bardzo wielu
promieni słonecznych spostrzegł Pan tylko jeden i wziął go za trasę astrolotu.
Ponieważ
Echnaton był arcykapłanem boga Słońca — Atona, jego koronę ozdabia również
stylizowany
obraz tarczy słonecznej, którą Pan lekkomyślnie nazwał hełmem skafandra.
Wykaz Pańskich omyłek można by mnożyć w nieskończoność, ale chyba to nie ma
żadnego
sensu. Jednym słowem — wizerunek Echnatona, wznoszącego modlitwę do boga
Atona,
wziął
Pan za kosmonautę.
Wszystko to jednak wcale nie pomniejsza znaczenia dokonanego przez Pana
odkrycia.
Po powrocie do Anglii uprzejmie zapraszamy do odwiedzenia nas.
Szczerze zobowiązany
Edwin H. Higginsbottom
Sekretarz Naukowy
Instytutu Archeologicznego P.S.
Przysłane przez Pana próbki zarodników oddane zostały na badanie do Instytutu
Biochemii
im. Jej Królewskiej Mości. Wstępna analiza, dokonana przez pana Hammsbella,
wykazała
wysoki procent białka o dużej toksyczności, znajdującego się w stanie okresowej,
czyli
sezonowej anabiozy. Winszuję Panu niezwykłego archeologicznego odkrycia.
E. H.
Przełożyła Olga Ford
Władimir Grigoriew
KOLEGA
Terkocze budzik. Otwieram oczy pełen nadziei, że zegarek śpieszy się
przynajmniej o
godzinę. Niestety — na drugim budziku też jest siódma.
Ten drugi sprawiłem sobie, gdy zrozumiałem wreszcie, ze jeden mnie nie obudzi. A
było
przecież już i tak, że zdawało się, i trzy nie dadzą rady…
Bezpośrednio po przebudzeniu czułem się nawet dość rześki. Ale po chwili znowu
morzył
mnie sen, wstawałem z przymusem, ociężały, znużony, marząc jedynie o tym, by jak
najprędzej
znaleźć się z powrotem w łóżku. No, cóż! Praca naukowa coraz mniej czasu
pozostawiała na
odpoczynek.
I naprawdę, wcale nie trawiła mnie jakaś żądza sławy, wcale nie śniły mi się po
nocach laury
wielkiego uczonego. Śniło mi się zupełnie co innego. W moich snach — nawet
dozorcy,
zamiatając ulice, mruczeli formuły i wzory.
Trudno, jeśli chce się dotrzymać kroku tytanom nauki — nie można pracować mniej
od nich.
A wielcy uczeni sypiają mało, och jak mało! Z tego wniosek, że wszystkiemu winni
wielcy
uczeni…
Właśnie ów trzeci budzik zmusił mnie wreszcie do zastanowienia się nad całą
sprawą.
— Czyż ty — mówiłem sobie — człowiek dorosły, autor tylu odkryć naukowych,
wynalazca,
nie potrafisz znaleźć rady na ów poniżający, niegodny, a niekiedy wręcz haniebny
stan, jakim jest
sen? We śnie może cię przecież przejechać samochód, może cię pobić banda
rozwydrzonych
chuliganów… We śnie mogą cię na zbity łeb wyrzucić z dziesiątego piętra, mogą ci
napluć w
twarz — a ty co? Zbudzisz się, umyjesz, i jakby nigdy nic. Nawet nie ma do kogo
iść na skargę!
Myśli te coraz częściej nie dawały mi spokoju, ale tak naprawdę zabrałem się do
tego dopiero
wówczas, gdy parę razy zbudziłem się w ubraniu. Tego już było za wiele. Należało
działać…
Oczywiście, o tym, by samemu udało się znaleźć sposób całkowicie uwalniający od
potrzeby
snu — nie było nawet co marzyć.
Wszystkie metody takie jak elektrosen, grawitacjosen, radiosen, platfostopsen —
wcześniej
czy później doprowadzą do zamierzonego wyniku. Niezliczone zastępy naukowców,
którzy w
nowoczesnych laboratoriach opracowują niezmordowanie te systemy, wierzą
niezbicie, że za
jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat wysiłki ich zostaną uwieńczone powodzeniem.
W porównaniu z wiecznością to, naturalnie, zaledwie chwilka. Dla mnie jednak ta
chwilka to
najlepsza część mego twórczego życia. Skoro więc natura nie zatroszczyła się, by
zaopatrzyć
mnie w kogoś, kto by za mnie bawił się, odpoczywał, jadł i spał — to w takiego,
kto by za mnie
przynajmniej spał, powinienem zaopatrzyć się sam.
Należało po prostu znaleźć sobie biologicznego zastępcę, nic więcej. Niech ktoś
śpi zamiast
mnie, zaś rezultaty procesów dokonujących się w tym pogrążonym we śnie mózgu
będą
przejmowane przez specjalny odbiornik — jak taśma magnetofonu przejmuje
melodie
z płyt.
Następnie specjalny transformator będzie je w oczyszczonej formie przekazywał
mnie, a mój
wypoczęty mózg będzie działał sprawnie.
Co prawda, znalezienie człowieka, który zgodziłby się spać za siebie i za mnie,
nie było
łatwym zadaniem. Krąg moich znajomych składał się wyłącznie z ludzi nauki, ludzi
miłych i
roztargnionych, których jednak cała łagodność i ustępliwość zamieniały się w
granit, gdy tylko
chodziło o sen. Mnie potrzebny był człowiek nieco innego, można by rzec,
pokroju. Krótko
mówiąc taki, któremu byłoby wszystko jedno czy śpi, czy robi cokolwiek innego.
Znalazłem go wprost na ulicy. Ściślej mówiąc, w barze. Siedział sobie przy
stoliku samotnie, a
w dłoni trzymał kolebiący się kufel z napojem, który według wszelkiego
prawdopodobieństwa
był alkoholem.
— Nauka połamała sobie na mnie zęby. Leczyli, leczyli i nic z tego nie wyszło —
powiedział,
gdy przysiadłem się do niego. — Od alkoholizmu niby leczyli… — dodał po chwili
milczenia,
kiwając głową i pokazując w uśmiechu złoty ząb.
—— Kochany — powiedziałem, jak mogłem najprzymilniej — skoro nauka panu nie
pomogła, to może pan by pomógł nauce?
— Jak ona mnie nie pomogła, to i ja jej nie będę — wybełkotał.
— A może by tak, złociutki, spróbować jeszcze raz, jeden razik tylko?
— Nie, kochasiu, na te pigułki już mnie nie nabierzecie. Łyka człowiek i łyka, a
potem znów
zbacza z właściwej drogi…
Temu młodemu jeszcze człowiekowi, który z powodu nałogowego alkoholizmu był
już
niezdolny do pracy — długo musiałem tłumaczyć, o co mi chodzi. Ale wreszcie —
czegóż to nie
dokona prawdziwie logiczne rozumowanie! — ranek następnego dnia zastał go
śpiącego w moim
mieszkaniu.
Gdy się zbudził, przede wszystkim poprosił soku z kiszonych ogórków, po czym
rozejrzał się
po pokoju, zapalił i wcale nie zdawał się być zdziwiony, jak i dlaczego tu się
znalazł.
Najwidoczniej nie pierwszyzną było dla niego budzić się gdzieś poza własnym
domem.
— Głowa boli? — zapytałem.
— Boli. Zdałoby się pospać jeszcze trochę, ale teraz już nie zasnę, znam siebie
dobrze.
— Ależ to nic prostszego — powiedziałem i włączyłem aparat, stojący sobie
niewinnie w
kącie pokoju.
Jasne, że przyszły mój współpracownik nie pamiętał już ani słowa z naszej
rozmowy
poprzedniego wieczora. Z zapałem więc zacząłem wykładać mu wszystko od nowa.
Przy pomocy
wykresów dowodziłem, jak Wzrośnie krzywa odkryć naukowych, objaśniałem
działanie
moich
ostatnich wynalazków — różnych latających, pełzających, pływających, biegających
i licząco–
rozumujących maszyn, oraz nie działającego na razie modelu przyszłego,
ulepszonego
wynalazku, jednocześnie latająco–pełzająco–pływająco–biegająco–licząco–
rozumującego.
Opowiedziałem również, jaką korzyść przyniesie wprowadzenie wszystkich tych
wynalazków i
obiecałem, że jako współkonstruktor i współtwórca, otrzyma po jednym egzemplarzu
każdego
aparatu.
Wykresy, formuły i schematy nie wywarły prawie żadnego wrażenia na człowieku z
baru. Ale
gdy do pokoju wbiegły moje maszynki i zaczęły tańczyć, latać, fikać koziołki,
piszczeć, włazić
nam na kolana — zaczął mięknąć.
— I wszystko to pan zrobił sam? — spytał ze zdumieniem, ostrożnie zdejmując
sobie z
ramienia robota–diablika, który zdążył go już przyczesać i spryskać mu włosy
wodą kolońską.
— Kolego — tak, tak właśnie zwróciłem się do niego: było wszak jasne, że bitwa
wygrana. —
Kolego, nie takie jeszcze dziwy powstaną, gdy razem weźmiemy się do dzieła.
Krzywa natężenia
podsko…
— Zgoda — przerwał mi i od razu poprosił o włączenie aparatu: mimo wszystko,
bardzo
chciało mu się spać.
Czyż trzeba opowiadać, jak ruszyły teraz z kopyta moje prace! Inni wracali do
domów nieco
zmęczeni i, czekając na kolację, czytali sobie gazety — a ja pracowałem! Inni
szli do kina, na
stadiony, do kawiarni, by dać nieco wypocząć umysłowi — a ja tego nie
potrzebowałem. Umysł
miałem świeży jak noworodek i wciąż pracowałem. O północy inni przewracali się z
boku na bok
w swych łóżkach, liczyli do tysiąca, by przestać myśleć i zasnąć — ja zaś z
niewymowną
rozkoszą obliczałem milionowe cyfry, machałem arytmometrem, wywijałem
suwakiem
logarytmicznym!
— A przecież był taki czas, był, a jakże — mówiłem do siebie z triumfem — gdy
przeklinałeś
swą nienasyconą żądzę tworzenia. Głowa ci pękała, serce wypisywało na
ełektrokardiogramach
prawdziwe es–floresy, włosy ci wyłaziły jak ze starej szczotki do butów. I wtedy
mogłeś liczyć
jedynie na doktorów, któż bowiem inny mógł ci pomóc? A doktorzy powtarzali w
kółko: świeże
powietrze, owoce, lekkie wina i jak najmniej, możliwie jak najmniej pracy.
Dobre sobie! Mniej pracy! Cha! Cha! — i zaśmiewałem się teraz do rozpuku, bez
obawy, że
zbudzę mego towarzysza. Spał jak zabity.
Wskaźnik sprawności aparatu nie przekraczał pięćdziesięciu jeden procent, wobec
czego mój
wspólnik musiał spać za mnie nie osiem, lecz szesnaście godzin. Do tego
dochodziło jeszcze
osiem godzin snu konieczne dla niego samego. Czyli — okrągła doba.
Czasami, gdy osiągałem w pracy jakiś nowy, niezwykły wynik, budziłem go. Za
każdym
razem słuchał moich objaśnień z większym zainteresowaniem, starał się nawet
pojąć szczegóły.
Stopniowo coraz bardziej przejęty był tym, że staje się współtwórcą ważnego i
potrzebnego
dzieła.
O ile za pierwszym swym przebudzeniem machnął tylko ręką i burknął:
— A dobra, co mi tam! Rób pan swoje dalej — to po upływie miesiąca z
przyjemnością już
wertował wykresy, kręcił gałkami zmontowanych częściowo modeli i, zaglądając mi
przez ramię,
przyglądał się, jak zapełniam zeszyty gęstym maczkiem formuł i równań. Wzrok
jego stawał się
bystry i pojętny. A nieraz bywał skupiony i zamyślony, z owym odcieniem
głębokiej powagi
właściwej ludziom o analitycznym umyśle w chwili formułowania nieoczekiwanych i
szerokich
uogólnień.
Oto co znaczy nieprzerywany sen — cieszyłem się w duchu, a głośno mówiłem:
— Jestem pewien, kolego, że w przyszłości uda mi się przygotować was do
technikum. Co
tam, do technikum! Myślę, że poradzimy sobie nawet z programem samej
politechniki!
Oczywiście, poniosło mnie i dlatego napomknąłem o tej politechnice, ale o
technikum
mówiłem zupełnie poważnie. Logika i wrodzona spostrzegawczość nie zawodziły
mnie
nigdy.
Z górą dwa miesiące minęły jak w zamroczeniu, jakby w stanie nieważkości. W
moim
instytucie, gdy składałem codzienne sprawozdania z dokonanej pracy, wszyscy
tylko wzruszali
ramionami.
— Kiedy on ma na to czas? — dobiegało z rzędów konferencyjnej sali.
— Przez tydzień gotów namachać wyliczeń i wykresów do nowej dysertacji —
mówiono
w
palarniach. — Pcha się prosto na członka akademii.
— Nie poznaję pana — powiedział dyrektor, uśmiechając się chytrze. — I w kinie
teraz pan
bywa, i na pracę społeczną znajduje pan czas, i na choinkę wybrał się pan z
dziećmi, i częściej od
innych bywa pan z pracownikami na wycieczkach narciarskich… A co za postępy w
pracy!
Szkoda gadać! Coś w tym musi być…
— Właśnie, panie dyrektorze, cały sęk w tych narciarskich wycieczkach. Świeże
powietrze!
Cuda działa! Niech pan zawsze słucha doktorów, drogi panie dyrektorze —
odparłem, również
uśmiechając się chytrze.
Uważałem, że za wcześnie jeszcze na ogłaszanie mojej metody. Gdy będę już miał
parę
miesięcy doświadczeń i obserwacji nad samym sobą, gdy wszystko będzie oczywiste
— wtedy!
Oczywiście, zdarzały się mi chwile wahań: a może by już teraz opowiedzieć o
wszystkim? I tak
przecież wszystko jest jasne…
Aż tu nagle okazało się, ze wcale nie wszystko jest takie jasne.
Mianowicie, pewnego pięknego dnia ani jedna nowa linijka nie przybyła do moich
równań. I
ani jedna nowa gałka do żadnego modelu. Po prostu nie chciało mi się tego dnia
pracować. Na
drugi i trzeci dzień powtórzyło się to samo. To już było czymś wręcz
zaskakującym. Należało
sprawdzić, czy w aparacie coś się nie popsuło. Ale nie, działał, jak zwykle, bez
zarzutu. Może
więc byłem chory? Ale termometr wskazywał temperaturę trzydzieści sześć i sześć.
Ulegając jakiejś nieznanej sile, wstałem od biurka wyszedłem na ulicę. Koło
mnie, niby w
przyśpieszonym filmie, przemykali przechodnie, przepływały reklamy i witryny
sklepów. W
pewnej chwili stwierdziłem, że jestem w dużej sali i siedzę przy stoliku. Kelner
dolewał, a ja
piłem jeden kufel za drugim. A więc taki obrót wzięły sprawy! Sam nie wiem, jak
kiedy nogi
zaniosły mnie do domu. Ale gdy wszedłem do gabinetu i zobaczyłem, co się tam
dzieje,
wytrzeźwiałem od razu. Mój wspólnik siedział przy biurku i pisał, pisał w moich
zeszytach!
— Co pan tam pisze? — zapytałem, a ton mego głosu nie przejawiał wielkiego
zadowolenia.
— Kolego — usłyszałem w odpowiedzi — w waszych notatkach są błędy. Z
początku
wszystko było jak należy, ale w ostatnich dniach zaczęliście się mylić.
— Niech pan pokaże! — zawołałem.
— Wszystko już poprawione, kolego — nie dopuszczając mnie do słowa ciągnął
wspólnik z
leciutkim uśmiechem. — Proszę, popatrzcie sami.
Na ułamek chwili zwykła jasność znowu ogarnęła mój umysł. Istotnie, wspólnik
miał rację:
błędy rzeczywiście były poprawione.
Siedziałem za biurkiem, naprzeciwko mnie siedział on i, jak przez gęstą mgłę,
słyszałem jego
głos:
— Nie omyliliście się, nazywając mnie wówczas kolegą… Jak widzicie, teraz już
nie gorzej
od was wyznaję się we wszystkich tych schematach, wykresach, obliczeniach i
konstrukcjach.
Prawdopodobnie aparat wasz przekazał mi właściwości i wiadomości waszego
mózgu.
On też,
przerabiając procesy naszych hamulców, przekazał wam niektóre z moich cech.
Niestety, nie te
najlepsze.— Czy się nam to podoba, czy nie, fakt pozostaje faktem. Tym niemniej,
praca nie
powinna na tym ucierpieć. Wyjście jest jedno: teraz wy powinniście spać, a ja
będę pracował
poty, póki znów nie powrócimy do stanu, jaki był na początku.
Mój Boże, on nawet zdania układał zupełnie tak samo, jak ja! Mógłbym się spierać
z każdym,
ale przecież nie z własną swoją logiką!
Teraz więc, jak marynarze na wachcie, zastępowaliśmy kolejno jeden drugiego.
Praca
rzeczywiście wrzała. Czego nie mogłem zrozumieć ja — rozumiał on; pomylił się on
— ja błąd
wykrywałem i poprawiałem. W specjalnie trudnych przypadkach wyłączaliśmy
aparat
i
pracowaliśmy razem.
Jedno wszakże nie dawało mi spokoju: mianowicie, że w udziale przypadała mi
zaledwie
połowa rozkoszy, jaką daje kipiąca tempem praca. Rzecz jasna, niewiele się
namyślając, mogłem
po prostu zlikwidować aparat. Ale kto mógł przewidzieć na pewno, ile by czasu
potrzeba, żeby
podświadomość moja uwolniła się całkowicie od owych przejętych nieszczęsnych
właściwości?
Nie, nie chciałem już więcej niespodzianek i podczas jednej ze swych zmian tak
wyregulowałem
aparat, by procesy zachodziły szybciej i jak najprędzej przywiodły nas wreszcie
do pierwotnego
stanu, który już odtąd nie ulegałby zmianom. Montaż okazał się skomplikowany,
kłopotliwy i
zajął prawie cały okres mojej rześkości. Ale za to zasnąłem zadowolony i
uspokojony.
A jakże! Mój wspólnik, jak się okazało, był nie w ciemię bity i wyprowadzić w
pole się nie
dał. Wszystko zauważył i z kolei cały swój czas pracy strawił na przestawianie
aparatu z
powrotem.
No i zaczęły się zmagania gigantów! On swoje i ja swoje! A wszystko milczkiem,
skrycie,
jakby nigdy nic. Przestaliśmy się witać, nie dzieliliśmy się już
spostrzeżeniami. A że możliwości
nasze były zupełnie wyrównane, więc końca tego, jak nie było widać, tak nie
było.
Zasadnicza praca, oczywiście, leżała odłogiem. Żadnemu z nas nie było to teraz w
głowie,
ogarnął nas hazard: kto kogo?!
Uległem pierwszy. Poddałem się, czy po prostu w głowie mi się rozjaśniło — nie
wiem.
Zebrałem śrubki i sprężynki na wpół porozkręcanego aparatu—pośrednika i
obudziłem kolegę.
Zbudził się niezadowolony, jakby nawet zły.
— Zdaje się, że nie spałem jeszcze tyle, ile mi się należy — powiedział chłodno,
przekręcając
się na drugi bok. —— Niechże pan robi swoje, na litość boską, a ja sam wiem, co
do mnie
należy.
Milczałem chwilę, zbierając myśli, a wreszcie zacząłem mówić możliwie
najbardziej
przekonywająco, tak by ani jedno słowo nie poszło na marne:
— Ani panu, ani mnie nie może odpowiadać sytuacja, jaka się obecnie wytworzyła.
Jako
człowiek nauki powinien pan to przecież zrozumieć…
— Tak, tak, tak! — przerwał poruszony. — Człowiek nauki! I niczym innym być nie
chcę!
Niech mi pan nie wmawia…
— Nic nie wmawiam! — rozzłościłem się wreszcie. — Ani nie wmawiam, ani nie
jestem
dumny! Chociaż owszem, jestem dumny, że stworzyłem pana. Przecież dowiedliśmy,
że byle kto,
pierwszy lepszy dureń, może się zmienić zupełnie, jeśli tylko tego zapragnie. Z
każdym mózgiem
można sobie teraz poradzić, do każdego nalać rozumu!
Szczery, wzburzony ton moich słów podziałał zdaje się na wspólnika. Stał obok
aparatu
rześki, sprężysty, a ja mówiłem i mówiłem.
— Więc myśli pan — zapytał — ze w zasadzie istnieje możliwość rozstania się z
panem… że
mogę żyć na własną rękę jako uczony?
— Bez wątpienia — powiedziałem z przekonaniem. — Od razu teraz siądźmy i
opracujmy to
założenie bodaj w ogólnych zarysach…
Wszystko to zdarzyło się już bardzo dawno temu. Miałem dość czasu, by całą
sprawę
rozważyć i ocenić, nim zdecydowałem się opowiedzieć o niej. Niektórzy nazwą ten
eksperyment,
w najlepszym razie, fantastycznym… Mój pierwszy współpracownik wciąż jest
rześki
i pełen
zapału, uczeni chętnie czytują jego rozprawy, a on od czasu do czasu udziela
wywiadu
dziennikarzom. I on, i ja śmiało patrzymy w przyszłość. Aparat–pośrednik, który
przerobiliśmy
gruntownie, zaopatrzył go w tak pokaźny zapas umysłowej energii, wystarczy mu
jej na dwa
życia. A jednocześnie — zostałem całkowicie oczyszczony z niepożądanych
naleciałości.
Omyłki popełnione w przeszłości zostały wzięte pod uwagę i wszyscy następni moi
wspólnicy
przeszli przez aparat bez żadnych zakłóceń, bez psychologicznych dramatów.
Odchodzili ode
mnie pełni twórczych idei, śmiałych pomysłów. Jedni wstąpili na studia
techniczne, inni poszli
wyłącznie drogą naukową, a nawet jakimś cudem zaplątał się do tego towarzystwa
jeden
skrzypek. Doktorzy nauk, erudyci, wszyscy posiadają głęboką wiedzę, gdy więc
spotykamy się
na ulicy — „witamy się, przystajemy i długo rozprawiamy o najnowszych
naukowych
osiągnięciach. Czasem zaś po prostu zbieramy się całą paczką — ot, sami swoi. A
wtedy —
czegoz to się nie można nasłuchać! Każdy zaś z nich lubi ogromnie historię mego
pierwszego
eksperymentu. Więc na ich prośbę wyciągam stary budzik i mówię:
— Wszystko zaczęło się przez niego: źle mnie budził…
Przełożyła Katarzyna Witwicka
Mikołaj Razgoworow
CZTERY CZURBAŁKI
O tym, jak trudno jest obmyślać podarki
Owej nocy doktor Ber zasiedział się w laboratorium znacznie dłużej niż
zazwyczaj. Dręczył
go problem, nad którym raz w roku biedził się każdy żonaty mieszkaniec Marsa.
Nazajutrz
przypadały urodziny żony, a doktor Ber ciągle jeszcze nie był zdecydowany, co
jej ofiarować w
prezencie. Poprzednim razem podarował żonie komplet przyborów kreślarskich, z
których bardzo
się cieszyła. Oczywiście, nie były to zwyczajne przybory kreślarskie: każdy z
nich doktor pokrył
własnoręcznie niklem, pochodzącym ze wszystkich dosłownie zakątków galaktyki.
Przygotowując podarek przez długi czas starannie kolekcjonował i dobierał
nikiel. Zaopatrzył się
w całą baterię puszek i umieścił na każdej z nich odpowiednią nalepkę: „Nikiel z
meteorytu nr
67, rejon planety Oro”, „Nikiel z gwiazdozbioru Dyi”, „Nikiel z mgławicy
Asynidy”. W sumie
doktor zgromadził dwadzieścia dwa różne nikle. Rzecz jasna, niczym się między
sobą nie
różniły, żadna analiza fizyczna czy chemiczna nie pozwoliłaby odróżnić ich od
najzwyklejszego
marsjańskiego niklu, ale, mówicie, co chcecie, przyjemnie jest trzymać grafion
lub cyrkiel, jeśli
się wie, że zanim trafiły do waszych rąk, pokrywający je metal odbył długą
wędrówkę w
Kosmosie. Tym razem można by podarować żonie kątomierz z aluminium,
pochodzącego
z
ogromnego meteorytu, dzięki któremu doktor o mało co nie pobił rekordu akademika
Ara. Ber
okazał się posiadaczem 80 kilogramów tego aluminium, a zaledwie trzy gramy
wystarczyły, aby
ustalić, że jest on dokładnie taki sam jak marsjański. Tylko że doktor
wielokrotnie mówił żonie,
iż nie wie, co począć z aluminiowym proszkiem… Nie, lepiej zużyć go na jakieś
inne cele… Nic
kompletnie nie przychodzi do głowy. Może zrobić jednak ten kątomierz i wyryć na
nim datę
pochwycenia meteorytu?
W trudnych sytuacjach doktor nieodmiennie zasięgał rady mózgu elektronowego.
Tym
razem
chyba nie będzie mógł mu pomóc. A może jednak spróbować? Doktor sięgnął po
kawałek
perforowanej taśmy i postanowił, że jeżeli licznik pokaże w odpowiedzi liczbę,
której ostatnia
cyfra będzie parzysta, to zrobi kątomierz, jeśli zaś nieparzysta — podaruje po
prostu schwytany
niedawno maleńki meteoryt, na którym — kiedy oglądać go przez mikroskop —
można
dostrzec
dziwaczny wzór, przypominający inicjały żony. Nawiasem mówiąc, dawno już
zamierzał
pokazać jej ten kamyczek.
Mózg elektronowy odpowiedział błyskawicznie, ale niestety na końcu liczby
widniało zero.
Doktor z niechęcią popatrzył na swego doradcę, który w tak bezapelacyjny sposób
zalecał mu
liczyć wyłącznie na siebie.
Doktor dobrze zresztą wiedział, że i tak nie posłuchałby rady maszyny. Podarek
wykonany
według czyjejkolwiek rady przestaje być podarkiem. Wie o tym już każdy uczeń,
który wykuł
pierwszą stronę podręcznika gramatyki normatywnej: „Wszystko, co nas otacza,
można podzielić
na materię ożywioną i nieożywioną; do ożywionej zaliczamy się my i podarki.
Podarkiem
nazywamy przedmiot wymyślony i zrobiony przez nas dla kogoś innego.” Nauka o
podarkach
obowiązuje w klasach od pierwszej do ósmej i pod względem przeznaczonego na nią
czasu
zajmuje trzecie miejsce za matematyką i fizyką. Jest to bardzo trudny przedmiot,
z którego
doktor nigdy nie zdołał zdobyć dobrej oceny. Musiał nawet uczęszczać na
dodatkowe zajęcia dla
nie nadążających uczniów. Nawiasem mówiąc, wielu z nich zostało w przyszłości
wielkimi
fizykami i matematykami, nader szacownymi uczonymi.
Doktor zdjął okulary, potarł dłonią czoło i nakazał sobie kategorycznie, ze w
ciągu
najbliższych pięciu minut podejmie decyzję, ponieważ dalsza zwłoka jest
niemożliwa. Ale
decyzja przyszła nawet wcześniej. Okulary?… No oczywiście, można zrobić
wspaniałe okulary,
używając w tym celu szkła, które otrzymał z meteorytu M 223. Czyż nie jest
przyjemnie patrzeć
przez szkła, które tyle widziały w czasie swego istnienia? Znakomita myśl, a
oprawkę istotnie
można wywiać z aluminium. Będzie to zupełnie na miejscu. Mimo wszystko nie
każdy
ma na
swoim koncie meteoryt o wadze czternastu ton.
Jutro rano trzeba wziąć się do roboty, a teraz — do domu, jest już bardzo późno.
Doktor był
przy drzwiach, kiedy z głośnika dobiegł donośny sygnał, oznaczający, ze ktoś
zamierza
przekazać nie cierpiące zwłoki informacje. Jedynie w takich nadzwyczajnych
wypadkach uczeni
uciekali się do użycia metafal, które automatycznie włączały wszystkie głośniki
na Marsie. Cóż
mogło się wydarzyć o tak późnej porze? Doktor nasłuchiwał w napięciu.
„Uwaga, uwaga — ogłuszająco zahuczał głośnik — tu laboratorium 602, tu
laboratorium 602.
Mówi profesor Ar. Przystępuję do otwarcia sztucznego ciała niebieskiego, które
schwytałem w
kwadracie 7764. Wszystkie mikrofony laboratorium są włączone, słuchajcie moich
komunikatów. Słuchajcie moich komunikatów. Mówię z laboratorium 602. Mówi
profesor Ar.”
Doktor Ber usiłował pojąć, co się właściwie wydarzyło. Sztuczne ciało
niebieskie? Dlaczego
profesor nie nadał sygnału natychmiast po zorientowaniu się, ze meteoryt jest
sztuczny?
Dlaczego postanowił dostarczyć to ciało właśnie do laboratorium 602,
mieszczącego się na
Phobosie? Dlaczego uważa za konieczne natychmiastowe otwarcie sztucznego
meteorytu?
Dlaczego postanowił zrobić to sam, nie wzywając nikogo do pomocy? I
najważniejsze —
dlaczego profesor milczy?
Ten potok myśli i pytań bez odpowiedzi przerwany został wreszcie dobiegającym z
głośnika
głosem profesora Ara. Profesor mówił ze wzruszeniem i patosem, ale jego słowa
zwrócone były
nie do tych, którzy wstrzymując oddech słuchali go na Marsie.
— Drogi i wielce czcigodny kolego — mówił profesor. — Przypadło mi szczęście
powitać
serdecznie w imieniu własnym oraz w imieniu wszystkich uczonych i mieszkańców
planety
Mars, pana, pierwszego gościa, który przybył do nas z kosmosu. Zdaję sobie
sprawę, że
odwiedzenie naszej planety nie wchodziło, być może, w plan pańskich badań
naukowych, który
to plan naruszony został z mojej winy. Najgoręcej pana z tego powodu
przepraszam. Wnioskując
z obawy, z jaką szanowny kolega ogląda sklepienie tego ponurego laboratorium,
mogę sądzić, że
przyjęcie, z którym spotyka się pan na Marsie, wydaje się panu nie dość
serdeczne. Pozwolę
sobie na całkowitą szczerość i wówczas, być może, pańskie wątpliwości i obawy
zostaną
rozproszone. My, Marsjanie, jesteśmy jedynymi żywymi istotami zamieszkującymi
naszą
planetę. Jednak odległe okresy naszej historii, wypełnione krwawymi wojnami,
kiedy to
osiągnięcia nauki nierzadko wykorzystywane były w celu unicestwienia życia,
narzuciły nam
smutny wniosek, że żywe istoty, nawet całkowicie do siebie podobne, nie od razu
znajdują język
porozumienia i pokoju. Czy wobec tego będzie pan zdziwiony, że żywiłem
najgłębsze obawy,
kiedy zrobiło się we mnie podejrzenie, iż w pańskim kosmicznym pojeździe, przed
którego
doskonałością techniczną chylę głowę, znajdują się, być może, żywe istoty? Oto
dlaczego
znaleźliśmy się tutaj. Nie wiem jeszcze, co usłyszę od pana w odpowiedzi i nie
jestem pewny,
czy będę rozumiał pańską mowę, tak doskonale jak pan moją, w czym utwierdza
mnie
uwaga, z
jaką mnie pan wysłuchał, ale proszę pana, drogi kolego, aby pan uwierzył, że ja
i wszyscy
mieszkańcy Marsa, którzy nas w tej chwili słuchają, nieskończenie radzi jesteśmy
pańskiemu
przybyciu. Ze wzruszeniem czekamy na pańskie słowa…
Ale odpowiedzi nie było. Zapanowała cisza, która ponownie pogrążyła doktora Bera
w wirze
niespokojnych myśli i wątpliwości, przybierających najbardziej koszmarne
kształty.
Delegat Merkurego nie zabrał głosu
Merkury… Wenus… Ziemia… Mars… Jowisz… Saturn… Uran… Neptun…
Pluton… Kto
zabierze głos pierwszy? Zresztą kolejność nie jest taka znów ważna. Niech
zaczyna Jowisz —
największy i najgrubszy.
Starszy pracownik naukowy Muzeum Niezwykłych Meteorytów, Kin, jeszcze raz
filuternie
popatrzył na narysowane przez siebie postacie. Każda z nich wyobrażała jakąś
planetę, a
wszystkie miały przedstawiać pierwszą międzyplanetarną naradę, zwołaną w celu
uporządkowania nazewnictwa. Sprawa niesłychanie istotna. Kiedy delegaci
wszystkich planet
zebrali się, aby omówić bieżące zadania systemu słonecznego, spostrzegli, że nie
mogą dojść do
porozumienia, ponieważ w nazewnictwie panuje kompletny bałagan.
Ale nagle się wyjaśniło, że planetę Wenus we wszystkich zakątkach systemu
słonecznego
zawsze — aczkolwiek w różnych językach — nazywano planetą Miłości. To
odkrycie
ogromnie
zainteresowało delegatów. Byli niesłychanie radzi temu szczęśliwemu zbiegowi
okoliczności,
który pozwalał przypuszczać, że działo się tak nieprzypadkowo: mieszkańcy
wszystkich planet
muszą mieć jednakowe wyobrażenie o miłości i wobec tego we wszystkich innych
sprawach
także zdołają się w końcu porozumieć. Postanowiono tedy, że każdy z delegatów
wyjaśni,
dlaczego w jego ojczyźnie Wenus nazywana jest planetą Miłości.
W tym miejscu opisywanej historii Kin zastanowił się, komu pierwszemu udzielić
głosu.
Niesłychanie pasjonował się układaniem takich historii, chociaż wielu uważało,
że nie jest to
zajęcie godne naukowca… Tak więc, cóż powie delegat Jowisza?
— Męczyliśmy się przez długi czas — zaczął zabawny tłuścioszek — nad
rozwiązaniem
zagadki, dlaczego Wenus błyszczy silniej niż inne planety i to nawet trzynaście
razy silniej od
Syriusza. Ustaliliśmy, że odbija połowę padającego na nią słonecznego światła.
Ale dlaczego?
Oto problem. Wreszcie udało się ustalić, że owe światło odbijają białe obłoki,
które gęstą
warstwą otulają planetę. I wówczas nazwaliśmy Wenus planetą Miłości, ponieważ
miłość
również jest tym pilniejsza im bardziej nieprzenikniona jest tajemnica, która ją
osłania.
— Zanim wyjaśnię powody, dla których nazwaliśmy Wenus planetą Miłości —
powiedział
nieśmiały przedstawiciel Plutona — muszę złożyć przeprosiny na ręce delegata
Merkurego. Tak
się nieszczęśliwie złożyło, że ponieważ jesteśmy bardzo oddaleni od centrum i
znajdujemy się na
odległych peryferiach, w ogóle nie wiedzieliśmy o istnieniu Merkurego i
uważaliśmy Wenus za
najbliższą towarzyszkę Słońca. Jak wam wiadomo, nasz klimat jest dość chłodny,
nawet latem
temperatura nie sięga powyżej bezwzględnego zera. Obserwując Wenus przez
potężne
teleskopy,
cieszyliśmy się, że położona jest tak blisko Słońca, ze jest jej tak dobrze,
ciepło i jasno. Czyż nie
takie samo uczucie radości ogarnia nas, kiedy widzimy, że ukochana istota jest
szczęśliwa i
cieszy się życiem? Być może, ten nasz plutoński pogląd na miłość wyda się komuś
niemodny i
staroświecki, ale tacy już jesteśmy my, Plutończycy, żyjący w surowych warunkach
i nie
rozpieszczani przez nie. Dlatego właśnie daleką planetę, która budziła w nas
takie uczucia,
nazwaliśmy planetą Miłości.
Kin przejrzał napisany fragment, poprawił parę niezbyt celnych słów, uśmiechnął
się figlarnie
i zaczął obmyślać, co powinni powiedzieć o miłości zarówno inni delegaci, jak i
czarująca
mieszkanka Wenus. „Delegat Merkurego…” — zaczął pisać. Ale w tym właśnie
momencie z
głośnika rozległ się donośny sygnał.
Pierwszy komunikat profesora Ara wprawił Kina we wściekłość. Ze złości grzmotnął
pięścią
w biurko tak, że cały system słoneczny zadrżał. Cios spadł na wyobrażenie
delegata Merkurego i
gdyby Kin uderzył z taką siłą w samego Merkurego, w systemie słonecznym
zabrakłoby jednej
planety. Co za skandal! Jak długo jeszcze będzie to trwało, jak długo naruszane
będą prawa
zastrzeżone wyłącznie dla Muzeum Niezwykłych Meteorytów?! Istnieje zakaz
przeprowadzania
jakichkolwiek fizycznych i chemicznych badań nowo znalezionego meteorytu,
dopóki
pracownicy Muzeum nie zrobią jego odlewów, które precyzyjnie odtworzą wszystkie
właściwości powierzchni do najdrobniejszych szczegółów włącznie! Cóż z tego, że
niektórzy
uczeni wykonywanie odlewów uważają za zbędną formalność. Są to nieucy, którzy
nie
rozumieją, jak wielkie tajemnice kryje w sobie powierzchnia materii…
„Przystępuję do otwarcia
sztucznego ciała niebieskiego…” Profesorowi, rzecz jasna, spieszno, by uszkodzić
i okaleczyć
drogocenne znalezisko, które trafiło do jego rąk. Uwierzył nareszcie, że mogą
istnieć meteoryty
sztucznego pochodzenia. A czyż Kin nie dowodził tego tysiąc razy, czyż nie
wskazywał, że
bogata kolekcja Muzeum dysponuje dziesiątkiem co najmniej meteorytów, w których
wyraźnie
można dojrzeć piętno nieznanych cywilizacji? „Gra wyobraźni, fantazje, puste
wymysły” — oto
co słyszeli za każdym razem ci, którzy poświęcili swe życie drobiazgowemu
badaniu
powierzchni meteorytów. Zobaczymy, co teraz powie sam profesor Ar. Jaka to gra
wyobraźni
skłoniła Bo do postawienia na nogi całej planety.
Kin znajdował się w stanie takiego podniecenia, że nawet nie od razu zastanowił
się, do kogo
profesor Ar zwraca swą mowę powitalną. Ale kiedy wreszcie do jego świadomości
dotarło, że
sztuczne ciało niebieskie okazało się zamieszkałe, że na Marsa przybył
przedstawiciel życia z
jakiejś innej planety, starszego i pracownika naukowego Muzeum Niezwykłych
Meteorytów
ogarnęła fala entuzjazmu. Konieczność podzielenia się z kimkolwiek tym
entuzjazmem była tak
silna, że zaczął mówić na głos, celując palcem prosto w brzuch delegata Jowisza.
„Czy pan
rozumie, co to oznacza?! Teraz niejedno się wyjaśni. Dowiemy się, czy na
planecie, z której
przybył nasz szanowny kolega, istnieją potężne czynne wulkany; czy zdarzały się
wypadki
nagłych gigantycznych kataklizmów, kiedy to całe wyspy wraz ze znajdującymi się
na nich
budowlami z kamieni wylatywały w kosmos. Poprosimy naszego wielce szanownego
kolegę, aby
obejrzał zbiory muzealne. Może rozpozna niektóre z dziwacznych odłamków i
wówczas ci,
którzy ośmielali się z nas kpić, zostaną ośmieszeni, a prawda wreszcie
zatriumfuje!” Kin już
niemal widział, jak w towarzystwie obywatela innego świata idzie przez sale
Muzeum, jak
zaintrygowany gość pochyla się nad gablotkami, oglądając uważnie każdy kamień i
nagle…
— Widzę — rozległ się ponownie głos profesora Ara — że nasz szanowny gość
bardzo
jest
znużony swoją niezwykłą podróżą. Będę szczęśliwy, jeśli zechce pan przyjąć moje
zaproszenie i
zgodzi się spędzić pierwsze dni na Marsie w rezydencji naukowców na Wielkim
Syrcie. W
warunkach całkowitego spokoju będzie pan mógł znakomicie wypocząć i wrócić do
sił.
Spotkamy tam moich przyjaciół — doktora Bera i maestro Kina, których
towarzystwo, mam
nadzieję, sprawi panu przyjemność. Jeśli nie ma pan nic przeciwko memu
zaproszeniu, możemy
natychmiast opuścić laboratorium. Proszę, mój helikopter jest na pańskie usługi.
Po krótkiej przerwie, kiedy wszyscy słuchający profesora Ara czekali w napięciu,
czy nie
poda jeszcze jakichś informacji, głos zabrał prezes Akademii Nauk.
— Szanowni koledzy — powiedział. — Mamy do czynienia z wydarzeniem
niesłychanej
wagi. Trudno obecnie przewidzieć wszystkie jego konsekwencje. Sytuacja zmusza
mnie, abym
był zwięzły. Uważam, ze doktor Ber i maestro Kin powinni, jeżeli nic nie stoi im
na
przeszkodzie, natychmiast wylecieć na Wielki Syrt. Nie znane są mi przyczyny,
dla których
profesor Ar wezwał właśnie ich, ale niewątpliwie miał po temu ważkie powody.
Skąpe informacje, jakie uzyskaliśmy dzięki komunikatom profesora Ara, nie
pozwalają mi na
pełną ocenę sytuacji. Mogę tylko wezwać członków ekspedycji, aby zachowali jak
najdalej idącą
ostrożność. Proszę zabierać głos.
Radiowa narada uczonych trwała jeszcze, kiedy Ber i Kin byli już na Wielkim
Syrcie.
Nagrana na taśmę magnetofonową pierwsza rozmowa
między profesorem Arem, doktorem Berem i Kinem.
Profesor Ar: Drodzy koledzy, korzystając z tego, że nasz gość mocno zasnął,
zaproponowałem wam, abyśmy się tu zebrali i dokonali wstępnej wymiany
poglądów.
Nie
miałem dotychczas możliwości poinformować zarówno was, jak i naukowego świata
Marsa o
wszystkich wydarzeniach tej niezwykłej nocy. Winienem to uczynić — aby nasza
wspólna dalsza
praca uwieńczona została sukcesem, niezbędna jest znajomość wszystkich faktów.
Na skutek
różnych okoliczności, które zamierzam właśnie wyjaśnić, moje komunikaty z
laboratorium 602
nie mogły wprowadzić was dostatecznie w bieg wydarzeń.
Zacznę od faktów. O godzinie 3 minut 15 i 22 sekundy radiomagnetyczny promień
mojego
reflektora natknął się na meteoryt w kwadracie 7764, koordynaty przestrzenne 29
i 648. Według
wskazań masometru ciężar pochwyconego ciała niebieskiego wynosił 3,5 tony. Po
włączeniu
kontrpromienia masometr zanotował gwałtowne zmniejszenie się ciężaru meteorytu
do 120
kilogramów. Meteoryt, który wszedł w pole widzenia, olśnił mnie swym blaskiem i
niezwykłością kształtów. Po unieruchomieniu go na platformie utwierdziłem się w
przekonaniu,
ze jest to sztuczne ciało niebieskie i przyszło mi do głowy, że wewnątrz niego
mogą znajdować
się żywe istoty, twórcy tego międzyplanetarnego pocisku. Postanowiłem jak
najspieszniej
sprawdzić to przypuszczenie, licząc się z tym, że piloci mogą potrzebować
pomocy, ponieważ
program ich lotu został gwałtownie zakłócony wskutek mej mimowolnej ingerencji.
Z drugiej zaś
strony, ze zrozumiałych dla was powodów, obawiałem się przeprowadzać demontaż
pocisku na
Marsie. Oto dlaczego znalazłem się w laboratorium 602. Mój pierwszy komunikat
nadałem
natychmiast potem, kiedy zorientowałem się w układzie zamocowań włazu. Po jego
otwarciu
zobaczyłem w kabinie pocisku kosmonautę, który dobrowolnie opuścił swe
stanowisko nie
zabierając ze sobą nic, co przypominałoby narzędzie obrony lub ataku. Tym
niemniej w chwili
spotkania z pilotem doświadczyłem uczucia ogromnej trwogi i dopiero gdy ją
pokonałem,
mogłem zwrócić się do niego z mową powitalną, którą słyszeliście.
Ze wzruszeniem czekałem na odpowiedź, ale pilot nie spuszczając ze mnie oczu nie
wydał ani
jednego dźwięku. Ewentualne przyczyny tego milczenia pozwolę sobie wyjaśnić
dalej. Na razie
dodam, że aczkolwiek wygląd tajemniczego przybysza z Kosmosu budził we mnie
obawy, w
jego zachowaniu nie było nic, co wskazywałoby na złe zamiary.
Dalsze okazywanie wobec niego nieufności mogło spowodować jak najbardziej
niepożądane
skutki i wobec tego zwróciłem się doń w słowach, które są wam znane. Mówiąc:
„Mój helikopter
jest na pańskie usługi”, wykonałem jednocześnie zapraszający gest i nasz gość
bez
jakiegokolwiek nacisku z mojej strony sam wszedł po ruchomej drabince,
prowadzącej do kabiny
śmigłowca. Podczas lotu na trasie Phobos — Wielki Syrt przybysz zachowywał się
bardzo
spokojnie, aczkolwiek nadal nie odpowiadał na moje pytania. O godzinie 6 minut
30, na
dwadzieścia minut przed lądowaniem, pilot zasnął i musiałem go z helikoptera
wynieść; jak wam
wiadomo, nie obudził się i wówczas, kiedy przenieśliśmy go do przeznaczonej dlań
części
rezydencji. Tak pokrótce wyglądają fakty.
Doktor Ber: Czym tłumaczy pan raptowną różnicę, jaką wykazał masometr po
włączeniu
kontr—promienia?
Profesor Ar: Stanowi to dla mnie zagadkę. Przypuszczam jednak, że kontrpromień,
być
może, wskutek interferencji uruchomił mechanizmy odłączające potężnego statku
kosmicznego.
Statek ten rozpadł się na części, a jedną z nich jest właśnie schwytany przez
nas pocisk. W
przypadku trafności tej hipotezy, zgodnie z prawem Leza, mogliśmy utrzymać w
strefie
przyciągania wyłącznie cząsteczkę o najmniejszej masie.
Kin: Co, zdaniem pana, stanowi podstawowy cel prac naszego zespołu?
Profesor Ar: Winniśmy starać się nawiązać kontakt z naszym kolegą z innej
planety,
znaleźć sposób porozumiewania się z nim, wyjaśnić, w czym możemy mu być
obecnie
pomocni.
Kin: Mówił pan, że dysponuje pan hipotezą, która pozwoliłaby wytłumaczyć
przyczyny
milczenia pilota. Sądzę, że z pożytkiem zarówno dla doktora Bera, jak i dla mnie
oraz dla
wszystkich, którzy nas słuchają, byłoby zaznajomić się z owymi przypuszczeniami.
Profesor Ar: Zaraz się nimi podzielę. Ale winienem panów uprzedzić, że na razie
jest to
wyłącznie hipoteza robocza.
W ciągu dwudziestu minut, które spędziłem w kabinie helikoptera patrząc na mego
śpiącego
towarzysza, przemyślałem bardzo wiele. Oto istota, rozmyślałem, która pokonała
miliony
kilometrów w odmętach kosmosu. Zwyciężyła ona i podporządkowała sobie żywioł,
ale poniosła
niespodziewaną klęskę, zetknąwszy się z potęgą rozumu, który okazał się bardziej
ślepy aniżeli
żywioł. Jesteście, być może, zaskoczeni, że użyłem słowa klęska. Niewątpliwie
jednak mamy tu
z nią właśnie do czynienia, a ja jestem jej mimowolną przyczyną.
Do momentu, kiedy zaczął działać promień radio–magnetyczny, statek trzymał się
ściśle
wyznaczonego kursu. Jego pilot był w pełni wolny, rozkoszował się swobodą, czuł
się władcą
kosmosu. I oto nagle coś nieznanego, niepojętego przekreśla tę swobodę i
pogromcę żywiołu
zamienia w igraszkę przypadku. Dla zrozumienia tego faktu zbędny był wybuch,
łoskot czy
gwałtowny upadek — wystarczyły zagadkowe zmiany na tarczach przyrządów.
Pocisk międzyplanetarny, posłuszny naszemu rozumowi i stworzonym przez nas
siłom,
bezpiecznie wylądował na Marsie. Ale umysł pilota statku przeżył w tym momencie
dramatyczny
upadek z kosmicznych wyżyn wolności, z kosmicznych wyżyn wiedzy. Czyż mogło
to
nim nie
wstrząsnąć?
W każdym razie nie wolno nam tracić nadziei, że nasz gość wróci do siebie po
doznanym
szoku. Wydaje mi się, że nie utracił zdolności pojmowania zwróconych doń słów.
Na dźwięk
głosu w jego oczach niezmiennie pojawia się błysk świadomości. Stworzymy
naszemu
gościowi
warunki, które niczym nie będą przypominały sytuacji, w jakiej wydarzyła się
katastrofa.
Odgrodzimy go od wszystkiego, co w najmniejszym choćby stopniu może
przypominać
laboratorium naukowe, podobne do kabiny, w której kosmonauta znajdował się
podczas lotu.
Czas i odpowiednie otoczenie — oto nasi jedyni sprzymierzeńcy w niełatwej walce,
jaką
będziemy musieli stoczyć o przywrócenie naszemu gościowi daru mowy.
Kij o dwu końcach
Doktor Ber oglądał fotografie, które należało przesłać do redakcji biuletynu
naukowego.
Żywy — profesor Ar zaproponował, aby tak właśnie nazwać kosmonautę —
sfotografowany był
z profilu i en face. Doktor skrupulatnie studiował zdjęcia. To przynajmniej było
coś
zrozumiałego — szkic, schemat, na który można patrzeć godzinami, wnikając we
wzajemna
układy części i poszczególnych elementów. W towarzystwie Żywego doktor czuł się
skrępowany. Za każdym razem, kiedy Żywy nieoczekiwanie zwracał głowę w jego
kierunku, jak
gdyby wyczuwając badawczy wzrok uczonego, doktorowi robiło się nieswojo.
Odnosił
wrażenie,
że Żywy zarzuca mu brak taktu. Cóż to pan mnie tak ogląda, jak jakiś preparat?
Niech pan będzie
uprzejmy spytać mnie najpierw, czy życzę sobie, aby pan mi się przyglądał…
Wypytywać zaś
Żywego i rozmawiać z nim tak swobodnie, jak robił to Kin, doktor w żaden sposób
nie potrafił.
Powiedział nawet kiedyś profesorowi, że ma wątpliwości, czy potrafi być
użyteczny w pracy
zespołu i czy profesor zrobił słusznie wybierając właśnie jego. No bo jaki
istnieje związek
między specjalnością doktora, to znaczy cząsteczkową strukturą kryształów w
meteorycie, a tymi
zadaniami, które stoją przed ich ekspedycją?
— W pańskich pracach — odpowiedział profesor Ar — zawsze zachwycały mnie
obiektywizm oraz trafność wniosków, do których pan dochodził, zestawiając fakty
na pozór nie
mające ze sobą związku, nie wchodzące w zakres prowadzonych przez pana badań.
Tego nam
właśnie obecnie bardzo potrzeba. Proszę obserwować i kojarzyć fakty.
Ale jak kojarzyć obserwacje, którym nie można nadać materialnego kształtu? Żeby
zrobić te
choćby zdjęcia, niezbędne dla przekazania ich innym uczonym, trzeba było stoczyć
całą walkę z
Kinem, który twierdził, że nie wolno fotografować Żywego, ponieważ aparat
fotograficzny jest
precyzyjnym przyrządem i jego widok może spotęgować psychiczne cierpienia
kosmonauty.
Profesor Ar skłonny był przyznać rację Kinowi, doktor Ber musiał uciec się do
pomocy silnego
teleobiektywu i fotografować Żywego z dużej odległości, czy Ar i Kin
rzeczywiście mają rację
uważając, że Żywego trzeba odizolować od wszystkiego, co nawet odległy sposób
związane jest
z aparaturą naukową, przyrządów, od warunków, jakie otaczały go w momencie
katastrofy? I jak
można prowadzić obserwacje aparatury? Skąd potem brać materiał do kojarzenia
aktów?
Kiedy trzej uczeni zebrali się na wieczorną naradę, Kin był podniecony i wesoły.
— Drodzy przyjaciele! — zaczął profesor Ar. — Przystępujemy do pracy. Dobiegł
końca
piąty dzień naszego pobytu na Wielkim Syrcie, dzień, w którym miało miejsce
niesłychanie
ważne wydarzenie. Rozumiecie, że mam na myśli kij. Uważam za konieczne, aby
maestro Kin
szczegółowo opowiedział nam tę historię, historię pierwszego wyraźnego i
dobrowolnego
kontaktu, jaki Żywy nawiązał z otaczającym go światem marsjańskiej przyrody.
Kin odchrząknął, pospiesznie połknął tabletkę glukozy, którą niezmiennie trzymał
w ustach —
przyzwyczajenie Kina, aby bez przerwy wkładać te tabletki do ust, piekielnie
drażniło doktora
Bera — przeciągnął dłonią po swych zmierzwionych włosach i spojrzawszy na
zegarek, zaczął
mówić.
— Realizując program obserwacji popołudniowych, — spacerowałem z Żywym w
jarze
przylegającym do ogrodu naszej rezydencji. Żywy, jak zwykle, wykonywał masę
ruchów i w
żaden sposób nie mogłem się zorientować, co go pobudza do takiej ciągłej i
chaotycznej zmiany
miejsca. Ze względu na to, że doktor Ber wczoraj bardzo szczegółowo
scharakteryzował, jak
bardzo różne jest zachowanie Żywego w pomieszczeniach zamkniętych i na łonie
natury, nie
będę się nad tym zatrzymywał. Powiem tylko tyle, że krzywa obserwowanych przeze
mnie
przemieszczeń Żywego niczym istotnym nie różni się od tej krzywej, jaką
nakreślił nam nasz
szanowny kolega. Ale nagle Żywy, który na chwilę przedtem zniknął w zaroślach,
pojawił się
przede mną, trzymając ten oto kij.
Kin uroczyście wskazał ręką leżący na stole suchy patyk.
— Było to tak nieoczekiwane, że osłupiałem. Ale potem spostrzegłszy, że Żywy
wpatruje się
we mnie uważnie i jakoś pytająco, podszedłem do niego i powiedziałem: „Niech pan
pozwoli,
szanowny kolego, że obejrzę rzecz, którą pan znalazł”. Żywy bardzo uprzejmie
położył kij
przede mną. Wziąłem go do rąk, doskonale zdając sobie sprawę z jego ogromnej
naukowej
wartości. Nie mogłem się zdecydować, aby zwrócić kij Żywemu, ponieważ mógłby
zanieść go z
powrotem w zarośla i tam zostawić, a ja za nic bym go nie znalazł pośród stosów
chrustu.
Zdawałem sobie sprawę, że cenny jest dla nas ten właśnie kij, pierwszy spośród
tysięcy, który
zwrócił uwagę Żywego. Jednocześnie zaś nie mogłem pozostawić go w swoich
rękach,
ponieważ
Żywy patrzył na mnie z wyrazem zaskoczenia i nawet dokonał słabej próby
ponownego
zawładnięcia swą własnością. Wówczas położyłem kij przed Żywym i pokrótce
starałem się mu
wyjaśnić jego wartość. 1 „Wspaniały kij — powiedziałem — bardzo dobry kij.
Gratuluję panu,
kolego, cieszę się bardzo, że wreszcie coś się panu spodobało u nas na Marsie.
To bardzo, bardzo
dobrze. A teraz chodźmy do domu, nasi przyjaciele już na nas czekają, oni także
chętnie obejrzą
to, co pan znalazł, ten śliczny, znakomity, doskonały kij”. Jednocześnie
pogładziłem kij dłonią,
chcąc tym gestem jeszcze raz podkreślić, jak bardzo jest cenny.
Przez całą drogę powrotną Żywy szedł przede mną niosąc kij. Jego zachowanie
radykalnie się
zmieniło. Przestał miotać się chaotycznie, nigdzie nie skręcał i tylko od czasu
do czasu odkładał
kij, aby chwycić go potem wygodniej. Kiedy weszliśmy do rezydencji, Żywy nie
odniósł kija do
swego pokoju, lecz położył go przed moimi drzwiami, wyrażając całym swym
zachowaniem, że
chce mi go podarować. Serdecznie podziękowałem za ten podarunek.
Kin przemilczał, że ogromnie wzruszony zrewanżował się Żywemu trzema
tabletkami
glukozy. Oczywiście było to sprzeczne z regulaminem odżywiania. Ale Kin nie
umiał inaczej
wyrazić swoich uczuć. W dodatku od razu się przekonał, że Żywy umie utrzymywać
takie
sekrety w głębokiej tajemnicy.
Po krótkiej przerwie, w czasie której trzej uczeni w skupieniu oglądali patyk,
doktor Ber wziął
go do ręki, potrzymał na dłoni i powiedział z pewnym zakłopotaniem, ale jednak
stanowczo:
— Dostrzegam w tym fakcie na razie tylko jedno: że Żywy potrafi udźwignąć
kawałek drzewa
o wadze około trzystu gramów i przenieść go na odległość mniej więcej ośmiuset
metrów, czyli
innymi słowy — wykonać pracę równą mniej więcej dwustu pięćdziesięciu
kilogramometrom.
— I to wszystko co może pan powiedzieć w sprawie kija?! — wykrzyknął
zapalczywie
Kin.
— Wszystko — spokojnie odpowiedział doktor. — Fakty nie upoważniają mnie do
powiedzenia czegokolwiek więcej.
— Wobec tego ja powiem, co o tym myślę. Jestem naocznym świadkiem i jeśli
chcecie —
współuczestnikiem wszystkiego, co się wydarzyło. Wkraczamy W dziedzinę
psychologii. Tak
więc rozstańcie się z waszymi gramami, kilogramami, metrami i kaloriami.
Zapomnijcie o nich,
obserwujcie, obserwujcie oczami serca! Kiedy zobaczyłem ten przyniesiony przez
Żywego kij,
doskonale zrozumiałem, co chciał mi powiedzieć. Oto znalazłem — mówił — i
przyniosłem
panu w prezencie to, co przypomina mi ojczystą planetę; u nas także rosną
drzewa, budujemy z
nich mieszkania, robimy stoły, rajsbrety, półki na książki. Oto co chciał
powiedzieć Żywy za
pośrednictwem tego małego kawałka drewna.
Widzę, że pan się uśmiecha, ale pański sceptyczny uśmiech nie obali mojego
przekonania, iż
ja dzięki temu patykowi potrafię dowiedzieć się o Żywym więcej niż pan ze swymi
przyrządami i
całą aparaturą. Ten kij — to znak zaufania, być może jedyny znak, jaki obecnie
może podać nasz
nieszczęśliwy kolega, to wyraźny przebłysk świadomości i próba kontaktu, a pan
chce go
mierzyć w gramach i centymetrach. Niech pan się wstydzi, doktorze, jak można być
takim
pedantem!
Niech się dzieje, co chce
Profesor Ar długo nie mógł zasnąć po burzliwej wieczornej naradzie. Wprawdzie
udało mu się
załagodzić gwałtowny spór kolegów, ale i tak nie doszli do porozumienia.
Zdecydowano, że
problem kija zostanie przedyskutowany jeszcze raz. Obecnie przewracając się
niespokojnie z
boku na bok, profesor rozmyślał, jak najzręczniej poprowadzić tę następną
naradę, na której sam
powinien wystąpić pierwszy.
Profesor usiłował usystematyzować swoje koncepcje. Ale nagle, kiedy wydawało
się, że
osiągnął już jakiś ład, myśl, która błyskawicznie przemknęła mu przez głowę,
obaliła wszystkie
uprzednie wywody. Wstał, zapalił światło, zarzucił na siebie szlafrok, poszedł
do łazienki i tam
chwyciwszy w zęby plastikowy futerał od szczotki do zębów zaczął uważnie
przyglądać się sobie
w lustrze. Trzymany w zębach futerał przydawał łagodnemu obliczu profesora
niezwykle
podstępny wyraz, oczy gorączkowo błyszczały. Ale w tym błysku było zarazem coś
ze spokojnej
satysfakcji. „Drodzy koledzy” — spróbował powiedzieć profesor, nie wyjmując
futerału z ust.
Mówić było nader trudno, wyraźnie zatracały się kontury poszczególnych głosek. Z
ust profesora
wydobywał się jedynie potok chrypliwych dźwięków, w którym on sam nie
rozpoznawał
wymawianych słów. Na jego czole pojawiły się kropelki potu. Ar otarł je
ręcznikiem, wyjął
futerał z ust i powiedział uroczyście, zwracając się do swego odbicia w lustrze:
„Jeżeli mam
rację, to ciężar spadnie niedługo z moich ramion!”
Powróciwszy do pokoju profesor siadł przy biurku, położył przed sobą kartkę
papieru i wziął
ołówek. Jego nie zatemperowany koniec zacisnął mocno w zębach i pochylił się nad
papierem.
Początkowo litery wychodziły niewyraźne i zamazane, ale powoli zaczęły nabierać
coraz
bardziej określonych kształtów.
Długo jeszcze płonęło światło w gabinecie profesora. A kiedy Ar postanowił
wreszcie wrócić
do łóżka, to z podniecenia znowu nie mógł zasnąć, ale teraz było to radosne
podniecenie.
Profesor miał szaloną ochotę natychmiast podzielić się rezultatami swych
rozmyślań z Berem i
Kinem. Nie mógł się jednak zdecydować, aby budzić ich w środku nocy. Jakże
daremne były
jego obawy!
Doktor Ber po powrocie z narady przesiedział przy biurku jeszcze dłużej niz
profesor. Był w
fatalnym humorze. Wszystkie te psychologiczne metody poznawania Żywego
wydawały
mu się
co najmniej przedwczesne. Nie, on osobiście będzie się trzymał własnego
programu. Musi
zdobyć choćby minimum dokładnych danych i zdobędzie je!
Doktor wyjął paczkę fotografii.
No cóż, jeśli nie pozwolono mu zważyć Żywego, to przynajmniej choćby w
przybliżeniu
dowie się, jaki jest wzajemny stosunek ciężaru poszczególnych części jego ciała.
Doktor wziął
zdjęcie z profilu i starannie wyciął sylwetkę Żywego wzdłuż postrzępionej linii.
Potem położył
wyciętą sylwetkę na laboratoryjnej wadze. Cztery gramy czterdzieści sześć
miligramów.
Doskonale. A teraz… Mocno zacisnąwszy wizerunek Żywego między dużym i
wskazującym
palcem lewej ręki doktor Ber ostrożnie wprowadził jego szyję między rozchylone
ostrza
nożyczek. Sekundę wahał się, czy nie należy przesunąć nożyczek bardziej w prawo,
a potem
zdecydowanie nacisnął. Oddzielona od tułowia głowa Żywego upadła na stół. Doktor
Ber
pochwycił ją pincetką i położył na wadze. Jeden gram dwadzieścia dwa miligramy.
Tak więc
można zakładać, że ciężar głowy Żywego pozostaje do ciężaru tułowia w stosunku
mniej więcej
jeden do czterech. Przeciętny stosunek ciężaru głowy mieszkańca Marsa do ciężaru
tułowia
wynosi jeden do siedmiu. Porównanie wypada zdecydowanie na korzyść kolegi z
nieznanej
planety.
Doktor Ber włożył do koperty kawałki złożonej nauce w ofierze fotografii i
zamyślił się.
„Niech pan obserwuje i kojarzy fakty” — przypomniały mu się słowa profesora Ara.
Sięgnął po nowe zdjęcia i zaczął je uważnie studiować uzbroiwszy się w cyrkiel,
linijkę i
kątomierz.
En face. Profil. Wpatrując się w zdjęcia, doktor Ber przede wszystkim zwrócił
uwagę na to, że
głowa Żywego nie tylko stanowi najwyżej umieszczoną część jego ciała, ale
również najbardziej
wysuniętą do przodu. Ten fakt jakoś szczególnie podkreśla podporządkowanie
wszystkich innych
narządów — głowie. Zdjęcie z profilu wyraźnie świadczy o tym, że wszystko, co
odgrywa rolę
służebną i drugoplanową, zdecydowanie odsunięte jest do tyłu, ma czysto
pomocnicze znaczenie.
Jednocześnie, będąc wybitnym znawcą mechaniki, doktor Ber bez trudu ustalił, że
przy takiej
konstrukcji na przednie kończyny Żywego przypadać winny nie mniej niż dwie
trzecie jego
ogólnej wagi. Przewaga tego, co znajduje się z przodu, nad tym, co umieszczone z
tyłu, jest
oczywista.
Jeszcze bardziej zadziwiający obraz przedstawia zdjęcie en face. Ber pogrzebał w
portfelu i
wydobył własne zdjęcie, na którym uwieczniony był wespół ze swym
czternastotonowym
meteorytem. Głowa Żywego stanowiła jedną trzecią jego wzrostu. Głowa Bera
zaledwie jedną
ósmą. Nie jest to, oczywiście, zbyt przyjemne, ale trzeba umieć spojrzeć
prawdzie w oczy.
Tak więc należy zwrócić szczególną uwagę na głowę. Pierwsze, co rzuca się w oczy
— to
umiejscowienie uszu. Znajdują się one bezpośrednio nad centralną częścią czaszki
i zwrócone są
dokładnie w kierunku rozmówcy. Jeżeli od nozdrzy Żywego przeprowadzić prostą
przez źrenicę
jego oka, to będzie ona jednocześnie dwusieczną kąta, na którego wierzchołku
znajduje się
czubek ucha. Takie umiejscowienie wszystkich ważniejszych narządów zmysłów na
jednej osi
może i nadzwyczaj powinno sprzyjać koncentracji. Ber połączył odpowiednie punkty
na własnej
fotografii i otrzymał kąt rozwarty, mający 105 stopni, którego wierzchołek
przypadał na źrenicę.
Czyż nie wynika stąd, że marsjański uczony musi wkładać znacznie więcej wysiłku
intelektualnego w koncentrowanie wzroku i węchu na jednym określonym
przedmiocie?
Ale przy całej swej oryginalności uszy Żywego nie są jednak tak bardzo
charakterystyczne jak
jego nos. Stanowi on centralną i absolutnie dominującą część jego oblicza; w
gruncie rzeczy całe
oblicze Żywego poza odcinkiem czoła i oczami jest jednym rozrośniętym nosem.
Czy
nie należy
więc zakładać?… Doktor nie umiał jeszcze sformułować swego przypuszczenia, ale
czuł, że
płynące z niego wnioski mogą mieć daleko idące konsekwencje. Węch… Świat
zapachów… Oto
gdzie, najprawdopodobniej, może kryć się rozwiązanie zagadki.
Ber wyszedł na balkon, żeby przed snem nieco odetchnąć świeżym powietrzem. Zły
nastrój
zniknął, jak ręką odjąć. Czując pod nogami twardy grunt faktów, doktor z
uśmiechem wspomniał
niedawny spór z Kinem. Z pobłażaniem popatrzył w ciemne okno sąsiada. Zapalona
głowa, co
też może mu się teraz śnić?
Ale Kin nie spał. Przez całą noc nie zmrużył oka, miotany najstraszliwszymi
wątpliwościami,
jakie kiedykolwiek przypadły w udziale uczonemu. To, co zamierzał zrobić, było
bliskie próbie
skoku z okna dziesięciopiętrowego budynku, aby przekonać się o słuszności prawa
ciążenia.
Gdyby jednak wielki starożytny myśliciel, który odkrył to prawo, nie miał żadnej
innej
możliwości, aby poznać prawdę, czyż nie uciekłby się do tego ostatecznego
środka?
Cztery równania z pięcioma niewiadomymi
Profesor Ir, siedząc przy biurku, przeglądał świeże biuletyny naukowe. Ani rusz
nie mógł
przywyknąć, że właśnie od tego zaczyna obecnie dzień pracy. I chociaż na
drzwiach gabinetu
profesora widniała tabliczka „Dyrektor Centralnego Wydawnictwa Naukowego i
Biblioteki
Głównej”, ten szumny tytuł bynajmniej nie sprawiał mu przyjemności. Uważał
nadal, że po całej
rozdmuchanej historii z meteorytami postąpiono z nim niesprawiedliwie, odsuwając
go na trzy
lata od badań laboratoryjnych i przenosząc do pracy administracyjnej. Ileż było
hałasu, kiedy
wyjaśniło się, że kamienie, które profesor reklamował jako meteoryty, zostały
zebrane przez
niego po prostu w porzuconym kamieniołomie koło morza Asydolijskiego!
Jakkolwiek
jednak
było, z profesorem postąpiono zbyt surowo. Nie dopuścił się żadnej profanacji
nauki, a jeżeli
nawet naruszył drugi punkt nowego statutu Akademii, to tylko dlatego, że bardzo
mu się,
biedakowi, nie wiodło w łowach na meteoryty. Ale statut jest statutem i mówi
wyraźnie: „W
związku z zakończeniem prac badawczych nad materialną strukturą Marsa i w celu
uniknięcia
dreptania nauki w miejscu Akademia zaleca zajmować się badaniem tych tylko form
materii,
których nie spotyka się ani na powierzchni ani we wnętrzu naszej planety”.
W dniach, kiedy uwaga wszystkich uczonych Marsa skierowana była na ekspedycję
na
Wielkim Syrcie, profesor Ir niesłychanie boleśnie przeżywał niełaskę, w którą
popadł. Nie
wątpił, że w innej sytuacji Ar z pewnością zaprosiłby go do udziału w zespole
badawczym. Przez
wiele lat pracowali razem i profesor Ar bardzo cenił niespożytą energię Ira,
połączoną z
wybitnym talentem eksperymentatora.
Na nowym stanowisku profesor Ir nie mógł wykorzystać w pełni swych talentów i
możliwości. Wydawnictwo i biblioteka funkcjonowały jak dobrze naoliwiony
mechanizm i
doskonale obywały się bez udziału profesora.
Jedyne, co Ir rzeczywiście mógłby nazwać własnym dziełem, to zaprojektowane
przez niego
jubileuszowe wydanie dzieł Ryga, wybitnego uczonego, założyciela Akademii. W
bieżącym roku
przypadło stutysiąclecie od dnia ukazania się jego fundamentalnego dzieła „O
wzlotach i
upadkach wiedzy”. Z tej okazji postanowiono wydać nowy wybór prac Ryga,
opatrując je
szczegółowymi komentarzami, które z jednej strony pozwoliłyby ocenić całą
oryginalność myśli
naukowej Ryga, z drugiej zaś — ukazać, jak bardzo rozwinęła się nauka w okresie
ostatniego
stutysiąclecia.
Początkowo profesor Ir sądził, ze nie jest to zadanie trudne, ale przy pracy nad
komentarzami
nieoczekiwanie powstały poważne trudności związane z tym, ze Ryg żył i tworzył
na dwa wieki
przed cieszącą się smutną sławą wojną czterystoletnią, która weszła do historii
jako wojna
fizyków przeciw lirykom.
Fizycy, matematycy i chemicy, którzy odnieśli w niej zwycięstwo, skazali na
zagładę
wszystko, co bezpośrednio nie dotyczyło ich dyscyplin naukowych.
Od „lirycznego paskudztwa” oczyszczono wszystkie biblioteki, muzea i inne
instytucje
kulturalne. Fizycy byli nieprzejednani. Nawet z własnej literatury powykreślali
wszelkie
porównania i metafory, które, co prawda, trafiały się tam nader rzadko.
Praktycznie rzecz biorąc, ze spuścizny liryków nie pozostało nic. Wśród 56
miliardów tomów,
znajdujących się w bibliotece Akademii, znaleziono przypadkiem jedynie dziesięć
dzieł
humanistycznych, które jacyś sprytni lirycy wkleili w okładki dzieł
matematycznych, aby uśpić
czujność fizyków.
Prace Ryga napisane były klarownym językiem matematyka. Prawdopodobnie ta
właśnie
okoliczność osłabiła w swoim czasie czujność odpowiedniej komisji, która nie
wykreśliła z nich
ani jednego zdania. Natomiast przy skrupulatnym przygotowywaniu tekstu do
nowego
wydania
okazało się, że w jednej ze swoich prac, która mówiła o określaniu współczynnika
dyfuzji
metodą optyczną, czcigodny uczony pozwolił sobie na dość dziwne wyrażenie.
„Wykonałem —
— pisał — setki doświadczeń z kolimatorem i obecnie, wzorem starodawnych tidów,
mogę
powiedzieć, ze wiem, gdzie jest zagraj pogrzebany”. Profesor Ir wiedział, że
„tid” — to
starodawna nazwa mieszkańców Marsa, zastąpiona później słowem „uczony”, ale
żaden z
posiadanych przez bibliotekę słowników nie potrafił odpowiedzieć, co znaczy
„zagraj”.
Pozostawienie tego fragmentu bez komentarza było rzeczą niemożliwą, a zarazem w
żaden
sposób nie dawał się on objaśnić. Oczywiście, można było napisać:
„Zagraj — rzecz grzebana w czasach starodawnych tidów”. Ale profesor Ir, który z
usposobienia był rasowyrm fizykiem, nie tolerował żadnych niejasności i braku
precyzji. Za
wszelką cenę postanowił rozszyfrować tajemnicę tego dziwnego wyrażenia. W tym
celu polecił,
aby przejrzano wszystkie tomy i katalogi w bibliotece. Miał nadzieję, że znajdą
się jakieś nowe,
nie znane dotychczas prace, które pomogą rozwiązać zagadkę. Przejrzenie 25
miliardów tomów
nie dało na razie żadnych rezultatów.
Szczerze mówiąc, w głębi duszy profesor zdawał sobie sprawę, że nie warto
wykonywać tak
ogromnej pracy z powodu jakiegoś jednego nieszczęsnego zdania. Ale te
poszukiwania sprawiały
mu zarazem ogromną moralną satysfakcję. Znów czuł się badaczem gotowym lada
chwila
dokonać niezwykłego odkrycia. Jego pasja odkrywcy była niewyczerpana. To
właśnie
ona
skłoniła profesora, aby przynieść do laboratorium owe pechowe kamienie, kiedy
wyczerpały się
zapasy meteorytów. Nie potrafił żyć bez poszukiwań, sam ich proces stanowił dla
niego
bezgraniczną rozkosz.
Rzecz jasna, profesor nie tylko wydał polecenie, aby przejrzano wszystkie
książki, ale również
sam brał w tej pracy aktywny udział. Po przejrzeniu porannej prasy i podpisaniu
przygotowanych
dokumentów profesor zakładał czarny roboczy kitel i udawał się do pomieszczenia,
gdzie
przechowywano najstarsze książki. Tutaj właśnie spędzał całe dni.
„Cząsteczka dwubiegunowa…”, „Mikrofarad…”, „Strefowa teoria
przewodnictwa…”,
„Azymutalna liczba kwantowa…” Profesor zdejmował z półki kolejną książkę i
bynajmniej nie
poprzestawał na obejrzeniu jej pierwszej strony. W ten sposób można przepuścić
coś ważnego.
Przecież między kartkami ,,Badań dyspersji anomalnych” klasyka Syda znaleziono
obce arkusze
tego samego formatu. Nie udało się ich rozszyfrować do końca, ale chodziło tam o
jakiś
straszliwy kataklizm, który doświadczył starodawnych tidów na pięćdziesiąt
tysiącleci przed
założeniem Akademii. Podobne rzeczy mogą znajdować się także gdzie indziej. Tak
więc po
wzięciu książki w prawą rękę, profesor lewą ostrożnie przytrzymywał wszystkie
kartki, a potem
przesuwał stopniowo duży palec, aby stronice szybko się odwracały. W ten sposób
sześciusetstronicową książkę mógł przejrzeć mniej więcej w 45 sekund. W ciągu
godziny nie
zdołał przewertować więcej niż sto tomów. Dzienna norma profesora wynosiła
tysiąc książek.
„Efektywna średnica drobin…”, „Fluktuacja natężenia prądu…”, „Uniwersalne stałe
fizyczne.
Wydanie 7”. Profesor dawno już zauważył, że przejrzenie niewielkiej broszurki
wymaga
niekiedy więcej czasu niż przewertowanie opasłego tomu, którego stronice przy
przesuwaniu
palca łatwiej przyjmują pozycję pionową, ponieważ większy jest nacisk odgiętych
jeszcze kartek.
Te „Stałe fizyczne” to maleńka książeczka, kartki przewracają się bardzo powoli…
Doświadczony wzrok profesora od razu zarejestrował, że na środkowych arkuszach
brak liczb i
wzorów. Stałe bez liczb i wzorów? Coś tu jest nie w porządku. Profesor zaczął
przeglądać
broszurkę uważniej. Oczywiście! Nie zgadza się paginacja. Po stronie ósmej
następuje
czterdziesta druga.
Profesorowi nie obca była pasja odkrywcy, ale nigdy nie gorączkował się i nie
znosił
pośpiechu. Kiedy miał zbadać przedmiot, który zwrócił jego uwagę, działał
niezwykle
metodycznie.
Wróciwszy do gabinetu z broszurą pod pachą, profesor położył ją na biurku,
przygotował plik
kartek i zasiadłszy wygodnie zabrał się do szczegółowych oględzin. Przede
wszystkim popatrzył
na notę wydawcy książki. Broszura była dość stara, ukazała się na 153 lata przed
urodzinami
Ryga jako pomoc naukowa dla studiujących na wydziałach fizyko–matematycznych.
Dodatkowe
dwa arkusze dokładnie pasowały do formatu broszury. Gatunek papieru również
robił wrażenie
identycznego.
Ale już przy lekturze pierwszych stron profesor znalazł masę nie znanych słów.
Stałe fizyczne
na obcych arkuszach wydrukowane były w postaci poszczególnych zdań, z których
na
razie tylko
dwa były dla niego zrozumiałe. Jedno z nich głosiło: „I kropla żłobi kamień”, a
drugie: „Poty
dzban wodę nosi, póki ucho się nie urwie”.
Profesor wypisał te twierdzenia i kontynuował lekturę. Na czwartej stronie udało
mu się
odczytać: „Kuj żelazo, póki gorące”. „Każdy kij ma dwa końce” i „Nie wszystko
złoto, co się
świeci”. Na następnych kartkach nie znalazł ani jednego zrozumiałego
twierdzenia. Wreszcie
przy dwudziestej znów miał szczęście i uzupełnił swoje notatki: „Nie ma dymu bez
ognia”, „Nie
kładź palca między drzwi”, „Nikt nie ogarnie nieogarnionego”.
Profesor odsunął broszurę i zamyślił się. „Uniwersalne stałe fizyczne. Wydanie
7”? To, co
udało mu się rozszyfrować, niewątpliwie miało bezpośredni związek z fizyką, ale
nie pasowało
jakoś do treści właściwej broszury. Profesor spojrzał na stronę ósmą: „Stała
grawitacyjna…”,
„Objętość mola gazu idealnego przy temperaturze 15°C”, „Prędkość światła (w
próżni)”. I
każdemu twierdzeniu towarzyszy wzór i oznaczenie liczbowe. Natomiast twierdzenia
wynotowane przez profesora rejestrują zaledwie takie lub inne stałe zjawiska
fizyczne: „Każdy
kij ma dwa końce”, „Nie wszystko złoto, co się świeci”. Jeszcze raz popatrzył na
okładkę:
wydanie 7. Możliwe, ze tych dziwnych twierdzeń nie dołączono celowo, lecz
trafiły tutaj
wskutek niedbalstwa przy oprawianiu książki w drukarni… Możliwe, że pochodziły z
pierwszego wydania, w którym zebrano wnioski z podstawowych obserwacji
fizycznych. „Nie
wszystko złoto, co się świeci” — jest to niewątpliwa prawda i zaczątek analizy
spektralnej
metali; „Nikt nie ogarnie nieogarnionego” stanowi zwięzłą formułę teorii
względności; „Kuj
żelazo, póki gorące” — oto wniosek wynikający z obserwacji nad zmianami
struktury żelaza w
zależności od wzrostu temperatury.
Wszystko to było ogromnie interesujące. Profesor ponownie zagłębił się w lekturę
broszury,
ale przejrzenie kolejnych dziesięciu stron nie przyniosło mu żadnych korzyści.
Chwytał
znaczenie poszczególnych słów, nie potrafił jednak powiązać ich w całość. Jakże
zmienił się
marsjański język i jakim szaleństwem było zniszczenie wszystkich słowników!
Absolutnie nie
należało tego robić.
— Wreszcie na ostatniej z obcych stron profesor Ir znalazł jeszcze jedno
twierdzenie: „Zagraj
jest najlepszym przyjacielem tida”. Przez kilka chwil siedział w osłupieniu. Po
chwili pokonał je
jednak i ponownie pogrążył się w lekturze. Wypisał jeszcze trzy dalsze
twierdzenia, podkreślając
nie znane słowa.
ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI
LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ
CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁO,
KRĘCIOŁ SIÓDMY — ZAGRAJ
Obce arkusze na tym się kończyły. Profesor Ir z rozdrażnieniem popatrzył na
następną
stroniczkę. Ale cóż! Tutaj znów widniały znajome wzory. Wszystko, czego profesor
potrafił
dowiedzieć się o tajemniczym zagraju, sprowadzało się dotychczas do tych
czterech wypisanych
linijek, czterech równań z pięcioma niewiadomymi.
Z pamiętnika profesora Ara
Istnieją prawdy kardynalne, których nigdy nie należy zapominać, ale nie wiadomo,
dlaczego
właśnie o nich zapomina się najczęściej. Rozważając dzisiejszego ranka wszystko,
co
przydarzyło mi się w nocy, poczułem się nagle, jak speszony uczniak.
Przypomniała mi się nasza
pierwsza lekcja fizyki.
Nauczyciel postawił na stole naczynie z wodą i trzymając w dłoni termometr
zwrócił się do
nas z pytaniem: „Kto z was potrafi zmierzyć temperaturę wody w tym naczyniu?”.
Wszyscy
podnieśliśmy ręce. Nie zrobił tego tylko mój sąsiad z ławki. Cóż za tuman,
pomyślałem. Nie
potrafi zrobić najprostszej rzeczy. Nauczyciel spytał go, czemu nie podniósł
ręki. I wtedy mój
sąsiad powiedział: „Nie mogę zmierzyć temperatury wody, mogę się tylko
dowiedzieć, jaka
będzie temperatura termometru, kiedy zanurzę go w wodzie”. „Czyż to nie wszystko
jedno?” —
spytał nauczyciel. „Oczywiście że nie — odpowiedział uczeń. — Kiedy zanurzę
termometr w
wodzie, stanie się ona albo trochę chłodniejsza, albo nieco cieplejsza, niż była
uprzednio.
Termometr albo trochę ją ochłodzi, albo trochę ogrzeje. Różnica będzie
niewielka, ale jednak
temperatura wody się zmieni, nie będzie już taka sama, jak przed zanurzeniem
termometru”.
Nauczyciel pochwalił ucznia za odpowiedź i przez całą naszą pierwszą lekcję
opowiadał, z
jakimi trudnościami boryka się fizyk, kiedy chce osiągnąć precyzję w badaniach.
„Nigdy nie
zapominajcie — mówił — że każdy przyrząd ingeruje w przeprowadzane
doświadczenie, że
zawsze trzeba nanosić odpowiednią poprawkę”. Kardynalna prawda, a jak często o
niej
zapominamy. Prawdopodobnie i obecnie nie od razu bym ją sobie przypomniał,
gdyby
moje
wczorajsze doświadczenia z futerałem i ołówkiem nie wydały mi się nagle
kompletnie
pozbawione sensu. Pomyślałem, ze zamieniłem się w coś w rodzaju termometru
podgrzanego
nad palnikiem wyobraźni. Takim termometrem można ostatecznie zmierzyć
temperaturę wody w
morzu, błąd będzie stosunkowo niewielki, ale przecież Żywy — to kropla. Żywy
jest jedynie
punktem, przez który można przeprowadzić masę linii, zbudować wokół niego
niezliczoną ilość
hipotez i każda z nich będzie jednakowo przekonywająca. Gdyby w pojeździe
kosmicznym był
nie jeden Żywy, a paru, gdybyśmy dysponowali choćby dwoma punktami, nasze
rozważania,
nasze wnioski miałyby bardziej zdecydowany charakter. Moglibyśmy ustalić linię
wspólną dla
dwu Żywych.
O czym chciałem się przekonać, próbując mówić z futerałem w zębach? Już
wcześniej dla
mnie i dla moich kolegów stało się jasne, że w odróżnieniu od naszych rąk,
podstawowym
instrumentem pracy dla Żywego są jego usta, szyja, szczęki, zęby. Trzymając w
zębach kij czy
kamień, Żywy i jego współplemieńcy mogli przenosić je z miejsca na miejsce,
mogli układać je
w różny sposób. Jest to zaczątek procesu pracy, który w ostatecznym wyniku mógł
przybrać
najbardziej skomplikowane formy, tworząc w rezultacie wszystko, co my zwykliśmy
nazywać
nauką i techniką. Moje doświadczenia z ołówkiem przekonały mnie, ze można pisać
i rysować
trzymając ołówek w zębach; szyja zdolna jest do wykonywania precyzyjnych ruchów
i nie
ustępuje w niczym ręce. Rzecz jasna, niezbędny jest tu nawyk. Wspominając
opowieść Kina o
tym, jak Żywy przyniósł kij, plastycznie wyobraziłem sobie Żywego podczas pracy.
I
pomyślałem wówczas, że przy tak specyficznej metodzie pracy, kiedy zęby i usta
spełniają
funkcje robocze, musiał rozwinąć się jakiś inny sposób porozumiewania, który
pozwoliłby
Żywemu i jego współplemieńcom koordynować ich wysiłki w trakcie działania. Ta
myśl wydała
mi się nader płodna i oparta na konkretnych obserwacjach. Ale czy tak istotnie
jest? Czy nie
zrodziły jej inne zgoła przyczyny?
Do tej pory nie mogę się uwolnić od poczucia winy wobec Żywego. W momencie
naszego
spotkania było bardzo dotkliwe, obecnie sądzę, że właśnie ono podyktowało mi
hipotezę
katastrofy. Czy w chwili zetknięcia się z promieniem magnetycznym Żywy miał
świadomość
katastrofy? Należałoby to dopiero udowodnić. Ale że ja byłem wstrząśnięty
wszystkim, co się
wydarzyło, nie wymaga żadnych dowodów. Kiedy otwierałem właz pojazdu
kosmicznego, moja
wyobraźnia była rozpalona do białości. I takim właśnie rozpalonym termometrem
operuję nadal
w swoich rozważaniach. Czy moja nowa hipoteza sugerująca, że Żywy nie mówi
dlatego, iż
posługuje się innym, nie znanym nam, sposobem porozumiewania, nie jest
przypadkiem
podyktowane przez pragnienie, aby obalić — moją własną w końcu — hipotezę
katastrofy?
Pierwsza zrodziła się na gruncie poczucia winy, druga bierze się z dążenia, aby
przekonać siebie,
że nie wyrządziłem Żywemu krzywdy.
Jak rozstać się ze sobą samym w trakcie obserwacji i wnioskowania? Jak zmierzyć
prawdziwą
temperaturę Żywego? Przecież jeśli odważnie spojrzeć prawdzie w oczy, wiemy o
nim na razie
tylko tyle, że jest istotą żywą. Potrzebowaliśmy dziesiątków tysiącleci, aby
zbadać własną
planetę. Tysiące pokoleń uczonych wydzierały jej tajemnice. Nie możemy tak długo
prowadzić
badań nad Żywym. Nasze doświadczenie ograniczone jest w czasie. Tym wyraźniej
winniśmy
zdawać sobie sprawę z celów, do których dążymy. Mimowolna ingerencja promienia
magnetycznego ostatecznie przesądziła losy doświadczenia, które przeprowadzał
Żywy. Jakimi
oczami winniśmy patrzeć na Żywego, aby nie powtórzyć błędów naszej aparatury?
List doktora Bera do żony
Droga Rib! Na dzisiejszej wieczornej naradzie zamierzam złożyć oświadczenie
ogromnej
wagi. Nie chciałbym tego robić bez naradzenia się z Tobą, dlatego właśnie
postanowiłem Ci
przesłać ten radiolist. Kiedy go otrzymasz, bądź taka dobra i daj mi znać, co
sądzisz na temat
zawartych w nim myśli. Nauczyliśmy się rozumieć wpół słowa i dlatego będę
zwięzły,
szczególnie w tych miejscach, które nie dotyczą istoty mojej hipotezy.
Wzrok. Słuch. Węch. Gdyby jakakolwiek sytuacja
postawiła nas wobec konieczności rezygnacji z któregoś spośród tych trzech
zmysłów, każdy
niewątpliwie wyrzekłby się węchu. Tracąc wzrok stalibyśmy się ślepcami, tracąc
słuch —
głuchymi, tracąc zaś węch… Jak widzisz, w naszym języku brak nawet słowa, które
określałoby
tę ułomność — tak małe znaczenie przywiązujemy do węchu. Mamy lekarzy, którzy
są
specjalistami chorób „uszu, gardła, nosa”. I tutaj nos znajduje się na ostatnim
miejscu. Mawiamy:
„strzec, jak źrenicy oka”, ale nikomu nie przyjdzie do głowy powiedzieć „strzec,
jak swej prawej
czy lewej dziurki w nosie”. Traktujemy swój nos w sposób całkowicie pozbawiony
szacunku.
Wielu z nas prawdopodobnie uważa, że nos jest wyłącznie urządzeniem, które
umożliwia
noszenie okularów. Lekceważenie wobec nosa przejawia się już w dzieciństwie.
Dziecko nigdy
nie dłubie w oku, ale przypomnij sobie tylko, ile trudu nas kosztowało, aby
oduczyć naszego
Biba od obrzydliwego zwyczaju wsadzania palca to do jednej, to do drugiej
dziurki w nosie.
„Phi, nic im się nie stanie” — odpowiadał nam już jako całkiem spory chłopak.
Sama możliwość
tak brutalnej ingerencji w funkcjonowanie naszego organu węchu mogłaby nasunąć
myśl, że
organ ten skonstruowany jest nader prymitywnie i bardzo niedoskonale.
Jednocześnie zaś węch niewątpliwie okazuje nam pewne usługi w naszej życiowej i
naukowej
praktyce. Nie można ich jednak nawet porównać z tym, co zawdzięczamy wzrokowi i
słuchowi. I
gdyby trzeba było zdefiniować całą naszą cywilizację, rozpatrując ją z punktu
widzenia jakiegoś
jednego zmysłu, nadalibyśmy jej miano „cywilizacji wizualnej”, a określenie
wizualno–
dźwiękowa” charakteryzowałoby ją niemal w pełni. Najmniej odpowiadałaby tu
nazwa
„zapachowa”.
Czym to wytłumaczyć? Przede wszystkim tym, że posiadamy bardzo słabo
rozwinięty
węch.
Jeszcze do niedawna ja, jak i my wszyscy, przekonany byłem o czymś wręcz
przeciwnym. Nasz
nos wykrywa obecność miliardowych części grama substancji zapachowych w
jednym
metrze
sześciennym powietrza! Znakomity narząd, jest się czym chlubić! Ale oto
poznajemy Żywego i
okazuje się, że nasz węch to nie waga aptekarska, lecz zaledwie coś w rodzaju
określenia ciężaru
przez ważenie w dłoni. Chodzi, rzecz jasna, nie o zadraśniętą miłość własną,
lecz o to, że
rozmiary nosa i wyostrzony w związku z tym węch, jaki obserwujemy u Żywego,
wymaga od
nas, byśmy go traktowali w szczególny sposób. Żywy — to nos! Żywy — to węch!
Upraszczam
nieco, ale istota rzeczy jest niewątpliwie taka. Zgodnie z moimi
przypuszczeniami, w
świadomości Żywego główną rolę odgrywa nie wizualna, nie dźwiękowa, lecz
zapachowa treść
przedmiotu. Pozwolę sobie odrzucić lub przynajmniej chwilowo wyłączyć hipotezę
katastrofy,
proponowaną przez profesora Ara. Uważam Żywego za całkowicie normalnego
przedstawiciela
cywilizacji zapachowej. Winniśmy sobie uświadomić, jaki jest wewnętrzny świat
istoty, dla
której podstawową i decydującą cechą przedmiotu jest zapach. Winniśmy przyjąć
jako punkt
wyjścia, że Żywy widzi i słyszy nosem. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć,
że wzrok i
słuch nie mają dla Żywego znaczenia. Ale prawdopodobnie odgrywają w jego życiu
taką rolę,
jaka w naszym przypada węchowi, to znaczy, drugoplanową, nie mającą wpływu na
kształtowanie psychiki i poglądów naukowych.
Oto, droga moja Rib, krótki zarys tego, co zamierzam powiedzieć, rozwijając,
rzecz jasna, i
precyzując poszczególne tezy. Przesyłam Ci kilka zdjęć Żywego, część z nich
znajdziesz w
dzisiejszym numerze „Wiadomości naukowych”, pozostałe prawdopodobnie zostaną
opublikowane później. Czekam na Twoją odpowiedź. Twój Ber.
Krótko i jasno
Drogi Ber! Bardzo uważnie przestudiowałam Twój list. Nos Żywego zinterpretowałeś
znakomicie. Cały Twój wywód jest niesłychanie logiczny. Ale pamiętaj, proszę, że
hipoteza,
która zapomina o tym, że jest tylko hipotezą, zaczyna wodzić swego twórcę za
nos. Dziękuję za
zdjęcia Żywego. Jest ogromnie sympatyczny. Nie zadręczajcie go doświadczeniami i
badaniami.
Pozdrowienia dla wszystkich. Całuję Cię mocno. Twoja Rib.
Wzór na zagraja
1. RYG WIE, GDZIE JEST ZAGRAJ POGRZEBANY
2. ZAGRAJ JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM TIDA
3. ZAGRAJ WYJE, A WIATR NOSI
4. LUBIĆ, JAK ZAGRAJ KIJ
5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZAŁKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY —
ZAGRAJ.
Pierwsze próby analizy mogły wprawić w zakłopotanie najtęższe umysły. Profesor
Ir zamienił
w drugim ‘.twierdzeniu nie używane słowo „tid” na równorzędne ‘„uczony”.
Następnie stosując
zasadę podstawiania, dokonał zamiany w pierwszym twierdzeniu. W rezultacie
uzyskał jeszcze
bardziej niejasny ciąg znaczeń pomocniczych: „Zagraj jest najlepszym
przyjacielem uczonego”,
„Ryg wie, gdzie jest zagraj pogrzebany”, „Ryg wie, gdzie jest najlepszy
przyjaciel uczonego
pogrzebany”. Podstawianie przeprowadzone zostało prawidłowo, ale mimo to nie
wiadomo
nadal, o czym Ryg wie, że jest pogrzebane. Wówczas profesor skoncentrował się na
analizie
trzeciego twierdzenia. Przede wszystkim należało ustalić znaczenie słowa „wyć”.
Ir wynotował
całe twierdzenie na oddzielnej karteczce i zażądał informacji od sekretarza
naukowego z działu
żałosnych resztek literatury starolirycznej. Po dwu dniach otrzymał odpowiedź:
„Wyć —
najprawdopodobniej stapiać smutek i żal w jedno słowo”.
Profesor poprosił, aby dostarczono mu źródła, na podstawie których wyciągnięto
taki wniosek.
Otrzymał notatkę z napisanymi na maszynie czterema linijkami:
Tak chciałbym w jedno słowo
Stopić swój smutek i żal,
Na wiatr to słowo rzucić,
By wiatr je uniósł w dal.*
Poniżej widniała informacja: „Notatka odręczna na odwrocie biletu z pytaniami
egzaminacyjnymi z zakresu rachunku różniczkowego i całkowego. Czasy starożytne.
Znaczenie
słowa „wyć” ustalamy przy pomocy analizy kontekstu, opierając się na budowie
paralelnego
twierdzenia „zagraj wyje, a wiatr nosi”.
Profesor postanowił sprawdzić słuszność wniosku sekretarza naukowego i zagłębił
się w
analizie tekstów. „Zagraj wyje, a wiatr nosi”. Wobec tego można zakładać, że
wiatr nosi to, co
wyje zagraj. Z drugiej zaś strony w nadesłanym fragmencie wiatr unosi smutek i
żal stopione w
jedno słowo. Wywód sekretarza wydał się więc profesorowi słuszny. Ale
staroliryczny tekst
wymagał jeszcze dodatkowych badań. Był to pierwszy przykład starej liryki, jaki
trafił do rąk
profesora, i Ir postanowił jak najdokładniej go przestudiować.
Tak chciałbym w jedno słowo
Stopić swój smutek i żal.
Starodawny liryk, zauważył profesor, nie stopił swego smutku i żalu w jedno
słowo, lecz tylko
chciał to uczynić. Praktycznie owo stopienie wydawało się lirykowi trudno
wykonalne.
Jednocześnie zaś z tekstu wynikało, że wiatr mógł unosić smutek i żal wyłącznie
w owym
stopionym kształcie; gdyby liryk rzucał je na wiatr oddzielnie, pojedynczo, to
ani smutek, ani żal
same przez się nie mogły się poddać unoszącemu działaniu wiatru. Prawdopodobnie,
w wyniku
ich stopienia jedno słowo winna była zajść między nimi jakaś reakcja, dzięki
której powstawało
coś nowego, co różniło się jakościowo od poszczególnych elementów. Nie było to
zatem
połączenie mechaniczne, lecz chemiczne. Wobec tego liryk musiał wiedzieć
dokładnie, jaka ilość
smutku i stopiona z nią odpowiednia ilość żalu zdolne są stworzyć nowe, lotne
połączenie.
Widocznie starodawni lirycy tym właśnie się zajmowali, że szukali proporcji, w
których należało
łączyć różne słowa, aby uzyskana całość okazywała się czymś jakościowo nowym.
Chyba nie
zawsze dawało się to osiągnąć. Niewątpliwie zajęcie to miało swoje niełatwe
problemy i sekrety.
No tak, ale trzecie twierdzenie głosi z całą stanowczością: „zagraj wyje, a
wiatr nosi”. Czyli
zagraj znakomicie opanował tajemnice warsztatu i jeżeli tylko zechciał stapiać
smutek i żal w
jedno słowo, to wiatr zawsze unosił powstałe połączenie. Zagraj osiągał
pozytywne rezultaty nie
od czasu do czasu, lecz systematycznie, ponieważ w przeciwnym wypadku ta jego
umiejętność
nie byłaby zaliczana do tak bezspornych twierdzeń, jak „każdy kij ma dwa końce”,
czy „nie
wszystko złoto, co się świeci”. Umiejętność pięknego „wycia”, ściślej zaś —
stapianie smutku i
żalu w jedno ulotne słowo, była charakterystyczną cechą zagrają; należy zatem
traktować go jak
wybitnego liryka.
Rozumowanie to wydawało się profesorowi tak bezsporne, że postanowił ułożyć
nową
tablicę
twierdzeń, zastępując wszędzie „zagrają” „lirykiem”. Być może, uprości to nieco
poszukiwanie
innych właściwości zagraja.
1. RYG WIE, GDZIE JEST LIRYK POGRZEBANY.
2. LIRYK JEST NAJLEPSZYM PRZYJACIELEM UCZONEGO.
3. LIRYK WYJE, A WIATR NOSI.
4. LUBIĆ, JAK LIRYK KIJ.
5. CZTERY CZURBAŁKI, DWA ROZCZAPIERZ ALKI, KRĘCIOŁ SIÓDMY —
LIRYK.
Profesora ani trochę nie peszyła pewna paradoksalność uzyskanych w ten sposób
sformułowań. Wiedział doskonale, że prawdy należy szukać w gąszczu
przeciwieństw. W
każdym razie najbardziej zawiłe i niejasne piąte twierdzenie dzięki temu
podstawieniu łatwiej
zaczęło poddawać się analizie.
Cztery czurbałki + dwa rozczapierzałki + kręioł = liryk.
Na tej podstawie można wywnioskować, że: kręcioł = liryk — cztery czurbałki —
dwa
rozczapierzałki.
Aczkolwiek znaczenie słów „kręcioł”, „czurbałki” i „rozczapierzałki” nadal
pozostawało nie
znane, profesor zdecydowanie wydzielił ,,kręcioła”. Wychodził z założenia, że
główna,
wyróżniająca cecha przedmiotu najczęściej bywa samotna, drugoplanowe natomiast
występują w
większej ilości. Obecność jednego kręcioła przy czterech czurbałkach i dwu
rozczapierzałkach
świadczyła wyraźnie, że właśnie kręcioł charakteryzuje istotę zagrają jako
liryka.
Jednak dalej nie było wiadomo, co oznacza „kręcioł”. Profesor doskonale
wiedział, co to jest
„nakrętka” — część połączenia śrubowego w kształcie płytki z gwintowanym
otworem, w który
wchodzi śruba. Znał również znaczenie słowa „kret” — wielkość obliczeniowa,
występująca w
mechanice teoretycznej, która oznacza iloczyn pędu przez jego ramię względem
danego punktu
lub danej osi. Kręcioł, nakrętka, kret. Całkiem prawdopodobne, że kręcioł jest
ważną częścią
liryka, która przekształca wewnętrzne porywy w określoną formę ruchu.
Oczywiście, to tylko robocza hipoteza, ale nie jest ona pozbawiona pewnych
podstaw
podbudowanych faktami. Nie wykluczone, że w celu stapiania smutku i żalu lub
radości i
szczęścia w jedno słowo, zagraj wyposażony był w specjalny narząd, którego ruch
obrotowy na
wzór wskazówki wagi wyznaczał właściwie proporcje. W momencie zaprzestania
działalności
lirycznej kręcioł wracał do określonej pozycji wyjściowej.
Kręcioł pozwalał zagrajowi działać bezbłędnie, podczas gdy zwykli lirycy czuli
zapewne
kruchość swych wyliczeń, co musiało im sprawiać masę przykrości. Profesor Ir
czuł, że znajduje
się na właściwym tropie. I chociaż nadal nie pojmował, dlaczego Ryg wiedział,
gdzie jest zagraj
pogrzebany, dlaczego zagraj jest najlepszym przyjacielem uczonego i dlaczego
lubi kij —
uskrzydlony dotychczasowymi sukcesami nie wątpił, że uporczywe badania
doprowadzą go w
końcu do ustalenia prawdy.
Ulegając wpływom starodawnych liryków profesor wyraził to swoje przekonanie w
dwuwierszu:
Wzór zagrają będzie wkrótce.
Już nie umknie on nauce.
Kto podarował oczy Żywemu?
— Pozostało mi do dodania bardzo niewiele — powiedział doktor Ber, zamykając
pękatą
teczkę pełną wykresów, tablic i wyliczeń. — Chcę zakończyć tym, od czego
zacząłem. Być
może, moja hipoteza nie obejmuje stojącego przed nami problemu we wszystkich
jego aspektach,
być może, moje wywody opierają się na niedostatecznie zbadanych faktach i
dlatego są błędne,
ale chciałbym panom przypomnieć, co przydarzyło się w swoim czasie profesorowi
Helowi. Jest
to mało znana, ale nader pouczająca historia.
Profesor Hel postanowił poświęcić się wszechstronnemu zbadaniu wpływu energii
słonecznej
na rozwój życia. Dysponował ogromnym materiałem faktycznym. Między innymi od
Centralnego Biura Statystycznego zażądał danych na temat ilości urodzin,
przypadających na
każdy dzień pierwszego tysiąclecia ery naukowej. Zestawiwszy otrzymane liczby z
odpowiednimi danymi archiwum meteorologicznego profesor Hel doszedł do
wniosku,
ze ilość
urodzin wzrasta raptownie podczas jasnej, słonecznej pogody i katastrofalnie
spada w czasie
słoty. Kiedy opublikował wyniki swych badań, opinie uczonych były podzielone.
Jedni
twierdzili, że profesor Hel nie dokonał żadnego odkrycia i że zjawisko to
zostało zaobserwowane
już dawno. „Nieprzypadkowo, mówili oni, „urodzić się” i „ujrzeć światło dzienne”
oznacza w
naszym języku to samo. Profesor jedynie potwierdził statystycznie tę znaną
prawdę. Zadanie zaś
polega na tym, aby znaleźć wyjaśnienie owej prawidłowości. W swej wielotomowej
pracy „My,
dzieci Słońca”, profesor Hel zaprezentował wiele hipotez połączonych wspólną
myślą, że energia
słoneczna jest źródłem życia. Przeciwnicy profesora twierdzili, iż jego
obserwacje noszą
charakter przypadkowy i niezbędne jest zbadanie danych nie z jednego, lecz z
kilku tysiącleci.
Przystąpiwszy do tej pracy odkryli oni, ze w wyniku błędu mózgu elektronowego
profesor
otrzymał w swoim czasie dane dotyczące nie ilości urodzin, lecz rejestracji
noworodków przez
rodziców. Tak więc wnioski profesora Hela świadczyły wyłącznie o tym, że
Marsjanie w
pierwszym tysiącleciu woleli wychodzić z domu nie w pochmurną, lecz słoneczną
pogodę.
Czyż więc profesor Hel mylił się? Niewątpliwie! Ale właśnie w „Dzieciach Słońca”
wypowiedział on te myśli, które potem legły u podstaw heleologii — nauki, która
niezbicie
wykazała związek między funkcjonowaniem organizmu i różnymi okresami cyklu
słonecznego.
Nie pretenduję do tego, aby moja hipoteza wyczerpywała zagadnienie. Ale wymaga
ona
poważnego rozpatrzenia.
Profesor Ar zadał doktorowi Berowi kilka pytań, a potem spytał Kina, jakie jest
jego zdanie.
Kin oświadczył, że wszystko to należy gruntownie przemyśleć. Wyraźnie był czymś
przygnębiony. Początkowo słuchał wypowiedzi Bera bardzo uważnie, robił w swym
notesie
jakieś zapiski, wydawało się, że wystąpi z polemiką, a potem odłożył ołówek i
jego twarz
przybrała wyraz obojętności. Doktor Ber przypuszczał, że Kin odniesie się do
jego wystąpienia z
właściwą mu zapalczywością. Ale Kin milczał. Dopiero na krótko przed propozycją
Ara, aby
zakończyć obrady, Kin spytał doktora: „Czy jest pan pewny, że pańska hipoteza
ukazuje, a nie
zamyka przed nami drogę do poznania Żywego?” Ber odpowiedział, że niezupełnie
rozumie to
pytanie. Kin pokiwał głową i więcej się nie odezwał.
W pokoju było ciemno. Kin wiedział, że tam, pod przeciwległą ścianą, śpi Żywy.
Kin o tym
wiedział, ale teraz nie widział go i nie słyszał. Nic nie świadczyło o obecności
Żywego. Jeżeli
zapalić światło, Kin zobaczy Żywego, ale czy Żywy zobaczy jego, nawet jeżeli się
obudzi? Czym
jest dla niego Kin, jeśli, jak zakłada Ber, podstawową i definiującą cechą
przedmiotu w
świadomości Żywego jest zapach? Kin powąchał swoją dłoń. Nie mógł uchwycić
żadnego
zapachu. I to właśnie nieuchwytne, nieznane samemu Kinowi ma być tym Kinem,
którego
dostrzega Żywy? Jeżeli tak jest istotnie, nigdy nie potrafią się wzajemnie
zrozumieć.
Kiedy Kin szedł na wieczorną naradę, nie mógł się doczekać, aby opowiedzieć
kolegom, jakie
wstrząsające rezultaty dały nowe doświadczenia z kijem. Kin ustalił w sposób
niewątpliwy, że
Żywy przyniósł mu kij nieprzypadkowo. Było to ryzykowne doświadczenie. Kin
musiał zebrać
wszystkie siły duchowe, aby się na nie zdecydować. Kiedy wreszcie po raz
pierwszy rzucił kij, ze
zdenerwowania zamknął oczy i bał się je otworzyć. A gdy zobaczył stojącego przed
sobą
Żywego z kijem w zębach, wpadł w szalone podniecenie. Żywy przynosił kij
dwadzieścia razy.
To znaczy, że między nim a kijem istniał określony związek. Do narady Kin był o
tym
przekonany. A teraz?… Żywy mógł przynosić kij dlatego, że pozostawał na nim
zapach dłoni
Kina, istniał zatem związek między kijem i Kinem, a nie między kijem i Żywym.
Cywilizacja
zapachów — w istocie rzeczy oznacza to, że Żywy zawsze będzie Kinowi tak daleki,
jak ta
nieznana planeta, z której przybył: przecież odległość między istotami żywymi
należy mierzyć
tym, w jakim stopniu potrafią się one wzajemnie zrozumieć. A mimo wszystko Kin
czuł, że
Żywy jest mu bliski. Ale to tylko uczucie, które może być przecież zawodne.
Kin kręcił się niespokojnie, nie mogąc usnąć. Nadal tonął w ponurych
rozmyślaniach. Czy
Żywy na zawsze ma pozostać jedynie żywym meteorytem, tak samo obcym i
nieodgadnionym
jak kamienie w muzealnych kolekcjach? Pod względem wyglądu i składu
chemicznego
są one
rodzonymi braćmi marsjańskich granitów i bazaltów. Kin pisał nawet kiedyś, ze
gdyby meteoryty
umiały mówić, ich język nie bardzo różniłby się od języka kamieni z Marsa.
Niewątpliwie
przeceniał wówczas znaczenie chemicznego podobieństwa. Zresztą, jeśli kamienie
nie mogą się
porozumieć — no cóż, są tylko kamieniami. Nawiasem mówiąc, w swych
opowieściach
fantastycznych Kin bez wahania wyposażał je w dar mowy. Teraz już nie będzie mu
to
przychodziło z taką łatwością. Jakie tam rozmówki kamieni, jeżeli nawet żywe
istoty nie mogą
znaleźć wspólnego języka.
Stanowczo byłoby lepiej, gdyby doktor Ber nie wysunął swej hipotezy i gdyby nie
wydawała
się ona tak przekonywająca. Rozważania profesora Ara pozwalały się przynajmniej
łudzić, że z
biegiem czasu Żywy wyjdzie z doznanego szoku, natomiast od samego siebie, od
swej natury nie
uwolni się nigdy. I żeby Kin najserdeczniej polubił Żywego — a już mocno się do
niego
przywiązał — to nigdy nie potrafi stać się istotą ze świata zapachów i odbierać
wrażeń tak, jak
Żywy. Nigdy się nie zrozumieją. Dziwne jednak, dlaczego nawet teraz, w mroku i
ciszy Kin wie,
że nie jest sam. Przecież odczuwał czasami samotność, choćby w muzeum, mimo że
tak lubił
swoje zbiory, mógł je godzinami oglądać i rozmyślać nad nimi.
Czy chociaż jeden z tych drobnych odprysków dalekich planet poznał ciepło dłoni
istoty
rozumnej? Nie wiadomo. Kin osobiście wierzył, iż wśród jego kamieni są również
takie, które
noszą piętno nieznanych cywilizacji. Ale jednocześnie zdawał sobie sprawę, że
wszystkie te
kamienie trafiły na Marsa przypadkowo, w wyniku kataklizmów, które wstrząsają
niekiedy
zagubionymi w kosmosie wysepkami życia. Nie są to ani listy, ani informacje, ani
podarki
przesyłane przez istoty rozumne z jednej planety na drugą. Kin często nad
rozmyślał. Oglądając
swoje kolekcje zastanawiał co umieściłby na kamieniu, który można by wysłać we
wszechświat,
posiadając całkowitą pewność, ze ten kamienny list dotrze na jakąś zamieszkaną
planetę. I nie
umiał wymyślić obrazu, symbolu, które mogłyby przekazać świat jego uczuć nie
znającym go
istotom. Lękał się ich niezrozumienia. Nie, bynajmniej nie uważał, iż inni
mieszkańcy
wszechświata są głupcami. Przeciwnie, stał na stanowisku, że mogą posiadać
bardzo rozległą
wiedzę. I właśnie to nie pozwalało mu wybrać ani jednej z wizji, które podsuwała
wyobraźnia.
Bał się, że taki kamienny list mógłby być odczytany w różny sposób. Sądził
ponadto, iż te same
obawy muszą działać hamująco na mieszkańców innych planet. Wysłanie listu tylko
wtedy jest
poczynaniem rozumnym, jeśli można mieć nadzieję, że zostanie on właściwie
odczytany. A cóż
może sprzyjać takiej nadziei?
Ot, gdyby umiał stworzyć coś, co byłoby zdolne niejako wchłonąć jego uczucia, a
potem
przekazać je innym. Jaki wspaniały byłby to podarek! I dający się odczytać
całkowicie
jednoznacznie. Ale z czego zrobić taki „meteoryt”, z jakiego tworzywa, aby
posiadało zdolność
wchłaniania, przechowywania i przekazywania uczuć. Niestety, takie tworzywo nie
istnieje. W
każdym razie nie na Marsie i nie z niego zbudowane są kamienie z kolekcji Kina.
Winna to być
żywa materia, posłuszna dłoniom i sercu twórcy. Czy na którejś z planet istnieje
żywa materia,
którą można by natchnąć radością i smutkiem, zdolna do samowyrzeczenia w takim
stopniu, aby
pozostając żywym dziełem sztuki nie tylko wchłonęła uczucia przekazane jej przez
twórcę, ale
również darzyła go tymi przekazanymi uczuciami?
Może Żywy zbudowany jest z takiej materii? Nie cały, oczywiście, ale jego oczy…
Kiedy na
Kina patrzą dobre, wszystko rozumiejące oczy Żywego, może ich spojrzenie należy
nie tylko do
niego, ale do kogoś jeszcze? Hipotetyczna cywilizacja zapachowa?… Szanowny
doktorze Ber,
kolega widzi wyłącznie nos Żywego, ten nos przesłonił panu jego oczy. Pan się
boi i nie umie w
nie patrzeć, dla pana są wyłącznie dwiema krągłymi wypukłościami.
A Kin patrzył w te oczy godzinami, starał się w nich dojrzeć odbicie tego, co
widziały tam, na
owej planecie, z której Żywy przybył. Kin należał do fantastów, jego wyobraźnia
malowała
najbardziej nieprawdopodobne wizje, ale jednego był pewny: że oczy Żywego
przywykły
spotykać spojrzenie przyjaciela, gdzieś w ich głębi utrwalony jest jego obraz i
ten obraz ożywa,
kiedy przybysz widzi przed sobą Kina. Jego spojrzenia nie zamącił żaden szok.
Niewątpliwie doktor Ber ma trochę racji. Owszem, węch w egzystencji Żywego
odgrywa
poważną rolę. Żeby się o tym przekonać, wystarczy obserwować go uważnie w
czasie
spacerów.
Wygląda to tak, jakby każdy przedmiot przyciągał go swoim zapachem niczym
magnes. W
takich momentach Żywy istotnie jak gdyby całkowicie podporządkowywał się
swemu
nosowi,
pozwalał mu się prowadzić. Ale wystarczy podejść do Żywego i coś powiedzieć, aby
natychmiast
cały zamienił się w spojrzenie. Być może, że gdyby Mars był planetą nie
zamieszkaną i wyglądał
wszędzie jak rezerwat na Wielkim Syrcie, do zapoznania się z nim wystarczyłby
Żywemu nos.
Ale na to, co zdolne jest do odczuwania, Żywy kieruje wzrok. I czy nie dlatego
jego oczy są tak
pełne wyrazu, że nie zastygło w nich odbicie przedmiotów martwych, lecz
promieniują blaskiem
innego spojrzenia, w którym znajdował radość, smutek, nadzieję i zwątpienie, w
którym szukał
współczucia i otuchy? Nos Żywego jest jego bezsporną własnością, ale czyż oczy
należą
wyłącznie do swego właściciela? Jeżeli są serdeczne, mądre i dobre to dlatego,
że czerpały z
czyjejś serdeczności, mądrości i dobroci. Oczy — to klejnoty, należą one do nas,
ale ich
szczerość i ufność zawdzięczamy naszym przyjaciołom. Komu zawdzięcza oczy
Żywy?
Jakże
uprościłaby się cała ta zagadka, nad którą Kin, Ber i Ar łamią sobie głowy,
gdyby można było z
całą pewnością stwierdzić, że Żywy jest podarunkiem przysłanym z jakiejś
nieznanej planety.
Podarkiem, który przypadkowo znalazł się na Marsie.
Jako istota Żywy jest zagadką, kryje w sobie masę rzeczy niepojętych. Jako
podarek natomiast
przestaje być tajemnicą, takie właśnie mogłoby być żywe dzieło sztuki, gdyby w
ogóle było
ziszczalne.
Czy podarunki poddajemy badaniom? Czy interesuje nas, z czego są zrobione?
Szukamy w
nich — nie, nie szukamy, ale znajdujemy i cenimy szczególne właściwości, które
nie dają się
wprawdzie wykryć za pomocą żadnych przyrządów, lecz mówią o tych, którzy
chcieli
nam
podarować cząstkę samych siebie. Jak trudno zawrzeć te właściwości w kamieniu,
metalu czy
drzewie! Materia posłusznie przyjmuje kształt, który chcemy jej nadać, ale
przeciwstawia się
zaciekle, kiedy chcemy ją zmusić do przekroczenia granicy, dzielącej żywe od
martwego. W
jednym kamieniu skupia się wówczas opór wszystkich kamieni wszechświata.
Przybierając
dowolny kształt, ustępując pod naporem dłuta i młotka, uparcie zachowuje swe
kamienne
milczenie, swą obojętność wobec wszystkiego, co żywe.
Czy jednak okruch życia, obdarzony zdolnością odczuwania i wyrażania uczuć nie
okazywałby w dłoniach twórcy takiego samego sprzeciwu, czyż nie walczyłby o
prawo
pozostawania samym sobą? Ile czasu musiałaby trwać taka walka? Co należałoby
zrobić, aby
odnieść w niej zwycięstwo? Jakiego użyć oręża? Jakże za to szczęśliwy byłby ten,
kto patrząc w
oczy Żywego mógłby sobie powiedzieć: „Oto okruchy życia, które nie wiedziały, co
to takiego
radość i smutek, przyjaźń i samotność. To ja rozpaliłem w nich świat moich
uczuć; teraz mogą
zanieść je w dowolny zakątek wszechświata i opowiedzieć o mnie każdemu, kto
spojrzy w nie z
taką serdecznością, z jaką wszystko, co żywe, winno na siebie spoglądać.
Komu zawdzięczasz swoje oczy, Żywy? Kto był twoim przyjacielem, kogo widzisz,
kiedy z
taką ufnością patrzysz na mnie? Przecież nie zdobyłem twojej miłości w ciągu
tych kilku dni…
Nie zdążyłem jeszcze zrobić dla ciebie nic, czym zasłużyłbym na twoją sympatię.
Ale postaram
się, nie pozwolę cię skrzywdzić przez żadne hipotezy, zagrażające naszej
przyjaźni. Udowodnię
wszystkim…
Dowód — jakie to oschłe, niesympatyczne słowo. Kin ciężko westchnął. W pokoju
rozległ się
lekki szmer i wilgotny, zimny nos dotknął zwisającej z posłania ręki uczonego.
Taktowne wystąpienie profesora Ira na dyskusji o żywkistach
— Panie profesorze, proszę nie zapomnieć, że obiecał pan wystąpić dzisiaj na
dyskusji o
żywkistach — powiedziała młodziutka pracownica działu dokumentacji dźwiękowej,
która
specjalnie czatowała na profesora Ira pod drzwiami gabinetu.
— Obiecałem wystąpić .. Ależ proszę pani, ja nie mam pojęcia o żywkistach.
— To świadczy o tym, profesorze, ze zupełnie oderwał się pan od życia. Pan
pewnie nawet
nie czyta gazet?
Profesor Ir rzeczywiście ani razu nie zajrzał do gazet od czasu, kiedy zaczęły
się jego
gorączkowe poszukiwania zagrają. Nie potrafił zajmować się dwiema sprawami
jednocześnie, a
wszelką lekturę zwykł był , traktować bardzo poważnie.
— Przecież pani wie, że jestem ogromnie zajęty. Za kilka dni powinniśmy oddać do
druku
dziewiąty tom Ryga, a przypisy nie są jeszcze gotowe.
— Ależ panie profesorze, pan obiecał…
— Tak, zdaje się, że istotnie coś obiecywałem, ale sądziłem wówczas, iż zakończę
do tego
czasu pracę. Obecnie o wystąpieniu nie może być mowy.
— Na zaproszeniach widnieje pańskie nazwisko. Jakoś niezręcznie będzie to
wyglądało:
dyskusję organizuje biblioteka, zainteresowanie jest ogromne, przyjdzie masa
studentów, przyjdą
żywkiści, natomiast nie przyjdzie dyrektor biblioteki. Po prostu nie wypada.
Niechże pan powie
chociaż kilka słów!
— Chętnie bym to zrobił, ale powtarzam, że nic nie wiem o tych żywkistach.
— Mogę włączyć pański głośnik, wysłucha pan referatu, zorientuje się, o co
chodzi, potem
pan przyjdzie, obejrzy sobie żywkistów i powie, co o nich myśli. Panie
profesorze, to jest
konieczne i zajmie panu nie więcej niż dwadzieścia minut.
— No, jeżeli tak pani przy tym obstaje, dobrze, postaram się. — Profesor
uśmiechnął się do
uradowanej współpracownicy, wszedł do gabinetu i z miejsca pogrążył się w
rozłożonych na
biurku papierach.
W ciągu ostatnich dni jego poszukiwania posunęły się daleko naprzód. Profesor
doszedł do
wniosku, że starodawni lirycy zmuszeni byli uciekać się niekiedy do abstraktów;
przecież w
matematyce również istnieją pojęcia abstrakcyjne. Lirycy z braku potrzebnego im
słowa sięgali
po kombinacje słów, w których ich normalne, powszechnie zrozumiałe powiązania
ulegały
przekreśleniu. Opisując na przykład trudności, z jakimi borykał się starodawny
tid, poszukujący
kwadratury koła, liryk mógłby napisać:
Ani z pierwiastka, ani z średnicy
Nikt nie wyciągnął i nie wyliczył
Co to jest ta kwadratura koła.
Tym razem nawet tid zatroskany
Nie wie, gdzie zagraj jest pogrzebany,
Nie wszystko rozum ogarnąć zdoła.
W tym wypadku wyrażenie „tid nie wie, gdzie jest zagraj pogrzebany” wskazuje na
abstrakcyjność poczynań tida, niemożność obliczenia kwadratury koła. Profesor
popatrzył na
grubą teczkę, w której spoczywał rękopis jego pracy „Krótkie wprowadzenie w
zagrają”.
Oczywiście praca ta nie zmieści się w przypisach. Prawdopodobnie trzeba ją
będzie opublikować
oddzielnie, a do przypisów wstawić tylko odpowiedni odnośnik: patrz „Krótkie
wprowadzenie w
zagrają” profesora Ira. Umożliwi to wydanie prac Ryga we właściwym terminie, a
profesor
będzie mógł jeszcze jakiś czas popracować nad rękopisem i sprecyzować pewne
sformułowania
w rozdziale o rozczapierzałkach.
O tym, że jego wnioski w sprawie czurbałek i kręcioła są słuszne, profesor
prawie nie wątpił,
w logiczny sposób wypływały z lirycznego charakteru zagrają. Ale rozozapierzałki
nadal budziły
w nim niepokój. Profesor nie mógł jeszcze dokładnie powiedzieć, co to są
rozczapierzałki i do
czego lirykowi służyły. Nie można było jednak zwlekać, ponieważ „Krótkie
wprowadzenie w
zagrają” stanie się niesłychanie potrzebne natychmiast po opublikowaniu dzieł
Ryga. Profesor
zaczął czytać rozdział o rozczapierzałkach, ale przerwał mu pracę donośny głos
mówcy. Profesor
skrzywił się niechętnie i chciał wyłączyć głośnik, ale przypomniał sobie swą
obietnicę.
Westchnął i zaczął słuchać.
— …Żywkiści — mówił orator — są chorobliwym zjawiskiem w naszym
środowisku
studenckim. Winniśmy zdecydowanie ich potępić. Czymże bowiem jest żywkizm?
Jest
to ślepe,
bezmyślne naśladowanie mieszkańców nie znanej nam planety, które działa
destrukcyjnie na
naszą studiującą młodzież. (Głos z sali: „Nieprawda1 Należy to udowodnić!”)
Właśnie
zamierzam przytoczyć dowody i proszę, żeby mi nie przerywano okrzykami.
Przedstawiciele
żywkistów będą mogli zabrać głos i wypowiedzieć się. Niektórzy sądzą, że żywkizm
to tylko
kosmaty berecik ze sterczącymi uszkami i przyszyty do spodni czy spódniczki
długi żywek z
puszystego materiału. Niektórzy twierdzą, że to niewinne symbole
międzyplanetarnej
solidarności istot żywych. Czy tak jest naprawdę? Czy mamy tu do czynienia z
symbolami
międzyplanetarnej solidarności, czy też przeciwnie — z chęcią, aby odciąć się od
mieszkańców
własnej planety?! Sądzę, ze to ostatnie jest znacznie słuszniejsze. (Głos z
sali: „Nieprawda!
Żywkiści są dobrymi kolegami!”) Nie przeczę, że wśród żywkistów jest wielu
dobrych
studentów, że są nawet tacy, którzy znakomicie się uczą i chętnie pomagają
innym.
Mimo to chcę się zatrzymać nad stylem życia żywkistów. Doszli już do tego, iż
cały wolny
czas spędzają na układaniu piosenek. Pracownicy biblioteki mogą potwierdzić, że
niektórzy
żywkiści godzinami przesiadują w dziale literatury starolirycznej. Czy to nie
dziwne, że
pojawienie się na naszej planecie przedstawiciela innej cywilizacji, które jest
świadectwem
wspaniałych osiągnięć fizyki i matematyki, budzi z niewiadomych przyczyn
zainteresowanie
żywkistów literaturą staroliryczną? Zdawałoby się, że należy oczekiwać czegoś
wręcz
przeciwnego. Proszę, żebyście zrozumieli mnie właściwie. Nie jestem
przeciwnikiem liryki jako
takiej, i Nie zamierzam wskrzeszać czasów, kiedy wszystko, co było związane z
liryką,
poddawano niezasłużonej nagonce. W dzieciństwie sam układałem liczałki i
fizmatyczki. Aby
nie być gołosłownym, mogę nawet jedną z nich wam zadeklamować. (Głos z sali:
„Nie trzeba!
Nie trzeba!”).
Ale posłuchajcie tylko, jaką to piosenkę ułożyli żywkiści, jej tekst jest nader
znamienny:
My jesteśmy weseli żywkiści
iści
I na każdej planecie nasz kraj
Uśmiechnięci i wciąż promieniści
Iści
Pozdrawiamy z Kosmosu — baj, baj!
Żywkiści twierdzą w swej piosence, że wciąż są uśmiechnięci i promieniści, ale
na uśmiechu
w kosmos nie polecisz! Jestem przekonany, że lot w kosmos, zrealizowany przez
mieszkańców
nie znanej nam planety, jest rezultatem uporczywej pracy naukowej, a nie
lekkomyślnych
piosenek i uśmieszków. Przygotowując się do dzisiejszego wystąpienia, specjalnie
przeczytałem
jeszcze raz wszystkie informacje pochodzące z Wielkiego Syrtu. Nie ma w ich mowy
o
uśmiechach Szanownego kolegi Żywego. Tym bardziej my nie mamy powodu do
śmiechu.
Widzę, że niektórzy uśmiechają się słuchając moich słów, ale nie przeszkodzi mi
to, by je
powtórzyć — tak, nie mamy powodu do śmiechu. Naukowo zostało dowiedzione, że
nie
można
jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć, a my powinniśmy myśleć bardzo
poważnie.
Nasza powaga winna być dostosowana do powagi stojących przed nami poważnych
zadań w
dziele likwidacji poważnego pozostawania w tyle w dziedzinie ujarzmiania
kosmosu. Niech
przedstawiciele żywkistów wyjaśnią nam, dlaczego się uśmiechają i jak długo
jeszcze zamierzają
się uśmiechać!
— …Mój przedmówca zakończył swe wystąpienie pytaniem, dlaczego my, żywkiści,
uśmiechamy się. Odpowiem mu: uśmiechamy się, ponieważ jesteśmy w bardzo
dobrym
humorze. Cieszy nas, że na naszej planecie pojawiła się nowa żywa istota. Sądzę,
że kiedy nasz
szanowny referent pojawił się na świat, również sprawiło to jego otoczeniu
radość, a nie
przykrość. Mówił on o tym, że w informacjach z Wielkiego Syrtu nie ma mowy o
uśmiechach
czcigodnego kolegi Żywego. Pozwolę sobie przypuszczać, że kiedy mój przedmówca
się urodził,
także nie uśmiechał się od razu, nikt nie przychodzi na świat z uśmiechem na
ustach, ale
narodziny nowej istoty wywołują wesoły uśmiech na ustach innych! Uważamy, że
winniśmy
witać kolegę Żywego uśmiechami i wierzymy, że kiedyś uśmiechnie się do nas w
odpowiedzi.
(Okrzyk z sali: „Słusznie!”)
Referent stwierdził, że nie można jednocześnie uśmiechać się i poważnie myśleć.
To
nieprawda! Narodziny nowej myśli uczony wita uśmiechem! I możliwe, że
najszczęśliwszym
uśmiechem w całym Wszechświecie był ten, którym twórcy pojazdu kosmicznego
powitali
zwycięstwo swych naukowych koncepcji.
Referentowi nie podobają się nasze kosmate berety z uszami i puszyste żywki. Ale
niech
odpowie mi wprost: gdyby szanowny kolega Żywy podarował mu taki beret i żywek,
czy
odmówiłby ich noszenia? Sądzę, że czułby się zaszczycony, przyjmując taki
podarek. Możliwe,
że w tej części pojazdu kosmicznego, która nie dotarła do Marsa, były jakieś
podarki w tym
rodzaju, przeznaczone dla mieszkańców innej planety. Cóż złego jest w tym, że
postanowiliśmy
sami zrobić coś, co stale przypominałoby nam o Żywym i wykorzystaliśmy w tym
celu jego
cechy charakterystyczne? Przypomnę w tym miejscu memu przedmówcy to, o czym
wie
każdy
uczeń: „Podarek jest rzeczą przygotowaną dla kogoś i zawierającą piętno naszej
osobowości”.
Kolega Żywy nie mógł nam nic podarować, te podarki zrobiliśmy sami. Obecnie
zastanawiamy
się, jaki podarunek przygotować dla Żywego w imieniu marsjańskich studentów. W
tym celu
ogłosiliśmy konkurs i proponujemy, aby wszyscy wzięli w nim udział.
— …W naszej dyskusji — profesor Ir poznał głos młodej pracownicy wydziału
dokumentacji
dźwiękowej — obiecał zabrać głos dyrektor biblioteki i wydawnictwa. Powinniśmy
wysłuchać
zdania starszych towarzyszy… Sądzę, że profesor Ir…
Ale profesor Ir absolutnie nie wiedział, co ma sądzić o tej dziwnej dyskusji.
Jasne było dla
niego tylko tyle, że jacyś młodzi ludzie naśladują w ubiorze kosmonautę, z
którym związane są
badania, prowadzone przez zespół profesora Ara. Ir tak pochłonięty był ostatnio
problemem
zagrają, że zupełnie przestał się interesować komunikatami z Wielkiego Syrtu.
„Każdy powinien
zajmować się własnymi sprawami” — oto zasada, którą profesor Ir stosował od
wczesnej
młodości i nigdy tego nie żałował. Należy jednak zejść do audytorium i obejrzeć
tych żywkistów.
W każdym razie wystąpienie ich przedstawiciela spodobało się profesorowi.
Oczywiście, Ir
daleki jest od tego, aby narzucać komukolwiek swoje poglądy. Zresztą cóż on,
profesor Ir, może
powiedzieć o tych żywkistach? Słuchając dyskusji, która rozgorzała w audytorium,
czuło się, że
obie strony uczestniczą w niej z całym zapałem. Profesor prawdopodobnie również
byłby gorąco
przejęty, gdyby i on miał rozstrzygnąć problem, czy nosić żywka, czy nie. Ale
wyrósł już,
niestety, z tego wieku, kiedy krój spodni budził w nim emocje. Natomiast, jeśli
idzie o uśmiech,
żywkiści niewątpliwie mają rację, tutaj skłonny byłby ich poprzeć. Należało to
jednak zrobić
jakoś taktownie, delikatnie, żeby nikogo nie doli tknąć.
Po wyjściu z windy profesor ruszył korytarzem U w kierunku audytorium, w którym
odbywała się dyskusja. Ale na kilka kroków przed drzwiami raptem zatrzymał się
jak wryty
przed ogromnym plakatem: „Wszyscy na dyskusję o żywkistach!”. Z plakatu patrzył
wprost na
niego… zagraj! Czurbałki, kręcioł i tajemnicze rozczapierzałki — wszystko nagle
stało się jasne.
Profesor szarpnął drzwi, jak wicher wpadł do audytorium, runął w kierunku
przedstawicieli
żywkistów i z pierwszego, który nawinął mu się pod rękę, zdarł berecik z
uszkami, a potem z
tryumfującym okrzykiem podrzucił berecik w powietrze!
Epilog
Rozmowa na placu imienia Żywego
— Więc jednak uczestniczył w pracach nad budową pojazdu międzyplanetarnego?
— Tak, niewątpliwie, mógłbym nawet powiedzieć, że był naszym głównym doradcą.
— Maestro Kin był o tym przekonany. Stali się nierozłącznymi przyjaciółmi. Po
sześciu
miesiącach badań profesor Ar powiedział: „Kin, pan jest istotą, w której
towarzystwie Żywy
czuje się najlepiej i na zawsze powinien pozostać z panem”. Ale w mieście Żywy
był bardzo
smutny i wobec tego postanowiono, aby Muzeum Niezwykłych Meteorytów
przenieść
tu, na
Wielki Syrt. Żywy przeżył u nas dwanaście lat. Wszyscy bardzo go lubili, był
wesoły i dobry.
Ale niekiedy ogarniał go smutek, zwłaszcza w gwiaździste noce. Siadał wtedy na
tylnych
czurbałkach i wył cicho i przeciągle. Tylko maestro Kin mógł go wówczas
uspokoić. Kiedy
Żywy zachorował, leczyli go nasi najlepsi lekarze. Leczyli go długo, ale nie
potrafili mu pomóc.
Maestro Kin martwił się ogromnie, że nie zdołał zapewnić Żywemu wszystkiego, co
było dla
niego niezbędne i że Żywy umarł z tęsknoty.
— Nie, umarł ze starości.
— Początkowo chcieliśmy mu postawić bardzo duży pomnik, żeby widać go było z
daleka.
Ale pan przecież wie — Żywy był niewysoki i dlatego maestro Kin powiedział, że
pomnik
powinien być taki, jak Żywy, żeby nawet za tysiąc lat ci, którzy będą na niego
patrzeć, widzieli
go takim, jakiego znaliśmy go my.
Maestro Kin wybrał na budowę pomnika najpiękniejszy meteoryt ze zbiorów swego
muzeum.
Twierdził, iz pomnik należy koniecznie wyrzeźbić w meteorycie na pamiątkę tego,
ze Żywy
przybył do nas z kosmosu. Było wiele projektów pomnika i cokołu. Ostatecznie
jednak wybrano
ten. Umieszczony na wysokich cokołach Żywy patrzył na nas z góry, a to nie
leżało w jego
charakterze.
Chciałby pan wiedzieć, co tu jest napisane? Ten krótki wiersz ułożyła pewna
uczennica:
On był wesoły, smutny i kudłaty
Posłaniec Wenus czy może syn Ziemi.
Skomplikowany bardziej niźli atom
Nie znanych wiele nam jego tajemnic.
Skomplikowany, lecz prostszy o wiele
Żywym i ufnym był meteorytem.
Ten plac nazwany jest jego imieniem,
Tu prochy jego na zawsze ukryte.
Wysoki kosmonauta podszedł do granitowego pomnika, pieszczotliwie pogłaskał
kamienny
łeb psa, potem odpiął od kombinezonu czerwony kwiatek i delikatnie położył go u
nóg Żywego.
Przełożyła Zofia Dudzińska
Gleb Anfiłow
EREM
Na odgłos syreny awaryjnej Spasski złapał za słuchawkę telefonu. Lewą ręką
nakręcał numer
eksperta od cybernetyki przemysłowej, prawą pośpiesznie obracał przełączniki
obrony.
— Wszystko na nic! Przerwało ścianę! — krzyknął do słuchawki.
— Co takiego? — dopytywano się z drugiego końca przewodu.
— Awaria. Krzemionka przerwała ścianę.
— Blokada nawaliła?
— Mówię, przerwało ścianę.
— Trzeba natychmiast remontować.
— Tyle ja sam wiem. Pozwolicie użyć Erema?
— Erema? — Nastąpiła przerwa. — Hm, co robić, jeśli trzeba…
Spasski odłożył słuchawkę i nacisnął guzik wzywający maszynę remontową. Po
kilkunastu
sekundach drzwi otworzyły się i do pokoju wtoczył się Erem. Cztery kwarcowe
obiektywy
spojrzały pytająco na Spasskiego.
— W południowym sektorze duży wyciek krzemionki — rzekł Spasski. — Gdzie,
dokładnie,
nie wiem, kabel telewizora się spalił. Zapamiętałeś?
— Tak — zapiszczał Erem. — Jaka temperatura we wnętrzu?
— Obecnie tysiąc stopni. I szybko rośnie.
— Ile jest krzemionki w krystalizatorze? — zapytał Erem.
— Milion ton. Wata żaroodporna na lewo od wejścia do pieca. Idź, Erem — rzekł
łagodnie
Spasski. — Idź szybciej.
Erem odwrócił się i natychmiast wyszedł. Spasski wyciągnął się w fotelu, głęboko
westchnął i
sięgnął po papierosa.
Zanim inżynier zdążył pierwszy raz się zaciągnąć, Erem wpadł już do południowego
sektora,
otworzył drzwiczki i wdarł się do bębna. Już tutaj było gorąco — około pięciuset
stopni. Erem
sprawdził rytmy swojego splotu logicznego — zabrało mu to sekundę czasu. Żeby
nie rozleciały
się kryształy pamięci, odczekał jeszcze sekundę, otworzył wewnętrzne drzwi i
znalazł się w
komorze przylegającej do czerwonej od żaru ceramicznej ściany. Dokładnie nad
nim, osiem
metrów wyżej ziała białym płomieniem szeroka, nierówna szczelina, z której
pieniąc się i
strzelając iskrami, ciekły strugi krzemionki.
— Przeciek znaleziony — zameldował Erem przez radiotelefon.
— Duży? — zapytał Spasski.
— Długość szczeliny: trzy metry.
— Działaj szybciej — rzekł Spasski.
Masa zakrzepniętej krzemionki pozalewała uchwyty w ścianie. Dotarcie do
szczeliny było
trudne. Erem zastanawiał się przez kilka milisekund. Potem wyrzucił z siebie
manipulator
poziomowy, złapał nim pęk żaroodpornej waty leżącej przy drzwiach. Teraz trzeba
się było
podnosić. „Bardzo wysoko” — pomyślał Erem. I natychmiast wysunął dolny lewar i
boczne
zaczepy. Temperatura dochodziła do tysiąca dwustu stopni. Ole] w kamerze zrobił
się rzadki jak
woda. Erem wiedział, ze jeszcze sto stopni wytrzyma i włączył lewar.
Z białej azbestowej tulei wypełzła lśniąca składana noga. Oleje wysychały
sklejając się w
pomarszczoną skorupę.
— Co robisz? — usłyszał Erem niecierpliwy głos Spasskiego.
— Podnoszę się do miejsca awarii.
— Szybciej — krzyknął Spasski.
Erem sam tez rozumiał, ze trzeba szybciej. Ale nie ma rady, szybkość podnoszenia
wynosi
trzy metry na minutę.
Opierając się zaczepami o ściany, Erem pełznął do góry. Krzemionka płynęła coraz
gwałtowniej. Szczelina robiła się coraz szersza. W dole pod nią powstawała
okrągła wypukłość.
Rozpalona płynna masa padała wielkimi ciężkimi kropliskami. Jedna z nich
uderzyła o zaczep
Erema. Zaczep wygiął się i oderwał od ściany. Erem zatoczył się na długiej nodze
lewara. Jego
ciężkie ciało straciło równowagę. W tejże chwili wyrzucił w bok zapasowy zaczep,
przylgnął do
ściany i powstrzymał upadek.
— Jak idzie? — zapytał Spasski. — Dlaczego milczysz?
— Podnoszę się do miejsca awarii — odrzekł Erem. Nie zdołał już wypuścić
dalszych
członów lewara.
Olej zagotował się. Erem otworzył luki i wylał go na zewnątrz. Potem odłączył
wewnętrzny
uchwyt lewara — noga odczepiła się i powoli runęła w dół. Zrobiło się lżej. Do
szczeliny
zostawało około dwóch metrów. Erem pokonał tę odległość krokami zaczepów
utrzymujących go
między ścianami.
Temperatura przekroczyła półtora tysiąca stopni.
Mimo chłodzenia wewnętrznego i grubej warstwy okrywy izolującej, sieć logiczna
zaczęła się
psuć. Obrazy jęły się mieszać. Na ciemnomalinowym tle zalanej krzemionką ściany
pojawiła się
nagle twarz Spasskiego, który bezdźwięcznie poruszał wargami. Przeszkadzało to
się skupić.
Erem wysiłkiem woli spędził ze ściany widmo i uruchomił dublujące sekcje swojego
mózgu
elektronowego.
Zrobiło się jeszcze upalniej. Chwila, dwie, a nastąpi całkowity rozpad sieci
logicznej. Żeby go
powstrzymać, Erem włączył ośrodek bólu. I wtedy bezpośrednio, własnymi
detektorami czuł ten
palący żar. Łamało w uchwytach, paliła azbestowa osłona, kłuło dokuczliwie w
obiektywy oczu,
ale za to świadomość zaczęła pracować szybko i precyzyjnie. Erem zrozumiał: do
pełnego
rozpadu sieci brakuje najwyżej minuty, chyba… chyba, żeby zniżyć temperaturę
komory.
Potrzeba, strasznie potrzeba chłodu. Można to zrobić całkiem prosto — włączyć
wentylator. Ale
ochłodzenie jest szkodliwe dla krzemionki, technologia surowo go zabrania. Mimo
wszystko
Erem zapytał niepewnie:
— Nie można by włączyć na dwadzieścia sekund chłodzenia komory?
— Nie — odparł natychmiast Spasski. — W żadnym wypadku. Krzemionka się
zniszczy.
Co
robisz?
— Przystępuję do naprawy.
Erem był prawie pewien, że Spasski nie pozwoli na ochłodzenie. I przyjął zakaz
jak rzecz
normalną. Ale to był wyrok. Naprawa oznaczała dla niego śmierć. Widocznie
krystalizacja
miliona ton krzemu kosztuje drożej niż maszyna naprawcza. Erem przyjął rozkaz i
rozpoczął
pracę.
Uśmierzył psychokorektorem ból oparzeliny. Wyrzucił drugi manipulator poziomowy
i złapał
nim pasmo waty żaroodpornej. Rozciągnął ją. Obrócił się do nierównej obrzeżonej
rozżarzonymi
wargami ognistej szczeliny. Precyzyjnym ruchem wcisnął watę w gorący miąższ. Oba
manipulatory skręciły się, trzasnęły, zerwały się i odpadły.
Erem wysunął drugą parę manipulatorów, oderwał drugie pasmo waty, wcisnął je —
znów z
suchym trzaskiem ułamały się wolframowe ręce i poleciały w dół. Sieć logiczna
znów jęła
szwankować. Wyraźnie, jasno zaczęła pracować pamięć pierwszego dnia życia
Erema.
Manipulując rozpaczliwie psychokorektorem, Erem na próżno starał się usunąć mimo
woli
pojawiający się w świadomości obraz: fabryka montażowa, gdzie się urodził,
uśmiechnięte
twarze ludzi, blask słońca na aparatach. Światło! Takie było pierwsze : światło.
Szum fabryki,
rozmowy, czyjś wesoły głos „Witam cię, nowy rozumie!” Oto już szczelina… Trzeba
skoordynować ruchy ostatniej pary manipulatorów. Wysunęła się osłona
odpowiedniego węzła
mechanizmów… Cel! Atak! Trzecie pasmo żaroodpornej waty już jest wbite w
szczelinę.
Gwałtownie odskoczył do tyłu.
Spasski wymamrotał coś przez telefon. Erem już nie zrozumiał, ale wydusił z
siebie
odpowiedź:
— Naprawa skończona. Wszystko w po…
Potem pojawiły się majaki. Szkoła maszyn naprawczych. Nauczyciel Kalistow
krzyczy na
egzaminie z operatywności: „Do góry: Dotknij sufitu, dotknij lewej ściany”.
Pierwsza praca,
naprawa filaru mostowego na Morzu Czarnym. Wolno i leciutko padają kamienie do
wody. I
ryby… Lekcja odwagi… Lekcja mechaniki: „Siłą Coriolisa nazywamy…” Pędzą
ludzie,
pędzą
maszyny, pędzą urywki myśli… To trudna praca, to ostatnia praca, ale to ważna
praca…
Erem nie zauważa, jak odpada mu cały dolny zespół mechanizmów. Nie odczuwa już
bólu.
Bezmyślnymi podrygami kręci się wał głównego silnika. Stanął. Niby uszkodzona
płyta
gramofonowa rozlegają się dwa puste słowa sygnału: „Rozpad sieci, rozpad sieci,
rozpad
sieci…”
Spasski zaciągnął się ostatni raz i zdusił niedopałek papierosa. Podniósł
słuchawkę, nakręcił
numer eksperta od cybernetyki przemysłowej.
— W porządku — oznajmił. — Krystalizator naprawiony.
— A co z Eremem? — zapytał ekspert.
— Nadaje sygnał: „Rozpad sieci”
— Szkoda — rzekł ekspert. — Szkoda… Nie wiem, czy się go uda odremontować.
Gdy
skończycie krystalizację, zadzwońcie, przyjadę i zobaczę.
— Dobra — odpowiedział Spasski i odłożył słuchawkę.
Przełożył Zygmunt Burakowski
Anatol Dnieprow
PYTANIA
Te coroczne spotkania nazywaliśmy wieczorynkami na pamiątkę odległych,
legendarnych już
prawie czasów, kiedy byliśmy jeszcze studentami. Dziś na Wzgórzach Leninowskich
wznosi się
uniwersytet, nowe pokolenia przyszłych Łomonosowów i Einsteinów od dawna
zajęły
pięciopiętrowe gmaszysko matfizu, fizycy i lirycy od lat toczą dyskusję we
wspaniałej sali z
dźwiękochłonnymi ścianami, a my wciąż nie możemy zapomnieć sklepionych
piwniczek
pod
starym klubem studenckim przy ulicy Hercena. I co roku zbieramy się tu, patrzymy
na siebie i
liczymy, kto jest, a kogo już nie ma. Rozmawiamy o życiu i o nauce. Jak wtedy,
przed wielu,
wielu już laty.
Tak było i tym razem, tyle że rozmowa jakoś się dziwnie nie kleiła. Nikt nie
wypowiedział
żadnej interesującej myśli, nikt się nie sprzeciwiał wypowiedziom kolegów i
nagle poczuliśmy,
że ostatnim interesującym spotkaniem było spotkanie ubiegłoroczne.
— Weszliśmy w ten piękny wiek, kiedy idee i poglądy skrystalizowały się
wreszcie, tak pod
względem formy jak treści — oświadczył z gorzką ironią Fiedia Jegoriew, doktor
nauk,
członek—korespondent Akademii.
— Miła historyjka — zauważył Wowka Migaj, dyrektor pewnego bardzo „mądrego”
instytutu. — A cóż nazywasz skrystalizowaniem treści?
— To takie stadium, kiedy do stanu istniejącego nic już nie można dodać —
wyjaśnił posępnie
Fiedia. Dalej zaczyna się naturalny ubytek, a nic nowego nie dochodzi. Życie
intelektualne
człowieka ma takie wyraźne maksimum. Gdzieś około czterdziestego piątego…
— Możesz nie wyjaśniać, wiemy i bez twoich wykładów. A w ogóle, panowie, nie
mogę po
prostu uwierzyć, że nie jestem już w stanie nic stworzyć, żadnej nowej teorii,
żadnej nowej nauki.
Po prostu straszne…
Leonid Samozwancew, maleńki okrąglutki fizyk, mówiący tak szybko, że aż połykał
końcówki, a nawet całe słowa, nie wyglądał bynajmniej na
czterdziestopięcioletniego mężczyznę.
Przypominano mu o tym przy każdej okazji.
— Ty, Lala, miałeś diabelne szczęście. Byłeś chorowitym chłopczykiem, z
przewlekłym
infantylizmem. Ty jeszcze możesz nie tylko stworzyć nową teorię
czasoprzestrzeni, ale nawet
wyuczyć się starej.
Wszyscy parsknęli śmiechem, pamiętając, że Lala vel Lenia, cztery razy zdawał
teorię
względności. Samozwancew szybko wychylił swój kieliszek.
— Spokojna głowa, nie będzie żadnych nowych teorii.
— A to dlaczego? — spytał Migaj.
— Nie te czasy i nie to wykształcenie.
— Niezbyt rozumiem.
— Niezupełnie ściśle to sformułowałem — zaczął wyjaśniać Lala. — Oczywiście,
będą nowe
teorie, ale, można powiedzieć, tylko jako uściślenie starych. Coś jakby
wyliczenie jeszcze
jednego znaku dziesiętnego liczby pi, czy dodanie do sumy szeregu nieskończonego
jeszcze
jednego wyrazu. Ale żeby stworzyć coś zupełnie nowego… nie, nie…
Słowo „zupełnie” Samozwancew wypowiedział z naciskiem.
Zwabieni ożywiającą się wśród nas dyskusją zaczęli podchodzić ku nam goście ze
wszystkich
stron niziutkiej, ale szerokiej piwnicy.
— No to zdefiniuj, co nazywasz „zupełnie nową teorią”.
— No na przykład elektromagnetyczna teoria światła w porównaniu z teorią eteru.
— Cha! Cha! — ryknął, jakby wyrwany z drzemki Georgij Syczew. Podniósł
aluminiową kulę
— smutną pamiątkę wojny, i trącając nią Lalę w bok, zwrócił się od razu do
wszystkich. — Ten
fizyk chce nam powiedzieć, ze Maxwell nie jest kolejnym wyrazem szeregu
nieskończonego po
Youngu. Oj, mamusiu! Dawaj inny przykład, bo znów usnę.
— Pięknie. Weźmy Faradaya. Odkrył indukcję elektromagnetyczną…
— No to co?
— To, że odkrycie było rewolucyjne, od razu połączyło elektryczność z
magnetyzmem, oparła
się na nim elektrotechnika.
— No to co — wciąż napierał Syczę w. Jak większość kulawych, miał skłonność do
tycia.
Teraz zrobił się z niego po prostu grubas o nalanej, postarzałej twarzy.
—— To, że Faraday nie miał zielonego pojęcia o twoim Youngu i o jego sprężystym
eterze.
Ani o żadnym Maxwellu. To Maxwell wpakował Faradaya do swoich równań.
Syczew odchylił głowę i zaśmiał się dziko.
— Przestań rżeć, Żorka — krzyknął na niego Migaj. — Lala ma trochę racji. Mów
dalej, Lala,
nie zwracaj na niego uwagi.
— Jestem przekonany, ze gdyby Faraday miał inteligencję, powiedzmy, choćby taką
jak my…
Towarzystwo ryknęło wesołym śmiechem.
— Nie śmiejcie się, gdyby miał taką inteligencję, nie dokonałby ani jednego
odkrycia.
Wszyscy gwałtownie ucichli i skierowali wzrok na Samozwancewa. Leonid z
roztargnieniem
przewracał oczyma trzymając szklankę tuż przy ustach.
— Metoda próbowania ma swoje plusy. U nas w instytucie pracuje cała grupa
inteligentnych
młodych ludzi. Ci szukając rozwiązania problemu, nigdy nie zaglądają do
literatury. Po prostu
próbują. Robią tak i owak, jak popadnie. Na wzór Faradaya.
— No i co? Mają jakieś wyniki?
— Wyobraźcie sobie, że tak. I trzeba przyznać, że jciekawsze rozwiązania
pochodzą właśnie
od nich…
Nasz członek–korespondent nie wytrzymał.
— Mieliście szczęście. Zaraz zaczniecie udowadniać, że przy pracy naukowej
najlepiej nic nie
wiedzieć. Fizycy zawsze mają skłonności do zabawy w paradoksy. Ale teraz już nie
ten wiek…
— Dałbyś spokój z tym swoim wiekiem. Niech mówi Lala. Więc mówisz, że Faraday
pracował metodą prób.
— Oczywiście. Był po prostu człowiekiem ciekawym. Co będzie, jeśli stuknę po
magnesie
młotkiem. Co będzie, jeśli rozgrzeję go do czerwoności. Czy jeśli pogładzę kota,
to będą mu się
oczy świeciły? I tak dalej. Najbardziej niedorzeczne: „co będzie, jeśli?” I oto,
zadając sobie masę
pytań, odpowiadał na nie za pomocą eksperymentów. Dlatego właśnie odkrył
mnóstwo
przeróżnych zjawisk i efektów, na podstawie których zbudowano potem nowe teorie.
I oto nam,
wykształconym, wydaje się, że już nie ma żadnych „co będzie, jeśli”. Dla nas
ważna jest przede
wszystkim teoria…
— Hm — mruknął niewyraźnie członek—korespondent i odszedł na bok. Za nim
poszło
jeszcze kilku obecnych.
— Trzeba będzie popierać „próbowaczy” — stwierdził ze smutnym uśmiechem
Wowka
Migaj. — Kto wie, może wśród nich objawi się nowy Faraday.
— Jest bardzo prosty sposób na znalezienie Faraaya — wmieszał się do rozmowy
Mikołaj
Zawojski, nasz wybitny teoretyk, również doktor i też członek–korespondent.
Nigdy nie
darzyliśmy go wielką sympatią ze względu na jego zbyt arystokratyczne maniery.
— No to podaj ten swój sposób na znalezienie Faradaya.
— Trzeba ogłosić wszechzwiązkowy konkurs na najlepsze „co będzie, jeśli?”
Uczestnicy
konkursu sami stawiają sobie pytania, i sami na nie odpowiadają. Oczywiście przy
pomocy
eksperymentu. Faradayow—kim pytaniem będzie takie, na które współczesna teoria
nie potrafi
dać odpowiedzi.
Myśl spodobała się wszystkim i wkrótce małomówni dotychczas fizycy ożywili się i
zaczęli
„grać w Faradaya”. ,,Co będzie, jeśli” rozlegało się we wszystkich kątach
piwnicy. Stopniowo
całe towarzystwo zbiło się w ciasną kupkę, a gra nabrała burzliwego i wesołego
charakteru.
Zadawano najdziksze pytania i natychmiast odpowiadano.
— Co będzie, jeśli wielorybowi założyć okulary.
— Co będzie, jeśli w krowim mleku ugotować meteoryt.
— Co będzie, jeśli przepuścić przez człowieka prąd o natężeniu miliona amperów w
ciągu
jednej milionowej sekundy.
— Co będzie, jeśli…
Pytania sypały się lawiną. Odpowiadali na nie wszyscy naraz. Zaczęły się
wyliczenia,
pojawiły się równania, powoływano się na źródła, w ogóle otworzono cały arsenał
wiedzy
fizycznej, i wyjaśniło się wkrótce, że postawić faradayowskie pytanie trudno,
ale można. I pal
diabli, takie pytanie prawie zawsze okazywało się z rzędu tych, nad rozwiązaniem
których
trudziła się właśnie współczesna fizyka. Lala Samozwancew, który rozpętał tę
burzę, westchnął z
rozczarowaniem.
— A już myślałem, że zwrócimy się do prezydium Akademii z wnioskiem o
powołanie
do
życia Instytutu Badań Faradayowskich.
— Panowie, a pamiętacie Aloszkę Monina? Przecież na studiach nazywaliśmy go
właśnie
Faradayem.
Uciszyliśmy się. Wszyscy spojrzeli na Szurę Korniewą, głównego organizatora
dzisiejszego
wieczoru. Ruda i piegowata, nigdy nie próbowała robić z siebie piękności.
— Szurka, dlaczego nie ma dziś wśród nas Alika.
— Nie mógł przyjść.
— Dlaczego?
— Ma nocny dyżur w klinice. Poza tym powiedział, że…
— Że co?
— Powiedział, ze mu głupio przychodzić na nasze wieczory. Tam, mówi, zbierają
się
akademicy, a przynajmniej kandydaci, a on… Sami rozumiecie…
Rozumieliśmy. Byliśmy zdania, że Monin poniósł klęskę życiową i ze sam temu
zawinił.
Wystarczyło popatrzeć, jak robi swoje ćwiczenia laboratoryjne z fizyki, żeby
stwierdzić, że nic
rozsądnego z nich nie wyniknie. Zamiast wyznaczyć częstotliwość generatora
siadał przy
oscylografie i godzinami patrzył w upojeniu na dzikie figury, jakie zakreślała
wiązka elektronów.
„Alik, zaekranuj przewody, bo nic ci nie wyjdzie”. — „To każdy dureń wie, że
wyjdzie, jeśli
zaekranować przewody. A co będzie, jeśli nie zaekranować?” — „Dziwaku, ustaw
zwyczajnie.
Prąd z sieci, instalacja rentgenowska jest w sąsiednim laboratorium”. Alik
uśmiechał się
tajemniczo i ekranował przewody. Figury na ekranie zmieniały się, ale w dalszym
ciągu były tak
samo dziwne. — „Żle zaekranowałeś. Zamknij pokrywę aparatu”. Zamykał, ale
sytuacja wcale
się nie poprawiała — „trzeba uziemić korpus”. Uziemiał, ale robiło się jeszcze
gorzej. Nikomu
nie przydarzało się to, co Alikowi. Zamiast wyznaczyć charakterystykę
generatora, zapisywał
gruby obłożony w ceratę brulion. Jego sprawozdania z wykonanych prac czytało się
niby
powieść fantastyczną o dziwnym zachowaniu generatora, kiedy jest zaekranowany i
kiedy nie
jest zaekranowany, kiedy lampę wzmacniającą odmuchuje wiatr z wentylatora i
kiedy leży na
niej mokra szmatka. Ostatecznie wszystko się plątało i w Alikowym indeksie znowu
pojawiał się
wpis „nie zaliczone”.
Istniał u nas w akademiku na Stromynce wieczny problem — w jaki sposób
najszybciej się
umyć. Studenci lubili sobie pospać i rano o siódmej wszyscy hurmem gnali do
łazienki. Robił się
potworny ścisk.
Pewnego dnia Monin zorganizował kolektywne spóźnienie na wykłady. Przed
umywalką
stał
długi ogonek, a on pochylony nad zlewem robił coś magicznego.
— Faraday, co to, usnąłeś?
— Nie. Popatrz!
Zlew zatkał się i prawie do brzegów był pełen mętnej wody. Alik rzucił na wodę
szczyptę
proszku do zębów i bryłki szybko rozleciały się na wszystkie strony.
— Dobrze, dobrze. Napięcie powierzchniowe… Zjeżdżaj!
Alik ani myślał zjeżdżać.
— No, a teraz popatrz.
Znów strzepnął na wodę szczyptę proszku, tym razem jednak cząsteczki zbiegły się
i zebrały
w kupkę. Osłupieliśmy.
— Ano, zrób jeszcze raz…
Powtórzył doświadczenie. Okazało się, że proszek strzepnięty z jednej wysokości
rozlatuje
się, a z drugiej zbiera w kupkę.
Fizycy — od pierwszego do piątego roku — pozatykali otwory w zlewach i zaczęli
sypać
proszek na wodę. Przyszły członek—korespondent Fiedia Jegoriew eksperymentował
z
tytoniem
wykruszonym z papierosa. Elegant — teoretyk Zawojski przyniósł trzy rodzaje
pudrów i talk do
nóg. Ściągnięto mielony cukier, sól, siarkę z zapałek, proszki od bólu głowy i
diabli wiedzą co
jeszcze. W łazience zapanowała atmosfera wytężonej pracy badawczej. Proszki
zachowywały się
w najdziwaczniejszy sposób. Na powierzchni wody zbijały się w grudki,
rozlatywały się wzdłuż
krawędzi zlewu, tonęły, potem znów wypływały, wirowały w miejscu, tworzyły
mgławice i
systemy planetarne, poruszały się po prostych, a nawet podskakiwały. I wszystko
to zależało od
wysokości, z której były strząsane, od tego, jak je strząsano, od poziomu wody w
zlewie, od
zawartości mydła w wodzie i od tego, czy strzepywano już do wody inne proszki.
Wszystko, co
studenci wiedzieli o napięciu powierzchniowym jeszcze z drugiego roku, runęło
jak domek z
kart, tu w łazience, a winien temu był Aloszka Monin.
— Szkoda, że go tu nie ma. Interesujący facet — westchnął Fiedia Jegoriew —
prawdziwy
Faraday. Tyle że pechowiec.
— Pewnie zadawał sobie niewłaściwe pytania…
— Towarzysze, a co będzie, jeśli… nie wrócę na czas do domu?
Była pierwsza w nocy. Roześmieliśmy się. Powiedział to Abram Czajter, atomista —
amator,
jak nazywaliśmy go z powodu pasji do publikowania popularnych artykułów o fizyce
atomowej.
Specjalność miał zupełnie inną. Wszyscy świetnie wiedzieli, że ma bardzo
zazdrosną żonę.
— Dzieci stracą swojego ulubionego pisarza — rzekł Lala.
Zaczęliśmy się ubierać i rozchodzić.
Na dworze mżył kapuśniaczek. Ruch uliczny zamarł. Po pożegnaniach całe bractwo
pośpieszyło w stronę przystanku taksówek. Przed drzwiami klubu zostało nas
czworo. Fiedia
Jegoriew, Wowka Migaj, Lala Samozwancew i ja. Przez kilka minut milczeliśmy
paląc
papierosy.
— Za naszych czasów chodził tędy tramwaj — odezwał się Fiedia. Kiedyś zastałem
w
tym
właśnie miejscu Alika; stał z zadartą głową. Wiecie, co obserwował o godzinie
pewnie już
drugiej w nocy? Nie wiedzieliśmy.
— Kolor iskry między pałąkiem tramwaju a przewodem. Powiedział mi, że stoi tutaj
już cały
tydzień i że jest związek między kolorem iskry a pogodą. Zupełnie niedawno
przeczytałem o tym
jako o odkryciu…
— A może byśmy do niego wskoczyli? — zaproponowałem. — Jakoś to głupio. My
się
zbieramy, a on na uboczu.
— Zdrowa myśl! Idziemy — zdecydował Fiedia.
Zawsze lubiliśmy bardzo Fiedię za jego zdecydowanie. I teraz po wielu latach
został taki sam.
Wysoki i szczupły ruszył szybko prospektem Marksa w stronę ulicy Gorkiego. Przed
hotelem
„National” stanęliśmy. Członek—korespondent oznajmił:
— Pójdę kupić butelkę wina w restauracji.
Fiedia znal wejście do bufetu przez kuchnię. Znikł w ciemnym korytarzu i po
kilku minutach
usłyszeliśmy, że ktoś, zapewne dozorca albo kucharz, krzyczy za nim.
—— Moczymordy, psiakrew, mało wam dnia. Lezie taki przez zakazane przejście.
W każdym razie zadanie było wykonane. Wkrótce taksówka wiozła nas na drugi
koniec
miasta, gdzie pracował Alik Monin.
Szpital mieścił się w wielkim parku. Wysiedliśmy przed bramą z taksówki i poszli
mokrą
asfaltową dróżką między wysokimi krzewami i drzewami. Mżył wiosenny deszczyk i
młode
liście dygotały jak robaczki świętojańskie w świetle latarni. Migaj głośno i z
zapałem opowiadał,
jak udało mu się zaobserwować w kamerze Wilsona tory mezonów K i proces
powstawania
cząstek rezonansowych. Samozwancew chwalił się swoim kwantowym generatorem,
do
którego
wszystko co trzeba można kupić w każdej aptece, a Fiedia powiedział, żeby nie
byli tacy mądrzy,
bo ich sztuczki nawet nie umywają się do jego uniwersalnej maszyny, która
wczoraj ograła go w
szachy. Na chwilę zatrzymaliśmy się. Drogą szło dwóch pielęgniarzy z noszami
okrytymi
prześcieradłem.
— Temu już niepotrzebne nasze generatory i cząstki rezonansowe — westchnął
Migaj. — To
pewnie kostnica.
Spojrzeliśmy na wysoki budynek z kolumnami. Na szarym frontonie widniała
wyraźnie
płaskorzeźba przedstawiająca bitwę rzymskich żołnierzy z Galiami.
— A mimo wszystko to przykre dostać się na koniec do tej instytucji — zauważył
Lala.
— Nierentowna, ale i tak jej nie zamkną…
Doszliśmy w milczeniu do pawilonu neurochirurgii.
Alik Monin przyjął nas z roztargnieniem i zmieszaniem. Miał na sobie rozpięty
kitel, w ręku
trzymał wieczne pióro, które przeszkadzało mu przywitać się z nami.
— Słuchaj, z ciebie całą gębą doktor, chciałem powiedzieć „lekarz” — zawołał
Migaj.
Uściślenie było całkiem nie na miejscu. Na styku dwóch nauk — medycyny i fizyki
— tytuł
„doktor” brzmi nader dwuznacznie. Alik nie zareagował. Poprowadził nas
zaciemnionym
korytarzem, szepcząc tylko:
— Teraz tutaj, kochani. Tędy. Do góry. W prawo…
— Nie wolno głośno rozmawiać — poinformował Fiedia obdarzonego potężnym
basem
Migają.
W niewielkim gabinecie oświetlonym tylko przez „lampę stołową rozsiedliśmy się
wokół
biurka. Fiedia wyciągnął z kieszeni dwie butelki „Cinandali” i uroczyście
postawił je przed
zmieszanym Moninem.
— Ech, wy krasę byki — mruknął półgłosem Monin. — Wracacie z wieczorynki.
— Jak najbardziej. Zgadało się o Faradayu i przypomniałeś się nam. Dokąd
uciekasz.
— Nic, nic… Zaraz wrócę…
Zniknął w korytarzu, a my zaczęliśmy oglądać gabinet lekarza dyżurnego. Nic
szczególnego.
Szafy wzdłuż ścian pełne papierów — pewnie historie chorób, w kącie jakiś
aparat, koło zlewu
stolik z buteleczkami. I biurko.
Fiedia wziął z biurka książkę i przeczytał szeptem.
— „Elektrosen”. I tu zawędrowała fizyka.
— Nie chciałbym zajmować się tu fizyką — burknął niewyraźnie Samozwancew. —
Fizyka, a
obok trupiarnia. Jakoś to nie pasuje…
— Być może fizyka przyczyni się kiedyś do zamknięcia tej nierentownej
instytucji.
Ałik wrócił po cichu, niosąc całe naręcze laboratoryjnych menzurek
najrozmaitszych
rozmiarów.
— Oto przypadek, kiedy wielkość naczynia nie ma znaczenia — stwierdził członek
—
korespondent — Wszystkie wyskalowane. Rozlaliśmy.
— Za dwadzieścia pięć lat…
— Za dwadzieścia pięć lat…
Potem każdy się napił za zdrowie kolegi. Teraz taki toast był już prawie
konieczny.
— Mów, co tu robisz? Alik wzruszył ramionami.
— Co podleci. Zajmuję się chorymi.
— To co, nauczyłeś się już leczyć?
— Skądże. Oczywiście że nie. Pracuję przy diagnozach.
— To znaczy?
— To znaczy, że pomagam neurochirurgom.
— U was robi się operacje mózgu?
— Zdarzają się i takie. Ale przede wszystkim operacje związane z urazami dróg
nerwowych.
— Ciekawe?
— Zdarza się, ze ciekawe…
— A pracą badawczą można się zajmować?
— U nas co pacjent, to praca badawcza.
— Strasznie lubię opowiadania o interesujących pacjentach. Opowiedz coś Alik.
Jakiś
niecodzienny przypadek.
Migaj jeszcze popił i przysunął krzesło bliżej biurka. Alik nerwowym ruchem ręki
poprawił
okulary w cienkiej metalowej oprawce.
— Mnie interesują przede wszystkim przypadki utraty pamięci w związku z różnymi
chorobami.
— Jak to „utraty pamięci”?
— U jednych całkowita utrata, u innych częściowa.
— Czytałem niedawno pracę Mac Cułlocha „Robot bez pamięci” — oznajmił Fiedia.
— Ja też czytałem tę pracę. Bzdury. To, co otrzymał Mac Culloch na podstawie
logiki
matematycznej, zupełnie nie stosuje się do ludzi, którzy utracili pamięć. Ci
zachowują się w
sposób o wiele bardziej złożony.
— A może w jakichś molekułach…
— Wątpię — przerwał mu Ałik. — Pamięć jest zbyt trwała, żeby dawała się zapisać
na
poziomie molekuł. W wyniku ciągłej przemiany materii molekuły bez przerwy się
wymieniają ..
Zamyśliliśmy się. W rozmowie z Moninem sprawy na pozór proste zaczynają się
nagle
potwornie wikłać.
— Co to za aparat? — zapytał Migaj, unosząc pokrowiec znad niewielkiej skrzynki.
— To stary typ elektroencefalografu.
— Ach tak, fale prądów mózgowych.
— Tak, aparat ośmiokanałowy. Teraz są już lepsze. Alik wysunął szufladę biurka i
wyciągnął
stertę papierów.
— To są elektroencefalogramy ludzi, którzy utracili pamięć.
Popatrzeliśmy na wykresy krzywych, będących prawie dokładnymi sinusoidami.
— A to bioprądy mózgu ludzi normalnych.
— Pięknie. Więc można za pomocą tej katarynki od razu określić, czy człowiek ma
pamięć,
czy nie.
— Tak. Wprawdzie…
— Co?
— Mówiąc otwarcie, nie sądzę, żeby termin „bioprądy mózgu” był właściwy…
— Dlaczego?
— Przecież zdejmujemy potencjały elektryczne nie z mózgu. Mózg jest
zaekranowany
przez
puszkę czaszki, potem przez warstwę tkanki obficie ukrwionęj, przez skórę…
— No, ale częstość bardzo mała…
— Wszystko jedno. Robiłem wyliczenia. Jeśli uwzględnić przewodnictwo ekranów,
to
trzeba
przyjąć, że po mózgu biegają niesamowite potencjały elektryczne. Na zwierzętach
nie
potwierdzało się to…
Napiliśmy się jeszcze.
— Więc cóż to takiego?
— To bioprądy tkanek, do których przykładamy elektrody.
— Hm. Ale przecież udowodniono, że te krzywe mają związek z pracą mózgu. Na
przykład
historia z tą pamięcią…
— No to co? Czy to mózg pracuje w izolacji od organizmu?
— Chcesz powiedzieć, że pamięć… Alik uśmiechnął się i wstał.
— Chcecie, zdejmę bioprądy z waszych głów. Fiedor Jegoriew podrapał się po karku
i objął
nas spojrzeniem.
— Zaryzykujemy, panowie? Zaryzykowaliśmy, ale jakoś nie wiedzieć czemu
poczuliśmy się
niepewnie. Tak jak gdybyśmy przyszli wizytą do lekarza, przed którym nic się nie
ukryje.
Pierwszy siadł na fotelu Migaj. Alik przyłożył mu o głowy osiem elektrod i
włączył
elektroencefalograf.
Powoli ruszyła taśma papierowa. Rylce ani drgnęły.
— Ani śladu pracy mózgu — skomentował Samo—zwancew.
— Aparat jeszcze się nie nagrzał.
Nagle drgnęliśmy. Ciszę przerwał gwałtownie głośny skrzyp ostrego metalu po
papierze.
Wpatrzyliśmy się w taśmę. Po niej jak oszalała skakała zamaszyście cała ósemka
rylców
zostawiając po sobie dziwaczną linię.
— „Cogito, ergo sum” — zadeklamował Migaj westchnąwszy z ulgą. Teraz sprawdź
mózg
członka–korespondenta. — To bardzo ważna sprawa dla rady naukowej naszego
instytutu. Jest
tam przewodniczącym.
Ku wielkiemu zdziwieniu stwierdziliśmy u członka–korespondenta dokładnie takie
same
bioprądy jak u Migają, Samozwancewa i u mnie. Jeśli nawet były różnice, to nie
zauważyliśmy
tego. Spojrzeliśmy pytająco na Alika. Uśmiechnął się tajemniczo.
— Panowie, elektroencefalogramy macie jednakowe, bo jesteście, można
powiedzieć,
w
jednakowym stadium zamroczenia. Z pijanymi zawsze tak jest. Podobnie jak ze
schizofrenikami i
epileptykami przed atakiem…
Zrobiło nam się głupio i napiliśmy się jeszcze. Monin zatrzymał taśmę i
poszperawszy w
papierach pokazał nam kilka innych elektroencefalogramów.
— Oto zapis bioprądów mózgu człowieka śpiącego. A tu typowa krzywa człowieka
czuwającego. Na rytm alfa nakładają się rytmy theta i gamma.
— Ciekawe — mruknął w zamyśleniu Fiedia. — Tak więc, gdzie twoim zdaniem,
mieści
się
pamięć człowieka?
Alik zaczął nerwowo wrzucać papiery do szuflady. Potem usiadł i popatrzył
kolejno na
każdego z nas.
— Faraday, nie kręć. Czujemy, że coś wiesz. Mów, gdzie jest pamięć.
Migaj wstał i żartem pociągnął Alika za klapę fartucha. Fartuch był rozpięty i
widać było pod
nim starą wytartą marynarkę.
— No, jeśli tak bardzo chcecie…
— Dobre sobie „bardzo chcecie”‘. Po prostu żądamy. Powinniśmy chyba wiedzieć,
gdzie
magazynujemy naszą cenną erudycję.
Migaj nigdy nie był człowiekiem zbyt układnym. Jego myślenie było idiotycznie
logiczne i
obmierzle proste. Kiedy tak powiedział, wydało mi się, że w oczach Monina
błysnęła złośliwa
iskierka. Zacisnął mocno wargi, wstał zza biurka i podszedł do jednej z szaf.
Wrócił, niosąc
ludzką czaszkę, jaką można zobaczyć w pracowni przyrodniczej w każdej szkole.
Nie mówiąc
ani cłowa, postawił ją na biurku obok elektroencefalografu i zaczął przykładać
do niej elektrody.
Skamienieliśmy ze zdziwienia.
Gdy elektrody zostały już założone, Alik popatrzał na nas z ciemności, a potem
przekręcił
gałkę.
Wszystkie osiem rylców drgnęło przejmująco i zaczęło tańczyć po papierze. Jak
zahipnotyzowani patrzeliśmy w drwiące puste oczodoły. A aparat wciąż szybko i
gwałtownie
wypisywał zgorączkowaną krzywą bioprądów czuwającego człowieka.
— Macie… — rzekł szyderczo Monin.
Wstaliśmy i szybko zaczęliśmy się z nim żegnać, bojąc się raz jeszcze spojrzeć
na biurko —
obok elektroencefalografii.
W ciemnościach zgubiliśmy drogę, długo szliśmy przez wysoką, mokrą trawę,
okrążając
niskie, ciemne budynki, maszerowaliśmy wzdłuż metalowej kraty, za którą ciągnęła
się blado
oświetlona ulica. Gałązki głogu zahaczały za płaszcze i wstrętnie drapały po
materiale. Kiedy w
reszcie minęliśmy bramę i stanęliśmy, żeby odpocząć, nasz członek–korespondent
rzekł:
— Zakłócenia. Na pewno zakłócenia od prądu z sieci.
Z tą wygodną, uspokajającą myślą rozjechaliśmy się do domów.
Przełożył Zygmunt Burakowski
Michaił Jemcew Jeremi Parnow
STAN PRZEDATOMOWY
I. Relacja czabana Chamrakuła
Już od czterech lat zabieram wiosną stada owiec na wysokogórskie pastwiska.
Muszę
przyznać, że moja praca jest śmiesznie łatwa. Wilki zaglądały tu ostatnio w
czasach, kiedy mój
dziadek dopiero marzył o tym, aby po raz pierwszy w życiu ogolić sobie brodę.
Wprawdzie
gospodarstwo mam spore, ale kierować nim nietrudno. Jedna osoba daje sobie tam
świetnie radę.
Wolnego czasu mam do woli. Na sprawdzenie podczerwonego ogrodzenia zejdzie mi
najwyżej
trzydzieści minut. Tyle tez mniej więcej potrzeba na zaprogramowanie
elektronowych
pomocników. No i muszę mieć jeszcze z 15–20 minut na wydanie odpowiednich
dyspozycji
PNP, tj. cyberowi, który poszukuje nowych pastwisk.
Oto i cały ambaras… Poza tym zajmuję się jeszcze przygotowaniem paszy,
sporządzam
charakterystyki flory alpejskiej dla potrzeb przemysłu spożywczego oraz
medycyny, ponadto raz
na tydzień kontroluję automatycznej stacji meteorologicznej. Ale to wszystko
błahostka.
Najwięcej czasu pochłania mi przygotowanie się do sesji egzaminacyjnej. Studiuję
bowiem w
Instytucie Pałeoklimatów. Może się dziwicie, po co to wszystko mówię, ale bez
tych szczegółów
moglibyście mieć dość często kłopot ze zrozumieniem pewnych spraw, które poruszę
za chwilę
w dalszej części mego opowiadania. Więc cóż? Czasu mam dosyć, nawet jeśli
weźmiemy pod
uwagę codzienne wykłady stereotelewizyjne Wydziału Muzycznego. Dlatego właśnie
mogę
sobie pozwolić na taki zbytek, jak astronomia. Nie muszę rano wcześnie wstawać i
często do
samego świtu zachwycam się niebem. Teleskop mam wprawdzie jak najbardziej
przeciętny —
zwykły amatorski „Tellur”.
Owego dnia, który was tak interesuje, a właściwie nocą, akurat nie spałem.
Zaintrygowały
mnie dziwne błyski, które zobaczyłem w rejonie konstelacji Liry.
Już się miałem połączyć z najbliższym obserwatorium, kiedy odkryłem, ze owe
błyski są
rezultatem działania jakiegoś promienia biegnącego z Ziemi.
W tej chwili zaterkotał brzęczyk i wszędzie zapaliły się i pomknęły czerwone
ogniki. To
zapłonęły „oczy” moich cyberów. Cała romantyka gwiazdozbioru Liry momentalnie
wywietrzała
mi z głowy i pobiegłem co tchu do moich owiec. Choć biegłem na złamanie karku i
tak się
spóźniłem. Coś widocznie przestraszyło owce, gdyż rzuciły się nagle w stronę
urwiska, uciekając
przed niebezpieczeństwem, którego dotąd nie znały.
Do tej pory żadne zwierzę nie przekroczyło bariery promieni podczerwonych,
utworzonych
przez elektrony skandu. Ale w tym momencie owa promienna ochrona uległa raptem
uszkodzeniu. Jak wykazały później przyrządy, nastąpiło to na skutek dziwnych
fluktuacji pól
pozytronowo–neutrinowych. Nie będę się zresztą zagłębiał w szczegóły; w każdym
razie moje
wystraszone owce pomknęły nagle ku przepaści… Prawie wszystkie pospadały z
urwiska. Tak
bardzo byłem tym zdenerwowany i przygnębiony, że na śmierć zapomniałem o
dziwnym
zjawisku astronomicznym. Ale tego, co zdarzyło się później, trudno było nie
zauważyć. Od razu
zobaczyłem łunę, która zalała niebo na południowym wschodzie. Mniej więcej w tym
miejscu,
gdzie znajduje się Laboratorium Badań Przestrzeni, unosiła się ku niebu smukła
błyszcząca igła.
Trudno powiedzieć, jaki miała kolor. Właściwie był to chyba mieniący się kolor
aleksandrytu —
od fioletowego bzu aż do zieleni. Nagle z owej igły, jak z palmowego pędu
zaczęły wyrastać
ukośne liście błysków. Przy czym wszystko to trwało niespełna minutę i zatonęło
wreszcie w
powodzi złotego blasku, którego siły i piękna nie sposób wyrazić. W owej zorzy
przez chwilę
przywidziały mi się cudowne krajobrazy obcych światów. Wydało mi się nawet, że
czuję świeży
i cierpki zapach dalekich mórz i lasów. Kiedy wszystko znikło, uświadomiłem
sobie, że był to
zapach ozonu.
To samo stwierdziły też przyrządy. Wokół mnie rozpościerała się chłodna i czysta
wiosenna
noc. Wszystko było, jak dawniej, nawet w konstelacji Liry nie widziałem już
błysków.
Nie było tylko biednych owiec… O wszystkim, co zaszło, doniosłem bezzwłocznie
kanałami
psychołączności.
To chyba byłoby wszystko…
II. Komunikat S. M. Smirnowa opublikowany w miejscowej prasie
Opowiadanie młodego czabana jest właściwie jedynym świadectwem człowieka,
który
przebywał w pobliżu miejsca katastrofy, jaka wydarzyła się trzy dni temu w
Laboratorium Badań
Przestrzeni. Ja — jako członek komisji, prowadzącej śledztwo w sprawie
katastrofy, szczególnie
dotkliwie zdaję sobie sprawę z tego, jak skąpe dane są w naszym posiadaniu.
Przyrządy Chamrakuła wykazały, że światła awaryjne cyberów zapaliły się
dokładnie o 2,32.
Kiedy zdjęliśmy taśmy z liczników źródła energii (są dwa takie liczniki: jeden
zainstalowany jest
bezpośrednio w elektrowni atomowej, drugi zaś w transformatorowej budce
laboratorium), to
zobaczyliśmy, że właśnie w tym czasie nastąpił gwałtowny skok w zużyciu energii.
Po 16
sekundach został osiągnięty punkt kulminacyjny, zaś po następnych dziesięciu
zaczął się
raptowny spadek. Najbardziej interesujące jest to, że o godz. 2 min. 32 sek. 57
przyrządy
prawdopodobnie zepsuły się. Bo jakże moglibyśmy wyjaśnić inaczej ten fakt, że w
owym czasie
laboratorium zamiast zużywać energię, zaczęło ją nagle wytwarzać? Przecież taki
właśnie
wniosek można wysnuć, gdy się ogląda liczniki przekaźników.
I jeszcze jedna dziwna okoliczność. Laboratorium nic poniosło prawie żadnego
szwanku.
Jedynie pośrodku sali C odkryto koło o promieniu dwóch metrów, w którym całe
wyposażenie
dosłownie rozpadło się na atomy. Trudno się zdobyć na inne określenie, gdyż sala
jest dość
solidnie zastawiona stołami oraz aparaturą. Skąd mogłoby się wziąć na samym jej
środku idealne
koło… pustego miejsca? Bezpośrednio do owego pustego kręgu przylega stół
laboratoryjny, a
właściwie tylko dwie trzecie stołu, ponieważ reszta została odcięta dokładnie po
obwodzie koła.
Specjaliści twierdzą, że żadnym ze znanych sposobów obróbki drewna nie udałoby
się osiągnąć
takiego idealnego cięcia. Ku środkowi sali biegnie także mnóstwo przewodów, ale
i one są
wszystkie obcięte równiutko na granicy pustego kręgu. Zresztą „ucięte” — nie
jest
najszczęśliwszym słowem: patrząc na przewody, trudno przypuszczać, że mogłyby
one gdzieś
dalej prowadzić. Ale po cóż by były potrzebne owe nigdzie nie podłączone
końcówki?
W sali znaleziono dyktofon. Ale na irydowym drucie nie odkryto najmniejszych
śladów
zapisu dźwięku, chociaż aparatu nie wyłączono. Czyżby pracy w laboratorium oraz
nagłej
katastrofie nie towarzyszyły najmniejsze nawet dźwięki? Wszystko to jest bardzo
dziwne. Jeśli
można wierzyć zapisowi w portierni, to owej nocy w całym gmachu znajdował się
tylko jeden
człowiek. Była to prof. Irena Łosiewa. Najbardziej skrupulatne poszukiwania nie
dały rezultatów:
Lora przepadła bez wieści. Do domu nie wracała w ogóle nie dawała znaku życia.
Tak samo
znikł bez goszczący wówczas u niej doktor Derdio Loszan—. Matka Łosiewej mówi,
że wyszedł
on z domu punktualnie o dziesiątej wieczorem, obiecawszy solennie, że wróci za
trzy godziny
razem z Ireną. Wszystko wskazało na to, że byli oni razem w laboratorium, w sali
C. Strach
pomyśleć, że spotkał ich ten sam los, co przedmioty znajdujące się pośrodku
sali.
Według oświadczenia współpracowników, tam gdzie obecnie zieje pustka, znajdował
się
przedtem wielki pierścieniowy magnes, dwa grawitacyjne generatory oraz jakiś
nowy przyrząd.
Tego przyrządu nikt dotąd nie widział. Pojawił się w laboratorium niedawno i
Łosiewa trzymała
go zawsze pod narzutą z czarnego aksamitu. Żadnych śladów zniszczenia,
powtarzam, nie udało
się wykryć. Mimo woli nasuwają się wątpliwości, czy w ogóle miała tu miejsce
jakakolwiek
katastrofa. W każdym bądź razie, gdyby nie tajemnicze zniknięcie Łosiewej i
Loszancy, można
by było mówić jedynie o „dziwnym żarcie z pustym kołem”, jak się wyraził jeden
ze
współpracowników laboratorium. Nie znoszę zagadek i dlatego najbardziej ze
wszystkich
nalegałem, aby cal po calu przeszukać skrupulatnie całe pomieszczenie.
Poszukiwania te
zakończyły się dopiero teraz, jednak bez rezultatu.
Na północno–wschodniej ścianie budynku odkryto strefę z niewielką
radioaktywnością.
Dokładne pomiary wykazały, że ową strefę stanowi koło o promieniu niespełna
dwóch metrów.
Dziwny zbieg okoliczności, którego nie sposób wytłumaczyć. Godne podziwu jest
to, że
radioaktywność rozprzestrzenia się na całą grubość ściany. Zupełnie jakby
przesączył się przez
nią radioaktywny gaz. Ponadto udało się ustalić, że na suficie sali C znajduje
się ledwie
dostrzegalny otwór, który przechodzi przez cały gmach i kończy się dopiero w
dachu. Brzegi
otworu nie są stopione ogniem i w ogóle nie zachowały się nawet najmniejsze
ślady tego, czym i
jak został on zrobiony. Nikt z pracowników nie potrafi określić, czy ów otwór
istniał przed
katastrofą, czy nie.
Niestety, są to jedyne dane, jakimi dysponujemy.
III. List studenta Chamrakuła do S. M. Smirnowa
Szanowny Sergiuszu Mitrofanowiczu!
Rozmowa z Wami — jak pamiętacie zapewne, było to nazajutrz po tajemniczej
śmierci moich
owiec — wywarła na mnie wielkie wrażenie. Wasze słowa, ze każde dziwne
zjawisko,
nawet na
pierwszy rzut oka błahe, może mieć wcale niebagatelne znaczenie, zapamiętałem na
całe życie.
Dlatego właśnie ośmieliłem się niepokoić Was tym listem. Wypadek, o którym chcę
opowiedzieć, może Was wcale nie zainteresuje, lecz mimo wszystko wydaje mi się,
że ma on
jednak jakiś związek z wydarzeniami, które miały miejsce owej pamiętnej nocy. Za
chwilę
wszystko to wyłuszczę.
Na kilka godzin przed wspomnianymi wydarzeniami przygotowywałem się do
egzaminów
z
agronomii ogólnej. Posiadam magnetofon z taśmą irydową, na której został
zapisany cały kurs
wykładów. Pamiętam jak dziś, że odtwarzałem właśnie wykład o pochodzeniu gór
lodowych oraz
o ich wykorzystaniu w celu nawodnienia pustyń. Bardzo ciekawy wykład. Ale nie o
to chodzi. To
znaczy — nie tylko o to. Już w mieście, gdy pojechałem tam na egzaminy, poczułem
nagle, że
zapomniałem ten ustęp, w którym jest mowa o topnieniu gór lodowych w warunkach
pustynnych.
Naturalnie — poczułem wielką chętkę wysłuchania owego wykładu. I na tym właśnie
polega mój
dziwny wypadek: magnetofon milczał. Proszę nie myśleć, że był uszkodzony.
Wszystko
skrupulatnie sprawdziłem. Po prostu wszystko, co było zapisane na taśmie, w
jakiś sposób uległo
zatarciu.
Może ja sam niechcący włączyłem nie ten przycisk i starłem napis? Od razu
przyszło mi to do
głowy. Prawdopodobnie na tym bym i poprzestał, gdyby nie mój sąsiad Oleg
Murłakow,
mieszkający ze mną w tym samym pokoju, w naszym internacie. Jest geofizykiem i
studiuje już
na czwartym roku.
Oleg akurat reperował blok informacyjny mojego zwiadowcy PNP — tj.
poszukiwacza
nowych pastwisk. Okazuje się, ze owe dziwne pozytronowo–neutrinowe fluktuacje,
które
uszkodziły promienną ochronę na pastwisku, zepsuły także i mojego cybera.
Stwierdził to Oleg,
który uważnie wysłuchał mego opowiadania. A do reperacji cybera zabrał się
dlatego, że PNP —
to jego projekt, będący roczną pracą zaliczeniową. Z początku Oleg nie miał
pojęcia, jak się do
tego zabrać, gdyż nie mógł odkryć śladów uszkodzenia. Możliwe, że i dotychczas
by nad nim
ślęczał, gdyby przypadkowo nie przestawił bieguna akumulatora prądu stałego. Po
prostu bardzo
się zmęczył i pomylił elektrody, zamieniwszy minus na plus. Ten to właśnie
„błąd” naprawił
blok. Oleg przysięgał, że to tylko dziwny zbieg okoliczności, którego nie da się
wcale niczym
wytłumaczyć, lecz ja miałem na ten temat zupełnie inny pogląd.
Po zdaniu egzaminów (przy okazji nadmienię, że profesor postawił mi najwyższy
stopień)
udałem się do kierownika katedry promieni kosmicznych. Zainteresujecie się
zapewne, dlaczego
właśnie do niego. Pozostaje mi tylko odpowiedzieć, że Wacław Lucjanowicz jest
jedynym
fizykiem w całym Instytucie Paleoklimatycznym. Któż, jeśli nie on, mógłby się
lepiej połapać we
wszystkich zagadkach przyrządów elektronowych. On także z początku powiedział,
że nie widzi
żadnego związku między rozmagnesowaną taśmą i uszkodzonym blokiem. Miałem
właśnie już
wyjść, kiedy nagle przemówił:
„A wiecie co? Przeciągnijmy Waszą taśmę nie przez elektronowe główki, a raczej
przez
pozytronowe”.
Odparłem mu na to, że nigdy o takich nie słyszałem. A on się tylko śmieje.
Wzięliśmy
wówczas mocne źródło promieni gamma i zaczęliśmy bombardować nimi ołowianą
tarczę.
Specjalny pierścieniowy magnes odprowadzał wytrącone pozytrony do kamery
próżniowej, skąd
były chwytane w kondensator. W ten sposób zdobyliśmy źródło „antyprądu”. I chyba
nie
uwierzycie? Oniemiała taśma przemówiła i znowu usłyszałem niepotrzebny mi już
wykład o
górach lodowych. Wacław Lucjanowicz oznajmił, że umieści wzmiankę tym efekcie
w
organie
prasowym Akademii Umiejętności i że ja z Olegiem możemy być dumni ze swojej
pierwszej
samodzielnej pracy naukowej. Możliwe, że Was wcale nie ciekawi, ale poczuwałem
się do
obowiązku doniesienia Wam o tym. Wczoraj otrzymałem od dyrektora naszego
gospodarstwa.
Pisze, że sąsiedzi nam pomogli i po zdaniu egzaminów znowu wypędzę na pastwiska
stada
owiec. Jak więc widzicie, wkrótce spotkamy się ponownie.
Wasz Chamrakuł, technik — czaban komunistycznego gospodarstwa „Runo”, student
II
roku Instytutu Paleoklimatologii, rzeczywisty członek Towarzystwa Ekologii
Fitocynozów.
IV. Znowu S. M. Smirnow
Chyba nie muszę, mówić, jak się ucieszyłem z listu Chamrakuła. Wspólnym
wysiłkiem
pracowników laboratorium dyktafon przemówił już po upływie dwóch godzin. Na
wszelki
wypadek wszystko, co usłyszeliśmy, zostało ponownie zapisane. Teraz dysponujemy
dwoma
krążkami taśmy, zawierającymi tę cenną informację.
Z początku słychać było bezustanne syczenie i trzaski. Niektórzy nawet zaczynali
już
powątpiewywać w skuteczność „metody Chamrakuła”. Ale oto rozległo się lekkie
pokasływanie i
dał się słyszeć czyjś zmęczony oddech.
— Dziękuję, kochanie. Postaw to tutaj. — Był to głos Ireny Łosiewej.
Coś walnęło, jakby postawiono na podłogę jakiś ciężki metalowy przedmiot.
— No, i co teraz będzie?
Męski, z chropawym nieco akcentem głos najprawdopodobniej należał do doktora
Loszancy.
Łosiewa nie odpowiedziała.
— A więc w czym leży istota rzeczy, Irenko? — znowu zapytał Loszancy.
— W filozofii. Wszystko opiera się jedynie na filozofii, zaś fizyka odgrywa tu
raczej rolę
drugorzędną.
— Nigdy nie myślałem, że w filozofii może kryć się coś nieprawdopodobnego, a
przecież
obiecałaś mnie zadziwić.
— Jeszcze cię zadziwię! Odpowiedz mi z początku na jedno pytanie. Ale muszę cię
najpierw
uprzedzić, że nigdy się nad nim nie zastanawiałeś. Przecież cię znam. — Łosiewa
roześmiała się.
Po krótkim milczeniu Loszancy powiedział:
— No, gdzież to twoje pytanie?
— Cóżeś ty taki niecierpliwy? Po prostu szukam najlepszego sformułowania. Dajże
mi trochę
pomyśleć.
Przez pięć minut panowała cisza. Później Łosiewa zapytała:
— Czy nigdy się nie zastanawiałeś, co było przed atomami?
— Co przez to rozumiesz — przed atomami? — zapytał Loszancy z pewną
konsternacją.
— No, w przedatomowym stanie materii… Dlaczego powszechnie uważa się, że
atomy
były
zawsze? Przecież materia jest wieczna. I w swoim rozwoju nigdy się nie powtarza.
Wszystkie
procesy we Wszechświecie są nieodwracalne. A więc, co było przedtem, zanim
ukształtowały się
atomy, i co będzie potem?…
— Jakie masz podstawy do zadawania podobnych pytań?
— Czyż do zadawania pytań konieczne są jakiekolwiek specjalne podstawy? Nie
uchylaj się
od odpowiedzi. Popatrz tylko. Astrofizyczne dane wiążą się ściśle z czysto
geologicznymi.
Przesunięcie widma w stronę czerwieni mówi nam o tym, że galaktyki rozbiegają
się i nasz
odcinek Wszechświata ulega rozszerzeniu, obserwacje geologiczne dostarczają
dowodów na to,
że Ziemia nie tylko się rozszerza, lecz nawet pęka, co można objaśnić
zmniejszeniem się stałej
grawitacyjnej. Nieprawdaż?
— No i cóż z tego?
— Oznacza to, że kiedyś była maksymalna grawitacja. Wynika stąd pytanie: jakiemu
stanowi
materii odpowiadało owo maksimum? A następnie: jaki będzie stan materii przy
minimum
grawitacji i kiedy to nastąpi? No i wreszcie, co towarzyszy owym momentom
maksymalnej i
minimalnej grawitacji: wybuchy substancji, czy też całkowite odwrócenie
czasoprzestrzeni?…
Cóż ty tak milczysz?
— Uczciwie mówiąc, Ireno, nie wiem po prostu, co mam ci powiedzieć.
Rzeczywiście
nigdy
się nad tym nie zastanawiałem. Teraz wreszcie rozumiem cel tego eksperymentu.
Czy nie wydaje
ti się jednak, że może być on niebezpieczny?
— Czyżbyś się bał?
— Skądże! Ale chcę rozsądnie rozważyć wszystkie „za” i „przeciw”. Trzeba
przewidzieć
wszystkie możliwe następstwa.
— Ile potrzebujesz na to czasu?
— Dokładnie nie wiem. Możliwe, że dosyć dużo, jeśli w ogóle podobny eksperyment
można
ocenić teoretycznie.
— Wobec tego przeprowadzę go sama i to jeszcze dzisiaj. A ty możesz sobie iść do
domu.
Mama nie może się nas doczekać. Powiedz jej, że jeszcze tu trochę zabawię.
— Czy to twoja nieodwołalna decyzja?
— Najzupełniej!
— Zaczekaj troszkę, zdejmę tylko marynarkę i podwyższę pulpit przy fotelu, żebym
miał
wygodniej.
Wtem rozległ się jakiś dźwięk. Prawdopodobnie… pocałowali się. Przez kilka minut
panowała zupełna cisza. Potem dał się słyszeć przybierający coraz bardziej na
sile gwizd.
— Cóż to, kochanie? — Głos Łosiewej ledwo było lać.
— Nie wiem. Wokół nas pojawiło się jakieś koło, widzisz? Wszystko rozpłomieniło
się
dokoła dziwnym purpurowym światłem. Jego promienie są tak ciężkie i jednocześnie
ruchliwe,
jakby pochodziły z emanacji radonu.
— Derdio! Widzę w górze błyszczący punkcik!
— To dziwne! Cóż by to mogło być? Prawie nic nie słyszę i jakoś… trudno
oddychać.
— Gdzie ty właściwie patrzysz? Tam, spójrz tam! Cóż to? Och, jaki przecudny
świat… i
ocean… A ta zorza! Popatrz tylko, roztopione złoto otacza nas ‘coraz bardziej.
Nasza kabina jest
tylko mizerną łupinką, zagubioną w bezmiarze wód złotego morza! Jakie to piękne!
— To śmierć, Ira!
— Coś ty powiedział? Cóż mam robić? Dlaczego zwlekasz? No, cóż mamy robić?
— Tylko spokój, maleńka! Opornik — do końca! A teraz daj maksimum grawitacji i
przestrzeń zwinie się wokół nas. Znajdziemy się jakby w pęcherzyku. Rozumiesz?
— A cóż się z nami stanie w tym pęcherzu?
— Nie wiem, lecz nie ma innego wyjścia. Jeśli zmniejszymy napięcie, od razu
nastąpi
wybuch… Szybciej, Ira, szybciej. I ten przełącz…
Choć przekręcaliśmy później na wszystkie strony ową taśmę, nic więcej nie udało
się nam
usłyszeć.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Mijały lata. Ludzie często powracali myślą do zagadki owego tajemniczego
zniknięcia. Kiedy
w ciągu licznych dyskusji wszystkie argumenty zostały wyczerpane, niektórzy
zaczęli uciekać się
do tak już zaiste wyświechtanych terminów, jak „czwarty wymiar” lub
„dematerializacja”‘,
spotkawszy zdecydowany opór, próbowali wówczas coś tam bełkotać nieśmiało o
„granicach
poznania”.
Jakby tam zresztą nie było, wypadek ten, podobnie jak zagadka tunguskiego
meteorytu, dał
dziennikarzom świetną pożywkę dla wszelkiego rodzaju sporów i domysłów.
Sądzone mu było tysiąckrotnie powracać na strony czasopism pod niezmiennym
nagłówkiem
„Nie odgadniona tajemnica”. Odszukawszy w archiwum Instytutu Badań Przestrzeni
notatki
Chamrakuła, gdzie jest mowa o zauważonych przez niego w ową noc błyskach w
konstelacji
Liry, pewien pisarz–fantasta puścił w obieg hipotezę, która zyskała od razu
wielką popularność.
Wykoncypował on sobie, że Łosiewa wynalazła nowy typ gwiazdolotu, który
przekształca
wszystko, co się w nim znajduje, w wiązkę neutrino i z szybkością światła unosi
ku celowi. Taki
gwiazdolot jak widmo przechodzi przez pył kosmiczny, poprzez planety i
rozżarzoną materię
gwiazd. Nic nie zatrwoży owego bezcielesnego mocarza kosmosu, który uniósł w
otchłań
wszechświata Loszancy i Łosiewą. Uczeni nie raczyli obalać hipotezy owego
pisarzyny. Dzieci
jednak do pewnego wieku święcie w nią wierzyły.
Opowiadanie Ireny Łosiewej
Z początku wydało mi się, że nasze doświadczenie zakończyło się fiaskiem. Ale
kiedy,
szarpnąwszy opornik aż do końca, spojrzałam w iluminator, gorejącego w
fioletowych strugach
złota już tam nie było. Coś niewidocznego, lecz zarazem i nieprzezroczystego
oddzieliło nas od
kłębiącej się plazmy. Choć zaszło to wszystko w mgnieniu oka, nie zapomnę nigdy
nagłego
uczucia ostrego bólu gdzieś w okolicy serca i dziwnej ociężałości. Chyba
zdążyłam tylko ścisnąć
mocno rękę Derdia, zanim straciłam przytomność. A może wcale nie zemdlałam? W
każdym
razie, gdy ponownie zajrzałam w iluminator (wszystko w nim już zresztą
ściemniało i
zmatowiało), wydało mi się, że nie minęła nawet sekunda.
— Mimo wszystko coś niecoś się udało — przemówił wreszcie Derdio, wycierając
powoli
chusteczką czoło — ale reakcja widocznie wygasła. Wszystkiemu winna nietrwałość.
Trzeba
będzie jeszcze nad tym popracować.
W milczeniu skinęłam głową. Nie wiedziałam, co przerwało reakcję ——
nietrwałość
czy
tchórzostwo, które kazało nam zamknąć wokół naszego stanowiska pole
grawitacyjne. Jakby
czytając moje myśli, Derdio pogładził moją rękę i powiedział cichutko:
— Nie możesz mieć, Ira, żadnych wątpliwości. Wszystko odbyło cię prawidłowo.
Mieliśmy
obowiązek przerwać reakcję. Dla takich eksperymentów nie nadszedł jeszcze czas.
Zbyt mało
wiemy o czasoprzestrzeni, o grawitacji, o budowie materii. Trudno sobie nawet
wyobrazić, jaką
katastrofę mógł wywołać nasz eksperyment.
Czułam, ze Derdio ma słuszność. Ale wstyd mi było za tę sekundę strachu, który
opanował
mnie całkowicie w momencie, gdy zaczęła się reakcja. Dlatego odczuwałam taką
potrzebę
sprzeczania się, szukania dowodów, przekonywania. Kogo właściwie chciałam
przekonać: siebie
czy jego? Tego naprawdę nie wiem.
— Mógł wylecieć w powietrze cały Instytut, mogła ulec zagładzie Ziemia, a może i
system
słoneczny lub nawet Wszechświat? Wydawało mi się, że w moim głosie dźwięczy
mocno napięta
struna sarkazmu.
Ale mój mądry i łagodny przyjaciel udał wówczas, że nie rozumie mojego stanu.
Powiedział
tylko:
— Dopiero teraz uświadamiam sobie, na ile nierozważny był ów eksperyment.
Gdyby
reakcja
zaczęła czerpać energię z siebie samej, to jeszcze nie wiadomo, jakie by
wyzwoliła ukryte
obecnie przed nami siły i procesy, drzemiące dotąd w samym sercu materii.
Wówczas znowu poczułam strach. Właściwie to skomplikowane uczucie oznaczało
coś
znacznie więcej aniżeli strach Przypomniało mi się dzieciństwo. Przez bardzo
długi czas nie
mogłam bez lęku patrzeć w kałuże. Odbijało się w nich bezdenne niebo. I zawsze
bałam się
wprost, ze spadnę w przepaść, otwierającą się przede mną. Bałam się, lecz
równocześnie nie
mogłam jakoś nie patrzeć. Później to samo uczucie ogarniało mnie w laboratorium
astrofizycznym. Zdjęcia odległych galaktyk i hipergalaktyk, ledwo uchwytne ich
wzajemnego
oddziaływania i czarna straszna otchłań czasoprzestrzeni. I oto teraz doznałam
tego znajomego
uczucia. Wyobraziłam sobie przez chwilę, „jak wokół pierwszego „podpalonego”
przez nas
atomu wybucha pożar zniszczenia. Gdzie owa pożoga może zarzucić Wszechświat,
jak
daleko
ów pożar może się rozprzestrzenić? Niestety, na te pytania nikt przecież nie
odpowie.
— Ale popatrz tylko! Jesteśmy w kabinie już 13 minut — Derdio przysunął ku mnie
świecący
cyferblat swojego zegarka.
— Najwyższy czas, byśmy zatarli ślady naszego przestępstwa i pobiegli na herbatę
z
malinowymi konfiturami, bo inaczej oberwiemy porządną burę…
Kiedy mocno ścisnąwszy ramię Derdia wyskoczyłam z luku na ziemię, nawet nie
podejrzewałam, że zdarzyła się katastrofa, chociaż od razu niemile zaskoczyła
mnie ciemność,
jaka panowała w laboratorium.
— Nie pamiętasz przypadkiem, czyśmy zgasili światło przed rozpoczęciem
eksperymentu? —
zwróciłam się do Derdia.
— Chyba nie… Ale może po prostu spaliły się bezpieczniki?
Od razu się uspokoiłam. Pewnie tak się właśnie stało: spaliły się bezpieczniki.
Doskonale
znałam swoje laboratorium, więc, swobodnie orientując się w ciemnościach,
skierowałam swe
kroki do tablicy rozdzielczej, aby włączyć oświetlenie awaryjne.
Ręka przekazała mi nowy sygnał alarmowy. Poczułam, że moje palce namacały coś
szorstkiego, chociaż tutaj powinien być gładki i zimny marmur tablicy
rozdzielczej. Sploty
przewodów, coś miękkiego, podobnego do pajęczyny, szeroka nierówna szpara… Jak
książkę dla
ociemniałych czytałam historię tablicy, która zmieniła się nie do poznania w
ciągu niespełna
kwadransa.
Mój lęk udzielił się Derdiowi.
— Nic nie rozumiem! Gdzie się podziały przyrządy? Gdzie jest stół, gdzie stoisko
do czytania
mikrofilmów?
Wkrótce przekonaliśmy się, że stoimy w pustej sali. Jakoś niepostrzeżenie
przestałam się
nawet denerwować. Stanowczo zbyt wiele było zagadek. Każdy człowiek ma na
szczęście jakiś
specjalny bezpiecznik. Gdy na niego runie zbyt wiele wrażeń, ów bezpiecznik
przepala się.
Inaczej nie wytrzymałby mózg.
Podeszłam do tego miejsca, gdzie powinno znajdować się okno. Wyciągnęłam ręce i
namacałam story. Jedwab rozpadł mi się w rękach. Otrząsnąwszy z palców zbutwiałą
tkaninę,
próbowałam oczyścić gęstą warstwę pajęczyny i kurzu, jaka pokrywała szybę. Nie
było to wcale
łatwe. Długo tarłam z początku dłonią, a później rękawem, póki nie ukazały się
pierwsze
przebłyski wieczornego światła.
Czyżby te wszystkie dziwne przemiany zostały wywołane moją reakcją, która
mignęła tylko
jak błyskawica?
Derdio w tym czasie stał przy drzwiach, próbując je bezskutecznie otworzyć.
Poszłam ku
niemu, lecz po drodze potknęłam się o jakiś przedmiot. Była to masywna żelazna
belka, pokryta
obficie łuszczącą się rdzą. Spróbowałam ją podnieść, lecz tylko na chwilę udało
mi się oderwać
belkę od podłogi. Wezwałam więc Derdia na pomoc.
— Cóż to? — zapytał zdziwiony, z trudnością unosząc ów przedmiot, który nie
wiadomo skąd
znalazł się w laboratorium.
I cóż mu mogłam odpowiedzieć? Sama niczego nie rozumiałam. Derdio oparł belkę
jednym
końcem o podłogę i potarł ją ręką. Na ziemię posypała się rdza.
— Wiesz co? — powiedział. — To jest szyna. A właściwie wszystko, co pozostało z
owego
jednoszynowego toru, po którym poruszało się w twoim laboratorium
eksperymentalne stoisko…
No i masz ci los… W każdym razie ta rzecz nam się przyda.
Derdio posłużył się szyną jak taranem, próbując wyłamać drzwi. Po serii głuchych
uderzeń
drzwi się nareszcie poddały. Oparliśmy się o nie oboje i wówczas, skrzypiąc
przeraźliwie,
ustąpiły.
Gdy wydostaliśmy się na zewnątrz, był już wieczór. Nie wiem, jak mam przekazać
wrażenia,
jakie wywołują takie letnie wieczory. Gdzieś w nawarstwionym błękicie płoną
dogorywające już
barwy zachodu, jak stygnący w formach metal. Takie wieczory bywają smutne i
melancholijne,
mogą być też zarazem i bardzo kuszące, i pełne niepokoju. Wiem najlepiej, że nic
nadzwyczajnego w taki wieczór nie może się wydarzyć. A mimo wszystko ten
właśnie
wieczór
mnie oczarował. Staliśmy z Derdiem, trzymając się za ręce, i patrzyliśmy na
zachodzące słońce.
Trawy pochyliły się smutno ku ziemi, przybierając błękitnawy odcień. Zapachniało
białymi
kwiatami tytoniu, czuć było także zapach piołunu. W napiętym jak struna,
rozbrzmiewającym
kaskadą dźwięków powietrzu unosił się zwiewnie puch topoli, pokrywając wszystko
dokoła.
Nagle Derdio zadrżał. Podszedł ku mnie zmieszany i w milczeniu postukał palcem
po szkiełku
zegarka. Była prawie trzecia. Popatrzyłam na niego całkowicie zbita z tropu.
— Czyżbyś niczego nie rozumiała? — Po raz pierwszy spostrzegłam, jak pobladł. —
Teraz
jest trzecia w nocy. Przecież do laboratorium przyjechaliśmy dopiero koło
jedenastej!
Poczułam w piersi dziwny chłód. Popatrzyłam na niebo, na zachód słońca i
uświadomiłam
sobie wreszcie, że stało się coś nie do naprawienia. Cóż to za noc, kiedy
jeszcze tak jasno:
najwyżej dziewiąta, nie więcej.
— Topole przecież już dawno opadły… — Nie poznawałam wprost głosu Derdia, tak
mi
się
wydał obcy i straszny. — Jeszcze półtora miesiąca temu wszędzie widziałem puch
topoli.
Wszędzie go było pełno: unosił się w domach, tunelach, gromadził się także przy
ściekach
kanałowych, przypominając swym wyglądem brudne strzępy waty. A teraz, popatrz
tylko: znowu
to samo…
— Jak to, czas się cofnął? — zapytałam szeptem.
— Nie wiem, ale to możliwe. — Tym razem w jego głosie zadźwięczały jakieś
stalowe nutki.
Od tej chwili Nieznane chwyciło nas mocno w swe sidła. Wstąpiliśmy jednak na
ścieżkę
bezustannych poszukiwań i najbardziej nieoczekiwanych odkryć. Byliśmy w duchu
gotowi na
wszystko. Któż miał wiedzieć lepiej od nas — fizyków, co to jest materia.
Spróbowaliśmy
zmienić jej formy i niechybnie naruszyliśmy tym samym owe jeszcze tak mało znane
więzi, które
rozciągają się niewidocznie od materii do pola, przestrzeni i czasu. A mimo
wszystko niczego
dotąd nie rozumieliśmy.
Pierwszym cudem, jaki rzucił nam się w oczy, był wspaniały park, który rozrósł
się bujnie
wokół gmachu laboratorium. Nie od razu uświadomiłam sobie, że widzę ów park po
raz pierwszy
w życiu. „Przedtem”, a może i „potem”, któż to wie, było tu pole, zarośnięte
piołunem i lebiodą.
Posypana błyszczącym, bursztynowym piaskiem alejka jakby nas gdzieś wołała.
Poszliśmy
wolno obok bujnych krzaków oleandru, zatrzymując się co chwila, aby podziwiać to
marmurowy
basen, w którym rósł indyjski kwiat lotosu i wesoło swawoliły fioletowo–
pomarańczowe ryby, to
znów piękny klomb z dziwacznymi nieziemskimi roślinami; ich liście lśniły jak
zimna stal.
Wszystko było jak w bajce. Czułam nawet słaby, lecz uporczywy, słodkawy i z
lekka
oszałamiający zapach kremowych wilgotnych magnolii. W gęstym cieniu listowia
zapłonęły
nagle jakieś fosforyczne kule. Cicho brzęczały spóźnione pszczoły i wiatr
rozdzwaniał blaszane
pióra palmowych wachlarzy.
Nie mówiliśmy ani słowa. Po prostu szliśmy, wziąwszy się za ręce, wystraszeni i
oczarowani,
zupełnie jak dzieci, które znalazły się w krainie baśni.
Nieoczekiwanie alejka ta przywiodła nas do wspaniałego łuku triumfalnego,
zbudowanego z
matowego górskiego kryształu. Ów łuk wyobrażał niejako wejście do baśniowego
parku, z
którego dopiero co wyszliśmy, choć nigdzie nie było parkanu.
Przekroczyliśmy owo wejście. Zamierzałam już właśnie zejść w dół po płonących w
zachodzącym słońcu rodonitowych stopniach opadających łagodnie schodów, kiedy
Derdio
delikatnie mnie zatrzymał. Wskazał w milczeniu na złociste ogniki, migocące
wewnątrz
kryształowej masy. Zawróciliśmy i zbliżyliśmy się do łuku. Gdy tylko nasze nogi
dotknęły
czarnego zwierciadła jego podstawy, światełka, jakby za dotknięciem różdżki
czarodziejskiej,
uformowały się w złote gwiazdozbiory słów:
„Ten park jest miejscem odpoczynku i rozmyślań. Postanowiono nie wznosić w nim
budynków i nie przeciągać energotras. W tym miejscu w sierpniu 20 roku odeszli w
przestrzeń
zerową Irena Łosiewa i Derdio Loszancy. Był to pierwszy krok ludzkości na drodze
do
ujarzmienia czasu”.
Opowieść doktora Loszancy
Jeszcze tam, w parku, przy opuszczonym gmachu laboratorium, zacząłem niejasno
zdawać
sobie sprawę z tego, co zaszło… Przedatomowy stan, a co będzie po atomach?…
Przede wszystkim jeśli czas dla nas z Ireną płynął inaczej niż dla pozostałych
ludzi — a to jest
przecież —widoczne — to oznacza, żeśmy się po prostu znaleźli poza ogólnym
ziemskim
systemem. My jednak nigdzie z Ziemi nie odlatywaliśmy, bynajmniej nie byliśmy
kosmonautami
— relatywistami, dla których dzięki szalonej prędkości gwiazdolotów czas płynął
w niezwykle
zwolnionym tempie w porównaniu ze wskazówkami ziemskich zegarków. W tych
wykluczających się nawzajem logicznych konstrukcjach coś się jednak kryło. To
była właśnie
jedność i walka przeciwieństw. W nich należało szukać rozwiązania gnębiącej nas
zagadki. Jak
znaleźć jednak właściwy klucz? Spróbowałem jeszcze raz zmobilizować wszystkie
swe siły,
zmuszając się do dalszego prowadzenia owego trudnego pojedynku z Nieznanym.
Miałem
jeszcze jeden punkt oparcia — była to reakcja łańcuchowa. Przeprowadziliśmy
eksperymenty
nad grawitacją, a zatem i nad krzywizną przestrzeni. Przecież jeszcze od czasów
Einsteina jest
rzeczą powszechnie wiadomo, ze grawitacja nie jest niczym innym, jak stopniem
przegięcia
przestrzeni. Im bardziej skrzywiona jest przestrzeń, tym wolniej płynie czas.
Zaraz, zaraz! Coś w tym jest! Trzeba się zastanowić i spróbować wyciągnąć
konsekwencje…
A więc tak. Normalny bieg czasu został u nas w jakiś sposób zakłócony. Chodzi
tylko o to,
czy szybciej, czy wolniej płynął on dla nas, niż dla tych wszystkich, którzy
znajdowali się
podczas eksperymentu poza granicami naszego stanowiska, to znaczy dla wszystkich
pozostałych
ludzi.
Nie trzeba być specjalistą, aby dać na to pytanie jednoznaczną odpowiedź. Czas
płynął dla nas
wolniej. Po pierwsze, według naszych zegarów eksperyment trwał niespełna
sekundę, a gdy
został zakończony, odkryliśmy takie zmiany, jakie się mogą nagromadzić jedynie
przez
dziesięciolecia, jeśli nie przez stulecia. Zresztą lepiej na razie o tym nie
myśleć. Aż strach
pomyśleć, że stulecia przeszły mimo nas w ciągu jednego tylko błysku pola stanu
przedatomowego.
Dlatego lepiej kontynuować mój logiczny szturm. A więc, po drugie… Ale cóż to za
„po
drugie”, które udowodni, że czas w obrębie naszego stanowiska zatrzymał się?
Okazuje się, że
owe sławetne „po drugie” może się świetnie obejść bez tego, co ja nazwałem „po
pierwsze”. Ono
właśnie jest w stanie przekonać każdego fizyka. Dowcip polega na tym, że ratując
się przed
rozpoczętą reakcją łańcuchową degeneracji atomów, zamknęliśmy wokół siebie
przestrzeń… To
znaczy, doprowadzając grawitację do maksimum, zatrzymaliśmy tym samym czas…
Rzeczywiście: zatrzymaliśmy czas!
Otrzymaliśmy przedatomowy stan materii w warunkach nadzwyczaj zwolnionego
tempa
czasu. Ale cóż to znaczy? Jak to sobie uzmysłowić, jak objąć to wyobraźnią i w
jakie ubrać
słowa? Nagle wyobraziłem sobie swą hipotezę. Nie mogę powiedzieć, że jest
prawdziwa, lecz
trudno mi się na razie jej wyrzec. Przynajmniej coś objaśnia. Wyobraziłem sobie
przedatomowy
stan w warunkach zwolnionego tempa czasu, jako skupisko jeszcze nie
uformowanych
wirtualnych elementarnych cząsteczek. Coś w rodzaju sławnego „morza Diraca”.
Jest ono jakby
granicą: po jednej stronie leży nasz zwykły świat z jego czasoprzestrzenią, zaś
po drugiej —
antyświat z przeciwną jak w lustrze przestrzenią i wstecznym biegiem czasu. W
naszym świecie
galaktyki powiększają coraz bardziej dzielące je odległości, w antyświecie
natomiast skupiają się,
dążąc ku sobie. Granicą jest stan przedatomowy, ów punkt zerowy czasu i
przestrzeni. Nowe
pokolenia, które z biegiem lat zajęły miejsca ludzi nam współczesnych, a
możliwe, że nawet
jeszcze nasi koledzy, nie mogli tego nie rozumieć. Stąd właśnie złoty napis:
„odeszli w
przestrzeń zerową”. Nasze życie nie poszło na marne, w ślad za nami ruszyli inni
— odważni i
zakochani, którzy mieli czelność powstać przeciw samowładztwu Czasu i rzucić
rękawicę w
twarz Śmierci.
Schodziliśmy z Ireną po rodonitowych schodach, tam gdzie w błękitnym zmierzchu
migotało
niezliczonymi światłami nie znane i piękne miasto. Jak kosmonauci, powracający z
dalekich
planet, przekroczywszy bezmiar czasu, szliśmy na spotkanie ze swymi potomkami.
Nigdy nie
odlatywaliśmy z Ziemi, lecz jednocześnie nikt z ludzi nigdy nie był od niej
dalej, niż my w oho
gwiaździste mgnienie, które zabłysło dla nas płomieniem utraconych bezpowrotnie
dziesięcioleci. Szliśmy powoli do nieznajomych i jakże bliskich zarazem ludzi. I
myślę ciągle, że
oni na nas czekali.
Napis wewnątrz kryształowego łuku: „Postanowiono nie wznosić w nim budynków i
nie
przeprowadzać energotras” — nie jest wcale przypadkowy… Chcieli wyraźnie, by
nic
nam nie
mogło przeszkodzić w powrocie z zerowej przestrzeni do domu.
— A dlaczego myślisz, że czekali na nasz powrót? — zapytała mnie Irena.
Odpowiedziałem jej natychmiast:
— Po prostu podliczyli okres półrozpadu substancji w naszych akumulatorach.
Dlatego
wiedzieli, kiedy wyczerpie się energia, zasilająca zamknięte pole grawitacyjne.
Energia
elektryczna potrzebna była jedynie jako impuls początkowy, później zaś pole
istniało już tylko
kosztem cząstek omega. Zresztą, tobie przecież tego wyjaśniać nie muszę.
Roześmiałem się. Irena w milczeniu popatrzyła mi prosto w oczy. — A ja po prostu
wiem, że
oni na nas czekali… Nie mogli nie czekać… I jeszcze wiem jedno, że teraz jesteś
jedynym moim
człowiekiem w całym Wszechświecie. — Głos jej się nagle załamał, oczy stały się
dziwnie
wielkie, wilgotne i głębokie.
Objąłem ją delikatnie i cicho ruszyliśmy naprzód, kierując swe kroki tam, gdzie
w imitującym
głębiny morskie błękicie mieniły się wszystkimi barwami światła owego miasta.
Przełożył Eligiusz Madejski
Ilja Warszawski
W KOSMOSIE
Pułapka
Wisiał przyciśnięty straszliwą siłą do burty statku. Na lewo widział nogę
Geologa i odwrócone
głową w dół ciało Doktora.
„Jesteśmy jak muchy — pomyślał, usiłując nabrać powietrza w płuca —
rozgniecione
muchy
na ścianie…”
Połamane żebra zamieniały każdy wdech w torturę, od której mąciła się
świadomość.
Ostrożnie, samą tylko przeponą starał się wykonywać coś w rodzaju oddychania.
Trzeba było
oddychać, żeby nie stracić przytomności. Inaczej nie mógłby myśleć, a od tego
zależało
wszystko.
Przede wszystkim, co się właściwie stało?
Już od dawna przeczuwał coś złego, jeszcze wtedy, kiedy przyrządy po raz
pierwszy wykazały
nie wiedzieć skąd pochodzące przyśpieszenie. Początkowo sądził, że statek
schodzi z kursu pod
wpływem silnego pola grawitacyjnego, ale radioteleskop nie wykrył w tej części
kosmosu
żadnego zagęszczenia materii.
Potem zaczęła się kołomyjka z gwiazdozbiorami. Zamieniały miejsca, właziły jeden
na drugi,
robiły się to purpurowe, to kredowoblade. I nagle nastąpił nieoczekiwany
wstrząs, który wyrzucił
go z fotela pilota, a potem ni stąd, ni zowąd pojawiło się ciążenie.
Statek szedł po krzywej zamkniętej. Zrozumiał to natychmiast, gdy tylko pierwszy
raz
odzyskał świadomość.
Teraz już świetnie wiedział, co będzie dalej.
Z uwagą patrzał na kałużę krwi, cieknącej z ust Doktorowi. Teraz wszystko
potoczy się jak na
filmie puszczonym od końca. Tak już było wiele razy. Najpierw krew poleje się na
powrót w
zaciśnięte wargi Doktora, a potem on sam w oszałamiającym tempie, koziołkując
przez głowę,
poleci na fotel, natychmiast znów z niego wyleci, uderzy o blat pulpitu
awaryjnego i z
połamanymi żebrami i pogruchotaną lewą ręką przylgnie do burty statku. Potem
nastąpi utrata
pamięci, ból i okazja do pomyślenia o tym, co zaszło; a potem znów wszystko
zacznie się od
nowa.
„W tej pułapce nawet czas porusza się po krzywej zamkniętej — pomyślał. ——
Czas
krążący
w nieskończoność. Nawet czas nie może się stąd wyrwać…”
Znów wrócił do przytomności po kolejnym uderzeniu o pulpit. Znów trzeba było
zachować
oddech, by móc myśleć.
„Wir Czasu i Przestrzeni. Oto czym jest piekło. Zamknięta Przestrzeń, gdzie Czas
złapał sam
siebie za ogon, powtarzająca się wciąż tortura i blade światło krążące po
krzywej zamkniętej;
świat, gdzie wszystkokręci się w kółko, a tylko myśl ludzka usiłuje przebić
ścianę, wobec której
nawet Czas jest bezsilny”.
Nie sposób było stwierdzić, który to już raz wszystko się powtarza.
Patrzał na strużkę krwi cieknącą z ust Doktorowi.
„…Żyje. Umarli nie krwawią. Oczy ma zamknięte, a więc wciąż nie odzyskuje
przytomności.
Dla niego to lepiej. Nie wiadomo, co z Fizykiem. Siedział na kanapie.
Oczywiście, znów go tam
rzuci, gdy wszystko zacznie się od nowa.
Znów gwałtowny lot, trzask kości, utrata pamięci i — znów świadomość.
„Interwały czasu wciąż się kurczą. Wchodziliśmy do tej pułapki po spirali.
Jeszcze trochę, a
statek wpadnie do worka, gdzie nie istnieje nic poza bladym światłem. Worek,
gdzie Czas i
Przestrzeń zbiją się w gęsty kłębek, gdzie wieczność nie różni się od chwili.
Silniki są wyłączone
i naszą trajektorię wyznaczają nagromadzony moment pędu i krzywizna przestrzeni.
Może gdyby
włączyć silniki, spirala zaczęłaby się rozwijać. Trzeba nacisnąć starter na
pulpicie awaryjnym,
ale to jest teraz niemożliwe. Co może zrobić rozgnieciona na ścianie mucha?…”
Czas biegł coraz szybciej za każdym obiegiem spirali. Teraz miał do dyspozycji
tylko krótkie
chwile przytomności. Nade wszystko zaś bał się, ze zmęczony torturą mózg każe
sercu stanąć.
„Czy można raz wreszcie umrzeć w świecie, gdzie wszystko nieskończoną ilość razy
wraca do
stanu wyjściowego? Będzie to wieczne następstwo życia i śmierci w coraz to
szybszym tempie.
Co się dzieje na dnie tego worka? Trzeba nacisnąć starter na pulpicie awaryjnym,
w chwili gdy
wyrzuci mnie z fotela. Nacisnąć, póki uderzenie o pulpit nie połamie żeber”.
Teraz wracał do przytomności już wtedy, gdy strużka krwi znikała w ustach
Doktora.
„Uderzę lewym bokiem o blat pulpitu. Odległość od ramienia do startera wynosi
około
dwudziestu centymetrów. Jeśli wystawić łokieć, to uderzy się nim o dźwignię…”
Potem wszystko zlało się w bezustanny koszmar gwałtownych lotów, trzasku łamanej
ręki,
bólu, utraty przytomności i upartych prób znalezienia właściwego położenia
łokcia.
Fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana, fotel, pulpit, ściana…
Wyglądało na to, że zwariowany czas gra człowiekiem w piłkę.
Miał wrażenie, że upływa wieczność, zanim wreszcie poczuł straszliwy ból w
łokciu lewej
ręki.
Przeniósł ten ból ręki poprzez omdlenie, niby marzenie o życiu.
Zanim otworzył oczy, uderzyło go miłe uczucie nieważkości. Potem zobaczył
pochyloną
twarz Doktora i znane kształty gwiazdozbiorów w iluminatorze. Wtedy zapłakał,
zrozumiawszy,
że zwyciężył Czas i Przestrzeń.
Całą resztę wykonały automaty. One to wyprowadziły statek na właściwy kurs i
wyłączyły
niepotrzebne już silniki.
Powrót
Zwykłą ciszę jadalni przerwał nagle głos Geologa. — Może byśmy wreszcie
porozmawiali,
kapitanie.
„Serce mam do niczego — pomyślał Kapitan. — Wali jak niegrzecznemu
chłopczykowi.
A
przecież spodziewałem się tej rozmowy. Tylko wydawało mi się jakoś, że zacznie
ją nie Geolog,
ale Doktor. Dziwne, siedzi z taką miną, jakby to wszystko go nie dotyczyło.
Nienawidzę tego
idiotycznego zwyczaju kreślenia widelcem wzorów na obrusie. A w ogóle to
porządnie się
zaniedbał. Cóż, prawdę mówiąc, wszyscy okazaliśmy się nie na poziomie. Wszyscy,
oprócz
Fizyka.
— …Wie pan, że nie jestem w kosmosie nowicjuszem…
„…Tak, to prawda. Brał udział w trzech ekspedycjach. Złoża uranu na Wenus i
jeszcze coś w
tym rodzaju. Doktor też łatał dwa razy — na Marsa. Przewodniczący komisji
rekrutacyjnej
uważał ich obu za najlepiej nadających się do Wielkiego Kosmosu. Ni diabła nie
rozumieją w
tych komisjach. Pomyśleć: wysoka plastyczność systemu nerwowego’ Idealny aparat
przedsionkowy. Wszystko to grosza złamanego nie warte. Ja też nie wyobrażałem
sobie, czym
jest właściwie Wielki Kosmos. Absolutnie pusta przestrzeń. Lecisz latami z
obłędną prędkością,
a w istocie rzeczy wisisz w miejscu. Utrata poczucia czasu. Halucynacje
przestrzenne. Doktor
mógłby napisać wspaniałą rozprawę o psychozach kosmicznych. Początkowo
wszystko
szło
dobrze, dopóki nie zaczął pracować akcelerator fotonowy.
Na dobrą sprawę, tylko Fizyk niczego nie odczuwał. Za bardzo był pochłonięty
pracą.
Ciekawe, ale to właśnie Fizyka nie chciano włączyć do składu ekspedycji.
Nierówne ciśnienie
krwi. Ależ durnie siedzą w tych komisjach.
— …Wiem, że kodeks służby kosmicznej zakazuje członkom załogi
krytykować postępowanie Kapitana…
„…Macie szczęście, że nie znacie całej prawdy. Wtedy mielibyście ochotę napluć
na cały
kodeks. Fizyk też mówił o kodeksie, dopóki go nie zabiłem. Nigdy nie sądziłem,
że potrafię to
zrobić z tak zimną krwią. Teraz czeka mnie sąd. Tych dwóch już mnie osądziło.
Został sąd na
Ziemi. Tam wypadnie odpowiedzieć za wszystko i za klęskę ekspedycji, i za
zabójstwo Fizyka.
Ciekawe, czy istnieje jeszcze na Ziemi prawo o przedawnieniu przestępstwa.
Przecież od chwili
śmierci Fizyka upłynęło według ziemskiego czasu najmniej tysiąc lat. Tysiąc lat,
odkąd
utraciliśmy łączność z Ziemią. Przez tysiąc lat wisieliśmy w pustej przestrzeni,
poruszając się z
prędkością nie dającą się wyobrazić. Przez ten czas przeżyliśmy w rakiecie
ledwie kilka lat”.
— …Mimo to pozwolę sobie naruszyć kodeks i powiedzieć, co
myślę.
„… Nie znamy ani swojego, ani ziemskiego czasu. Nie znając czasu nie można
niczego zrobić
w kosmosie. Żeby wyznaczyć przebytą drogę, należy dwukrotnie scałkować
przyśpieszenie
względem czasu. Szybkość można wyznaczyć z efektu Dopplera, ale spektograf jest
uszkodzony.
Cóż to był za idiotyzm umieścić najcenniejszą aparaturę w komorze dziobowej. Kto
by mógł
pomyśleć, że zawiedzie zegar kobaltowy. Zawsze przyjmowano, że szybkość rozpadu
radioaktywnego jest najpewniejszym miernikiem czasu. Kiedy zaczęła się ta
kołomyjka z
zegarem, byliśmy pewni, że mamy do czynienia z oddziaływaniem szybkości na
Czas.
Zupełnie
nieoczekiwanie kobaltowy detektor wybuchnął niszcząc całą komorę dziobową.
Fizyk
wszystko
mi potem wyjaśnił. Okazało się, że ilość aktywnych cząsteczek w przestrzeni była
kilkadziesiąt
razy większa od krytycznej. Przy podświetlnej szybkości statku utworzyły potężny
strumień
twardego promieniowania, powodując reakcję łańcuchową w radioaktywnym
kobalcie.
Prawie
jednocześnie automat wyłączył główny reaktor. Tam też zaczynała się reakcja
łańcuchowa. Całe
szczęście, że biologiczna osłona kabiny zatrzymała to promieniowanie…”
— …Wiem, że kosmos przynosi rozczarowanie tym, co oczekują od
niego zbyt wiele…
„…Ciebie i Doktora nie spotkało jeszcze najstraszniejsze rozczarowanie. Wy obaj
jeszcze
myślicie, że wracacie na Ziemię. A ja nie mogę wam powiedzieć, że mamy jedną
szansę na
milion. Sam nie wiem, jak udało mi się wziąć kurs na system słoneczny. Teraz nie
znam
szybkości statku. Czy zapasowe reaktory wystarczą do zahamowania? Maksimum
tego,
na co
można liczyć, to wejście na stałą orbitę okołosłoneczną. Ale do tego trzeba znać
prędkość. Jedna
szansa na milion, że się uda. Żeby choć pracował główny reaktor. Teraz już nigdy
nie będzie
pracował. Fizyk po—przestawiał w nim pręty. O tym też nie mogę wam powiedzieć.
Najgorsze,
co może być w kosmosie, to utrata nadziei”.
— …Ale najcięższe rozczarowanie, jakie przeżyłem…
„…Ileż to ja przeżyłem rozczarowań? Byłem pierwszy na Marsie. Martwa zimna
pustynia od
razu wybiła z głowy młodzieńcze mrzonki o niebieskookich pięknościach dalekich
światów i o
fantastycznych potworach, które dzięki mnie staną się ozdobą ogrodu
zoologicznego. Ani razu
nie udało mi się spotkać w kosmosie niczego, co by przypominało to, czym
zachwycałem się
czytając opowiadania fantastyczne. Nic prócz nędznych porostów i grzybków
drożdżowych. A
nieudane lądowanie na Wenus. Czy nie było pełne rozczarowania i upokorzonego
egoizmu. Ale
wtedy były miliony ludzi, którzy przez całe doby nie odchodzili od
radioodbiorników, zachłannie
łowili każdy mój komunikat, były słowa zachęty z ojczystej Ziemi, byli
przyjaciele, co przyszli z
pomocą. A teraz co? Ekspedycja nie udała się. Nawet jeśli zdarzy się cud, to co
ja mogę
przywieźć na Ziemię. Pokorną relację o zabójstwie Fizyka i okruchy wiadomości o
Wielkim
Kosmosie, które już od dawna zostały poznane w ciągu dziesięciu stuleci, jakie
upłynęły na
Ziemi od dnia naszego odlotu. Będziemy przypominali jaskiniowców, co zjawili się
w
dwudziestym wieku z sensacyjnym odkryciem, że trąc dwa kawałki drewna można
uzyskać
ogień. Nie wiem, czy moje komunikaty doszły do Ziemi. Jedyny sprzęt, jaki nam
został, to
rubinowy przekaźnik pracujący na częstościach świetlnych, który powtarza wciąż
ten sam
sygnał: „Ziemia, Ziemia, ja, Meteor”. Nasze odbiorniki nie pracują. Gdzieś w
eterze błąkają się
moje komunikaty. Kto teraz na Ziemi pamięta, że przed tysiącem lat wyruszył w
kosmos jakiś
Meteor”.
— …było to, gdy zobaczyłem, jak do kosmosu wchodzą tacy tchórze
i mordercy jak pan, Kapitanie…
„…Zabiłem Fizyka. Gdy automat wyłączył główny reaktor, Fizyk zabrał się do
wyliczeń.
Kiedyś przyszedł do mojej kajuty. Geolog i Doktor już spali. W rękach miał dwa
grube zeszyty.
— Źle jest, Kapitanie — rzekł siadając na kanapie. — W reaktorach zaczęła się
reakcja
łańcuchowa i automaty wyłączyły je. Robi się błędne koło. Dopóki nie zmniejszymy
szybkości,
nie można włączyć reaktorów. Ten strumień twardego promieniowania, który
wszystko
przewraca do góry nogami, jest rezultatem naszej prędkości. Zmniejszyć jej nie
możemy, nie
włączając głównego reaktora. Będę musiał zmienić w nim położenie prętów.
Rozumiałem, co to oznacza.
— Dobra — rzekłem — proszę o schemat, a sam to załatwię. Obliczenia nawigacyjne
potrafi
pan robić beze mnie.
— Zapomina pan o przepisach, Kapitanie — powiedział klepiąc mnie po ramieniu.
—
Niech
pan sobie przypomni. — „W czasie lotu Kapitan w żadnym przypadku nie ma prawa
opuszczać
swojej kajuty”.
— Bzdura — odpowiedziałem — są okoliczności, kiedy…
— Właśnie w sprawie okoliczności — przerwał mi. — Jeszcze nie powiedziałem
panu
wszystkiego. Gdy zmienię położenie prętów w reaktorze, będzie on pracował tak
długo, dopóki
nie zmniejszy pan szybkości statku na tyle, ze przestanie przejawiać się wpływ
twardego
promieniowania. Potem przestanie pracować na zawsze. Nie mogę powiedzieć, przy
jakiej
prędkości to nastąpi. Do pana dyspozycji zostaną tylko reaktory pomocnicze, nie
mające
akceleratorów fotonowych. Nie wiem, czy będzie pan mógł dużo z nimi zrobić. Poza
tym nie ma
pan miernika czasu. Większa część automatycznej aparatury jest zniszczona. W
tych warunkach
powrót na Ziemię jest praktycznie niemożliwy. Może i jest jakaś szansa, jedna na
milion, ale ta
szansa to nos kosmonauty. Teraz rozumie pan, dlaczego nie wolno panu wchodzić do
reaktora.
Wtedy uzgodniliśmy z nim wszystkie sprawy. Obaj rozumieliśmy, że wszedłszy do
reaktora
nie będzie już mógł wrócić do naszej kajuty. Odpowiadałem za życie Geologa i
Doktora i nie
mogłem przecież wpuścić do naszej kajuty tego kłębka radioaktywnego
promieniowania.
Uzgodniliśmy, że spalę go w strumieniu plazmy.
— Pięknie — rzekł z uśmiechem. — Przynajmniej sam będę mógł się przekonać, że
reaktor
już pracuje.
Miałem wrażenie, że już wieczność siedzi w reaktorze. Zobaczyłem go na ekranie
telewizora
rufowego, kiedy wychodził przez luk na zewnątrz. Uśmiechnął się do mnie poprzez
szybę
skafandra i machnął ręką pokazując, że wszystko w porządku. Wtedy nacisnąłem
dźwignię.
Kiedy Geolog i Doktor zapytali mnie, gdzie jest Fizyk, powiedziałem im, że
zdarzył się
nieszczęśliwy wypadek. Posłałem go, żeby sprawdził stan akceleratora fotonowego
i
przypadkowo włączyłem reaktor. Nie mogłem powiedzieć im prawdy. Po tej historii
z pułapką
zaczęło się z nimi dziać coś dziwnego. Nie powinni byli wiedzieć, w jak
beznadziejnej sytuacji
jesteśmy.
Wtedy przestali rozmawiać. Może ze sobą i rozmawiali, ja w każdym razie w ciągu
kilku lat
nie usłyszałem od nich ani słowa. Przez tysiąc ziemskich lat nie słyszałem
ludzkiej mowy. Potem
zauważyłem, że dobierają się do zapasów spirytusu przechowywanego przez
Doktora.
Kiedy
odebrałem spirytus, Doktor wymyślił tę diabelską szopkę z kulką. Coś w stylu
jogów hinduskich.
Doprowadzali się do stanu bezczucia wpatrując się w szklaną kulkę. Psychoza
kosmiczna
opanowywała ich z dnia na dzień silniej. Musiałem temu jakoś zaradzić. Nie
mogłem im
pozwolić, żeby zwariowali. Wtedy obydwu zbiłem. Tłukłem tak długo, aż
zobaczyłem
strach w
ich oczach. Teraz udaje mi się przynajmniej zmusić ich do regularnego uprawiania
gimnastyki i
do przychodzenia do stołu.
— …Może przed powrotem na Ziemię będzie pan próbował pozbyć
się nas, tak jak pozbył się pan Fizyka, ale będzie pan przynajmniej
wiedział, żeśmy pana rozgryźli, Kapitanie.
„…Jest jedna szansa na milion, ale moim obowiązkiem jest wprowadzenie statku na
stalą
orbitę, choćby po to, żeby spróbować uratować tych dwóch”.
— Za swoje postępowanie — oświadczył Kapitan — będę odpowiadał na
Ziemi, a teraz rozkazuję założyć skafandry przeciw przeciążeniowe i
położyć się. Hamowanie będzie bardzo ostre.
Główny dyspozytor wyjął taśmę z dalekopisu i podszedł do Konstruktora.
— Ostatnia pozycja „Meteora”. „Kometa” i „Meteor–5” spotkają się z nim na
orbicie Jupitera.
— Kiedy można się ich spodziewać na Ziemi?
— Trudno przewidzieć. Prawdopodobnie zużyli całe paliwo. Ich szybkość wynosi
teraz około
pięciuset kilometrów na sekundę i nasze statki będą musiały pomóc im w
hamowaniu.
— Czy jest już wniosek Akademii?
— Nikt nie potrafi zrozumieć, jak oni mogli przebyć całą drogę w ciągu pięciu
lat. Maksimów
wysuwa hipotezę, że „Meteor” znalazł się w takich okolicach przestrzeni
kosmicznej, gdzie czas
płynie w przeciwnym kierunku, ale to tylko hipoteza.
Wnuk
Siedzieli w jadalni, a ja leżałem w gabinecie dziadka na kozetce i słuchałem.
Dziadek opowiadał im różne historie, i to było strasznie ciekawe.
Mam fantastycznego dziadka i wszystkie dzieci trochę mi zazdroszczą, że jestem
jego
wnukiem. Wszyscy nazywają go Starym Kosmonautą. On jako pierwszy człowiek
był na
Marsie
i pierwszy utorował drogę do Wielkiego Kosmosu.
Teraz dziadek jest już bardzo stary i nie może więcej latać, ale wszyscy młodzi
kosmonauci
przychodzą do niego po rady. Jest głównym konsultantem Komisji do spraw
Astronautyki.
Bardzo lubię patrzeć na twarz dziadka. Jest cała pokryta szramami i bliznami od
poparzeń.
Dziadek przeżył mnóstwo przygód tam w kosmosie. Napisano o nim masę książek i
mamy je
wszystkie.
Boję się strasznie, ze dziadek moze nagle umrzeć, przecież jest taki stary.
Mój tatuś też jest w kosmosie. Dziadek mówi, że wróci, kiedy będę już całkiem
duży.
Tatuś nie wie, że mamusia nie żyje, bo tym, co są w kosmosie, nie wolno
przekazywać
smutnych wiadomości.
Mieszkamy teraz we dwójkę z dziadkiem. Opowiada mi często o swojej młodości i o
kosmosie.
Na jego biurku stoi fotografia członków załogi „Meteora”. Tam wszyscy są bardzo
młodzi, i
dziadek, i Fizyk, i Geolog, i Doktor.
Dziadek najbardziej lubił Fizyka. Kiedy idziemy na spacer, zawsze prowadzi mnie
pod
pomnik Fizyka, gdzie jest napisane:
BOHATEROWI KOSMOSU — LUDZIE
Geologa i Doktora dziadek też bardzo lubił. Mówił, że najpierw nie mogli się
zrozumieć, a
potem zaprzyjaźnili się i przez wiele lat latali razem. Teraz obaj już nie żyją.
W ogóle z dziadka kolegów żyją jeszcze tylko Konstruktor i Dyspozytor. Często
przychodzą
do nas i rozmawiają o bardzo ciekawych rzeczach.
Właśnie wtedy siedzieli w jadalni i dziadek opowiadał im o tym, jak to czekano
na nich na
Ziemi przez tysiąc lat, ale „Meteor” wpadł w Pułapkę, gdzie z Czasem dzieją się
dziwne rzeczy, i
dlatego właśnie wrócili znacznie wcześniej, kiedy nikt się ich nie spodziewał, a
Konstruktor
spierał się z nim i mówił, że takich rzeczy z Czasem to nie ma, a potem dziadek
opowiadał im o
niejadkach, a ja leżałem w gabinecie i słuchałem, o czym rozmawiają.
Potem wyszli, a ja się rozpłakałem, że jestem jeszcze taki malutki i niczego nie
mogę.
Dziadek usłyszał, jak płaczę, i przyszedł mnie pocieszyć. Mówił, że prędko będę
duży i polecę
w kosmos, że do tego czasu ludzie zbudują takie statki, które szybciej od myśli
będą nas
przenosiły w głębiny wszechświata, i że ja odkryję nowe wspaniałe światy.
Tak mnie pocieszał, a ja wciąż płakałem i płakałem, dlatego że nie mogłem mu
powiedzieć, że
najbardziej kocham naszą Ziemię, i że bardzo chcę być jak najszybciej duży, żeby
zrobić na niej
coś wspaniałego.
Będę lekarzem i zrobię tak, że nikt nie będzie umierał, póki sam tego nie
zechce.
Niejadki
Zgodnie z utartą tradycją zebraliśmy się tego dnia u Starego Kosmonauty.
Czterdzieści lat
temu po raz pierwszy wystawiliśmy mu paszport do kosmosu i mimo że
zostawaliśmy
na Ziemi,
a on za każdym razem wylatywał dalej i dalej, tysiące wspólnych zainteresowań
zawodowych
wiązały nas przyjaźnią z roku na rok trwalszą.
Tego dnia obchodziliśmy czterdziestolecie naszego pierwszego zwycięstwa. Jak
zawsze
pogrążyliśmy się we wspomnieniach i omawiali nasze plany. Nie należy chyba
ukrywać, że
wspomnień z każdym rokiem przybywało, a planów… Ale troszkę odbiegłem od
tematu.
Właśnie zakończyliśmy dyskusję o paradoksach Czasu i byliśmy jeszcze w tym
stanie
podniecenia, kiedy wszystkie argumenty zostały już wyczerpane, ale każdy z
dyskutantów
pozostał przy swoim zdaniu.
— Według mnie — odezwał się Konstruktor — Czas płynący w przeciwnym
kierunku
jest
fikcją stworzoną przez matematyków, tak samo jak mit o niejadkach jest wymysłem
kosmonautów. Stopień wiarygodności i tu, i tu, mniej więcej jednakowy.
W oczach Kosmonauty zapaliły się dobrze mi znane drwiące ogniki.
— Mylisz się — powiedział rozlewając wino do kieliszków — sam widziałem
niejadki,
zresztą i nazwa pochodzi ode mnie. Mogę opowiedzieć tę całą historię.
Było to trzydzieści lat temu. Lataliśmy wtedy na przedpotopowych anihilacyjnych
silnikach,
mieliśmy z nimi masę kłopotów. Byliśmy w odległości dwóch parseków od Ziemi,
kiedy okazało
się nagle, że akcelerator fotonowy wymaga natychmiastowej naprawy. Statek
znajdował się w
strefie silnego promieniowania, nie sposób było nawet myśleć o wyjściu z kabiny
wyposażonej w
bezpieczny system ochrony biologicznej.
Pomóc nam mogło tylko lądowanie na planecie mającej wystarczająco gęstą
atmosferę.
Na szczęście taka możliwość wkrótce się nadarzyła. Nasz radioteleskop wykrył
prosto na
kursie niewielki system złożony z centralnej gwiazdy i dwóch planet. Instrumenty
ustaliły na
jednej z tych planet atmosferę zawierającą tlen.
Teraz poganiała nas już nie tylko chęć jak najszybszej naprawy uszkodzenia, ale
i pasja
badaczy, jaką znają wszyscy ci, którzy spotkali kiedykolwiek w kosmosie warunki
sprzyjające
powstaniu życia.
Dobrze znacie nasze stare statki. Dla młodych są w tej chwili czymś śmiesznym,
ale ja zawsze
wspominam je z rozrzewnieniem. Nie były tak komfortowe jak dzisiejsze liniowce,
a ich załoga
była śmiesznie mała, ale dla kosmicznych zwiadów były moim zdaniem
niezastąpione. Nie
potrzebowały specjalnych stacji do lądowania i co najważniejsze, z łatwością
zmieniały ę w
samoloty dysponujące olbrzymią zwrotnością.
Załoga nasza składała się z Geologa, Doktora i mnie, pełniącego obowiązki
kapitana,
szturmana i mechanika pokładowego. Czwartym członkiem załogi był mój stary
towarzysz
kosmiczny — spaniel Rusłan.
Kiedy na ekranie telewizora zamigotały obłoki pokrywające powierzchnię
tajemniczej
planety, z trudem powstrzymywaliśmy niecierpliwość. Coś niecoś jużeśmy o
planecie wiedzieli.
Masę miała zbliżoną do ziemskiej, a okres jej obiegu dookoła centralnej gwiazdy
równał się
okresowi obrotu dookoła własnej osi. Tak więc, zupełnie jak Księżyc, planeta
zwracała się do
swego słońca zawsze tą samą stroną. Jej atmosfera zawierała dwadzieścia procent
tlenu,
siedemdziesiąt procent azotu i dziesięć procent argonu. Taki skład uwalniał nas
od konieczności
pracowania w skafandrach.
Każdy z nas snuł wszelkie możliwe przypuszczenia co do wyglądu i charakteru
gospodarzy
naszej niedalekiej przystani.
Niestety, bardzo prędko spotkało nas rozczarowanie. Statek trzy razy okrążył na
niewielkiej
wysokości planetę, ale nie zdołaliśmy wykryć niczego, co by świadczyło o
istnieniu żywych
istot. Oświetlona strona plabyła rozpaloną pustynią, a przeciwna — litym
lodowcem. Nawet
obszar wiecznego zmierzchu na ich i granicy był pozbawiony jakiejkolwiek
roślinności.
Pozostawało zagadką, jakim sposobem bez roślinności mógł pojawić się tlen w
atmosferze.
Wreszcie wybraliśmy miejsce do lądowania w rejonie o najbardziej umiarkowanym
klimacie.
Uszkodzenie akceleratora okazało się bardzo drobne i liczyliśmy, że za kilka
dni, według
kalendarza ziemskiego, będziemy mogli ruszyć w dalszy rejs.
Jednocześnie z pracami naprawczymi kontynuowaliśmy badanie planety.
Jej gleba składała się z bazaltów ze znacznymi pokładami tlenków manganu.
Najprawdopodobniej obecność tlenu w atmosferze była następstwem procesów
odnawiania się
tych tlenków.
Ani niezliczone próbki pobrane z atmosfery, ani analizy wody z gorących i
zimnych źródeł, w
które obfitowała planeta, ani badanie różnych warstw gleby nie wykryły niczego
takiego, co by
wskazywało na obecność choćby najprymitywniejszych form życia. Planeta była
absolutnie
martwa.
Wszystko już było gotowe do odjazdu, kiedy zdarzyło się coś, co wywróciło do
góry nogami
nasze plany.
Pracowaliśmy na pasie startowym, gdy usłyszeliśmy gwałtowne szczekanie Rusłana.
Trzeba wyjaśnić, że Rusłan dużo już widział i zmusić go do szczekania mogło
tylko coś
zupełnie niezwykłego. Zresztą zobaczyliśmy taką scenkę, że aż ja sam krzyknąłem.
W kierunku dużego strumienia, płynącego mniej więcej o pięćdziesiąt metrów od
naszego
statku, sunęła dziwna procesja.
Początkowo wydawało mi się, że to pingwiny. Ten niezmącony spokój, ta sama
wyniosła
postawa, taki sam kaczy chód, jak i u naszych mieszkańców wybrzeża Antarktydy.
Było to
jednak tylko pierwsze wrażenie. Kroczące obok nas stwory nie były podobne ani do
pingwinów,
ani do niczego znanego człowiekowi. Wyobraźcie sobie zwierzęta wzrostu kangura,
poruszające
się na tylnych łapach. Z boku na tułowiu macie trójpalczaste rączki. Głowa
malutka z parą oczu
grzebieniem jak u koguta. Jeden otwór nosowy, pod nim pęta się cienka długa
rurka. Ale
najdziwniejsze było to, że istoty te miały skórę zupełnie przezroczystą, przez
którą prześwitywał
jasnozielony system krwionośny.
Na nasz widok procesja zatrzymała się. Rusłan głośnym szczekaniem biegał dookoła
dziwnych zwierząt, ale szczekanie najwyraźniej nie wywierało na nich żadnego
wrażenia. Przez
jakiś czas wpatrywały się w nas wielkimi niebieskimi oczyma. Potem, jak na
komendę,
odwróciły się i ruszyły do innego strumienia, płynącego w pobliżu. Najwyraźniej
przestaliśmy
ich po prostu interesować. Opierając się na kolanach zapuściły swoje rurki do
wody i zastygły
nieruchomo na dobre pół godziny.
Wszystko to było w absolutnej niezgodzie z naszymi wnioskami co do braku życia
na
planecie. Przecież te istoty nie mogły być jedynymi jej mieszkańcami, choćby
dlatego, że jak
wszystkie zwierzęta nie mogły się obywać bez organicznego pokarmu. Każdy żywy
organizm,
jaki zdarzyło mi się oglądać w kosmosie, żył w jednolitym kompleksie
biologicznym,
zabezpieczającym działalność życiową wszystkich jego członków. Poza taką
symbiozą, w
najszerszym znaczeniu tego słowa, niemożliwe są żadne formy życia. Wyglądało na
to, że
przegapiliśmy po prostu cały ten kompleks.
Nie mogę powiedzieć, żeby te myśli przelatujące mi przez głowę w czasie, gdym
obserwował
mieszkańców planety, należały do bardzo przyjemnych. Byłem kierownikiem
ekspedycji,
odpowiadałem nie tylko za lot, ale i za wiarygodność danych naukowych
przywiezionych na
Ziemię. Teraz oczywiście o odlocie nie mogło być nawet mowy. Start odłożyliśmy
aż do czasu
rozwiązania nowej zagadki.
Zaspokoiwszy pragnienie, tajemnicze istoty rozsiadły się kręgiem. To czym się
zajmowały
przypominało z boku turniej aszugów*, który kiedyś oglądałem w Azji Środkowej.
Każde
zwierzę wchodziło kolejno do środka kręgu. Szary grzebień na głowie zaczynał
skrzyć się
różnokolorowymi ogniami. Pozostałe w całkowitej ciszy obserwowały tę grę
kolorów.
Wyczerpawszy cały program, podniosły się i ruszyły gęsiego w drogę powrotną.
Podążyliśmy
za nimi.
Nie będę was nudził opisem wszystkich naszych prób uzyskania jakiegoś poglądu na
życie
tych istot. Zabrało nam to przeszło dwa miesiące.
Żyły na oświetlonej części planety. Trudno powiedzieć, jak spędzały czas. Po
prostu nie robiły
nic. Mniej więcej przez dwieście godzin wylegiwały się na palących promieniach
słońca, dopóki
nie przychodziła pora udania się do wodopoju. Przy strumieniu za każdym razem
powtarzała się
ta sama scena, którą obserwowaliśmy na początku.
Rozmnażały się przez pączkowanie. Gdy już na grzbiecie dorosłego zwierzęcia
wyrósł
potomek, osobnik rodzicielski umierał. Tak więc ich ogólna ilość na planecie
była stała. Na nic
nie chorowały i przez cały Kas naszego pobytu nigdy nie zaobserwowaliśmy
przypadku
przedwczesnej śmierci. Zadziwiała nas jedna ich szczególna cecha: niczego
zjadły. Właśnie
dlatego nazwałem je niejadkami. „Zrobiliśmy sekcję kilku martwych niejadków i
nie znaleźliśmy
w ich organizmie niczego, co by wyglądało na organy trawienia. Kosztem czego
odbywała się u
nich przemiana materii? Przecież nie mogły żyć, odżywiając się jedynie wodą.
Doktor badał tę przemianę na kilku żywych osobnikach. Niechętnie, ale spokojnie
znosiły
pobieranie prób krwi i pozwoliły zakładać sobie maski przy analizie gazowej.
Wyglądało na to,
że po prostu nie chce się im sprzeciwiać.
Zaczynaliśmy już tracić cierpliwość. Wyliczenia nawigacyjne mówiły, że dalsze
odkładanie
startu na Ziemię oznacza lot w niepomyślnych warunkach związałby ze znacznym
zużyciem
paliwa, którego wcale nie mieliśmy za dużo, ale nikt z nas nie chciał rezygnować
z nadziei
rozwiązania tej nowej tajemnicy życia.
Wreszcie nadszedł od dawna oczekiwany dzień, kiedy Doktorowi udało się połączyć
w jedną
całość wszystkie uzyskane informacje i niejadki przestały być dla nas zagadką.
Okazało się, że niejadki nie są pojedynczymi organizmami. W ich krwi znajdują
się bakterie
wykorzystujące światło słoneczne do rozkładu dwutlenku węgla i syntezy produktów
pokarmowych z atmosferycznego azotu, tlenu i pary wodnej, których dostarcza im
organizm
niejadków. Przezroczysta okrywa skórna tych zadziwiających zwierząt ułatwia
proces
fotosyntezy. Rozmnażanie bakterii w organizmie niejadków odbywa się tylko w
środowisku
słabo zasadowym. Kiedy pojawia się zbyt dużo bakterii, gruczoły wydzielania
wewnętrznego
niejadków wydzielają hormony podwyższające kwasotę krwi, regulując tym samym
koncentrację
produktów pokarmowych w organizmie. Był to zadziwiający przykład symbiozy,
dotychczas nie
znany nauce.
Muszę przyznać, że odkrycie Doktora skłoniło mnie do szeregu refleksji. Żadna
żywa istota w
kosmosie nie otrzymała od przyrody tak dużo jak niejadki. Zostały zwolnione z
konieczności
zdobywania sobie pokarmu, z trosk o potomstwo, nie groziło im przeludnienie, nie
wiedziały, co
to jest walka o byt, nigdy nie chorowały. Wydawać by się mogło, że Natura
zrobiła wszystko, by
zapewnić niesłychanie wysoki rozwój intelektualny tych istot. A jednocześnie
niejadki niewiele
różniły się od Rusłana. Nie było w nich żadnego śladu życia społecznego, każdy z
nich żył sam
dla siebie nie wchodząc w kontakty z pobratymcami, jeśli nie liczyć bezmyślnych
zabaw z
grzebieniami nad strumieniem.
Szczerze mówiąc zacząłem odczuwać wstręt do tych maminsynków Natury i bez
najmniejszego żalu opuszczałem dziwną planetę.
— I nigdy tam więcej nie byłeś? — zapytałem.
— Trafiłem przypadkiem w dziesięć lat później, i to, co zobaczyłem, zaskoczyło
mnie
bardziej niż odkrycie Doktora. Za drugą bytnością na Planecie Niejadków
stwierdziłem wśród
nich początki życia społecznego, a nawet społeczne wytwarzanie.
— Cóż ich do tego pobudziło? — zapytał z niedowierzaniem Konstruktor.
— Pchły.
Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła. Konstruktor ze smutkiem popatrzył na swoje
zalane
winem spodnie.
— Bardzo mi przykro — rzekł zbierając z podłogi okruchy szkła. — Jeśli się nie
mylę, był to
twój ulubiony kieliszek z księżycowego kryształu, ale żart był tak
niespodziewany…
— Nie miałem zamiaru żartować — przerwał mu Kosmonauta — wszystko było tak,
jak
mówię. Byliśmy tak przekonani o braku życia na tej planecie, że nie podjęliśmy
odpowiednich w
takich wypadkach kroków, zaniedbaliśmy kwarantannę załogi. Najprawdopodobniej
kilka pcheł z
Rusłana przeszło na niejadki i zadomowiło się tam w najlepsze. Mówiłem już, że
niejadki mają
bardzo krótkie kończyny przednie. Gdyby nie drapały sobie nawzajem pleców i nie
zjednoczyły
swych wysiłków w tępieniu pcheł, owady by je po prostu zagryzły.
Nie wiem, który z niejadków pierwszy zauważył, że zmielony dwutlenek manganu
jest
znakomitym środkiem na pchły .W każdym razie widziałem tam fabrykę produkującą
ten
proszek. Udało im się nawet wynaleźć coś w rodzaju prymitywnego młyna do
rozcierania. Przez
chwilę milczeliśmy. Potem odezwał się Konstruktor.
— No, na mnie już czas. Jutro rano startuje dwunasta ekspedycja pozagalaktyczna.
Mam
zaproszenie na część oficjalną. Wy też przecież będziecie?
Wyszliśmy razem z nim.
— Ech, mam już po uszy tych kosmicznych historii — westchnął wchodząc do
windy.
Liliowa planeta
— Nie widzę sensu kontynuowania wykopalisk. Zebraliśmy aż za dużo materiału,
żeby
odtworzyć to, co tu się wydarzyło. Daję wam dziesięć dni na przygotowanie
eksponatów do
transportu. Start rakiety towarowej i „Meteora” za dwadzieścia dni. Mam
nadzieję, że nikt się nie
sprzeciwia.
— Ja!
Kapitan zachmurzył się z niezadowoleniem.
— Wciąż te same wątpliwości!
— Tak.
— Wydaje mi się, że już dosyć dyskutowaliśmy na ten temat. Ostatecznie historia
planety nie
zawiera nic nadzwyczajnego. Długa ewolucja, a w jej rezultacie pojawienie się
istot rozumnych,
które osiągnęły wysoki stopień rozwoju; nieoczekiwany najazd z kosmosu;
ujarzmienie
gospodarzy planety; okres upadku kultury; zagłada’ napastników, którzy nie
potrafili dostosować
się do odmiennych warunków bytu; epoka odrodzenia i wreszcie nieunikniona
starość planety i
przesiedlenie się mieszkańców do innej części Galaktyki. Co się Wam nie podoba w
tym
zupełnie oczywistym łańcuchu faktów?
— Nie podoba mi się fakt, że wszystko to nie odpowiada rzeczywistości. Im
bardziej stara się
pan połączyć te dane, tym oczywistszy staje się brak związku między nimi.
— Ha, cóż. Gotów jestem jeszcze raz wysłuchać pańskich zastrzeżeń.
Przez kilka minut Doktor milczał porządkując myśli.
— Pięknie. Zacznę po kolei. Po pierwsze w chwili domniemanego wtargnięcia
najeźdźców
ludność planety osiągnęła już bardzo wysoki poziom rozwoju. Potrafiła stosować
energię
jądrową, wytwarzanie miało charakter społeczny i na całej planecie był w użyciu
wspólny język.
Z tego wszystkiego wynika, że nie było tu żadnych wewnętrznych konfliktów. Czy
sądzi pan, że
ta ludność dała się najeźdźcom spokojnie ujarzmić. Przecież nie wykryliśmy
żadnych śladów
walk, nieuniknionych w takich przypadkach.
Po drugie, jeśli przybysze potrafili odbywać loty kosmiczne, to bez wątpienia
musieli zostawić
na planecie jakieś elementy swojej specyficznej kultury. A tymczasem epoka
niewoli
charakteryzuje się tylko upadkiem kultury mieszkańców planety. Te dwunogie
szczury nie niosły
za sobą nic poza ślepą żądzą niszczenia, kanibalizmem i rozkładem moralnych
podstaw
społeczeństwa.
Po trzecie, epoka niewoli trwała kilka wieków. Przez ten czas na planecie
zmieniło się
przynajmniej dwadzieścia pokoleń przybyszy. Dlaczego zatem właśnie ostatnie
pokolenia
okazały się nie przystosowane do nowych warunków bytu?
I wreszcie dlaczego żadne tutejsze wykopalisko nie kryje najmniejszych śladów
mieszkańców
planety. Nic, tylko szkielety szczurów. Jeśli założymy, że oddziały przybyszów
wyniszczyły
ludzi, to skąd ci ludzie nie tylko, że się znów pojawili, ale nawet we względnie
krótkim czasie
zdołali odzyskać wszystko, co niegdyś stracili?
W laboratorium zapanowało milczenie. W ciszy słychać było tylko ciężki oddech
Doktora i
stukot palców Kapitana o poręcz fotela.
— Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie, Geologu.
Geolog uniósł się z krzesła i podszedł do dwóch oszklonych sarkofagów. Mieścił
się w nich
plon olbrzymiej pracy ekspedycji. Przez okrągły rok ryto ziemię, drobiazgowo
zestawiano tysiące
znalezisk, jak najstaranniej analizowano nasuwające się hipotezy, nim udało się
wreszcie
odtworzyć obraz byłych mieszkańców planety.
W jednym z sarkofagów stała naturalnej wielkości starannie wymodelowana statua
młodego
tubylca. Nawet według ziemskich pojęć był piękny, mimo liliowego koloru skóry i
nieproporcjonalnie wielkiej głowy. Był to bez wątpienia wytwór wielowiekowej
wysoko
rozwiniętej kultury.
Inny sarkofag zawierał obrzydliwe stworzenie, poruszające się niegdyś na dwóch
nogach,
okryte szarą, połyskliwą skórą. Opasły tułów z parą długopalczastych jak u małpy
rąk,
zakończony był głową, bardzo .podobną do szczurzej. Coś w wyglądzie szczuroluda
wywoływało strach i wstręt.
— Chciałbym usłyszeć pańskie zdanie.
Geolog drgnął mimo woli, tak gwałtowne było przejście od nurtujących go myśli do
rzeczywistości.
— Zanim odpowiem, chciałbym zadać pytanie Doktorowi.
— Proszę bardzo.
— Na jakiej podstawie sądzi pan, że szczuroludy są przybyszami z kosmosu, a nie
pierwotnymi mieszkańcami planety?
— Mają zupełnie odmienną budowę komórek. Stanowią jak gdyby stadium
przejściowe
między strukturami białkowo—węglowodorowymi a krzemoorganicznymi. W
zachowanych
resztkach świata organicznego planety nie wykryłem niczego podobnego. Na
planecie nie było
innych takich form. Wreszcie, wie pan doskonale, że w pokładach pochodzących
sprzed ery
upadku szczuroludy nie występują.
Geolog jeszcze raz spojrzał na sarkofagi i podszedł do Kapitana.
— Zgadzam się z Doktorem, że pańska teoria niczego nie wyjaśnia…
— Pięknie. Odlot na Ziemię odkładamy na sześć miesięcy. Proszę o przedłożenie mi
w
terminie dwóch dni planu dalszych prac. Od jutra przechodzimy na zmniejszone
racje
żywnościowe.
Łazik powoli przebijał się przez niebieskawe zwały pyłu. Przed milionami lat
było tu miasto.
Teraz leży pogrzebane pod wielometrową warstwą mikroskopijnych muszelek.
Oddział zgrabnych koparek kończył oczyszczanie wielkiego gmachu zbudowanego z
różowych kamieni.
Łazik wyminął róg gmachu i zaczął ostrożnie opuszczać się do wykopu, na dnie
którego
wznosił się dziwny pomnik, odlany ze złocistego metalu i ustawiony na
piedestale. Olbrzymi
dysk. Pomnik kosmonautów! Ależ kosmiczne statki mieszkańców planety wyglądały
zupełnie
inaczej. Wszelkie próby znalezienia na planecie choćby śladów metalu, z którego
odlano pomnik,
nie dały żadnych rezultatów. Czyżby ta olbrzymia konstrukcja była dziełem rąk
szczuroludów? A
co może oznaczać dziwna płaskorzeźba przeplatających się ośmiościanów i kul na
piedestale? W
wykopaliskach motyw ten nigdzie nie występuje.
Zgrzyt gąsienic przerwał rozmyślania Doktora. Łazik przechylił się na bok.
Doktor spróbował
otworzyć drzwiczki, ale okazało się, że są przyciśnięte do podnóża pomnika.
Na zewnątrz wydostali się przez górny otwór łazika. Okazało się, że prawa
gąsienica zapadła
się całkowicie w głęboką wyrwę szarego gruntu. Na pół zasypane niebieskawym
pyłem stopnie
podziemnego korytarza ginęły w mroku.
— Nie rozumiem, co się dzieje z Doktorem — rzekł Geolog, zabijając gwoździami
skrzynię z
próbkami minerałów. — Dlaczego nas unika?
— Najprawdopodobniej czuje się winny opóźnienia startu, a niczym nie może
wykazać
swoich racji. Zmarnowaliśmy sto dwadzieścia dni. Teraz przez jego fanaberie
musimy wyrzucić
wszystkie znalezione eksponaty. Lot będzie wymagał znacznie większych ilości
paliwa niż przed
trzema miesiącami. Trzeba będzie wykorzystać dla „Meteora” paliwo rakiety
towarowej. Nie
mogę sobie darować, że tak łatwo dałem się wam namówić!
— A może by jednak z nim pogadać?
— Nie warto. Chce być sam w swoim laboratorium, to niech będzie. Prędko się
rozmyśli.
Zresztą, otóż i on, idzie chyba z nowiną.
Automatyczne drzwi stacji otworzyły się miękko i znów zamknęły za plecami
Doktora.
— Miał pan rację, Kapitanie — rzekł uśmiechając się ze zmieszaniem. — Wszystko
było tak,
jak pan przypuszczał. Rzeczywiście nastąpił atak z Kosmosu.
— Jestem bardzo szczęśliwy, że wystarczyło panu do tego sto dwadzieścia dni, a
nie całych
sześć miesięcy. Cóż pana wreszcie przekonało?
— Chodźmy pod pomnik. Wszystko pokażę.
— Tu właśnie — rzekł Doktor, otwierając pancerne drzwi podziemia — rozegrała się
kiedyś
jedna z największych bitew w kosmosie, bitwa o uratowanie najstarszej
cywilizacji
wszechświata. A oto, co udało mi się odtworzyć z historii tej bitwy.
W niewielkiej szklanej kasecie skakało malutkie, ohydne stworzenie okryte
połyskliwą skórą.
Opasły tułów kończył się głową bardzo podobną do szczurzej. Była to pomniejszona
kopia
eksponatu mieszczącego się w sarkofagu, ale poruszająca się na czterech łapach.
Błyszczące
czerwone oczki patrzyły wściekle na przybyszów.
— Gdzie pan to znalazł?
Głos Kapitana brzmiał dziwnie ochryple.
— Przywiozłem z Ziemi. Do niedawna była to najzwyklejsza świnka morska, dopóki
nie
zaraziłem jej znalezionym tutaj wirusem.
Doktor podszedł do stołu i pokazał jedną z zalutowanych szklanych kolb.
— Wirus ten ma kształt ośmiościanu. Zbadałem go jak najstaranniej. Gdy dostanie
się do
organizmu, zmienia w nim wszystko: strukturę komórek, wygląd zewnętrzny, a
wreszcie
psychikę. Zmusza organizm do przebudowy według wzoru zaszyfrowanego w tym
ośmiościanie.
Kto wie, z jakich zakątków kosmosu dostała się tutaj ta zaraza. Teraz trzeba
zniszczyć zawartość
kolb razem z tym zwierzątkiem.
— Jest pan zdania, że cała historia degradacji mieszkańców planety była po
prostu chorobą
epidemiczną? — zapytał Geolog nie odrywając wzroku od kasetki.
— Bez wątpienia! Prawdopodobnie w ciągu najwyżej dwóch pokoleń ukształtował
się
ostatecznie typ szczuroluda.
— Któż ich w takim razie wyleczył?
— Ci, komu wzniesiono pomnik, nieznani przybysze z kosmosu. Tutaj, w podziemiu,
w
ukryciu przed szczuroludami, które utraciły już resztki człowieczeństwa,
ryzykując co minuta
zarażeniem się, szukali sposobu zwalczenia epidemii i udało im się to. Być może
przedstawione
na piedestale pomnika kule i ośmiościany są symbolem opracowanego przez nich
antywirusa.
Niestety, nie udało mi się trafić na żaden jego ślad.
— A co było dalej?
— O tym można tylko snuć domysły. Może było tak, jak mówił Kapitan.
Nieuniknione
starzenie planety spowodowało przeprowadzkę odrodzonej ludzkości do innej części
Galaktyki…
— Zawiniłem bardzo wobec pana — rzekł Kapitan podchodząc do Doktora. — Mam
nadzieję,
że mi pan wybaczy. A teraz — do roboty! Za trzy dni odlatujemy na Ziemię.
Wyciągnięta ręka Kapitana zawisła w powietrzu.
— Start nastąpi za dwa miesiące, tak jak było ustalone — rzekł Doktor, chowając
rękę za
plecy. — Dwa miesiące kwarantanny, dopóki się nie wyjaśni, czy ja sam nie
zaraziłem się tym
świństwem. A do tego czasu nie wolno się do mnie zbliżać.
Przełożył Zygmunt Burakowski
* Anizotropia — tutaj zjawisko polegająca na tym, że ciało wykazuje różne
właściwości optyczne w różnych
kierunkach.
* Wadi (arab) — doliny wyschłych rzek
* Dżinn (arab.) — demon.
* Wiersze przełożył Tadeusz Kubiak
* Aszugowie — ludowi poeci — bardowie turkmeńscy (przyp. tłum.).