Kirst Hans Hellmut Rok 1945 koniec 01 Chaos upadku

background image

HANS HELLMUT KIRST

Rok 1945 - koniec

Tom l

Chaos upadku

Książka ta jest powieścią. Wszystkie występujące w niej postacie są fikcyjne,

ewentualna zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Czas i miejsce akcji natomiast są
prawdziwe i odpowiadają rzeczywistości, której próba obiektywnego odtworzenia
została tutaj podjęta.

1

N

iedziela w „tamtych" Niemczech. Ale nie było słychać dzwonów kościelnych, nikt nie
błogosławił z ambon; nikt też nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeństwie. Blade,
zadymione światło otulało niemal sto baraków, których kontury zdawały się rozpływać w tej
szarości. Jakby leżały na końcu świata.

W jednym z tych domów, a raczej baraków, oznakowanym 11/12, zjawił się esesman -

ongiś mały, nic nie znaczący urzędnik - z jakąś karteczką w ręku. W tej ciszy jego głos
zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.

 Wienand, Erich - ryczał, nie wymieniając, jak to było w zwyczaju, numeru więźnia.

 Tutaj! - dał się słyszeć czyjś przestraszony głos, dobywający się z grobowej ciszy skąpo

oświetlonego pomieszczenia. - Jestem tutaj - Wienand, Erich.

Leżał na pryczy z surowego drewna, owinięty szczelnie w straszliwie brudny łachman,

pełen ciemnych czerwonobrązo-wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno
by było nazwać ludźmi, leżały obok niego. Pięć czy sześć podobnych postaci spoczywało na
najwyższym piętrze, tyle samo prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.

background image

Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Werner - Żyd. W tych ponurych dla

niego dniach stał się przyjacielem Ericha Wienanda. Złapali się za ręce, trzęsąc się ze strachu,
jakby obawiali się śmierci.

7

Esesman z karteczką w ręku znowu ryknął przeraźliwie głośno.

- Wienand, gdzie jesteś?!
Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za chwilę stanąć przed

człowiekiem, który go wzywał. Mały, wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie
straciły jeszcze blasku myślącego człowieka.

 Jestem, panie SS...?

 Żadnych głupich pytań, człowieku! Wychodź przed barak ze wszystkim i czekaj!

Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał wykonać rozkaz, a więc

czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy przed barakiem „ze wszystkim", a więc tym, co mu
jeszcze pozostało z „dobytku".

Erich Wienand, który przybył tutaj z walizką, „posiadał" obecnie jeszcze mały papierowy

karton, przewiązany wielokrotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostatnie już
dosłownie manatki - jeden komplet bielizny na zmianę, koszulę lnianą, która kiedyś była
zielona, i szczotkę do zębów.

Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed barakiem i czekał. Pod pachą trzymał też

swój brudny, zapla-miony zastygłą krwią, cieniutki dziurawy koc. Mijały godziny. Jego
przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego okna i patrzył w jego stronę
przygaszonym wzrokiem. Jakby zastygł za tym oknem.

Obaj dokładnie wiedzieli, że rozkaz „ze wszystkim" może oznaczać co najmniej trzy

rzeczy. Totalne unicestwienie -które tutaj było codziennością. Przeniesienie do innego obozu
śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazistom, którzy byli nad tym esesmanem -
zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie było rzeczy niemożliwych!

W końcu, po wielogodzinnym czekaniu, pod wejście do baraku podjechał samochód

ciężarowy, taki, jaki używany był do zaopatrzenia. W kabinie siedział kierowca z jakąś osobą
towarzyszącą. Platforma za nimi była szczelnie zakry-

8

ta plandeką. Nikt nie wysiadł. Erich Wienand został ponownie wyczytany.

Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do góry plandekę i zniknął za nią.

Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za
Wienandem, nagle zobaczył, jak przez szparę w plandece wysunęła się nieznacznie ręka,
dająca mu jakieś sygnały. W dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.

Jacobowi Wernerowi jakby kamień spadł z serca. Przez moment zrobiło mu się lżej, gdyż

to, iż jego przyjaciel znalazł tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność!
Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.

T

ej nocy księżyc nie świecił ani gwiazd nie było widać na niebie. Żadnego wiatru, żadnych
chmur, nic tylko czyhająca wokół przygniatająca ciemność i cisza. W tym małym miasteczku
nie paliła się żadna latarnia, nie było też widać nawet najmniejszego światła, któremu by się
udało przedostać przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.

Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał na

kompletnie pusty o tej porze rynek tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie silnika ucichło.

Z tyłu spod plandeki samochodu ciężarowego wyskoczył na ulicę, potykając się, Erich

Wienand. Mały, szary, zgarbiony. Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się
także obejrzeć. Prawdopodobnie wciąż jednak jeszcze nie mógł uwierzyć, że udało mu się
ujść ostatecznej męczarni w którejś z licznych komór śmierci. Zdążył się przez wiele

background image

miesięcy napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się już nawet losowi.

 Czy wszystko w porządku, Wienand? - dopytywał się ktoś, nawet dość życzliwym

głosem, z kabiny kierowcy.

 Dziękuję, tak. Dziękuję stokrotnie. - Erich Wienand podniósł karton, który przy

wyskakiwaniu z samochodu

9

upadł na ulicę. Był teraz niemal zupełnie pusty. Wienand miał już na sobie cywilne ubranie -
pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. - Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!

Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce. Siedziało tam dwóch

mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w ciemnościach, natomiast ich rozkazujące głosy
były bardzo podobne do siebie, jak mundury, które mieli na sobie. Wienand wiedział, że to
byli ci z SS.

- To, co dla ciebie zrobiliśmy, i to nawet chętnie -

przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wie
nand. - Co miało oznaczać: Nie wolno ci nas nigdy zapo
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie
nie. Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!

Znał je. Poznał aż za dokładnie w czasie pobytu w obozie koncentracyjnym. Niezależnie

od tego obaj zapobiegliwie przedstawili mu się z nazwiska i imienia podczas tego bły-
skawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner Franz - obaj byli członkami
załogi SS pilnującej obozu.

- Wasze nazwiska - zapewniał ich Wienand - na pew

no zapamiętam.

Nie było jednak w tym zapewnieniu żadnej ironii, jakby można było się tego spodziewać.

Tego rodzaju odruch był Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.

Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną mu przez otwarte okienko

kabiny samochodu.

- Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.

Wienand wciąż trząsł się jak galareta. Jego ręce drżały jak liście na wietrze. Widocznie

nadal nie mógł opanować się ze szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się głosem,
uniżonym tonem zwrócił się do nich:

 Czy mogę zapytać, czy wiąże się z tym jakieś zadanie dla mnie?

 Żadne - odpowiedziano mu wspaniałomyślnie. - Zostałeś po prostu najnormalniej

zwolniony z obozu, Erichu Wienand. Musisz jedynie zgłosić się teraz w przeciągu dwu-
dziestu czterech godzin na policję w swoim miejscu zamie-

10

szkania. Tak pro forma i dla porządku. Po to, abyś tu znów został odnotowany jako porządny
obywatel.

Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka podała mu paczuszkę

wielkości pudełka cygar.

- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb, masło, kawałek kiełbasy.

Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich
rzeczy. Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o tym.

Erich Wienand próbował złapać chciwie pudełko, lecz wyślizgnęło mu się ono z rąk i

poleciało na ulicę. Ukląkł, by je podnieść. Wtedy z kabiny samochodu dał się słyszeć głuchy
śmiech. Któryś z nich zarechotał, widząc, jak pudełko wymknęło mu się z rąk.

W tym momencie silnik samochodu znów przeraźliwie zaskowyczał, rozrywając ciszę.

Samochód ruszył i po chwili zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu
tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.

background image

U

płynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się z odrętwienia i zaczął rozglądać
się podejrzliwie dookoła.

Znajdował się więc znowu w samym środku owego małego miasteczka w południowych

Niemczech nazywającego się Schoenau. Leżało ono nad sztucznym ujęciem wodnym,
okiełznanym dzięki tamie na dzikim potoku. Erich Wienand stał na ryneczku otoczony
zupełną ciemnością, niemniej powoli zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobliżu domy.

W końcu widział je wielokrotnie. Zarówno w błyszczącym słońcu, jak i w uderzającym o
szyby deszczu. W jesiennej mgle, która niemal rozmazywała wszystko, jak i zimą, gdy
zabudowania przykryte były grubymi warstwami śniegu jak całunem. Wokół
średniowiecznego ryneczku wybrukowanego wielkimi kamieniami, stały solidnie
prezentującesię domy mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne romantyczne zaułki. Teraz
jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.

Podczas tej nocy w Schoenau nie słychać było nawet najmniejszego dźwięku, żadnego

szczekającego psa, nie było też widać żadnego światła czy przemykającego gdzieś kota -
jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W tych ostatnich już - jak
należało przypuszczać - dniach wojny panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.

Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak najprędzej wydostać. Wciąż

jeszcze trzęsącymi się rękoma schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu.
Potem schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył na bruku. Gdy się
wyprostował i chciał odejść, spostrzegł w niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Naj-
pierw dostrzegł wysokie błyszczące buty, potem wyprasowane w kancik bryczesy, wreszcie
bluzę munduru policyjnego. Tak, to był policjant!

Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal bezkonturowa, jakby

ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na sobie badawcze spojrzenie. Postanowił więc od-
powiednio zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.

Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przyjaznym tonem:

 Czy mogę panu być w czymkolwiek pomocny? Nazywam się Strassner. Jestem

komendantem tutejszego posterunku.

 Wienand - przedstawił się wysadzony z samochodu. I zaraz dodał jakby wytresowanym

głosem: - Zwolniony z obozu koncentracyjnego Buchenwald. Odpowiednie dokumenty na to
posiadam. Czy mogę je panu okazać?

 Ach, to pan jest Erich Wienand? - zapytał policjant, który jakby nagle spadł z nieba w

tych ciemnościach. To przecież nie mógł być przypadek. Strassner należał do niezwykle
czujnych i bacznych na wszystko policjantów. Nie

12

mógł zatem ujść jego uwagi ten nocny najazd samochodu na rynek, gdy siedział medytując,
by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. - Erich Wienand z Welpenhof?

- Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.
Na co komendant posterunku w Schoenau, leżącym nad sztucznym zbiornikiem wodnym,

zareagował niemal ze spontaniczną radością:

 Jak to miło, panie Wienand, że wreszcie jest pan znów między nami. Mam nadzieję, że

najgorsze ma pan już za sobą. Oby. W każdym razie witam pana znowu! Bardzo serdecznie.

 Dziękuję - pospieszył Wienand w odpowiedzi. Lecz tak jak i wcześniej z pewnym

niedowierzaniem. Nauczył się tego w obozie i jeszcze przedtem, zanim go tam zabrano.

Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż irytująco serdeczny:

 Pan może mnie nie znać, panie Wienand, gdyż dopiero kilka tygodni temu zostałem

background image

tutaj przeniesiony. Ale próbuję sobie ze wszystkim jakoś radzić, oczywiście nie bez proble-
mów. O czym nie muszę chyba pana przekonywać. Ale szczerze mówiąc, staram się być tutaj
porządnym urzędnikiem. Tak więc wiem dokładnie, kim pan jest.

 Kim ja naprawdę jestem - odpowiedział Erich Wienand cicho, jakby sam do siebie -

tego sam nie wiem, już teraz nie wiem.

 I mnie się nieraz tak wydaje - potwierdził policjant.

 W każdym razie, panie Strassner, nie mam w tej chwili już żadnych aspiracji, a już

zwłaszcza politycznych. Może jedynie ogólnohumanistyczne. Będę teraz próbował pisać
książki - jeśli to w ogóle będzie możliwe - o ludziach, którzy nie są niestety wolni od wad.

 Rozumiem, panie Wienand. - Policjant sprawiał wrażenie, jakby przez chwilę

zastanawiał się nad tym, co powiedział Wienand. Po czym życzliwie zapytał: - Tylko co zro-
bić, panie Wienand, żeby pan się mnie nie bał?

 To będzie trudne, panie Strassner - szczerze odpowie-

13

dział Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym znów zaufać. Ostatnio,
niestety, nie zdarzało mi się to zbyt często. - Wienand westchnął głęboko. Po krótkim
milczeniu zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją rodziną?

 Dobrze, panie Wienand - uspokajał go policjant. -Można powiedzieć, że ostatnio nawet

całkiem nieźle jej się powodzi. Wszyscy są zdrowi, choć niespecjalnie radośni. Ale tym niech
się pan nie martwi. Jak pan się pewnie domyśla, mam stale na oku pański Welpenhof. Ale
wydaje mi się, że na razie jest wszystko w porządku.

 Dziękuję, panie Strassner - odpowiedział Wienand z ulgą.

 A jeśli chodzi o moje obowiązki, panie Wienand, to szybko się pan zorientuje, jakie one

są. Jestem tego pewien. Ale teraz, myślę, że chciałby pan jak najprędzej udać się do swego
Welpenhof.

 Tak, jeśli pan pozwoli.

 Ja tu nie mam nic do pozwolenia, panie Wienand, i też niczego nie chciałbym panu

zabraniać. Mogę panu jedynie zaproponować swoją pomoc. W końcu ma pan prawie trzy
kilometry do swego gospodarstwa. I jeśli pan sobie życzy, chętnie pana odprowadzę.

 Dziękuję panu za uprzejmość, panie Strassner. Ale zdaje się pamiętam jeszcze dobrze

okolicę. Zresztą po tylu spacerach odbywanych tu w dzień i w nocy.

 Na pewno. Chciałbym jednak panu zwrócić uwagę, że tu się wiele zmieniło w ostatnim

czasie. To nie tak jak przedtem. Niech pan zatem nie pomyli drogi.

 Mimo wszystko niech mi pan pozwoli wrócić przez te pół godziny do moich

wspomnień. Sądzę, że droga przez znajome okolice pozwoli mi na to.

 Oczywiście respektuję pańskie życzenie, panie Wienand. Niech mi pan zatem pozwoli

tylko na kilka życzliwych rad. Niech pan omija, radzę panu, główną szosę prowadzącą do
pańskiego Welpenhof. Tam może się pan natknąć na

14

resztki naszych oddziałów wciąż bujających w obłokach i snujących jeszcze marzenia o
zwycięstwie. Jeszcze pana zaaresztują, i co wtedy? Lepiej więc omijać szosę, tym bardziej że
obowiązuje zakaz poruszania się po wojskowym terenie, w dodatku nocą.

 Dziękuję za radę, panie Strassner.

 Niech pan więc idzie drogą wzdłuż naszego sztucznego jeziora. Tam nie powinno się

panu raczej nic przykrego przytrafić. A poza tym jest to malownicza droga. Ale i tam niech
pan uważa, zwłaszcza w okolicach pańskiego Welpen-hof. I na tej drodze może pan natrafić
na przeszkody.

 Jakiego rodzaju przeszkody ma pan na myśli?

 Niedawno rozlokowała się tam pewna bateria wiel-koniemieckiego Wehrmachtu i to,

zdaje się, bezpośrednio w pańskiej posiadłości. Musi się pan zatem liczyć z tym, że może się
pan natknąć na jej posterunki i oczywiście być przez nie zatrzymany. I niech pan pamięta, że
każda warta jest czujna, zwłaszcza po północy. Czy w związku z tym nie byłoby lepiej, abym

background image

pana jednak odprowadził?

I ta propozycja została ponownie przez Wienanda odrzucona, choć bardzo uprzejmie.

Policjant z równą uprzejmością zaakceptował tę decyzję. W każdym razie rozstali się,
podając sobie ręce.

E

rich Wienand udał się samotnie w swoją nocną wędrówkę. Z rynku w Schoenau poszedł
wprost w kierunku sztucznego zbiornika wodnego, stamtąd romantyczną drogą wzdłuż
jeziora do swojego Welpenhof, leżącego w pobliżu wsi o nazwie Martinshausen.
Półgodzinną drogę wypełniały mu raczej przyjemne wspomnienia.

Pozdrawiał przy tym drzewa, które znał. Szedł przez łąki, które były jakby przez niego

utkanymi dywanami. Głaskał krzewy swoimi szorstkimi dłońmi, podziwiając pierwsze
wiosenne pąki.

Gdy zbliżał się - nie bez niepokoju - do swego rodzinne-

15

go Welpenhof, czuł się jak księżyc, który próbuje przecisnąć się przez gęste chmury, aby
oświetlić miejsce, do którego go tak ciągnęło - budowlę jego życia!

Została postawiona na łagodnym pagórku, wyłącznie z drewna, w późnobawarskim stylu,

choć niezupełnie tak samo jak dom pewnego malarza - Ludwiga Thomy'ego -nad jeziorem
Tegen. I choć jego już nie było, siedziba rodzinna pozostała nietknięta. Tkwiła jak pomnik,
promieniując na okolicę.

Za tym swoim Welpenhof Erich Wienand bardzo tęsknił. Była to nie tylko rodzinna

siedziba pisarza, ale nade wszystko solidnie prowadzone gospodarstwo, znakomicie usytuo-
wane - ze stajniami, stodołami, pomieszczeniami gospodarczymi i domem dla służby.
Otoczona zewsząd lipami - ulubionymi drzewami jego młodości.

Taki właśnie Welpenhof był zawsze jego marzeniem, można powiedzieć - celem życia; w

1930 roku wreszcie spełnionym, nabytym, systematycznie rozbudowywanym i
powiększanym. Stało się to możliwe dzięki honorariom za przeszło tuzin książek,
opowiadających o samotnym życiu.

Zostały one przetłumaczone na dwadzieścia sześć czy nawet na dwadzieścia osiem

języków - aż po Japonię i Afrykę Południową. Uzyskały więc międzynarodową sławę, a nade
wszystko były chętnie czytane. Niejednokrotnie określane mianem „literatury światowej",
lecz nie przez panujących wszechwładnie w Trzeciej Rzeszy nazistów. Oni przemilczali ich
znaczenie i ograniczali jak mogli liczbę wydań w języku niemieckim. Tolerowali go jedynie
jako pisarza przynoszącego dewizy.

Prawdopodobnie sądzili, że będzie w dalszym ciągu, jak do tej pory, trzymał się z dala od

życia publicznego. Co -niestety - nie w pełni się sprawdziło, gdyż Erich Wienand nie tylko
pozwalał sobie na humanistyczne myślenie, ale w dodatku robił to, co zresztą wyłącznie
potrafił - pisał o tym w swoich książkach.

Opublikował więc między innymi Nie odbyte rozmowy

16

z młodymi Niemcami i jeśli nawet zawierały one tylko oględną krytykę, to było to już
wystarczająco dużym grzechem. Zarzucono mu, że bezpodstawnie domaga się od władz, a
zwłaszcza wszechwładnej partii, by pozwolono dzieciom pozostać dziećmi, jak długo nimi
są.

Ale nie tylko za takie postulaty trafił Erich Wienand do obozu koncentracyjnego. Była to

jedynie mała kropla, która przelała od dawna wypełniony zbiornik, i to, jak twierdzono,

background image

napełniony „śmierdzącą gnojówką". Całą jego twórczość uznano oficjalnie za
„zdegenerowaną"!

Lecz teraz Erich Wienand - być może nareszcie wychowany, a przynajmniej ostrzeżony -

dotarł znowu do swego ukochanego Welpenhof. Stanął przed wielką żelazną bramą, która
została wykonana w 1932 roku według jego własnego projektu. Zdobiona delikatnym
ornamentem kwiatowym -pobudzającym wyobraźnię. W nim umieszczone zostały jego
inicjały: E i W. Spojrzał na nie ze wzruszeniem.

Gdy chciał otworzyć bramę, czyjś ostry głos zatrzymał go:

- Stój! Ręce do góry! - szczeknął ktoś brutalnie w jego

kierunku. - Jeden fałszywy ruch, a strzelam!

Erich Wienand schylił się, podnosząc jednocześnie obydwie ręce. To, co w nich trzymał,

upadło głucho na ziemię. W ciemnościach spostrzegł przed sobą stojącego za bramą
żołnierza. Jego pistolet maszynowy był wymierzony prosto w niego.

 Kim jesteś? Czego tu szukasz? I to o takiej porze!

 Mieszkam tu - odpowiedział drżącym głosem, do jakiego w ostatnim czasie zdążył

przywyknąć. - To mój dom. Nazywam się Erich Wienand.

 Każdy, człowieku, może tak powiedzieć! - Ostro zareagował wartownik z pistoletem

maszynowym gotowym do strzału. Żołnierzy wielokrotnie ostrzegano, że coś takiego może
się zdarzyć. Nagle wyłoni się ktoś przed tobą w ciemnościach, zagadnie cię, a potem załatwi,
żeby innym utorować drogę do napadu. Ale nie ze mną takie numery -pomyślał wartownik.

17

- Na ziemię! – rozkazał więc. - Albo strzelam i zostanie

z ciebie kupa gnoju! Ręce i nogi szeroko. I stul pysk, ani
słowa.

Erich Wienand położył się - zrezygnowałby, twarzą do ziemi, przed bramą własnej

posiadłości. Oddychał ciężko, by chwilę potem stwierdzić, iż ta „jego ziemia" mimo
wszystko pachniała niewiarygodnie miło. Tak że zapomniał przez chwilę o otaczającym go
świecie.

Wartownik tymczasem zbliżył się do niego i stojąc nad nim w rozkroku, przyłożył lufę

pistoletu maszynowego do jego pleców. Po czym nachylił się i zaczął go przeszukiwać z
niezwykłą dokładnością, bez jakiejkolwiek żenady macając dosłownie wszędzie. Nie było to
jednak żadną nowością dla przyzwyczajonego do tego od miesięcy więźnia obozu kon-
centracyjnego.

 Broni w każdym razie nie masz - stwierdził po chwili żołnierz.

 Mam jednak dokumenty, które potwierdzają moją tożsamość.

 To się jeszcze okaże, na razie zostaniesz tu w tej pozycji, jasne? I nie ruszać się!

Erich Wienand leżał więc i nie ruszał się. Długie minuty. Co prawda czuł się bardzo

wyczerpany, ale przynajmniej nie zagrożony. W końcu przez te ostatnie lata nauczył się in-
stynktownie rozpoznawać różnicę pomiędzy zwykłym aktem przemocy a brutalnym
zamiarem morderstwa. Dlatego też - uśmiechał się, mimo wszystko.

Z tego stanu wyrwał go dopiero głos, który dotarł do jego świadomości. Brzmiał rzeczowo

i łagodnie rozkazująco. Prawdopodobnie musiał przybyć oficer, który zwrócił się do niego:

- Czy mogę prosić, aby pan wstał?

Wienand natychmiast podniósł się, ciekawy człowieka, który się w ten sposób do niego

zwracał. Lecz gdy spojrzał na niego, stwierdził, że nie jest to żaden oficer, jak przypuszczał.
Ten człowiek nie był nawet w mundurze. Zo-

18

baczył przed sobą silnie zbudowanego mężczyznę o zaróżowionych policzkach, ubranego w
ciemnoniebieski włochaty płaszcz kąpielowy, który był jednak wyraźnie dla niego za mały,
także za krótki, sięgał ledwie kolan. Erich Wienand natychmiast rozpoznał ten płaszcz
kąpielowy. Przesiedział w nim niejedną noc przy swoim biurku, pracując nad książką.

background image

Człowiek ten, oceniając go po budowie, był wysportowanym mężczyzną z twarzą

Siegfrieda. Nie miał chyba jeszcze trzydziestu lat. Zapalił teraz latarkę, którą przyniósł ze
sobą, i oświetlił nią osobę stojącą za bramą.

 Znam pana ze zdjęć - powiedział. - Niewiele się pan zmienił.

 To zdjęcia z dawnych lat. Nie jestem już tym, kogo pan na nich oglądał.

 Sądziliśmy, że pan nie żyje.

 Za wcześnie wobec tego spisaliście mnie na straty.

 Moje nazwisko Warnhagen - przedstawił się nieznajomy. Jestem porucznikiem

lotnictwa, szefem jednej z funkcjonujących w jego ramach baterii przeciwlotniczej - tu
właśnie aktualnie stacjonujemy. Proszę pana o zrozumienie. W każdym razie witam pana
serdecznie.

Erich Wienand nie odpowiedział nic. Tymczasem Warnhagen z niezwykłą ostrością
przepędził żołnierza z pistoletem maszynowym.

- Zjeżdżaj stąd, ty niedorajdo - wołał. - Jeszcze sobie

jutro porozmawiamy. Nawarzyłeś mi tylko piwa. Dureń! -
Ten zniknął oczywiście natychmiast, jakby się rozpłynął
w powietrzu.

Porucznik Warnhagen znów z uprzejmą zapobiegliwością zwrócił się do cierpliwie

czekającego Ericha Wienanda:

 Mam nadzieję, że pan nam wybaczy.

 W jakim sensie?

 Ponieważ, panie Wienand, staram się respektować prawa właścicieli obiektów, w

których kwateruję. Sądzę, że pańska rodzina to potwierdzi. Choć muszę szczerze wyznać,

19

zająłem dość dużą powierzchnię pańskiego domu. Przyrzekam jednak panu, że zrewiduję
swoje potrzeby.

 Na razie, panie poruczniku, nie jest to takie pilne. Mam nadzieję, że gdzieś jeszcze

znajdzie się jakiś kąt dla mnie.

 To proszę wobec tego za mną. Z pewnością jest pan oczekiwany.

 Przez kogo - moją żonę?

 Oczywiście, że miałem na myśli pańską szacowną małżonkę, panie Wienand. Z tym że

trudno było ją tak nagle obudzić z głębokiego snu, ale sądzę, że zaraz się pokaże. Ja
oczywiście wycofam się wtedy taktownie.

E

rich Wienand wszedł teraz przez szeroko otwartą dla niego bramę, kierując się do wejścia
domu, którego masywne, drewniane drzwi z dębiny zostały wykonane także według jego
projektu i ozdobione kutymi elementami z brązu. Również i te otwarły się przed nim niemal
na oścież.

Ukazała się w nich jego żona Elwira, oświetlona przez latarnię, podobną do stajennej.

Zobaczył jej czarne rozpuszczone włosy. Stała w cienkiej powiewającej koszuli nocnej
koloru ciemnoczerwonego; jej twarz była blada jak księżyc. Wyciągnięte ręce zdawały się
dygotać.

- Jesteś! Nareszcie! - zawołała.

Erich Wienand zatrzymał się jak sparaliżowany. Ona rzuciła się na niego i zaczęła go

obejmować, co robiła z widoczną gwałtownością w ruchach, a nawet z popędli-wością. Po
chwili, jak gdyby się nagle opamiętała, cofnęła się nawet, lecz starała się nie dać poznać po
sobie, jaką poczuła odrazę po przytuleniu się do niego.

Na twarzy Ericha Wienanda pojawił się delikatny, ostatnio częsty u niego uśmieszek

background image

cierpienia, wyraźnie widoczny nawet w tym mdłym oświetleniu.

- Ach, moja droga - powiedział - doskonale wiem, co

20

poczułaś, to musi odpychać, zwłaszcza ciebie, osobę o delikatnym powonieniu.

 Nie mów tak, Erichu!

 Mówię to, ponieważ wiem, że moje ubranie okropnie śmierdzi - lepi się od zaschniętej

krwi, przesiąkło odchodami. Również bielizny od wielu tygodni nie zmieniałem, nawet nie
było możliwości porządnie się umyć.

 Jakież to wszystko ma znaczenie! - zawołała Elwira, nie tylko jako żona, ale także jako

jego towarzyszka życia. -Najważniejsze, że znowu jesteś! Chodź, wejdź wreszcie do domu.

Erich Wienand ukłonił się przed nią i podążył za nią do kuchni, gdzie paliło się kilka

świeczek. W centralnym punkcie stał olbrzymi piec kuchenny z dużym paleniskiem;
posadzka wyłożona była flizami, dookoła na ścianach widniały ozdobne kafelki. Pod oknem
stał barokowy, prawdziwie chłopski stół - wygodne miejsce do jedzenia. I tam usiedli.
Daleko od siebie, na przeciwległych krańcach - by mogli dokładniej przyjrzeć się sobie.

 Gdybym wiedziała, Erichu, że przyjdziesz, wszystko byłoby dla ciebie przygotowane -

kąpiel, świeża bielizna, ubranie, jakieś dobre jedzenie i godne przyjęcie.

 Tymczasem - odpowiedział - niczego więcej nie pragnę, jak tylko wyspać się, obojętnie

gdzie, zaraz.

Na co Elwira zaczęła prosić o zrozumienie. W jej sypialni nie będzie to w tej chwili

możliwe, gdyż tam w jej łóżku śpi Elfrieda, jej córka, nazywana też „Elfie". Śpią razem, bo
ciągle jest napastowana; poza tym dziś wzięła silny środek nasenny. A w pozostałych
pokojach rozlokowali się żołnierze.

 Dopiero jutro da się coś zrobić.

 Nie musi być od razu pokój - przerwał jej Erich Wienand - wystarczy mi jakikolwiek

kąt, w którym mógłbym się trochę przespać. Coś się przecież znajdzie. - Po czym chciał
jeszcze dowiedzieć się: - A co jest z tym pomieszczeniem w piwnicy - zaraz obok schodów?

21

 Ono jest puste, tyle że trochę zastawione i chyba niespecjalnie czyste. Tam stoją teraz

skrzynie z twoimi książkami, kazałam tam również znieść twoje materiały, dokumenty,
rękopisy.

 Wciąż wszystko to jeszcze jest?

 Na szczęście jest, Erichu! Tak jak mnie o to zdążyłeś poprosić. Pilnowałam tego.

 To wobec tego pozwól mi się tam przespać, Elwiro. Tam będę się na razie czuł

bezpieczny - prosił wciąż tym samym upartym głosem, choć już bardzo zmęczonym. -
Wystarczy mi materac, mała poduszka, jakiś koc, najlepiej dwa.

 Dobrze, Erichu, zaraz to zorganizuję. Tymczasem odpocznij trochę. Czy zrobić ci coś

do jedzenia?

 Chętnie - odpowiedział bardzo już senny - małą kromkę chleba. Ale jeśli masz, to

czerstwego. I daj mi trochę wody z naszej studni. Więcej nic.

W czasie gdy siedział w kuchni, drobiąc na kawałeczki podaną mu kromkę chleba, by ją

łatwiej przełknąć, Elwira, pełna wewnętrznego niepokoju, znosiła do piwnicy to, o co ją
prosił. Poza materacem i kocami, także miskę z wodą, kawałek mydła, dwa ręczniki, koszulę
nocną i świeżą bieliznę. Przyniosła też nocnik, gdyż najbliższa toaleta znajdowała się obok
głównego wejścia.

Jedną ze skrzyń stojących w pomieszczeniu, którą wcześniej starannie odkurzyła, nakryła

obrusem, który w ciemnościach lśnił bielą. Na tym „stole" postawiła dwuramienny świecznik
z niebieskiego szkła. Miał on, o czym wiedziała, szczególne znaczenie dla Ericha. Był to
bowiem prezent od niejakiego Knuta Hamsuna - „Przyjacielowi po fachu" -zostało na nim
wygrawerowane.

Świeczki migotały łagodnie. Oświetlały położony przez nią obok świecznika notatnik. Na

nim leżały trzy ostro zatemperowane ołówki. A więc niejako zaproszenie do pracy literackiej.

background image

Gdy to zobaczył, ponownie zaczęły mu drżeć ręce.

22

 Dziękuję ci za wszystko - powiedział wzruszony.



A więc do jutra! Rano pomyślimy, co będziemy robić dalej - odpowiedziała.

E

lwira Wienand wycofała się szybko. Powłócząc nogami, jakby niosła jakiś duży ciężar na
plecach, szła powoli schodami do góry, chcąc udać się do sypialni. W jej oczach pojawiły się
łzy.

W sieni natknęła się na porucznika Warnhagena. Wciąż jeszcze był w szlafroku pisarza i

sprawiał wrażenie, jakby czekał na nią.

 Ciężko było? - zapytał.

 To wszystko jest straszne. Po prostu straszne! - odpowiedziała natychmiast.

 Doskonale to rozumiem, to znaczy mogę się wczuć w tę sytuację, szanowna pani -

stwierdził Warnhagen przyjemnie brzmiącym, choć niemal rozkazującym tonem.

 Muszę powiedzieć, że pan Wienand wydał mi się jakimś duchem, który się tu nagle

pojawił. Niepodobny jest zupełnie do zdjęć ani do tego, co szanowna pani mi o nim
opowiadała. Po tym jak mi go szanowna panienka, to znaczy pani córka, przedstawiła, też go
sobie inaczej wyobrażałem.

 Musiał przejść straszne rzeczy - powiedziała Elwira, jakby w zamyśleniu.

 Może byłoby dobrze - zaproponował uprzejmie zapraszającym gestem porucznik -

gdybyśmy na ten temat chwilę porozmawiali. Może to pani sprawi ulgę. Czy mogę zapro-
ponować portwajnu albo szampana w swoim pokoju?

Propozycja - po małym wahaniu - została przez Elwirę przyjęta. Udali się do „jego"

pokoju, chodziło oczywiście o gabinet Ericha Wienanda. Pozostał niemal nie zmieniony,
wypełniony książkami, które znajdowały się w regałach na wszystkich ścianach. Na podłodze
leżał przepiękny jasno-czerwony dywan, bogaty w ornamenty, okna przysłaniały białe,
długie zasłony. Na samym środku stało biurko, przy

23

którym wcześniej rodziły się liczne dzieła „literatury światowej" - jak je określano. Wśród
nich była też Pani pułkownikowa, książka o kobiecej rezolutności i niezłomności, jak też
hymny sławiące wieczne istnienie natury, zatytułowane Rybacy Boga.

Lecz teraz na tym biurku leżała czapka porucznika, jego pas i pistolet Walther 7,65, a

także schemat organizacyjny baterii, plan szkoleniowy, mapa z nakreślonymi kierunkami
udziału w działaniach wojennych. Na widocznym miejscu leżał też jadłospis baterii na
bieżący i następny tydzień.

W gabinecie stał pod ścianą tapczan, zapraszająco szeroki, wyściełany skórą. Służył

kiedyś Erichowi Wienandowi jako miejsce odpoczynku - w czasie przerw podczas pisania.

W tym celu nie był jednak nigdy użyty. Gdy bowiem pisarz potrzebował odprężenia,

wtedy szedł na spacer przez pola i łąki, do lasu albo do swoich zwierząt, wśród których
znajdował szczególne ukojenie.

Teraz na tym tapczanie obitym skórą znajdowało się leże Warnhagena - było tylko lekko

przykryte. I wprost do niego prowadził panią Elwirę. Usiadł obok niej i podał jej pełną
szklankę szampana.

Szampan był słodkawomdły i za ciepły, piana dziko przelewała się za obrzeże szklanki.

Napili się trochę.

 Co - zapytała po chwili Elwira - będzie teraz z nami?

background image

 Z pewnością nic, czego należałoby się obawiać, szanowna pani.

 On - odpowiedziała, mając na myśli Ericha Wienan-da - zupełnie się zmienił. Wygląda

jak szkielet, w każdym razie jest potwornie wychudzony. Musiał chyba bardzo cierpieć,
przede wszystkim duchowo - to jakby nie ten sam człowiek. Jest jakiś taki nieobecny. Zdaje
mi się, że jego koniec jest bliski.

Porucznik Warnhagen troskliwie objął Elwirę - przysunął się i nachylił nad nią.

- Nie powinnaś tracić nadziei - powiedział, co za-

24

brzmiało szczerze, jakby z wewnętrznego przekonania. -Wiesz przecież, co do ciebie czuję.
Razem na pewno sobie z tym poradzimy. Tym bardziej że jak mi powiedziałaś, dawno już
nie był wobec ciebie mężczyzną.

- Co z tego! Ale znów jest tutaj.

Pieszczoty porucznika stawały się coraz gwałtowniejsze. Zaczął ją przechylać, aż znalazła

się pod nim.

 Nie ma sprawy, której nie dałoby się rozwiązać - sze- pnął jej do ucha.

 Co ty znów ze mną wyprawiasz, Horst-Heinz! - Oddychała ciężko, ale nie broniła się.



Robię tylko to, czego ty chcesz, Elwiro, a ja wciąż pragnę.

G

dy Erich Wienand pozostał wreszcie sam w piwnicy, w pomieszczeniu pod schodami,
wydało mu się, że zmęczenie nagle mu przeszło. Ustąpiła senność, jakby dopiero co się
obudził. Zaczął więc spoglądać na wszystko, co było widoczne w świetle świec osadzonych
w świeczniku otrzymanym od przyjaciela - Knuta Hamsuna.

Regały, skrzynie, ubita glina z ziemią zamiast podłogi. Wysoko nad nim na jednej ze ścian

dwa małe okienka, które wprost magicznie przyciągały jego wzrok. Podszedł do nich i zaczął
je zasłaniać workami, które leżały pod ręką. Dopiero teraz poczuł się w pełni bezpieczny, nie
obserwowany przez nikogo.

Zaczął rozglądać się ostrożnie po pomieszczeniu. Potem stopa za stopą przesuwać się po

nim, jakby chciał je zmierzyć. Najpierw zrobił to od drzwi, wzdłuż ścian do prawego okna.
Gdy tam doszedł, zrobił zwrot o dziewięćdziesiąt stopni w lewo i poszedł w kierunku lewej
ściany. Tam zatrzymał się przed skrzynią, wciśniętą między regał a ścianę, na której
znajdowały się okna.

Ukląkł i zaczął obmacywać dłońmi, jakby chciał ją pogłaskać. Potem zaczął delikatnie

obstukiwać najpierw wierzch,

25

a następnie boki. Zbadał też dokładnie gliniastą podłogę pod skrzynią. Wreszcie skinął z
zadowoleniem głową, sam do siebie, jakby nieco uspokojony. Skrzynia nie była pusta.

Wyglądała na nie naruszoną. Od miesięcy nikt do niej nie zaglądał ani też, jak stwierdził,

nie przesuwał z miejsca na miejsce. W niej znajdowały się jego liczne dzieła, rękopisy i
maszynopisy, jak również szkice i założenia do dalszych utworów. W niej także
przechowywał ważną dla siebie korespondencję. Lecz teraz wszystko mogło być w niej
zakurzone, zawilgocone, bliskie zbutwienia. Przestraszył się.

Wstał i oparł się wyczerpany o ścianę, jakby nagle uszło z niego powietrze. Nie miał

odwagi od razu jej otworzyć. Dopiero po chwili znów nachylił się nad nią, próbując wysunąć
ją nieco do przodu, co mu się jednak nie udało. Nie miał na tyle siły, żeby ją ruszyć.
Oddychał ciężko, na jego uduchowioną twarz wystąpił gęsty pot. Wienand znalazł kawałek
drąga, który podłożył pod skrzynię, i ponownie próbował wysunąć ją do przodu. Gdy mu się

background image

to wreszcie udało, usiadł wyczerpany na gliniastej podłodze, opierając się plecami o dłuższy
bok skrzyni.

Minęło niemal pół godziny, nim drżącymi rękoma zaczął szukać po kieszeniach łyżki - to

jedyny przyrząd, który wolno było mieć w obozie, by za jego pomocą móc „żreć". Żadnego
noża, widelca, pilnika do paznokci, nożyczek, śrubokręta. Nie, tego nie wolno było mieć, aby
nie zadać sobie czasami śmiertelnych ran albo też tym narzędziem nie zabić broń Boże,
innych.

Teraz w każdym razie tu, w swojej piwnicy, Wienand sięgnął po łyżkę, znowu ukląkł i

zaczął, trzymając ją w obydwu rękach, energicznie rozkopywać lepką glinę stanowiącą
podłogę. Przy tym uświadomił sobie, do czego potrzebne mu były jeszcze ręce.

To, co zaczął nimi odsłaniać milimetr po milimetrze, było twarzą z ciemnego brązu.

Oblicze pełne udręki. Nad nim korona cierniowa, naciśnięta głęboko na czoło. Krople potu,
łez i krwi zdawały się spływać po tej twarzy boleści.

26

Ten Zbawiciel z brązu, teraz cały wysmarowany brudną gliniastą ziemią, został przez

niego i jeszcze innego mężczyznę z narażeniem życia uratowany kilka miesięcy temu przed
zniszczeniem.

Miał zostać przetopiony. Wienand pochylił się teraz głęboko nad wykopaną figurą

Chrystusa. Szczęśliwy zaczął całować jej twarz, nim znów wróciła do jego świadomości
otaczająca go ponura rzeczywistość.

Wtedy zakopał ponownie starannie figurę, zamaskował miejsce, po czym dopiero położył

się i zasnął długim, głębokim snem, być może mając nadzieję, że się z niego już nigdy nie
obudzi. Lecz to nie było mu jeszcze dane.

Życiorys Ericha Wienanda

Część pierwsza

Należy zaraz na początku zaznaczyć, iż być może najistotniejszych szczegółów tego

niemieckiego życiorysu nie da się całkowicie odtworzyć. Tym bardziej iż tak zwane
dokumenty źródłowe, jak na przykład listy, zostały tylko w pojedynczych przypadkach
odnalezione. Erich Wienand dbał, żeby tak było, prawdopodobnie czynił to z pełną
świadomością, świadczą o tym liczne wywiady z dziennikarzami, jak też z krytykami literac-
kimi. Zresztą jak żył - a raczej jak musiał żyć - nie jest tutaj istotne. Rozstrzygające jest to, co
pozostawił jako „swoje dzieło". Tylko to!

Pewne jest, że Erich Wienand urodził się 18 stycznia 1886 roku w Priesnitz na Pomorzu.

Ojciec: Hagen Wienand - radca sądowy. Matka: Elizabeth Wienand, nazwisko panieńskie
Gol-dach.

Bardzo szczegółowo - jak się wydaje - udało się opisać ten okres niejakiej Konstanzy

Reibert. Ona, zaraz po śmierci Ericha Wienanda, wystąpiła jako pierwsza najpełniejsza jego
biogrąf-ka, poświęcając mu aż trzy książki. W jednej z nich znalazły się następujące
informacje:

Jego miejsce urodzenia, Priesnitz na Pomorzu, położone jest na północ od Szczecina i

znajduje się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stolicą regionu a wybrzeżem morskim.
Wówczas, w 1886 roku, było to solidne, dobrze zorganizowane, choć stosunkowo niewielkie
miasto. Dwanaście tysięcy mieszkańców,

background image

28

dwie szkoły podstawowe, jedno gimnazjum, trzy kościoły - wyłącznie ewengelickie; do tego
dwa hotele, osiemnaście restauracji, jeden lekarz, dwóch weterynarzy - i właśnie ów sąd
rejonowy, w którym pracował ojciec Ericha Wienanda, w Priesnitz oczywiście znajdował się
także garnizon wojskowy.

Panował tam z pewnością ów znany na całym świecie porządek tak zwany prusko-

niemiecki, czyli cesarski. Jego najbardziej wpływowymi siłami, według zgodnej opinii
świadków, były niewątpliwie urzędy, to znaczy ich przedstawiciele: policja spełniała w tym
rolę wiodącą, jako urząd najbardziej czujny, ale i też zdecydowanie obywatelski. Porządnie
zachowujący się obywatele znajdowali w niej w każdej chwili ochronę i stosowną pomoc.
Przy kształceniu tamtejszych uczniów dbano przede wszystkim o wychowanie gorliwych i
posłusznych obywateli. Różne „ojczyźniane" stowarzyszenia i kluby działały w myśl tej zasa-
dy. A poza tym dużo czasu poświęcano na gimnastykę i śpiew
-także dla pomyślności
obywateli. Priesnitz miało co najmniej dwanaście takich „patriotycznych" organizacji, z
których, jak należy sądzić, było dumne.

W podjętych przez Konstanzę Reibert próbach opisania pisarza, stworzenia w każdym

razie jego solidnej biografii - można znaleźć to, co nazywa się charakterystyką epoki, w
której twór-cy.przyszło żyć.

- W roku 1886, w którym urodził się Erich Wienand, król bawarski Ludwik - wyśmiewany i

wyszydzany - został uznany za umysłowo chorego, ubezwłasnowolniony i zmuszony do
samobójstwa. Jednocześnie Strindberg, Tołstoj i Leopold Rankę pisali swoje najważniejsze
dzieła. Pewien aptekarz, z odległej wówczas i znajdującej się jakby na końcu świata Ameryki,
opracował przepis na napój, który potem nazwano coca-colą. Wtedy też w porcie
nowojorskim stawiano Statuę Wolności.

Lecz najważniejszym dokumentem, który Konstanza Reibert zamieściła, jest wspomnienie

akuszerki, nazwiskiem Hausbit-ner, wówczas jeszcze bardziej młodej, która odbierała poród
małego Ericha.

29

- Mimo podeszłego wieku doskonale przypominam sobie

narodziny Ericha Wienanda, ponieważ nie były zwykłym
przyjściem na świat. Należy podkreślić, iż radca sądowy Ha-
gen Wienand był wielce znaczącą osobistością w naszym Pries-
nitz. Człowiekiem powszechnie szanowanym cieszącym się du
żym uznaniem, także moim. Można powiedzieć, że na rów
ni z burmistrzem, dyrektorem szkoły i komendantem garni
zonu.

Przy jego narodzinach, które oczywiście nastąpiły z moją pomocą, pani Elisabeth

Wienand omal nie umarła, taka była słaba. Zdaje się, że nie była dostatecznie
przyzwyczajona do twardego życia na prowincji jako osoba pochodząca z Berlina. Choć
specjalnych komplikacji przy tym nie było, o czym mogłam poinformować czekającego przy
butelce czerwonego wina na rezultat rozwiązania pana radcą sądowego.

Ten zaś zareagował jak typowy mężczyzna. Nie pytał, czy wszystko przebiegło dobrze, czy

też jak się czuje żona. On chciał przede wszystkim dowiedzieć się jak najszybciej: czy to jest
chłopak?

Co mogłam mu potwierdzić, a wtedy wydał mi się szczęśliwy. Pamiętam, że popędził

schodami na górę. Wienandowie zamieszkiwali dwupiętrowy dom, pod najlepszym z
możliwych wówczas adresów przy Merktplatz 5. Gdy wbiegł do sypialni swej bladej, leżącej
w łóżku żony, objął ją i zawołał na cały głos:

- Dziękuję ci za syna! Nazwiemy go, jak zaplanowaliśmy,

Erich - na cześć brata mojej matki, tego leśnika.

Potem dopiero obejrzał syna, swojego drugiego już, którego właśnie po raz pierwszy

kąpałam: różowiutkie napęczniałe ciałko z kaprawymi oczkami i malinowymi ustami, które

background image

dopiero co oswobodziło się z ciała matki. Wtedy jego żona, mimo że była bardzo osłabiona,
radosnym głosem zapytała:



Czyż nie jest on uroczy i do tego taki delikatny?



Nawet trochę za delikatny - stwierdził na to pan radca. -Może przez to taki malutki. - Był

wyraźnie tym zatroskany. -Powinniśmy go zważyć.

Co też potem nastąpiło. Po czym pan radca sądowy z dezaprobatą stwierdził:

- Ma blisko czterysta gram niedowagi! To mi się nie podoba.
Dalej pan radca nie mógł się jednak zajmować synem, gdyż ten dzień, właśnie 18 stycznia,

był jak by to powiedzieć - dniem historycznym. Tego dnia bowiem, 18 stycznia, urodził się
również cesarz niemiecki, a to oznaczało naturalnie urzędowe obowiązki dla pana radcy!

2

N

astępny dzień w połowie kwietnia 1945 roku - był naprawdę wiosenny, miał przyjemną
temperaturę, pola wokół rozciągających się łąk lśniły świeżą zielenią. Było tak, jakby
rozwijającej się natury nic nie obchodziło, nic, co się działo wokół.

A wokół trwała gorączka wojenna, wojna wszystkich wojen, której fronty po krótkiej

mobilizacji kolejno rozsypywały się jak domki z kart. Ongiś błyszczący i dumny ze swej
potęgi wielkoniemiecki Wehrmacht teraz żałośnie rozpadał się - uciekał, chowając się po
różnych dziurach, z których czasami próbował się jeszcze przeciwstawić napastnikom.

Jedna z jego części znajdowała się właśnie tutaj, w południowych Niemczech, w górnej

Bawarii, proponując swoje usługi. Nazywano ją też wówczas „ostoją Niemiec" albo
„twierdzą", której wróg nie zdobędzie, tak przynajmniej oficjalnie głoszono. Tu w każdym
razie wokół Bertesgaden, czyli bunkra Hitlera - kanclerza i naczelnego wodza Wehrmachtu,
w okolicach Obersalzberga, zgromadzono resztki wspaniałej niegdyś armii.

W tym kotle, a raczej piekle, możliwe były wszelkie odmiany ostatnich zagrywek w tak

zwanej obronie Rzeszy. O przeżycie walczyli nie tylko ludzie rozsądnie myślący, ale również
i niczego nie widzący głupcy, wciąż jeszcze wierzący w końcowe zwycięstwo. Wszyscy oni -
te resztki - podzieleni byli na w miarę dające się jeszcze określić jednostki

32

i oddziały, jak ta bateria obrony przeciwlotniczej porucznika Warnhagena. Była częścią
pewnego rozmieszczonego po okolicy pułku, ale na dobrą sprawę zdana wyłącznie już tylko
na własne siły i inwencję, jeśli chodzi o ochronę przeciwlotniczą twierdzy Führera.

Tu także zgromadziły się różne wycofujące się sztaby, prawdopodobnie z wieloma

background image

tajnymi materiałami i aktami. Znalazły się pospiesznie przerzucane zapasy, w tym również
żywnościowe. Tutaj na nowo usiłowano jeszcze kompletować rozbite oddziały, ściągano
pospiesznie szpitale polowe, likwidowane gdzie indziej szkoły wojskowe i różnego typu
jednostki specjalne. Wszystko, co jeszcze mogło się przydać. I w tym rozgardiaszu znaleźli
się również pozostawieni własnemu losowi różnego typu więźniowie, robotnicy przymusowi,
jeńcy wojenni - w tym także więźniowie obozów koncentracyjnych.

W tych jakby wyplutych resztkach wielkich Niemiec pojawiły się również powracające

wiosną do swych gniazd ptaki wędrowne. Bezbłędnie odnajdywały swoje stare miejsca,
usadawiając się na drzewach, pod dachami domów, na polach i łąkach. Wraz z nimi, jak na
skinienie czarodziejskiej różdżki, widoczne stały się także ptaki zimujące w okolicy -
wszystko radośnie odżywało - śpiewało, wiwatowało, kwiliło, wykrzykiwało, ćwierkało.

I to cudowne manifestowanie życia, mimo okropności przeżyć zimy i nocy, śniegu i lodu,

deszczu i mgieł - chłonął teraz Erich Wienand.

Stał przy jednym z dwu małych okienek w swojej piwnicy. Zdjął najpierw worki, którymi

w nocy przysłonił okna, a następnie szeroko je otworzył. W końcu znał się na śpiewie
ptaków, potrafił rozróżniać ich głosy - wiele jego opisów przyrody bazowało na tym
doświadczeniu.

Radośnie i pełen nadziei spoglądał więc na wschodzące słońce tego wiosennego poranka.

Po czym zwrócił uwagę na małego, szarego, zwykłego wróbelka, który nagle pojawił się
przed nim i wesoło wymachiwał skrzydełkami w porannym

33

słońcu. Dla niego Wienand kruszył teraz resztki z kromki chleba, którą miał w kieszeni,
delikatnie wysuwając je na dłoni w jego kierunku. Ptaszek, o dziwo, przyfrunął i zaczął je
wydziobywać, ale nagle zerwał się spłoszony.

Widocznie usłyszał, podobnie jak Erich Wienand, mocne pukanie do drzwi piwnicy. Erich

Wienand, jakby zbudzony ze snu, cofnął się nieco od okna, odwrócił i z powrotem znalazł się
w półmroku.

 Proszę - zawołał delikatnym głosem. Usłyszał za drzwiami głos swojej żony
Elwiry.

 Czy nie przeszkadzam, Erichu?

 Ty nigdy mi nie przeszkadzasz - zapewnił.
Elwira weszła do środka po wąskich drewnianych schodach, które prowadziły do tego

piwnicznego pomieszczenia. Jej krok był zdecydowany - w jednej ręce miała dzban z wodą, a
na drugiej stosik świeżej odzieży: ubranie, koszule, sweter, skarpetki, buty. Położyła to
wszystko przed nim.

- Czy miałeś dobrą noc? - chciała wiedzieć.

- Nawet bardzo dobrą! - odpowiedział natychmiast.

Może dlatego, że nareszcie znowu w domu.

Powiedział tak, choć w rzeczywistości ta noc była wyjątkowo okropna dla niego, jak

zresztą wiele innych przez ostatnie kilka miesięcy. Śniły mu się jakieś niesamowite, straszne
rzeczy, we śnie drżał cały ze strachu, oblewał się wielokrotnie zimnym potem. Przebudził się
w momencie, kiedy próbował uciec z obozu, gdziekolwiek zniknąć, schować się.

Odetchnął, dopiero gdy uświadomił sobie, że znajduje się przecież we własnym domu. W

swojej piwnicy, tuż obok skrzyni ze swoimi dziełami, pod którymi spoczywał jego Chrystus.

Elwira podeszła do niego. Położyła ręce na jego ramionach, jakby go chciała objąć, na co

z wdzięcznością jej pozwolił.

- Przygotowałam ci kąpiel, Erichu - powiedziała po chwi

li. - W kuchni stoi też przygotowane dla ciebie jedzenie.

34

Podczas tego pierwszego posiłku przez jakiś czas będą tylko we dwoje; później dopiero,

jeśli pozwoli, dołączy do nich jej córka.

 Elfie bardzo chce cię zobaczyć. Jest bardzo podenerwowana, odkąd dowiedziała się, że

background image

wróciłeś. Czy nie będzie ci przeszkadzać?

 Ależ nie - w żadnym wypadku! Jak się czuje nasze kochane, dobre dziecko?

 W zasadzie bez zmian, Erichu. - Co oznaczało: Elfie jest ciągle, jak przedtem,

chorowita, na ogół apatyczna i nieco pobudliwa. Cierpiała na zaburzenia trawienia, miała
również kłopoty z sercem. Także jej krótkowzroczność pogłębiła się. - Trzeba jej po prostu
okazywać dużo miłości.

 Co za cudowne słowo, Elwiro - miłość! - powtórzył. -Słucham go z wyjątkowym

wzruszeniem. Czuję się w tym momencie zupełnie jak nowo narodzony... Jakby wszystko
wokół mnie na nowo odżyło.

G

dy Erich Wienand porządnie się wykąpał, zaczął się ubierać. Stwierdził z satysfakcją, iż
Elwira przygotowała mu te rzeczy, w których lubił chodzić na swoje długie spacery. Było to
myśliwskie lodenowe ubranie, szarozielone, nieco już podniszczone, chętnie noszone w
Bawarii - zatem nie rzucające się w oczy.

Ubrany w ten strój, Erich Wienand, wchodził schodami z piwnicy do sieni, a stamtąd do

kuchni. Nie usiadł jednak od razu do zastawionego dla niego stołu, tylko najpierw podszedł
do dużego okna.

Wyjrzał przez nie - na świat, swój świat, z którego wyłączono go na długie miesiące w

obozie koncentracyjnym. Ale teraz ten świat znów egzystował dla niego. „Żeby móc przeżyć
w domu, choć tylko jedną wiosnę, mój Boże!" -prosił Boga wielokrotnie w swoich
rozpaczliwych obozowych modlitwach. I prośba ta została wysłuchana.

35

- Popatrz tylko na to! - zawołał uszczęśliwiony do swojej

żony. - Jak duże są już liście na tych drzewach owocowych.
Jakie duże pąki mają już te drzewa. Lada dzień zaczną
kwitnąć! Wczesną mamy w tym roku wiosnę. Zapowiada się
dobry urodzaj.

Wtedy spostrzegł w ogrodzie między drzewami owocowymi jakiegoś mężczyznę w

mundurze. Stał tak, jak gdyby i on również podziwiał piękno wiosny. Dopiero po chwili
Wienand zobaczył, że rozpiął spodnie, odsłonił tyłek i przykucnął. Erich Wienand odwrócił
się od okna.

Jego wzrok padł teraz na zastawiony stół. Leżał tam świeżo upieczony biały chleb,

złotożółte masło, miseczka z miodem, druga z marmoladą, zrobioną z owoców z jego drzew.
Obok stały jeszcze trzy dzbany: z kawą zbożową, herbatą owocową i mlekiem. Mleko
pochodziło, jak zapewniała go Elwira, od jego ulubionej krowy, Eddy.

- To dobrze - powiedział, uśmiechając się do siebie -

że jest jeszcze moja Edda. - Lecz nie odważył się pytać
alej, co jeszcze pozostało z jego świata. Elwira również nie
zachęcała go do tego. Może dlatego, że ten świat już
nie istniał. Nie było także już Lottchen, jego ulubionej
jamniczki.

Zawsze dbał o to, aby po każdym powrocie do domu otaczać się swoimi zwierzętami. Z

nimi chciał przebywać, jak długo im dane było żyć. Nigdy nie chciał być hodowcą, a już w
żadnym razie dostarczycielem zwierząt do rzeźni. To była zawsze demonstrowana przez
niego cecha, ona też szybko została zauważona przez sąsiadów, którzy określali go jako
„sentymentalnego wariata" albo „sanitariusza zwierząt" i tym podobne.

Elwira ani nie namawiała go do jedzenia, ale też nie odciągała od stołu. W trosce o jego

background image

zdrowie wcześniej zadzwoniła do doktora Gansa, lekarza w Schoenau, który w razie potrzeby
opiekował się Wienandem. Teraz zresztą bardzo się ucieszył, gdy się dowiedział, że jego
czcigodny pacjent znów wrócił do domu. Kazał go bardzo

36

serdecznie pozdrowić i powiedział, że jak najszybciej go odwiedzi.

Doktor Gans radził:
- Szklanka świeżego mleka, możliwie nie za tłustego, nie

powinna zaszkodzić. Również łyżeczka miodu do tego po
winna dobrze zrobić, zwłaszcza że to miód lipowy, którego
tak wiele macie w Welpenhof.

Właśnie to pił teraz Erich Wienand, małymi łykami -z wyraźnym zadowoleniem, lecz nie

wziął do ust świeżo upieczonego białego chleba, co prawda sięgnął po dwie kromki, ale tylko
powąchał je, by po chwili schować w swoich kieszeniach w marynarce. Elwira z uwagą
śledziła każdy nawet najmniejszy jego ruch.

Potem pokazała się Elfie, jej córka. Otworzyła drzwi i zatrzymała się w nich -- ubrana w

prostą sukienkę z grubo tkanego lnu. Jej łagodna twarz, przypominająca księżyc w pełni, była
mocno zaczerwieniona. Oddychała szybko otwartymi ustami, sprawiając wrażenie, że inaczej
nie potrafi.

- Wejdź, dziecko, nie denerwuj ojca - powiedziała tro

skliwie Elwira.

Lecz było to zbyteczne. Erich Wienand wstał, rozwarł szeroko ramiona i przytulił do

siebie opiekuńczo Elfie. Tkwili tak przez jakiś czas w ucisku, uśmiechając się do siebie.
Potem, nie wypuszczając Elfie z objęć, poprosił ją, aby usiadła koło niego.

Nie był jej ojcem. Elwira, jego druga żona, wniosła ze sobą do ich małżeństwa Elfie. Było

to dwanaście lat temu. Lecz Erich Wienand kochał Elfie dosłownie od pierwszego spojrzenia.
Ta delikatna dziewczynka, niezwykle wrażliwa i chorowita, była stworzeniem, które kazało
mu myśleć o kruchości ludzkiego ciała, wręcz nakazywała mu to. Była dziewczynką
nieszczęśliwą - z nieskoordynowanymi ruchami, jakimiś ciągłymi wysypkami na skórze.
Głos jej brzmiał jak echo tłuczonej blachy. Cała jej postać była bez wyrazu. Płaskie piersi,
ledwie zarysowane biodra.

37

Lecz właśnie dlatego, ale nie tylko dlatego, była dla Ericha Wienanda stworzeniem Boga,

które potrzebowało jego pomocy, zrozumienia, ciągle potwierdzanej miłości. Przy tym miała
coś szczególnego w oczach; one przemawiały jakąś niezwykłą siłą, były zwierciadłem jej
duszy - czystym, klarownym, pełnym naiwnej szczerości. Miały w każdym razie swój
niezwykły wyraz i siłę.

I ta niezwykle ujmująca dla niego istota, potrzebująca życzliwej opieki, teraz oczekiwała

jego odpowiedzi na pytanie:

 Co się tu dzieje, tato?

 Moje dziecko - odpowiedział. - Tego nie wiem.

 Skoro ty nie wiesz, to kto może wiedzieć? - spytała zdziwiona. - W końcu żyją na

świecie ludzie, którzy wierzą w ciebie - także tutaj. I dla nich ty jesteś, jak i dla mnie,
absolutnie jedynym autorytetem, który może rozwiewać dręczące ich wątpliwości. Tylko ty
posiadasz mądrość, aby odpowiedzieć na każde pytanie.

 Może tak było, moje dziecko. Teraz już nie.

 Ależ, proszę cię, Elfie, nie obciążaj ojca takimi dodatkowymi problemami - zwróciła się

Elwira do córki tyle troskliwie, co żądające

Elfie nie była jednak skłonna usłuchać matki. Przytuliła się mocno do swego „ojca" - był

jedynym mężczyzną, któremu okazywała tego rodzaju uczucia i zaufanie.

- Czy naprawdę nie wiesz, co tu się dzieje, czy też po prostu nie chcesz wiedzieć?

Erich Wienand sięgnął po szklankę z mlekiem i miodem i wypił kilka łyków; chyba po to,

aby oszukać swój domagający się jedzenia żołądek. Po czym zaczął ciężko oddychać,

background image

wreszcie ledwo wykrztusił z siebie:

- To, co mnie teraz gnębi, to okropne uczucie, że Bóg

się od nas odwrócił! A za jego plecami bezkarnie harcują
diabły.

Chwilę potem Erich Wienand gwałtownie się podniósł.

- Jest mi niedobrze - wyznał. - Czuję się, jakbym za

38

chwilę miał się udusić, lecz proszę, moi kochani, nie róbcie sobie żadnych zmartwień; coś
takiego zdarzało mi się niemal codziennie. Poradzę sobie z tym.

Nie chciał, by mu towarzyszono, sam poszedł do toalety w dolnej sieni i tam

zwymiotował.

G

dy Erich Wienand wrócił do kuchni, był bardzo blady; niemniej sprawiał wrażenie
uspokojonego, niemal opanowanego. Już się nie zataczał. W kuchni zobaczył jeszcze jedną
osobę.

Był to porucznik Horst-Heinz Warnhagen. Mężczyzna, którego poznał już ubiegłej nocy.

Tym razem był w mundurze lotnika z czerwonymi wyłogami na kołnierzu. Warnhagen,
wyraźnie ugrzeczniony, siedział na krześle w pobliżu drzwi.

- Pan porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu Elwira, gdy

tylko wszedł do kuchni - był zawsze dla nas bardzo życzliwy
i troskliwy. Powinieneś o tym wiedzieć, Erichu.

Ten spojrzał na swoją żonę trochę uważniej i od razu stwierdził, że jej sympatia do

porucznika była wyraźna. Po czym spojrzał na swoją córkę, ale i ta, nie wyrażająca spon-
tanicznie swoich uczuć młoda kobieta, również rozpromienionym wzrokiem spoglądała na
Warnhagena.

Teraz z kolei zaczął się dokładnie przypatrywać porucznikowi. Uznał to nawet w tym

momencie za niezbędne. Warnhagen w świetle dnia prezentował się jeszcze korzystniej niż w
nocy. Miał sportową sylwetkę, był prawdopodobnie przy tym bardzo wytrzymałym i
zdecydowanym człowiekiem. Twarz bohatera: typowo niemiecka pod krótko
przystrzyżonymi blond włosami.

Horst-Heinz Warnhagen próbował być teraz niezwykle uprzejmy.

- Szanowny panie Wienand - zaczął. - Proszę pozwolić

wyrazić mi swoją radość z powodu pańskiego powrotu do
domu, do pańskiego Wolpenhof. Proszę mi powiedzieć, co

39

mogę zrobić, aby pański pobyt uczynić jak najbardziej przyjemnym?

 Czy pan może, panie poruczniku, już się nad tym zastanawiał i ma jakieś propozycje?

 Ja, panie Wienand, razem ze swoją baterią musiałem tutaj zakwaterować, zresztą

zgodnie z rozkazem, przy czym pański dom ze wszystkich w okolicy najbardziej się do tego
nadawał. Ale jestem oczywiście gotów, zwłaszcza po bliższym poznaniu pańskiej czcigodnej
rodziny, przestrzegać wszystkich obowiązujących tutaj zwyczajów. Nawet je pielęgnować.

 Co mogę absolutnie potwierdzić! - wyrwało się Elwirze spontanicznie.

 I ja też! - zapewniła Elfie. Spoglądała przy tym na porucznika jak na niezwykłe

zjawisko.

Warnhagen zaczął więc przedstawiać, jego zdaniem wychodzące naprzeciw, z pewnością

też wcześniej dokładnie przemyślane, propozycje. On osobiście mógłby natychmiast wynieść

background image

się z zajętego przez siebie gabinetu pana Wienanda, o który dbał i starał się, by nic tam nie
zmieniać. Również duża jadalnia, w której obecnie znajduje się kancelaria baterii, mogłaby
zostać niewątpliwie szybko oddana. I dalej: kuchnia polowa, magazyn żywnościowy i
warsztat naprawczy - całe tak zwane kwatermistrzostwo baterii mogłoby również być
przeniesione do pomieszczeń przy stajni.

 Czy mam być panu wdzięczny za to? - dało się usłyszeć pytanie Wienanda.

 Nie mnie - zapewnił natychmiast Warnhagen. - Raczej pańskiej szanownej małżonce i

wyjątkowo cenionej także przeze mnie czcigodnej pana córce.

Erich Wienand zadał sobie trud, aby na te obiecujące propozycje odpowiednio

zareagować:

 Nie wiem, czy tego rodzaju propozycje mają w ogóle jakiś sens, zważywszy na moją

osobę i obecne położenie.

 Czego się pan obawia? - chciał dowiedzieć się Warnhagen. - Co pan wobec tego

proponuje?

40

 Nie wydaje mi się właściwe, w każdym razie nie sądzę, aby było wskazane, żeby od

razu coś tu teraz zmieniać. To mogłoby być w obecnych czasach poczytane za błąd.

 Sądzę, że masz całkowitą rację - przyznała żona Elwira po krótkiej wymianie spojrzeń z

Wamhagenem. - Będziesz niewątpliwie, Erichu, pilnie tutaj obserwowany, po tym
wszystkim, co masz za sobą.

 Pan Warnhagen z pewnością będzie to robił, ale to daje ci jednocześnie gwarancję -

wtrąciła się żarliwie Elfie.

Porucznik poczuł się doceniony. Był za to wdzięczny.

- To na pewno nie jest przyjemna sytuacja, ale musimy

ją uczynić możliwie najbardziej znośną. Tym bardziej że
należy przypuszczać, iż panujące obecnie stosunki w każdej
chwili mogą się zmienić. I kto wie, czy nawet nie z dnia na
dzień. Ale w takiej sytuacji jestem gotów się wstawić za
panem, za wami wszystkimi. Jeśli oczywiście państwo sobie
tego życzą.

Wienand udał, że nie dosłyszał tej propozycji. Zauważył jedynie:

 Po moich ostatnich doświadczeniach wiem, że najlepiej jest siedzieć cicho i nie

wychylać się, wtedy unika się wszelkieh komplikacji. Dlatego też sądzę, iż najwłaściwiej
będzie, jeśli tymczasem pozostanę w piwnicy.

 Jeśli to uważasz za słuszne, Erichu...

 Sądzę, że tak będzie mi na razie najlepiej, Elwiro. Tym bardziej że nie jest wykluczone,

że będę musiał się troszeczkę rozejrzeć po najbliższej okolicy.

 Pańska rodzina, panie Wienand, będzie się panem opiekować - stwierdził porucznik. - Ja

natomiast będę się czuł w obowiązku pana ochraniać.

 Ochraniać? To piękne! Lecz przed kim to, panie poruczniku?

 Po prostu przed wszystkim; przed wszystkim, co może się panu przytrafić.

 Zagrożeniem - powiedział Erich Wienand, jednocześnie przyglądał się badawczo

obecnym - mogą być dwojakie-

41

go rodzaju ludzie. Z jednej strony policja, a z drugiej gestapo - ci z SS. Ale jeśli się pojawią,
to z całą pewnością uzbrojeni - i co wtedy?

Pytanie to zostało bez odpowiedzi. Cała trójka spoglądała na niego z troską. Co on

wydawał się przyjmować z zadowoleniem.

background image

P

o tej rozmowie Erich Wienand wybrał się na pierwszy spacer po swoim gospodarstwie. Sam.
Każdą propozycję towarzyszenia mu grzecznie, ale i stanowczo odrzucił. Z bijącym sercem,
stawiając ostrożnie krok za krokiem, wiedziony niemal dziecięcą ciekawością - ruszył więc w
ten swój pierwszy „gospodarski" obchód.

Najpierw wszedł do obory, która znajdowała się niemal tuż za domem. Tam zobaczył

swoją ulubioną krowę Eddę. Niemal uroczystym krokiem poszedł w jej kierunku. Ona
zdawała się go poznawać; w jej spojrzeniu pojawiło się coś w rodzaju sygnalizowanej
radości. Poczuł ciepło, gdy położył ręce na jej głowie, jej pysk był jedwabisty, delikatny i
gładki.

Obok Eddy miejsca były jednak puste. Jego pozostałych dwóch krów, Olgi i Emmy, już

nie było. A z jego pięciu świń były jeszcze tylko dwie. Świnie to stworzenia o zupełnie
zaskakującej mądrości, co dawno już stwierdził. Nadawał więc im imiona, na które, o dziwo,
reagowały. Gdy zatem na te dwie pozostałe zawołał: Willibald, Kunegun-de! - podreptały
radośnie, węsząc w jego kierunku. Chciały, żeby je podrapał po nosie i za uszami. Co też
zrobił. Chrzą-kały zadowolone...

Zwierzęta, i to niemal wszystkie, stanowiły dla niego zawsze prawdziwie chłopską

egzystencję. Bez nich trudno byłoby sobie wyobrazić życie na wsi. Psy były strażnikami,
koty sprawdzały się jako policja domowa i w gospodarstwie, krowy dawały mleko, owce
wełnę, kozy kosiły trawę. A świnie? Te wielkie żarłoki zjadały wszystko, aby nic się nie

42

zmarnowało i nie trzeba było niczego wyrzucać. Żywność była święta. A do tego te zwierzęta
dawały jeszcze nawóz, na którym rosły warzywa, wschodziły zboża, kwitły kwiaty!

Lecz tutaj nie było teraz żadnego kota, żadnej owcy, żadnej gęsi. Pozostały tylko nieliczne

kury, które uciekały przestraszone na widok człowieka. Lottchen, jego jamniczka, również
już nie szczekała i nie podskakiwała radośnie na jego widok. Nie pytał o nią, nikt nie musiał
mu też o tym opowiadać. Jego najważniejszy przyjaciel, ten mały piesek, nie żył.

Gdy Erich Wienand opuścił oborę, wydawał się jeszcze bardziej przygnębiony, jakby

dźwigał na plecach jakiś duży ciężar. To była jednak tylko oznaka wewnętrznego zamyśle-
nia; zamknął się cały w sobie, oddając się własnym myślom. I w tym stanie ducha zaczął
ostrożnie obchodzić swój dom. Aż doszedł do miejsca, które znajdowało się dokładnie pod
oknami jego gabinetu, gdzie do tej pory nie odważył się jeszcze wejść.

Lecz z tego miejsca mógł zobaczyć znów to, na co tak często spoglądał, robiąc sobie

krótkie przerwy w czasie pracy przy biurku i na co z takim wewnętrznym zadowoleniem,
dającym odprężenie, lubił patrzeć. Widział rozrzucony łańcuch pagórków o łagodnych
kształtach; teraz znów usłanych zielenią mieniącą się różnymi odcieniami łąk, krzewów,
drzew. A pomiędzy nimi ten wijący się dziki potok, radośnie pieniący się i połyskujący w
słońcu. A dalej za nimi już prawdziwe góry! Błyszczące w wiosennym słońcu resztkami
śniegu. I one świeciły i jeśli nawet tylko bladym światłem, to jednak na tyle, aby przyciągać
wzrok, jak gdyby stanowiły linię horyzontu wszystkich krańców.

Widok, od którego Erich Wienand przez dłuższą chwilę nie mógł oderwać oczu, przesłonił

mu rzeczywistość. Wreszcie zmusił się, aby bez zatrzymywania iść dalej! Zobaczyć to, co
niegdyś, a więc jeszcze przed wieloma miesiącami, było przez długie lata jego własnym
światem. Ruszył zatem znowu wolno, teraz w kierunku południowym, gdzie znajdowała się
posiadłość jego najbliższego sąsiada, Lehmanna.

43

background image

I wyglądało na to, jakby tamten czekał już na jego przybycie, jak przed laty, niezmiennie.

Był to korpulentny, przysadzisty mężczyzna z ogorzałą twarzą poganiacza bydła i grubym,
ochrypłym od piwa głosem. Jego rubaszne usposobienie nakazywało Wienanowi zachowanie
pewnej ostrożności.

 A więc jest pan znowu! - zawołał wyraźnie uradowany Leitmann. - Chylę czoło, panie

sąsiedzie! Jak pan się z tego wydostał? Przecież zawsze się mówiło: Im nikt się nie wy-
ślizgnie; nawet mysz! A panu jednak się udało! Jak to było możliwe?

 Tego nie wiem, panie Leitmann - odpowiedział Wienand nie bez pewnego zadowolenia.

- Po prostu mnie wypuścili.

 Jak to, tak po prostu wypuścili, panie sąsiedzie? -Otworzył szeroko oczy ze zdziwienia,

spoglądając z niedowierzaniem na Ericha Wienanda. - Z tego, co ja słyszałem, to ci faceci nie
wypuszczają nikogo, kto się już raz dostał w ich szpony. To znaczy, może jeśli im ktoś
wlezie w dupę, idzie na współpracę, sypie nazwiskami i tak dalej, i tak dalej. Ale tego pan
chyba nie zrobił, co?

 Nie wiem, panie Leitmann, o czym pan mówi - bronił się Erich Wienand. Jego

uprzejmość zabrzmiała teraz sztucznie.

 No tak - stwierdził Leitmann, kręcąc głową i przyglądając mu się uważniej. - Na

szczególnie odżywionego pan nie wygląda. Ale chorować, to pan zawsze chorował, przy-
najmniej w ostatnim okresie naszej znajomości. Widzę, że gęby panu ci faceci nie
zniekształcili, chyba że jakieś inne części ciała, ale tego nie da się od razu zobaczyć. To
podobno, jak mówią, jest ich specjalnością. .

 O tego rodzaju szczegóły proszę mnie jednak nie pytać, panie Leitmann - ostrzegał

Wienand niemal z troską w głosie. - W pańskim własnym interesie, lepiej nie.

Leitmann jednak uparcie i z niedowierzaniem pytał dalej, co jednak nie było u niego

niczym dziwnym.

44

 A więc, niech mi pan powie, jak jest w zasadzie z panem: Jest pan przeciwko czy za? -

Miał oczywiście na myśli nazistów. - Prawdopodobnie za, co? Bo inaczej dlaczego mieliby
pana wypuścić?

 Niech pan bezpośrednio ich o to zapyta, jeśli pan już koniecznie chce wiedzieć.

Szeroki jak szafa Leitmann przytaknął głową, prawie z uznaniem. Wiedział, że tego

Wienanda nie można było traktować jak głupca. Jeśli nawet nie był człowiekiem potrafiącym
gospodarować na roli, to jednak z całą pewnością nie był idiotą. Prędzej udawał wariata, niźli
nim był.

 No dobrze, tak więc może pan sobie znowu chodzić na spacery, szlajać się po okolicy,

ot tak, żeby po prostu posłuchać, jak ptaki śpiewają, zobaczyć, jak trawa rośnie, tak? Czy też
rozgląda się pan przy okazji za kimś, kto pana wpakował w to obozowe gówno? Czy już się
pan domyśla, komu to zawdzięczać?

 Możliwe, że i panu, panie Leitmann. Choć nie chcę tak od razu twierdzić. Trudno

byłoby mi to nawet sobie wyobrazić, ale może jednak powinienem?

Leitmann dość szybko opanował swój widoczny lęk, że Wienandowi mogło to przyjść do

głowy. W końcu wiadomo było, że Wienand nie był podejrzliwy. Raczej uchodził tutaj w
okolicy za marzyciela i nieszkodliwego spacerowicza. Człowiekiem czynu to on nie był.
Mimo iż twierdził, że ma chłopską duszę, to pługa nie potrafił prowadzić ani wiadra mleka
udoić, a cóż dopiero wymłócić metr zboża.

- Mimo wszystko - zauważył Leitmann odprężony - nie

stracił pan humoru. W końcu może pan mieć do mnie
zaufanie. Jestem, bądź co bądź, katolikiem.

To się rzeczywiście zgadzało, tyle że nie miało żadnego znaczenia. Leitmann, hodowca

zwierząt i dostawca warzyw, zawsze przykładał wagę do tego, aby być osobą zdecydowanie
apolityczną. Czasami deklarował to, mrugał porozumiewawczo, gdy mówił: „Do tak
zwanych wyższych celów jestem po prostu za głupi!".

background image

45

 Ja w każdym razie - zapewniał teraz przymilnie - chętnie tu pana znów widzę i sądzę,

że pan mnie też. Rozmowa z panem daje jakąś nadzieję, choćby w sprawie tej łąki po
południowej stronie koło bagna. Mógłby pan, panie sąsiedzie, wreszcie mi ją przekazać.
Byłbym za to panu niezmiernie wdzięczny.

 Co pan rozumie pod tym, że „byłby mi pan za to niezmiernie wdzięczny"?

 No, wtedy chwaliłbym pana, powiedzmy, we wszystkich możliwych publicznych

miejscach; także w radzie kościelnej, do której znowu należę. Chwaliłbym jako dobrego
sąsiada wychodzącego ludziom naprzeciw. I mimo że jest pan spacerowiczem, głosiłbym, że
ma pan pełne zrozumienie dla miejscowych interesów. I co pan na to?

 Bardzo panu dziękuję za tyle pięknych słów, panie Leitmann. Ale niestety nie będę

panu mógł przekazać tej łąki południowej. Potrzebuję jej do swoich krów.

 Mój Boże, przecież została panu już tylko jedna. I jeśli nawet dojdą inne, to wystarczy

panu przecież w zupełności ogród.

 Ach, szanowny panie Leitmann, kto to może wiedzieć, co nas teraz jeszcze czeka?

 W każdym razie łąkę koło bagna mógłby mi pan wreszcie odpalić. Tym bardziej że

usadowiła się tam pańska bateria przeciwlotnicza. Tak, tak, także tam, nie tylko w pańskim
domu, ale i w pańskiej rodzinie. Ci faceci udający obrońców zupełnie ją poryli, mówię panu.
Coś okropnego. Porobili jakieś okopy, szykują dziury na te swoje działa. Nic tylko jedno
wielkie kretowisko! Tak że

» może pan spokojnie przekazać mi ten zniszczony kawałek ziemi - no, powiedzmy, po

jakiejś przyjacielskiej cenie sąsiedzkiej.

Leitmann od lat chciał mieć tę łąkę dla siebie. Nigdy nie było okazji, aby o tym

porozmawiać. Może też wcześniej nie miał odwagi podjąć tego tematu. Teraz jednak to
zrobił.

46

 Nie mogę niczego panu w tej chwili obiecać - powiedział Wienand, próbując delikatnie

odnieść się do sprawy. -Może jedynie to, że zastanowię się nad pańską propozycją.

 Niech się pan zastanowi, niech się pan zastanowi, panie sąsiedzie! Bo w końcu jest pan,

jak to się mówi, myślicielem. Lecz niech pan tym razem zbytnio nie przesadza z tym
myśleniem. W naszych czasach potrzebuje się przyjaciół. A ja jestem jednym z nich.

 No, dobrze, sąsiedzie Leitmann. Twierdzi pan więc, że jest moim przyjacielem. Lecz co

by było, gdybym pańskie zapewnienie nie tylko zachował dla siebie, ale także upublicznił. A
więc rozgłosił, że pan i ja jesteśmy przyjaciółmi!

 Niech pan od razu mi tym nie grozi - odpowiedział sąsiad, ponownie przestraszony. -

Mój Boże, Wienand, co z pana za podstępny typ!

E

rich Wienand pożegnał się, rozmyślając po drodze o tym przypadkowym spotkaniu. Poszedł
w kierunku leżącej w pobliżu wsi Martinshausen, do której po niecałym kilometrze dotarł.
Miejscowość ta charakteryzowała się dużą prostotą: podniszczone domy, przed nimi
„miejskie" śmieci, za nimi zardzewiałe maszyny rolnicze.

Była tam tylko jedna ulica, teraz gęsto podziurawiona od kul i pocisków. Każdy

przejeżdżający tamtędy pojazd wzbijał za sobą tumany kurzu, kładące się całunem na całą
wieś, która ginęła w tym obłoku.

W tej nędznie teraz wyglądającej wsi znajdowała się jedna jedyna gospoda - „Pod

Czerwonym Bykiem". Była to długa wyblakła już, obszerna stodoła o spróchniałych

background image

ścianach. Otoczona teraz była stojącymi ciasno obok siebie pojazdami wehrmachtowców,
wyglądającymi jak stado brudnych blaszanych krów. Nie było przy nich widać żadnego
człowieka, lecz za to liczne głosy wydobywały się z wnętrza tej obskurnej szopy. Ale nie był
to, jak Wienand wiedział, żaden centralny punkt w Martinshausen. Za taki uchodził tutaj

47

niewątpliwie kościół. Dom modlitwy, dom Boga. Na zewnątrz gładko tynkowane wysokie
mury, zwieńczone niby koroną dzwonnicą. Od wewnątrz typowo kościelne barwy: wapienna
biel, ciemnobrązowe ławy, w niszach figury świętych pokryte złotą farbą.

A w centrum główny ołtarz - mieniący się w świetle, jak gdyby wszystkie okna tego

budynku były przeznaczone wyłącznie dla niego - by był oświetlony od pierwszego do
ostatniego promienia słonecznego, dzień w dzień. Oczywiście w słoneczne dni. Tam
znajdowała się Madonna z Dzieciątkiem z drewna bukowego, niemal koloru ziemi,
wyrzeźbiona w sposób niezwykle prosty. A pod nią stały ciągle świeże kwiaty, ustawione w
wazonach na białym, jedwabnym obrusie.

Do tego kościoła udał się Erich Wienand. Główne drzwi wejściowe były szeroko otwarte,

wewnątrz nie było ani jednego człowieka. Ukląkł w ostatniej ławce i złożył ręce jak do
modlitwy; nie umiejąc się modlić. Spoglądał na Madonnę z Dzieciątkiem, jakby oczekiwał
od niej jakiegoś cudu, który mógłby go zbawić.

Te cudowne figury zostały wyrzeźbione przez Rienensch-neidera albo któregoś z jego

uczniów. To, co zawsze na nowo urzekało w nich Ericha Wienanda, to piękno i wewnętrzny
spokój, którymi wprost emanowały; była w tym matczyna miłość i wybaczenie.

Nie pozostał jednak zbyt długo sam ze swoimi rozważaniami. Po chwili ukląkł obok niego

gruby mężczyzna w sutannie. Był to ksiądz Geisberger, proboszcz tej małej parani.
Duszpasterz tego wyjątkowego kościoła.

Miał woskowobladą okrągłą twarz, włosy już zupełnie siwe, przy tym lekko drżący głos

starszego człowieka. Bił od niego łagodny, ale wyraźny zapach mieszaniny kadzidła, wina i
potu. Taki pot strachu - jak stwierdził Wienand. Znał to z własnego doświadczenia z obozu.

- Bóg cię pozdrawia, mój drogi panie Wienand. -Ksiądz pochylił się z ufnością do niego. -

Było ciężko?

48

 Szczęśliwie to jakoś przeżyłem - odpowiedział Wie-nand ulegle. - Lecz zupełnie nie

wiem, co mnie teraz jeszcze może czekać. Muszę przyznać, że się boję.

 Obawa jest nieodłącznym losem człowieka. A w naszych czasach szczególnie się to

uwidacznia. Ale nie należy się poddawać, trzeba ufać Panu naszemu. - Geisberger był
wspaniałym kaznodzieją i to nie tylko wtedy, gdy przemawiał z ambony. Po chwili, jakby
chciał uzyskać odpowiedź na dręczące go pytanie, zapytał: - Czy on jeszcze istnieje? • '
Mając na myśli swojego, ich Chrystusa.

 Tak. Ciągle jeszcze istnieje.

Ten „ich" Chrystus, o którego zapytał, był figurą wielkości człowieka, odlaną z brązu we

Włoszech pod koniec XVIII wieku, w jakiejś znanej pracowni we Florencji. Był to tak zwany
Chrystus cierpiący z Florencji, stojący od wielu dziesiątków lat pod kościołem w
Martinshausen na postumencie z dużych polnych kamieni. I nikt, kto wchodził do tego
kościoła z Madonną, nie mógł go ominąć. Dlatego że przed tym postumentem z cierpiącym
Chrystusem rozwidlała się droga do kościoła, by za nim znów się połączyć. Tak więc
spotkanie z „Nim" było dla wszystkich udających się do kościoła nieuniknione.

Potem jednak nastąpiły ciężkie czasy. Już w tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim roku

zapowiadano, a od tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku bezwzględnie
realizowano zbiórkę szlachetnych metali dla przemysłu zbrojeniowego, a więc dla dobra
ojczyzny i jej świętej obrony. Nadawano temu, oczywiście, za każdym razem uroczystą
oprawę. Należało bezwzględnie oddać do przetopienia dzwony kościelne, miedziane dachy,
wszelkie przedmioty z brązu, srebra, ołowiu i cyny. Co miało się naturalnie przyczynić do
ostatecznego zwycięstwa - i ten Chrystus też miał się do tego przyczynić.

background image

Podobno Geisberger wystosował wówczas błagalny list do swoich władz - pełniącego

nadal funkcję kardynała, czcigodnego Faulchabera w Monachium. A ten nie zawahał

49

się zwrócić do okręgowego szefa partii z uniżoną prośbą zrewidowania decyzji oddania tej
wartościowej statuetki Jezusa Chrystusa. Zbadanie tej sprawy z wysłaniem odpowiedniej
komisji na miejsce zostało mu z urzędowym chłodem przyrzeczone.

W rezultacie do Martinshausen zjechał tak zwany znawca kultury i sztuki, naturalnie z

odpowiednimi pełnomocnictwami okręgowego kierownictwa partii. Był to niejaki doktor
Gernot-Grosser, rzekomy ekspert muzealny i miłośnik sztuki. Ponadto uważał się, jak się
okazało, również za kompetentnego znawcę literatury.

Gdy przybył przed kościół, popatrzył i oświadczył:
- Tej figury nie można w żadnym wypadku uznać za dzieło

sztuki, nawet nie jest to przedmiot nadający się do sakralnego
kultu. - Tak więc na podstawie jego udokumentowanych
wysokich kwalifikacji Chrystus cierpiący został oceniony jako
kicz i to kicz wręcz obrażający uczucia wierzących. - Takich
odlewów istnieją dziesiątki. Ten był tylko odpowiednio pod
retuszowany - stwierdził. Oznaczało to oczywiście jednozna
cznie, że figura jest absolutnie bezwartościowa, nic nie znaczą
ca, nadająca się jedynie do przetopienia.

Wkrótce Chrystus zniknął. Którejś nocy po prostu zniknął; był nie do odnalezienia.

Poszukiwania jednak trwały bez przerwy. W Martinshausen pojawiła się w tym celu

specjalna grupa gestapo. Rozpoczęto przykre dla wielu przesłuchania, pociczas których
próbowano wydobyć prawdę o zniknięciu figury; nawet wielce czcigodny Geisberger nie
został oszczędzony. On nie, lecz Wienand - tak.

Nie stało się to przypadkowo. Gdyż ci „chwytacze" prawdopodobnie myśleli tak: Ten

Wienand, mimo że to literat bałamucący umysły, jest jednak ewangelikiem. A więc nie może
mieć nic wspólnego z tymi katolickimi machinacjami.

Lecz Chrystus ciągle pozostawał nie odnaleziony.

- To było straszne - wyznał Geisberger, klęczący obok

50

Wienanda - co tu się wówczas działo. - Na samo wspomnienie glos jeszcze teraz mu się
załamywał.

Przy czym miał na myśli nie tylko swoje krwawe przesłuchanie czy brutalne bicie

kościelnego, ale także znęcanie się nad całą radą kościelną i to w samej zakrystii. Działo się
to przy otwartych drzwiach wychodzących na ołtarz, tak że niemal w obecności Madonny i
Dzieciątka, co oczywiście było nietaktem.

 Nawet teraz nie dają nam jeszcze spokoju w tej sprawie.

 Czy czuje się pan prześladowany albo obserwowany, panie Geisberger?

 Niemal śledzony! I to w podły sposób. I kto wie, za czyją sprawą? Z pewnością nie

przez moją gosposię, ale na pewno przez policję, burmistrza. Nawet dzieci przychodzące do
kościoła sprawiają nieraz wrażenie, jak gdyby śledziły każdy mój ruch, uważały na każde
moje słowo - nawet to, którego nie wypowiadam. I w końcu pozostaje jeszcze pan -
ewangelik, który spotyka się tu z katolickim księdzem. Czy coś takiego nie wygląda
podejrzanie?

 Tak, to może oczywiście wyglądać podejrzanie - przyznał Erich Wienand rozważnie -

gdy spotyka się dwóch ludzi różnych wyznań. W tym wypadku jednak wierny, czyli ja,
poszukuje tutaj swojego kapłana.

 Panie Wienand, pan zawsze imponował mi swoją fantazją, ale czym teraz chce mnie pan

zaskoczyć?

Na co Erich Wienand, bardzo wolno i rzeczowo, odpowiedział:

- Wiem, że pan wie, iż jestem od urodzenia ewangeli

background image

kiem. Lecz moje straszne przeżycia w ostatnich miesiącach
kazały mi zrobić korektę wartości mojego wyznania. W mo
ich cierpieniach nie towarzyszył mi żaden duchowny moje
go kościoła. Za to wywodzący się z pańskiego, którzy wraz
ze mną cierpieli, stali mi się bardzo bliscy. Przyczynił się do
tego także pewien Żyd, do którego nabrałem pełnego zaufa
nia. Czy to nic panu nie mówi, nie tłumaczy mojej decyzji?

51

 Nie, drogi panie Wienand. W końcu trzeba pamiętać o tym, że nasz Chrystus też był

Żydem.

 I właśnie bezgraniczna wiara pańskich braci, których nie odstraszała nawet śmierć,

bardzo mnie poruszyła. Żeby być Żydem, na to czułem się za słaby, ale żeby przyznawać się
do waszego Kościoła - tego się nie bałem. Tak więc i nadal pragnę do niego należeć.

 Jeśli tak jest, panie Wienand, to przyjmuję pana do naszego Kościoła - w imię Boga.

Choć przyznaję, że zaskoczył mnie pan. Pan ze swoim niezależnym światopoglądem.

Geisberger kręcił z niedowierzaniem głową. Jakby nie mógł jeszcze uwierzyć w to, co się

przed chwilą dokonało.

W

tym czasie Elwira Wienand odszukała Horsta-Heinza Warnhagena. Weszła do jego pokoju,
zamknęła za sobą drzwi - zatrzymała się przy nich, jakby sprawdzała, czy nikt nie
podsłuchuje, po czym popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma.

Porucznik siedział za biurkiem Ericha Wienanda, ubrany w dobrze leżący na nim mundur,

w starannie oczyszczonych oficerkach. Natychmiast wstał i uśmiechając się, podszedł do
niej, objął ramieniem i przyciągnął do siebie.

- Jak dobrze, że przyszłaś - powiedział.

Ona natomiast próbowała się oswobodzić z jego ramion, demonstrując przy tym pewną

obojętność, można powiedzieć - nawet chłód.

- Przyszłam tutaj, Horscie-Heinzu - oświadczyła zdecy

dowanym głosem - aby ci powiedzieć, że to, co zaszło
między nami wczorajszej nocy, nie może się już nigdy
powtórzyć. Musimy o tym jak najprędzej zapomnieć!

Uśmiechał się do niej dalej przyjaźnie, nie wypuszczając z ramion, które odpowiednio

mocno, ale zarazem delikatnie obejmowały jej postać.

- Ach, moja droga, o czym ty mówisz, to przecież było

52

nieuchronne. Ty tego chciałaś i ja też tego pragnąłem, nic więcej.

Szukał jej ust, których mu nie odmówiła. Ich ciała przylgnęły do siebie. Z najwyższym

trudem udało się Elwirze oswobodzić z tego uścisku.

 Ty znaczysz bardzo wiele dla mnie, lecz mało o mnie wiesz.

 A jednak, moja kochana Elwiro, wiem to, co najważniejsze. Przede wszystkim jesteś

cudowną kobietą i robisz to jak żadna inna. Czułem to zresztą od pierwszego wejrzenia.
Żadna kobieta nie może się z tobą w tym równać!

- Proszę cię, Horscie-Heinzu, nie mów tak, jeszcze nie. Musisz najpierw trochę więcej o

mnie wiedzieć. Usiądźmy na chwilę. - Wskazała mu skórzaną kanapę. - Ale nie dotykaj mnie,
proszę cię, nim wszystkiego ci nie powiem, właśnie tobie, przed tobą nie powinnam niczego
przemilczeć.

 Czuję się - zaczęła mu potem opowiadać - bardzo zobowiązana wobec Ericha

Wienanda. On ożenił się ze mną bez jakichkolwiek zastrzeżeń i przyjął także bez zastrzeżeń
moje dziecko, Elfie. Różnica wieku między nami, wynosząca prawie siedemnaście lat, z
początku nie przeszkadzała. Sądzę, że nawet dała mu wiele przyjemnych chwil, choć jak

background image

widać, bez potomstwa. Ale mimo to byłam mu wierna. A coś takiego jak teraz zdarzyło mi
się po raz pierwszy.

 I nie po raz ostatni, jeżeli tylko chcesz.

 Lecz z czasem - dalej opowiadała Elwira - pojawiły się między nami, powiedzmy,

pewne przeszkody.

 W dodatku, po roku tysiąc dziewięćset trzydziestym trzecim, Erich Wienand był

psychicznie kompletnie zdruzgotany, brutalnie odepchnięty na bok i w obrzydliwy sposób
prześladowany i dręczony. I wtedy zaczął się ze wszystkiego wycofywać, zamykać w sobie,
ograniczając się wyłącznie do własnego hermetycznego świata: domu, najbliższego
otoczenia, rodziny. Wpadł niemal w jakąś obsesję, koncentrując się wyłącznie na swojej
pracy, na tak zwanym „dziele

53

życia". Pisanie stało się dla niego ucieczką od otaczającej go rzeczywistości.

 A pobyt w obozie - dodała jeszcze z przekonaniem -zdaje się dobił go do reszty.

Zachowuje się - mówiła dalej -jak ciężko ranne zwierzę. A te czasami potrafią być bardzo
niebezpieczne.

 W gruncie rzeczy, moja droga Elwiro, taki układ może być dla nas bardzo korzystny.

Możemy więc spokojnie być ze sobą - nie wchodząc mu w paradę. Niczego mu zatem nie
zabieramy, skoro i tak już tego nie miał. I ty możesz tylko na tym skorzystać. - Miał na myśli
oczywiście siebie, ale przecież i ona tego chciała.

Elwira była gotowa przytoczyć jeszcze dalsze argumenty w odpowiedzi na to pytanie, nie

próbując się już wyswobodzić z jego uścisku. Lecz na jego propozycję bardziej intymnego
zbliżenia nie zgodziła się jeszcze, nie od razu.

 Jeśli nawet będziemy żyli ze sobą, Horscie-Heinzu, to i tak nie zmieni to faktu -

powiedziała - że będę musiała się nim opiekować i to również tak, jak żona mężem. Przecież
nadal jesteśmy małżeństwem, a ponadto winna mu jestem wdzięczność.

 Na pewno wszystko będzie dobrze. Sądzę, że nie będzie wymagał od ciebie spełniania

małżeńskich obowiązków. A poza tym wydaje się, że jest dostatecznie mądrym i wspaniało-
myślnym człowiekiem - to wynika z jego książek.

 Kochasz mnie, Horscie-Heinzu?

 Czy nie udowodniłem ci tego jeszcze, Elwiro?

 I jak długo będzie to trwało?

 Tak długo, jak długo będziemy mieli okazje! Będziemy musieli umieć je sobie

organizować. We dwójkę na pewno coś wymyślimy.

Podniosła się z tapczana, oswabadzając się delikatnie z jego uścisku i pełna niepokoju

podeszła do okna, wygładzając po drodze nieco pogniecioną sukienkę. Oparła się o parapet i
zaczęła spoglądać przez szybę.

- Gdzie on teraz może być? - zapytała.

54

 W kościele w Martinshausen, jeśli zostałem dobrze poinformowany - odpowiedział

Warnhagen. Podszedł do niej i nachylił się. - Wysłałem za nim podoficera, niejakiego
Tiimmlera - żeby go w razie czego chronił, a ten widział go mniej więcej godzinę temu
wchodzącego do tamtejszego kościoła. Poinformował mnie o tym telefonicznie. Jeśli twój
mąż będzie wracał stamtąd do domu, to będzie go można przez to okno zobaczyć. Musi
bowiem przyjść tą drogą, którą stąd widzisz.

 To dobrze - odpowiedziała, od razu dodając: - Więc jeśli tu będziemy, to go wcześniej

zobaczymy, i nie zaskoczy nas! Nawet jeśli jest wyrozumiały i tolerancyjny, jak mówisz, to
jednak lepiej go nie drażnić. Powinniśmy na to uważać.

 Zgadzam się, moja droga, ale nie rób sobie żadnych wyrzutów. On będzie miał swoje

życie, a my swoje! Ale nie musisz wciąż myśleć tylko o nim, czasem pomyśl i o nas!

Elwira oparta o parapet, a Horst z tyłu, przytulony do niej, patrzyli przez okno, widząc

drogę na kilka kilometrów od domu. Po chwili zobaczyli idącego wolno w kierunku domu

background image

Ericha Wienanda. Szedł pochylony mocno do przodu, powłócząc nogami, oświetlony
późnowiosennym słońcem. Znała dobrze jego krok - stąpał niepewnie po ziemi, jak
marynarz, który po długim rejsie opuszcza statek.

Horst-Heinz delikatnie całował od tyłu włosy Elwiry upięte w kok. Potem zaczął je wolno

rozpuszczać na jej okrągłe ramiona i gładki kark. Sięgały niemal końca pleców, może nawet
jeszcze niżej, gdy stała nachylona przed nim, opierając się o parapet.

Wtedy sięgnął ręką pod suknię, zsunął delikatnie jej majtki i przyciągnął do siebie jej

okrągłe, jędrne pośladki, które pod jego rękoma zaczęły drżeć. Nawet Rubens nie mógłby
namalować czegoś bardziej przekonywającego.

 Co ty ze mną robisz? - jęknęła, gdy już go poczuła w sobie.

 Tylko to, czego sama chcesz. I ja też! - zapewnił ją.

55

Życiorys Ericha Wienanda

Część druga

W 1896 roku obchodził dziesiąte urodziny, nie opuszczając dotąd jeszcze nigdy Pńesnitz,

miasta, w którym się urodził. Jego ojciec był niezwykłym patriotą miejscowości, w której
mieszkali. Każdego powszedniego dnia przebywał w swoim ukochanym sądzie od ósmej rano
do szóstej wieczorem. Niedziele i świata poświęcał rodzinie i kościołowi.

Chodził tam ze swoją żoną Elisabeth, odświętnie ubrany, a obydwaj synowie - Hermann i

Erich - musieli kroczyć tuż ża nimi, ubrani przeważnie w ubranka marynarskie: lniane, w
białym kolorze — zawsze od pierwszego maja; a w wełniane niebieskie - od pierwszego
października.

Wakacje spędzali wspólnie za miastem, w letnim domku, zbudowanym tuż nad jeziorem

Pńesnitz. Mieli tam łódkę, która zdaniem ojca i pod jego nadzorem spełniała ważną funkcję
w rozwoju fizycznym chłopców. Codziennie musieli więc obydwaj wiosłować, z początku sto
metrów, potem trzysta, aż wreszcie pięćset.

Przy czym osiągany czas był przez ojca dokładnie mierzony za pomocą jego złotego

zegarka kieszonkowego z automatycznie otwieraną pokrywką i zapisywany w specjalnej
tabeli, która wisiała na drzwiach domku letniskowego. Za szczególnie dobry wynik
otrzymywali nawet rozsądnie wymyślane nagrody, na przykład udział w ognisku z pieczeniem
kiełbasek i kartofli w mundurkach i ze wspólnym śpiewaniem.

56

Wkrótce jednak okazało się, że Erich jest bardzo trudnym, a nawet wręcz stwarzającym

problemy dzieckiem - na nieszczęście! W gruncie rzeczy chodziło o to, że zawsze
przeciwstawiał się próbie narzucenia mu czyjejś woli, nie chciał się nigdy nikomu tak do
końca podporządkować. Z czego oczywiście wynikały ustawiczne konflikty, jakie ojciec miał
przez niego i tylko z nim. O dwa lata starszy brat Hermann był zupełnie inny i zapowiadał się
na wspaniałego człowieka. Ten - tak.

Do tego zagadnienia Konstanza Reibert, późniejsza biograf-ka Wienanda, odnalazła

stosowną korespondencję prowadzoną przez panią Elisabeth Wienand, z domu Goldach, z jej
matką Emmą w Berlinie.

„Mój Erich, musisz wiedzieć - pisała pani Elisabeth Wienand — jest przecudownym i

niezwykle miłym i kochanym dzieckiem. Tylko nieco zbyt delikatnym. Za to bardzo mądrym i

background image

wrażliwym. Lecz w związku z tym ma kłopoty i nie potrafi sobie poradzić z samym sobą.
Próbuję mu w tym pomóc, lecz z przykrością muszę ci donieść, Mamo, iż z miernym efektem.
Mój Boże, jak ten chłopiec nieraz na mnie patrzy! A ja wtedy czuję się jeszcze bardziej
bezradna".

Na ten list pani Elisabeth otrzymała wkrótce życzliwą, lecz pełną troski odpowiedź -

skierowaną wprost do radcy sądowego w Priesnitz przez jego teściową z Berlina. Ten zaś
odpowiedział jej niemal natychmiast.

„Pragnę Panią bardzo prosić, moja kochana, najdroższa teściowo, aby Pani nie wątpiła w

moją dobrą wolę jak najlepszego wychowania w dyscyplinie i posłuszeństwie mojego syna -
przy czym miał na myśli Ericha. - Ten jednak sprawia mi wiele kłopotów, a nawet wyłamuje
się spod mojej kontroli. Proszę mi pozwolić tylko na jeden drobny przykład, choć mógłbym
ich przytoczyć znacznie więcej. Gdy mu doradziłem, aby zapisał się do naszego chóru
mieszanego i udzielał się w nim
- pozwolił sobie na wielce nietaktowną uwagę: - Ja nie będę
Maklerem! — tak mi odpowiedział. A ja chciałem tylko, aby przez przebywanie w tak zwanym
środowisku kształtowała się jego świadomość narodowa. Chciałem mu przez to dać
jednoznacznie do zrozu-

57

mienia: «Taki chór, mój synu, pragnie być dyrygowanym. Czy nie czujesz również tego
rodzaju potrzeby?» ".

A co mu na to odpowiedziała jego czcigodna teściowa?

„ Tego rodzaju muzyka nie interesuje mnie specjalnie - w takim przypadku gotowa jestem

nawet udawać osobę absolutnie niemuzykalną ".

Później doszły do tego jeszcze informacje o bracie Ericha, Hermannie. Konstanza Reibert

uznała za stosowne umieścić je również w swojej książce. Otóż ten brat był otwarty na
wszystkie tego rodzaju inspiracje. Był to człowiek oddany tak zwanej niemieckiej tradycji,
przekonany o jej wyższej wartości, udekorowany wieloma odznaczeniami. Oficer pierwszej
wojny światowej, potem major Reichswehry, następnie generał w Trzeciej Rzeszy. Najpierw
gorący zwolennik Hitlera, potem prawdopodobnie jego przeciwnik. Zdecydowany strateg,
nawet w rodzinnych układach, w typowo nacjonalistycznym pojęciu. To on uważał za
stosowne wygłaszanie tego rodzaju opinii, mając na myśli swego o dwa lata młodszego brata
Ericha:

„ Ten mały znów wrzeszczał na naszych wspaniałych chłopców. On sądzi, że ma do

czynienia wyłącznie z gówniarzami i cwaniakami!" - Hermann śmiał się przy tym głośno. -
„No tak, on zawsze był nieco zwariowanym marzycielem - niemniej jest moim bratem.
Oczywiście, że go kocham, to przecież jest normalne — tak jest! Jeśli nawet nie zasługiwał na
to. Już zawsze był taki jakiś niezrównoważony; dziwny w pewnym sensie".



Wtedy jednak, panie Wienand, działo się w tym kraju coś bardzo szczególnego -

próbowała przerwać mu Konstanza Reibert. - Jak pan sądzi, co to było takiego?

 Co nieco sobie przypominam. No, przede wszystkim to, że mój kochany brat

przeciwstawiał się wioślarskim żądaniom naszego ojca. Ze szkoły przynosił również nie
najlepsze świadectwa. Pamiętam, z religii miał bardzo dobry, za to z rachunków kompletną
pałę; z niemieckiego zwykle bywała trójka; z historii i geografii również. Nie był w każdym
razie specjalnie chętny do nauki, raczej zajmował się stawianiem pytań. Robił to chyba po

58

to, żeby tuszować swój niedostatek zainteresowania prawdziwą nauką. Lecz to się nie mogło
przecież udać. Jego o dwa lata starszy brat wspominał dalej:



Niezależnie od tego, podczas pewnego wielce nieprzyjemnego przeszukania znaleziono

na jego regale iw jego biurku różne problematyczne, jak twierdził, literackie książki. Do tego
jeszcze napisane przez niego - dziesięcioletniego chłopca! - pani wybaczy! - różne
dwuznaczne wiersze. Oczywiście wielce niemoralne. I ma się rozumieć, katastrofa była
gotowa.

 Jaka to była wówczas katastrofa? - chciała wiedzieć Kon-stanza Reibert.

background image

 Sprawa wyglądała następująco: Nasz czujący się absolutnie biegły w prawie ojciec

zawołał do siebie Ericha. I tam, w gabinecie, wygarnął mu, wrzeszcząc na niego: Do czego ty
mnie zmuszasz!

Wtedy ojciec wpadł w szał i odpowiednio „pouczył" Ericha tak, że ten był zielony i siny od

razów. Tak dostał. A ojciec cały czas krzyczał przy tym:

- Mój Boże, mój Boże - do czego mnie zmuszasz, mój synu!
Zaraz po tym Erich Wienand zniknął z Priesnitz. Tak jak

stał, niczego ze sobą nie zabrał. Nie pozostawił też żadnej kartki, żadnego słowa - gdzie, co,
jak. I długo go nie było. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa.

G

dy Erich Wienand wiosną 1945 roku, po swoim pierwszym spacerze, znów wrócił do domu,
było mu wyraźnie lżej na duszy. Czuł się również zadowolony, że nikt w domu nie
interesował się specjalnie jego nieobecnością. W kuchni stała przygotowana dla niego
kolacja.

Sięgnął po parę kromek chleba, dzbanek z kawą z mlekiem Eddy, wziął kilka kostek

cukru i poszedł z tym do swej piwnicy. Gdy otworzył drzwi do pomieszczenia, zatrzymał się
w progu, przed dłuższą chwilę nie mogąc wyjść z podziwu.

To, co zobaczył w swojej norze, było więcej niż porząd-

59

kiem. To wszystko zostało zrobione podczas jego nieobecności. Dokonały tego z pewnością
zręczne dłonie jego żony. Wełniane koce na jego łóżku polowym, czyste ręczniki przy misce
z wodą, a obok świecznika od Knuta Hamsuna, na jego pulpicie do pisania leżały dwie
dodatkowe świeczki i pudełko zapałek. Do tego jeszcze papier i cała masa starannie
zatemperowanych ołówków.

Przed pulpitem stało krzesło, i to nie byle jakie, ale jego własny fotel, stojący dotąd za

biurkiem w jego gabinecie. Był to angielski mebel, wyjątkowo okazały, masywny, a nade
wszystko bardzo wygodny. W tej małej norze prezentował się jak tron w wielkim pałacu.
Erich Wienand usiadł w nim, wyciągając daleko przed siebie nogi, przyjemnie zmęczony.

Z tego miejsca zaczął po chwili spoglądać pożądliwie na skrzynię, pod którą znajdował się

jego Chrystus. Nikt jej nie ruszał. Przykryta była zielonym lnianym obrusem, na którym
leżało teraz kilka jego ulubionych książek: Kanta Krytyka czystego rozumu, Kraussa
Zmierzch świata mieszczańskiego, jak też Henryka Manna Henryk IV i jeszcze prace Seneki,
Homera, Owidiusza, Stendhala, Heinego i Fontanego. Na samym wierzchu położono
Błogosławieństwo ziemi Knuta Hamsuna; co było oczywiste. Ku tym książkom, jakby je
chciał pobłogosławić, wyciągnął chciwie obydwie ręce.

Chwilę później zobaczył jeszcze na stole, stojącym między wąskimi oknami piwnicznymi,

butelkę czerwonego wina; była odkorkowana. Obok stał jego ulubiony kieliszek, ozdobny,
zabytkowy, kryształowy kielich z XVIII wieku -którego zwykle używał. Nabył go kiedyś
osobiście u Behei-mera w Monachium.

Wziął go do ręki, przyglądał mu się, a po krótkim wahaniu nalał do niego troszeczkę wina

- przy czym butelkę trzymał troskliwie oburącz, aby nie wymknęła mu się z drżącej ręki.
Było to włoskie wino dobrego gatunku, którego większą ilość w szczęśliwych czasach lubił
przechowywać w piwnicy. I mimo iż wiedział, że nawet niewielka ilość tego wina może
zakręcić mu w głowie, wypił to, co miał

60

W pucharze. Momentalnie poczuł, jak charakterystyczne ciepło rozeszło się po jego ciele.

background image

Po chwili jakby automatycznie zaczął sobie ustawiać fotel do pracy na odpowiedniej

wysokości, sięgnął po papier i ołówek. Prawdopodobnie chciał teraz pisać - widocznie gnany
pokusą utrwalenia dręczących go licznych przeżyć - o doznanych cierpieniach, marzeniach,
zdobytych doświadczeniach.

Co w nich było jednak najważniejsze? Od czego powinien zacząć? Jak zakończyć? Gdy tylko
osadzono go w obozie koncentracyjnym, próbował robić sobie notatki, szkic do „dziennika
więźnia obozowego". Notował dosłownie wszędzie, na papierze listowym, kopertach, między
linijkami pewnej książki, którą mu pozostawiono. I sprytnie, jak sądził, wybrał sobie do tego
celu Pieśni pogańskie niejakiego Lönsa, których mu nie skonfiskowano.

0 jego zamiarach, to jest próbach utrwalenia przeżyć

obozowych, wiedział jedynie jego przyjaciel - Żyd Jacob
Werner, który jednak odwodził go od tego zamiaru.

- Takie potworne piekło, Erichu - przekonywał go - nie

wymaga żadnej dokumentacji. W nim nawet papier jest tylko
popiołem, przekleństwem, ogniem nie do ugaszenia. Uwolnij
lepiej swój umysł od tego! Zresztą nie pozwolę ci na to.

Jacob Werner miał rację, gdyż notatki Wienanda szybko odkryto, odebrano mu i na jego

oczach spalono.

- Co to za siki, ty kretynie? - wrzeszczano na Wienan

da. - Te twoje literackie szczochy sam teraz wychlasz!

Potem Erich Wienand po dłuższym rozpamiętywaniu zaczął spisywać swoje spostrzeżenia

na papierze toaletowym i pakowym. Te notatki chował do butów jako wkładki. Ale i tę
kryjówkę doświadczeni dozorcy szybko wykryli. Tym razem jednak już nie tylko dziwiono
się, jak poprzednio, ale jeszcze przykładnie go skatowano.

- Możesz teraz tym wycierać sobie krew na własnym ciele,

a potem jeszcze gówno z dupy. Ty przeklęty sukinsynu!

1 teraz, w tym migoczącym świetle świec, Erich Wienand

ogarnięty tymi wspomnieniami na nowo stwierdził, iż opi-

61

sanie tego, co przeżył, byłoby nie tylko trudne, ale i być może także bezcelowe. Musiałoby
dotyczyć wyłącznie upokorzeń, jakich doznał, a to oznaczałoby, że człowiek zostałby odarty
absolutnie ze wszystkiego, i w końcu nie znalazłoby się w tym nic, co zachęcałoby do życia.
Nie, opisywanie ruiny człowieka nie miałoby sensu. „Nie, zeżryj to Wienand - albo umieraj
"- Znów przemknęły mu przez myśl wrzaski obozowych nadzorców.

A jego ukochany Jacob z pewnością dodałby do tego: „Ciało da się zniszczyć, ale myśli

nie zawsze. Trzeba zatem umieć je zachowywać, aby całkowicie nie zdechnąć". To było
mądre stwierdzenie, które także teraz sobie przypomniał Erich Wienand, opierając się
pokusie natychmiastowego pisania.

Odłożył więc papier, potem ołówek, dolał wina do kieliszka i po chwili poczuł się

przyjemnie odurzony. Nalał sobie jeszcze trochę wina, znów wypił - potem jeszcze jeden
kieliszek. W końcu rzucił się na swoje łóżko polowe i nim stracił kontakt z otoczeniem,
powiedział jeszcze do siebie: Gdyby było tak jak kiedyś - to teraz przyszłaby do niego jego
Lottchen, by go obwąchać i zorientować się, jak się czuje.

Lottchen - ukochana suczka, była nie tylko wierną towarzyszką jego długich spacerów, ale

również wytrwałym stworzeniem, które siedziało z nim po nocach, towarzysząc w pisaniu.
Nigdy nie leżała pod jego nogami - raczej w pewnej odległości od niego, 2, które) mogła go
obserwować. Chciała patrzeć na niego, ale i też być widzianą.

Dlaczego Lottchen już nie było, dowiedział się Erich Wienand dopiero później. Jego

jamniczka została przejechana przez ciągnik należący do baterii przeciwlotniczej porucznika
Warnhagena. Temu wyzywającemu monstrum wojennemu Lottchen najprawdopodobniej
próbowała zagrodzić drogę.

Jego przyjaciel Jacob z pewnością powiedziałby na to: Gdyby nawet istniała tylko jedna

istota w życiu, która kochała albo była kochana - to już spełniłoby się dużo.

background image

62

3

N

astępnego ranka Erich Wienand z trudem próbował się podnieść ze swego posłania. Przez
dłuższą chwilę siedział skulony na skraju łóżka polowego, ciężko dysząc, patrząc bez celu
przed siebie. Potem zaczął wycierać twarz z potu, który zrosił jego czoło, zerkając przy tym
od czasu do czasu w kierunku okien, w których pojawiło się słońce.

Wyciągnął ręce w jego kierunku, jakby je chciał ująć. Spostrzegł przy tym, co go

ucieszyło, że przed oknem siedzi znów ten mały, szary wróbelek, którego wczoraj czy przed-
wczoraj karmił okruchami chleba. Niedaleko za nim podskakiwał drugi, którego widocznie
przyprowadził ze sobą.

Erich Wienand uśmiechnął się. Ogarnęła go radość. Nie trwała jednak długo. Popatrzył w

lustro, niechętnie przyglądając się sobie. Zaczął się myć, ubrał się skromnie, po chłopsku i
poszedł do kuchni, gdzie już czekały na niego żona i córka.

 Czy miałeś dobrą noc? - zapytała Elwira.

 Bardzo dobrą - zapewnił ją. - Spałem spokojnie i bez męczących snów, widocznie pod

wpływem tego cudownego wina, które prawie do połowy wypiłem.

 Czy aby trochę nie za dużo? - chciała wiedzieć Elfie.

 Na pewno było za dużo tego dobrego, ale jak widać, nie zaszkodziło mi.

 Dzwonił już dzisiaj nasz lekarz domowy, doktor Gans - powiedziała Elwira - radził,

abyś próbował możliwie

63

regularnie jeść. Nawet kilka razy dziennie w małych ilościach i coś lekkiego. To, jego
zdaniem, jest w tej chwili najważniejsze.

- Ale nie wyraził życzenia, aby mnie zbadać, co? - pu-

wiedział łagodnie Erich Wienand.

Co to miało oznaczać, Elwira natychmiast zrozumiała.
Gdybyśmy teraz chcieli, aby wydał orzeczenie lekarskie o stanie zdrowia Ericha, to

mogłoby to być kłopotliwe dla niego - pomyślała. Głośno zaś dodała:

 Musi się przed tym w jakiś sposób na razie ustrzec -pewnie w obawie przed nazistami.

Czy możesz to zrozumieć?

 Oczywiście - odpowiedział Erich Wienand, kończąc talerz zupy mlecznej. - Chciałem

background image

po śniadaniu udać się do Schoenau.

 Czy mogę ci towarzyszyć, tato? - zaproponowała Elfie.

 Nie, moje dziecko. Nie powinniśmy w tej chwili niczego specjalnie demonstrować.

Twoja mama wie, co mam na myśli. Istnieje między nami pewne ciche porozumienie. To
znaczy, że to, co kiedykolwiek zrobiłem lub robię, napisałem lub powiedziałem, jest
wyłącznie moją sprawą i wyłącznie sam za to odpowiadam.

 Zawsze czułam, że tak uważasz, Erichu - potwierdziła Elwira. - I zastosowałem się do

tego, choć nie zawsze przychodziło mi to łatwo. Ale chyba tylko dzięki mojemu milczeniu
tak długo pozostajemy ze sobą.

 Tak to chyba należy traktować - przyznał Erich Wienand. - Trudno jest przejść

bezpośrednio z piekła do nieba. Potrzebne są do tego stacje pośrednie, pytanie tylko - jakie?
Możemy spróbować zastanowić się nad tym.

E

rich Wienand szedł do Schoenau wzdłuż sztucznego jeziora. Ta mała miejscowość o pięknie
brzmiącej nazwie po raz pierwszy została wymieniona w 1246 roku. Teraz zbliżała się do
siedemsetnej rocznicy istnienia.

W tym mieście znajdowała się rejonowa i miejska organi-

64

zacja NSDAP, działał burmistrz, który teraz stał się odpowiedzialny również za pobliskie
wioski. Była tam też zawsze i wszędzie obecna policja! A od niedawna także rejonowa
komendantura Wehrmachtu. Wszystkie te instytucje znajdowały się obecnie w ograniczonych
pomieszczeniach, lecz ciągle zabiegała o to, aby rozszerzyć swoje locum.

Gdy Erich Wienand dotarł do centrum miasteczka, udał się do tak zwanej paki, a więc

budynku, w którym mieściła się policja i jednocześnie niewielki areszt śledczy. Na korytarzu
było tłoczno od oczekujących, przestraszonych, niespokojnych ludzi. Siedzieli na ławkach,
walizkach, a nawet na podłodze. I kto to mógł wiedzieć, po co oni tutaj wszyscy przybyli.
Czy w sprawie zameldowania, czy wymeldowania, przydziału kwatery czy też by odwiedzić
kogoś z aresztowanych. A może musieli po prostu tutaj się meldować?

Erich Wienand z wysiłkiem stąpał przez koszyki, różnego rodzaju kartony, ponad głowami

dzieci. Jednocześnie starał się nikogo nie dotknąć, nikogo nie zepchnąć na bok. Aż dotarł do
stolika, który dzielił oczekujących od tak zwanej władzy.

Siedział za nim dobrze wypasiony policjant, akurat ziewając, jakby był zmęczony

napierającym tłumem.

 Każdy tu czegoś chce, a pan czego? - zapytał szorstko Ericha Wienanda.

 Chciałbym zobaczyć się z panem Strassnerem.

 Człowieku, każdy chce się z nim zobaczyć!

 Mam jednak prawo sądzić, że pan Strassner mnie oczekuje. Nazywam się Wienand. Czy

mogę pana prosić o poinformowanie pana Strassnera o moim przybyciu?

Zwrócenie się w takiej uprzejmej formie do policjanta było tu raczej wyjątkiem. Toteż

siedzący przy stoliku policjant przez chwilę nie mógł opanować swego zdziwienia, po czym
jednak podniósł się i poszedł powiadomić komendanta. Ten wyszedł natychmiast ze swego
pokoju i już z daleka pozdrawiał Ericha Wienanda.

- Serdecznie witam - wołał do niego nieco przytłumio-

65

nym głosem. To z pewnością ze względu na wielu innych czekających w budynku - i
natychmiast zapraszającym gestem poprosił go do swego gabinetu.

background image

 Przyszedłem tutaj, panie Strassner - wyjaśnił Wienand - aby oficjalnie się u pana

zameldować.

 Ależ, panie Wienand, proszę pana! - odpowiedział łagodnie komendant posterunku

policji w Schoenau. - Nie musi pan tego tak podkreślać od razu na początku! Niemniej jestem
panu wdzięczny, że pan mnie odwiedza, przyjmuję to jako dowód zaufania do mnie. Gdyby
pan nie przyszedł - odszukałbym pana w ciągu dnia, ale tylko po to, aby się dowiedzieć, jak
się panu wiedzie. Przypuszczam, że dobrze - czy się nie mylę?

 Tak, mniej więcej, panie Strassner - zapewnił Erich Wienand bardzo ostrożnie.

Tej ostrożności nauczył się w obozie koncentracyjnym. Instynkt podpowiadał mu, że nie

wiadomo, czy komendant miejscowej policji nie odgrywał czasami roli myśliwego wobec
niego albo przynajmniej gajowego opiekującego się zwierzyną.

 Stwierdzam wobec tego - uśmiechnął się Strassner z demonstracyjną uprzejmością - że

w zasadzie czuje się pan dobrze, co mnie cieszy. Bo musi pan wiedzieć, panie Wienand, że
jestem gotów wziąć pana pod moją szczególną opiekę, to znaczy zapewnić panu osobistą
ochronę.

 Za co jestem oczywiście panu bardzo wdzięczny, panie Strassner.

 Zrobię dla pana wszystko, co będę mógł, panie Wienand. Tym bardziej iż mam wobec

pana czyste sumienie. Gdy bowiem zabierali pana stąd, pełniłem służbę we wschodnich
Niemczech. Tak więc nie musi się pan niczego obawiać z mojej strony.

 Tak to też oceniam, panie Strassner.

 Ja dopiero kilka tygodni temu wylądowałem w Schoenau, zostałem tu po prostu

zwyczajnie odkomenderowany. Dlatego też nie bardzo znam pański przypadek, co ewentu-

66

alnie teraz się planuje, jakie są zamiary wobec pańskiej osoby; chcę jednak o wszystko
dokładnie się wywiedzieć. Uważam to nie tylko za swój obowiązek, ale nawet za konieczność
- dla pańskiego bezpieczeństwa. Muszę wiedzieć, panie Wienand, przed kim powinienem
pana chronić.

- Ależ, panie Strassner, czasami jest lepiej, gdy się za

dużo nie wie.

~ To nie odpowiada mojemu policyjnemu sposobowi myślenia. Nie należę do tych, którzy

udają, że nic nie widzą - przymykają oko na pewne sprawy albo od razu obydwa. Ja chcę
widzieć, by wiedzieć, na co muszę mieć szczególne baczenie. Chcę też wiedzieć, kto jest
odpowiedzialny za to, że pan znalazł się w tym obozie koncentracyjnym? A może - nie jest
pan wciąż jeszcze przekonany, że można mi zaufać?

 Dlaczego miałbym nie mieć do pana zaufania? - odpowiedział Erich Wienand znów

bardzo ostrożnie, mimo że wcześniej odpowiadał już niemal normalnie na postawione
pytania. Tej nieufności nauczył się od swego przyjaciela -Żyda, Jacoba Wernera -
współtowarzysza niedoli wszystkich nieskończenie dręczących godzin obozowych. I wydało
mu się, jakby ten wciąż jeszcze stał obok niego. Tak, Jacob Werner żył dla niego i zawsze
będzie mu bezgranicznie oddany; nawet wtedy, gdyby go już nie było.

 Wiem tylko tyle, panie Strassner, że zostałem któregoś dnia zabrany z domu i

odtransportowany do obozu. Nie było przy tym żadnego uzasadnienia; nie postawiono mi
żadnych zarzutów i nie wręczono mi żadnych dokumentów - nawet ani razu nie wymieniono
przy tym mojego nazwiska. I nic więcej nie mam na ten temat do powiedzenia.

 Czy byłby pan gotów, panie Wienand, porozmawiać o tym z naszym burmistrzem? W

mojej obecności? - Co prawda Strassner zapytał o to niezwykle uprzejmie, lecz zabrzmiało to
jednocześnie jak polecenie, któremu nie wolno się sprzeciwić. - Zdaje się, że on czeka na taką
rozmowę,

67

a nawet przykłada do niej pewną wagę, co osobiście przyjąłem z zadowoleniem. Czy jest pan
może innego zdania?

- Jeśli pan sobie tego życzy, panie Strassner - odpowie

background image

dział Wienand prawie z zainteresowaniem, jakby sam cie
kaw był tej rozmowy - dlaczego nie miałbym tego zrobić?

B

urmistrzem Schoenau, którego obaj po tej rozmowie odwiedzili, był niejaki Alfred
Breisgrauer. I chociaż był mniej więcej w wieku Ericha Wienanda, to jednak sprawiał
wrażenie człowieka bardziej ruchliwego, dobrze odżywionego, o gościnności oberżysty.
Również jego gabinet wyglądał jak zadbany salonik jakiejś lepszej klasy gospody - „tylko dla
gości z tak zwanej elity".

 Dowiedziałem się, Erichu Wienand, że pan życzył sobie ze mną rozmawiać.

 Jak pan to ładnie sformułował, panie burmistrzu.

 Oczywiście jestem do pana dyspozycji, szczególnie pańskiej, panie Wienand. Nawet

gdybym miał nie wiadomo ile roboty w tych coraz gorszych czasach.

Po serdecznym uścisku rąk wskazał swoim gościom krzesła przy małym stoliku, za

którym sam usiadł pierwszy. Spoglądał na Wienanda z wyraźnym zadowoleniem i wy-
czekująco. Jego zaróżowiona twarz sygnalizowała „ojco-wsko-burmistrzowskie"
zainteresowanie.

- A więc, mój drogi, o czym chciał pan ze mną poroz

mawiać?

Zamiast niego - ponieważ Erich Wienand przez chwilę wydawał się jakby przestraszony i

nie odzywał się - odpowiedział burmistrzowi Strassner:

 Erich Wienand chciałby się najprawdopodobniej dowiedzieć, jak doszło do jego

aresztowania i umieszczenia go w obozie koncentracyjnym? Kto się do tego bezpośrednio
przyczynił?

 Ta cała historia to w ogóle okropne zdarzenie! Byłem naprawdę zaszokowany, gdy się o

tym dowiedziałem!

68

W każdym razie nie miałem osobiście z tym nic wspólnego. A może jest pan innego zdania,
wielce szanowny panie Wienand?

Ja miałbym być innego zdania? I ta forma: wielce szanowny panie Wienand. Co się też za

tym może kryć? -przemknęło przez myśl Wienandowi.

- Nie sądzę, abym był innego zdania, panie burmistrzu,

nie mógłbym przecież być, nie chciałbym nawet być.

Breisgrauer, co dało się zauważyć, jakby odetchnął. Spojrzał teraz porozumiewawczo na

swego komendanta policji, a ten delikatnie skinął głową, co burmistrza zachęciło do
przedstawiania swoich prawd; te zaś wyglądały następująco:

On, Breisgrauer, już od 1930 roku jest tutaj w Schoenau członkiem rady gminy, wtedy

wybrany do pełnienia tej funkcji z ramienia niemiecko-chrześcijańsko-katolickiej partii
„Centrum". Gdy w roku 1933 został wybrany na burmistrza, bardzo bronił się przed
przyjęciem tego urzędu. Jeśli zgodził się w końcu przyjąć tę funkcję, to dlatego, aby nie
przekazać „steru okrętu gminnego" w ręce zabiegającego o to nachalnie nazisty.

- Świadomość tego i naciski moich przyjaciół z „Cen

trum", czyli miejscowych katolików, spowodowała, że ustą
piłem i zgodziłem się objąć ten urząd.

Po czym próbował, jak dalej wyjaśniał, uczynić wszystko, dosłownie wszystko, aby

wprowadzić tutaj rozsądne rządy, tak by zapanowały w tej okolicy dobre bawarskie obyczaje
i porządek. A więc zabiegał ciągle o to, aby nie znikły nagle wpływy Kościoła i religii na
miejscowe zwyczaje; troszczył się o zachowanie regionalnych tradycji i obyczajów ludo-

background image

wych. Wszystko po to, aby tylko nie rozpanoszył się nowy duch czasów. Co oczywiście już
wówczas nie było łatwe.

Erich Wienand z najwyższym trudem przysłuchiwał się temu potokowi słów, czuł, jak pot

oblewa jego ciało. Marzył już tylko o powrocie do swojej piwnicy.

Tymczasem Breisgrauer ciągnął dalej swój wywód, jakby przemawiał z mównicy. W

każdym razie twierdził, że starał

69

się przez cały czas czynić wiele, aby zachować tutaj określoną równowagę sił. Dbał zarówno
o ludzi na świeczniku, jak też starał się chronić prześladowanych.

 Nieraz stawałem w obronie nie domyślającego się nawet tego naszego proboszcza, tego

biedaka z Martinshau-sen. Ale także w pańskiej, panie Wienand! No, co pan powie na to?

 Jeśli pan tak twierdzi, panie burmistrzu, to z pewnością tak było.

 Cieszę się, panie Wienand, że pan to potwierdza. -Tupet Breisgrauera zdawał się nie

mieć granic, wkrótce miał sięgnąć jeszcze dalej.

 Moglibyśmy na chwilę zostawić tę relację z historii urzędu i ustalić kilka szczegółów -

wmieszał się Strassner rzeczowo. - Zatem pan, panie Wienand - kontynuował -został wtedy,
to znaczy na początku albo w połowie czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego...

 Dwudziestego piątego maja - skorygował uprzejmie burmistrz.

 ...a więc dwudziestego piątego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku

został pan aresztowany. I to, jak mi pan w zaufaniu powiedział, bez sprecyzowania kon-
kretnego zarzutu. W każdym razie nie otrzymał pan żadnego uzasadnienia tej decyzji. Został
pan jednak później jeszcze raz przesłuchany. O co chodziło w tym przesłuchaniu?

 Wyłącznie o moje prace literackie, jeśli dobrze się zorientowałem.

 Przy tym nie padły wówczas żadne nazwiska osób czy też organizacji bądź grup, które

pana zadenuncjowały?

 Nie, nic takiego - zapewnił Erich Wienand szczerze. Może nawet trochę za szczerze.

Nawet lisom zdarza się popełniać błędy - przemknęło mu przez myśl, gdyż teraz Strassner
zaczął uważnie mu się przypatrywać.

Burmistrz zareagował na to z widocznym niezadowoleniem.

- No więc! - zawołał. - Został pan aresztowany bez

70

udziału w tym kogokolwiek z Schoenau, a już na pewno bez mojej wiedzy.

Na co jeszcze po chwili dodał:

 Ja w każdym razie, panie Wienand, ciągle starałem się panu pomagać, żeby mógł pan

żyć w tej swojej posiadłości swoim życiem. Ileż to donosów, pochodzących od tego czy
innego sąsiada - a od jednego w szczególności - oddalałem. Ciągle musiałem wyjaśniać, że
pan, nawet jeśli nie urodzony tutaj, jednak należy do nas. Jest nawet jednym z naszych
najlepszych obywateli!

 Co za miła wiadomość, muszę szczerze przyznać, panie Breisgrauer.

 Zatem widzę, że się rozumiemy, panie Wienand. Może uda nam się wspólnie, tu i teraz,

zmienić to i owo dotąd niemożliwe. Przykładam do tego dużą wagę. Sądzę, że pan chyba też.

Erich Wienand ani chwili nie wahał się, żeby odpowiedzieć pozytywnie. Wkrótce potem

pożegnał się, jakby chciał jak najprędzej uciec z tego miejsca. Dostał silnych boleści żołądka.

B

urmistrz i komendant policji patrzyli najpierw za odchodzącym Erichem Wienandem, potem

na siebie, wyraźnie coś rozważając. Mieli czas.

background image

 Co - zapytał potem burmistrz z lekką drwiną w głosie - należy sądzić o tym człowieku?

 Co za pytanie - odpowiedział komendant policji po namyśle. - W końcu znasz go już od

dość dawna, niemal piętnaście lat. Lecz co wiesz o nim naprawdę?

Gdy obaj byli sami, ale tylko wówczas, mówili sobie po imieniu. Szybko znaleźli wspólny

język, jak dwaj bracia tego samego wyznania. Planowali więc, wspólnie działając, wiele tu
jeszcze zrobić.

- Ten Wienand - próbował wolno wyjaśniać Breisgrauer pasuje tutaj do nas, do naszej

okolicy, jak pięść do nosa.

. 71

W każdym razie myśmy go sobie nie wybierali, on się tu do nas sprowadził. To było, zdaje
się, w 1930 roku. To facet piszący książki, na których chyba wcale nie najgorzej zarabiał. A
poza tym wędrował często po okolicy, od czasu do czasu usiłując coś tam zrobić także w
swoim gospodarstwie. Ale to mu nigdy nie wychodziło. Zupełnie nierentowne gospodarstwo.
Za to przystroił je różnymi ozdóbkami - ale widać było go na to stać. Mawiano o nim, że to
biedny, nieuciążliwy, nieco pomylony człowiek, ale nieszkodliwy. Czyż nie mam racji?

 Nieco pomylony, ale nieszkodliwy człowiek - powtórzył jak echo Strassner, nie bez

wyraźnego podtekstu. -W końcu ten Wienand to bardzo inteligentny człowiek. I jeżeli nawet
teraz wydaje się być kompletnie załamany, to jednak swoje wie. Nie zdradza się teraz z tym,
bo niewątpliwie zorientował się, że byłoby to zbyt ryzykowne. Ale to człowiek, który może
przejrzeć nasze myśli.

 Jest wobec tego nadal niebezpieczny, czy to chciałeś przez to powiedzieć?
W tym momencie komendant policji Strassner uznał za stosowne wyłożyć swoje

przemyślenia.

 Jestem pewien tego, że niedługo tu wszystko szlag trafi, chyba zgadzasz się ze mną. I to

niebawem, może nawet już za tydzień, no, najpóźniej za miesiąc. Chyba że zdarzy się jakiś
cud - ale trudno już wierzyć, że istnieją jeszcze jakiekolwiek szanse. W tym okresie, jak
uzgodniliśmy, musimy zdążyć wiele tutaj oczyścić i jeszcze uporządkować. Jeśli obaj,
oczywiście, nie chcemy przegrać. Tu chodzi, człowieku, o naszą przyszłość.

 I ten Wienand, sądzisz, ma nam w tym pomóc?

 Tak, tym bardziej że ty nie miałeś nic wspólnego, przynajmniej oficjalnie, z jego

zesłaniem do obozu.

 Toż nie miałem, daję ci swoje słowo honoru na to! Przynajmniej nic na piśmie w tej

sprawie nie dałoby się udowodnić. Tego jestem pewien. Prawie.

 To może jednak nie wystarczyć! Musimy się w stu

72

procentach zabezpieczyć i dokładnie znać wszystkie szczegóły, które doprowadziły do jego
aresztowania, kto to zainspirował i dlaczego. Nie wolno nam w tej sprawie niczego przeoczyć
- ani w gestapo, ani w kierownictwie obozowym. Musimy jak najdokładniej wszystkiego się
dowiedzieć, co nie powinno być wielkim kłopotem dla twego przyjaciela, szefa rejonowego
komitetu partyjnego.

 Przez niego nie da się tego niestety zrobić - musiał z widocznym niepokojem na twarzy

poinformować burmistrz. - Ten mój znajomy nagle zachorował, odnajdując w sobie jakieś od
lat ciągnące się podobno uszkodzenie wątroby; tak przynajmniej oficjalnie stwierdził. Lecz
gdzie się w tej chwili naprawdę znajduje, tego nie wiem. Wcześniej tylko mianował mnie
swoim zastępcą.

 Ach, ty stary byku! - Strassner poderwał się i stanął na środku pokoju, jakby go kto

zdzielił obuchem w głowę. -Jeszcze nam czegoś takiego tu brakowało!

 A co ja miałem zrobić, człowieku! Nie mogłem mu przecież powiedzieć: pocałuj mnie

w dupę, albo po prostu: nie.

 Po pierwsze - Strassner zareagował jak doświadczony policjant i tak, jakby chciał teraz

podyktować dodatkowe punkty do zawartej przez nich wcześniej umowy. - Musisz teraz
koniecznie wywołać wrażenie - coś, co później ludzie mogliby potwierdzić - że tej nominacji

background image

praktycznie nigdy nie przyjąłeś i że nigdy też nie przystąpiłeś do pełnienia tej funkcji. Tak
więc - i to jest drugie - nie możesz się teraz pokazywać w żadnym wyższym towarzystwie. A
po trzecie: Nie podpisuj niczego, co wynikałoby z tej nominacji. Niech robi to ktoś za ciebie,
na przykład twój dyrektor organizacyjny, ale też nie z twojego upoważnienia. Po czwarte:
Gdybyś musiał wydać teraz jakiekolwiek zarządzenie, to rób to wyłącznie w cztery oczy,
najlepiej telefonicznie - w każdym razie nie na papierze. Po piąte: Spowoduj, aby informacji
na temat Wienanda zażądał rejon, ale też bez powoływania się na twoje nazwisko.

73

Nie rozmawiali o tym, że rejonowy szef partii, udając cho^ rego, po prostu zdezerterował

ze swego stołka. Uznali, że podjęcie tego tematu byłoby zwykłą stratą czasu. Ważne, co
Strassner uznał za rozstrzygające, że dominująca pozycja Breisgrauera w Schoenau nie
została sztucznie stworzona. On tutaj się urodził, wychował, zdążył się dorobić dwóch restau-
racji, firmy transportowej, magazynu przedsiębiorstwa budowlanego. Posiadał też udziały w
miejscowym browarze, zresztą bardzo dobrym i znakomicie prosperującym. Teraz chodziło
jedynie o to, aby tę całą sytuację przeżyć z możliwie najmniejszymi stratami - razem ze
Strassnerem, ma się rozumieć. Ich wspólne perspektywy zapowiadałyby się wtedy dość
znośnie.

 To okropne, co nas tu jeszcze może spotkać, co? -Burmistrz mimo to nie upadał na

duchu. - Być może, będziemy musieli wyłączyć jeszcze z obiegu tego Wienanda.

 Jeśli miałoby się to okazać konieczne, to tak. Ale tylko wtedy. Liczyć jednak musimy

się ze wszystkim.

Kulisy tego wszystkiego stały się teraz bardzo wyraźne. W okolicy pojawiły się liczne

bandy, najprawdopodobniej byłych żołnierzy, które plądrowały domy, gwałciły kobiety,
podpalały gospodarstwa. Oprócz tego działały jeszcze oddziały, które pilnowały sowieckich
jeńców wojennych, obozów koncentracyjnych, jakichś domniemanych kryminalistów. Wciąż
podejmowano próby pozbycia się tego balastu; także przez odsprzedaż miejscowym władzom
więźniów i jeńców jako taniej siły roboczej. Zacierano ślady.

Rezultatem tego było też coraz więcej trupów, które po prostu pozostawiono w rowach,

lasach, opuszczonych bunkrach.

Zakopywano je też w zbiorowych grobach, wrzucano do jeziora, topiono w bagnach.

Trupów w każdym razie było wkrótce więcej niż kamieni na polach.

 W tej sytuacji da się niemal wszystko zrobić - zauważył burmistrz.

 Ciekawe tylko - powiedział Strassner, jakby wczuwa-jąc się w sytuację - dlaczego

zwolniono tego Wienanda

74

z obozu i to niemal w ostatniej chwili? Może dlatego, że znaleźli się tam nagle jacyś
„dobrzy" dla więźniów. W każdym razie nie mógł to być przypadek, tak sądzę. Komuś
musiał do głowy przyjść taki pomysł.

 Dlaczego nie, mój drogi! To w końcu są dążenia, do których możemy się podłączyć.

 Być może albo i nie! - Strassner sprawiał wrażenie głęboko zastanawiającego się nad

tym wszystkim. -Ja mogę tylko tyle powiedzieć, że w swojej dotychczasowej praktyce
policyjnej nie natrafiłem jeszcze na taki przypadek. Jest to dla mnie jakaś zupełnie
niezrozumiała sprawa z tym Wie-nandem. Jakaś, przyznaję, cholernie skomplikowana spra-
wa. Może jest w tym dla nas jakaś nadzieja, a może i nie.

R

ównież i tego dnia Elwira odwiedziła porucznika w zajmowanym przez niego gabinecie jej

background image

męża. Ten podniósł się ucieszony na jej widok, a ona rzuciła mu się w ramiona. Objęli się
mocno, po chwili leżeli już na skórzanym tapczanie - podążając ku swojej szczęśliwej chwili.

Oboje oddali się więc najpierw swojej namiętności. I jeżeli tym razem nie trwało to dłużej

niż piętnaście minut, to jednak odczuli cudowną ulgę. Ich gorące ciała zdawały się stanowić
jedno.

Gdy potem Elwira znów otworzyła oczy, zobaczyła swego Horsta-Heinza leżącego obok

niej; uniosła się nieco i nachyliła nad nim, szepcząc w uniesieniu:

 Kochanie, to było cudowne!

 Cieszę się, jeśli tak to odbierasz - odpowiedział jej. - Mnie też było cudownie.

 Tylko jak nasze sprawy mają potoczyć się dalej?

 Tego w tej chwili jeszcze nie można przewidzieć -odparł z troskliwą ostrożnością. -

Wiem tylko, że cię kocham, Elwiro, i to z pożądaniem, jakiego nigdy jeszcze dotąd nie
odczuwałem. Ażeby tego cudownego uczucia nie stracić, jestem gotów na wszystko.
Absolutnie na wszystko.

75

Elwira wydawała się niezwykle szczęśliwa. Nie wahała się więc oddać mu się ponownie.

Gdy potem leżeli jeszcze spleceni ze sobą rozkosznie wyczerpani, szepnął jej:

- Ach, moja cudowna, na niczym mi bardziej nie zależy,

jak na tym, żeby stale przebywać z tobą. Chciałbym z tobą
zostać. Ty, tylko ty, stałaś się teraz moim światem. I bardzo
chciałbym go zatrzymać.

Teraz Elwira położyła się wygodnie, tak by móc spojrzeć w jego męską, wspaniale

prezentującą się twarz, której bohaterskie oblicze tak ją urzekło.

 Mój kochany Horscie-Heinzu, i ja nie życzyłabym sobie niczego innego, jak

spokojnego życia z tobą. To byłoby wprost cudowne! Tylko jak to zrealizować?

 Tego jeszcze nie wiem, moja Elwiro, ale mam pewne pomysły. Na razie, sądzę,

powinniśmy zrobić wszystko, abyśmy mogli dalej, w sposób możliwie niezakłócony, kon-
tynuować to, co robimy i co oboje chcemy robić! Obecnie stwarza nam taką możliwość mój
oficjalny tutaj pobyt - tu, w tym domu, a nawet w kręgu twojej rodziny.

 Ach, mój kochany Horscie-Heinzu, wszystko dałabym za to, żeby to było możliwe,

żeby tak pozostało. Wiesz przecież o tym, czujesz to na pewno. No powiedz, że czujesz. -
Elwira po raz trzeci zapragnęła go tego dnia - choć były wczesne godziny przedpołudniowe.

Lecz nim do tego doszło, on dalej przedstawiał jej swoje pomysły.

 Jako dowódca baterii przeciwlotniczej nie będę tu mógł oczywiście wiecznie

przebywać; a już na pewno nie jako przyjaciel domu. Ale, powiedzmy, jako opiekun, w
pewnym sensie obrońca waszej rodziny, może byłoby to możliwe. Niestety i tak mogłyby -
być może - powstać wtedy poważne kłopoty, które trzeba by usunąć. - Jego dłonie
przesuwały się wzdłuż jej łona i niżej, i na nowo zaczęły pieszczoty.

 O czym myślisz? - zapytała, poddając się im.

 O twojej córce, Elfie, którą twój mąż uznaje za swoją córkę. Co by było - pytam sam

siebie, ale i też ciebie -

76

gdybym tak, że tak powiem, niby oficjalnie jej się poświęcił? Ale to jedynie przez wzgląd na
ciebie, kochanie, na nas. Czy nie sądzisz, że z tego mogłyby wyniknąć rodzinne układy,
dzięki którym mógłbym wtedy bezpośrednio należeć, powiedzmy, do rodziny Wienand.
Gotów jestem zająć się tym, jeśli ty tego też chcesz.

 I to też - jęknęła ciężko z zadowoleniem, gdy znów znalazła się pod nim - chcesz dla

mnie zrobić?

 Dlaczego by nie! Jeśli to byłoby jakimś rozwiązaniem i to takim, które dałoby się w

zasadzie zrealizować bez większego wysiłku. Odnoszę bowiem wrażenie, że twoja córka
mnie lubi, nawet bardzo. Tak więc mógłbym, że tak powiem, oficjalnie zacząć zalecać się do
niej. Oczywiście tylko pro forma, ale też tak, żeby doprowadzić do zaręczyn; trzeba nadać

background image

temu jakąś bardziej oficjalną formę - ale to wyłącznie w naszym interesie. Co ty na to?

Elwira znowu w pełni zaspokojona, jeszcze ciężko oddychając, zawołała:

- Ależ tak! Tak! Tak! Zrób to i wszystko, co tylko

chcesz!

G

dy Erich Wienand udał się w drogę powrotną z Schoenau do swego Welpenhof - zdecydował
się na drogę okrężną. A mianowicie przez Martinshausen. Chciał po drodze jeszcze raz
wstąpić do kościoła i odszukać proboszcza. Dla kamuflażu - gdyby ktoś miał go sprawdzać -
miał w kieszeni kartkę z licznymi pytaniami, dotyczącymi wiary, a przede wszystkim
wyznania katolickiego.

Lecz nim dotarł do przewielebnego Geisbergera, musiał po drodze otrzeć się o dalsze

oznaki zbliżającego się końca. To było jednak niczym w porównaniu z jego dotychcza-
sowymi doświadczeniami. W końcu przez ostatnie miesiące przyzwyczaił się do widoku
całych stosów trupów - splecionych ze sobą, ułożonych warstwami, jak cegły w murze i
ostatecznie palonych. Pozostawał po nich jedynie popiół.

77

To, co tutaj zobaczył, idąc z Schoenau do Martinshausen, było tylko nikłym obliczem

piekła, którego doświadczył. Nie spotkał po drodze żadnego psa, żadnego kota jakby były
zupełnie wytrzebione, wymarłe. Nawet one nie posiadały już prawa do istnienia. Zobaczył
jedynie konia przywiązanego do słupa przy czyjejś bramie, ale tak wychudzonego, o
zmętniałych oczach, jakby za chwilę miał zdechnąć.

Wiele wraków samochodów leżało jak blaszane szkielety w rowach - plądrowanych, bez

kół, wypalonych. Jakieś resztki skrzyń i kartonów walały się obok - rozerwane, zgniecione,
podeptane. A pomiędzy nimi całe stosy: błota, kału, gruzów, rozkładającego się pożywienia.
Przy jakimś kawałku spleśniałego chleba Erich Wienand zatrzymał się, ukląkł i zaczął go
przysypywać piaskiem, jakby chciał pogrzebać. W końcu był więźniem, dla którego kawałek
chleba był świętością.

Gdy szedł dalej w kierunku kościoła, poczuł nagle gwałtowne pragnienie - w związku z

czym zdecydował się najpierw wejść do gospody w Martinshausen. W jej pobliżu stało wiele
różnego rodzaju pojazdów wojskowych, które parkowały na ciasnych podwórkach
okolicznych domostw. W pomieszczeniu, do którego wszedł, znajdowało się bardzo wielu
umundurowanych mężczyzn, spoconych, zakurzonych, niezwykle ożywionych.

Przepychał się przez ten tłum, podchodząc do szynku. Za kontuarem, jak oficer w punkcie

dowodzenia, stał przysadzisty szynkarz. Poznał oczywiście od razu Wienanda, mimo iż ten
nigdy nie był bywalcem gospody; wręcz unikał chodzenia do jakiegokolwiek lokalu. Mimo
to otrzymał natychmiast, nie zdążywszy nawet poprosić, kufel dobrego, średnio mocnego
miejscowego piwa. Szynkarz postawił go przed nim bez słowa.

Wywołało to oczywiście natychmiast głośne protesty znajdujących się w sali żołnierzy.
- Jak to, jak to! - wołano jednocześnie z wielu miejsc. -Wchodzi tu jakiś cywil i od razu

otrzymuje porządne piwo? A my nie! Nam każe się pić farbowaną wodę!

78

- Nie wodę, ale tak zwane lekkie piwo - wyjaśnił szyn-

karz, na którym te krzyki nie robiły większego wrażenia. -
Pijecie piwo warzone według najnowszych oficjalnych zale
ceń. Porządne piwo, sporządzane według starej receptury,
należy dziś do rzadkości, ma też odpowiednio wyższą cenę.

background image

A ponieważ posiadam niewielki jego zapas, nie sprzedaję
go na żadne karty kredytowe ani wasze bony wehrmach-
towskie, tylko za gotówkę. W końcu tu nie jest poidło -
szczególnie dla wędrownych ptaków.

Kilku żołnierzy zareagowało na to, grożąc:

 Czy chcesz, abyśmy ci w budzie trochę poprzestawiali?

 Lepiej tego nie próbujcie, ludzie. - Szynkarz sprawiał dalej wrażenie, jakby się tym nie

przejął. - Mam tu pod ręką na wszelki wypadek załadowaną flintę z obciętą lufą - a to rozwali
nawet byka. A ponadto dwa domy dalej mieści się filia waszej żandarmerii, z którą mam
całkiem niezłe układy. Nie chcielibyście chyba mieć z nimi nic wspólnego, co?

Tego oczywiście nie chcieli. Ale również i Erich Wienand nie. W każdym razie

niekoniecznie. Po chwili dał się usłyszeć jego głos:

- A co byście panowie powiedzieli na jedną kolejkę - na

mój koszt?

, Szynkarz spojrzał z niedowierzaniem na Ericha Wienan-da. Po czym skinął z zadowoleniem
głową i zaczął napełniać kufle piwem, o którym wszyscy obecni marzyli - mocno pieniące
się, o odpowiedniej mocy; produkowane w miejscowym browarze. W chwilę potem w sali
zapanował radosny nastrój. Fundator został szczelnie otoczony przez żołnierzy. Różni
sanitariusze, kierowcy, artylerzyści podnosili kufle na jego zdrowie.

 Kim ty jesteś? - zapytano.

 Mieszkam tutaj - tu, niedaleko stąd; na nowo od jakiegoś czasu. A co wy robicie tu u

nas?

Na to nie było żadnej konkretnej odpowiedzi. Otaczali go coraz ciaśniej, napierali na

niego, chuchali mu prosto w twarz - nie miał żadnych szans obrony przed ich życzliwą

79

natarczywością. Szynkarz tymczasem zerkał wyczekująco, zastanawiając się, co z tego
wyniknie.

Żołnierze chcieli się dowiedzieć od Wienanda, czy może dostarczyć do ich oddziałów

trochę żywności:

 Może masz na sprzedaż jajka? A kurczaki?

 Niestety, nie mam.

 A masło albo smalec? Kiełbasę, mięso, kartofle, mąkę albo słoninę?

 Też niestety, nie mam.

 Nie masz! - Poklepywali go poufale po ramionach i plecach. - Człowieku, to każdy nam

mówi! A my przecież nie chcemy niczego za darmo, w zamian za to możemy zaproponować
znakomity towar. Na przykład: benzynę, ogumienie, lekarstwa, bieliznę, buty - nawet
dywany. No co? Chcesz czy nie chcesz z nami handlować? Chyba nie masz nic przeciwko
nam?

Od tego rodzaju narastającej napastliwości Erich Wie-nand próbował się teraz jak

najszybciej wyzwolić. Skinął więc na szynkarza, który nadal był wszystkim wyraźnie
znudzony i dla którego nie było to zresztą nic nowego. Zauważywszy znak Wienanda,
powiedział głośno:

- Dokładnie zapisałem, co pan komu tu postawił. Niech

pan teraz lepiej jak najszybciej stąd znika.

Niemal jak posłuszny uczeń Erich Wienand czym prędzej opuścił gospodę. Lecz niektórzy

z tych typów, niby sfora spuszczonych z łańcucha psów, podążyli za nim. Prawdopodobnie ci
niezadowoleni z jego odmowy handlu z nimi. Dopadli go na podwórzu przed gospodą.

Rzucili się na niego, popychając i szturchając, aż wreszcie przewrócili go na ziemię.

Zaczęli opróżniać jego kieszenie, w których była tylko kartka papieru, ołówek, grzebień,
dwie chusteczki. Nie znaleziono żadnych pieniędzy, żadnych wartościowych przedmiotów.
Nie miał przy sobie nawet zegarka.

Stwierdziwszy, że nie ma niczego, co by im się przydało, rozczarowani odstąpili od niego,

pogardliwie machając rękoma w jego kierunku.

background image

80

 Szkoda było czasu na niego! - wołali niektórzy.

 Był goły jak święty turecki - dopowiadali inni.

Gdy Erich Wienand się ocknął, zobaczył stojącego nad sobą szynkarza, właściciela

gospody.

 Tak to teraz wygląda - powiedział do niego, jakby mówił o pogodzie. - Cała masa tu

takich kręcących się nie wiadomo skąd podejrzanych typów. - Po chwili stwierdził: - Ale
mam nadzieję, panie Wienand, że nie jest pan szczególnie zdenerwowany tym, co te psubraty
panu zrobiły.

 A dlaczego miałbym być zdenerwowany? - Erich Wienand z trudem podnosił się i

zaczął otrzepywać z kurzu. Trząsł się przy tym jak pies, który dopiero co wyszedł z wody. -
Ci ludzie - powiedział po chwili - i tak zachowali się stosunkowo porządnie. Nie zbili mnie
ani nie skopali. Nie skaleczyli mnie nawet. Jedynie przewrócili i przeszukali.

 Jeśli pan chce, mogę wezwać żandarmerię - zaproponował właściciel gospody. - Oni na

pewno zrobią z nimi porządek.

Wienand uśmiechnął się.

 A zaświadczy pan, że mnie napadnięto?

 Tego oczywiście nie mogę zrobić, panie Wienand -oświadczył natychmiast. - Jeszcze mi

życie nie zbrzydło.

 Także i mnie - odpowiedział cicho Wienand. - Jesteśmy więc zgodni.

N

a podwórzu za gospodą Erich Wienand obmył sobie twarz i ręce. Próbował też doczyścić
swoje ubranie, lecz woda ta miała jakiś dziwny nieprzyjemny zapach, była również nieco
brązowawa. Pośpieszenie więc oddalił się od gospody. Najpierw w kierunku plaży nad
sztucznym jeziorem - na wypadek, gdyby go ktoś śledził - a stamtąd dopiero, już najkrótszą
drogą do swego Welpenhof.

Tam, przed domem, czekano już na niego. Tym razem była to Elfie - córka jego żony. Jej

widok - jako że nigdy nie ukrywała swego przywiązania, a nawet miłości do niego,

81

a ponadto była szczerą zwolenniczką jego książek - zawsze go uszczęśliwiał. I tym razem,
gdy tylko ją zobaczył, spostrzegł uśmiech radości na jej twarzy.

Rzuciła się na niego, obejmując go tak mocno, że aż w pewnym momencie zabrakło mu

tchu.

 Cieszę się, że jesteś, że w ogóle istnieją tacy jak ty, mój kochany, najdroższy tatusiu! -

Gdy po chwili stwierdziła, że jego ubranie w wielu miejscach jest mokre, zapytała troskliwie:
- Czy coś się stało, tatusiu? - Puściła go i przyglądała mu się teraz uważnie.

 Nie, moje dziecko, nie - zapewniał ją. Przy czym udało mu się to zrobić dość

przekonywająco. - Chciałem się wykąpać w jeziorze, ale woda jest jeszcze trochę za zimna.
Więc zanurzyłem tylko twarz w wodzie i chyba przy tym zmoczyłem nieco ubranie. Ale w
każdym razie odświeżyłem się trochę. Nawet poczułem się w tej chwili nieco głodny.

Położył rękę na jej szczupłym, kościstym ramieniu. Nie wiadomo, czy chciał ją po prostu

uspokoić, czy nagle musiał się na jej ramieniu oprzeć, żeby nie upaść.

- Na razie, kochany tatusiu, jeśli masz ochotę, chodźmy

trochę do ogrodu. Tam na trawniku pasie się twoja krowa
Edda. Od czasu gdy wróciłeś, znów ma apetyt i żre jak
dawniej. Dała wczoraj nawet o dwa litry mleka więcej niż

background image

normalnie ostatnio. Do kuchni pójdziemy później. W tej
chwili jedzą tam jeszcze stacjonujący u nas żołnierze.

Elfie była wyraźnie czymś podniecona. Radośnie dalej informowała:

- To w zasadzie są mili ludzie, choć niektórzy z nich

bardzo prymitywni. Ale poza tym nie można nic złego na
nich powiedzieć; są uczynni i grzeczni. Zadbał o to porucznik Warnhagen - to jest wspaniały
człowiek! Niezwykle
taktowny i skromny w towarzystwie. W każdym razie nie
przeciętny mężczyzna.

Erich Wienand przysłuchiwał się temu z uwagą. Nawet bardzo uważnie, w momencie gdy

zaczęła mówić o Warn-hagenie. Usiadł na pierwszej ławce, koło której akurat prze-

82

chodzili, i zaczął spoglądać w kierunku pasącej się jego w czarno-białe plamy Eddy. Ta,
zobaczywszy go, odezwała się swoim krowim „muu" i zaczęła zbliżać się do niego.
Zatrzymała się przed nim, wyciągając swój miękki jedwabisty pysk. A on pogłaskał go
delikatnie.

Elfie, przypatrując się tej idyllicznej scenie, zauważyła:

 Jeszcze nie wszystko stracone z tego, co kiedyś było naszym światem, to jest twoim,

kochany tatusiu.

 Jeszcze nie wszystko - powtórzył.

 Niejedno więc jeszcze przed nami, prawda, kochany tatusiu?



Czy można z tego wnioskować, moja droga córeczko -powiedział - że masz jakieś

konkretne plany, które chciałabyś, żeby się spełniły?

 Tak, ale tylko takie, które tobie - nam razem mają przynieść radość i szczęście.

N

im Erich Wienand zasiadł do przygotowanego dla niego troskliwie obiadu, pozostał jeszcze
przez kilkanaście minut w ogrodzie. Przez ten czas obok niego, Elfie i krowy Eddy przeszło
kilku mężczyzn w mundurach. Byli to stacjonujący w jego domostwie żołnierze.

Wszystko to odbyło się bardzo elegancko, z uniżonym, uprzejmym, tradycyjnym

niemieckim żołnierskim pozdrowieniem, a przy czym niektórzy wykonywali przy tym głę-
boki cywilny ukłon. Wszyscy przechodzący z ciekawością przypatrywali mu się, jakby mieli
przed sobą egzotyczny okaz, który należało podziwiać. Być może wiedzieli, i to kazało im
przechodzić właśnie tędy, że mają przed sobą wielkiego pisarza! Kogoś, kogo niecodziennie
można oglądać. A może patrzyli na niego jak na człowieka z obozu.

To, że mu się przyglądają, Wienand spostrzegł oczywiście natychmiast. Także i to, że

okazywano mu przy tym szacunek. Być może - pomyślał - wynika to z tego, że widzą przed
sobą starszego, steranego ciężkimi przeżyciami, czło-

83

wieka? A może dziwi ich stojąca obok krowa? Albo Elfie? Młoda, choć niezbyt atrakcyjna
przecież dziewczyna?

Owszem, była sympatyczna, ale nie na tyle, by mogła pobudzić fantazje, jakie żołnierze

zwykle miewają nocą. Jeśli już rozbudził ktoś w nich pożądanie, to nie Elfie, lecz raczej
Elwira - jego żona! Mimo że nie była już przecież pierwszej młodości. Nadal miała jednak
kształtne piersi i jakby wyrzeźbiony tyłeczek, którym potrafiła skutecznie kręcić, i to tak, że
oglądał się za nią niejeden przebywający tu mężczyzna.

Ale i tak dla tych przyzwyczajonych do miłosnych sukcesów wojaków była tylko

background image

nędznym ochłapem w porównaniu z pięknymi, chętnymi i doświadczonymi Francuzkami, da-
jącymi tyle radości w czasie kampanii przeciwko ich ojczyźnie. Albo - wzdychali - gdzie się
podziały te czekające wiecznie z utęsknieniem przecudowne polskie i rosyjskie dziewczyny z
okresu ich zwycięstw na tych ziemiach? Co gorsza, znikły też nagle te wielkoniemieckie
kobiety, które gotowe były na każde żądanie uszczęśliwiać niemieckich bohaterów? Jeszcze
kilka miesięcy temu było ich pełno po knajpach, w bramach domów, schronach, na bocznych
ulicach, w ubikacjach kolejowych.

Lecz teraz - wszystko minęło! Teraz sami znajdowali się w „dupie świata". Pies z kulawą

nogą nawet na wsi się nimi nie interesował - żadnej czekającej na zaczepki wdowy wojennej,
nawet płatne kurwy gdzieś znikły. Wszystko, co tak wspaniale prosperowało w wielkich
niemieckich czasach, wydawało się być teraz całkowicie wymarłe. Elfie była więc dla
żołnierzy jedynie małym wróbelkiem i to siedzącym gdzieś wysoko na dachu. Lecz Elwira
obiektem, owszem, niezłym - ale obsługującym wyłącznie oficerów.

P

orucznik Warnhagen szedł w kierunku Wienanda i jego „córki", wciąż przebywających w
ogrodzie. Był w pełnym umundurowaniu, z fantazyjnie nasadzoną na głowę połówką,
trzymając w lewej ręce ciężki hełm. Gdy zbliżył się

84

do nich, zatrzymał się w przepisowej odległości - wprosto-wał jak struna i zasalutował
hitlerowskim pozdrowieniem, jak gdyby miał przed sobą generała.

 Czy wolno mi zapytać, panie Wienand, czy nie ma pan jakichś życzeń, które mógłbym

spełnić? Niech pan pamięta, że jestem w pełni również do pana dyspozycji.

 Dziękuję, ale nie mam żadnego życzenia.

 To proszę mi pozwolić, że panu na moment uprowadzę córkę. - Mimo wszystko -

pomyślał Wienand - styl kasynowy ciągle jest jeszcze pielęgnowany. - Szanowna panienka
życzyła sobie zobaczyć urządzone przez moich żołnierzy boisko do piłki nożnej. Urządzili je
tuż obok stanowisk ogniowych. Pozwoli pan?

 Jeśli masz ochotę, Elfie - zwrócił się Wienand do córki. - Masz na to ochotę?

- Chętnie, tatusiu, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Zostało to powiedziane tak, jakby Elfie nie oczekiwała

żadnej innej, jak tylko potwierdzającej odpowiedzi. Ta „jego" córka spoglądała teraz na
porucznika z wielkim, zauważalnym uwielbieniem, by nie rzec - z bezgranicznym oddaniem.
Jej czyste źródlane oczy zabłysły na widok tego mężczyzny, jej ciało zaczęło drżeć. Wienand
zauważył to oczywiście i przez chwilę nawet odebrało mu mowę.

Skinął więc tylko głową, dając znak oczekiwanego przyzwolenia. Elfie i porucznik zaczęli

się oddalać, lecz Erich Wienand nie patrzył za nimi.

Ciężkim krokiem, powłócząc nogami, poszedł w kierunku własnego domu.

Życiorys Ericha Wienanda Część trzecia

background image

Gdy w roku 1896 zniknął z Priesnitz dziesięcioletni wówczas chłopiec, ojciec jego

najpierw był bardzo oburzony na swego niesfornego syna. Ale gdy po dwóch dniach Erich
wciąż jeszcze nie wracał do domu, przejęty tym radca sądowy poważnie się zaniepokoił,
prawdopodobnie obawiając się utraty w miasteczku opinii dobrego ojca. Taki wielce zacny
obywatel jak on ma syna, który uciekł? Coś takiego właśnie jemu nie powinno było się
zdarzyć! Tak więc trzeciego dnia zamierzał udać się ze swoją sprawą, by przekazać je - w
wielkim zaufaniu oczywiście
-miejscowej policji.

Lecz to zostało mu na szczęście oszczędzone. Jego żona bowiem, Elisabeth - tak

przynajmniej później opisała to Kon-stanza Reibert - również tym faktem bardzo przejęta,
oświadczyła, iż domyśla się, dokąd mógł się udać ich niezdyscyplinowany syn.
Najprawdopodobniej do jej matki Emmy do Berlina. Nie obyło się to oczywiście bez
oskarżającego spojrzenia w stronę męża, choć nie odważyła się niczego powiedzieć głośno.

Ponieważ teściowie nie posiadali telefonu, pan radca wysłał do nich telegram z

zapytaniem: „Czy Erich jest u was? Pozdrowienia, Wienand, radca sądowy". Odpowiedź
mająca zawierać dziesięć słów została przez niego opłacona. Nadeszła następnego dnia.
„Erich jest tutaj, stop". Dalej już bez podpisu; żadnego dodatkowego słowa. Na to ojciec
Wienand wysłał jeszcze jeden telegram: „Wracaj natychmiast!".

Jak się później okazało, Erich Wienand faktycznie udał się do swej babci do Berlina, mimo

że nie znał jej dotąd osobiście, przynajmniej do tego dnia. Mama jednak dużo mu o niej
opowiadała. Daleka podróż do Berlina musiała być dla młodego chłopca nie lada przygodą,
gdyż większość drogi odbył pieszo, śpiąc po stodołach, odżywiając się owocami, podróżując
wprawdzie pociągami, ale stojąc na stopniu i trzymając się drzwi lub zderzaka ostatniego
wagonu. Porządnie wygłodzony i z pewnością brudny, dotarł wreszcie po trzech dniach do
celu.

W Berlinie został serdecznie przyjęty przez babcię. Była to doświadczona kobieta, której

nic co ludzkie nie mogło już w życiu zaskoczyć. Nauczyły ją tego długie lata pożycia z mężem.
Nie zawsze układało się między nimi najlepiej, choć mieli ze sobą aż siedmioro dzieci.

Wszystkie już były dorosłe. Jedna córka była pielęgniarką, jeden syn dozorcą

więziennym, drugi - zawodowym żołnierzem, druga córka - sprzedawczynią w sklepie,
najpierw odzieżowym, potem spożywczym, wreszcie znów odzieżowym; trzeci syn został
dziennikarzem o dość lewicowo-demokratycznych poglądach; trzecia córka była nauczycielką
niemieckiego o zdecydowanie nacjonalistycznych zapatrywaniach. Natomiast najstarsza
córka, Elisabeth, wyszła za mąż za radcę sądowego, który studiował w Berlinie i u rodziny
Goldachów wynajmował pokój w okresie nauki.

To berlińskie mieszkanie, przechodzące z pokolenia na pokolenie, a więc już zamieszkane

przez prapradziadków, znajdowało się na Steinstrasse, niedaleko Kurfurstendamm. Miało
pięć wysokich, dużych pomieszczeń. Trzy z nich należały do rodziny. Czwarte było regularnie
wynajmowane
- zawsze trzem, czterem studentom, przy czym każdy z nich miał do dyspozycji
biurko, regał z szafą i łóżko.

Lecz najważniejszym pomieszczeniem, tym piątym, a w zasadzie pierwszym, była duża

rodzinna kuchnia, bardzo praktycznie i przytulnie urządzona. W samym jej środku stał duży
piec kuchenny, a dookoła niego stoły i ławki. I to było miejsce codziennych wieczornych
spotkań całej rodziny i wszystkich,

87

background image

którzy do tej tak już dużej rodziny jeszcze chcieli należeć. Tu spożywano posiłki, pito piwo i
rozmawiano. Było wiele wspaniałych wieczorów, ale i takich, podczas których prowadzono
ostre spory. Tutaj każdy mógł być sobą, ujawniać swoją osobowość, ba, był nawet do tego
niemal zmuszany.

Ta swobodna atmosfera wymiany poglądów, przeradzająca się często w kłótnie, a

następnie pojednania, była możliwa dzięki Alfredowi, dziadkowi Ericha. Był to człowiek
niewielkiego wzrostu, zazwyczaj uśmiechający się pod nosem, niezwykle skromny jak na
swoją wyuczoną specjalność - inżyniera budowy parowozów.

Za jego przyczyną firma, w której pracował, zrobiła -jak to się mówi — duży interes. W

ciągu trzydziestu przeszło lat opatentował dla niej wiele własnych wynalazków, które cieszyły
się międzynarodowym uznaniem. Były to wentyle bezpieczeństwa, ciągłe udoskonalenia
hamulców, jakieś systemy przeciwpożarowe, rozwiązania sprzętu wagonowego i wiele
innych, które przyniosły mu swego rodzaju sławę, a przede wszystkim pieniądze.

U teściów pojawił się radca sądowy Wienand, aby odebrać swego syna. Nieważne, jak się

potoczyła rozmowa, jakich wzajemnie użyto argumentów, co przemawiało za, a co przeciw —
ważny jest jej rezultat, w wyniku którego Erich mógł pozostać u swoich dziadków Goldachów
w Berlinie.

Powstał przy tej okazji jedyny - można by rzec — w swoim rodzaju dokument, podpisany

nawet przez samego Jego Wysokość Cesarza Wilhelma II. Obaj mieli bowiem określone
zasługi dla narodu niemieckiego i cesarstwa. Otrzymali nawet z tej okazji wysokie
odznaczenia na pięćdziesięciolecie swej pracy zawodowej.

Tak więc Erich Wienand otrzymał nawet coś w rodzaju błogosławieństwa samego cesarza

na pozostanie w Berlinie. Rodzice i dziadkowie ustalili w zawartym porozumieniu, że mały
Erich ukończy w Berlinie najpierw gimnazjum, następnie studia - możliwie prawnicze,
pozostając oczywiście przez cały ten czas w ścisłym kontakcie ze swoimi kochanymi
rodzicami i ze swoim dobrym starszym bratem. Wszystkie wakacje
- co rów-

nież zostało ujęte w zawartej umowie - spędzać będzie w Pries-nitz na Pomorzu, to znaczy na
łonie swojej najbliższej rodziny. To zostało zagwarantowane. Pisemnie potwierdzone. Radca
sądowy domagał się tego.

W

równie dużej kuchni w Welpenhof na Ericha Wienan-da czekała jego żona Elwira.

- Musisz jak najszybciej nam wyzdrowieć - potrzebuje

my cię wszyscy! I nie tylko my! - Możliwe, że miała na
myśli jego świat literatury.

Próbował coś zjeść. Z początku bardzo ostrożnie, po chwili z coraz większym apetytem.

Zapytał ją, gdyż chciał się dowiedzieć:

 Jak myślisz, komu prócz ciebie zawdzięczam jeszcze te pyszności? - Instynktownie

wyczuł, że było to akurat pytanie, które ona z wyraźnym zadowoleniem przyjęła.

 Nam w tych miesiącach, w których cię zabrano, nie wiodło się początkowo najlepiej.

Musieliśmy prawie wszystko oddać i nic nie mogliśmy na to poradzić. Szczególnie dotkliwie
przeżyliśmy zabranie nam inwentarza i oficjalną konfiskatę niemal całych ubiegłorocznych
zbiorów. Nie mieliśmy, jak się okazało, Erichu, dobrych sąsiadów.

 Mój Boże, kto dziś takich ma?

 Raz po raz do nas zaglądali jako członkowie partii i powoływali się na jej polecenie.

Zwykle w towarzystwie tych umundurowanych nazistów albo policjantów. Pewne osoby
spośród nich znałam, udało mi się też ustalić, kim byli pozostali i jak się nazywali.
Zapamiętałam ich niemal wszystkich - i jeśli chcesz, mogę ci powiedzieć, kto to był.

 Czy niejaki Strassner także był wśród nich?

 Nie, niemniej pojawił się tu u nas, bodajże dwa razy. Ale za każdym razem tylko po to,

background image

aby zapytać, czy nie mam jakichś skarg albo czy nie chciałabym złożyć jakiegoś meldunku.
Przy tym był zawsze bardzo grzeczny i uprzejmy.

 Ale nie składałaś chyba żadnych skarg?

89

 Ależ, Erichu, skądże! Przecież dobrze znamy tych ludzi. Ale oni - mam nadzieję - nas

też jeszcze poznają, prawda? Nie zapomnimy ich przecież tak łatwo. Nie można darować im
tego wszystkiego, czego się wobec nas dopuścili, szczególnie wobec ciebie.

 Czy wciąż jeszcze tu się zjawiają, by kontrolować, jak oni to nazywają? A w

rzeczywistości rekwirować?

 W ostatnim czasie jakoś nie! - oznajmiła mu nie bez zadowolenia. - Gdyż od około

trzech tygodni, od kiedy tutaj zakwaterował porucznik Warnhagen ze swoją baterią, wszystko
zmieniło się nie do poznania. Co prawda musiał on zająć większą część naszego domu i
gospodarstwa dla swoich ludzi i sprzętu; i te południowe łąki dla swoich dział. A
jednocześnie osłonił nas swoją osobą, zaczął nas ochraniać, określił gospodarstwo jako
zarekwirowane przez Wehrmacht. Co nas niewątpliwie uchroniło przed dalszymi nie-
przyjemnościami ze strony naszych sąsiadów. Jakoś nie pojawili się od tego czasu.

Erich Wienand jadł spokojnie dalej.

 Czy powinienem, jak sądzisz - zapytał Elwirę, patrząc na nią - traktować go jako

naszego dobroczyńcę? - Powiedział to bez cienia ironii, raczej ze zrozumieniem wychodzą-
cym naprzeciw jej zwierzeniom.

 Porucznik Warnhagen - wyjaśniła mu natychmiast -jest bardzo uczynnym i niezwykle

wyrozumiałym człowiekiem. Nie wyobrażasz sobie nawet, jak od razu stanął w naszej
obronie - niemal tak, jakby należał do naszej rodziny.

Teraz Erich Wienand przestał jeść - czuł się najedzony, ale nie przejedzony. Nie dał jednak

poznać po sobie, z ja-kiego powodu poczuł się zaniepokojony. Zapytał ją:

- Jak to przed chwilą określiłaś? Jakby należał do naszej

rodziny?

Spostrzegł, że przytaknęła, jakby chciała potwierdzić.

- A do jakiej części naszej rodziny czuje się najbardziej

przywiązany?

90

- Oczywiście nie do mnie - stwierdziła bez najmniejszej

żenady Elwira. - W końcu mogłabym być prawie jego matką.

Erich Wienand słuchał pilnie, tak by nic nie uszło teraz jego uwagi, a więc także i to, że

„prawie" mogłaby być jego matką. Wciąż jeszcze, gdy tylko chciał, potrafił z każdej
wypowiedzi wychwycić ukryte w niej podteksty, nie dopowiedziane myśli. Tym razem chciał
je dokładnie rozpoznać. Sam więc milczał, pozwalając jej mówić dalej.

 Porucznik Warnhagen pochodzi, o ile wiem, z dość przeciętnej rodziny, ale mimo to

można go określić jako bardzo wykształconego. W jego bagażu znalazłam dzieła Kanta,
Holderlina i Goethego. On też dość dokładnie wie, kim ty jesteś.

 Ja w każdym razie nie jestem ani Kantem, ani Hólderlinem, a już na pewno nie

Goethem. - Stwierdzenie to Wienand wypowiedział z pełnym przekonaniem. Zawsze dbał o
to, aby nie przeceniano jego zasług ani talentu. Czasami nawet zaprzeczał, że takie posiada,
był z natury skromnym człowiekiem i nie lubił rozgłosu. Tym razem jednak interesowało go
zupełnie coś innego.

 Trudno przypuszczać, aby porucznik Warnhagen poświęcał się tutaj wyłącznie

współczesnej literaturze, zwłaszcza że ty mogłabyś być jego matką, ale w naszej rodzinie
istnieje jeszcze trzecia możliwość. Choć trudno mi o niej wprost myśleć - ale kto wie? Czy
nie sądzisz, że Horst--Heinz Warnhagen zbytnio interesuje się twoją - naszą córką Elfie?

 To, Erichu, zupełnie możliwe. Czy jest w tym coś złego?

 Jak dalece mogą sięgać jego zainteresowania, jak to oceniasz, Elwiro?

 No, po prostu, interesuje się nią! A nasza Elfie wydaje się odwzajemniać to

background image

zainteresowanie!

 W jakim sensie?

 Ależ proszę cię, Erichu, tego przecież nigdy nie da się dokładnie określić. Po prostu

spotkali się tutaj, przypadli

91

sobie do gustu - całkiem normalnie albo zwyczajnie czują do siebie słabość. Czy tobie się coś
w tym nie podoba? - Co miało znaczyć: Czy ciebie coś w tym niepokoi albo wygląda
podejrzanie?

Zaraz potem dodała:

 Gdyby się okazało, że się kochają, to czy nie powinniśmy im na to pozwolić,

zważywszy na twoje głęboko tolerancyjne poglądy - humanistyczną wspaniałomyślność.

 Czuję się bardzo zmęczony w tej chwili - oświadczył jej w odpowiedzi.

 To prześpij się teraz parę godzin - zachęcała go. - Na pewno ci to dobrze zrobi i

wzmocni przed tym, co cię dziś po południu jeszcze czeka.

Zaraz wyjaśniła, o co jej chodziło, nie czekając na jego pytanie:

 Był telefon z szefostwa partyjnego okręgu. Kierownik wydziału kultury, niejaki doktor

Grosser, dzwonił osobiście do ciebie i chce cię odwiedzić dziś po południu. Był niezwykle
uprzejmy przez telefon.

 Są widać i uprzejmi kaci - stwierdził Erich Wienand, nim udał się do swej piwnicy, by

tam w niej się zakopać, obok swego Chrystusa, oświetlonego światłem świec ze świecznika
otrzymanego od przyjaciela Knuta Hamsuna.

4

T

o, że Erich Wienand po tej rozmowie w czasie obiadu zaśnie, było wątpliwe. Z zamkniętymi
oczyma leżał na swym łóżku polowym w piwnicy - wyciągnięty na plecach, z nogami
przylegającymi jedna do drugiej i rękoma złożonymi na piersiach. Sprawiało to wrażenie, że
się modli, ale nie wymyślał sobie żadnej modlitwy.

Myśli jego, przekraczając granicę czasu, uleciały z piwnicy ku obozowi i zdawało mu się,

że leży znów na swej drewnianej pryczy. Otoczony smrodem potu, moczu i wymiotów -
prześladowany dławiąco-słodkawym zapachem palonych i spalonych zwłok. Nad nim
nachylała się trupio blada twarz Jacoba Wernera.

- Próbuj nie myśleć już o tym - powiedział do niego. -Uciekaj, jeżeli możesz, jak najdalej

od tych obrazów pamięci. Staraj się raczej w takich momentach przypomnieć sobie jakiś

background image

wiersz albo zanuć jakąś piosenkę. Albo też zacznij najzwyczajniej w świecie po prostu liczyć,
na przykład jakieś stado gęsi czy pszczoły w ulu albo mrówki w mrowisku.

Teraz Erich Wienand, który nadal leżał jak trup, sztywno i cicho na swoim łóżku

polowym, pomyślał o Elfie. Miała pięć lat, gdy Elwira wniosła ją do ich małżeństwa.
Nadzwyczaj miłe, czułe i wrażliwe, ciągle samo bawiące się grzecznie dziecko. O delikatnej,
promieniującej wówczas urodzie. Potem jednak, mając siedem lat, zachorowała na jakąś

93

dziwną, długo trwającą i rzadko spotykaną chorobę. Gorączkowała długi czas.

Nie można było stwierdzić, na co choruje. Doktor Gans z Schoenau, który już wówczas ją

leczył, bezskutecznie łamał sobie głowę. Wtedy, na żądanie Wienanda, sprowadzono innego
lekarza.

- Prawdopodobnie - stwierdził - jest to infekcja spowo

dowana bliskim kontaktem ze zwierzętami.

Ze zwierzętami - jego zwierzętami! Cóż mogło być dla niego wówczas bardziej bolesne?
Z tej choroby Elfie w zasadzie nigdy się nie wyleczyła w stu procentach. Jej ciało zaczęło

tracić dawny wdzięk i grację, bóle w kościach nie ustawały, przy tym od czasu do czasu
pojawiała się wysoka gorączka. Do tego dochodziły jeszcze częste sensacje żołądkowe.
Wyglądało na to, że została skazana na całe życie na te dolegliwości i cierpienia.

Właśnie wtedy Elfie stała się dla Ericha Wienanda jedną z najbliższych na świecie istot, za

które czuł się głęboko odpowiedzialny.

Do niej dołączyła w tym czasie jeszcze jedna osoba. Jedyny przyjaciel, którego miał

poznać w swoich najbardziej gorzkich godzinach. Człowiek z ciałem wątłego dziecka, twarzą
starca, drżącym, cichym głosem. To był Jacob Werner, Żyd.

On właśnie w obozie koncentracyjnym zaopiekował się nim, „mieszkał" obok niego na

pryczy, przekazywał mu wiedzę medyczną, jaką zdobył przez lata doświadczeń. Do tego też
potrafił tchnąć w niego ducha przetrwania. Tylko jemu, swemu Jacobowi, zawdzięcza, że
udało mu się przeżyć. Ich nocne rozmowy, gdy leżeli ciasno obok siebie, były tym, co nie
pozwoliło mu się poddać przeciwnościom losu.

- Mój Boże, mój biedny, drogi Jacob - westchnął Erich

Wienand. - Jak on się teraz czuje? Czy aby jeszcze żyje?

Erich Wienand nie usłyszał jednak swego własnego głosu, lecz głos żony, która stała na

schodach prowadzących do piwnicy, wołając stamtąd do niego:

- Erichu, wstań, jesteś proszony!

94

E

rich Wienand podniósł się natychmiast bezwiednie ze swego łóżka polowego, niemal jak na
rozkaz, tak jak tego wymagano w obozie koncentracyjnym. Wołano go, więc musiał się
natychmiast pojawić. Rozkaz to rozkaz.

Na chwiejnych nogach udał się zatem na górę. W ten sposób pozbył się przynajmniej

dręczących go wspomnień. Elwira bacznie popatrzyła na niego przez chwilę, by z pewną ulgą
stwierdzić, że choć na jego twarzy malował się strach, to jednak oczy wyrażały koncentrację i
siłę.

 Doktor Gross, który się zapowiedział, właśnie przyjechał - wyjaśniła mu. - Czeka w

ogrodzie.

 Z jakąś konkretną sprawą - jak zwykle?

 Chyba tym razem nie - odpowiedziała Elwira. - Sprawia wrażenie bardzo uprzejmego i

czymś zatroskanego. -Wymienili znaczące spojrzenia; przynajmniej w tej mierze nadal
rozumieli się dobrze, nawet bardzo dobrze. Nie trzeba było wielu słów.

Następnie Erich Wienand skierował się do ogrodu do swego gościa. Czekał tam już na

niego doktor Gernot Grosser, lat około pięćdziesięciu - szef wydziału kultury okręgowego

background image

kierownictwa partii w Monachium. Tak zwany znawca sztuk pięknych, sprawiający wrażenie
człowieka otwartego, lecz całkowicie podporządkowany hasłu nazistów: „Kim byśmy byli
bez naszej kultury!".

Ten oto doktor Gernot Grosser, ubrany w brązowy aksa-mitno-jedwabny połyskujący

mundur partyjny był człowiekiem niskiego wzrostu, a przy tym energicznym, co nie
przeszkadzało mu przemawiać łagodnym, niemal księżow-skim głosem, jeżeli to było
konieczne. Jego twarz, przez niego samego nazywana obliczem, sprawiała wrażenie udu-
chowionej i myślącej; miała klasyczne wymiary i kształt. Tak przynajmniej uważał.

Najchętniej, co często podkreślał, zostałby poetą zawieszonym gdzieś między niebem a

ziemią, ciągle bujającym w obłokach. Lecz potem miał okazję wreszcie zająć się kulturą i
sztuką w szerszej skali, poświęcić pisarzom, arty-

95

stom i tym podobnym. Tak więc musiał niestety odłożyć swoje osobiste ambicje poetyckie,
oddając się - jak twierdził - sprawom o szerszym znaczeniu dla ludzkości.

Oczywiście nie przeszkadzało mu to należeć do elity władzy, wręcz odwrotnie.

Wskazywał na to jego duży, czarny mercedes 300, który stał przed domem. Wewnątrz sie-
dział kierowca ze znudzoną miną, a obok samochodu stali dwaj - jak to się mówi - goryle.

 Mój drogi, wielce szanowny panie Wienand - zawołał doktor Grosser, gdy tylko go

spostrzegł. - Jak dobrze pana znów spotkać. - Ponieważ Erich Wienand zatrzymał się,
Grosser ruszył w jego kierunku. - Mam nadzieję, że czuje się pan już dobrze, choć specjalnie
kwitnąco, mój drogi, nie wygląda pan, jak widzę.

 Spodziewał się pan zobaczyć mnie kwitnącego, panie kierowniku wydziału kultury?

 Czy możemy obaj troszeczkę pospacerować - sami? -zaproponował.

Przeszli koło krowy, cofającej się teraz w przestrachu Eddy, udając się w kierunku jeziora.

Wyglądali, jakby byli turystami, którzy przypadkowo spotkali się na szlaku, a teraz podążają
w tym samym kierunku.

Mniej więcej po piętnastu minutach wspólnej drogi przebytej w milczeniu doktor Grosser

wskazał na ławkę, która znajdowała się w pobliżu. Kilkanaście takich ławek kazał swego
czasu Erich Wienand ustawić na swój koszt na drodze wokół jeziora nie tylko dla siebie, ale i
dla tych, którzy pragnęli zaznać trochę spokoju w tym pięknym podgórskim krajobrazie. Na
jednej z nich usiedli.

Po małej chwili doktor Gernot Grosser zaczął Erichowi Wienandowi - pisarzowi (!)

wyjaśniać:

 Sądzę, że pan do tej pory przekonał się, mój wielce szanowny, kto naprawdę - naprawdę

- jest pańskim przyjacielem i obrońcą.

 Czy pan może nim jest, panie Grosser?

 Oczywiście, że ja - zawsze nim byłem wobec pana,

96

mój drogi, czcigodny, panie Wienand. Nawet wtedy, gdy tego szczególnie nie

demonstrowałem. Lecz któregoś dnia dowie się pan, komu udało się wydostać pana z

tego przykrego obozu koncentracyjnego.

Erich Wienand szczerze się zdziwił. Wiedział bowiem dokładnie, że tym, który

wpędził go tam, był nie kto inny, jak właśnie Grosser.

- A więc tak to jest naprawdę, mój drogi! Od dawna

znajduje się pan pod moją opieką - ja jestem naprawdę

szczerze panu oddanym przyjacielem. Może pan jak zawsze żądać ode mnie, czego

pan tylko zechce. Ja niczego sobie bardziej nie życzę, jak tego, aby pan znów mógł

pracować i wzbogacać literaturę światową!

Erich Wienand z wyraźnym sceptycyzmem odniósł się do tego oświadczenia.

 Widzi pan, panie Grosser - odpowiedział - nie jesteśmy niestety sami na tym

świecie. Obok nas istnieją wciąż jeszcze dyspozycyjni policjanci, urzędnicy gestapo i

tak zwani uczynni sąsiedzi lubiący wszystko wiedzieć.

background image



No tak - przyznał Grosser po krótkim namyśle. -Wszechwładny, niestety, nie

jestem - nawet ja; jeszcze nie w tej chwili. Ale zostawię panu swój adres i telefon, do

biura i prywatny. W każdej chwili, w razie potrzeby, może pan do mnie zadzwonić;

podejmę każdą interwencję w pańskiej sprawie.

To może być kłopotliwe, a nawet niebezpieczne dla pana.

- Oczywiście, jeśli nie będziemy działać rozważnie, to może to być niebezpieczne

dla nas obu. Pan jednak, panie Wienand, może się czuć w tej chwili zupełnie

bezpieczny. Na razie posiadam tu jeszcze jakie takie wpływy - a pan należy do moich

najbliższych, a nawet faworyzowanych przeze mnie podopiecznych. Uczynię

wszystko, żeby pana uchronić, ale oczywiście muszę to robić w rękawiczkach, z

pewną ostrożnością, co pan chyba rozumie. Nie, lekkomyślny to ja nie jestem, ale i

zbyt bojaźliwy też nie. Mam nadzieję, że pan mnie właściwie rozumie?

97

 I dlatego tu jestem - kontynuował doktor Grosser -zupełnie oficjalnie. Nie specjalnie w

pana sprawie, żeby pan to wiedział. Ja tu po prostu, przypadkowo przejeżdżając, wstąpiłem.
Mój cel bytności tutaj jest dziś zupełnie inny.

 Jaki mianowicie? - chciał dowiedzieć się Wienand, jakby czegoś się domyślając.

 Chodzi mi o Geisbergera, tego księdza z Martinshau-sen. Z jego powodu tutaj

przyjechałem. Nie odpowiedział mi on bowiem na pytanie, jakie już wielokrotnie mu zada-
łem. A mianowicie - co się stało z tym zaginionym Chrystusem. Figura znikła i już, tak? I ja
mam w to uwierzyć!

 Nie! - wyrwało się Erichowi Wienandowi spontanicznie, jakby zapomniał o nakazanej

sobie ostrożności. - Nie, proszę tylko nie tak! Proszę, aby pan nie okazywał zainteresowania
moją osobą kosztem proboszcza!

 A dlaczego by nie? - podchwytliwie, zamieniając się cały w słuch, zapytał Grosser.

 Dlatego, iż Geisberger jest dobrym, niczego nie przeczuwającym człowiekiem, można

by nawet powiedzieć -bardzo naiwnym pod pewnym względem! Jemu - proszę o to - nie
może pan wyrządzić nic złego - a już w żadnym razie nie moim kosztem. Tego jednego
proszę mi oszczędzić.

 Rozumiem - odpowiedział po chwili Grosser z uśmieszkiem wyrażającym zadowolenie.

- Obiecuję panu, mój drogi, że będę się obchodził z tym, przez pana tak cenionym,
duchownym w aksamitnych rękawiczkach, ale tak zupełnie zostawić go w spokoju nie mogę.
Nie tylko z pana powodu.

 Jeżeli pan może, panie Grosser, uchronić tego biednego księdza od najgorszego, to

byłbym panu wdzięczny, bardzo wdzięczny. - Wienand zasygnalizował tym samym daleko
idące zaangażowanie w obronie księdza. - Mógłby pan wtedy liczyć na moją pomoc, jeśli pan
czegoś ode mnie oczekuje!

 Bardzo cieszy mnie ta propozycja, panie Wienand. -

.98
Grosser wydał mu się teraz nieomal szczęśliwy. - Bardzo proszę, mój drogi - powiedział -
niech pan mi to potwierdzi na piśmie. Ułoży pan stosowny tekst sam czy mam go panu
podyktować?

 Ułożę sam, panie Grosser! Tylko proszę, bardzo proszę tego duchownego oszczędzić -

niech pan to zrobi dla mnie.

 Postaram się o to, skoro pan sobie tego życzy, ale także dlatego, że obaj doszliśmy do

porozumienia. To powinno przynieść owoce, panie Wienand. A jeśli chodzi o tego pań-
skiego duchownego, to mogę mieć tylko nadzieję, że jest nie tylko dobrym, ale i uczciwym,
prawdomównym człowiekiem.

 Bardzo proszę tak go traktować.

 Mam nadzieję, że się takim okaże i że wszystko obejdzie się bez specjalnych

komplikacji, jeśli chodzi o jego osobę. Ale niech pan pamięta, panie Wienand - mówię to
panu w zaufaniu - proszę przede wszystkim myśleć o sobie! To znaczy pomyśleć o tym, że

background image

żyjemy w czasach, w których każdy musi być przede wszystkim sobie najbliższy. A oprócz
tego niech pan pamięta, że najbliższą osobą dla pana jestem ja. Niech pan o tym nigdy nie
zapomina - radzę to panu. Szczerze radzę.

E

rich Wienand przez kilka godzin po tej rozmowie szukał uspokojenia wśród zwierząt, które

mu jeszcze pozostały.

Dopiero potem odważył się udać do kościoła Matki Boskiej w Martinshausen. Dźwigał ze

sobą dość grubą, jakąś bardzo starą i mocno już zaczytaną książkę. Tkwiły w niej liczne
zakładki, by łatwo mógł znaleźć miejsca, które chciał pokazać znajomemu duchownemu.
Był niespokojny o niego.

Najpierw jednak, nim udał się na plebanię, wstąpił do kościoła, jakby miał zamiar

pomodlić się; tym razem nawet mogło mu się to udać - nawet czuł, że było to konieczne.

99,

Odważył się teraz podejść kilka ławek bliżej ołtarza. Tam ukląkł na przyniesionej ze sobą
książce.

Potem dopiero poszukał plebanii, gdzie w drzwiach natknął się na gosposię Geisbergera,

niejaką panią Renatę Busch. Była to typowa, żeby ją właściwie określić, przedstawicielka
bawarskiego ludu. Mądra i rubaszna jednocześnie, krzepka i zdrowa, energiczna i kłótliwa.

W każdym razie ten solidnie wyglądający „archanioł" zareagował dość nieprzyjaźnie na

widok Wienanda przed drzwiami:

 Tylko pana nam tutaj brakowało! Czy i pan musi akurat tu do nas przychodzić? Czy nie

mógł pan pozostać tam, gdzie pan był?

 To znaczy w obozie koncentracyjnym? - zapytał Erich Wienand z przerażeniem. -

Chyba nie to miała pani na myśli?

 Dokładnie właśnie to! - odpowiedziała mu Renata Busch stanowczo; z jej okrągłej,

zaróżowionej twarzy biło oburzenie. - W końcu przyzwyczaił się pan chyba do swojej
sytuacji? Dlaczego więc wciąga pan w to śmiercionośne bagno jeszcze innych? Akurat jego,
który muchy by nie skrzywdził.

 Czy pani ma na myśli naszego księdza Geisbergera? -Wienand poczuł się szczerze

zakłopotany. - Jak pani może mnie tak źle sądzić! On i ja jesteśmy przecież przyjaciółmi!

 Ach, człowieku, co to znaczy dziś - przyjaciółmi! Każdy teraz tak mówi, by ukryć

swoją prawdziwą twarz. Dzisiaj już nie ma prawdziwych przyjaźni jak kiedyś, na śmierć i
życie. Te czasy minęły.

 Ależ pani Busch - zareagował Wienand coraz bardziej zdenerwowany - o czym pani

mówi?

 I tak tu już wszystko było ostatnio okropne i nie do zniesienia. A teraz, gdy pan się tu

pojawił, dopiero zaczęło się piekło.

 Co też za brednie pani wygaduje! To przecież nie może być prawdą! - zawołał niemal na

cały głos Erich Wienand,

100

z rzadko u niego spotykaną gwałtownością. - Chyba pani sama nie wierzy w to, co pani
mówi! A już chyba w ogóle nie ma to nic wspólnego z pani przewielebnym Geisberge-rem.
On to pani na pewno potwierdzi. Chodźmy do niego, a on już pani wyjaśni, kim dla niego
jestem, tak żeby pani nie miała w przyszłości takich wątpliwości.

 Q,iy pan naprawdę jest taki, jak pan twierdzi? Albo należy pan do tych, którzy po

trupach innych ratują swoją nędzną skórę?

background image

 Proszę mi wreszcie powiedzieć, gdzie znajdę księdza Geisbergera!

 Czy ja to wiem gdzie? Został zabrany. Po prostu zabrany!

 Przez kogo? Kto to zrobił?

 Jakieś wyższe bydlę partyjne z Monachium. Przyjechał z dwoma policjantami po

cywilnemu. I nic się nie dało zrobić.

 I te świnie - Erich Wienand zaraz się poprawił, nie chcąc obrazić tych zwierząt - i ci

podludzie odważyli się zabrać duchownego, mego przyjaciela? Na jakiej podstawie, jakim
prawem to zrobili, pani Busch? Czy pani może to wie?

Wiedziała. Widocznie szczere zdenerwowanie Wienanda spowodowało, że mówiła już

teraz łagodniejszym tonem.

 Ci faceci najpierw go solidnie o wszystko wypytali. Słyszałam to, gdyż drzwi nie były

dokładnie zamknięte; chciałam też podsłuchać, o co chodzi, rozumie mnie pan. Bez przerwy
krzyczeli na niego, chcąc się dowiedzieć, gdzie się podziała ta figura Chrystusa spod
kościoła. Tylko to chcieli wiedzieć.

 Coś powiedział?

 Nic. A co pan sobie myśli, panie Wienand? Czego mój ksiądz nie chce powiedzieć, tego

nikomu nie powie. Nawet gdyby go stłukli albo nie wiem co zrobili.

 A bili go?

 Tu nie. Ale grozili, że to zrobią, i wciąż mówili przy tym, że zrobią to, mimo że ma tu

przyjaciół, którzy się

101

0 niego martwią. Ale że to się na gówno zda! przepraszam,
ale dosłownie tak mówili.

 Ale nie bili go tutaj!

 Chyba dlatego, żeby nie krwawił im w samochodzie.

1 po co im jacyś świadkowie? Pan chyba te ich metody
zdążył osobiście poznać, co? A może nie chce pan już nic
o tych metodach wiedzieć? Jak to w zasadzie jest, gdy czło
wieka się bije i bije? Mówi się wtedy? Czy rzyga się wreszcie
tym, czego się od bitego żąda? I czy to jest to, czego się pan
boi? Albo nawet najbardziej obawia?

Erich Wienand czuł się w tym momencie kompletnie wycieńczony, bliski omdlenia.

Usiadł na schodach przed wejściem do plebanii i trwał tak ze spuszczoną głową, skurczony i
zgięty niemal wpół. Jego zlana potem twarz zdawała się dotykać ziemi.

 Niech pan wejdzie! - zaproponowała kobieta wyraźnie przestraszona jego stanem.

Chwyciła go pod pachy i dźwignęła do góry. Zaprowadziła go do pustego pokoju księdza,
usadawiając na jego krześle.

 Dam panu trochę wina z wodą - stwierdziła. - To dobrze panu zrobi. Pił to też często

ostatnio ksiądz proboszcz, gdy się źle czuł. Ostatnimi czasy nawet bardzo często. Na
szczęście zostało nam trochę wina w zapasie. Dobrze, że zawczasu o to zadbałam.

Przygotowała pospiesznie Erichowi Wienandowi rozcieńczone wodą wino. A ten chwycił

szklankę i wypił niemal jednym haustem, jakby miał ogromne pragnienie. Ona tymczasem,
mimo iż była znacznie młodsza, przypatrywała mu się z matczyną troskliwością.

Po chwili odezwała się:

 Nie, oni nie zabrali go siłą, nawet go nie dotknęli. Poprosili go tylko, żeby z nimi

pojechał - przynajmniej takie to sprawiało wrażenie - że poszedł z nimi dobrowolnie. Przy
czym, jak zapewniali go, miało to być tylko na kilka godzin.

 I poszedł z nimi bez żadnego nawet słowa?

102

 Wziął tylko jedną z dwu stale przygotowanych toreb podróżnych. W jednej miał zawsze

wszystko, co niezbędne do udzielenia ostatnich sakramentów umierającemu. W drugiej zaś
zapakowaną bieliznę na zmianę, przybory do golenia i mycia, szczoteczkę do zębów - jakby

background image

przewidywał, że może to być mu potrzebne. Przekazał mi po drodze tylko jedną uwagę.

 Jaką?

 Powiedział, gdy przez moment byliśmy sami: „Proszę w razie czego powiedzieć

każdemu, że poszedłem z nimi całkowicie dobrowolnie. I proszę zanotować i położyć mi na
biurku motto do mojego najbliższego kazania - «Śmierć jest nieunikniona. A grób jest
grobem - nakazuje wieczne mil-czenie»".

 Co za niezwykły człowiek! - zawołał Wienand, nie mogąc ukryć swego szczerego

podziwu. Na chwilę zapomniał o strachu, który przez cały czas go gnębił. Ale tylko na
chwilę. Bardzo krótką chwilę.

 Powiedziałam to panu, bo pomyślałam sobie, że może panu się to na coś przyda. -

Renata Busch uważnie przy tym przyglądała się Wienandowi. - Ale niech pan tym się zbytnio
nie przejmuje.

Zdaje się, że ta myśl jest wszystkim na ogół znana. Ludzie nie pamiętają tylko o tym.

Albo też nie chcą pamiętać.

N

a północ od Schoenau, mniej więcej trzy kilometry od miasta, znajdowała się elitarna
podoficerska szkoła artylerii przeciwlotniczej, której aktualnym i przypuszczalnie ostatnim
komendantem był pułkownik Wonnegut. Oficer z tak zwanej dobrej, bo starej jeszcze
niemieckiej, a ściślej rzecz biorąc, pruskiej szkoły. Dostojny, wykształcony, dbający o
suwerenność, wychowany w dyscyplinie i dbający o dyscyplinę żołnierz. Ale gdyby mógł,
najchętniej byłby jednocześnie ojcem dla swych żołnierzy.

103

Lecz teraz, w tych z dnia na dzień coraz gorszych czasach i w obliczu zbliżającego się

niewątpliwie końca wojny, pułkownik Wonnegut czuł się niezwykle zgaszony, a także
przemęczony. Jeszcze kilka tygodni temu panowały tutaj zupełnie inne zwyczaje. Lecz tym,
co go mocno załamało, było coraz więcej pojawiających się wokół rozbitych pododdziałów,
uciekinierów, żołnierzy mających dość wszystkiego, nie chcących już walczyć ani słuchać
nikogo. Trudnych do ponownego zmobilizowania. Choć instrukcje w tej sprawie nadchodziły
jednoznaczne. Rozbite pododdziały, bez wyraźnego dowództwa, należy zatrzymać,
przeformować i pod nowym dowództwem jak najpilniej ponownie skierować do walki z
wrogiem.

Lecz te wycofujące się w popłochu gromady żołnierzy były już nie do skontrolowania.

Zachwiało to jego wiarą w kunszt wojenny, a nawet groziło całkowitą jej utratą. Teraz
bowiem murowane budynki i drewniane baraki, z takim trudem przez niego wypielęgnowana
szkoła, musiały zmieścić co najmniej trzykrotnie więcej żołnierzy niż uprzednio
zaplanowano. Na wyasfaltowanych drogach koszarowych stało mnóstwo różnego rodzaju
pojazdów. Wszędzie kręciło się dużo narzekających na wszystko żołnierzy. Możliwości
wyżywienia tej masy ludzi kurczyły się z dnia na dzień. Nawet w znajdującym się zwykle
pod jego osobistą opieką kasynie nie można już było niczego dostać. No, może nie dotyczyło
to tylko oficerów jego sztabu.

Ale to, co w tym wszystkim było najgorsze i co natychmiast spostrzegł doświadczony

pułkownik - teraz mocno przemęczony - to fakt, że wśród oficerów, którzy znaleźli się w
jakimś momencie na terenie szkoły, doliczył się aż trzech oficerów politycznych, czyli tak
zwanych nazistowskich po-litruków. Od razu trzech tej maści w obrębie jego działania! A
więc trudne, i to w trójnasób, do skontrolowania zagrożenie, które należało jak najszybciej
zminimalizować.

Pułkownik Wonnegut, jak też inni wehrmachtowscy dowódcy przebywający w tym

trudnym czasie na jego terenie,

background image

104

szybko doszli do porozumienia, że taki oficer jak on --dowódca ważnej szkoły, ma prawo
sam dobrać sobie odpowiedniego oficera politycznego - odpowiadającego jego zamiarom,
skłonnościom i poglądom.

Lecz tym razem musiał się przyznać, że przy ostatnim wyborze politruka do szkoły mocno

się pomylił. Gdyż ten wybrany podporucznik, nazwiskiem Himmlinger, wcześniej funkcyjny
działacz Hitlerjugend, zagroził mu tu wkrótce świętą wojną - głoszoną przez Hitlera. A on -
żadnej takiej wojny już nie akceptował. Tak więc obojętnie kim był ten Himmlinger -
pułkownik sam postarał się o to, aby wysłano go na front. Zasługiwał na awans!

Po naradach z oficerami swego sztabu, przy czym przede wszystkim za radą swego

najbardziej zaufanego oficera, porucznika Rabę, zastąpił „awansowanego" politruka innym -
podporucznikiem Karstenem. Ten miał za sobą długą karierę działacza partyjnego, przy czym
interesował się szczególnie kulturą - dziedziną, która w zasadzie nie powinna być szkodliwa,
nawet w obecnym, bardzo już zredukowanym działaniu szkoły.

Ale problem wynikł wkrótce z innym oficerem politycznym, który w tym czasie

wylądował przypadkowo na terenie jego działania. Był w stopniu kapitana i nazywał się
Abend-rot. Jak się okazało, chciał być nieporównywalnie ważniejszy od jakiegoś tam
podporucznika, którego wybrał sobie pułkownik Wonnegut.

 Stawiam się do całkowitej dyspozycji pana, panie pułkowniku, i proszę o powierzenie

mi politycznego kierownictwa, a więc dbanie o odpowiednie poglądy i morale zgro-
madzonych tu pododdziałów.

 Dziękuję panu za propozycję, panie kapitanie. Ale mam już oficera, który się tutaj tymi

sprawami zajmuje, mianowicie podporucznika Karstena.

 Chciałbym jednak zwrócić panu uwagę, panie pułkowniku, że posiadam wyższy od

pana Karstena stopień i w związku z tym także większe doświadczenie.

105

- Czy mogę zobaczyć pańskie dokumenty? - zapytał

pułkownik, prawdopodobnie by zyskać na czasie.

I otrzymał te dokumenty. Wynikało z nich, że kapitan Abendrot był wieloletnim już

członkiem partii i to należącym do tak zwanych wyższych sfer partyjnych. Był swego czasu
zastępcą szefa komitetu rejonowego w Tilsit, następnie szefem jednego z komitetów
okręgowych na Śląsku, po czym awansował bezpośrednio do ekipy kierowniczej Ro-
senberga, a więc działał także już na szczeblu centralnym. Jak się tu znalazł, tego nie zdążył
jeszcze ustalić. W każdym razie był supernazistą.

 Moje uznanie - oświadczył pułkownik. Ale właśnie dlatego nie będę mógł pana

zaangażować tu u siebie w szkole. Gdyż na ten skromny zakres obowiązków jest pan po
prostu o parę numerów za duży.

 To znaczy, że nie chce pan? - Zabrzmiało to jak ostrzeżenie.

 Ależ oczywiście, że chcę, tylko już nie mogę. Musiałbym na to uzyskać odpowiednie

dodatkowe zezwolenie moich przełożonych, a to, jak pan wie, wymaga czasu. Tymczasem
mógłby się pan tu zająć czymś, co bardziej odpowiadałoby pańskiemu dużemu
doświadczeniu i z pewnością byłoby też bardziej odpowiednie dla pana.

Kapitan Abendrot natychmiast uczepił się tego.

 A gdzie, sądzi pan, to znaczy co to takiego miałoby być?

 No, jeśli mogę coś panu podpowiedzieć, to sądzę, że w komitecie rejonowym w

Schoenau byłby pan bardziej potrzebny. Co prawda mieliśmy z tym komitetem dość
przyjemne kontakty, co owocowało oczywiście z korzyścią w wielu dziedzinach, lecz w
ostatnim czasie wyraźnie się ta współpraca pogorszyła.

 A co się takiego stało - czyżby oni nie chcieli?

 Tak nie chciałbym od razu tego określić, drogi panie kapitanie Abendrot. Ale czuję się

w obowiązku stwierdzić, że nasze dotąd tak dobrze funkcjonujące kontakty partyjne jak
gdyby uległy ostatnio ochłodzeniu. Sądzę więc, że taki

background image

106

człowiek jak pan, z takimi kwalifikacjami i doświadczeniem, mógłby je z powrotem
wprowadzić na właściwe tory.

 Zobowiązuję się do tego przyczynić, panie pułkowniku, jeśli tylko będzie mi to dane.

 Niech pan wobec tego to zrobi - potwierdził pułkownik Wonnegut, nie przypuszczając

nawet, jakie będą skutki tej rozmowy. Na razie jednak miał kapitana z głowy, a to było w tej
chwili dla niego najważniejsze. Odsunąć jeszcze jednego z tych ludzi od siebie. Za wszelką
cenę pozbyć się ich!

Lecz to, co miało z tego wyniknąć dla małego miasta Schoenau i jego okolic, które i Erich

Wienand zamieszkiwał, wkrótce miało się dopiero okazać. Rozpoczęło się nowe
przedstawienie w tym i tak już brudnym i zasmrodzonym „teatrze" miejskim. Niejeden miał
sobie w nim jeszcze przytrzasnąć swoje wyciągnięte do tej gry łapy.

Wraz z pojawieniem się Abendrota rozpoczęła się tutaj bowiem bezpardonowa walka.

E

rich Wienand zmęczonym krokiem powracał do swego domu. Chciał jak najprędzej znów
znaleźć się w swojej bezpiecznej, jak mu się wydawało, piwnicy. Najszybciej można było do
niej dojść przez ogród i wchodząc tylnymi drzwiami. Spostrzegł przy tym swoją żonę Elwirę;
do tego jeszcze z porucznikiem Warnhagenem. Siedzieli na ławce, na której sam zwykle
odpoczywał. Wyglądało tak, jakby czekali na niego. Uśmiechnęli się nieśmiało, przyjaźnie,
gdy go zobaczyli; on również odpowiedział im takim uprzejmym uśmiechem i zatrzymał się
w odpowiedniej odległości od nich - przypuszczalnie celowo.

 Jak się czujesz? - chciała się dowiedzieć Elwira. - Czy mogę coś dla ciebie zrobić?

 Dziękuję - zapewnił ją, zbliżając się nieco do nich, ale dalej zachowując wyraźny

dystans. - Czuję się nawet nieźle, tak to nazwijmy.

107

- To dobrze! - zawołała z zadowoleniem Elwira. - Chy

ba więc nie będziesz miał nic przeciwko temu, aby przez
chwilę porozmawiać z panem Warnhagenem.

Porucznik podniósł się i stanął przed nim w poprawnej postawie. Nie był przy tym ani

szczególnie radosny, ani zbyt chłodny.

 Na dwa słowa, panie Wienand, jeśli pan pozwoli.

 Czy ja mam tu coś panu do pozwalania? - odpowiedział mu Wienand, mrugając przy

tym do niego żartobliwie.

 Ma pan, panie Wienand, ma pan i to zawsze.

 A o co chodzi, to pan Warnhagen zaraz ci wyjaśni -wtrąciła się Elwira, mrugając do

niego z ufnością.

Elwira wycofała się po chwili, tak że Erich Wienand nie miał w zasadzie innej

możliwości, jak przyjąć zaproszenie na rozmowę. Szedł więc za Warnhagenem, który ciągnął
go do domu na pierwsze piętro, do pokoju, który był wcześniej jego własnym gabinetem.

Znalazł się w tym pomieszczeniu po raz pierwszy po wielu miesiącach. Zobaczył znów

swój lśniący czerwony ornamentowy dywan na podłodze, a także wypełnione po brzegi półki
z książkami; w oknach tiulowe firanki, któze dało się opuszczać przy nadmiernym słońcu.
Wszystko wyglądało tak, jakby nic się tu nie zmieniło przez te kilka miesięcy. Ale cóż, kiedy
nic z tego nie należało teraz do niego.

Erich Wienand usiadł na jednym z dwóch wygodnych skórzanych foteli stojących tuż

przed oknami mansardowymi. Nie czuł się tu teraz dobrze i najchętniej opuściłby jak

background image

najszybciej ten tak bliski mu do niedawna gabinet. Zwrócił się zatem bez specjalnego
ociągania się do porucznika:

- A więc co takiego pragnie mi pan przekazać?

Nie zrobił tym razem wstępu typu - jeśli pan pozwoli, panie Warnhagen.

Za to Warnhagen zaczął niezwykle uprzejmie:

- Jeśli pan pozwoli, panie Wienand, to pragnę pana

poinformować o pewnej ważnej sprawie. - Jego głos stawał

108

się z każdą sekundą pewniejszy, jakby to, co miał przekazać, nie podlegało dyskusji. - Jest to
bowiem pewna sprawa, co do której nie chciałbym pana zbyt długo trzymać w nieświa-
domości. Zwłaszcza pana.

 Co to za sprawa i kogo dotyczy, panie Warnhagen?

 W jakimś sensie nas wszystkich, to jest pańskiej szanownej małżonki, także pana; ale i

mnie. Natomiast szczególnie albo mówiąc inaczej to jest przede wszystkim -dotyczy to
pańskiej córki.

Wienand nie okazał, że go ta wiadomość zaskoczyła. Nadal zachowywał ostrożną

obojętność.

 Co pan ma na myśli, panie Warnhagen? - zapytał.

 Tylko tyle - kontynuował Warnhagen - że mogę oświadczyć, iż łączy nas wzajemna

duża sympatia. Że pańska córka i ja - co chyba widać - mamy się ku sobie.

Mój Boże - pomyślał Wienand - czyżby uważali mnie za ślepca! Żeby urządzić takie

przedstawienie! Tego nie zakładał nawet w najśmielszej wyobraźni. I on miałby w to uwie-
rzyć? Z jednej strony wielkoniemiecki bohater, a z drugiej -przytulona do niego jakaś
słabowita, spłoszona, zalękniona - do tego chorowita dziewczyna? To tak jakby wpuścić do
jednej klatki przestraszonego królika i dobrze wykarmio-nego i wytresowanego owczarka.

 Pan twierdzi, że kocha pan Elfie?

 Może nie zaraz to, panie Wienand! Pan przecież w którejś ze swoich książek napisał:

„Miłość bez echa jest martwa". Czy coś takiego. I napisał pan też: „Tylko ten kocha
prawdziwie, kto czuje, że też jest kochanym!". Ja w każdym razie wyznałem pańskiej córce
swój zachwyt i zainteresowanie. Co się z tego wyłoni, to się pewnie dopiero okaże.

 A co sądzi o tym moja żona? Czy rozmawialiście może na ten temat?

 W pewnym sensie tak. Pańska wielce szanowna małżonka nie jest w zasadzie przeciwna

naszemu wzajemnemu zainteresowaniu. I zdaje mi się, że można liczyć na jej

109

poparcie, ale oczywiście tylko wtedy, jeśli pan, szanowny panie Wienand, nie potępi tego
rodzaju związku.

 Ja nie - oznajmił Erich Wienand z zamkniętymi oczyma. - Nie ma niczego, czego bym

swojej córce nie życzył, jeśli to tylko uczyni ją szczęśliwą! Ona jest niezwykle kochanym i
nadzwyczaj wartościowym stworzeniem. Nie zasługuje jednak na to, aby kiedykolwiek miała
się czuć zawiedziona. - Chciał powiedzieć „oszukana" albo „wykorzystana", lecz
zrezygnował z tego; nie był w żadnym razie człowiekiem złośliwym ani też niegrzecznym.

 Może pan całkowicie polegać na mnie, panie Wienand. Na moim honorze - moim

poczuciu taktu, szacunku wobec pana i pańskiej rodziny. Czy mogę wobec tego przyjąć, że
pan moich starań nie odrzuci! Nie będzie im przynajmniej przeszkadzał?

 Nie mogę ich ani aprobować, ani odrzucić. Decyzja w tej sprawie należy wyłącznie do

Elfie. Jeśli ona ją potwierdzi, uszanuję jej wybór i przyjmę do wiadomości.

Co do tego Warnhagen był zdaje się przekonany. Wienand wypowiadał te słowa z

niezwykłą uprzejmością - tak rzeczywiście myślał. Warnhagenowi wydawało się nawet, że
Wienand przytakiwał przy tym głową. Jeśli nawet nie jemu, to z pewnością samemu sobie.

background image

G

dy tylko Erich Wienand wyszedł ze swego byłego gabinetu, natychmiast pojawiła się w nim
jego żona Elwira. Rzuciła się na Horsta-Heinza całym swoim ciałem, czuła, jak ją
obejmował, przywarł do niej i zaczął gorąco całować jej włosy, czoło, policzki. Ona jednak
najpierw chciała się dowiedzieć:

 No i jak poszło?

 Dobrze, sądzę, że dobrze. - Zaczął głaskać jej plecy, zachłannie przesuwać obydwie ręce

coraz niżej.

Poczuł, jak jej ciało pod wpływem jego dotyku zaczęło drżeć, ale nie broniła się.

110

 Dobrze, mówisz? Cieszę się, że się udało. Czy próbował robić jakieś trudności? Jak go

znam, to tak?

 Specjalnie nie, w każdym razie żadne konkretne.

 A więc jednak! Na pewno czegoś żądał, stawiał jakieś warunki. To musiała być dla

niego duża niespodzianka; ale on taki jest. Czego tym razem zażądał?

 Najważniejsze z tego, co powiedział, było to, aby Elfie o wszystkim sama decydowała,

a on uszanuje jej decyzję. Co sądzisz, czy można mu zaufać, że tak będzie? Czy też może
zmienić zdanie z dnia na dzień?

 Nie, to, co powie, zawsze potem realizuje. To trzeba mu już przyznać, ale ważny jest

dobór słów. Trzeba na to dokładnie zwracać uwagę. Czy to faktycznie było jego jedyną
uwagą?

 Tak, niczego innego nie wysuwał.

 To wobec tego - zapewniła go - nie powinno być z tym żadnego problemu. - Teraz

dopiero pozwoliła, by ją położył. Jego silne ramiona delikatnie układały ją, tym razem, na
czerwonym dywanie. - Zróbmy to tu - szepnęła.

Mieli wypełnione rozkoszą blisko piętnaście minut, które potem się jeszcze przedłużyły o

dalsze prawie dziesięć minut. Gdy wreszcie oderwali się od siebie - musieli oderwać -
obowiązki ją wzywały, byli pełni nadziei. Wszystko układało się dobrze, jak zaplanowali -
tak przynajmniej im się wydawało.

Gdy tylko Elwira oddaliła się, w byłym gabinecie Wie-nanda natychmiast pojawił się

podoficer Thomas Tummler. Tak jakby czekał pod drzwiami na jej wyjście. Okrągły, dobrze
odżywiony jegomość w mundurze, o różowej cerze i fałszywym spojrzeniu. Tummler
trzykrotnie co prawda zapukał do drzwi, ale nie czekając na zaproszenie, otworzył je i po
prostu wszedł do środka.

- No, widzę - stwierdził poufale - że znów ją wyrucha-

łeś, co? I jak, dobrze było? Musi być niezła, co? Zresztą głód
jest najlepszym kucharzem.

Widocznie ten podoficer mógł sobie pozwolić przy swo-

111

im poruczniku, oczywiście tylko w cztery oczy, na te dość ordynarne uwagi. Tummler był od
trzech lat najbardziej zaufanym podoficerem Warnhagena, więcej - niemal jego opiekunem, a
przede wszystkim zaopatrzeniowcem. Niektórzy określali go jako cień porucznika i to nawet
w najtrudniejszych godzinach. Odpowiedzialny za żarcie, alkohol i baby, a także związane z
tym lekarstwa na trawienie, od bólu głowy i środki antykoncepcyjne.

- Mógłbyś mi oszczędzić swoich obleśnych uwag, Tho

masie - odpowiedział mu Horst-Heinz, będąc w dobrym

background image

nastroju. - Chociażby dlatego, że to, co tutaj podejmuję,
nie odbywa się tak zupełnie bez twojej inspiracji. Chodzi
tylko o to, abyśmy obaj, możliwie zdrowo i cało i w odpo
wiednim momencie wyszli z tego szczęścia.

Był to temat, na który dosyć często rozmawiali, czasami nawet przez długie godziny, przy

wielu butelkach. Ale teraz te dobrodziejstwa wojny zdawały się nieuchronnie zbliżać do
końca. Obaj chcieli wyjść z niej, jak to się mówi, z tarczą - zwycięsko. Przegranymi i to
głupio przegranymi w żadnym wypadku nie chcieli być. Przynajmniej w tym punkcie
absolutnie zgadzali się ze sobą.

Tummler usiadł w skórzanym fotelu, w którym jeszcze przed niecałą godziną siedział

Erich Wienand. Z tego miejsca musztrował teraz swego porucznika, by przynajmniej
doprowadził do porządku rozporek. Tummler mrugał przy tym do niego poufale i uśmiechał
się ze zrozumieniem.

 Wszystko wskazuje na to, że na koniec uda ci się tu wreszcie założyć gniazdo.

 A jak idą twoje specjalne starania? - zapytał Warnhagen.

 Również zgodnie z planem - odpowiedział Tummler. - Wygląda na to, że dogadałem się

już z tym sąsiadem Wienanda, no, jak mu tam - Leitmannem. Może nie tak zupełnie, ale
mniej więcej. To jednak jest niezły drań, ale może właśnie dlatego łatwiej nam się
porozumiewać.

- Cieszę się, Thomasie. Bo w ten sposób koniec wojny

nie rozdzieli nas - będziemy dalej blisko siebie.

112

 Też się z tego cieszę, Horscie-Heinzu, zwłaszcza jeśli ty jesteś zadowolony. Ale takie

zupełnie pewne to jeszcze nie jest. - Tummler zrobił ruch, dając do zrozumienia, że spo-
dziewa się sporych komplikacji. - Co prawda ten Leitmann ma żonę, ale żeby ją dosiąść,
trudno nawet sobie wyobrazić. Chyba jednak nie da rady. A tę Magdę, która tam pracuje u
niego, zarezerwował dla siebie! Nawet ostrzegł mnie, żebym mu czasami nie właził w drogę.

 Ale słyszałem, że on ma też i córkę?

 Ma! I to jaką. Ładna krowa i z dobrym mięsem i do tego jeszcze odpowiednio

wyposażona w wielkie cycki. Tylko że wobec niej ten Leitmann z góry zrobił mi na wszelki
wypadek odpowiedni wykład. - Ona nie jest - jak mi powiedział - do „wyjadania" i ma zostać
jego spadkobierczynią, więc szuka dla niej odpowiedniej partii. Ale nie takiej jak ja!

 Przyjdzie czas, że zmięknie - rzekł Warnhagen pełen współczucia. - Zacznij z nim

najpierw rozmawiać o tak zwanych wyższych wartościach. Przecież posiadamy jeszcze
dostatecznie dużo różnych zapasów, żeby skutecznie pohandlować.

 Owszem i zdaje się, że na to pójdzie. Jest gotów mnie zatrudnić u siebie i to nawet

oficjalnie jako stajennego. Oczywiście jeśli będę miał odpowiednie papiery, zwalniające mnie
z wojska, które mi zresztą obiecałeś. Na razie uzgodniliśmy, że będę mógł u niego zostać na
sześć tygodni, do tej pory całe to gówno powinno się przewalić. Chce za to: dziesięć
kilogramów masła, trzydzieści półkilogramowych konserw ze smalcem, wieprzowiną i
wołowiną, dwanaście koniaków albo winiaków - i jeszcze do tego dwieście litrów benzyny.

 To dla ciebie małe piwo - zauważył Warnhagen.

 Zgadza się, tym bardziej że mam na oku pewien magazyn, tu niedaleko, z którego

będzie można wszystko dostać za papiery zwalniające do cywila albo za stempel i podpis w
odpowiednim miejscu w książeczce wojskowej lub żołdu.

113

 Przy czym ty - zareagował Warnhagen - powinieneś się raczej nastawić na odpowiednie

orzeczenie lekarskie.

 Na wszelki wypadek dogadałem się z pewnym lekarzem sztabowym w tej zapchanej

teraz po uszy podoficerskiej szkole artylerii w Schoenau. I ten jest gotów zrobić to niemal za
półdarmo, za każde orzeczenie po jednej butelce, najlepiej francuskiego koniaku albo starego
aschbacha lub coś podobnego.

background image

 Zrób to - zachęcał go Warnhagen. - Niczego nie wolno nam pominąć. Ale trzeba przy

tym być maksymalnie ostrożnym, żeby tylko coś nie pokrzyżowało nam planów. Chuchać i
dmuchać na zimne. Chodzi o to, abyśmy zdążyli ze wszystkim przed przyjściem
Amerykanów.

 Jesteś mądrzejszy od lisa, Horscie-Heinzu! A jednocześnie jesteś moim najlepszym

przyjacielem, tak przynajmniej uważam.

 Niewątpliwie jesteśmy przyjaciółmi - potwierdził porucznik. - Ale co nam to faktycznie

przyniesie, to dopiero się okaże.

Życiorys Ericha Wienanda

Część czwarta

W roku 1899 miał trzynaście lat. Ostatnie trzy lata - z wyjątkiem ferii i świąt - spędzał u

swoich dziadków w Berlinie. I to nie w pokoju wynajmowanym dla studentów, ale w tym,
który babcia Emma zajmowała wraz z dziadkiem Alfredem. Tam właśnie kazała wstawić
łóżko dla swego kochanego „ma-tego".

Istniała fotografia tego pokoju, na którą niemal pół wieku później natrafiła Konstanza

Reibert w gabinecie Ericha Wienanda. Ta fotografia leżała w jakimś rogu na półce, w
wąskim pudełku pełnym starych dokumentów. Na zdjęciu widoczny był duży pokój z
ogromnym stołem pośrodku. Ściany były zastawione regałami, na których stały „legiony"
książek. Łóżka wciśnięte między te regały w trzech narożnikach sprawiały wrażenie
zagubionych w tym olbrzymim pokoju.

Jeszcze inna fotografia przedstawiała pomieszczenie piwniczne zastawione różnymi

przedmiotami, aparatami, przyrządami, tablicami matematycznymi. To była pracownia
dziadka -naukowca, w której mimo pozornego chaosu istniał w pełni przemyślany porządek.
W każdym razie oznaczało to, że niezwykły dziadek Ericha Wienanda dysponował aż dwoma
pomieszczeniami. Gabinetem do pracy, w którym się także spało, oraz pracownią, w której
przeprowadzał swoje badania i przygotowywał nowe rozwiązania patentowe.

Pilna i niewątpliwie pracowita Konstanza Reibert, wiedzio-

115

na swoim twórczym instynktem, dokonała również odkrycia pewnej niewielkiej książeczki,
która nosiła tytuł Czary wielkich przeobrażeń. Wspomnienia pewnego niemieckiego
inżyniera.

Jej autorem był niejaki Emanuel Merker, profesor doktor, który zyskał sławą jako

budowniczy okazałych mostów kolejowych. Był to jeden z tych studentów, którzy w czasie
nauki w Berlinie znaleźli kwaterą i opiekę u rodziny Goldachów.

„Goldach, Steinstrasse koło Kurfurstendamm, uchodził za jeden z najlepszych domów dla

studentów, dla takich jak ja, którzy musieli się liczyć z groszem" - napisał w swych wspo-
mnieniach Emanuel Merker.

„ U Goldachów można było znaleźć szczerą, rodzinną atmosferę, pełne utrzymanie i to za

zaledwie sześćdziesiąt marek miesięcznie. Nie było łatwo dostać jedno z czterech do sześciu
miejsc, które wynajmowali studentom. Lecz ten, kto miał szczęście tam wylądować, chciał już
do końca studiów tam pozostać. I to prawdopodobnie nie tylko z powodu stosunkowo niskiej
ceny.

«Mama Emma», jak z wymaganym respektem zwracano się do niej, wszystkich traktowała

jak własne dzieci; z równą miłością, jak i surowością. Zwracała uwagę na czystość, dbała też
o spokój, opiekując się każdym z wyważoną serdecznością. Była tolerancyjna, a

background image

równocześnie sroga, z matczyną energią. Bez przerwy otoczona co najmniej tuzinem osób,
którymi musiała się zajmować.

Jej mąż, Alfred Goldach, wynalazca i pracujący niemalże naukowo, w porównaniu z jej

rubasznym usposobieniem był raczej delikatnym człowiekiem. Niezwykle oszczędny w sło-
wach, który jeśli pozostawał po wspólnej kolacji w dużej kuchni — wypijał co najmniej
ćwierć litra francuskiego wina. Natomiast odzywał się wówczas, jeśli ktokolwiek ze
studentów potrzebował jego rady; a w szczególności gdy dotyczyła ona spraw rozwoju
techniki. Posiadał w tym zakresie nie tylko wiedzą praktyczną, ale głęboką znajomość praw
fizyki, matematyki, geometrii. Od niego więcej można się było nauczyć niż od niejednego
profesora uniwersytetu. Jego wykłady nacechowane były prostotą, sprowadzeniem
wszystkiego do jasnych reguł. Był człowiekiem absolutnie wyjątkowym.

Przebywał tam również w tym czasie, o ile dobrze sobie przypominam, pewien chłopiec

imieniem Erich. Prawdopodobnie jeden z wnuków wielce czcigodnych państwa Goldachów,
który kilka lat później ujawnił się jako pisarz. Nie wypowiadając się na temat jego
twórczości, mogę tylko powiedzieć, iż wówczas był małym, skromnym, powściągliwym
chłopcem. Często siedział z nami w kuchni, przeważnie milcząc, albo przebywał w pracowni
dziadka. Nic z technicznego geniuszu dziadka nie znalazło jednak, o ile wiem, odbicia w jego
książkach".

Erich Wienand uczęszczał wówczas do gimnazjum Cesarza Wilhelma w Berlinie -

Charlottenburg. Ale i tam okazał się raczej samotnikiem, a jego oceny były dość przeciętne.
Świadectwa, jakie otrzymywał, z pewnością nie zadowalały ambicji jego ojca. W jednej z
opinii na jego temat można było przeczytać:

„ Uczeń E. W. jest bardzo uzdolniony, choć brakuje mu umiejętności dłuższej

koncentracji. Również jego umiejętność współżycia ze społecznością szkolną pozostawia
wiele do życzenia. Szczególnie odstaje od kolegów pod względem rozwoju fizycznego. Nie
można mu jednak odmówić wielkiej pracowitości i samozaparcia ".

Opinia ta w sumie jest nie najgorsza, tak więc i radca sądowy Wienand uznał w końcu

tego rodzaju wyniki za zadowalające. Wiedzę syna starał się jednak uzupełniać przy każdej
nadarzającej się okazji, szczególnie podczas ferii wielkanocnych, Zielonych Świąt, letnich
wakacji, Bożego Narodzenia i Nowego Roku. Gdyż te Erich, zgodnie z umową, spędzał na
łonie rodziny, a więc w Priesnitz na Pomorzu.

Na ten temat, kilkadziesiąt lat później, wypowiedział się jego o dwa lata starszy brat

Hermann, wówczas już emerytowany generał.

„Nie chcę od razu twierdzić, że nasz ładny i miły, wówczas maminsynek, od początku

wydał mi się jakiś inny. Nie, nawet bardzo starał się, żeby tak nie było. Był bardzo rodzinny,
gdy byliśmy razem — robił wszystko, aby się przypodobać. Miał nawet wiele ciekawych
pomysłów. Dużo, zawsze dużo czytał, w zasadzie wszystko, co wpadało w rękę - nawet książki
prawnicze ojca i zbierane przez niego czasopisma specjalistyczne.

To było wręcz nieprawdopodobne, jak on wówczas próbował się podlizywać ojcu. Chodził

z nim do sądu. Potrafił godzinami cierpliwie przesiadywać na różnego rodzaju rozprawach, a
wieczorem jeszcze prosić o wyjaśnienie i jakieś dodatkowe komentarze. Co oczywiście przez
ojca przyjmowane było z wielkim zadowoleniem
- on starał się w każdym razie być jego
kochanym, ulubionym synem. Jakby mu było tego jeszcze mało, przy każdej okazji zabiegał
również o względy matki — nosił jej wodę, rąbał drzewo, uważnie przyglądał jej się przy
gotowaniu. Bardzo starał się wejść również nawet w mój świat zainteresowań i brać w nim
jakiś udział.

Ujawniło się to szczególnie wtedy, gdy otrzymałem zaszczytne zadanie urządzenia w

naszym mieście wzorowego klubu młodzieżowego. Na jego ścianach, obok flagi, godła i
proporczyków, umieściliśmy różne, rdzennie niemieckie powiedzenia. Nie musiałem nawet
specjalnie prosić Ericha, aby pomógł mi w ich ułożeniu. Miał od ręki bardzo wiele
pomysłów, niektóre z nich, muszę przyznać, były naprawdę bardzo efektowne.

Na przykład takie powiedzenie: ^Niemiecka młodzież — niemiecką cnotą; nigdy skłóconą -

zawsze zjednoczoną!» Albo takie: «Niemiec nie pyta, wie, że serce ma niemieckie!». Albo
jeszcze inne, jakie pamiętam: «Ten świat jest zdrowy dzięki młodym niemieckim istotom».

background image

I tak w tym duchu, jeśli nawet przeze mnie inspirowanych, to jednak przez niego

sformułowanych. Bardzo na czasie wówczas. Ich wymowa w każdym razie przyniosła mi
znaczny rozgłos. A on nic tylko uśmiechał się na widok mojego zadowolenia. Coś już wtedy
kryło się za tym
- tak sądzę dzisiaj".

G

dy Erich Wienand znów znalazł się w swojej piwnicy, pojawił się u niego Strassner,
komendant policji w Schoenau. Niezapowiedziany.

Zszedł do niego na dół. Już ze schodów wołał głośno:
- Niech się pan niczego nie obawia, panie Wienand! Chciałbym panu złożyć tylko małą,
przyjacielską wizytę!

118

To, co przede wszystkim zainteresowało Strassnera, to było samo pomieszczenie

piwniczne, w którym zamieszkiwał Wienand. Zaczął się po nim dokładnie rozglądać z przy-
mrużonymi, ale uważnie rejestrującymi wszystko, oczyma. Po chwili stwierdził:

 Dobrze, panie Wienand! W tym pomieszczeniu może się pan czuć przynajmniej

bezpiecznie. Po pierwsze ma pan tu także niezależne wyjście w razie czego, a po wtóre -
jeszcze okno, przez które też dałoby się wyjść - gdyby zachodziła taka potrzeba. Czy zgadza
się pan ze mną?

 A czy to konieczne, panie Strassner?

 Może niekonieczne, ale ważne! - przyznał doświadczony bądź co bądź fachowiec. - W

pana sytuacji szczególnie. Może pan w każdej chwili niepostrzeżenie dla domowników -
tutaj wejść albo wyjść, pojawić się i zniknąć. A to trzeba by nawet ćwiczyć.

 Jeżeli pan tak uważa...

Komendant miejscowej policji przytaknął. Znów zaczął się dokładnie rozglądać po

pomieszczeniu, jakby badał wzrokiem przedmiot po przedmiocie. Po chwili ponownie
stwierdził:

 Zupełnie niezła kwatera, panie Wienand. Pozwala panu na dużą niezależność. I niech

pan tu pozostanie.

 Takie samo jest i moje zdanie, panie Strassner.

 No, widzi pan - powiedział Strassner, ale już jakby nieco ostrzejszym tonem. - Lecz

ledwie pan się tu znalazł, a zaraz gdzieś niesie pana po okolicy.

 Rozglądam się tylko tak troszeczkę, nic więcej. Czasami rozmawiam przez chwilę z

sąsiadami...

 Przy tym zdążył pan już podjąć jeden konkretny kontakt, a mianowicie z księdzem

Geisbergerem. Już parę razy odwiedził go pan przez ten czas, a nawet odbył dłuższą
rozmowę. Może mi pan powiedzieć, w jakim celu?

 Chodziło mi jedynie o problemy wiary. Jako ewangelik chciałem nieco więcej

dowiedzieć się o Kościele katolickim. Rozważam ewentualność przejścia do tego Kościoła.

119

 To argument - stwierdził policjant - który jednak nie najlepiej brzmi w dzisiejszych

czasach. Czy nie wiedział pan, nie przeczuwał, że ten ksiądz znajduje się pod stałą
obserwacją? Także i pan? Że odnotowano też wasze kontakty?

 Czy coś w tym złego? - zapytał Wienand naiwnie.

 Ale może się stać okropne - odpowiedział Strassner. -Tym bardziej że już aresztowano

tego księdza. A wie pan dlaczego?

 Nie - rzekł szczerze Erich Wienand, nawet z pewną odwagą w głosie, choć nie przyszło

background image

mu to łatwo.

Oczy komendanta policji jeszcze bardziej się zmniejszyły; może po to, by nie można było

z nich nic wyczytać.

- Ale chyba panu wiadomo, kto tego osobiście dokonał?
Na to już musiał Wienand odpowiedzieć pozytywnie:

 O ile się prawidłowo domyślam, to mógł to być kierownik wydziału kultury partii z

Monachium, doktor Gros-ser, ponieważ składał mi też wizytę.

 Czego chciał od pana?

 Chciał, jak twierdził, osobiście przekonać się, jak się czuję. Okazał mi przy tym

gotowość służenia pomocą, ale -szczerze mówiąc - nie czuję się na siłach, aby skorzystać z
jego pomocy.

 Nie chciał, żeby pan mu coś za to podpisywał? Nie było przy tym żadnych ostrzeżeń

czy gróźb? - w związku z kontaktami z Geisbergerem? Nie? To prawie niemożliwe, nie do
uwierzenia! A może jest pan dla niego teraz złotą żyłą albo czymś w tym rodzaju, na czym
się da zrobić po prostu dobry interes?

Ostatnie promienie słoneczne oświetlały piwnicę, także ich, by wkrótce ześliznąć się do

ich stóp. Szybko zapadająca ciemność obejmowała ich twarze, jak welon, który coraz
bardziej otulał ich postacie.

Strassner zapytał:

 Czy ten duchowny wie cokolwiek, co by dla pana mogło się okazać niebezpieczne?

 Raczej nie. Nic, czego musiałbym się obawiać - odpowiedział Wienand głosem

zdradzającym nadzieję, jak i pew-

120

ność. Ale tym razem bał się powiedzieć tego, co naprawdę wiedział.

 Do diabła, człowieku! - zawołał Strassner ze szczerym rozczarowaniem. - Odnoszę

wrażenie, jakby mnie pan próbował w tej chwili oszukać. Czuję to niemal instynktownie.
Coś próbuje pan ukryć przede mną. Ale jak mogę pana ochraniać, ubezpieczać, skoro pan nie
jest ze mną szczery!

 Może, panie Strassner, ale tylko dlatego, żeby panu zaoszczędzić kłopotów.

 Pan - mnie? Absurd! Czy pan nie czuje niebezpieczeństwa, które panu znów w tej

chwili zagraża? Tego Geisber-gera na pewno podduszą, aż coś powie. Boję się, że nie
wytrzyma tego długo i wypluje wszystko razem z krwią -wszystko, czego będą chcieli
dowiedzieć się od niego. W tym również sprawy, które pana mogą obciążać. Co będzie
oznaczało ponowne aresztowanie pana i odtransportowanie do obozu. Chce pan tego?

 Nie.

 To istnieje jeszcze jedna możliwość. Ten duchowny da się zakatować na śmierć. Tego

pan chce?

Wienand zaniemówił. Ponownie. Na bardzo długo. Komendant Strassner ruszył powoli w

kierunku schodów, ale nim zaczął na nie wchodzić, zatrzymał się i powiedział niemal
rozkazująco:

- Gdyby ktoś próbował się tu do pana dostać, to niech

pan ucieka - po prostu znika. Niech pan podczas następ
nego spaceru rozejrzy się za jakąś kryjówką. Niech pan
poprosi żonę o mój numer telefonu. A teraz, panie Wie
nand - dużo szczęścia.

Nim Erich Wienand zdążył zareagować, komendant policji zniknął. Erich podszedł

pospiesznie do okna i spuścił grube, nie przepuszczające światła zasłony. W piwnicy zrobiło
się nagle ciemno. Jakby zapadła wokół niego noc.

5

background image

W

godzinach wieczornych tego dnia, w połowie kwietnia 1945 roku, do Schoenau przybyła
swego rodzaju grupa specjalna transportująca więźniów. Na jej czele stał pewien
podporucznik nazwiskiem Schwarzdorf; w jej skład ponadto wchodził: jeden sierżant, jeden
podoficer i dwóch starszych szeregowych. Przewozili w starym, niemal rozwalającym się już
samochodzie ciężarowym dwunastu więźniów. „Ładunek specjalny", jak to się nazywało.

Ten tak zwany ładunek pochodził z Noch-Lebenwesen i ubrany był w obozowe pasiaki.

Siedzieli na gołych deskach na podłodze w przykrytym szczelnie plandeką samochodzie.
Mieli zabronione wyglądanie spod plandeki, nawet przez szczeliny znajdujące się w niej.
Byli to - jak ich określano -szczególnie niebezpieczni więźniowie obozu koncentracyjnego -
w tym i Żydzi. Prawdopodobnie grupa specjalistów od urządzeń elektronicznych pracujących
na potrzeby przemysłu lotniczego. Mieli zostać przerzuceni do bezpieczniejszego rejonu, jak
zakładano, w okolice Norymbergi.

Lecz ten cel podróży - południowe rejony Norymbergi -został w tym czasie zajęty przez

Amerykanów, a więc tym samym odcięty od Rzeszy. Zatem ich cel podróży przestał po
prostu istnieć! Tak więc „ładunek" w zasadzie przewożono nie wiadomo dokąd. Tymczasem
transportujący byli wielce zainteresowani, niemal obsesyjnie, pozbyciem się gdziekolwiek
kłopotliwego, a nawet niebezpiecznego w tym

122

momencie dla nich „frachtu". By potem także móc samemu po prostu dać drapaka, gdzieś
rozpłynąć się, zniknąć.

Tymczasem jednak dotarli do Schoenau, gdzie odpowiedzialny za „ładunek" podporucznik

Schwarzdorf ponownie próbował się go pozbyć. Udał się więc przede wszystkim do
najwłaściwszego, jak sądził, miejsca - na posterunek policji. Tam zamierzał przekazać
więźniów na przechowanie. Lecz pech chciał, że podporucznik Schwarzdorf trafił akurat na
takiego, a nie innego Strassnera, który zbywającym tonem oświadczył:

 Ależ panie podporuczniku, u nas nie da się tego zrobić! Po pierwsze, jesteśmy

kompletnie przepełnieni, a poza tym policja nie jest właściwym adresem dla transportu
wojskowego.

 Zatem kto?

Strassner zawsze chemie lubił udzielać rad, zwłaszcza takich, które go nic nie kosztują.

- Ponieważ należycie do Wehrmachtu, panie podporu

czniku, proszę się zameldować u komendanta wojskowego
miasta. Od jakiegoś czasu mamy takiego, może będzie się

background image

czuł kompetentny w waszej sprawie. A jeżeli nie, to mogli
byście spróbować szczęścia w szkole artylerii, jaką tutaj też
mamy. Już ktoś z nich panu chyba pomoże, my w każdym
razie nie.

Gdy dojechali kilka kilometrów dalej do koszar szkoły artylerii, nie chciano ich tam

wpuścić. Przy bramie pojawił się oficer dyżurny, obejrzał transport i dokumenty, które mu
przedstawił podporucznik. I - uprzejmie rozkładając ręce -oświadczył:

- Bardzo mi przykro, panie kolego, ale u nas nie ma już

gdzie szpilki wetknąć i to już od kilkunastu dni. Raz po raz
lądują tu jakieś rozbite pododdziały, i wszystko, nawet hala
sportowa, piwnice, pomieszczenie kantyny, jest dokładnie
zajęte. Może znalazłoby się jakieś miejsce dla pana, pań
skich żołnierzy i pojazdu, ale absolutnie nie możemy przyjąć
waszego towaru. Nie, w żadnym razie tych ludzi.

123

Gdy kilkanaście minut później transport zatrzymał się przed wojskową komendanturą

miasta - podporucznik przeczytał na tablicy, iż poszukiwany przez niego urząd jest już
oficjalnie zamknięty. Godziny pracy komendantury były od 9.00 do 12.00, a po południu od
15.00 do 18.00. Mimo to podporucznik Schwarzdorf udał się do środka - już tym wszystkim
zmęczony, rozdrażniony, nie mogąc od kilku dni pozbyć się swego ładunku. W budynku
natrafił na zastępcę komendanta, także podporucznika, który z pewnym wyraźnym
zdziwieniem, rozłożywszy ręce, wyjaśniał:

 Widzę, panie kolego, że pan w ogóle nie ma pojęcia, co się tu dzieje! Jesteśmy

absolutnie przepracowani, mimo to staramy się, tam gdzie można, pomóc. Ale, proszę wyba-
czyć, pańskiego bagażu przyjąć tu nie możemy. W naszych pomieszczeniach często nocują
oficerowie, czasami nawet po trzech w jednym pokoju. Ale, jeśli pan chce, to trochę
żywności dla pana znajdziemy.

 No, przynajmniej to już jest coś! Na ile dni możecie nas zaopatrzyć?

 Ależ panie kolego, nasze zapasy się kończą! Nie na dni, ale powiedzmy, na jeden dzień

możemy wam pomóc, krótko mówiąc - jedną racją żywnościową. To znaczy, żeby nie być
nadto skąpym - po dwieście gramów chleba na osobę, do tego dwadzieścia gramów masła,
pół puszki, czyli sto dwadzieścia pięć gramów wieprzowiny. No, powiedzmy, do tego jeszcze
butelkę rumu - ale tę, ma się rozumieć, wyłącznie dla pańskich żołnierzy. W żadnym
wypadku dla transportowanych przez pana ludzi. To wszystko, co mogę dla pana zrobić, ma
się rozumieć za pokwitowaniem - za darmo nic tu u nas nie ma.

 Żadnych możliwości przenocowania?

 Żadnych! Niech pan gdzieś zakwateruje na świeżym powietrzu, w jakiejś stodole czy

czymś takim. To w końcu o tej porze roku jest już możliwe. Noce już nie są takie zimne.
Tylko proszę nie nocować na jakichś podmokłych łąkach. Tam nad ranem są okropne mgły;
ostrzegam, przy-

124

jacielu, to się lubi rzucać na płuca. To wszystko, drogi kompanie - Sieg Heil! Albo - dużo
szczęścia, żeby wreszcie gdzieś pozbyć się swojego balastu.

Podporucznik Schwarzdorf pożegnał się i odjechał ze swymi ludźmi, którzy przez cały

czas bacznie strzegli dwunastu transportowanych więźniów. Zainspirowany przez
podporucznika z wojskowej komendy miasta, Schwarzdorf skierował transport w kierunku
południowych zabudowań Schoenau. Tam zatrzymali się przy jednej ze stodół, stojącej na
skraju łąki. Dowódca konwoju zarządził rozpalenie ogniska, tak żeby można było odgrzać
otrzymane konserwy i zagotować wodę na herbatę. Gdy już rozpalono ognisko, ni stąd, ni
zowąd pojawił się jakiś patrol wojskowy.

Było to dwóch żołnierzy, uzbrojonych w pistolety maszynowe. Stanęli na szeroko

rozstawionych nogach, przybierając groźne miny. Jeden z nich poinformował:

background image

 Tutaj nie ma miejsca dla intruzów. Rozkaz szefa! -Jakiegoś tam szefa, takich teraz było

tu wielu.

 Przekażcie waszemu szefowi - zareagował podporucznik Schwarzdorf, solidnie

zirytowany - że może mnie w dupę pocałować.

 Przekażemy mu to, panie podporuczniku, dokładnie co do słowa!

 Niech się czasami nie odważy wtykać tu swego nosa, to też mu przekażcie! Inaczej

może tu mieć trochę trupów, a nie sądzę, by chciał.

Gdy patrol się oddalił, nie bez wyrażenia wcześniej swego niezadowolenia, podporucznik

Schwarzdorf odszedł kawałeczek od ogniska, siadając na niewielkim pieńku. Z tej odległości
obserwował swoich żołnierzy, a w szczególności sierżanta. Potem rzucił okiem na dwunastu
więźniów, których transportował - ubranych w workowate pasiaste ubrania, drżących,
przerażonych, a mimo to wykonujących wszystkie polecenia. Musieli być głodni, ale żaden z
nich nie odważył się sięgnąć po cokolwiek z ogniska. Niewątpliwie też marzli, jak zresztą
podporucznik i jego żołnierze,

125

którzy co chwilę chuchali w dłonie. Kwietniowe noce były wciąż jeszcze bardzo zimne.

Schwarzdorf podniósł się, by również ogrzać sobie zmarznięte nogi. Jego sierżant -

nazwiskiem Krüger, Adolf -natychmiast, mimo iż nie wołany, pojawił się przy nim.

W milczeniu przeszli przez łąkę w kierunku pobliskiego lasu brzozowego. Niedaleko

przed nim natrafili na ciemno połyskujące bagnisko. Zatrzymali się i oddali najpierw mocz,
stojąc obok siebie.

 Musimy się ich pozbyć - stwierdził sierżant zdecydowanie, mając na myśli

transportowany „fracht". - Inaczej daleko z nimi nie zajedziemy.

 Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał Schwarzdorf zrezygnowanym tonem. - Tylko jak?

 Wystarczy, że pan nam rozkaże, panie podporuczniku - jak zwykle zresztą. A my już to

wykonamy; to znaczy ja ze swoimi ludźmi.

 Niech więc tak będzie - powiedział podporucznik, machnąwszy ręką, jakby się poddał.

Co też zaraz potem zostało faktycznie wykonane. Gdzieś w końcu trzeba było upłynnić

tych, dla których nigdzie nie można było znaleźć żadnej kwatery.

Te biedne kreatury wylądowały więc w głębokim bagnie - w środku romantycznie

rozciągającego się wokół krajobrazu: świeżo zazielenionych brzózek, rosnących tuż za
bagnem, przed którym rozciągała się wiosenna zielona łąka jak miękki gruby dywan. A nad
nią, na przejrzystym wiosennym niebie migotały gwiazdy zgrupowane wokół wielkiego
wozu, widocznego w całej okazałości jak na dłoni.

Nie musieli zatem nawet kopać grobu, jak to zresztą często było praktykowane. W tym

bagnie cała załatwiona dwunastka znikła szybko pod powierzchnią. Została, jak to się mówi,
wchłonięta przez ziemię. Bez słowa zapadali się w tym głębokim grzęzawisku.

Między nimi znajdowali się, jak się potem okazało - znani naukowcy, również były

asystent Alberta Einsteina, któremu

126

nawet dane było przez długi czas prowadzić zajęcia nad praktycznym wdrażaniem jego teorii
pola. Było także dwóch innych jego uczniów, jeden chemik - prawdopodobnie nawet laureat
Nagrody Nobla, jak też jeden światowej sławy balista. Cała ta elita znalazła swój koniec w
tym bagnie.

Sierżant zastosował w tym celu karabin maszynowy, który osobiście obsłużył. Pozostali

musieli jedynie przenieść zwłoki i wrzucić je do bagna. Przy tym trzech, którzy okazywali
jeszcze oznaki życia, zostało dobitych strzałem w potylicę. Zobowiązany do tego poczuł się
osobiście podporucznik Schwarzdorf.

- To - jak to potem określił z pełnym przekonaniem -

było aktem tak zwanej wyższej konieczności. Zrobił to, by
ci ludzie nie musieli cierpieć - a więc było to swego rodzaju
humanitarnym aktem łaski i tak należałoby na to popatrzeć.

background image

Zresztą gdyby nie wyraźna sugestia miejscowej wojskowej
komendantury, może by w ogóle tego nie zrobił.

Miejsce tego zabójstwa i utopienia zwłok znajdowało się w bezpośredniej bliskości

Welpenhof; dokładnie na granicy między posiadłością Ericha Wienanda a jego najbliższego
sąsiada - Leitmanna.

Następny poranek, który wkrótce nastąpił, zapowiadał wspaniały dzień. Wschodzące

słońce pokrywało to miejsce, jak wszystkie inne wokół, niezwykle przyjaznymi promieniami.
Nie było jednak na nim ludzi.

W

czesnym przedpołudniem tego dnia porucznik Horst--Heinz Warnhagen, obudzony rano
przez Elwirę i przez nią - ku swojemu zadowoleniu - uszczęśliwiony, udał się na śniadanie do
przestronnej kuchni Welpenhof. Jedzenie przygotowane dla niego stało już na stole. I do tego
oczekiwała tutaj, z pewnością na niego, Elfie.

- Jak miło pana zobaczyć z samego rana - zawołała ra

dośnie. - Dobrze się więc zaczyna dla mnie dzień. Nawet
bardzo dobrze.

127

- Milszego powitania, szanowna panienko, kochana,

najdroższa Elfie, nie mógłbym sobie nawet życzyć.

Spoglądała na niego rozpromienionym, ale nie uległym wzrokiem. Może tylko nieco

przestraszonym.

- Przygotowałam panu, za namową mamy, dobre śnia

danie. Mam nadzieję, że mi się to udało i będzie panu
smakowało.

Zapewnił ją, że jest o tym przekonany. Usiedli obok siebie na ławce przy stole, który stał

pod samym oknem. Przy czym porucznik uznał za właściwe wziąć jej ręce w swoje dłonie.
Elfie gwałtownie jednak wyrwała je, jakby dotknęła gorącego żelazka.

 Ależ panie poruczniku! - powiedziała, rozkosznie uśmiechając się i spoglądając na

niego. - kim ja jestem dla pana?

 Ja właśnie, moja kochana Elfie, zamierzałem postawić pani też to pytanie, kim ja dla

pani jestem? Pani jest dla mnie absolutnie niezwykłą kobietą!

 Niestety nie jestem! - próbowała z pewną żarliwością bronić się Elfie. - Nie mam,

niestety, ładnej twarzy, także moje ciało niczym specjalnie się nie wyróżnia. Wydaje mi się,
że jestem absolutnie przeciętna.

Spoglądała na niego jak na kogoś z niebios. Dla niej on był bowiem Zygfrydem i

Lohengrinem jednocześnie - postacią symbolizującą najbardziej znanych jej bohaterów le-
gend. Był wszystkim, co znała dotąd najlepszego; tak też patrzyła na niego w tej chwili.

 Nie chodzi o wygląd zewnętrzny, moja kochana. Na to też zwraca przecież wielokrotnie

uwagę twój szanowny ojciec w swoich książkach. Nie jest ważne, jak człowiek wygląda,
ważne, kim jest.

 Mój ojciec z pewnością zna się lepiej na ludzkiej naturze niż ja.

 I dlatego właśnie podkreśla tak często w swoich książkach, że w efekcie o wartości

człowieka rozstrzyga jego wnętrze, a nie wygląd. Tylko ono jest ponadczasowe.

128

 I to wnętrze, Horscie-Heinzu, dostrzega pan u mnie? -chciała się dowiedzieć, widać, że

ogarnięta wypełniającym ją uczuciem szczęścia.

background image

 Najważniejsze jest to - zapewniał ją - że się rozumiemy. - Mówiąc to, przyciągnął ją do

siebie, nie od razu tak, jakby miał zamiar ją zacząć całować, a raczej przyjacielsko,
serdecznie. - I to, Elfie, uważam za najważniejsze, za coś, co daje szczęście; to jest w ogóle
najistotniejsze. Czy nie uważasz?

 Ależ tak - przyznała. - W jakimś sensie - dodała po chwili jakby w zamyśleniu.

Czuł wyraźnie, co miała na myśli. Pewną bo jaźń i strach przed tym, co może w wyniku

tego nastąpić. Ufać jego słowom czy też uciec w tej chwili jak najdalej od niego. Uznał
jednak za przedwczesne, aby objąć ją w tej chwili tak prawdziwie, po męsku, i przytulić; nie,
na to było jeszcze za wcześnie - przemknęło mu przez myśl. Może będzie można to zrobić
podczas wieczornego spaceru, jak sobie w tej chwili zaplanował.

- Musimy zrobić jak najlepszy użytek z naszego uczu

cia - powiedział cicho do niej. - Że się na to zgadzasz, moja
kochana Elfie, o tym jestem mocno przekonany.

T

ymczasem jednak szef stacjonującej w Welpenhof baterii przeciwlotniczej, czyli porucznik
Heinz-Horst Warnhagen, postanowił udać się na stanowisko ogniowe do swych żołnierzy, by
ich podtrzymać na duchu. Był w dobrym humorze, po wielce obiecującym porannym
spotkaniu z małą Elfie.

Idąc przez ogród, natknął się niespodziewanie na podoficera Tummlera. Ten wydawał się

mieć jakieś zmartwienie, gdyż gdy tylko spostrzegł swego szefa, od razu zagrodził mu drogę.

- Tylko nie mów, że masz jakieś kłopoty! - zawołał do

niego już z daleka Warnhagen. - Wyglądasz, jakby nie wiem

129

jakie nieszczęście cię spotkało. Tymczasem wszystko układa się przecież pomyślnie, zgodnie
z planem. Czyżby było inaczej?

 A czy nie może być inaczej? - niemal jako echo zagrzmiał ponurym głosem Tummler. -

Czy nie słyszałeś, że w nocy ktoś tu w okolicy strzelał? Wyraźnie było słychać kilka serii z
karabinu maszynowego; to trwało nawet dłużej niż minutę. Bezpośrednio potem ktoś jeszcze
opróżnił cały magazynek z pistoletu.

 No i co z tego? - stwierdził Warnhagen, widać nie przejmując się tym, co usłyszał. -

Prawdopodobnie któryś ze stacjonujących w pobliżu pododdziałów chciał w ten sposób
zwrócić uwagę na siebie. Albo jakiś pijany po prostu wygłupiał się; to się przecież zdarza. A
ostatnio nawet dość często. Najważniejsze, że nikt z naszych nie brał w tym udziału.

 Ale może też być, że w tej nocnej strzelaninie - kto to wie - chodziło o jakiegoś grubego

zwierza. Może nawet o coś, co może do góry nogami przewrócić nasze plany.

 No, bądźże wreszcie konkretny, człowieku!

Na co Tummler, gdy już szli obok siebie przez ogród, zaczął informować:

- Krótko przed północą zauważono z naszych stanowisk

ogniowych niewielkie ognisko. Rozpalili je jacyś ludzie.
Nawet dość niedaleko od naszych pozycji, o czym natych
miast poinformowano „małego Karlemanna". Ten wysłał
dwóch ludzi na zwiad. Ot, żeby sprawdzić, kto, co - tak na
wszelki wypadek. Tyle to on się już nauczył.

Karlemann był świeżo upieczonym podporucznikiem; zupełnie niedawno ukończył szkołę

oficerską i od razu wylądował jako oficer w baterii Warnhagena, a ten przydzielił mu plutony
ogniowe. Wraz z żołnierzami mieszkał pod namiotem, podczas gdy Warnhagen z Welpenhof
dyrygował całością.

background image

 No i czego dowiedział się Karlemann?

 Nic, po prostu nic. To jeszcze żółtodziób!

130

 Za to ty z pewnością wiesz albo przynajmniej przypuszczasz, co tam się wydarzyło czy

też mogło się wydarzyć, co?

 Prawdopodobnie zlikwidowano kilku ludzi - na krótko przed północą. I to w naszym

sąsiedztwie. Czy z tego nie wyniknie jakieś gówno, które będzie śmierdziało pod naszym
nosem?

 Tylko powoli, powoli, przyjacielu Tummler! My nic oficjalnie o tym nie wiemy, nic

takiego nikt nam nie meldował. Nic takiego - przy czym porucznik miał na myśli ewentualne
trupy - nie mogło się na naszym terenie zdarzyć. Jasne?! - niemal rozkazującym tonem
stwierdził twardo porucznik. - Z kłopotem musimy się jednak liczyć. Takie czy inne kłopoty
zawsze będą istniały. Ale nie należy nigdy niczego wyolbrzymiać ani też nie wpadać od razu
w panikę czy zbytnio przejmować się każdą duperelą. Jeśli pod tym względem, mój
przyjacielu, będziemy zgodni - to z pewnością zrealizujemy nasze plany.

T

ym, który teraz wkroczył do akcji w Schoenau, był uważający się za superważnego kapitan
Abendrot -oddany bez reszty partii i działający w Schoenau w jej imieniu. Udał się do
kierownictwa partyjnego rejonu, z którym utrzymywanie łączności, bez względu na to gdzie
się znajdował, uważał za swój święty obowiązek.

Doskonale wiedział, iż nie zastanie tam szefa - chciał jednak z nim rozmawiać. Spotkany

w sekretariacie urzędnik partyjny, zapytany o szefa, rozłożył przed nim w znaczącym geście
obydwie ręce i pokręcił przecząco głową.

 To prawie niemożliwe, żeby go w takich chwilach nie było! - sapał z pogardą

Maximilian Abendrot.

 W każdym środowisku znajdzie się zawsze taki nieodpowiedzialny osobnik, a więc

zdarza się, że i w naszym -odpowiedział urzędnik.

 Takich sukinsynów powinno się po prostu likwidować;

131

w każdym razie nie przechodzić nad tym do porządku dziennego - grzmiał oburzony
Abendrot.

 A kto go zastępuje?

 Tutaj ja, panie kapitanie. Ale oficjalnym swoim zastępcą mój szef mianował przed

wyjazdem pana burmistrza Breisgauera. Pełni teraz dwie funkcje partyjne - zastępcy szefa
rejonu oraz sekretarza partii miasta, gdyż tamten został ostatnio powołany do wojska.

 Jak to - udawał zdziwienie Abendrot - miasto, leżące teraz niemal na linii frontu, zostaje

bez prawdziwego kierownictwa partyjnego? To może przecież doprowadzić do absolutnego
bałaganu, który trudno będzie potem posprzątać, o ile to w ogóle jeszcze da się zrobić -
jednoznacznie sugerował Abendrot. - I zdaje się, na to wygląda.

Po tych słowach kapitan Abendrot bezzwłocznie odszukał burmistrza. Nie pytając nikogo

o pozwolenie, wszedł do jego gabinetu, rzucając mu na biurko swoje dokumenty.

- Niech pan na to popatrzy! Tylko dokładnie, radzę

panu!

Burmistrz wziął je do ręki i po zapoznaniu się z nimi stwierdził, że oto stał przed nim

jeden z tych dotąd „wielkich" Niemców. Na to jednoznacznie wskazywały jego dokumenty.
Tym bardziej więc postanowił je teraz - w obawie przed utratą stanowiska - respektować.

background image

Zapytał zatem z niezwykłą uprzejmością:

 A zatem co mogę dla pana zrobić?

 Dla mnie nic. Dla naszej sprawy natomiast - wiele! W każdym razie o wiele więcej niż

dotąd, jak mogłem to do tej pory zaobserwować.

Breisgauer poczuł się osaczony, jak ciężko ranne zwierzę, które wpadło w sidła i czuje, że

koniec jest bliski.

 Chętnie zrobię wszystko dla naszej sprawy, co będzie możliwe.

 A ja chętnie będę panu w tym pomagał, jak kolega partyjny koledze partyjnemu. -

Abendrot kontynuował zapalczywie dalej: - Sądzę, że bez większych kłopotów dałoby

132

się uzyskać specjalne upoważnienie dla mnie w kierownictwie okręgu w Monachium - żebym
ja objął tutaj czasowo komisarycznie kierownictwo partyjne rejonu.

 Tak, chyba tak. Ja w każdym razie powitałbym taką decyzję z uznaniem. Tylko czego,

panie kapitanie, kolego partyjny Abendrot, należałoby się wtedy tutaj spodziewać?

 Przede wszystkim postawimy wszystko na jedną kartę i skupimy się na obronie okolicy!

Zbudowalibyśmy zapory i barykady, a także wyeliminowali wszystkie, że tak powiem,
wrogie elementy. Zmobilizowalibyśmy również ludność cywilną do obrony miasta.
Jednocześnie nawiązalibyśmy ścisłą współpracę ze wszystkimi jednostkami i oddziałami
wojskowymi znajdującymi się na tym terenie. Zażądalibyśmy również od nich
bezwzględnego kontaktowania się z nami. To małe, zagubione i śpiące miasteczko
uczynilibyśmy twierdzą dla ostatecznego zwycięstwa naszego Fiihrera. Jasne?

 Tak jest - potwierdził Breisgauer z największym trudem.

 Dobrze, wobec tego jesteśmy zgodni. Niech pan zatem zarządzi teraz, i to pilnie, aby mi

przede wszystkim przydzielono odpowiednią kwaterę i do tego kierowcę z samochodem oraz
dwóch pomocników. Sądzę, że najodpowiedniejszym lokalem byłoby mieszkanie
dotychczasowego rejonowego szefa partii. Jeśli się nie mylę, to jest to dość reprezentacyjny i
wygodny dom, będący chyba własnością miasta, co?

 To dałoby się załatwić.

 Jeżeli to jest załatwione, to moglibyśmy teraz zjeść obiad - tylko we dwóch. Przy czym

pozwalam panu zaprosić mnie na ten obiad - dla lepszego poznania się. Zaraz potem
odbędziemy pierwszą naradę roboczą z udziałem wszystkich będących jeszcze do dyspozycji
sił z miasta i okolicznych wsi i oczywiście także policji. Jasne?

Burmistrz skinął głową. Poczuł w tym momencie nawet taką ulgę, że aż z zadowoleniem

potajemnie zacierał ręce. W ten sposób bowiem pozbył się kłopotliwego urzędu ofi-

133

cjalnego zastępcy szefa rejonowego komitetu partyjnego. A przy okazji także nadzoru nad
Strassnerem. A może nie? Tymczasem Abendrot kontynuował niewzruszenie swoją wizję
zatrzymania wroga i ostatecznego zwycięstwa.

 Dwa cele będą teraz nas jednoczyły: myślenie o naszej niemieckiej przyszłości i

czystka, bezwzględne pozbycie się wszystkich możliwych wrogich elementów! A z Schoenau
zrobimy twierdzę! Wolną od wszelkiej maści wrogów.

 Wrogów? Wolną od wrogich elementów? - pozwolił sobie Breisgauer prawie

bezwiednie zapytać.

 Tak! Musimy się pozbyć wszystkich podejrzanych. -Wszystkich niepewnych, zaliczymy

do nich także tchórzy partyjnych, notorycznych dekowników też. Do tego oczywiście
również tych niby-intelektualistów, na których nigdy nie można było liczyć, a teraz chyba
tym bardziej - a więc lekarzy, nauczycieli, duchownych. Kto się za nami jednoznacznie nie
opowie albo będzie nam przeszkadzał, tego nauczymy rozumu; mówiąc krócej - załatwimy.
Sądzę, że kilka przykładów na początek przywróci innym rozum.

Breisgauer miał już w tym momencie fatalne przeczucie. Czyżby Abendrot miał na myśli

tego na przykład Ericha Wienanda? W końcu nie byłoby to aż takie znowu przesadzone. Ale
jak powinien na to zareagować? Jak zareaguje Strassner?

background image

Życiorys Ericha Wienanda

Część piąta

Przez następne lata - mniej więcej do 1902 roku, gdy ukończył szesnaście lat - niewiele

wydarzyło się godnego uwagi w życiu Ericha Wienanda. Dowodem tego mogą być przede
wszystkim rozmowy, jakie Konstanza Reibert przeprowadziła na jego temat z najmłodszymi
dziećmi Goldachów, a zwłaszcza z Ireną, tą wielostronnie uzdolnioną sprzedawczynią.
Wyszła ona potem za mąż za oficera z pierwszej wojny światowej, który po wojnie wstąpił do
SA i został w tej organizacji gruppenführerem.

Irena - z domu Goldach, po mężu Ouandt-Burgenlander -jej mąż zmarł w ostatnim roku

wojny po „ciężkiej chorobie". Przy czym szeptano tu i ówdzie, że po prostu zapił się na
śmierć. Ale niektórzy mówili, iż ten tajemniczy zgon nastąpił w wyniku jakiegoś oszczerstwa.
Natomiast w oficjalnym powiadomieniu o śmierci znalazły się sformułowania: „Oddał życie...
za naród i ojczyznę... Filhrera i Rzeszę... ".

No dobrze, tyle o jej mężu. Nie mniej interesujące są jej wyznania na temat Ericha.

- Mały, lecz bardzo miły i niezwykle skromny, dobrze ułożony chłopiec. Zwykle

przesiadywał gdzieś w kącie. Widywałam go niemal zawsze z jakąś książką w ręku, wziętą z
biblioteki ojca. Miał specjalne pozwolenie ojca na korzystanie ze wszystkich znajd-ijących się
tam książek, podczas gdy my pozostali -jeśli chcieliśmy stamtąd coś wziąć - musieliśmy mieć
za każdym

135

razem osobne zezwolenie ojca. To samo dotyczyło mieszkających u nas studentów.

Wkrótce okazało się, że ten mały, ale bystry chłopak nie tylko uważnie przysłuchiwał się

wszystkim rozmowom w kuchni, ale jeszcze zabierał w nich głos. Nic zdawało się nie uchodzić
jego uwagi. Nawet nasze spory prywatne, jak też naszych przyjaciół, które jako dzieci i
dorastająca potem młodzież, nieraz mieliśmy. Nasza mama Emma pozwalała nam, a nawet
zachęcała nas, aby przyprowadzać do domu każdego, kto w danej chwili bywał dla nas w
jakiś sposób bliski - a więc koleżanki i kolegów, przyjaciół i narzeczonych.

Przy czym Erich - szczególnie w moim wypadku — zaczął się mieszać w moje prywatne

sprawy. No tak, byłam w końcu tylko o parę lat starsza od niego i - tak mi się wydawało -
podobałam mu się. W każdym razie zalecał się do mnie — traktował mnie jak kobietę — nie
wiem, czy to jest dostatecznie jasne, co przez to pragnę powiedzieć. Ten chłopiec w każdym
razie, w jakimś sensie, zdaje się, przedwcześnie dojrzał.

W dodatku Erich zaczął zazdrośnie traktować przyprowadzanych przeze mnie kolegów. I

nawet z czasem ich oceniać. Wydawać na ich temat opinie, czasami nawet dość uszczypliwe -
mimo iż działo się to zawsze w zaufaniu, że tak się wyrażę - w cztery oczy.

Na przykład przypominam sobie — i to dość dokładnie — że jednego z moich przyjaciół,

pewnego nauczyciela pracującego w szkole podstawowej, nazwał typem - „dyrygenta, który
chce wszystkimi dyrygować". Przezwał go nawet złośliwie „chórmi-strzem". A innego mojego
znajomego, pewnego urzędnika bankowego, który zabiegał o moje względy, scharakteryzował
mniej więcej w ten sposób: „Co prawda nosi ciągle białe koszule, nawet czarne muszki i
usztywnione kołnierzyki - ale mimo to czuć od niego. Czy wąchałaś już kiedyś, Ireno - zapytał
mnie wówczas bezczelnie - jego kalesony? Zrób to jak najprędzej".

Przy tym wszystkim - zdaje się - chodziło mu jedynie

background image

136

o mnie. Być może wiele sobie obiecywał. Czasami nawet mi to pochlebiało, ale bywało, i to
nierzadko, że przeszkadzało. Lecz potem, gdy wprowadziłam do rodziny mojego męża -
wówczas jeszcze zwykłego żołnierza, jednak wyglądającego już wtedy na człowieka o
wyższych aspiracjach, zapytałam Ericha, jak ocenia Konstantina Quandta-Burgenldndera.
Odpowiedział mi wtedy: „Na jego temat nie znajdują właściwych słów".

Obojętne, co sobie myślała Konstanza Reibert podczas tych rozmów, jednego,

niewątpliwie ważnego wydarzenia w życiu Ericha Wienanda nie dostrzegła — jego pierwszej
wielkiej miłości i pożądania, najprawdopodobniej nie spełnionego, ale jednak przeżytego.

To, co natomiast pracowita biografka doskonale wychwyciła, to jego stosunek - niemal

uwielbienie - do dziadka. Był on niewątpliwie dużym dziwakiem — co naprawdę myślał, nikt
chyba nie wiedział poza babcią Emmą. Ale ten chłopiec Erich, zdaje się, doskonale go
rozumiał. Obaj potrafili znaleźć wspólny język.

Wskazują na to co najmniej trzy pozostałe jeszcze fotografie. Na jednej z nich Erich stoi

obok swego dziadka na rynku -w czasie pewnej niedzielnej wycieczki do Brandenburga. Obaj
wybrali się do muzeum Theodora Fontanego, które tam się znajduje. Na drugim - obaj, lekko
oparci o siebie, siedzą na łódce podczas wycieczki po Szprewie. Jeszcze teraz połyskuje na
zdjęciu przezroczysta woda, oświetlona przez igrające z nią słońce. Na trzecim z kolei
-
dziadek opiera się dłonią o ramię swego wnuka, który tuli się do niego, obaj stoją w
obłokach mgły, w połyskującej wokół wilgoci, pod jakimś drogowskazem w górach Harzu, na
którym daje się odczytać napis: Szlak Goethego.

W nocy z 1 na 2 maja 1902 roku zmarł nagle - ten niewąt

pliwie umiłowany przez Ericha, a skądinąd bardzo szanowany
również przez innych — dziadek. Cicho i skromnie, tak jak
skromnie i cicho żył. Wieczorem około dziesiątej położył się do łóżka
- z butelką czerwonego
wina i książką. I więcej już się nie obudził.

137

T

ego przedpołudnia w ostatnich dniach kwietnia 1945 roku Erich Wienand stosunkowo późno
wyszedł ze swej piwnicy. Wyglądał na wyspanego - jak po grzecznie spędzonej nocy. Był też
starannie ogolony; jego łagodne, mądre oczy spoglądały na świat czystym, jasnym wzrokiem.
Udał się jak zwykle najpierw do kuchni, gdzie oczekiwała go już jego córka Elfie. Skinął do
niej zachęcająco po ojcowsku głową i usiadł do przygotowanego dla niego śniadania. Zaczął
je nawet jeść z wyraźnym smakiem i zadowoleniem. Po chwili, jakby sobie coś
przypominając, zapytał:

 A jak się czuje twoja kochana matka? Co porabia teraz?

 Na pewno jest czymś pilnym zajęta - zapewniła go Elfie. - Ma przecież tak wiele na

głowie: dom, inwentarz, ogród. Musi nakarmić wszystkie zwierzęta. Staramy się, jak
możemy, pomagać jej przy tym - nawet nasz pan Warnha-gen nie stroni od tego.

 To dobrze o nim świadczy - stwierdził Erich Wienand. Sięgnął po kromkę żytniego

chleba, którą posmarował dość grubo masłem, nakładając jeszcze na to łyżeczką trochę
miodu. - Ten porucznik musi być porządnym człowiekiem, prawda, Elfie?

 Tak, kochany tatusiu, nawet bardzo porządnym! -potwierdziła niezwłocznie. - Bardzo,

jest zawsze uprzejmy i uczynny - rycerski przy tym, ma się rozumieć.

 Sądzisz zatem, że panu Warnhagenowi powinienem okazać jakąś wdzięczność za to?

 Tak, tato, to wcale nie byłoby takie złe, gdybyś to zrobił. Czy masz może coś przeciwko

temu?

 Ten świat - powiedział po małym zastanowieniu się Erich Wienand - jest jednym

wielkim lustrem. Ale nie wszyscy lubią do niego zaglądać, bo czasami mogliby zobaczyć to,
czego nie chcą - rzeczywistość inną od tej, o której marzą. Czy ty, kochana Elfie, przeglądasz

background image

się czasami w takim lustrze? I widzisz tam koło siebie jeszcze i Warnhagena? Bardzo blisko
siebie?

 Próbuję, próbuję w to uwierzyć, kochany tato. Choć

138

czasami mam wątpliwości, ale tak bardzo bym chciała, żeby to wszystko było prawdą.

 No, dobrze już, kochana córeczko, zostawmy to -powiedział, widać było, że z ciężkim

sercem. - Na miłość nie ma lekarstwa. Człowiek staje się bezradny wobec jej potęgi. A ja
nigdy nie czułem się potężny. Musimy zatem przyjąć fakty takimi, jakimi są.

 Dziękuję ci, mój kochany tatusiu. Byłam pewna, że tak, tylko tak to przyjmiesz. Twoja

dobroć każe ci tak postępować.

Z

araz potem, a więc niemal już w południe, Erich Wie-nand udał się na spacer, najpierw do
ogrodu. Tam spostrzegł pasącą się swoją ulubioną krowę Eddę. Zwierzę, gdy tylko go
zobaczyło, zbliżyło się do niego, zatrzymało przed nim, wypuszczając powietrze prosto w
jego twarz.

- Moja kochana krowo - powiedział do swojej Eddy. -

W zasadzie jesteś jeszcze bardziej zależna od ludzi niż ja.
I niczego nie da się zmienić. Nie mam innego wyboru, jak
tylko im zaufać. Mogę cię głaskać, co uwielbiam - wiesz
o tym. Inni tylko czekają na twoje mleko. Są i tacy, kochana
Eddo, którzy chętnie by cię sprzedali albo ubili na mięso.
Ty tymczasem jesteś moim ulubionym stworzeniem, więc
na razie nie mogą tego zrobić. Ale, widzisz, czasy są takie,
że to samo, co z wami, dzieje się i z ludźmi, więc wszystko
może się jeszcze zdarzyć.

Poklepawszy ją, Erich Wienand udał się dalej na spacer. Powoli zbliżył się do płotu, za

którym rozciągała się łagodna pagórkowata dal, gdzie nie było ludzi. Krowa Edda podążyła
za nim i jak olbrzymi pies, łasząc się, zatrzymała obok niego. Poczuł jej ciepło, które zaczęło
go rozgrzewać, zrobiło mu się jakoś tak przytulnie, że zapomniał na moment o dręczącym go
niepokoju, ściskającym gdzieś w głębi serca.

Gdy znowu spojrzał na pola, zobaczył w pewnej odległo-

139

ści - mogło być to ze dwieście metrów - jakąś postać kobiecą. Z daleka wyglądała na bardzo
młodą jeszcze i zgrabną. Żwawym krokiem podążała w jego kierunku. W każdym razie nie
widział jej nigdy przedtem.

I teraz ta oto dziewczęco-kobieca postać stanęła przed nim i przypatrywała mu się. Bez

słowa i bez ruchu. Niemal wyzywająco.

Ericha Wienanda znów ogarnęło dławiące uczucie niepokoju, coś ściskało w środku jego

serce, poczuł się zagrożony - choć nie wiedział dlaczego.

N

iemal o tej samej godzinie komendant szkoły artylerii koło Schoenau pułkownik Wonnegut

background image

próbował odwieść swojego nowego oficera politycznego, podporucznika Kerste-na, od jego
pomysłów kulturalnych. Ten bowiem zamierzał zaserwować przebywającym na terenie
szkoły żołnierzom koncerty muzyki klasycznej, w wykonaniu małych orkiestr kameralnych,
kwartetów - także muzyki fortepianowej ze skrzypcami w połączeniu z recytacjami utworów
wielkich niemieckich poetów - Weinbergera, Bindinga i Hólderlina.

 Niech pan zostawi na razie tych geniuszy w spokoju -radził mu pułkownik. - Jeżeli już

koniecznie pragnie pan coś zrobić dla zgromadzonych u nas żołnierzy, drogi Kersten, to
niech pan przede wszystkim zadba o zaopatrzenie i dodatkowe kwatery dla nich. Żarcie i
spanie jest w wojsku najważniejsze.

 Za kilka dni, panie pułkowniku - upierał się przy swoim - przypada dwudziesty

kwietnia, a więc urodziny naszego Führera. Trzeba będzie niewątpliwie przygotować jakąś
stosowną uroczystość z tej okazji.

 Ależ mój drogi, dobry człowieku - odpowiedział mu pułkownik, rozkładając ręce. - Pan

myśli już, co będzie za dwa albo trzy dni. A ja boję się myśleć, co będzie się tutaj działo za
kilka godzin. Ale jeśli o mnie chodzi, niech pan w tej sprawie robi, co pan uważa za
konieczne.

140

J

ednocześnie w bagnisku koło lasku brzozowego, pomiędzy posiadłościami Wienanda i
Leitmanna, zaczęło gnić dwanaście trupów; wkrótce ciała ich stały się nie do rozpoznania.
Poranna rosa starannie usuwała resztki śladów krwi, wypłukując ją w ziemię. Ptaki, jak
zawsze wiosną, radośnie ćwierkały. Młoda zieleń wypuszczających liście brzózek tworzyła
idylliczny nastrój. Słońce przygrzewało coraz mocniej,

P

orucznikowi Warnhagenowi ponownie udało się zadowolić panią Elwirę. Dodatkowo mógł
pochwalić się wiadomością, iż mała, kochana Elfie przystała jednoznacznie na jego
propozycję. Ale uszczęśliwić jej jeszcze nie zdążył - miał zamiar uczynić to nieco później-

- Jesteś wprost niezwykły! - zapewniła go Elwira. - Ra

zem na pewno nam się to uda.

O czym i on był przekonany.

W

tym samym czasie podoficerowi Tiimmlerowi udało się za pomocą przekonywającego
argurfientu przeprowadzić kolejną rozmową z tak zwanym dobrym sąsiadem Ericha
Wienanda. Jako argumentu użył tyrń razem dwudziestu pięciu kilogramów tłustego sera
żółtego - najlepszego gatunku z Allgau i dodatkowo łóżka na sprężynach z dwoma kołdrami.
Do tego gwarantował dostarczenie każdego ranka co najmniej jednego litra świeżego mleka,
jak też jednego chleba, kostki masła i trzech jajek.

- Czuję, że się dogadamy - zapewnił go Leitmann - jeśli

oczywiście nie będziesz sknerą.

background image

W

tym czasie doktor Gernot Grosser, szef wydziału kultury okręgowego kierownictwa partii w
Monachium, postanowił osobiście porozmawiać z księdzem Geisbergerem, przy udziale
gestapowców. Działo się to

141

w pewnej piwnicy więziennej w budynku gestapo w Monachium.

- No, czuję, że wreszcie zmądrzejesz i coś nam powiesz,

ty przeklęty klecho! Przyznaj się, co zrobiłeś, kto ci w tym
pomógł, ich nazwiska - jeśli w ogóle chcesz stąd jeszcze
kiedykolwiek wyjść.

Duchowny ocierał twarz z krwi i próbował wypluć krew ze spuchniętych ust. Mówił przy

tym:

 Nie wiem, panowie, o co wam chodzi! Czy o tego Chrystusa, który gdzieś zniknął? Czy

o moją działalność kościelną? Czy o kogoś innego jeszcze? Naprawdę nie wiem!

 Ja tu jestem tym, który stawia pytania, wielebny księże - odpowiedział mu doktor

Grosser z wyraźnym zniecierpliwieniem i złością. - Twoim zadaniem jest odpowiadać, i to na
wszystko, co chcę od ciebie usłyszeć. Muszę! Nie próbuj tylko nas zwodzić albo kłamać, bo
ciężko tego pożałujesz; potem może już być za późno.

Milczący i zmaltretowany ksiądz pozwolił im na nową akcję, którą można by porównać

jedynie do cierpień Chrystusa w jego drodze krzyżowej. Nie zachował się jednak jak
Chrystus, bo gdy skończyli, plunął krwią pomieszaną ze śliną na znawcę sztuki. Prosto w
twarz, nawet gdyby to miało oznaczać jego koniec. Plunął!

W

tym czasie różne pojedyncze grupy żołnierzy włóczyły się i wegetowały po ulicach tego
niewątpliwie uroczego skądinąd Schoenau. Całe miasteczko było zapchane tego rodzaju
resztkami do niedawna imponującego wszystkim wielkiego Wehrmachtu. Stacjonowali po
szopach, piwnicach, stodołach, a nawet chlewach. Tylko nielicznym udało się znaleźć
kwatery w domach. Czuli się spisani na straty, rozrzuceni jak piasek na silnym wietrze, zdani
na łaskę losu. Nie tak wyobrażali sobie ten koniec. A że może się jeszcze cokolwiek zmienić
- nie, o tym nie śmieli już nawet myśleć.

Dla nich najważniejsze było w tym momencie zarejestro-

142

wać się gdziekolwiek, by otrzymać choćby najskromniejsze żarcie i jeśli się uda, to także
kilka nowych śmierdzących wojskiem ciuchów. Wzajemne stosunki pomiędzy nimi z dnia na
dzień stawały się coraz bardziej pogardliwe i żałosne. To, za czym się teraz najbardziej
rozglądali, to znalezienie przystanku do tak zwanej ostatniej odskoczni - mogła być to
jakakolwiek nora; nawet ziemianka w środku lasu -byleby daleko od głównej szosy. Gdzieś,
gdzie mogliby -jeżeli to w ogóle będzie możliwe - bezpiecznie zniknąć, rozpłynąć się, zaczął
żyć od nowa.

Front zbliżał się z każdym dniem coraz bardziej do nich, był już bardzo blisko.

Tymczasem przez tych wyniosłych Amerykanów została zajęta Norymberga. Również los

background image

Monachium wydawał się już przesądzony. W każdym razie podążyły już w jego kierunku
niezliczone ilości czołgów i wozów opancerzonych ze znakiem US-Army. Szli - jak się
chwalili - na tak zwaną twierdzę Fiihrera, znajdującą się u bram Alp. O jej uzbrojeniu
opowiadano legendy. Lecz nie dało się specjalnie odczuć, żeby to coś zmieniało.

Tak więc zagrożenie stawało się z dnia na dzień coraz bardziej wyczuwalne. Wielu zaczęło

gorączkowo szukać sobie gdzieś miejsca do przeżycia, próbować się jakoś zabezpieczyć.
Prowadziło to oczywiście niejednokrotnie do małych wojen tych opuszczonych i
rozproszonych - jeden przeciwko drugiemu; każdy z każdym! Prowadzonych dla zdobycia
kwatery, niezbędnych dokumentów czy nawet najskromniejszych racji żywnościowych.

Dochodziło przy tym bardzo często do strzelaniny - jak

ostatnio w pewnym domu na skraju miasta, gdzie zabito aż
dwoje ludzi. W pobliżu Martinshausen napadnięto na
transport chleba, masła i mięsa, zabijając konwojentów,
rabując zawartość i podpalając samochód. Stwierdzono tak
że gwałt połączony z zabójstwem, na szczęście tylko na
jakiejś Polce przebywającej tu na przymusowych robotach.
Ale to wszystko powodowało niemałe zamieszanie i strach
przed tym, co może jeszcze nastąpić.

143

T

ymczasem kapitan Abendrot objął w posiadanie przydzielony mu do urzędowania dom
byłego szefa rejonowego komitetu partii. Nieprzypadkowo nazwany willą. Ten okazały
budynek znajdował się w pobliżu rynku w Schoe-nau. Przy pewnej małej uliczce, obok
pozostałości byłego średniowiecznego muru obronnego, nadal jednak dekoracyjnie się
prezentującego. Stamtąd rozciągał się przepiękny widok na naturalnie wyglądające sztuczne
jezioro.

Na kilka rzeczy trzeba przy tym jeszcze wskazać. Mianowicie żona tchórzliwego szefa

komitetu rejonowego partii bezwzględnie musiała opuścić swój dom po ucieczce męża. A
wraz z nią trójka ich dzieci: dwie dziewczynki i chłopczyk, liczące od sześciu do trzynastu
lat. I one również zostały potraktowane jako osoby niepożądane i musiały, jak przegonione
kury, wynieść się do pomieszczeń na poddaszu.

- Nie mogło być inaczej! - skomentował to krótko oficer

polityczny, nowy komisaryczny rejonowy szef partii, kapitan
Abendrot. - Nareszcie znów zostanie tu zaprowadzony po
rządek, przez co z pewnością rozumiał, że wreszcie mu się
udało - to nic, że niemal na koniec - zrealizować swoje
wielkoniemieckie cele życiowe: Teraz on był tu szefem!

Uczucie zadowolenia, jakie go wypełniało, zostało wkrótce jeszcze spotęgowane, gdy

zobaczył tak zwaną sekretarkę byłego szefa komitetu rejonowego, obecnie swoją sekretarkę.
Nazywała się Waltraut Degenhard. Lat około dwudziestu paru; dobrze prezentująca się, o
typowo bawarskim wyglądzie. W dodatku chętna do wszystkiego.

 Jestem całkowicie do pańskiej dyspozycji, panie kapitanie! - zapewniła go z wielce

obiecującym uśmiechem.

 Bardzo mnie to cieszy, panno Degenhard.

 Może pan do mnie mówić po prostu Waltraut - zachęcała go.

 Wszystko w swoim czasie, moja droga - odpowiedział jej, puszczając oko. - Ale przede

wszystkim jestem tu po to, aby czegoś nowego dokonać. Musimy pozbyć się wrogów,

144

których nigdy nie brakowało, a teraz tym bardziej trzeba będzie ich jak najszybciej
wyeliminować. To zaś jako doświadczony strateg partyjny będę chciał przeprowadzić

background image

szybko, to znaczy zademonstrować jakąś odstraszającą akcję. Uważam, że każde
przekonywające załatwienie rozpoznanego wroga będzie wzmacniało naszą pozycję. Przy-
najmniej zabezpieczy nam tyły. - Przy tym zupełnie nieświadomie mógł mieć na myśli
Wienanda - choć go jeszcze nawet nie znał ani też chyba nie słyszał o nim.

B

urmistrz Breisgauer postanowił całą rzecz skonsultować najpierw z komendantem
miejscowej policji. Odszukawszy go, postanowił zaznajomić go z wszystkimi nowymi
okolicznościami, które zaistniały. A więc przede wszystkim ze sprawą tego kapitana
Abendrota, który, zdaje się, może tutaj, jeśli się go nie powstrzyma, nawarzyć piwa.

Strassner wysłuchał wszystkiego ze stoickim spokojem, nie wydając się tym specjalnie

przejęty.

 Nic jak tylko kupa gówna. Z czymś takim zawsze trzeba się liczyć.

 Naprawdę nie wiesz, co ten narwany partyjniak może nam tu jeszcze wywinąć. Zdaje

się, że posiada nieograniczone pełnomocnictwa albo się o nie wystara. Po nim można się
wszystkiego spodziewać, nawet tego, że któregoś dnia i nas postawi pod ścianą. Jak sądzisz,
może powinniśmy mu wyjść naprzeciw i rzucić coś na pożarcie? I to kogoś, kim się może
udławić. W każdym razie miałby przez jakiś czas zajęcie i dał nam spokój.

 Chyba nie masz na myśli tego Ericha Wienanda?

 Oczywiście, że o nim pomyślałem, drogi przyjacielu Strassner. Przecież sam bym na to

nie wpadł, gdybyś mi nie zwrócił uwagi na jego przypadek! Ale skoro mi już zwróciłeś na
niego uwagę - to może nie byłby to wcale taki głupi pomysł - podsunąć mu go!

 Tę myśl, drogi przyjacielu Breisgauer radził teraz

145

energicznym tonem komendant posterunku miejscowej policji - powinieneś jak najszybciej
od siebie odsunąć. To zupełnie poroniony pomysł, funta kłaków niewart, wręcz przeciwnie -
jeśli tak zrobimy, to i nas szlag trafi. Czy nie kapujesz, że ten Wienand jest dla nas jedyną
gwarancją przeżycia! Czy jest coś ważniejszego?

 Już mi nieraz o tym wspominałeś, drogi przyjacielu Strassner, i wierzę ci. Ale z tym

facetem, który się tu pojawił, no z tym, jak mu tam - kapitanem Abendrotem, też się musimy
liczyć.

 Ale liczyć - o czym Strassner był absolutnie przekonany - musi on się również z nami!

Bo co on tu zrobi bez nas? I dokładnie w tym upatruję naszych szans. Być może jest to jedna
z ostatnich już naszych szans.

 Jeżeli więc cię dobrze zrozumiałem, to pod żadnym pozorem nie chcesz, abyśmy tego

Ericha Wienanda poświęcili?

 Jedynie w ostateczności!

6

background image

P

o krótkiej, poobiedniej, lecz potrzebnej jednak drzemce w swojej piwnicznej norze Erich
Wienand poczuł się znów wzmocniony. Zaplanował sobie poświęcić popołudnie na dalsze
spotkania i rozmowy z ludźmi zamieszkującymi jego dom. Tylnym wyjściem udał się do
ogrodu, by tam od razu natknąć się na swoją ulubioną krowę - Eddę. Ona także sprawiała
wrażenie, jakby się ucieszyła na jego widok.

Oparł się o nią i zaczął głaskać jej gładką, czystą, lśniącą sierść. Edda była, jak to się

mówi, zdrowa i dobrze wypasiona. Ukląkł i sprawdził jej wymię. Było napięte, nabrzmiałe
mlekiem, jeszcze nie zwiotczałe.

O Eddę zatem dbano - stwierdził z zadowoleniem - regularnie dojono i to z widoczną

wprawą. Z pewnością ma to do zawdzięczenia swej żonie Elwirze, z pewnością nie tylko to.
Odczuwał też - na swój sposób - pewną dla niej za to wdzięczność.

Był to raczej dziwny widok - człowiek i zwierzę oparci o siebie, jakby ze sobą zespoleni.

Ta idylla nie trwała jednak długo - szybko została przerwana. Tym razem przez panią Busch,
gosposię księdza proboszcza, która nagle się zjawiła.

 Ach, kochana pani Busch - zwrócił się do niej pierwszy. - Zwierzęta tak jak i my łakną

słońca na wiosnę, świeżej trawy, kontaktu z naturą. Powinniśmy im na to pozwalać.

 Ale nie teraz! Czy nie zauważył pan, że im bardziej dorodne, tym szybciej stają się

okazją do dużego żarcia dla

147

wielu ludzi? Czy nigdy pan nie zaglądał w oczy takim ludziom, którzy tylko czyhają na to,
aby coś zarżnąć?

 Nie chciałbym nawet. Ale to nie takie ważne w tym momencie. Co innego interesuje

mnie w tej chwili najbardziej. A mianowicie, czy ma pani jakieś wiadomości o naszym
czcigodnym panu Geisbergerze?

 Niestety nie, panie Wienand. - Usiadła obok niego na ławce. - Naturalnie

poinformowałam natychmiast biskupa o jego zabraniu, ale ten jak zwykle, zresztą od
dwunastu już lat, odpowiedział mi to samo: Wszystko w rękach naszego miłosiernego Boga.
Możemy się tylko modlić za zacnego Geisbergera. - Nie wiem, czy to źle - a może dobrze?
Jak pan sądzi, panie Wienand?

 Niech pani nie oczekuje ode mnie odpowiedzi na to pytanie. Nie znam jej.

 Bo nie chce pan znać, panie Wienand. Musi pan jednak przyjąć do wiadomości, że bądź

co bądź ja, jak chyba nikt inny, wiem o swoim duchownym to i owo. A więc także o panu. I
to przynajmniej o jednej bardzo konkretnej sprawie, o którą zresztą zdaje się chodzi.

background image

 O czym jednak, szanowna pani Busch, powinna pani jak najszybciej zapomnieć. Bardzo

panią o to proszę. Bardzo.

 O czym jednak nie mogę zapomnieć, panie Wienand. Ja bowiem wiem, i to zupełnie

przypadkowo zresztą, coście obaj wspólnie pewnej nocy w ubiegłym roku zrobili. Niestety
muszę teraz o tym powiedzieć.

 Nie wiem, o czym pani mówi, droga pani Busch -rzekł Wienand niemal błagalnie.

 Ja mówię o tym, co widziałam, panie Wienand, a mianowicie o tym zniknięciu

Chrystusa. Bo mój ksiądz i pan wspólnie żeście tego Chrystusa spod naszego kościoła gdzieś
wywieźli. Nocą, na ręcznym wózku. Ale dokąd?

 Akurat tym, szanowna pani Busch, nie powinna pani sobie zaprzątać głowy - prosił ją

Wienand, wciąż tym samym błagalnym tonem. - O tym nic pani nie wie. Proszę!

148

 Ale co się stanie, jeśli mój biedny, schorowany, dręczony, a może i torturowany

duchowny powie, gdzieście zawieźli tego Chrystusa? Co wtedy?

 Wtedy - odpowiedział Wienand zrezygnowanym głosem - przyznam się do tego. Ale

tylko ja sam. Pani, szanowna pani Busch, nic o tym nie wie i nie słyszała.

 Ale czy my musimy oboje wtedy tylko tak na to zareagować? Czy nie moglibyśmy

spróbować, my oboje, razem, wspólnie tego Chrystusa gdzieś przenieść? W jakieś bardziej
bezpieczne miejsce - gdzie go nikt, żadne gestapo nie znajdzie?

 Dziękuję! Dziękuję pani, moja droga, kochana, szanowna pani Busch! - zapewnił ją

teraz nie bez widocznej radości. - Lecz na coś takiego nie mogę się zgodzić. Po prostu nie
mogę pani teraz wplątywać w tę sprawę. Niech pani to ryzyko, proszę panią o to, zostawi
wyłącznie na moich barkach, bardzo pragnę tego Chrystusa u siebie zatrzymać. Lecz pani nic
nie wie, gdzie on się znajduje.

 Ach, wy starzy, niepoprawni ludzie! Zachowujecie się jak małe dzieci. Wiecie, co teraz

sobie o was naprawdę myślę - że jesteście obaj marzycielami! Okropnie naiwni! Ulegacie
waszym świętym uczuciom jak dzieci kochające swe lalki.

 Bo pragniemy przeżyć. Możliwie przyzwoicie, jeśli to tylko się uda.

 A czy w ogóle jeszcze żyjecie? - zapytała Busch swoim rubasznym głosem. - Czy wam

się tylko tak zdaje?

T

ego popołudnia w Schoenau została zwołana pierwsza duża narada. Przewodniczył jej,
oczywiście, nowy komisaryczny rejonowy szef partii - Abendrot.

Ściągnął na nią całe kierownictwo partyjne rejonu: sekretarza organizacyjnego, słabego,

podporządkowującego się wszystkim człowieka, który przybył na naradę w mundurze
partyjnym, w jego towarzystwie przybyło dwóch innych

149

urzędników partyjnych, ważnych funkcjonariuszy regionalnych - jeden odpowiedzialny za
sprawy rolniczo-leśne, drugi za finanse i zarządzanie; obecna była naturalnie także Waltraut,
sekretarka szefa - kobieta o prawdziwie germańskich kształtach, oraz siedzący nieco z boku
dowódca miejscowego SA w randze unterstrumführera.

Nowy komisaryczny rejonowy szef partii odnotował także oczywiście obecność

burmistrza Breisgauera i siedzącego tuż za nim, po jego prawej stronie, urzędnika pełniącego
funkcję dyrektora organizacyjnego zarządu miasta - osobnika o okrągłej, różowej twarzy, z
niespokojnie rozbieganymi oczyma. Natomiast na lewo od Breisgauera siedział zachowujący
się powściągliwie, blady, lecz niezwykle uważny na wszystko, aktualny szef posterunku

background image

policyjnego w Schoe-nau - Strassner. Z nim właśnie - co wyczuł niemal instynktownie
Abendrot - trzeba będzie się liczyć. Wszystkich innych, jak mu się wydawało, mógł
potraktować ulgowo.

Niemniej z początku starał się zachować wobec wszystkich uprzejmy dystans. Nie

przegapił jednak okazji, zgodnie z wypróbowaną metodą, by po zorientowaniu się w słabych
stronach swoich partnerów nie dać jednemu z nich pokazowej lekcji.

Dostrzeganie takich mankamentów u podwładnych, i to zwykle ze stuprocentową

pewnością, było jego specjalnością. Tak przynajmniej sądził Strassner po tym, co zobaczył.
Ten czujący się już teraz całą gębą szefem partii w rejonie zwrócił się do wyraźnie spiętego i
przestraszonego sytuacją untersturmführera SA - klocowatego człowieczka o głupkowatej
twarzy.

Od niego właśnie Abendrot chciał się dowiedzieć, dlaczego widząc, że chodzi tu o

służbową, partyjną naradę, przychodzi sobie w zwykłym cywilnym ubraniu.

- Muszę powiedzieć szczerze, że jestem tym trochę zaskoczony. W końcu jest pan tutaj

dowódcą oddziału szturmowego SA - a może nie chce pan już nim być? -zakończył.

150

 Proszę o wybaczenie, panie kapitanie - odpowiedział pytany potulnie, chcąc wyraźnie

dać do zrozumienia, że należy tutaj do najbardziej posłusznych istot. - Jestem dowódcą
untersturmführerem SA, ale w tej chwili bez przynależnego mi oddziału. - Moi ludzie
wszyscy zostali powołani do wojska. A co się tyczy mojego munduru, to jest on chwilowo
nie do użytku. Moja żona wypaliła w nim bowiem dziurę, przestraszywszy się nisko lecącego
samolotu. Z przerażenia zapomniała zdjąć żelazko.

 Co za świństwo, jeszcze jedno! - stwierdził rozczarowany Abendrot. - A to, czy pan jest

teraz młodszym, czy starszym dowódcą oddziału, nie ma znaczenia! Inaczej mówiąc, gówno
mnie to obchodzi! Pan ma dawać przykład i przewodzić innym. A jeżeli chodzi o pański
mundur, to mam nadzieję, że nie jest to wykręt. Niech pan jak najszybciej sprawi sobie
nowy! Najpóźniej do jutra po południu, to jest do następnej naszej narady. Zrozumiano?

 Tak jest - zapewnił, zaciskając mocno zęby, zmaltretowany dowódca SA, zupełnie

załamany.

Tak więc teraz dopiero Abendrot mógł rozpocząć swoją naradę.

- Wasze miasto - oświadczył - znajduje się w bezpo

średniej bliskości twierdzy naszego Führera - Berchtesga-
den, co nakłada na nas szczególne obowiązki. Nie jest
jednak, co muszę z przykrością stwierdzić, odpowiednio
przygotowane do obrony i odparcia ataku. Ani też dobrze
w tej chwili zarządzane, ponieważ wśród nas znajdują się
wewnętrzni wrogowie. Musimy ich jak najszybciej wytropić
i zlikwidować. Zrobić z tego pokazówkę, przestrzec innych!
Po to właśnie są szubienice - skutecznie odstraszające, gdy
parę osób na nich zadynda.

Abendrot poczuł się w transie. Czuł się doskonale w tej roli. Wyciągnął jakieś papiery,

rozłożył je przed sobą, by po chwili oznajmić swoje pierwsze decyzje:

- Po pierwsze: Konieczna jest pilna współpraca wszyst

kich znajdujących się w naszym terenie oddziałów wojsko-

151

wych - musimy jak najszybciej zmobilizować je do skutecznej obrony i połączyć z naszymi
siłami obronnymi. To zadanie, a także doprowadzenie do współpracy ze szkołą artylerii i
oczywiście komendanturą Wehrmachtu, biorę osobiście na swoje barki.

Po drugie: Wszystkie możliwe punkty zdobycia żywności muszą zostać jak najszybciej

zewidencjonowane i odpowiednio zabezpieczone. Od zaraz wprowadzam w Schoenau i w
całym rejonie obowiązek posiadania zezwolenia na ubój i to każdego rodzaju zwierząt.
Nawet kur i królików, które oczywiście muszą wcześniej zostać zgłoszone i zarejestrowane.

background image

Czynię za to odpowiedzialnym przed burmistrzem obecnego tu eksperta od gospodarki rolnej
i leśnej, którego niniejszym włączam na stałe do naszej grupy kierowniczej i zobowiązuję do
uczestnictwa w naszych naradach.

Po trzecie: Należy natychmiast zewidencjonować wszystkich mężczyzn w wieku od

szesnastu do sześćdziesięciu lat; możliwe są wyjątki poniżej i powyżej tego wieku. Najważ-
niejsze, aby rozpoznać przy tym, jakimi siłami obronnymi dysponujemy w razie potrzeby.
Odpowiedzialnym za to czynię dyrektora organizacyjnego zarządu miasta. Jasne?

Po czwarte: Z tych możliwych do zmobilizowania mężczyzn należy natychmiast stworzyć

jeden lub dwa oddziały szturmowe tak zwanego pospolitego ruszenia. Wyznaczonych do
tych oddziałów mężczyzn należy bezzwłocznie uzbroić i przeszkolić w jak najkrótszym
czasie. Odpowiedzialnym za to będzie untersturmführer SA. Przy czym do szkolenia należy
wykorzystać zasłużonych byłych niemieckich żołnierzy wszystkich frontów i nimi obsadzić
stanowiska dowódcze.

Po piąte: Wszystkie meldunki o postępie prac, mam nadzieję, że tylko pozytywne, należy

od tego momentu kierować bezpośrednio do partyjnego kierownictwa rejonu, czyli do mnie.
Będą one analizowane w najdrobniejszych szczegółach przez moich najbliższych
współpracowników. Rolę koordynatora w zbieraniu tych meldunków powierzam

152

swojej sekretarce. Przez nią także będę przekazywał swoje decyzje i informacje.

Na tym, moi drodzy koledzy partyjni, kończę naszą

dzisiejszą naradę. Zdaje się, że wszystko już zostało powie
dziane. Życzę wam wobec tego tylko sukcesów w realizacji
zadań. A więc - do dzieła!

N

iespodziewane wizyty w domu Ericha Wienanda przestały być rzadkością, ponadto wzmogły
zainteresowanie jego osobą. Bo oto ponownie, gdy chciał spędzić czas w swoim ogrodzie,
pojawił się w nim Leitmann, czyli jego tak zwany dobry sąsiad. Spostrzegłszy go Erich
Wienand, po krótkim pozdrowieniu z daleka, postanowił wycofać się pospiesznie z ogrodu.

Leitmann podążył jednak uparcie za nim - aż do piwnicy. Gdy tam wszedł, zaczął się ze

zdziwieniem rozglądać. Gdyż to, co zobaczył, z pewnością go zaskoczyło. Na glinianej
podłodze leżał czerwony, bogaty w ornamenty luksusowy dywan, a na małych piwnicznych
oknach wisiały, sięgające aż do ziemi, falujące, kosztowne tiulowe firanki. Prymitywne łóżko
polowe nakryte było pikowaną kołdrą, na której leżało jedwabne nakrycie.

 Człowieku, ty masz tutaj jak w pałacu! - zauważył z uznaniem Leitmann.

 Nie mam specjalnie ochoty na rozmowę, panie Leitmann. Czy przybył pan może w

sprawie tej łąki południowej?

 Akurat ten śmierdzący kawałek bagna chętnie zostawię na razie panu, panie sąsiedzie. -

Leitmann rozsiadł się bez pytania na łóżku Wienanda. - Jak pan to z pewnością może
potwierdzić, zawsze byłem panu przychylny; zawsze robiłem dla pana to, co mogłem. Pan
wie - ręka rękę myje.

Leitmann zawsze zachowywał się bezceremonialnie, taki

już był, prosty i naturalny. Tym razem jednak w jego głosie
wyczuwało się jakieś zatroskanie.

153

 Nadarza się okazja, panie Wienand, aby tym razem pan mógł mi wyświadczyć pewną

przysługę. Sąsiedzką, powiedzmy.

background image

 Słucham, panie Leitmann, czego pan ode mnie oczekuje? Sądzę jednak, że w mojej

obecnej sytuacji trafił pan raczej pod zły adres.

 Niech pan tak nie mówi, panie sąsiedzie. Zdaje się, że znów są tacy, którzy usłuchają

pana. Co mogę tylko przyjąć z uznaniem. Jak pan wie, jestem kompletnie apolitycznym
człowiekiem, staram się być dobrym katolikiem, porządnym ojcem rodziny, dbać o
gospodarstwo. To wszystko.

 No to czego pan jeszcze więcej chce? O tym wie przecież tutaj każdy.

 Mimo to - informował dalej - znaleziono w moim życiorysie coś, co próbuje się teraz

wykorzystać.

 Naprawdę? - zapytał Erich Wienand, niemal uśmiechając się.

Leitmann wściekły pokiwał głowaj chyba też zdziwiony tym, co się na tym świecie

wyprawia.

 Byłem rzeczywiście wtedy, w czasie tej pierwszej wojny światowej, podoficerem;

później nawet sierżantem i dowódcą plutonu piechoty. Dostałem za to Żelazny Krzyż - na
krótko przed tamtym końcem. A teraz coś takiego.

 Może pan być wobec tego dumny jako Niemiec ze swej przeszłości. Czyż nie?

 Diabli mnie biorą i chyba wezmą, jeśli nie uda mi się z tego wywinąć. Mój Boże,

sąsiedzie, co znaczy być dumnym z tamtego? Nie w takiej sytuacji! Nie jestem idiotą.

 To na pewno nie - stwierdził z powagą Wienand. -Niemniej nie rozumiem, co pana tak

zdenerwowało?

 To, że jakiś dupek z rejonu, a mianowicie ten untersturmfiihrer SA, próbuje mnie

ubabrać w większym gównie. Żąda ode mnie, akurat ode mnie, żebym - jako stary
doświadczony żołnierz - założył tutaj coś w rodzaju pospolitego ruszenia.

 A dlaczego nie miałby pan tego zrobić?

154

 Dlatego, że nie chcę, sąsiedzie Wienand! Dlatego, że jak już panu powiedziałem, nie

jestem idiotą. Jeszcze zupełnie nie zwariowałem. I dlatego, że nie chcę zwariować.

 I co, przypuszcza pan, że we mnie znajdzie pan obrońcę?

 Oczywiście, człowieku, oczywiście, jeśli pan będzie dalej uprawiał swoją wizjonerską

działalność! Czy pan nie czuje, co tu się będzie działo, jeśli będę musiał stanąć na czele
takiego oddziału?

 A co ja miałbym mieć z tym wspólnego?

 Pan - dość dużo. Bo wtedy ja włączę pana pierwszego.

 Mnie? - zapytał z niedowierzaniem Wienand. - Ależ proszę pana, już dawno zostałem

uznany za niezdolnego do jakiejkolwiek służby. W pierwszej wojnie światowej również. Co
ja bym miał w takim zgromadzeniu robić? Jaki byłby ze mnie pożytek?

 Jaki? A mianowicie taki, że ja chciałbym się ubezpieczyć. Jasne, człowieku? Jeżeli mnie

do tego zmuszą, pan będzie musiał też w tym uczestniczyć. Jako swego rodzaju gwarancja
dla mnie, żeby z tego gówna możliwie bez szwanku wyjść. Czy pan jest gotów na to?

 Nie bardzo - przyznał szczerze, będący pod wrażeniem tego, co usłyszał, Erich

Wienand. Czas, w którym przyszło mu żyć, nie znosił wyjątków. - Co ja, pana zdaniem,
mógłbym w tej sprawie zrobić? Akurat ja?

 Całą masę, człowieku, przy pańskich specjalnych usto-sunkowaniach, o których się

znów mówi.

 O moich specjalnych ustosunkowaniach? Jakich?

 No, panie sąsiedzie, niech pan nie udaje! Nasz burmistrz, słyszałem, je panu z ręki; a

jego komendant policji, ten Strassner, podobno gotów jest panu nawet w tyłek wleźć. On w
każdym razie głośno wszystkim oznajmił: Łapy precz od Wienanda - on należy wyłącznie do
mnie! Lecz sądzę, że tego nie będzie mógł powiedzieć, jeśli mnie, że tak powiem, zmusi się
do dowodzenia pospolitym ruszeniem. Pan zaś stanie się - jako tutejszy znawca regionu -
członkiem mojego „wojska".

155

background image

 W normalnych warunkach - zauważył Wienand po namyśle - mógłbym to nazwać

wywieraniem presji na mnie.

 Słusznie, panie sąsiedzie - w normalnych warunkach! Lecz teraz zachodzi potrzeba

obrony koniecznej.

 Niech pan pozwoli mi teraz zastanowić się nad tym -poprosił Erich Wienand.

 Niech pan nie zmarnuje jednak przy tym zbyt wiele czasu, szanowny sąsiedzie.

Szczerze panu radzę.

Leitmann, ten dobry sąsiad, opuszczał piwnicę na pewno w lepszym nastroju, niźli do niej

wchodził. I z pewnością w przeświadczeniu, że Wienand, ten biedny, stary Wienand, był po
prostu dupą wołową, skoro nie ma nic lepszego do roboty, jak rozmyślać o kłopotach.

Lecz tym razem Erich Wienand nie mógł nawet zastanowić się nad nowo powstałą

sytuacją, gdyż zaraz po wyjściu Leitmanna zeszła do niego Elfie, mocno czymś poruszona.

 Horst-Heinz kocha mnie - oświadczyła. - Podczas spaceru dzisiaj po południu poprosił

mnie nawet o rękę, kochany tatusiu.

 Tak, zrobił to? I jak sądzisz - chce, żebyś się na to zgodziła?

 Horst-Heinz - odpowiedziała spokojnie - chce się ze mną ożenić! I to możliwie szybko;

jutro lub pojutrze. I powiedział mi przy tym, że chętnie dostosuje się do terminu, który tobie
będzie odpowiadał.

Erichowi Wienandowi nie od razu udało się na to znaleźć właściwą odpowiedź. Zaczął

głośno obliczać.

- Dzisiaj mamy - stwierdził - osiemnasty dzień kwiet

nia 1945 roku. Jutro będzie dziewiętnasty, pojutrze dwu
dziesty kwietnia. I on chce akurat dwudziestego ożenić się
z tobą. To dzień urodzin tego Fiihrera. - Myślę, córeczko,
że poinformowałaś też o tym fakcie również swoją matkę,
czy tak?

- Ona nie miała nic przeciwko temu, kochany tatusiu.

Lecz powiedziała, że ostatecznie ty powinieneś o tym zade
cydować.

156

 Pozwól mi więc trochę się nad tym zastanowić - powiedział, jakby nieco

sparaliżowanym głosem.

 Ale nad czym trzeba się tutaj zastanawiać, kochany tatusiu?

 No, chociażby nad konsekwencjami tego rodzaju decyzji obecnie. Na przykład: W

jakim celu doszło tak szybko do tego związku? Jak wyglądają wasze plany na przyszłość?
Jaki czas jest na to przeznaczony? W związku z czym proponuję odbyć dzisiaj spokojną,
rzeczową rozmowę na ten temat w naszym gronie rodzinnym. Z udziałem oczywiście
twojego narzeczonego. Nazwijmy go tak tymczasem. Chodzi o to, aby wszystko jak
najsensowniej postanowić i uregulować - po twojej myśli, córeczko.

 Jesteś wyjątkowy, kochany tatusiu - zapewniła go uszczęśliwiona i niczego

nieświadoma.

Erichowi Wienandowi tym razem wyjątkowo bardzo się spieszyło, aby pożegnać się ze

swoją ukochaną Elfie. Postanowił udać się bez zwłoki do Schoenau na rozmowę z ko-
mendantem policji. Ten przyjął go natychmiast.

- Co mogę dla pana zrobić, panie Wienand? Czy ma pan

może jakieś problemy? Jakie? Chętnie pomogę.

Wienand tym razem przedstawił je policjantowi bez owijania w bawełnę, po prostu tak,

jak mu je przedstawił Leitmann, ten „dobry sąsiad". A więc że zmusi go do udziału w
pospolitym ruszeniu, jeśli sam zostanie zmuszony do objęcia w nim funkcji dowódcy.
Wienand nie omieszkał poinformować swego rozmówcy, w którym znalazł cierpliwego
słuchacza, o sposobie myślenia Leitmanna.

Wysłuchawszy tego, Strassner, bez specjalnego zastanowienia się, oświadczył:

 To wcale nie jest, panie Wienand, taka sobie błaha sprawa. To może stać się nawet

background image

niebezpieczne. Dobrze zatem, że o tym wiem. Może da się to jeszcze jakoś przyhamować. W
każdym razie dziękuję za zaufanie.

 Tak więc ten Leitmann może, pana zdaniem, zrealizować to, co zamierza?

157

 Sądzę, że tak, panie Wienand. Bo to jest w rzeczywistości człowiek bez skrupułów. I

obojętne, czy wymyślił to sobie sam, czy też ktoś mu ten pomysł podsunął - w każdym razie
wyraźnie się określił. To znaczy, jeśli faktycznie zostanie powołany na dowódcę tego
pospolitego ruszenia, to wówczas, tak jak zapowiedział, może nam przysporzyć licznych
kłopotów, a przede wszystkim oczywiście panu. Ale także nam obu razem. Brońmy się
zatem.

 A jak długo, jak pan sądzi, panie Strassner, może trwać ta niepewna sytuacja?

 Tu wyraźnie zaczyna zbierać się jakiś wrzód, ale nim dojrzeje - i ewentualnie pęknie -

sądzę, upłynie ze dwa, trzy dni. Mamy zatem trochę czasu, który powinniśmy wykorzystać.
Bo później będzie tu prawdziwe piekło.

 Co pan zatem sądzi, panie Strassner?

 Przede wszystkim to, żeby pan uważał na siebie, panie Wienand. Jakby była jakaś

próba, nazwijmy to, skasowania pana, niech pan natychmiast znika. Ucieka. Dokąd - na
pewno zdążył pan już sobie coś wymyślić przez ten czas.

 Tak, myślałem o tym podczas wczorajszego spaceru, po zainspirowaniu przez pana. I

wybrałem sobie, panie Strassner, na ten cel pewną stodołę, niedaleko mojej południowej łąki,
koło tego bagniska przed laskiem brzozowym.

 Źle, to wyjątkowo niedobre miejsce - od razu zdecydował Strassner. - Absolutnie

odradzam panu tę okolicę. Niech pan jak najszybciej z niej zrezygnuje i wymyśli sobie jakąś
inną kryjówkę, możliwie daleko od tego miejsca.

 A dlaczego, może mi pan to powiedzieć? - Erich Wienand, nawet trochę wbrew swojej

woli, był tym razem niezwykle czujnym słuchaczem. - Wiem tylko tyle, co mój dobry sąsiad
powiedział o tej okolicy. Stwierdził, że tam czuć trupy.

 Naprawdę tak powiedział? - zapytał policjant z zauważalnym zainteresowaniem. - To

jest sprawa, którą powinienem się zainteresować. Pan niech się w to, broń Boże, nie wtrąca,
szczerze panu radzę. Niech pan teraz zajmuje się tylko jedną sprawą, to znaczy szuka sobie
nowej kryjówki.

158

Zna pan w końcu te okolice jak nikt inny, każdy najmniejszy kamień, łąkę, szopę, lasek.
Niech pan poszuka sobie takiego miejsca, gdzie mógłby pan czuć się bezpiecznie.

 A jeśli nie znajdę, co wtedy?

 Niech pan wtedy przyjdzie do mnie - możliwie tak, żeby pana nikt nie widział - nocą

czy w czasie mgły. Ja już wtedy zadbam osobiście o pańskie bezpieczeństwo.

,

N

astępne dwa, trzy dni przebiegały w Schoenau w miarę; normalnie; tak jak to zresztą
przewidywał komendant miejscowej policji, Strassner. Co prawda wrzało już porządnie w
tym kotle, ale nie groziło jeszcze jego eksplozją.

Przez to wszystko próbował energicznie przebić się nowy komisaryczny rejonowy szef

partii; jednak z dość, trzeba powiedzieć, mizernym efektem. Znalazł się on bowiem tutaj
wśród nieznanych ludzi o określonej górnobawarskiej mentalności. Jego zdaniem typów
nieco ograniczonych.

Mimo to na przykład urzędnik partyjny odpowiedzialny za rolnictwo i leśnictwo wydał mu

background image

się zupełnie dobrze zorganizowanym człowiekiem. Udało mu się w krótkim czasie
zabezpieczyć odpowiednie zapasy żywności i zmagazynować je jako swego rodzaju depozyt,
w pewnym - również zarekwirowanym - magazynie zbożowym. Zrobił to oczywiście z
pomocą zaprzyjaźnionego z nim Breisgauera, zdecydowanego od lat partyjniaka. W każdym
przypadku tego rodzaju sukcesy kończyły się podsumowującym spotkaniem tak zwanych sił
kierowniczych rejonu. Komisaryczny szef partii grał w nich oczywiście pierwsze skrzypce.

Również untersturmführerowi SA, który przede wszystkim znowu pojawiał się w

mundurze, udało się dość szybko stworzyć nowy oddział szturmowy, mimo że ten, jak to
określał złośliwie Abendrot - stał na mocno już sfatygowanych nogach.

W Schoenau można było teraz spotkać dwuosobowe uzbrojone miejskie patrole, które

również zostały ustawione

159

przy bramach wjazdowych do miasta, przed budynkiem kierownictwa partyjnego rejonu,
przed centralnym magazynem zaopatrzeniowym i miejscowym aresztem. Ludzie ci -
zmobilizowani do tak zwanego pospolitego ruszenia - nosili na rękach białe opaski z
umieszczoną na nich okrągłą pieczątką ze swastyką i widocznym numerem.

Odpowiednio wyposażona w karabiny 98 K została też straż miejska, licząca na razie

osiemnastu mężczyzn. Były one łatwe w obsłudze, przydatne również do walki wręcz, co już
na pierwszym szkoleniu zademonstrował im unter-sturmführer SA.

- Walniesz kolbą w klatkę piersiową - zgruchoczesz mu

żebra; rąbniesz w brzuch - powalisz go na ziemię; trze-
pniesz w głowę - rozwalisz mu ją i facet kituje! - wyjaś
niał im.

Coś zaczęło się nareszcie znowu dziać. Ale przy planowanym sformowaniu pospolitego

ruszenia pojawiły się nieprzewidziane trudności. Ostrożnie, ale z rozmysłem formułowane,
przekazywane były nowemu komisarycznemu szefowi partii przez burmistrza, za którym stał
jak cień komendant miejscowego posterunku policji.

 Jeśli pan pozwoli, panie kapitanie - zagaił burmistrz -to pragnę panu zwrócić uwagę na

kilka spraw. Niestety, nie wszystko, co pan tak wzorowo wręcz zaplanował, da się u nas w
Schoenau zrealizować.

 A dlaczego nie, panie burmistrzu? - podniesionym głosem zdradzającym

zniecierpliwienie zapytał Abendrot.

 Bo u nas ludzie przyzwyczajeni są do naszych - myślał przy tym „moich" - porządków.

To nie dotyczy oczywiście - dodał natychmiast - w żadnym wypadku zarządzeń pana
kapitana. Ale na przykład na dowódcę naszej straży z pospolitego ruszenia został
przewidziany przez untersturmführera SA niejaki Leitmann. Jest on co prawda
doświadczonym żołnierzem, ma za sobą pierwszą wojnę światową, ale szczerze mówiąc, nie
posiada sprawdzonych zdolności dowódczych. Żaden w każdym razie z niego ofi-

160

cer. Ponadto można by go określić jako niespecjalnie zainteresowanego naszymi ideami; taki
sobie gderacz i zrzęda, w dodatku praktykujący katolik.

 Jako taki nie powinien zostać wyznaczony do takiej funkcji - jak echo potwierdził

Strassner. - Chyba że robi się to w jakimś celu.

 Świństwo! - zawołał Abendrot oburzony. - Żeby mnie podsunąć takiego faceta! Akurat

mnie. Czy nie da się z niego zrobić osobnika do przykładnego ukarania! Nie można by go
postawić po prostu pod ścianą - dla przykładu! To zdaje się byłoby konieczne!

 Zdaje się, że nie. Akurat nie jego. To jest w zasadzie obojętny człeczyna. Takie nic. W

każdym razie nie nadaje się do dowodzenia oddziałem pospolitego ruszenia.

 Czy ja muszę to wszystko robić sam? - zawołał komisaryczny szef rejonowego komitetu

partii ze złością. Lecz nie byłby dziś tym, kim jest, gdyby nie miał w takich sytuacjach
twórczych pomysłów. - Untersturmführer SA -do mnie! - zawołał nagle energicznie. Ten
oczywiście zjawił się natychmiast, jak gdyby czekał w pokoju obok na to przywołanie.

background image

 Zeszmaciłeś się! - krzyknął w jego kierunku Abendrot, gdy tylko go zobaczył. - To nie

pozostanie bez konsekwencji! Przygotowany już awans na sturmführera został tym samym
anulowany, a ponadto Abendrot zarządził: - Odbieram ci wszelkie pełnomocnictwa związane
z tworzeniem oddziałów pospolitego ruszenia.

 Tak jest, panie szefie!

 Powierzam tę funkcję, a zwłaszcza mianowanie dowódców oddziałów, rozbudowę

szeregów, szkolenie i wszystko, co z tym związane - miejscowemu komendantowi policji,
czyli panu Strassnerowi. On od tej pory jest za to przede mną odpowiedzialny.

Burmistrz zamierzał już zaprotestować, gdy Strassner uprzedził go, zwracając się do

Abendrota:

- W porządku, panie kapitanie.

161

- No więc! - zawołał tamten, nie bez zadowolenia. -Tak też powinno być! Jakoś sobie

razem z tą sprawą poradzimy, co? Wobec tego do dzieła, koledzy partyjni.

Jak to jego dzieło miało być zrealizowane, wkrótce się okazało. Szybko też stało się

publiczną tajemnicą, a to dzięki temu, że kapitan Abendrot - prawdopodobnie dla odprężenia
po ciężkich służbowych obowiązkach - poczuł się przyjemnie rozluźniony i swobodny ze
swoją sekretarką.

A Waltraut Degenhard zdawało się, że wreszcie trafiła -i tego była absolutnie pewna - na

mężczyznę z prawdziwego zdarzenia, odpowiedniego dla niej. To nie był dobroduszny
partyjniak jak ten jego poprzednik, który dał drapaka, ani też biurokrata jak ten specjalista od
organizacji i zarządzania czy ten malutki od rolnictwa i leśnictwa. To był nareszcie ktoś całą
gębą. I nie tylko mocny w gębie! Służyć mu, i to wszystkimi swoimi możliwościami, uważała
za obowiązek.

Życiorys Ericha Wienanda

Część szósta

Z okresu od 1904 do 1908, w którym ukończył dwadzieścia lat, nie znaleziono prawie

żadnych wiarygodnych dokumentów i relacji o nim, mimo że Konstanza Reibert zadała sobie
wiele trudu, aby takie odszukać. Niemniej udało jej się ustalić kilka ważnych faktów:

1. Erich Wienand odbył dwuletnią służbę wojskową w cesar-sko-pruskim pułku piechoty.
3. Nastąpiła śmierć jego ojca, Hagena, radcy sądowego; w szczególnie tragicznych

okolicznościach.

3. Wynikły z tego nowe, zupełnie odmienne stosunki rodzinne.
Konstanza Reibert próbuje niezależnie od tego skomentować

jakoś ten okres w swojej książce.

„Wbrew usilnym staraniom całej rodziny coraz bardziej widoczna stawała się «inność»

młodego Ericha Wienanda. Jego życiowe dążenia były trudne do określenia. Dbał
szczególnie o to, aby nigdy nie zdradzić się ze swoimi prywatnymi planami. Nie prowadził,
jak to zwykle czyniło wielu pisarzy, żadnego zapisu swego życia, przeżyć czy przemyśleń;
gdyby nawet prowadził coś w rodzaju dziennika, z pewnością zniszczyłby go potem".

Można próbować zrozumieć, dlaczego tak robił, lecz nie da się tego łatwo wytłumaczyć. W

swoich wywiadach, których później udzielał już jako znany pisarz, wciąż powracały na temat
tego okresu mniej więcej takie sformułowania: „Co było,
to było w mojej młodości, i nikogo nie powinno to obchodzić. To było moje życie, wyłącznie
moje!". Albo też: „Kim jestem lub kim chciałbym być, można się w końcu dowiedzieć z moich

background image

książek. Swego rodzaju samotność zawsze była moim życiem. Nic poza tym się nie liczy".

Wtedy w każdym razie, co potwierdzają fakty, Erich Wie-nand musiał odbyć dwuletnią

służbę wojskową, obowiązującą wszystkich młodych mężczyzn, jeśli nie mieli odchyleń od
normy albo nie byli kryminalistami. Jego jednostka wojskowa stacjonowała w Bernau koło
Berlina. Był to pułk piechoty, lecz z tego okresu jego życia nie pozostał żaden, nawet
najmniejszy ślad. Nigdy na ten temat nie wypowiadał się ani też nie napisał słowa w żadnej
ze swoich książek. Musiały to więc być wspomnienia, do których nie chciał wracać ani
utrwalać ich w jakiejkolwiek formie.

O tym okresie trochę, choć też niewiele, dowiadujemy się już po wielu latach od jego o

dwa lata starszego brata, Hermanna.

- No tak, wybitnym żołnierzem, muszę powiedzieć, to Erich nie był. Choć jak wiem, starał

się jak należy. Został w tym wojsku, jak to się mówi, porządnie przećwiczony i chyba złama-
ny. Dostał się później również w łapy kolegów! Czy cierpiał z tego powodu? Co za głupie
pytanie, pardon, chciałem powiedzieć, co za humanitarne współczucie! Że też na tym świecie
zawsze jeszcze znajdą się tacy, którzy tak myślą i chcą stanąć w obronie takich niewydarzony
eh żołnierzy.

Ja wówczas miałem już konkretny cel w życiu. Zdecydowałem się na drogę zawodowego

niemieckiego żołnierza. Wtedy, któregoś razu po dość długim niewidzeniu, spotkaliśmy się.
Było to na pogrzebie naszego czcigodnego ojca, na cmentarzu w Pries-nitz na Pomorzu.
Obaj byliśmy w mundurach - on szeregowego, ja już wówczas podoficera - przewidziany
wkrótce do akademii wojskowej w Poczdamie.

Nasz ojciec zginął na jesieni 1907 roku podczas jakiegoś ekskluzywnego polowania na

jelenie. Brał w nim udział jeden z książąt Hohenzollernów, dwóch generałów, jeden premier
landu, dwóch starostów i cała masa dostojnych i honorowych gości.

Nasz ojciec, podobno, podszedł zbyt blisko do jakiegoś zwierza i został „odstrzelony".
Okazało się, że jakiś starszy radca sądu krajowego, który był krótkowidzem, wziął naszego
ojca za jelenia. Tak więc radca sądowy sądu niższego został zastrzelony przez radcę
sądowego sądu wyższego.

Za to pogrzeb miał niezwykle okazały. Uroczyste mowy nad otwartą mogiłą następowały

jedna po drugiej. Do tego melodyjnie przygrywał jakiś kwartet trąbek myśliwskich. Śpiewały
dwa chóry, męski i wojskowy — oczywiście same patriotyczne, narodowe pieśni. Również
pewien ksiądz był w niezłej formie. Na grobie dominował olbrzymi wieniec od jego książęcej
wysokości, który na szarfie miał, jak sobie dokładnie przypominam, napis: „Spoczywaj w
spokoju. Wejdź do królestwa myśliwych. Bóg cię do niego wprowadzi".

No, to tyle o pogrzebie. Sądzę, że to wszystko było godne jego stanowiska. Zaraz potem

nasza matka Elisabeth uznała za właściwe zwołać coś w rodzaju narady rodzinnej.
Poinformowała nas przy tym, to znaczy mnie i Ericha, że postanowiła zlikwidować nasz dom
w Priesnitz i że zamieszka razem ze swoją matką Emmą w Berlinie.

- Możecie pojechać ze mną, moi kochani synowie, jeśli

chcecie. Tam dalej będę się o was troszczyła.

Tę propozycję mały Erich bez namysłu przyjął, a ja bardzo uprzejmie i grzecznie

podziękowałem, oświadczając, pamiętam to dokładnie:

- Moją ojczyzną, moją rodziną jest armia!

Tak więc każdy z nas wybrał i określił wówczas swoją drogę. Oczywiście nie oznaczało to,

że zrezygnowaliśmy z dalszych kontaktów rodzinnych. Nie, tak tego nie należy rozumieć.
Myśmy w zasadzie odtąd nigdy nie stracili się z oczu. A to również dlatego, iż w końcu na
całe życie czułem się zobowiązany do opiekowania się swoim młodszym bratem.

Mimo wszystko!

165

background image

W

ieczorem dwudziestego kwietnia 1945 roku w Wel-penhof Erich Wienand zebrał swoją
najbliższą rodzinę, to jest: żonę Elwirę, córkę Elfie i starającego się o jej rękę Horsta-Heinza
Warnhagena. Po czym z niezwykłą serdecznością w głosie zapytał:

- Czy dobrze rozumiem, moi kochani, że możliwy jest

trwały związek w tym gronie?

Na co Elfie, na którą przy tym spoglądał swoim łagodnym i mądrym wzrokiem,

natychmiast zapewniła go:

 Tak, kochany tatusiu.

 Tak jest - powiedział Warnhagen, spoglądając z wdzięcznością na Elfie.

 A co ty sądzisz o tym, moja kochana Elwiro? - zapytał swoją żonę.

 Ja jestem zawsze tego samego zdania, co nasza córka, Erichu.

 Wobec tego - oświadczył Erich Wienand, uśmiechając się przy tym, zwłaszcza do Elfie

- najważniejsze zostało powiedziane. Chciałem wobec tego teraz zapytać: Co to jest takiego
narzeczeństwo w takich czasach jak obecne? Przepustka do nowego życia? Rozwiązanie z
konieczności? Jakaś krótkotrwała umowa? Wiem, że planować cokolwiek dzisiaj nie jest
sprawą łatwą - ale może właśnie dlatego, panie poruczniku, chętnie bym usłyszał, jak pan
wyobraża sobie przyszłość z naszą córką.

 Ja kocham Elfie. I ona mnie kocha także. Czy to nie wystarczy?

 Nie mnie! Narzeczeństwo jest tylko swego rodzaju przyrzeczeniem, wzajemną

obietnicą. Jednak - jak dalece?

Elwira instynktownie poczuła się zaniepokojona.

- Do czego zmierzasz? - zapytała.

Erich Wienand, lekko uśmiechając się, unikał jej spojrzenia.

- Dlaczego - kontynuował niezwykle przy tym opano

wanym i rzeczowym głosem - nawet w tych trudnych cza-

166

sach, w których liczy się każda godzina, mamy podejmować decyzje tylko połowiczne?
Dlaczego mają to być tylko zaręczyny, a nie od razu ślub?

 Ale czy ty nie idziesz w tym momencie za daleko?! Czy nie przesadzasz? - zawołała

Elwira wyraźnie podniecona i zdenerwowana. - Tak chyba jest lepiej z uwagi na skom-
plikowaną sytuację - dodała pospiesznie, lecz nieco już spokojniejszym tonem. - Nie
powinieneś zatem przesadzać ani żądać za wiele! - ostrzegała Elwira.

 Nic podobnego nie miałem na myśli. Zrobiłem tylko propozycję, która wydała mi się

uzasadniona. „Wielkie czasy" wymagają zdecydowanych rozstrzygnięć. - Spoglądał teraz na
Elfie, jakby oczekiwał jej stanowiska. - A co ty sądzisz na ten temat?

Ona najpierw spojrzała na Horsta-Heinza i dopiero potem powiedziała:

 To propozycja, którą chętnie bym zaakceptowała, kochany tatusiu, ale decyzja nie

należy wyłącznie do mnie.

 Wobec tego sprawa spoczywa teraz w pańskich rękach, panie Warnhagen. A więc - co

pan o tym sądzi?

 Pańską propozycję, panie Wienand, uważam za zasadną. Mam tylko nadzieję, że jest

ona równie ważna dla pańskiej szanownej małżonki. Jeśli tak, to jestem gotów przyjąć pańską
ofertę, i to ze szczerą wdzięcznością.

A ja niechętnie przystałabym na takie rozwiązanie i to wyłącznie ze względu na Elfie.

Czegoś takiego nie da się przecież zorganizować z dnia na dzień - Elwira z trudem hamowała
swoje widoczne zdenerwowanie. Próbowała za wszelką cenę się uspokoić. - Nie w takim
tempie, jeśli mogę o to prosić.

- Jeśli pozwolisz, moja kochana Elwiro, to ja to widzę

jednak nieco inaczej - próbował Erich skorygować jej uwa
gi, co czynił teraz z wytworną wprost uprzejmością. - Na-

background image

rzeczeństwo, widzisz, jest jedynie wzajemnym przyrzecze
niem, które nie ma jednak żadnego prawnego skutku; ślub

167

natomiast, jeśli zostaje oficjalnie zawarty, daje określone prawa obydwu małżonkom. Jest
więc czymś znacznie ważniejszym. I z tego względu uważam za uzasadnione tak na tę
kwestię spojrzeć.

Elwira spogląda wściekle na swego męża - ten znów był sobaj cały on! Przynajmniej w

tym przypadku. Ten zwykle bujający gdzieś w obłokach poczciwiec, gdy chciał, potrafił być
uparty w przeprowadzaniu swoich zamierzeń.

Tak więc Erich Wienand kontynuował teraz swoje przekonywające wywody.
- Zawarcie urzędowego małżeństwa jest w każdej chwili

możliwe, bez wielkich przygotowań i oczekiwania. Wystar
czy, że zrobią to zaraz jutro, że się zwrócą w tej sprawie do
burmistrza. Kościelny ślub, jeśli będą sobie życzyć, mógłby
się odbyć później. Gdy tylko miejscowy proboszcz, z któ
rym jestem zaprzyjaźniony, szczęśliwie wróci.

Wienand kontynuował swój zdecydowany i sugestywny wywód:
- Trzeba też pomyśleć o jakimś lokum dla młodej pa

ry; na razie przejściowym. Proponuję przeznaczyć na to,
na początek, dość przestronną sypialnię na piętrze, teraz
zajmowaną przez matkę i córkę; kiedyś należącą do mnie
i mojej żony. W związku z tym musielibyśmy dokonać
małego przemieszczenia: Elwira mogłaby zająć mój były
gabinet, a porucznik, dotychczas go zajmujący, przenie-
sie się do Elfie. A ja chętnie pozostanę nadal w swojej
piwnicy.

Czuł, że Elfie patrzy na niego z podziwem. Horst-Heinz widać był zaskoczony obrotem

sprawy, Elwira zaś spoglądała smutnie przed siebie. Swoim osiągnięciem Erich Wienand nie
mógł się zbyt długo delektować. Doświadczenie nauczyło go, że nie należy zbyt długo kazać
zaproszonym gościom czekać na podanie głównego dania.

- Czy pan, panie Warnhagen, akceptuje tego rodzaju

rozwiązanie?

168

 Tak jest, panie Wienand - potwierdził. - Jeśli pan i pańska małżonka uważacie to za

słuszne.

 Zgadzasz się, Elwiro? - zapytał Wienand swoją żonę.

 Nie wiem, naprawdę nie wiem - oznajmiła niemal cierpiąc - co o tym wszystkim sądzić.

 Chodzi mi przy tym wszystkim, moi kochani - zapewnił teraz niemal uroczyście i

wyraźnie zadowolony Erich Wienand - wyłącznie o dobro naszej Elfie. Chciałbym, żeby była
szczęśliwa.

7

background image

B

ył dzień dwudziesty kwietnia 1945 roku - niewątpliwie niezwykła data. Szczególnie dla tak
zwanych wielkich Niemców, których tutaj, w Schoenau, wciąż jeszcze egzystowała cała
masa. Byli zdecydowani nie zapomnieć o znaczeniu tego dnia.

Dzień był dla nich wyjątkowy, gdyż pewnego dwudziestego kwietnia, a mianowicie w

roku 1889, w Braunau w Austrii, urodził się ich Adolf Hitler. Jeszcze teraz określany jako:
Führer i Kanclerz Rzeszy, dowódca naczelny Wehrmachtu. Jego pięćdziesiąte szóste
urodziny należało więc uroczyście świętować - albo obchodzić.

Lecz zaledwie dziesięć dni później, trzeciego maja po południu, popełni samobójstwo

zażywając truciznę; by ponadto kazać się oblać benzyną i całkowicie spalić, tak by nic po
nim nie zostało. Nie należał, niestety, do ostatnich, którzy za jego „tysiącletnią" Rzeszę
musieli zdychać. Tu w każdym razie, w Schoenau, jego wielkonietniecka Rzesza trochę
szybciej dokonała swego żywota. Wszystko stało się w przeciągu zaledwie kilku dni.

Lecz na razie jeszcze postanowiono obchodzić uroczyście urodziny Adolfa Hitlera, już

ostatnie. Było to jakieś zupełnie niebywałe przedsięwzięcie w tej sytuacji - święto nie mające
precedensu.

170

J

uż we wczesnych godzinach przedpołudniowych tego niewątpliwie pamiętnego dnia oficer
polityczny szkoły artylerii przeciwlotniczej w Schoenau, porucznik Kersten, postanowił
przystąpić do akcji. Był zdecydowany zorganizować uroczystą akademię dla uczczenia
rocznicy urodzin swojego Adolfa Hitlera. Na co oczywiście musiał uzyskać zgodę swego
przełożonego. Tymczasem pułkownik Wonne-gut nie przykładał już do tego większej wagi,
zwłaszcza w tych ostatnich godzinach - mogło mu to tylko przysporzyć dodatkowych
kłopotów. Niemniej jego oficer polityczny mógł przystąpić do realizacji swego uroczystego
dzieła. W tym celu kazał najpierw opróżnić przepełnioną do ostatniego miejsca salę
sportową.

- To tylko na kilka godzin, przyjaciele, by uczcić naszega Führera; macie chyba

zrozumienie dla tej uroczystości -komenderował.

background image

Niestety nie mieli go ci, którzy musieli się na ten czas usunąć z hali. Wynosili zatem swoje

manele na tak zwane łono natury, co na szczęście umożliwiała, jakby zamówiona na ten
dzień, pogoda. Świeciło słońce i było ciepło.

Tymczasem porucznik Kersten kazał w hali zbudować małe podium, na którym ustawiono

mównicę. Specjalnie na tę okazję naprędce wykonaną. Na tej mównicy położył swoją nocną
pracę w postaci grubego rękopisu, który był uroczystą mową przygotowaną na tę okazję. Po
prawej i lewej stronie podium zostały ustawione drzewka laurowe, przyniesione z kasyna. A
za podium usadowiono kwartet smyczkowy, który przed jego wystąpieniem miał zagrać
którąś z serenad Mozarta, a po niej zwrotkę kwartetu cesarskiego Haydna. Wszystko po to,
aby stworzyć odpowiedni nastrój.

To niezwykłe przedsięwzięcie, będące dziełem niepoprawnego idealisty, do tego jeszcze

nieco przygłupkowatego, sprawiało wrażenie komedii o makabrycznym wydźwięku. W
dodatku impreza odbywała się dwukrotnie, aby każdy, znajdujący się na terenie szkoły mógł,
a raczej musiał, wziąć udział w uroczystości.

171

Już przy pierwszej grupie, o godzinie siódmej rano, a więc zaraz po śniadaniu, udział w

uroczystości wziął sam komendant szkoły, z większością oficerów swego sztabu. Siedzieli na
krzesłach w pierwszym rzędzie. Pozostałe rzędy stanowiły poustawiane, nieco zniszczone
drewniane ławki. Przy czym stwierdzono później, że siedzący sztywno w pierwszym rzędzie
na swym krześle pułkownik Wonnegut zasnął w czasie przemówienia. Raz po raz bowiem
głowa opadała mu na piersi.

I to wtedy, gdy porucznik Kersten wygłaszał swoje najcenniejsze myśli o roli i funkcji,

ważności i znaczeniu geniuszu niezwykłego Führera, mając przy tym na myśli swojego
ukochanego Hitlera. Nie musiał jednak wymieniać z imienia i nazwiska swego Boga, gdyż
wszyscy i tak dokładnie wiedzieli, o kogo chodziło.

- Bo prawdziwy geniusz - kontynuował w swoim zapale

ten kundel kulturalny - nie potrzebuje żadnego uzasadnie
nia. Jest nieogarnięty w swoich wizjach, ślepy w ich reali
zacji.

A i tak trudno by było zrozumieć jego niczym nie ograniczone poświęcenie dla narodu

niemieckiego, które sobą ucieleśnia i dla którego żyje - los narodu jest jego losem, czy my
tego chcemy, czy nie.

- Kto więc - dopytywał się Kersten głośno obecnych

w sali - chce go opuścić w tych ostatnich chwilach?

To, że ktoś właśnie w tym momencie głośno pierdnął, było widocznie jedynie

przypadkowym zakłóceniem wynikającym z nadmiernej ilości nagromadzonych w jego jeli-
tach gazów.

W

czasie odbywającego się w kasynie zaraz po tej uroczystości śniadania dla tak zwanej kadry,
pułkownik Wonnegut nie odezwał się ani jednym słowem. Siedział milczący pomiędzy
oficerami swego sztabu, w związku z czym i oni nie odważali się wyrazić swych opinii na
temat

172

dopiero co zakończonej akademii. Zatem wszyscy skupili się na podanym jedzeniu:
kromkach chleba z masłem i marmoladą - ostatnią już zresztą, na co pułkownik zwrócił im
uwagę, i tak już zrobioną z zebranych w okolicznych lasach jagód.

background image

Gdy się tym posilili, pułkownik Wonnegut zarządził:

- Proszę panów teraz na odprawę do mojego gabinetu.
Obecni byli na niej, oprócz niego, jego nieodłączny adiutant, kapitan o ponurej twarzy;

dalej zaufany major odpowiedzialny za sprawy szkolenia, z niewinną twarzą dorodnej lalki;
następnie jakiś porucznik nazywający się Franz-Jochen Rabę. Był to krępy, silny mężczyzna,
o ostrym spojrzeniu, sygnalizującym czujność, mający ponadto otwartą głowę, to znaczy
człowiek, który zawsze wiedział, o co w danym momencie chodziło.

Ci panowie, których pułkownik zaprosił do siebie, rozsiedli się wokół jego biurka. Gdy już

każdy siedział na swoim miejscu, adiutant najpierw podał każdemu kieliszek Schwarzwalder
Kirschwasser, dobrego gatunku likieru wiśniowego.

- Na to chyba zasłużyliśmy - stwierdził Wonnegut. Miał

z pewnością na myśli - po tej komedii, w której musieliśmy
przed chwilą uczestniczyć.

Gdy wypili te wzmacniające krople i poczuli się nieco raźniej, pułkownik zapytał:

- A teraz, moi panowie, powiedzcie, co sądzicie, jak

powinniśmy się zachować w tej sytuacji, w której się
znaleźliśmy?

Na co jego oficerowie spojrzeli na niego z pewną widoczną uległością, jakby byli

nieprzygotowani do odpowiedzi na to pytanie. I tak nie powiedzieliby nic, dopóki pułkownik
nie dałby im na to swego ukierunkowanego zezwolenia. Jedynie porucznik Franz-Jochen
Rabę wykorzystał okazję, by odpowiedzieć na pytanie bez owijania w bawełnę.

- Panie pułkowniku - zaczął, akcentując dobitnie sto-

173

pień wojskowy swego szefa. - Nadeszła, jak to się nazywa, godzina prawdy. A więc taka, w
której musimy się określić.

 W jakim sensie, Rabę? - zapytał Wonnegut ostrożnie. - Opowiedzieć się za kimś, co?

Ale i tym samym również przeciwko komuś? To pan ma na myśli?

 Nasza obecna sytuacja, panie pułkowniku, jest chyba jasna. W każdym razie dla

niektórych moich kolegów.

- Kim są, Rabę, ci pańscy „niektórzy koledzy"?
Na to pytanie porucznik wydawał się przygotowany.

 Nazwisk, panie pułkowniku, co pan chyba doskonale rozumie, nie chciałbym w tym

momencie jeszcze wymieniać - jeszcze nie teraz. Powiedzmy, że nie chcę, aby pan tym
obarczał swoją cenną pamięć.

 Rozumiem - odpowiedział Wonnegut, po krótkim zastanowieniu, niemal z

wdzięcznością. - A więc, proszę, może pan dalej, poruczniku Rabę, prezentować nam swoje
stanowisko.

 Musimy, i to jak najszybciej, oczyścić nasze przedpole. To znaczy zdystansować się od

wszelkich podejrzanych elementów - jak najszybciej je stąd przepędzić. Chociażby tego
naszego oficera politycznego, Kerstena. Jego powinniśmy natychmiast wysłać do diabła. -
Mówiąc „do diabła", miał pewnie na myśli „na front".

Major odpowiedzialny za szkolenie pokiwał z uwagą swoją lalkowatą głową.

 Ależ panie poruczniku, nie od razu on! Przecież jeśli chodzi o niego, to mamy do

czynienia z idealistą, pewnego rodzaju marzycielem, człowiekiem bujającym w obłokach, a
tacy, jak wiemy, nie są nigdy specjalnie niebezpieczni. Można ich nawet wykorzystać, jeśli
się ich dobrze ustawi.

 Jednak takie typy mogą się okazać teraz bardzo niebezpieczne. - Rabę opróżnił kolejny

kieliszek likieru wiśniowego, którego mu w tym czasie dolał adiutant.

 W końcu musimy się liczyć z tym, że Amerykanie wkrótce tu się zjawią - to już

naprawdę tylko kwestia dni. I co wtedy? Czy mamy z nimi jeszcze walczyć o ostateczne

174

zwycięstwo? To przecież byłby nonsens - zważywszy na ich przewagę w uzbrojeniu. Czy nie

background image

byłoby zatem sensowniej wyjść im w jakiś sposób naprzeciw?

 Im naprzeciw? W jaki sposób, przyjacielu Rabę? - zapytał adiutant, wyraźnie chcąc

zastąpić w tym swego komendanta. - Co, mamy wywiesić białą chorągiew? Albo
wymachiwać do nich rękoma?

 Sądzę, że najważniejsze - kontynuował dalej Rabę -abyśmy oczyścili teren ze

wszystkich aktywnych jeszcze nazistów i resztek tych ślepców, którzy wciąż jeszcze nie chcą
spojrzeć prawdzie w oczy. Myślę przy tym nie tylko o terenie naszej szkoły, bo to, jak sądzę,
Amerykanów by mało interesowało. Żeby z nimi wejść w jakiś kontakt, trzeba by im od razu
zaproponować jakiś większy kąsek -powiedzmy całe Schoenau, a nawet przyległe tereny.

 Z taktycznego punktu widzenia słuszna uwaga - przyznał major odpowiedzialny za

szkolenie. - Ale zdaje się, że w ostatnich dniach to miasteczko bardzo się usamodzielniło i
wymknęło spod naszej opieki. Dzieje się tak od czasu, gdy ten Abendrot zaczął tam
urzędować. Coś mi się wydaje, że trochę za szybko pozbyliśmy się go stąd.

 Nawet z kimś takim - zapewniał Rabę - damy sobie radę. W końcu nie po to

tolerowaliśmy tutaj grupkę opozycjonistów, przeciwników Hitlera - ten cały, jak to się nazy-
wa, Bawarski Front Narodowy. Tych żołnierzyków o demokratycznej orientacji! Nie nazwa
jest tutaj ważna, ale rola, jaką może ona dla nas odegrać. Mam nadzieję, że pan pułkownik to
zaakceptuje i będzie miał zrozumienie dla tego pomysłu. Jestem o tym przekonany.

 Nie - powiedział ten ostrym tonem. - Nie od razu coś takiego. I mimo że się bardzo

staram, a nawet przyznaję rację pańskiej argumentacji, poruczniku Rabę, to jednak nie mogę
jej zaakceptować i to z zupełnie osobistego powodu.

 Nie mógłbym nawet wyobrazić sobie, panie pułkowniku, aby pan miał się zgodzić, żeby

nas tu wszystkich tak po prostu załatwili.

175

Pułkownik spojrzał uważnie na wszystkich, potem na swoje ręce, które złożył jak do

modlitwy.

 Panowie - powiedział - zważcie na to, że złożyłem swego czasu przysięgę i to na

wierność Hitlerowi. Może to była głupota, ale stało się i jest faktem. I bez względu na to, co
nas - mnie czeka, raz dane słowo zobowiązuje. Muszę go dotrzymać. Po prostu inaczej nie
potrafię. Nie nadaję się na żadnego rebelianta - byłem, jestem i pozostanę wierny złożonej
przysiędze.

 Mimo to, jak zrozumiałem, panie pułkowniku, nie odrzuca pan zaproponowanego przez

nas sposobu działania.

 Ależ, mój drogi Rabę, niech pan robi możliwie najlepszy użytek ze swej propozycji - ale

proszę, beze mnie. W żadnym wypadku - przykro, że to muszę powiedzieć -bez mojej
bezpośredniej zgody na to.

T

ego przedpołudnia dowódca baterii przeciwlotniczej, stacjonującej na południe od Schoenau,
porucznik Warnhagen, otrzymał rozkaz, którego się spodziewał, a nawet od kilku dni
oczekiwał. Rozkaz pochodził od jego dowódcy pułku, który znajdował się gdzieś w rejonie
Weil-heim. W każdym razie kawał drogi od Schoenau.

Rozkaz brzmiał: Bateria Warnhagena zostaje rozwiązana; ma podzielić się na cztery

samodzielne oddziały - głównie obsługujące działa 88 mm. Te należy rozlokować w kierunku
południowym od Schoenau w odległości od ośmiu do dziesięciu kilometrów. Było to
prawdopodobnie w tworzonym pasie obrony rejonu przedalpejskiego. Ich zadanie:
zwalczanie poruszających się drogami amerykańskich czołgów i pojazdów opancerzonych.

Zaraz po tym dotarł do porucznika Warnhagena drugi rozkaz, który jego przyjaciel i

background image

zaufany podoficer Tummler również przewidywał. Zezwalał on na niszczenie po drodze
wszystkiego, co wadziło bądź stawało na przeszkodzie.

176

Szczególnie ten rozkaz, gdyby nie został przez Warnhagena i Tummlera zatajony, znalazłby z
pewnością wielu gorliwych wykonawców. Byli bowiem w owym czasie i tacy, którzy
sprzedaliby własną matkę.

A i tak oficer ogniowy, podporucznik Karleman, ten ciołek nieokrzesany, zabrał się z

ochotą do wykonania rozkazu przegrupowania baterii. Widział w tym nawet swoją szansę:
strzelania do Amerykanów! Jak gdyby liczył, że jeszcze na koniec zdąży otrzymać Żelazny
Krzyż za zasługi. Zdarzali się jeszcze i tacy.

Lecz najważniejsze było w tym wszystkim to, że porucznik Horst-Heinz Warnhagen

pozostał z resztką swej baterii w Welpenhof. I tym samym mógł bez specjalnych zakłóceń
poświęcić się swojej nowej szansie życiowej, a więc zaręczynom i ewentualnemu ślubowi.
WszystJso układało się dobrze.

T

en dzień, dwudziestego kwietnia 1945 roku, również i kapitan Abendrot w Schoenau
postanowił obchodzić uroczyście - jako rejonowy szef partii. Został on w końcu
zaakceptowany przez resztki istniejącego jeszcze kierownictwa okręgu w Monachium do
pełnienia tej funkcji. Tak więc postanowił, nareszcie teraz już z oficjalną nominacją,
zorganizować odpowiednią uroczystość, również i dla uczczenia tego faktu.

Początkowo zamierzał zorganizować coś w rodzaju festynu ludowego na rynku w

Schoenau. To jednak zdecydowanie mu odradzono. Drugim pomysłem było przeniesienie
uroczystości do dużej sali w ratuszu. Również i tej skromniejszej już imprezy nie było mu
dane tam urządzić.

A to dlatego, iż jego najbliżsi współpracownicy, to znaczy burmistrz plus jego nieodłączny

cień, czyli komendant miejscowego posterunku policji, twierdzili, iż zamiar zorganizowania
takiej imprezy należy koniecznie zgłosić wyższym władzom.

177

- Dziś - powiedziano mu - wszystko jest już tak mało

czytelne i trudne do opanowania. W razie czego więc lepiej
nie organizować - jeśli nie ma rozkazu!

Wobec tego nowy, oficjalnie już urzędujący rejonowy szef partii - Abendrot postanowił

zaprosić po południu parę osób na przyjęcie do swej prywatnej rezydencji. Miało to być
grono najbliższych zaufanych współpracowników, a więc zasłużonych towarzyszy partyjnych
z żonami. Sporządzono więc listę ponad osiemdziesięciu nazwisk ludzi najbardziej oddanych,
lecz jedynie około trzydziestu-czterdziestu przybyło.

- Wszystkich obecnych zanotować - szepnął Abendrot

do ucha swej sekretarce. - I jak najszybciej wyjaśnić przy
czyny nieobecności pozostałych. Jeszcze ich sobie kupię!

Mimo tej niezadowalającej go frekwencji wszystko zdawało się przebiegać w miłej

atmosferze. Kapitan, czyli nowy rejonowy szef partii, osobiście kroił olbrzymi tort. Odpowie-
dnio też duże kawałki nakładał na talerzyki swym partyjnym przyjaciołom. Spotkało się to z
odpowiednio uprzejmym uśmiechem wdzięczności z ich strony.

Gospodarz tej imprezy nie przypuszczał chyba, że około tysiąca kilometrów od Schoenau

niemal o tej samej porze odbywało się podobne przedstawienie. Miało to miejsce w mocno
już naciskanym z zewnątrz bunkrze Führera znajdującym się koło kancelarii Rzeszy w

background image

Berlinie. Tam również Hitler zebrał wokół siebie swoich ostatnich najwierniejszych, by im
osobiście, choć mocno drżącymi rękoma, nakładać kawałki ciasta na talerze.

Tutaj jednak, na tym przyjęciu u „najwyższego" w Schoenau doszło dodatkowo do

pewnego aktu. W pewnym momencie Abendrot - gdy już wszyscy zebrali się wokół stołu -
przywołał do siebie untersturmführera SA, by jemu i wszystkim zebranym głośno oznajmić:

- Nam, przyjaciele, jeszcze jest dane doceniać prawdzi

we zasługi, co też chciałbym teraz uczynić. Mam zaszczyt
ogłosić awans naszego przyjaciela na sturmführera SA.
Oczywiście w imieniu Führera.

178

Oklaski jak zawsze towarzyszyły takiej chwili. Tym bardziej więc wyróżniony poczuł się

doceniony i uskrzydlony do nowych czynów. Odbierał z wyraźnym zadowoleniem liczne
gratulacje i życzenia.

Korzystając z małej wolnej chwili, kapitan Abendrot uśmiechnął się poufale do swojej

sekretarki, Waltraut. Przy tym niemal nie zwracał uwagi na damy swoich przyjaciół
partyjnych. Były to, co niewątpliwie musiał stwierdzić, przeważnie mocno już zużyte
kobiety; kukły ze zwisającymi ramionami i piersiami, tłustymi brzuchami i tyłkami, twarzami
pooranymi zmarszczkami, obficie przypudrowanymi. Prezentowały w każdym razie nie to,
co można by nazwać wielkogermańskimi cechami. Ale po ostatecznym zwycięstwie, w które
święcie wierzył, na pewno znów wszystko się zmieni.

Podszedł do burmistrza Breisgauera, obok którego stał jak przyklejony komendant

miejscowej policji, Strassner -tak jakby był przyprowadzoną przez niego jego żoną. Mały
żart, pomyślał Abendrot - który może wcale nie byłby taki zły.

Pozdrowił ich obu słowami:

 Co za piękny, uroczysty dzień, moi panowie. Lecz jakoś nie widzę, abyście byli

szczególnie szczęśliwi. Właściwie dlaczego?

 Mam swoje kłopoty, panie kapitanie. Czy panu wiadomo, że niemal w centrum naszego

miasta znajduje się olbrzymi magazyn amunicji, wypełniony po brzegi granatami, różnego
rodzaju materiałami wybuchowymi i bronią?

 O tym rzeczywiście nie wiedziałem. - Abendrot, jakby przez chwilę zastanawiał się, po

czym zdecydowanie powiedział: - To dobrze, w razie czego opróżnimy go.

 W jakim celu, co pan ma na myśli?

Abendrot przywołał do siebie nowo mianowanego sturmführera SA. Ten podszedł

natychmiast, jak dobrze wytresowany piesek, z błyszczącą obrożą na szyi.

- Na rozkaz, mój szefie! - zameldował się.

179

 Czy rzeczywiście, panie sturmführer, jest to prawda, że niemal w centrum naszego

miasta znajduje się magazyn wypełniony amunicją?

 Tak jest, szefie.

 Wobec tego ma pan zadanie dla swego oddziału! Proszę jak najszybciej opróżnić to

składowisko! Przenieść to wszystko - jeszcze możliwie dzisiaj. I umieścić gdziekolwiek, parę
kilometrów stąd. Ale tak, aby w każdej chwili był do niego dostęp. Jasne?!

 Załatwione, szefie - zapewnił sturmführer z gotowością natychmiastowego wykonania

polecenia; nawet wyraźnie zadowolony z tego zadania. - Już nawet wiem, dokąd
przeniesiemy ten magazyn - może pan całkowicie zdać się na moich ludzi.

T

background image

en osobliwy dzień był również w innych miejscowościach, o ile znajdowały się jeszcze w
niemieckich rękach, uroczyście obchodzony. Na przykład w Monachium.

Tego, że miasto było już niemal okrążone przez Amerykanów, nikt z pracowników jeszcze
tam funkcjonujących urzędów jakoś nie chciał przyjąć do wiadomości. Do nich należał też
oddział okręgowego gestapo, który rozlokował się w piwnicach budynku Führera przy byłym
Königlichen Platz. Miał on oczywiście, zresztą nie tylko tego dnia, więcej niż pełne ręce
roboty.

W tym czasie szefem tego oddziału był niejaki brigadeführer SS, Weidemann, który nie

zapomniał swoim wiernym poddanym przypomnieć:

- Dziś, moi panowie, nie jest zwyczajny dzień. Odpowiednio go uczcimy, nie zaniedbując

oczywiście naszych obowiązków.

Niczego więc starali się nie przepuścić. Już na śniadanie otrzymali jajka na szynce. Do

tego coś na rozgrzanie żołądka - po szklance porządnej, mocnej śliwowicy. Na obiad
zaserwowano im grochówkę z kiełbasą, gęstą jak śmietana,

180

i po solidnej golonce. Do tego każdy otrzymał po litrze piwa Hofbrau - najlepszego gatunku.

Ale obowiązki, jak zapowiedziano, tego dnia również ich nie ominęły. Za nie

odpowiedzialny był dominujący w podziemiach sturmanführer SS Muller, nazywany też
„Plutonem", pilnującym według starogermańskiej legendy wrót piekła.

Podlegało mu dwunastu wartowników; skądinąd zupełnie miłych ludzi, bardzo uczonych.

Nie byłoby od rzeczy określić ich jako pomocników kata, wciąż jeszcze wierzących
całkowicie w „Niemcy - ponad wszystko", przyzwyczajonych do tego, aby wykonywać
wyłącznie rozkazy. Brutalność wobec innych sprawiała im autentyczną przyjemność.

W końcu na tym polegała ich służba, to nie był żaden cukierek na osłodę. W tym czasie

pod ich opieką w podziemiach tego budynku - w pojedynczych celach - znajdowało się
blisko czterdziestu zatrzymanych. Codziennie kilku dochodziło i ubywało.

Znajdujący się pod ich dozorem więźniowie nazywali się w ich żargonie „kuracjuszami" i

stanowili aspołeczne męty, na które składali się niepoprawni komuniści, wykolejeni oficero-
wie, ogłupiali nauczyciele albo też, jak to akurat teraz miało miejsce, jakiś starszy duchowny,
podobno organizator prowokacyjnych modłów czy czegoś innego przeciwko partii.

Po tym sytym jedzeniu i wysłuchaniu przy piwie przemówienia radiowego doktora

Goebbelsa z okazji urodzin Fiihrera - a więc posileni również duchowo, przystąpili do
partyjki skata. Przy czym jak zwykle Pluto-Müller ogrywał ich z drobnych sum pieniędzy -
ku zadowoleniu i radości większości z nich.

- Co by było, moi panowie - powiedział w pewnej chwili Pluto-Müller - gdybyśmy tak

urządzili sobie teraz mały przerywnik? - Padła propozycja, na którą zawsze byli przy-
gotowani, o czym wiedział i która niekoniecznie musiała zyskać ich aprobatę.

181

- No, przyjaciele, co by było, gdybyśmy tak z okazji

dzisiejszego święta porozmawiali sobie troszeczkę z na
szym księżulą, tym czcigodnym kaznodzieją i znawcą
dobrego jedzenia i trunków wieczorami. Zobaczmy, czy
nadal wierzy tylko w tego swojego ukochanego Boga,
czy też już zmienił zdanie i wypije z nami za naszego
Führera.

Na to dwaj wartownicy zeszli do piwnicy po Geisbergera i przetransportowali go do

kantyny, wpychając niemal siłą do środka. Geisberger stał przed nimi teraz zrezygnowany,
nie umyty, nie ogolony, nawet nie uczesany - mimo iż próbował mokrymi rękoma wygładzić
nieco swoje rozczochrane siwe włosy. W oczach swoich prześladowców był obrzydliwym,
postrzępionym workiem, wypełnionym śmierdzącymi fekaliami.

background image

Pluto-Müller zarządził, by podano mu szklankę piwa. Gdy już ją otrzymał, Obergestapo,

ten zły duch, zwrócił się do niego:

 Czy wiesz, Geisberger, że dziś, dwudziestego kwietnia, przypadają urodziny naszego i

twojego Führera? Czy nie chciałbyś wygłosić z tej okazji na cześć naszego Adolfa Hitlera
jakiegoś małego toaściku? Jak to zrobisz, będziesz też mógł wypić jego zdrowie i znów stąd
zniknąć, a nawet dostać jeszcze coś do wypicia w celi. No, jak?

 Żałuję, nawet bardzo żałuję - odezwał się cichutko Geisberger - ale ja nie piję piwa.

 Coś takiego, coś takiego? - Groźny Pluto-Müller roześmiał się i zaczął się rozglądać po

swoich ludziach, mrugając do nich porozumiewawczo. - To co, gardzisz wobec tego naszym
zaproszeniem? Masz czelność je odrzucić? Głupi jesteś i ja ci to mówię, ty stary bałwanie.
Czegoś takiego nie wolno ci było zrobić.

Odczekał tylko kilka sekund na odpowiedź, która jednak nie nastąpiła. Na co ostrym

tonem, nie znoszącym jakiegokolwiek sprzeciwu, rozkazał:

- Dajcie mu coś do picia!

;

,

182

Dwaj esesmani, którzy przyprowadzili Geisbergera, zaczęli go szarpać, potem jeden

kopnął go w kolana, drugi w brzuch. Duchowny zgiął się wpół i upadł twarzą na podłogę.
Wtedy odwrócili go na plecy i zaczęli siłą poić piwem.

- Na zdrowie! - wołali przy tym.

Geisberger zaczął się krztusić, zrobił się czerwony na twarzy, a oni bez przerwy wlewali

w niego piwo. Po chwili chwycili go i postawili na nogach. Ze zwieszoną głową, chwiał się
przed nimi.

- Jednak nieładnie się zachowałeś - powiedział do niego

Pluto-Müller drwiącym tonem. - Do czego ty nas zmu-
szasz. A myśmy chcieli, abyś się z nami jedynie troszeczkę
napił. Ale nie chciałeś, co jest wyjątkowo bezczelnym ge
stem z twojej strony, niewdzięczniku. Nie zasłużyliśmy na
takie traktowanie z twojej strony!

Gdy Geisberger nadal nie odpowiadał, Pluto-Müller wrzasnął:

 Wychlać to wychlałeś, ale toastu na cześć Fiihrera nie było!

 Nie znam żadnego - jęknął z bólem Geisberger.

 Nie chcesz, co?

- Nie - wyszeptał jeszcze cicho z trudem.
Jego koniec był już bliski.

T

ego dnia, a więc dwudziestego kwietnia 1945 roku, udało się również Jacobowi Wernerowi,
temu Żydowi, wydostać z obozu koncentracyjnego. Umożliwił mu to, zupełnie pijany z
okazji urodzin Fiihrera, jeden z wartowników. W kręgu Hitlera, jak to sam często podkreślał,
nie było rzeczy niemożliwych.

Jacob Werner schował się w śmierdzącym pojemniku z odpadami, czego ten pijany

wartownik nie zauważył, i w nim wyjechał przez główną bramę. Mniej więcej około
pięćdziesięciu metrów za nią był ogromny dół, do którego wlewano tak zwane resztki i
wszelkiego rodzaju odpady.

183

Pozwolono nawet wspaniałomyślnie okolicznym chłopom brać stąd żarło dla świń. I do tego
to dołu wrzucono go.

background image

Udało mu się wydostać stamtąd, gdy tylko nikogo wokół nie było. Wylazł z tego strasznie

cuchnącego dołu i pod osłoną nocy podążył - jak zbity pies - w kierunku najbliższego lasu.
Biegł i biegł, aż dotarł do następnego i jeszcze dalej. Po kilku godzinach resztkami siły,
czołgając się i idąc na czworakach, natknął się na swoich wybawców - żołnierzy
amerykańskich.

Podnieśli go i zaczęli mu się przyglądać z nieprawdopodobnym zdziwieniem, jakby mieli

przed oczyma jakąś nieziemską zjawę i do tego okropnie cuchnącą, brudną i kompletnie
wyczerpaną.

Ale ponieważ to „coś" miało ludzką postać, rozbudziła się w nich litość i zainteresowanie.
Próbowali mu wcisnąć coś do jedzenia i picia - czekoladę z orzeszkami i jakąś brązową

ciecz. On patrzył na to jedynie niemal zdziczałym wzrokiem, odsuwał wszystko od siebie,
jakby był niespełna zmysłów. Sprawiał wrażenie cierpiącego szczura, którego nagle
osaczono. Tak zachowywał się Jacob Werner, ten Żyd, skurczony w kucki na ziemi,
pomiędzy otaczającymi go zdziwionymi Amerykanami.

Po jakiejś pół godzinie zjawił się koło niego pewien kapitan, chyba specjalnie przywołany.

I ten początkowo patrzył na niego bez słów, jak na jakąś zjawą, z wyraźnym
niedowierzaniem, że człowiek może tak wyglądać. Wreszcie ochłonąwszy widocznie nieco -
ten umundurowany mężczyzna, dobrze odżywiony, zwrócił się do niego szkolną niemczyzną:

- Kto pan jest, proszę, i skąd jest pan tutaj?

Uważnie przysłuchującemu się kapitanowi Jacob Werner próbował odpowiedzieć -

przerywanymi, z trudem wypowiadanymi słowami. Bez specjalnej nadziei, że zostanie
zrozumiany.

Amerykanin jednak odpowiedział:

184

 Witam u nas pana, panie Werner. Dobrze będzie teraz udać się do naszego najbliższego

szpitala, gdzie pana lekarz zbadać i opiekować się.

 To nie jest konieczne, kapitanie, nie od razu.

 Nie tylko to musi być, panie Werner. Ale też poznać pan naszego oficera

dochodzeniowego. Jego bardzo interesować, co być w tym obozie koncentracyjnym; co tam
się działo. Czy dać pan jeszcze informacji?

 Jeśli tylko sobie tego życzycie, kapitanie. Tylko może nie od razu, na to będzie jeszcze

czas. Na razie chciałbym jak najszybciej odszukać swego przyjaciela! On kilka dni temu
wyszedł z tego samego co ja obozu. Może mnie potrzebuje, jak w obozie. Ten człowiek
zasługuje, jak nikt inny, na pomoc. Czy chciałby pan może wiedzieć, o kogo chodzi?

 Tak, proszę o to, panie Werner.

 Nazywa się Erich Wienand, kapitanie. A ponieważ czuję, że zajmował się pan troszkę w

szkole literaturą niemiecką, z pewnością będzie pan wiedział, o kogo chodzi.

 Oczywiście, że znam - odparł Amerykanin - jeśli myślimy o tym samym Erichu

Wienandzie. - I zaczął wymieniać znane mu tytuły, które zgadzały się. - A gdzie ten pisarz
teraz mieszka? To dobrze, że on jeszcze jest! Niemożliwe, że on jeszcze jest?!

 Prawdopodobnie wrócił do swej posiadłości koło Schoenau! I chciałbym, żebyście mnie

jak najszybciej tam zawieźli.

 Jak pan to sobie wyobraża, panie Werner?

 Przypuszczam, że tak jest - że wy, Amerykanie, będziecie zainteresowani, aby z tych

gruzów, w jakie rozpadły się te wielkie Niemcy, wyłuskać ludzi, dla których opłaciło się
zorganizować ten gigantyczny front przeciwko Hitlerowi. To z pewnością będzie ważne
zadanie dla uczciwych zwycięzców. Nie uważa pan?

 Dlaczego pan uważać, że ja tego nie chcieć, panie

185

Werner - odpowiedział po chwili zastanowienia kapitan. -Tylko nie bardzo ja sobie
wyobrażać, panie Werner, jak to praktycznie przeprowadzić.

 Niech pan się zgodzi, panie kapitanie, abyśmy się wspólnie zastanowili, jak to zrobić. Ja

background image

w każdym razie byłbym gotów pomóc wam w tym.

 A dlaczego, panie Werner, pan uważać, że my tak musimy zrobić?

 Dlatego, że Erich Wienand jest kimś znaczącym i niezwyczajnym człowiekiem. Ja

spędziłem z nim wiele miesięcy w obozie koncentracyjnym. Jeśli ktoś z nas, Niemców, za-
służył na to, aby się nim zaopiekować i ochronić go, to przede wszystkim on! Bo mam jakieś
takie dziwne przeczucie, że znów jest w niebezpieczeństwie, zwłaszcza teraz, jeśli znalazł się
w rękach tych wciąż jeszcze wierzących w swoje zwycięstwo wariatów. On musi być
uratowany!

 No dobrze, panie Werner, czuję się przez pana zainspirowany i ja to sobie przemyśleć.

 To będzie wasza wielka zasługa - dodał wychudzony do ostateczności niemiecki Żyd,

patrząc w oczy amerykańskiemu kapitanowi. Mówił przy tym sugestywnym głosem dalej: -
W ten sposób, proszę to wziąć pod uwagę, stalibyście się - co na pewno przyniesie wam
światowe uznanie -obrońcami i wybawicielami uznanego pisarza. Jeśli jeszcze zdążycie.

Kapitan zdawał się rozumieć to wezwanie, a nawet wyglądało na to, że jest pod jego

wrażeniem. Nazywał się zresztą Singer; Siegfried Singer, urodzony we Frankfurcie;
amerykański Żyd.

- A więc dobrze - powiedział - spróbujemy. Może się uda.

C

zy koniecznie musimy tam pójść? - zapytał burmistrz Breisgauer jak gdyby pod wpływem
dręczących go wątpliwości; straciwszy też już ochotę, aby cokolwiek jeszcze w tej sytuacji
robić. Wszystko stawało się bowiem coraz

186

bardziej skomplikowane - najchętniej zapadłby się gdzieś pod ziemię i zniknął.

Strassner, jego szef policji, ciągle jednak próbujący się jakoś urządzić w tej sytuacji,

zagrywał więc jak pokerzysta, któremu wydawało się, że trzyma w ręku dobre karty.

 Nie możemy po prostu nie pójść, skoro pan Wienand osobiście nas zaprosił na ślub

swojej córki Elfie z tym porucznikiem Warnhagenem.

 To może jednak zostać źle zrozumiane przez Abendro-ta, nie sądzisz?

 Niekoniecznie. Przecież znajdziemy się tam niby przypadkowo, robiąc na przykład

obchód inspekcyjny... W razie czego powiem, że tak wypadało nam z planu. W dodatku
będzie już ciemno; tak więc może tego nawet nikt nie zauważy. A że on ciebie akurat
poprosił o udzielenie ślubu -jako burmistrza, a mnie jako świadka, to co mieliśmy wtedy
innego zrobić!

 Że też ten Wienand ciągle włazi nam w drogę! Dlaczego on nie wsadzi głowy w piasek i

nie próbuje przeczekać tego wszystkiego?

 Bo jest głupi albo naiwny, takie czasami odnoszę wrażenie. Albo też jest wyrafinowany

- ale to na jedno w sumie wychodzi. W każdym razie próbuje tu znów prowadzić swoją grę.
Może by tego nie robił, gdyby wiedział, co o nim wiem.

 Co znowu, Strassner? Mów!

 Dosłownie kilka minut temu dowiedziałem się o pewnej interesującej sprawie, zresztą

nie tylko dotyczącej Wie-nanda - oświadczył z powagą komendant policji. - Znasz przecież
moje rozliczne kontakty, które zresztą jako policjant muszę mieć. Otóż dowiedziałem się
przez jeden z moich kanałów, że tego księdza z Martinshausen, z którym przyjaźni się
Wienand, już nie ma. Załatwili go dzisiaj po południu.

 Ależ to okropne - stwierdził zaskoczony burmistrz.

 Jeśli Wienand dowie się o tym, to chyba dozna szoku

background image

187

i to akurat w takim momencie. Ale czy trzeba mu o tym koniecznie dzisiaj powiedzieć?

- A, widzisz, dobrze to zauważyłeś! - potwierdził Strass-ner, kiwając głową. - Dzisiaj

wieczorem nie musimy mu jeszcze o tym powiedzieć.

T

ego osobliwego dnia w Schoenau i okolicach miało jeszcze miejsce wiele zdarzeń, które
trudno byłoby zaliczyć kiedy indziej do normalnych, a teraz stały się codziennością. Różne,
nie kontrolowane już, cofające się grupy wojska zajmowały domy, rekwirowały inwentarz,
odbierały mieszkańcom znajdowaną w ich domach żywność. Jakby tego jeszcze było mało,
przekwaterowywano prawowitych właścicieli do stodół i obór, na strychy i do piwnic. Prawo
w tym miasteczku jak gdyby przestało istnieć i należało do tych, którzy mieli broń.

Coraz częściej zdarzało się, że schwytane zwierzęta zabijano od ręki — kwiczące świnie

po prostu ogłuszano, waląc kolbą w łeb, uciekającym owcom podrzynano gardła, kurom i
kaczkom najczęściej bagnetem albo toporkiem obcinano głowy. Czy należało się dziwić, że
żołnierze chcieli przeżyć? A jeśli było możliwe, to i zabawić się przy tym - na cześć Fiihrera.

Jeżeli po takiej „uczcie" przychodziły do głowy i inne jeszcze ludzkie zachcianki, to było

to zrozumiałe - w końcu byli mężczyznami, a kobiety często same ich prowokowały do tego.
Wynikły z tego, niestety, czasami straszne zdarzenia.

Pewnego ranka na przykład znaleziono w bramie jednego z domów zgwałconą i

zamordowaną zaledwie czternastoletnią dziewczynkę, która na dodatek była już wcześniej w
ciąży.

W domach przy rynku trudno było znaleźć w tym czasie nawet staruszki, mimo iż te

często nawet chętnie ofiarowywały się za córki i wnuczki.

188

Pani Garein, żona piekarza, którego torty uświetniały uroczystość z okazji urodzin Fiihrera

u nowego rejonowego szefa partii - została brutalnie zgwałcona przez jakąś grupę żołnierzy;
nie chciała jednak bliżej podać żadnych szczegółów ani też wskazać napastników. Strassner
stwierdził wtedy sucho:

- Widocznie sama tego chciała.

Również sztuczne jezioro w Schoenau wyrzucało codziennie zwłoki kobiet, początkowo

były to pojedyncze wypadki i wtedy jeszcze określano je jako samobójstwa, podając różne
powody - najczęściej zawody miłosne; ale wkrótce przyzwyczajono się do widoku tych
zwłok, których niebawem było wiele, i to nie tylko młodych kobiet.

T

ego wieczoru w jednym z gospodarstw wybuchł gwał
towny pożar, który strawił cały dom aż do piwnicy,
prawdopodobnie z powodu nieprzybycia miejskiej straży
pożarnej, która nadal przecież w mieście istniała, ale tego
dnia, a raczej nocy - na polecenie Strassnera - otrzymała
wolne. „Abyście i wy mogli odpowiednio godnie uczcić
urodziny naszego Fiihrera!" - powiedział. A pospolite ru

background image

szenie, do którego przywiązywano tak wielką wagę, ciągle
jeszcze znajdowało się w stadium ćwiczeń i również nie
zdołało się zabrać do gaszenia pożaru.

W

gospodzie niedaleko kościoła Matki Boskiej w Mar-tinshausen doszło tej nocy do bójki
pomiędzy początkowo świętującymi w niej artylerzystami a „zającami", jak w wojsku
nazywano żołnierzy piechoty. Rozbito przy okazji większość mebli w tym pomieszczeniu.
Także szynkarzo-wi - właścicielowi gospody porządnie się oberwało, dlatego że w którymś
momencie odważył się wtrącić w te rozliczenia, ale chyba znajdował się wtedy dość daleko
od swojej myśliwskiej flinty.

189

Wszystko na szczęście się zakończyło - jak to zwykle między żołnierzami bywa -

pogodzeniem się. Tak więc będący jeszcze na siłach artylerzyści i przedstawiciele piechoty
znowu zasiedli do zgodnego pijaństwa, a nawet zaczęli wspólnie głośno śpiewać - stukając
się kuflami z piwem -o tęsknocie za pozostawionymi w domach dziewczynami, o niemieckim
pięknym krajobrazie, lasach, górach. Nie zabrakło też oczywiście sprośnych wspomnień,
różnych kawałów, przekleństw, a nawet, gdy już mieli porządnie w czubie, usłyszeć też
można było gromkie skandowanie... Hitler jest ogromną świnią - świnią nad świniami! A
większej świni od Hitlera nie było jeszcze wśród... świń! Trzeba przy tym pamiętać, że w
Bawarii świnia jest symbolem powodzenia i szczęścia.

P

óźnym wieczorem tego dnia w domu Wienanda odbywała się zaplanowana ceremonia ślubna.
Do tego celu odświętnie udekorowano jedyne wolne pomieszczenie -czyli kuchnię.

Zadbała o to Elwira. Uzbierała mnóstwo pierwszych wiosennych kwiatów i w

dekoracyjnych wazonach poustawiała wokół świec. Duży stół był przykryty białym obrusem,
na którym stały trójramienne świeczniki. Za nim usiadł burmistrz na przygotowanym krześle,
otworzywszy przywieziony ze sobą rejestr zawieranych ślubów.

Przed nim usiadła para zdecydowanych na małżeństwo narzeczonych: ubrany w

wyjściowy mundur z wieloma odznaczeniami bojowymi na piersiach, młody, wyprostowany
oficer, a obok niego skromna, niepozorna, choć bardzo miła, mimo że niespecjalnej urody
młoda dziewczyna, ubrana w niebieski jedwabny kostium. Na prawo od młodej pary świadek
narzeczonej, czyli Strassner - jak zwykle poważny i opanowany, z lewej zaś świadek
narzeczonego, podoficer Tummler, rozglądający się ciekawie i niespokojnie dookoła.

190

Bezpośrednio za młodą parą ustawili się rodzice narzeczonej. Czyli szczupły, a raczej

wychudzony, lekko przygarbiony, lecz niezwykle dostojnie wyglądający Erich Wienand.
Jego oczy spoglądały przed siebie czystym, mądrym spojrzeniem, choć na twarzy malowało
się zmartwienie. Jego i tak już siwe włosy z dnia na dzień stawały się jak gdyby coraz
bardziej srebrzyste. Obok niego oczywiście jego Elwira -ubrana, podobnie jak córka, w
jedwabny niebieski kostium i próbująca opanować widoczne na jej twarzy zdenerwowanie.

Całkiem niezła kobieta - pomyślał Breisgauer, po czym głośno oznajmił:

- No to przystąpmy do rzeczy.
Najpierw zebrał od młodej pary, jak i od świadków ich dokumenty; i zaczął je dokładnie

sprawdzać, tak jak to jest wymagane przy takiej okazji w urzędach stanu cywilnego.

background image

Następnie, starannie kaligrafując nazwiska i daty urodzenia, wpisał do przyniesionej księgi.
Użył do tego celu urzędowej obsadki ze stalówką i kałamarza, które to przedmioty również
przyniósł ze sobą.

I dopiero teraz przystąpił do właściwej ceremonii. Krótko i konkretnie: „Czy chcesz tę

oto..." - zapytał pana młodego. Ten chciał. - „Czy chcesz tego oto..." - zapytał pannę młodą. I
ona również natychmiast przytaknęła.

- Wobec tego w imieniu mego urzędu ogłaszam was mę

żem i żoną. Ze względu na Wienanda opuścił zwykle używaną
formułę: - „W imieniu Fiihrera i Rzeszy". Teraz poprosił
małżonków o złożenie w księdze czytelnych podpisów. Naj
pierw Horsta-Heinza Warnhagena, potem Elfiriedę - teraz
już - Warnhagen, urodzoną wtedy i wtedy, adoptowaną Wie
nand, córkę obecnej tutaj Elwiry Wienand. Potem nastąpiły
podpisy świadków. Strassner wpisał swoje nazwisko małymi,
ale wyraźnymi literami, Tummler zaś zrobił to z rozmachem,
niemal jednym pociągnięciem pióra. Na koniec podpisał się
pod wszystkim burmistrz Breisgauer - nieco kulfoniastymi,
lecz zdecydowanymi i czytelnymi literami.

191

A teraz młoda para mogła się po raz pierwszy, zgodnie z tradycją, oficjalnie pocałować. I

oboje uczynili to, choć bez specjalnej czułości i serdecznaści. Następnie matka przytuliła do
piersi swą córkę, a Wienand wyciągnął rękę, teraz już - do swojego zięcia.

Podano szampana.

I obecni zdawali się nim delektować.

Życiorys Ericha Wienanda

Część siódma

Również lata od 1908 do 1914 nie zostały dostatecznie udokumentowane, lecz to z

pewnością z powodu nietypowości tego bez wątpienia niezwykłego człowieka. Nie mniej
pewne fakty udało się Konstanzy Reibert dość jednoznacznie ustalić. Co ważne, z aprobatą
Wienanda i niejednokrotnie też z jego pomocą.

W każdym razie nadal istniało mieszkanie Goldachów w Berlinie - Charlottenburg przy

Steinstrasse. Głównie dzięki dożywotniej rencie, jaką zarząd Fabryki Lokomotyw w Span-dau
postanowił przyznać wdowie po swoim znakomitym, twórczym pracowniku-wynalazcy. Do
tego dochodziła wcale nie taka mała suma, jaką otrzymywała po swoim mężu, radcy
sądowym pani radczyni
- Elisabeth Wienand.

Ona wspólnie z matką zamieszkiwała teraz duży pokój, który kiedyś był sypialnią państwa

Goldachów, i prowadziły -jak to się mówi - wspólne gospodarstwo. A gdy tylko Erich bywał
w Berlinie, zatrzymywał się u nich. Młodszy brat Elisabeth, który był dozorcą więziennym,
określił to nawet dość dosadnie, stwierdzając:

— Ten facecik był uwielbiany przez te kobiety/

Tak więc wkrótce bardzo szanowane przez tak zwane środowisko kobiety - a więc Emma i

jej ulubiona córka Elisabeth zaczęły nawet rozbudowywać mieszkanie. Założyły w nim drugą
toaletę z dużą łazienką, co akurat było wówczas najnow-

background image

193

szym krzykiem mody, ale tu miało jednocześnie swój bardzo praktyczny wymiar. Większość
córek i synów tej licznej rodziny zdążyło już założyć własne rodziny, i można było jeszcze
jedno pomieszczenie wygospodarować dla studentów. Wkrótce zamieszkiwało ich tam już
ośmiu, znajdując bardzo dobre warunki do życia i nauki.

Jednocześnie zaczęły sią pojawiać niespodziewane kłopoty — jak zwykle przez tego

Ericha. Gdyż ten, skądinąd czuły i kochany chłopak, nie chciał spełnić życzenia
testamentowego swego ojca. Nie chciał po prostu pójść w jego ślady i zająć się prawem.
Bardziej skłaniał się ku temu, aby zostać nauczycielem, najchętniej w szkole podstawowej. I
to nie w Berlinie lub jego pobliżu
-ale gdzieś w dalekich Prusach Wschodnich. To nawet stało
się możliwe dzięki jego dobrym stopniom, otrzymywanym teraz na kolejnych świadectwach.

Trudno w zasadzie powiedzieć, dlaczego Erich dokonał takiego wyboru. Dopiero później,

na podstawie pewnych odnalezionych dokumentów, dało się to jakoś wytłumaczyć. Okazało
się bowiem, iż w tamtych okolicach, w których Erich chciał być nauczycielem, mieszkał brat
jego ukochanego dziadka. I mimo że nosił znamienne imiona - Friedrich-Wilhelm, po prostu
nie pozwalał zwracać się tak do siebie. Kazał nazywał się Ferdi-nandem albo Fritzem lub
Augustem.

Ten człowiek - po bliższym zbadaniu jego losów - okazał się klasycznym miłośnikiem

natury. Już we wczesnych latach młodości, gdy zorientował się, iż nie wytrzyma długo ze
swoim nadwrażliwym bratem, którego określił jako mola książkowego, opuścił Berlin.
Wyemigrował do Prus Wschodnich, został tam rolnikiem, biorąc sobie za żonę jakąś Polkę.
Wkrótce stał się nie tylko znanym plantatorem zboża i hodowcą zwierząt, ale zasłynął
również jako rozrabiaka, pijak i babiarz. I akurat z nim czuł się Erich Wienand po śmierci
dziadka najbardziej związany. Potwierdził to, wyprowadzając się nawet do niego. Widocznie
przyciągał go jakąś tajemniczą, magiczną siłą.

Gdy potem zapytano Ericha Wienanda podczas jakiegoś

194

wywiadu, co go tam naprawdę do tego wujka ciągnęło, odpowiedział: „Każdy może mnie
postrzegać tak, jak chce, i na ogół postrzega tak, jak chce. Na każdą rzecz, a na człowieka w
szczególności, można jednak popatrzeć z różnych stron. To, co ktoś przypuszcza o innym,
niekoniecznie musi być zawsze prawda. A czy ktoś w ogóle ma prawo oceniać innego
człowieka? Określać, co w nim dobre, a co złe?".

W tamtych latach w każdym razie Erich Wienand został, tak jak to sobie wymarzył,

nauczycielem, i to w miejscowości Tannenwald, w powiecie Osterode. Miejscowość ta liczyła
wówczas około pięciuset mieszkańców, którzy zamieszkiwali w domach położonych dość
daleko jeden od drugiego. W szkole uczyło się około sześćdziesięciu-siedemdziesięciu
uczniów, podzielonych na trzy klasy, tyle, ile było pomieszczeń do nauczania. Pracował w
niej jeden nauczyciel główny i dwóch pomocniczych. We wsi była też oczywiście gospoda,
kościół, niezliczona ilość krów, a po głównej ulicy, ciągnącej się przez całą wieś, wałęsało
się zawsze sporo kur, kaczek i naturalnie psów, które obszczekiwały każdego.

Ale tylko dwadzieścia kilometrów stamtąd, a więc odległość, którą można było pokonać na

rowerze w niecałą godzinę, leżało Geierswalde. Tam żył ten sławny z różnych sukcesów
wscho-dniopruski gospodarz, określany też czasami przez miejscowych jako zakała regionu,
czyli jego wuj.

Niezmordowana Konstanza Reibert szukała uparcie każdego śladu, mogącego jej

dopomóc w określeniu Ericha Wienanda. Tak dotarła do nauczyciela pomocniczego, który
tam wówczas z Erichem pracował i był jego przyjacielem. Mówił on:

- W tym samym mniej więcej czasie przybyliśmy do Tannenwaldu i zameldowaliśmy się u

głównego nauczyciela, czyli dyrektora szkoły, Mischkoreita. Ten przyjął nas słowami:
„Przysłali was tu, żebyście wykonywali wzorowo wasze obowiązki
- co oznacza, że będziecie
te durne dzieci wychowywać tutaj na wiernych poddanych naszego cesarza i dobrych
obywateli naszego kraju. Zamieszkacie obaj w budynku obok u mojej siostry, która dla

background image

każdego z was przygotowała już oddzielny pokój.

Spodziewam się, że zachowacie się u niej godnie! Nie życzę sobie też, abyście mojej córce
Erice robili czasami jakieś nieprzyzwoite propozycje. Ona jest na to za porządna i chcę,
żebyście to respektowali".

Niemniej dawał nam często do zrozumienia, że mógłby ją ewentualnie za jednego z nas

wydać. Przy tym nie preferował wyraźnie żadnego z nas. Natomast wziął nas solidnie w
obroty, bez przerwy nas hospitował, robił złośliwe uwagi; słowem
-stawiał pod znakiem
zapytania naszą samodzielność. Ale tylko po to, jak nas zapewnił, że pragnie w nas widzieć
swoich następców. Oczywiście mając na uwadze również przyszłość swojej córki — tak
przynajmniej to ocenialiśmy.

Była to w sumie bardzo męcząca sytuacja, która trwała długie miesiące. Któregoś dnia

Erich wyznał mi, iż związany jest jakimś wcześniejszym zobowiązaniem, które musi wypełnić.
Jeśli dobrze zapamiętałem, to chodziło o jakąś Irenę. Jednocześnie przyznał mi się, że ta
córka Mischkoreita robi na nim niezwykłe wrażenie i stała mu się jakoś wyjątkowo bliska.

Próbował też, oczywiście w tajemnicy przede mną, ożenić się z nią. Ale w końcu ja

musiałem to zrobić, czując się winnym wobec niej. On tymczasem uwodził w okolicy
wszystkie dziewczyny, które mu się nawinęły pod rękę. Jeżeli oczywiście pozostawał we wsi i
nie jeździł na sobotę i niedzielę do swego wuja Goldacha, z którym zwykle się upijał. Ale
podobno prowadzili wtedy rozmowy o życiu i śmierci, które bardzo lubił.

B

urmistrz Breisgauer razem ze swym szefem policji zaraz po ceremonii opuścił miejsce
zaślubin. Mniej więcej przez piętnaście minut szli obok siebie bez słowa w kierunku
Schoenau. Noc była jasna, ale może dlatego bardzo zimna.

Rozglądali się, gdyż w każdej chwili groził im napad, w tej niebezpiecznej ostatnio

okolicy. I rzeczywiście kilkadziesiąt metrów dalej z ciemności wyłoniły się dwie postacie,
szybko zbliżając się do nich. Byli to dwaj żołnierze

z jakiegoś prawdopodobnie rozbitego pododdziału, widocznie będący na nocnych łowach.

 Teczkę! - zażądali. Rzeczywiście wyglądała obiecująco, była mocno wypchana. Ale

tego, że był w niej rejestr zawieranych w Schoenau małżeństw, oczywiście nie mogli
wiedzieć.

 Rekwirujemy ją! Chyba ją sobie gdzieś dobrze napcha-liście, co? Ale macie pecha.

Porządek musi być!

Na to Strassner niemal ze spokojem wyciągnął pistolet i powiedział:
-Znikajcie stąd czym prędzej albo rozwalę wam tym łby!
Zniknęli dosłownie w sekundzie. Zwłaszcza że spostrzegli, iż grożący im pistoletem był w

mundurze policjanta. Jeszcze może byłby gotów przeprowadzić jakieś dochodzenie.

Burmistrzowi Breisgauerowi drżały nogi. Zimny pot zrosił mu czoło. Ciężko

przestraszony oddychał z trudem. Po jakiejś chwili dopiero zapytał:

 Czy naprawdę, Strassner, byś ich załatwił?

 Oczywiście, dlaczego nie - odpowiedział z dużą pewnością siebie. - Czy ty nie możesz

pojąć, że teraz parę trupów więcej czy mniej nie ma żadnego znaczenia. Chodzi tylko o to,
aby to były te najwłaściwsze trupy - dla dobra naszej przyszłości.

W

tym samym mniej więcej czasie w Welpenhof młoda, dopiero co zaślubiona para szła
schodami na górę, do swej sypialni - mając na to oficjalne błogosławieństwo rodziców
młodej żony. Elfie i Horst-Heinz, przytuleni do siebie - podążali zatem do przygotowanej dla

background image

nich już wcześniej byłej sypialni Wienandów; w ostatnim czasie zajmowanej tylko przez
matkę i córkę.

 No - powiedział Erich Wienand do swej żony - nareszcie jest wszystko formalnie

uregulowane - ostatecznie!

 Tak, jak tego chciałam - dopowiedziała cicho.

197

- To zatem, kochana żono, spróbujmy zrobić z tego

teraz jak najlepszy użytek.

- Wiesz, że jestem na to gotowa.
Wiedział o tym.

W

tym samym niemal czasie krowa Edda niespokojnie zaczęła się kręcić w oborze. Do środka
weszli bowiem sierżant z baterii przeciwlotniczej i podoficer zaopatrzeniowy z butelką
wódki. Postanowili tutaj na swój sposób uczcić ślub swego dowódcy, przy czym złapali
najpierw dwie kury, przeznaczając je na tak zwaną zagrychę po wódce.

Przez cały czas podoficer zaopatrzeniowy uśmiechał się jednak pod nosem na widok

dobrze wypasionej krowy.

- Co za wspaniała wołowina! — zauważył okiem fachow

ca. - Bateria miałaby co jeść przez cały tydzień.

Również i sierżant miał już wielokrotnie oko na tę okazałą sztukę, ale wzruszył tylko

ramionami.

 Jak podwędzimy jeszcze kilka kur, to tego nie zauważą szybko, ale z tą sztuką mięsa

będzie gorzej. W tej sprawie musielibyśmy chyba najpierw zapytać szefa.

 Ale on jest teraz zajęty zupełnie inną krową, nie sądzisz? -Podoficer roześmiał się

głośno. - Dla nas nie będzie miał teraz szybko czasu, powinniśmy to zatem sami
rozstrzygnąć.

W

kuchni Wienanda wciąż jeszcze paliły się świeczki, rzucając uroczyste światło na stojące w
ozdobnych wazonach wiosenne kwiaty, odbijając się w pustych kieliszkach po szampanie i
oświetlając lekko zaróżowione twarze Elwiry i Ericha.

On siedział spokojnie, nieco tylko przygarbiony na krześle, uśmiechając się delikatnie pod

nosem. W swojej mocno wychudzonej dłoni trzymał teraz kieliszek czerwonego wina,
popijając z niego od czasu do czasu małymi łykami. Ona patrzyła na niego wyraźnie
zdenerwowana i mocno podniecona.

198

- Co naprawdę myślałeś podczas tego przedstawienia? -

zapytała, mając oczywiście na myśli ceremonię ślubną. -
Dlaczego to zrobiłeś? Na pewno sobie wszystko dokładnie
przemyślałeś, jeśli nawet nie byłeś zupełnie do tego przeko
nany? Dlaczego więc postawiłeś na swoim? Dlaczego zupeł
nie wyłączyłeś mnie ze współdecydowania o tej sprawie?

background image

Wiesz przecież, że tego nie chciałam?

- Bo z mego punktu widzenia wydało mi się to konieczne.
Przy czym nie wyjaśnił jej tego, co rzeczywiście rozumiał

albo myślał, wyrażając się w ten sposób. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał. Najwyżej
milczał, gdy go coś dręczyło, i na ogół nie zdradzał się ze swoimi myślami.

 Czyżbyś tym razem, Erichu, zrobił to naumyślnie? -zaczęła mówić z dużym

zdecydowaniem. - Czy chciałeś w ten sposób bezpośrednio uderzyć we mnie - mnie za coś
ukarać? Za co?

 Niczego takiego nie miałem na myśli, kochana Elwiro - zapewnił ją, przyglądając jej się

teraz bardzo uważnie. -Znam przecież dokładnie twoje potrzeby i swoje możliwości - w
pewnych sprawach.

 Nie mów tak, Erichu! Proszę cię, nie mów tak -zawołała z żalem. - W końcu jestem

twoją żoną, byłam i wciąż jeszcze jestem! A jeśli masz jakieś kompleksy albo coś sobie
wymyśliłeś w tym obozie na nasz temat, to daj temu wreszcie spokój. Sądzę, że wszystko
znowu może się między nami ułożyć, to tylko kwestia chęci i czasu.

 W każdym razie chcę ci powiedzieć, kochana Elwiro, że w moim postępowaniu nie ma

niczego, co by było skierowane przeciwko tobie. Pamiętaj o tym. Albo wyrażając to inaczej:
możesz liczyć w tej sprawie na moją daleko idącą tolerancję.

 Wciąż, Erichu, próbujesz mnie wyprowadzić z równowagi. Twoja jakaś dziwna ostatnio

gotowość do wychodzenia mi wciąż naprzeciw doprowadza mnie wprost do szału. Jesteś
ostatnio taki jakiś nieobliczalny! A już w zupełności wykazałeś to w stosunku do Elfie.

 Tego nie możesz mi zarzucić - powiedział, jakby po

199

głębszym zastanowieniu - zwłaszcza w odniesieniu do tego dziecka, które kocham jak swoje
własne. Rozczula mnie jej czystość duchowa, wrażliwość i miłość, jaką mnie darzy. Kogo jak
kogo, ale tę cudowną dziewczynę chciałbym widzieć szczęśliwą- jak długo będzie to tylko
możliwe. Nawet gdyby ona to swoje szczęście przeżywała sama.

 Myślisz przy tym tylko o niej!

 Tak - przyznał jakby z ciężkim sercem - to jest jedyne, na co mnie stać w tej chwili.

G

dy Leitmanna, tego „dobrego" sąsiada Ericha Wienan-da, ponownie odwiedził podoficer
Tummler, ten zaprowadził swego gościa niezwłocznie do stodoły. Tam pokazał mu,
oświetlając lampą naftową przywiezione tu przed godziną skrzynie i kartony z amunicją,
bronią i materiałami wybuchowymi.

 Popatrz, człowieku - niemal wrzeszczał w zdenerwowaniu - co tu kazał złożyć ten

sukinsyn sturmführer!

 To ci dopiero gówno! - szczerze zdziwił się podoficer, który sądził, że nic nie jest w

stanie go już zaskoczyć. Po chwili, oceniając fachowym okiem ładunek, stwierdził rzeczowo:
- Będzie ze dwie-trzy fury.

Lehmann nie zrozumiał od razu, co miał na myśli podoficer, tylko skarżył się dalej.

 Jeśli to wyleci w powietrze, człowieku, to z mojej pięknej stodoły chyba nic nie

zostanie.

 Nie tylko z twojej stodoły, przyjacielu Lehmann - powiedział podoficer, kiwając ze

znawstwem głową - ale również ze wszystkiego, co tu stoi wokół - a więc z twojej obory i
domu. Możesz to sobie wtedy wszystko skreślić. Także siebie i całą swoją rodzinę. Was
wtedy też szlag trafi. - To właśnie było to, dzięki czemu Tummler zamierzał tutaj przeżyć
koniec wojny.

background image

 O mój Boże! - jęknął przerażony Lehmann. - Żeby coś takiego mi tutaj przywieźć. Czy

to nie jest świństwo ze strony tego sturmführera w stosunku do mnie?!

200

- A więc także i wobec mnie - stwierdził stanowczo

Tiimmler - skoro ja tutaj pragnę skorzystać z twojej gościny
i zostać.

Teraz Leitmann, jakby chwytając się tego, zapytał z nadzieją:

 A czy wobec tego, jak sądzisz, nie dałoby się tego gówna gdzieś wywieźć?

 Musimy coś z tym zrobić, przyjacielu Leitmann, jeśli razem nie chcemy wylecieć w

powietrze. Ale nie będzie to takie proste, no i co nieco będzie cię kosztowało. No,
powiedzmy, że mi o jedną trzecią obniżysz czynsz, kiedy tu już zamieszkam.

 Tummler, ty mnie chyba chcesz zrujnować! Ale niech już będzie. Nie mam zresztą

wyboru, jeśli nie chcę w strzępkach wylądować u Pana Boga. A więc zgoda; powiedzmy, że
obniżę ci czynsz o jedną czwartą. No dobrze, niech już stracę, ale teraz powiedz, jak sobie to
wyobrażasz?

 Chodzi o to, abyśmy z tym sprzątaniem trafili na odpowiedni moment - odpowiedział

taktycznie poduczony przez Warnhagena jego najbardziej zaufany podoficer. -A więc
musimy wynieść się z tym na krótko przed przybyciem tu Amerykanów. Gdy już będą blisko,
wtedy obaj wykonamy nocną szychtę i wywieziemy stąd to gówno. Ze dwie-trzy fury, jak
powiedziałem.

 Ale dokąd? Jak myślisz?

 Jak najkrótszą drogą, w bezpieczne miejsce! To jest w te bagna, które znajdują się

między posiadłościami twoją a Wienanda. A gdzie byśmy to mieli daleko wieźć?

 Akurat tam, gdzie prawdopodobnie...

 Co znaczy „prawdopodobnie", człowieku?! Ty o niczym nie wiesz!

 Ale jeśli w tym bagnie, jak ludzie mówią...

 To załatwimy od razu, że tak powiem, dwie sprawy za jednym zamachem. Jeśli

zatopimy tam skrzynie, to przyciśniemy nimi te trupy, ale my o niczym oficjalnie nie wiemy.
Zrozumiano?

201

 Człowieku, Tiimmler, co ja bym zrobił bez ciebie!

 Ale masz mnie, Leitmann. I musisz się z tym już teraz liczyć. Radzę ci.

N

oc poślubną mającą miejsce w Welpenhof, w byłej sypialni Wienandów, Elfie potraktowała
jako największe spełnienie swego dotychczasowego istnienia. I to z pewnością
niebezpodstawnie. Horst-Heinz w każdym razie bardzo się starał, żeby tak było.

Elfie czuła się więc szczęśliwa, co wyraźnie promieniowało z jej twarzy. Gdy mocno

wyczerpana leżała obok niego, miała anielsko przymknięte oczy. Niczego więcej w tej chwili
nie pragnęła, tylko przespać się, najlepiej w jego silnych ramionach. Lecz on, z łagodnie
brzmiącym żalem, zwrócił się do niej:

 Ty, moja najukochańsza żoneczko, odpocznij teraz. Ja na chwilę muszę udać się do

swojej baterii i zobaczyć, co tam się dzieje. Jak wiesz, bardzo wcześnie rano stanowiska
ogniowe przenosi się w inne miejsce. Mam nadzieję, że się nie gniewasz i że masz
zrozumienie dla moich obowiązków.

 Czyń zawsze to, co musisz, mój kochany Horscie-He-inzu. Zawsze też będziesz mógł

liczyć na moje nieograniczone zrozumienie dla twoich zadań.

background image

 Bardzo jesteś kochana, moja najdroższa Elfie - zapewniał ją. - Spróbuj teraz troszeczkę

się przespać, ale tylko troszeczkę, gdyż szybko, bardzo szybko do ciebie wrócę.

Lecz on, oczywiście nie poszedł, jak to jej powiedział „do swojej baterii". Warnhagen

pospieszył górnym korytarzem do swej dotychczasowej „kwatery" - byłego gabinetu Ericha
Wienanda, do którego wprowadziła się teraz Elwira. A ta czekała tam na niego - z otwartymi
ramionami.

Po chwili jeszcze jedna osoba w tym domu czuła się szczęśliwa - niemal z wzajemnością.

To wszystko działo się z początku bez słowa, dopiero potem Horst-Heinz szepnął jej do ucha:

202

 Czego ja nie zrobię dla ciebie. Wyłącznie dla ciebie -zapewniał ją.

 I ja też - odpowiedziała mu.

Gdy następnie Warnhagen schodził możliwie cichutko po schodach w kierunku głównego

wyjścia - zadowolony, choć niewątpliwie nieco wyczerpany - pomyślał: Cóż, nie ma
sukcesów bez ofiar. Ale w końcu - jako oficer! - był do tego przyzwyczajony.

Gdy już miał wyjść z domu, spostrzegł Ericha Wienanda. Ten siedział najspokojniej w

świecie na schodach prowadzących do jego piwnicy. Światło jedynej, stojącej obok niego,
świecy oświetlało go delikatnie. W ręce, która o dziwo, już nie drżała, trzymał kieliszek
czerwonego wina, jak gdyby chciał nacieszyć się jego połyskującym w blasku świecy ko-
lorem.

Teraz jednak spojrzał zaciekawiony na zbliżającego się porucznika.

- Na słóweczko, panie Warnhagen, jeśli pan może?
Warnhagen przez chwilę jakby zawahał się, nie wiedział,

jak na to zareagować. Wyczuł, że ton Wienanda nie zdradzał, mimo wszystko, przychylności.
Ten człowiek był rzeczywiście - jak Elwira mu to już nieraz próbowała uświadomić -
niezwykle przebiegłym starcem. Lepiej zachowywać się przy nim z dużą ostrożnością!

 Zapewniam pana, panie Wienand, że zawsze chętnie spełniam każde pańskie życzenie.

 Jedyna rzecz, na której mi zależy, panie Warnhagen, nawet bardzo mi zależy, jest

samopoczucie, oczywiście dobre samopoczucie, mojej córki Elfie. Co poza tym pan jeszcze
sobie tutaj organizuje, to mnie specjalnie nie interesuje. Ale Elfie - tak! Ją chciałbym
widywać szczęśliwą! Niech pan ma to na uwadze. Czy jest pan w stanie jej to zapewnić?

 Będę się starał, panie Wienand!

 Jedynie tego od pana oczekuję - tego jednego. Jeśli się to panu uda, wtedy będę

absolutnie we wszystkich spra-

203

wach do pana dyspozycji. Niech pan ma to zatem na uwadze! Ale tylko wtedy. Czy dobrze
się rozumiemy? Rozumieli się.

T

ej samej nocy - w szkole artylerii, leżącej zaledwie kilka kilometrów na północ od Schoenau
opozycyjnie nastawiony porucznik Franz-Jochen Rabę zebrał wokół siebie pięciu
zaprzysiężonych przyjaciół. Wśród tych oficerów znajdował się także adiutant komendanta
szkoły - jako osobiście oddelegowany przez niego.

Dla Rabego było to jednoznacznym sygnałem, że ma wolną rękę w działaniach! Jako

pierwszy, ale równy wśród równych, z czego niebawem wyniknąć miały niespodziewane
wydarzenia.

 Tego, co tu, koledzy, ostatnio zdarzyło się w związku z tymi urodzinami, nie da się

inaczej określić jak czyste wariactwo. Że też wciąż jeszcze egzystują wśród nas tacy idealiści.

background image

Oni mogą nas wszystkich zaprowadzić na szubienicę. Musimy zatem jak najszybciej
wyeliminować tych zdrajców z naszych szeregów. Po prostu załatwić ich!

 Dosłownie załatwić? - zapytał naiwnie jeden z obecnych kolegów.

 A jak sobie to inaczej wyobrażasz? Jeśli my, że tak powiem, sami nie wykażemy się w

tym zakresie, to ci Amerykanie załatwią nas wszystkich. Rozumiecie: wszystkich! Chcecie
tego?

Nikt oczywiście nie chciał.

 Musimy zatem sami i to w sposób zdecydowany tym Amerykanom wyjść naprzeciw.

Czymś się wykazać. Coś zaproponować. I to nie tylko naszą szkołę; to byłoby dla nich chyba
za mało. Trzeba by im oddać co najmniej Schoenau i to z całą okolicą.

 Ci Amerykanie podobno są bardzo nieobliczalni.

 Ależ człowieku, oni stali się już po prostu realistami. Nie chcą, zwłaszcza teraz, na

koniec, niczym ryzykować. Tacy głupi to oni nie są.

204

- Czy chcą zatem gwarancji i ty chcesz im je dać?

 Tak, wspólnie z wami, przyjaciele. Jeśli tego nie zrobimy, to i tak nas tu zdławią.

Wystarczy jakiś niewłaściwy ruch, a ostrzela nas ich artyleria i zasypią bomby. Ale tego
powinniśmy za wszelką cenę uniknąć.

 I co, chcesz wobec tego nawiązać z nimi jakiś kontakt?

 Ktoś - odpowiedział Rabę, jakby był gotów się poświęcić - musi to zrobić. Tylko gdy ja

będę z nimi prowadził rozmowy, wy przez ten czas musicie tutaj przeprowadzić faktyczną
czystkę. To znaczy wyłączyć tych szwendających się jeszcze nazistów i innych idiotów i
rozbroić to cudaczne pospolite ruszenie.

 I ty myślisz, że to się tobie uda? - zapytał ktoś z troską w głosie. - Nie boisz się, że

dowiedzą się, że byłeś aktywistą Hitlerjugend? Każdy z nas czymś się tam przecież w prze-
szłości zajmował. Należał do faszystowskiej organizacji studenckiej, do jakichś
paramilitarnych ugrupowań, przekazywał pieniądze na SS. Czy da się to wszystko tak po
prostu zwyczajnie zatuszować?

 Ależ to, przyjaciele, wszystko było wczoraj!. Minęło, jest za nami. Do Hitlerjugend

należeli też i pułkownik Stauffenberg, ten zamachowiec, jak i jego najbliższy sponsor hrabia
von Schulenburg, ten był nawet wysokim bonzą partyjnym, i co? To, co teraz jedynie będzie
się liczyło, to wykazanie się jakąś działalnością opozycyjną! Mimo że nie jest to coś, co mi
odpowiada. I nigdy nie odpowiadało.

 Nikomu z nas coś takiego nie leżało! - zapewniali niemal wszyscy jednogłośnie.

T

ej nocy Erich Wienand, klęcząc w swej piwnicy, odkopał ponownie głowę swego
przechowywanego tam Chrystusa. Dokonał tego niemal resztkami sił, był kompletnie
wyczerpany i z trudem oddychał. Migocące światło świec osadzonych w świeczniku od
Knuta Hamsuna oświetlało jego zaczerwienioną i mocno spoconą twarz.

205

Lecz gdy wreszcie mógł spojrzeć na odkopaną twarz samego ukochanego Chrystusa,

oczyścił ją - poczuł wielką ulgę; zwyczajnie, jakby nagłe zmęczenie ustąpiło. Przez dłuższą
chwilę klęczał, jakby był z kamienia. Nic tylko patrzył zachłannie w twarz Chrystusa. Nagle
uświadomił sobie, że ten Chrystus się do niego uśmiecha. Mimo wszystko - uśmiecha się do
niego!

Dopiero po dłuższej chwili Erich Wienand powstał z klęczek. Usiadł za stołem, za tym

background image

niby swoim biurkiem. Sięgnął po papier, pióro i spróbował znowu zacząć pisać.

Nadaremnie.

Koniec tomu pierwszego.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hans Hellmut Kirst - Rok 1945 - koniec 01 - Chaos upadku, Hans Helmut Kirst
Kirst Hans Hellmut Rok 1945 koniec 02 Ratuj się kto może
Rok 1945 koniec Chaos upadku Hans Helmut Kirst
Kirst Hans Hellmut Awanturnicza rewolta bombardiera Ascha
Kirst Hans Hellmut Bunt żołnierzy
Kirst Hans Hellmut Wilki
Kirst Hans Hellmut Morderstwo manipulowane
Kirst Hans Hellmut Morderstwo manipulowane
Kirst Hans Hellmut Kamraci
Kirst Hans Hellmut  t 3
Kirst Hans Hellmut ?bryka oficerow(z txt)
Kirst Hans Hellmut Prawo?usta
Kirst Hans Hellmut Kultura 5 i czerwony poranek
Kirst Hans Hellmut Opowieść o przyjacielu
Kirst Hans Hellmut  t 2
Kirst Hans Hellmut Noc długich noży
Kirst Hans Hellmut Noc generałów

więcej podobnych podstron