Conan 64 Conan i podziemie niewoli

background image

– 5 –

I

Przed samotnym podró¿nym wyros³a zbita œciana lasu, a droga,

do tej pory dobra i szeroka, tutaj, w mroku wiekowych sosen i œwier-

ków, zaczê³a wydawaæ siê w¹sk¹ œcie¿k¹, która lada chwila zagubi

siê w leœnej trawie i k³uj¹cych krzakach pokrytych dojrza³ymi czer-

wonymi jagodami. Jednak¿e jeŸdziec, wolno zag³êbiaj¹cy siê w las,

najwidoczniej dobrze zna³ tê okolicê. Jecha³ wypuœciwszy z rêki

wodze, z przyjemnoœci¹ siê rozgl¹da³ i pe³n¹ piersi¹ wdycha³ o¿yw-

cze leœne powietrze.

Jaskrawe promienie niezbyt gor¹cego s³oñca, którym uda³o siê

przebiæ przez gêst¹ zas³onê ga³êzi, tworzy³y z³ociste plamy na poro-

œniêtych traw¹ koleinach. Potê¿ny ogier bezg³oœnie st¹pa³ po miêkkiej

ziemi, a jeŸdziec co jakiœ czas zrywa³ kilka aromatycznych jagód ze

zwisaj¹cych nad drog¹ krzaków. Ta puszcza, przez któr¹ prowadzi³a

droga, by³a tak podobna do gêstych lasów jego rodzinnej Cymmerii,

¿e chwilami zapomina³, gdzie siê znajduje i dok¹d zmierza.

Surow¹ twarz jeŸdŸca rozpromienia³ ³agodny uœmiech, gdy bra³

do ust kolejn¹ garœæ jagód. Ich znajomy z dzieciñstwa smak budzi³

wspomnienia rodzinnego kraju. Jasne niebieskie oczy pod gêstymi

brwiami, które w chwilach gniewu b³yszcza³y oœlepiaj¹co i przera-

¿a³y wrogów bij¹c¹ z nich nienawiœci¹, teraz spogl¹da³y spokojnie

i ³agodnie. Niesforne czarne w³osy rozsypa³y siê na ramionach, skry-

waj¹c potê¿n¹ szyjê.

Na oko jeŸdziec mia³ ze trzydzieœci lat, lecz blizn i szram na

rêkach i twarzy starczy³oby dla trzech posiwia³ych wojów, by mogli

background image

– 6 –

wieczorami, przy kielichu dobrego wina, z dum¹ opowiadaæ o swo-

ich wyczynach. Szramy nie psu³y widoku, wrêcz podkreœla³y piêkno

jego dumnej, mê¿nej twarzy: twarde, w³adcze usta i energiczny pod-

bródek œwiadczy³y o wewnêtrznej sile i niez³omnej woli. By³ to wê-

drowny rycerz, poszukiwacz przygód, który nigdzie nie zatrzymy-

wa³ siê na d³u¿ej, traktuj¹cy ca³y œwiat jak dom rodzinny.

Solidna i wygodna odzie¿ podró¿na, chroni¹ca od upa³u i ch³o-

du jego potê¿ne, sprawne cia³o, para skórzanych sakw na baga¿, przy-

troczonych do siod³a ogromnego karego ogiera, szeroki miecz wi-

doczny spod p³aszcza i para sztyletów przy pasie – wskazywa³o, ¿e

podró¿ny jest cz³owiekiem, który z niejednego pieca jad³ chleb.

Conan – tak mia³ na imiê jeŸdziec, samotnie przedzieraj¹cy siê

przez gêsty las – potrz¹sn¹³ g³ow¹, otar³ rêce o skraj tuniki i da³ ostro-

gê wolno id¹cemu koniowi. Nie, to jeszcze nie Cymmeria, ostatecz-

ny cel jego podró¿y, ale st¹d jest ju¿ niedaleko... Zreszt¹ i w tych

stronach mia³ do za³atwienia parê spraw.

Kilka dni temu opuœci³ Belverus, stolicê Nemedii, i zmierza³

prosto do pó³nocnego ksiêstwa Bergheim. Lato mia³o siê ku koñco-

wi i zbli¿a³o siê œwiêto Obfitoœci Mitry. Conan mia³ powód, by w³a-

œnie w wigiliê tego œwiêta znaleŸæ siê w Menorze, g³ównym mieœcie

ksiêstwa. Gdy wspomnia³ teraz o tym, uœmiechn¹³ siê weso³o, b³y-

skaj¹c bia³ymi zêbami, i jeszcze bardziej ponagli³ konia.

Poch³oniêty myœlami podró¿ny nie zwraca³ uwagi na refleksy

s³oñca, na krzaki z dojrza³ymi jagodami ani na œpiew ptaków w ko-

ronach drzew, gdy nagle jego uwagê zwróci³ odg³os, ca³kowicie obcy

w tym lesie. Znowu rozleg³ siê ten dziwny dŸwiêk, nieco przypomi-

naj¹cy g³os ludzki, i jeszcze raz, ju¿ bli¿ej... Conan œci¹gn¹³ wodze,

ostro¿nie zbli¿aj¹c siê do tego kogoœ, kto szed³ lub jecha³ przed nim

œcie¿k¹ i od czasu do czasu coœ chrypliwie wykrzykiwa³.

Wkrótce przed Conanem zamajaczy³ zad gniadego konia, wol-

no st¹paj¹cego leœn¹ drog¹. JeŸdziec, niedbale siedz¹cy w siodle,

bezlitoœnie szarpa³ struny erty. Jej brzêcz¹cy dŸwiêk najwyraŸniej

ca³kowicie go satysfakcjonowa³. Co jakiœ czas milkn¹³, ¿eby nabraæ

w p³uca powietrza, i znów wydziera³ siê na ca³y las:

...Gdy ksiê¿yc wzejdzie –

Pobiegnê do ciebie,

Tylko muszê siê najpierw napiæ!

Kiedy przyjdzie czas,

O¿eniê siê z tob¹,

background image

– 7 –

Tylko muszê siê najpierw napiæ!

¯eby dzieci wykarmiæ,

Zacznê pracowaæ,

Tylko muszê siê najpierw napiæ!

A jak czas swój prze¿yjê,

Do grobu mnie z³o¿¹,

Tylko muszê siê najpierw napiæ!

Wykrzykn¹wszy ostatnie s³owa, nieznajomy najwidoczniej

stwierdzi³, ¿e chocia¿ œmieræ jeszcze nie przysz³a, jednak wypiæ i tak

mo¿na, i zacz¹³ po omacku szukaæ za plecami buk³aka z winem. Koñ,

znaj¹cy zwyczaje swego pana, zatrzyma³ siê i Conan, niemal zrów-

nawszy siê z nimi, z ciekawoœci¹ przygl¹da³ siê œpiewakowi.

By³ to rudawy, pyzaty mieszczanin, nie ubogi, s¹dz¹c po niegdyœ

eleganckim zielonym p³aszczu i miêkkich trzewikach z wierzchem

z wyt³aczanej skóry. Koszulê z cienkiego p³ótna i br¹zow¹ skórzan¹

kamizelê pokrywa³y niezliczone t³uste plamy i zacieki z czerwonego

wina. Solidne spodnie z drogiej tkaniny równie¿ nosi³y œlady hulasz-

czego ¿ycia w³aœciciela. Conan doskonale zna³ ten typ ludzi: jeœli dziœ

w sakiewce pobrzêkuj¹ pieni¹dze, mo¿na wyrzuciæ ca³¹ star¹ garde-

robê i ubraæ siê nie gorzej od tych, którzy zadzieraj¹ nosa na g³ównej

ulicy. A potem, napiwszy siê wina, budzi siê taki elegant w rynsztoku

i idzie do szynku, ¿eby przepuœciæ ostatnie grosze...

Poprzedni¹ noc spêdzi³ zapewne w stogu siana – z potarganych

w³osów bowiem stercza³y ŸdŸb³a trawy, a zmiêta twarz a¿ nadto

wymownie œwiadczy³a o tym, ¿e w pachn¹cym ³o¿u towarzyszy³ mu

skórzany buk³ak.

Poczuwszy wreszcie na sobie spojrzenie Conana, nieznajomy

gwa³townie siê odwróci³, œciskaj¹c pod pach¹ star¹ ertê i nieumiejêt-

nie próbuj¹c wyci¹gn¹æ miecz, który ugrz¹z³ w pochwie. Powa¿ny-

mi jasnoszarymi oczyma spojrza³ w œmiej¹ce siê niebieskie oczy

Conana.

– Czego siê gapisz? JedŸ dalej! Droga szeroka! – Nie chcia³ siê

widaæ popisywaæ przed przypadkowo napotkanym cz³owiekiem, ale

Conan nie zamierza³ go wyprzedzaæ.

– Mo¿e specjalnie ciê dogoni³em, ¿eby pos³uchaæ, jak œpiewasz?

A gdy jeszcze grasz na tym instrumencie, prawdziwie rajska muzyka

rozlega siê po ca³ym lesie!

Nieznajomy potrz¹sn¹³ kud³at¹ g³ow¹, zostawi³ w spokoju miecz

i z dum¹ wyci¹gn¹³ ertê spod pachy.

background image

– 8 –

– Tak, ta moja maleñka przyjació³ka pomaga mi skracaæ czas

w podró¿y. A pieœni znam tyle, ¿e móg³bym œpiewaj¹c bez przerwy

objechaæ ca³¹ Nemediê.

– ¯eby tylko buk³ak przy pasie zawsze by³ pe³en, prawda? –

Conan mrugn¹³ porozumiewawczo.

Konie spokojnie sz³y drog¹, a podró¿ni, którzy poczuli do sie-

bie nag³¹ sympatiê, co zdarza siê u ludzi zd¹¿aj¹cych w tê sam¹ stro-

nê, rozeœmieli siê z ulg¹. Rudow³osy, uznawszy, ¿e mo¿na nie krêpo-

waæ siê przy tym cz³owieku, siêgn¹³ po buk³ak, czule poklepa³ d³oni¹

dwa inne, zawieszone z drugiej strony siod³a, i chciwie przy³o¿y³ go

do ust. Po zaspokojeniu pragnienia otar³ usta i wyci¹gn¹³ buk³ak

w stronê Conana.

– OrzeŸwij siê, jeœli masz ochotê! I uwierz, ¿e Rudy Biorri czê-

stuje tylko najlepszym winem. Najbardziej kocham w ¿yciu dwie

rzeczy – dobre wino i dobre konie!

Conan zaœmia³ siê i poklepa³ go po ramieniu, a potem wskaza³

na ertê, któr¹ weso³ek zawiesi³ teraz na plecach niczym ³uk.

– Nie, Rudy Biorri ma nie dwie, lecz trzy s³abostki – wino, ko-

nie i dobre pieœni. Nieprawda¿?

– Tak, jak mog³em zapomnieæ o mojej maleñkiej przyjació³ce,

o mojej ercie ze srebrzystym g³osem porannego ptaszka! Pos³uchaj,

zaraz ci zagram! – I zacz¹³ szamotaæ siê z obszernym p³aszczem,

chc¹c wydobyæ z jego fa³d zawieszon¹ na plecach ertê.

Conan, który zdo³a³ siê ju¿ przekonaæ, jak bezlitoœnie szarpie on

struny, postanowi³ odwróciæ uwagê swego towarzysza podró¿y i ³yk-

n¹³ wina.

– Oho! – zawo³a³. – Ale wino! Chyba z królewskich piwnic!

W szynkach takiego siê nie dostanie.

Rudy Biorri natychmiast zapomnia³ o ercie i gwa³townie zwró-

ci³ siê w stronê Conana.

– S³uchaj, mój towarzyszu podró¿y, powiedz, jak siê nazywasz,

i daj mi buk³ak, ¿ebym móg³ siê napiæ za twoje zdrowie. S³usznie

mówisz! Trafi³eœ w samo sedno. Oczywiœcie, ¿e to wino z królew-

skich piwnic. No, dawaj buk³ak. Jak siê nazywasz?

– Jestem Conan, przyjacielu, Conan-Cymmerianin.

– Od razu wiedzia³em, ¿e jesteœ Cymmerianinem. No có¿, Cona-

nie, twoje zdrowie, i niech ci Mitra zawsze pozwoli dojrzeæ to, co da siê

zobaczyæ, a nawet jeszcze wiêcej. – I wino znowu weso³o zabulgota³o.

Wreszcie, po kilkakrotnym przejœciu z r¹k do r¹k, znacznie ju¿

l¿ejszy buk³ak zosta³ przytroczony do siod³a i jeŸdŸcy w doskona-

background image

– 9 –

³ych humorach ruszyli w dalsz¹ drogê. Rudy Biorri nie móg³ usie-

dzieæ spokojnie w siodle. Wypuœci³ z r¹k wodze, pozwalaj¹c, by koñ

sam wybiera³ drogê, wymachiwa³ rêkami, wierci³ siê, pok³ada³ siê

koniowi na szyi – jakby siedzia³ na ³awie w szynku, a w spodniach

uwiera³ go cierñ. Koñ flegmatycznie szed³ naprzód, starannie prze-

stawiaj¹c d³ugie nogi, obchodz¹c do³y i kretowiska, wcale nie przej-

muj¹c siê weso³ym jeŸdŸcem, który co pewien czas kurczowo chwy-

ta³ siê jedwabistej grzywy.

– Biorri, ale masz konika! Patrzê i podziwiam, jak znosi twoje

fanaberie. Wed³ug mnie ju¿ dawno powinien ciê zrzuciæ.

– Te¿ gadanie! Zrzuciæ! Wprost nie do pomyœlenia, ¿eby moja

ukochana Zolda powa¿y³a siê na coœ takiego. Mo¿esz, przyjacielu,

d³ugo na to czekaæ, ale i tak siê nie doczekasz. Zrzuciæ! Wolne ¿ar-

ty! – Mówi¹c to, czule poklepa³ koby³ê po szyi.

Zolda w podziêce zar¿a³a cichutko i potrz¹snê³a ³bem, podzwa-

niaj¹c wêdzid³em. Sz³a, miarowo przestawiaj¹c cienkie nogi, a Ru-

dy Biorri siedzia³ teraz dumnie wyprostowany w siodle.

– Wiesz, jak trafi³a do mnie ta moja gwiazdeczka? Nikomu o tym

nie mówi³em i wszyscy s¹dz¹, ¿e kupi³em j¹, kiedy mia³em pieni¹-

dze. Nie, nigdy nie by³em na tyle bogaty, ¿eby kupiæ dobrego konia.

Miewa³o siê pieni¹dze, ale nie a¿ takie. Ej, Zoldo, zatrzymaj siê,

musimy za ciebie wypiæ! – I znowu siêgn¹³ po buk³ak.

Koñ pos³usznie zatrzyma³ siê, co jakiœ czas potrz¹saj¹c z³ocist¹

grzyw¹.

– No, Zoldo, ¿ebyœmy siê nigdy nie rozstali! – Chciwie ³ykn¹³

wina. – Przyjacielu, napij siê i ty za moj¹ Zoldê, za swego karego, za

wszystkie wspania³e koniki! – W jego jasnych oczach b³ysnê³a ³za,

stoczy³a siê na czerwony, spotnia³y nos i kapnê³a na spodnie.

Konie znów sz³y obok siebie, a Biorri odkaszln¹³, poci¹gn¹³

nosem i zacz¹³ opowiadaæ:

– Tak, przyjacielu, taka to by³a historia... Ró¿ne rzeczy robi³em

w ¿yciu, czasem œpiewa³em, kiedy indziej œwisn¹³em komuœ mie-

szek, ale koni kraœæ nie zdarzy³o mi siê. Nigdy nie czu³em siê do tego

zdolny. Wiedzia³em, ¿e jak tylko spróbujê, natychmiast wpadnê.

Ka¿dy powinien robiæ swoje, moja rzecz to œpiewaæ pieœni i opowia-

daæ bajki... No to jak¿e by³o z moj¹ Zold¹? Przecie¿ ukrad³em j¹,

mimo wszystko ukrad³em! A mo¿e sama da³a siê ukraœæ? Ci¹gle siê

nad tym zastanawiam. Pewnego razu siedzia³em sobie w ober¿y, pi-

³em wino i czeka³em, a¿ zapadnie wieczór i zbierze siê wiêcej ludzi,

bym móg³ zagraæ na ercie, zaœpiewaæ kilka starych pieœni i opowie-

background image

– 10 –

dzieæ o s³awnym rozbójniku Karrasie, kiedy nagle na ulicy zastuka³y

kopyta, zar¿a³ koñ, rozleg³y siê g³oœne okrzyki. Gospodarz na z³a-

manie karku rzuci³ siê do drzwi.

Tak jak siê spodziewa³em, bez przerwy k³aniaj¹c siê wprowa-

dzi³ do sali czterech bogato odzianych podró¿nych. S³u¿ba od razu

zaczê³a szykowaæ im stó³ przed kominkiem, a my musieliœmy siê

usun¹æ na bok. Jednym s³owem – wielkie paniska...

Od razu zrozumia³em, ¿e dziœ nie bêdê tu œpiewa³. Nowo przy-

byli siedzieli zasêpieni, wynioœli i jedli w milczeniu. Gospodarz mio-

ta³ siê jak oparzony, przygotowywa³ im najlepsze komnaty, a ja po-

ma³u dopi³em swoje wino, œci¹gn¹³em z s¹siedniego sto³u pieczon¹

kaczkê i wymkn¹³em siê na dwór. Och, Mitro, co ja tam zobaczy-

³em! Wiesz, ³yknijmy sobie jeszcze. – I buk³ak z resztkami wina znów

zacz¹³ kr¹¿yæ miêdzy nimi, odœwie¿aj¹c zaschniête usta.

Conan jecha³ obok Rudego Biorri, z przyjemnoœci¹ s³uchaj¹c

tej paplaniny nieoczekiwanego wspó³towarzysza podró¿y. Ciekawie

opowiada, ma dobre wino, ¿eby tylko nie œpiewa³.

– Tak, o czym to ja mówi³em? Aha, ju¿ sobie przypomnia³em –

na dworze sta³y uwi¹zane cztery konie. S³udzy krêcili siê ko³o kuch-

ni, a ja sta³em, z otwart¹ gêb¹, podziwiaj¹c te rumaki. A w³aœciwie

patrzy³em na ni¹... S³uchaj, Cymmerianinie, czy zdarzy³o ci siê kie-

dyœ zakochaæ w jakiejœ kobiecie od pierwszego wejrzenia, na ca³e

¿ycie?

– Od pierwszego wejrzenia tak, ale ¿eby na ca³e ¿ycie...

– Nie szkodzi, grunt, ¿e znasz to uczucie i potrafisz mnie zro-

zumieæ. To w³aœnie by³a ona, ta moja figlarka. – Z czu³oœci¹ podra-

pa³ koby³ê miêdzy uszami. – Patrzy³a na mnie wyczekuj¹co, a ja

podchodzi³em do niej coraz bli¿ej, i bli¿ej... W g³owie mi hucza³o,

ju¿ sam nie wiedzia³em, co czyniê. Krótko mówi¹c, odwi¹za³em j¹

od koniowi¹zu w samym œrodku bia³ego dnia, na oczach ludzi. No

i co robiæ dalej? Wzi¹æ za uzdê i prowadziæ? Szczerze mówi¹c, chcia-

³em to uczyniæ, ale siê zl¹k³em. Ci nowo przybyli goœcie, uzbrojeni

po zêby, dogoni¹ mnie i posiekaj¹ na kawa³ki. W tej samej chwili na

ganek wyszed³ gospodarz i zawo³a³: „Ej, Klime, ¯edir, wy lenie, na-

tychmiast macie mi z³owiæ na ³¹ce parê gêsi i zaprowadŸcie konie do

stajni! Bo jak nie, to najpierw ja, a potem ci panowie obedrzemy was

ze skóry! A ty czego tu stoisz, gamoniu? – To do mnie zwróci³ siê

tak ten t³usty wieprz! – Wynoœ siê st¹d! Dziœ nie pora na twoje pie-

œni! Panowie s¹ zmêczeni i chc¹ mieæ ciszê!”. Powiedziawszy to,

znikn¹³ w drzwiach gospody.

background image

– 11 –

A ja, wœciek³y na niego, zupe³nie zapomnia³em o koniu i prze-

klinaj¹c gospodarza ostatnimi s³owami, powlok³em siê ulic¹ w po-

szukiwaniu innego zajazdu. Odszed³em ju¿ doœæ daleko, gdy nagle

s³yszê: za moimi plecami postukuj¹ kopyta, jakby ktoœ stêpa jecha³

na koniu. Zszed³em na bok – odwróci³em siê i – o bogowie, to by³a

ona, moja œlicznotka! Podesz³a i stanê³a, zagl¹da mi w oczy, niczym

wierna ¿ona! Wskoczy³em na jej grzbiet i uciek³em z tej mieœciny.

Od tej pory nie rozstajemy siê ze sob¹. Jest dla mnie niczym niañka.

Jeœli przebiorê miarkê i spadnê z siod³a, sama mnie dowiezie do go-

spody lub zwali pod jakiœ krzak. Tak to jest, bracie... – I znowu po-

ci¹gn¹³ nosem.

S³oñce chyli³o siê ku zachodowi, ostatnie promienie oz³aca³y

czubki drzew, a w dole, przy korzeniach, gêstnia³y wieczorne cienie.

Conan, bacznie przypatruj¹c siê zaroœlom po obu stronach drogi,

zapyta³ przycich³ego Biorriego:

– Nie pierwszy raz jedziesz t¹ drog¹, prawda? Jak tu u was, spo-

kojnie? Czy te¿ rozbójnicy grasuj¹ w tych odleg³ych od stolicy la-

sach?

– Dawniej, za czasów ksiêcia Darsino, niekiedy napadali. Do

stolicy jeŸdzi³o siê wówczas wielkimi taborami, w pe³nym uzbroje-

niu. Nawet król nie móg³ nic poradzi栖 lasy jak by³y, tak i pozosta³y

niebezpieczne. Kiedy stary ksi¹¿ê umar³, jego syn, m³ody ksi¹¿ê

Orgeld, natychmiast zaprowadzi³ podrz¹dek – ustawi³ wie¿e stra¿ni-

cze, zacz¹³ wysy³aæ konne patrole, a w razie potrzeby nawet wielkie

oddzia³y wojska. I teraz jest ju¿ bezpiecznie. Który to raz jadê z Bel-

verusu na œwiêto Obfitoœci Mitry i ani razu nie spotka³em ¿adnych

rozbójników.

– Ile czasu zajmie nam droga do Menory? Ju¿ zapada zmrok,

a  nie widaæ koñca lasu. Czas ju¿ chyba zatrzymaæ siê na odpo-

czynek.

– Poczekaj chwilkê, zaraz bêdzie tu taka ma³a œcie¿ka... O, w³a-

œnie tu, omal jej nie minêliœmy! JedŸ za mn¹, doprowadzi nas do

polanki, na której zawsze siê zatrzymujê.

Mówi¹c to, Biorri zag³êbi³ siê w gêste krzaki i paprocie.

Rzeczywiœcie natrafili na œcie¿kê, która doprowadzi³a ich do

niewielkiej polany ze œladami starego ogniska, ob³o¿onego wokó³

kamieniami. Obok trzech rosn¹cych sosen widaæ by³o coœ w rodzaju

sza³asu, te¿ od dawna nie u¿ywanego.

– No i co, nie mówi³em, przyjacielu Conanie? Wszystko jest

tak, jak zostawi³em ostatnim razem. Tutaj uwi¹¿emy konie, a sami

background image

– 12 –

zanocujemy w zielonym pa³acu, tylko trzeba go najpierw trochê od-

nowiæ. Ty zrywaj paprocie, a ja przyniosê ga³êzi. – Lekko zeskoczy³

z konia, jakby nie zagl¹da³ ca³y dzieñ do swego bezdennego buk³aka.

Zanim zapad³y ciemnoœci, zd¹¿yli doprowadziæ do porz¹dku

sza³as, podrzuciæ koniom trawy i wkrótce zasiedli przy ognisku. Co-

nan duma³ o swoich sprawach, a Rudy Biorri rzêpoli³ na ercie.

II

Conan nieŸle zna³ Nemediê, ale tu, na pó³nocy, w otoczonym

gêstymi lasami niewielkim ksiêstwie Bergheim znalaz³ siê po raz

pierwszy. Nowe miejsca, obce miasta, zawsze wzbudza³y jego cie-

kawoœæ i wszystkie wra¿enia odnotowywa³ w ch³onnej pamiêci. Te-

raz mimo woli to, co ujrza³ w drodze, porównywa³ z okolicami Bel-

verusu, stolicy Nemedii. Widaæ by³o, ¿e obecny ksi¹¿ê wprowadzi³

wszêdzie takie porz¹dki, jak w stolicy i nic nie przypomina³o tu daw-

nej g³uchej prowincji. Drogi prowadz¹ce do miasta by³y na niektó-

rych odcinkach utwardzone, co nawet podczas wiosennych i jesien-

nych roztopów pozwala³o na unikniêcie odciêcia Menory od serca

kraju – Belverusu i od innych miast.

Oddzia³y uzbrojonych stra¿ników kilkakrotnie przemknê³y obok

podró¿nych, co potwierdza³o s³owa Biorriego o bezpieczeñstwie tu-

tejszych dróg. Gospody i zajazdy by³y zadziwiaj¹co porz¹dne i ta-

nie – rudy pijaczyna opowiada³, ¿e dawniej gospodarze zdzierali skórê

z podró¿nych i ubo¿si musieli nocowaæ w krzakach, ku uciesze z³o-

dziei i rozbójników.

Szeroka bita droga przeciê³a rzeczkê, na której sta³ solidny drew-

niany most, ochraniany przez dwóch konnych stra¿ników, i na dru-

gim brzegu zmieni³a siê nie do poznania. Podkowy zadzwoni³y na

g³adkich kamieniach, u³o¿onych starannie jeden obok drugiego. Od

razu zrobi³o siê weselej i jeŸdŸcy zaczêli popêdzaæ konie, czuj¹c ¿e

do Menory jest ju¿ ca³kiem niedaleko.

– Oto Droga Królewska! Kilka lat temu sam król zaszczyci³

swoj¹ obecnoœci¹ m³odego ksiêcia, przybywaj¹c na œwiêto Obfitoœci

Mitry. Nawet w Belverusie œwi¹tynne œwiêta nie koñcz¹ siê tak, jak

tutaj, w Menorze, turniejami rycerskimi. Chcesz, ¿ebym odgad³, w ja-

kim celu jedziesz do miasta? – Biorri z uœmieszkiem spojrza³ na swe-

go potê¿nie zbudowanego kompana.

background image

– 13 –

– Ech, ty ba³amucie, ju¿ dawno wszystko odgad³eœ! Bo i po co

mo¿e jechaæ do Menory rycerz w przededniu takiego œwiêta? Ale

dlaczego ty ka¿dego roku zmuszasz swoj¹ drogocenn¹ Zoldê do pod-

ró¿owania przez ciemne lasy?

– Tego te¿ nietrudno siê domyœliæ. Przecie¿ ju¿ ci mówi³em, ¿e

znam ca³¹ masê pieœni i legend. Rycerze przed walk¹, a jeszcze chêt-

niej po niej, lubi¹ posiedzieæ przy mocnym winie i pos³uchaæ opo-

wieœci o s³awnych zwyciêstwach. Corocznie wyje¿d¿am st¹d z dwo-

ma pe³nymi mieszkami i chwa³a Mitrze, ¿e drogi s¹ teraz bezpieczne.

No, ale ju¿ jesteœmy na miejscu – szykuj pieni¹dze, bo z tutejszymi

stra¿nikami nie ma ¿artów.

S³uchaj¹c paplaniny Biorriego, Conan ju¿ od dawna spogl¹da³

na coraz wyraŸniej widoczne w dali potê¿ne mury. Z wysokich wie¿

stra¿niczych na czeœæ zbli¿aj¹cego siê œwiêta zwiesza³y siê d³ugie

kolorowe proporce z herbami ksi¹¿êcymi. Od czasu do czasu po³y-

skiwa³y halabarda i he³m stra¿nika przechadzaj¹cego siê po szczy-

cie muru twierdzy. Miasto opasywa³a szeroka fosa z mêtn¹ zielonka-

w¹ wod¹. Most zwodzony by³ opuszczony i z turkotem przeje¿d¿a³y

po nim wozy ch³opskie pe³ne warzyw, owoców i dziczyzny, jad¹ce

do miasta na targ, i puste, wracaj¹ce na wieœ po nowy towar. Widaæ

by³o, ¿e handel tu kwitnie.

Conan od razu poj¹³, i¿ Menora jest potê¿nym i bogatym mia-

stem. A wiêc nie na darmo tu przyjecha³. Jeœli nawet sam król uczest-

niczy³ w œwiêcie Mitry, bêdzie na co popatrzeæ. I, byæ mo¿e, co nie-

co pokazaæ... Conan potrz¹sn¹³ g³ow¹ i weso³o siê uœmiechn¹³.

Z zamyœlenia wyrwa³ go znajomy g³os, bez trudu przebijaj¹cy

siê przez zgie³k t³umu przy bramie i skrzyp wozów:

– JedŸ za mn¹, zaraz ciê zaprowadzê w takie miejsce, ¿e bê-

dziesz b³ogos³awi³ los, który pozwoli³ ci spotkaæ Rudego Biorriego!

Conan, lawiruj¹c miêdzy dwoma wozami, pospieszy³ za gniad¹

koby³¹ i potargan¹ jaskraworud¹ czupryn¹, widoczn¹ na tle t³umu.

Wkrótce skrêcili w cich¹ uliczkê z niewielkimi domkami i jechali

obok siebie.

– Du¿o tutaj zajazdów, ale nie ka¿dy jest dla nas odpowiedni.

Po pierwsze – powinno byæ tam dobre wino, po drugie – ¿eby go-

spodarz nie by³ szalbierzem, i po trzecie – ¿eby mieli tam ³adne dziew-

czêta.

– No, z takimi wymaganiami w¹tpliwe, czy znajdziesz jak¹œ przy-

stañ w Belverusie. Te¿ sobie wymarzy³eœ – ¿eby w³aœciciel zajazdu

nie by³ szalbierzem! Czegoœ takiego nie ma na œwiecie, albo w ogóle

background image

– 14 –

nie znam siê na ¿yciu. I jeszcze wino, dziewczêta... Nawiasem mó-

wi¹c, nie powiedzia³eœ mi jeszcze, sk¹d by³o to wspania³e wino, które

piliœmy wczoraj. Wspomnia³eœ coœ o królewskich piwnicach.

– O, to d³uga historia... Kiedyœ o tym opowiem. A tymczasem mamy

to, czego nam potrzeba! Zajazd „Stary Lis”! Serdecznie witamy!

Conan rozeœmia³ siê g³oœno.

– A toœ trafi³! „Stary Lis”! W³aœciciel to uczciwy cz³owiek, ¿a-

den szalbierz! Stary uczciwy lis! No, Biorri, ¿artowniœ z ciebie!

Gdy ju¿ siê naœmia³, spojrza³ na Biorriego, który z lekkim

uœmieszkiem wskaza³ rêk¹ na poz³acany szyld. Nad rudym lisim py-

skiem, namalowanym na niebieskim tle, widnia³ fantazyjny napis:

„Stary Lis”, a jeszcze wy¿ej po³yskiwa³a niewielka korona ksi¹¿êca.

– Korona? Czegoœ takiego jeszcze nie widzia³em. ¯eby jakiœ

zajazd, szynk na samym skraju miasta, znajdowa³ siê pod patrona-

tem ksiêcia! Nie, Biorri, musieliœmy wczoraj zbyt du¿o wypiæ i wi-

docznie jeszcze siê ca³kiem nie obudzi³em.

Conan wci¹¿ ze zdumieniem wytrzeszcza³ oczy na szyld, a jego

kary, czuj¹c, ¿e ju¿ czas na odpoczynek, niecierpliwie postukiwa³

kopytami i ponagla³ swego pana. Rudy Biorri zapuka³ do bramy, któr¹

natychmiast goœcinnie otworzono. Wjechali na podwórze, gdzienie-

gdzie poroœniête traw¹, i zsiedli z koni, rzuciwszy wodze podbiega-

j¹cej s³u¿bie. Na ganek wyszed³ dostojnym krokiem gospodarz, nie-

gdyœ zapewne tak samo rudy jak Biorri, a obecnie z b³yszcz¹c¹ na

s³oñcu spotnia³¹ ³ysin¹ z resztkami rudych kosmyków za uszami.

Kiedy tylko ujrza³ Biorriego, ca³e jego dostojeñstwo natychmiast

siê ulotni³o.

– Wreszcie jesteœ! Nawet nie wyobra¿asz sobie, jak rad jestem

ciê widzieæ! Ej, ch³opcy, zaprowadŸcie Zoldê do najdalszego ¿³obu

i dajcie jej du¿o owsa!

– S³uchaj, Lisie, tym razem jestem z przyjacielem. I jego ugoœæ

tak jak mnie, a w najgorszym przypadku tak jak ksiêcia.

– Ech, ty rozbójniku, zawsze trzymaj¹ siê ciebie ¿arty! No dobrze,

dobrze! ProwadŸcie karego w koniec stajni i te¿ nie po¿a³ujcie mu owsa!

Ale piêkny! – powiedzia³ g³osem znawcy i poklepa³ ogiera po szyi.

Conan z uœmiechem przys³uchiwa³ siê ich rozmowie, z cieka-

woœci¹ przygl¹daj¹c siê gospodarzowi, uczciwemu szalbierzowi. Nie

wiadomo czemu spodoba³ mu siê od pierwszego spojrzenia. Podob-

nie jak Biorri. Obaj byli do siebie podobni: rudzi, pyzaci i z pewno-

œci¹ nie w ciemiê bici. Do samego gospodarza doskonale pasowa³a

wypisana na szyldzie nazwa zajazdu – „Stary Lis”. Gruby, ³ysy, ze

background image

– 15 –

szczelinkami czarnych, chytrych oczek, nie wygl¹da³ na starego, ale

gdy przypatrzy³o mu siê uwa¿niej, widaæ by³o, ¿e czas pobruŸdzi³

jego twarz zmarszczkami.

Wygl¹da³ na strojnisia, choæ ubrany by³ w zwyk³e spodnie z so-

lidnego zielonego materia³u i œwie¿¹ koszulê z cienkiego p³ótna, roz-

piêt¹ na piersi. Mia³ za to bardzo ³adne buciki z be¿owej miêkkiej

skóry, jedwabny pas z frêdzlami, œciœle opinaj¹cy gruby brzuch, i ma-

sywny z³oty ³añcuch, po³yskuj¹cy na mocnej szyi.

– ZachodŸcie, zachodŸcie! Biorri, dla ciebie jak zawsze na po-

cz¹tku miejsce w k¹ciku, prawda?

– Widzê, ¿e dobrze znasz moje zwyczaje. Za to w³aœnie tak ciê

kocham.

– Widzisz, przyjacielu, ja znam zwyczaje wszystkich moich sta-

³ych goœci, bo w innym razie nie mia³bym co tu robiæ. Na przyk³ad ty

œpiewasz pieœni i zapewne ¿adnej nie zapomnia³eœ przez rok. No a ja

pamiêtam twoje zwyczaje. Ty, czy wielki wielmo¿a – dla mnie to

bez ró¿nicy – wszyscy jesteœcie moimi goœæmi. Beczka z najlepszym

winem zawsze jest ta sama, a i jagniêta jednakowe.

Rozmawiaj¹c, podró¿ni nawet nie zauwa¿yli, kiedy zrêczne dziew-

czêta zd¹¿y³y zastawiæ stó³ zak¹skami i dzbanami. Wkrótce pojawi³o

siê te¿ pieczyste, nadzwyczaj smakowite i umiejêtnie przygotowane.

Gospodarz odszed³, by zaj¹æ siê innymi goœæmi, a Biorri natych-

miast nala³ wina w wielkie srebrne kubki. Zaspokoiwszy pierwsze

pragnienie, przymru¿y³ oczy, z rozkosz¹ pokrêci³ g³ow¹ i nala³ so-

bie nastêpn¹ porcjê.

– No i czy¿ nie mówi³em? Gdzie ci dadz¹ ksi¹¿êcego wina i jesz-

cze postawi¹ na stole srebrne kubki? Tylko tutaj i tylko dla nas. Mo¿e

jeszcze takie wyró¿nienie spotka ksiêcia, jeœli zechce przypomnieæ

sobie m³ode lata. A teraz daj mi tego barana – marzy³em o nim ca³y

rok i chyba sam jeden opró¿niê ca³y pó³misek. Tak wiêc nie traæ cza-

su, Cymmerianinie!

Conan bardzo by³ ciekaw, dlaczego Biorri i gospodarz ci¹gle

wspominaj¹ ksiêcia, ale zaraŸliwy przyk³ad przyjaciela, który b³y-

skawicznie pa³aszowa³ pieczonego barana, zmusi³ go do porzucenia

tych myœli. Ostatecznie ksi¹¿ê nigdzie nie ucieknie, a wino i baran

mog¹ zaraz znikn¹æ. Puste pó³miski na ich stole zamieniono na pe³-

ne, pojawi³y siê nowe dzbany z winem, a oni ci¹gle siedzieli, cie-

sz¹c uszy podzwanianiem kubków, g³oœnym œmiechem weso³ej kom-

panii przy d³ugim stole poœrodku sali, wdychaj¹c zapach pal¹cych

siê smolistych polan, sma¿onej cebuli i ciê¿ki aromat wspania³ego

background image

– 16 –

wina. Wreszcie, najedzeni, odsunêli siê od sto³u, rozparli na ³awach,

spogl¹daj¹c ¿yczliwym okiem na biesiaduj¹cych ludzi.

Conan przywyk³ ogl¹daæ w tawernach zakopcone sufity i poczer-

nia³e belki stropów. Jednak tutaj nie znalaz³ nad swoj¹ g³ow¹ ani

œladu kopcia czy brudu. Sufit miêdzy ciemnymi belkami ze szlachet-

nego dêbu by³ œwie¿o pobielony, co powodowa³o, ¿e ca³e pomiesz-

czenie wydawa³o siê wy¿sze i obszerniejsze. Na œcianach widnia³y

sceny z polowañ i turniejów rycerskich, namalowane przez jakiegoœ

pijanego artystê bez gustu, aczkolwiek w sposób bardzo wyrazisty.

Jaskrawe kolory gorza³y w promieniach s³oñca, przedostaj¹cych siê

do wnêtrza przez w¹skie okienka z maleñkimi szybami w artystycz-

nie kutych miedzianych oprawach.

– Dok¹d mnie przyprowadzi³eœ, Biorri? Przecie¿ zostawiê tu po-

³owê sakiewki! Takie zajazdy s¹ nie dla nas, lecz dla wielkich rycerzy!

– Dla wielkich rycerzy! Siedz¹ w³aœnie przy tym d³ugim stole.

Czy wygl¹daj¹ na bogatszych od nas?

Conan przyjrza³ siê im uwa¿niej: rzeczywiœcie, niczym nie ró¿-

nili siê od innych ludzi – potargane w³osy, wyœwiechtane spodnie,

koszule z grubego szarego p³ótna, miecze w wytartych skórzanych

pochwach... Za to ich radoœci starczy³oby na ca³¹ królewsk¹ ucztê.

Dolatywa³y stamt¹d g³osy:

– Hej, Lisie, przysi¹dŸ siê do nas! Wypijemy za twoje zdrowie!

– Lisie, przyjacielu, ka¿ podaæ jeszcze dzbanek wina! I barana!

Mamy dziœ dobry dzieñ – wszystko sprzedaliœmy, do samego koñca!

– Dziewczêta, dziewczêta, nie uciekajcie, posiedŸcie z nami, bo

bez was wino nie jest s³odkie!

Zbli¿a³ siê wieczór i przybywa³o coraz wiêcej goœci. Byli tu kup-

cy, którzy przyjechali z daleka i zatrzymali siê w „Starym Lisie”,

i okoliczni mieszkañcy, których co wieczór wabi³y pe³ne dzbany, dy-

mi¹ce pó³miski, a przede wszystkim ³adniutkie, pulchne s³u¿ki, ze

œmiechem wywijaj¹ce siê od poklepywañ i poca³unków.

Kilku stra¿ników postawi³o w rogu halabardy, ¿eby wygodniej

zasi¹œæ przy stole, zanim wyrusz¹ na nocny obchód ulic miasta.

Wkrótce zajazd pe³en by³ ludzi, a us³uguj¹ce dziewczêta wraz

z kilkoma kuchcikami bez ustanku biega³y miêdzy sto³ami, rozno-

sz¹c dzbany i zak¹ski. Stary Lis, gdy ju¿ siê rozejrza³ po swoim go-

spodarstwie i stwierdzi³, ¿e wszystko jest w porz¹dku, skierowa³ siê

do najdalszego stolika w k¹cie sali.

– Popatrz tylko, przyjacielu – sam Lis do nas zmierza! Ech, stê-

skni³em siê przez rok za nim i za jego szynkiem! Gdyby nie to, ¿e

background image

– 17 –

2 – Conan i podziemie niewoli

nosi mnie po œwiecie, osiad³bym tutaj, popijaj¹c jego wino i porasta-

j¹c t³uszczem od tego, co tu pitrasz¹. Rzecz w tym, ¿e mam bez liku

takich przyjació³ i wszêdzie muszê pobyæ. No, on zaraz z nami wy-

pije, a ty zapytaj o ksiêcia, bo przecie¿ widzê, ¿e ciekawoœæ a¿ ciê

rozpiera. Pytaj, o czym jak o czym, ale o ksiêciu Lis lubi pogadaæ.

Biorri zd¹¿y³ z³apaæ za spódnicê ³adniutk¹ dziewczynê, klepn¹³

j¹ po pupie i za¿¹da³, ¿eby przynios³a kubek dla gospodarza. B³y-

sn¹wszy oczkami, uœmiechnê³a siê i ¿wawo jak ptaszek dok¹dœ po-

lecia³a. Kiedy Lis wreszcie do nich dotar³, trzeci kubek sta³ ju¿ na

stole. Dziewczyna okaza³a siê przewiduj¹ca i przy okazji przynios³a

te¿ nowy dzban wina.

Uœmiechniêty Lis usiad³ na ³awie obok Biorriego, naprzeciw

Conana, i wymownie spojrza³ na puste kubki:

– Biorri, mój ch³opcze, jeszcze s³oñce nie zasz³o, a ty ju¿ jesteœ

zmêczony? Nie poznajê ciê, nie poznajê! A i twój przyjaciel, na oko

taki chwat, siedzi z pustym kubkiem i wpatruje siê w sufit – przecie¿

to zniewaga dla „Starego Lisa”! Jak ciê zw¹, synku? – zapyta³ Cona-

na, przysuwaj¹c do siebie kubek.

– Na imiê mam Conan. I wybacz, ¿e patrzy³em nie na to, co

trzeba. Widaæ zbytnio smakowa³a nam ta baranina, a przejedzony

cz³owiek chêtniej gapi siê potem w sufit ni¿ na ³adne dziewczêta.

Pozwól, ¿e nape³niê kubki.

– Nie, ch³opcze, teraz moja kolej nalewaæ wino. Masz racjê,

jedz¹c barana nie nale¿y zapominaæ o kubku. Widzê, ¿e znasz siê na

rzeczy. Biorri, gdzieœ znalaz³ takiego dzielnego m³odzieñca? Przy-

jemnie z nim i wypiæ, i pogadaæ.

– A czy¿ ja, stary szalbierzu, sprowadzi³em tu kiedy nieodpo-

wiednich goœci? Przypomnij sobie, z kim tu przyjecha³em w zesz³ym

roku. Wprawdzie zapomnia³em ju¿, jak siê nazywa³, ale te¿ by³ to

ch³op na schwa³. Na trzeci dzieñ omal nie po³ama³ mojej erty, kiedy

sam spróbowa³ œpiewaæ, ale przecie¿ nie ka¿dy ma talent... Za to pi³,

jak nikt inny...

– Jestem pierwszy raz w Menorze i bardzo siê cieszê, ¿e trafi-

³em do twojego szynku, do twego zajazdu. Wypijmy, gospodarzu, za

to, ¿eby rozkwita³ on i ¿eby ró¿ni ksi¹¿êta – przy okazji mo¿e opo-

wiesz o tej koronie nad bram¹? – ¿eby ksi¹¿êta wychodzili ze swo-

ich pa³aców i jak najczêœciej zagl¹dali tutaj.

– No, Biorri, co za zuch z tego Conana! Jak to powiedzia³ –

„¿eby jak najczêœciej zagl¹dali tutaj!”. Trafi³ w samo sedno, o ni-

czym jeszcze nie wiedz¹c! Bo ty mu nie powiedzia³eœ?

background image

– 18 –

– Nie, Lisie, tylko ty mo¿esz opowiedzieæ tê historiê jak nale¿y,

a popatrz, czeka na to, a¿ mu siê oczy œwiec¹! Nie, widzê, ¿e po-

trzebny bêdzie nam jeszcze jeden dzban. Ej, œlicznotko, daj wina,

najlepiej od razu dwa dzbany! Bo inaczej tu uschniemy!

– Tak, no wiêc ksi¹¿ê... Najpierw jednak wypijmy za jego zdro-

wie! – I gospodarz opró¿ni³ kubek.

Conan i Biorri natychmiast poszli za jego przyk³adem.

– Zdarzy³o siê to dawno, jakieœ piêtnaœcie lat temu, kiedy rz¹-

dzi³ tu mój ojciec, który odbudowa³ ten zajazd. Ja by³em wówczas

jeszcze doœæ m³ody, nie mia³em piêtnastu lat, i znano mnie w Meno-

rze jako zawadiakê i hulakê. Ojciec obawia³ siê nawet, ¿e w jakiejœ

bójce roztrzaskaj¹ mi g³owê i zostanie bez nastêpcy. Ci¹gle grozi³

kijem i nakazywa³, ¿ebym wiêcej dba³ o siebie. Oczywiœcie, z lata-

mi nieco siê uspokoi³em, ale nie o tym teraz chcê mówiæ...

Pewnego razu, kiedy nie uda³o mi siê wymkn¹æ z domu i musia-

³em pomagaæ s³u¿bie roznosiæ wino, zaszed³ do nas i stan¹³ u progu

ubogo odziany m³odzieniec. Nikt prócz mnie nie zwróci³ na niego

uwagi – a ja nagle stan¹³em jak wryty z dzbankiem w rêku. Ockn¹-

³em siê dopiero wówczas, kiedy ojciec pchn¹³ mnie kolanem poni¿ej

pleców, i zanios³em dzbanek na miejsce. A m³odzieniec ci¹gle sta³

przy drzwiach i rozgl¹da³ siê, niezdecydowany, czy wejœæ dalej.

Sam nie wiem, dlaczego poczu³em doñ nag³¹ sympatiê. Pozor-

nie nic w nim nie by³o szczególnego – jasne w³osy do ramion, szare

zdziwione oczy, rumiane policzki, stara czapka bez pióra, znoszony

p³aszcz, dziurawe buty... I od razu widaæ, ¿e w szynkach nigdy nie

bywa³. Gdy nasze oczy siê spotka³y, m³odzieniec uœmiechn¹³ siê i po-

wiedzia³: „Chcia³bym siê napiæ wina... I zjeœæ coœ... od rana nie mia-

³em nic ustach...”.

Inny po prostu przepchn¹³by siê przez t³um, usiad³by na ³awie

i krzykn¹³: „Ej, jest tam kto?! Dawaj coœ do jedzenia i wypicia!”.

A ten... Od razu poczu³em, ¿e coœ tu nie tak.

Posadzi³em go przy tym w³aœnie stole, przynios³em wina i pie-

czon¹ gêœ z kapust¹ – pamiêtam to jak dziœ! Ch³opiec zacz¹³ jeœæ...

I wtedy nagle zrozumia³em: z pewnoœci¹ uciek³ od bogatych rodzi-

ców i poszed³ w œwiat szukaæ przygód. W ten sposób po raz pierw-

szy w ¿yciu znalaz³ siê w szynku. Wszystko to tak mu w³aœnie po-

wiedzia³em. A on jak siê nie zacznie œmiaæ! Ca³a jego nieœmia³oœæ

natychmiast zniknê³a. Popatrzy³ na boki, przyjrza³ siê, jak proœci lu-

dzie jedz¹ i pij¹, klepn¹³ mnie po ramieniu i powiedzia³: „No, widaæ

sam Mitra przywiód³ mnie do tego szynku! W³aœnie potrzebowa³em

background image

– 19 –

takiego filuta jak ty! Zaraz napijemy siê jeszcze waszego cienkusza,

zjemy do koñca tê chud¹ gêœ i pójdziesz ze mn¹ na ³¹czkê na ty³ach

waszego zajazdu. Chcê z tob¹ porozmawiaæ”. Coœ podobnego – on

chce ze mn¹ porozmawiaæ! Omal nie zakrztusi³em siê winem ze œmie-

chu, ale mimo wszystko poszed³em na ³¹czkê: by³o w nim coœ takie-

go, co zmusi³o mnie do podporz¹dkowania siê jego woli...

Usiedliœmy na trawie za krzakiem, ¿eby ojciec mnie nie zobaczy³,

i m³odzieniec zacz¹³ mówiæ. A ja s³ucha³em go z otwart¹ gêb¹. Tak, ni-

gdy nie wiadomo, kiedy bogowie oka¿¹ siê ³askawi, a kiedy zeœl¹ nie-

szczêœcie. Okaza³o siê, ¿e to nie ¿aden sza³aput, któremu pomiesza³o siê

w g³owie od bogactwa, lecz syn samego ksiêcia! Jedyny syn, nasz obec-

ny w³adca... Biorri, s³ysza³eœ tê historiê ju¿ wiele razy, tak wiêc nie ma

powodu, ¿ebyœ zapomina³ o kubkach! Widzisz przecie, ¿e mnie, stare-

mu, zasch³o w gardle, a siedzisz bezczynnie i gapisz siê na Sintê. Ni-

gdzie siê ona nie podzieje i macie jeszcze ca³¹ noc przed sob¹.

Tak, na czym to ja skoñczy³em? Siedzimy wiêc na trawce, a m³o-

dzieniec mówi mi, ¿e jego ojciec, stary ksi¹¿ê, jest bardzo chory

i zapewne nie po¿yje d³ugo. I ju¿ wkrótce on, Orgeld, bêdzie musia³

rz¹dziæ ksiêstwem. Tymczasem ze wszystkich ksi¹g i legend wyni-

ka, ¿e dobry w³adca nie tylko powinien umieæ siedzieæ na tronie,

lecz musi wiedzieæ, co dzieje siê doko³a, jak ¿yj¹ i co myœl¹ proœci

ludzie... Mówi³ bardzo m¹drze, ale go zrozumia³em. „Tak – rzek³em –

masz racjê, synu ksiêcia! Do siedzenia na tronie sam ty³ek wystar-

czy, ale ¿eby w³adaæ ludŸmi, potrzebna jest g³owa!”. W ten sposób

siê zaprzyjaŸniliœmy. Powiedzia³, ¿e przyjdzie jutro, i odszed³, po-

zostawiwszy z³ot¹ monetê. Za tê nasz¹ gêœ! Kiedy wróci³em do szyn-

ku, ojciec powita³ mnie z polanem w rêku. Powiedzia³em mu, ¿e nie

jestem ju¿ smarkaczem. ¯e mam bogatego przyjaciela i odt¹d bêdê

z nim spêdza³ wiele czasu. Ojciec znów zamachn¹³ siê na mnie pola-

nem, a wówczas ja pokaza³em mu z³ot¹ monetê. Da³ mi spokój, a kie-

dy powiedzia³em potem w sekrecie, co to za przyjaciel, ca³kiem siê

rozkrochmali³. „Teraz – powiedzia³ – mogê byæ o ciebie spokojny!

Jesteœ prawdziwym Lisem i niech Mitra ma ciê w opiece!”.

A ten m³ody nastêpca tronu, Orgeld, okaza³ siê wprost nienasy-

cony. Wszystkiego chcia³ siê dowiedzie栖 i o drogach, i o rozbójni-

kach, i kto czym siê zajmuje... Przez rok obeszliœmy z nim ca³e ksiê-

stwo, tylko we dwóch, bez ¿adnej stra¿y. Potem znikn¹³ mi z oczu.

I nagle wiadomoœæ: umar³ stary ksi¹¿ê. No, myœlê sobie, ¿egnaj, przy-

jacielu, ju¿ wiêcej siê nie zobaczymy! – Stary zanurzy³ usta w kub-

ku, ¿eby przep³ukaæ wyschniête gard³o.

background image

– 20 –

Biorri mrugn¹³ do Conana, uœmiechn¹³ siê i tr¹ci³ go pod sto³em

nog¹. Conan z szacunkiem spogl¹da³ na ³ysego w³aœciciela szynku,

który niegdyœ uczy³ rozumu m³odego ksiêcia.

– Tak, kiedy z Biorrim jechaliœmy tutaj, ci¹gle siê dziwi³em, jaki

panuje porz¹dek na drogach. Niemniejszy ni¿ w stolicy. Potrzebna

do tego ¿elazna rêka i dobra g³owa. Jak s³usznie zauwa¿y³eœ, sam

ty³ek nie wystarczy do rz¹dzenia. No, teraz ju¿ wiem, ¿e prawdzi-

wym dobrodziejem tego kraju jest m¹dry Stary Lis. Nale¿y za to

wypiæ!

– Tak, wiele czasu spêdzi³em z tym m³odzieñcem, a on wszyst-

ko chwyta³ w lot. Oto co znaczy urodzony w³adca! Wypijemy, pójdê

do kuchni sprawdziæ, czy wszystko w porz¹dku, a potem tu wrócê.

Biorri, pilnuj, ¿eby kubki nie sta³y pró¿ne, bo gotów jestem pomy-

œleæ, ¿e siê starzejesz.

Gospodarz wsta³ i podchodz¹c to do jednego, to do drugiego

sto³u wita³ siê z goœæmi, poklepywa³ ich po ramionach i po plecach

ogromnym ³apskiem poroœniêtym rudymi w³oskami, a¿ wreszcie znik-

n¹³ za niewielkimi drzwiami po drugiej stronie izby.

– No, teraz nieprêdko wyjdzie z kuchni. Dobrze, resztê sam

dopowiem – stary siê nie obrazi.

Nie, nie zapomnia³ go m³ody ksi¹¿ê, nie zapomnia³. Og³osi³, ¿e

bierze jego zajazd pod osobist¹ opiekê, pozwoli³ Lisowi umieœciæ na

szyldzie koronê ksi¹¿êc¹, od tej pory piwnice s¹ tu pe³ne ksi¹¿êcego

wina i dziczyzny, a przyrz¹dza j¹ najzdolniejszy uczeñ ksi¹¿êcego

kucharza. No i sam ksi¹¿ê po dawnej znajomoœci przychodzi tu cza-

sem w starej czapce, tylko ¿e teraz za bram¹ czeka na niego oddzia³

stra¿y. No có¿, inaczej ju¿ byæ nie mo¿e...

Jeszcze raz osuszyli kubki i czarnooka Sinta zaproponowa³a, ¿e

poka¿e im pokoje. Conan poszed³ za ni¹ na górê, marz¹c o tym, by

lec na miêkkim ³o¿u, podczas gdy niezmordowanego Biorriego ktoœ

ju¿ ci¹gn¹³ do weso³ej kompanii, by zagra³ im na ercie.

Sinta zaprowadzi³a Conana do przestronnej czystej komnaty

z szerokim ³o¿em, wielkim sto³em i dwoma rzeŸbionymi krzes³ami.

Na pod³odze le¿a³a dobrze wyprawiona skóra niedŸwiedzia.

– Przynieœ tu jeszcze wina, œlicznotko, i powiedz, ¿eby tam

na ciebie nie czekano. Posiedzimy razem, porozmawiamy o tym

i owym...

Dziewczyna zaœmia³a siê, skinê³a g³ow¹ i pobieg³a po wino.

Conan niespiesznie zdj¹³ p³aszcz, pas z mieczem i sztyletami, buty.

Gêsta niedŸwiedzia sierœæ przyjemnie ³askota³a w stopy.

background image

– 21 –

A z do³u, z sali, s³ychaæ by³o brzd¹kanie erty i niespodziewanie

silny, niski g³os Rudego Biorriego:

Dobrym nie bêdê,

Styl to nie mój,

Zbójem by³ ojciec –

I ja jestem zbój.

Dobrym nie bêdê,

Bo na có¿ mi to,

Gdy ponura ma twarz

I ponury mój wzrok.

A gdy dobra robota siê nada

I jest zajêcie dla r¹k,

W ¿yciu takich jak ja

Dobroæ to tylko zawada.

III

Tego roku, jak zreszt¹ zawsze w lecie w przededniu œwiêta Obfi-

toœci Mitry, by³o pogodnie i upalnie. Ch³opi cieszyli siê z wyj¹tkowo

bogatych plonów, a mieszczanie i rzemieœlnicy korzystali ze s³oñca.

Dla Orgelda, m³odego w³adcy Bergheimu, by³ to najprzyjem-

niejszy okres – zbli¿a³o siê d³ugo oczekiwane œwiêto. Tego dnia uro-

czyœcie odziani mieszkañcy Menory wylegali t³umnie na ulice, zbie-

rali siê na placu ko³o œwi¹tyni. Po uroczystych obrzêdach sam ksi¹¿ê

sk³ada³ na o³tarzu Mitry bogate dary. I wówczas w mieœcie rozpo-

czynano tañce i hulanki, trwaj¹ce do bia³ego rana. Nastêpnego dnia

zaczyna³ siê Wielki Turniej, ulubione widowisko ksiêcia Orgelda.

Na to œwiêto zje¿d¿ali siê do miasta goœcie z ca³ego ksiêstwa, nawet

z samego Belverusu przybywali znamienici rycerze, maj¹cy ochotê

wzi¹æ udzia³ w s³awnym turnieju. Nagrodê dla zwyciêzcy stanowi³

miecz z dewiz¹ ksiêcia, daj¹cy prawo do tytu³ów i zaszczytów, a prócz

tego wspania³y koñ ze stajni ksiêcia i pe³na zbroja z poz³acanej stali,

niezwykle misternej roboty.

Po zakoñczeniu turnieju zaczyna³y siê niezliczone bale, polo-

wania, uczty i inne rozrywki, trwaj¹ce niekiedy nawet dwa tygodnie.

Ksiê¿na Lawinia lubi³a te turnieje nie mniej ni¿ jej m¹¿. Widok

œcieraj¹cych siê rycerzy nape³nia³ radoœci¹ jej gor¹ce serce. Czêsto

background image

– 22 –

¿a³owa³a, ¿e nie jest mê¿czyzn¹ – tak wielk¹ mia³a ochotê wsi¹œæ na

konia i wzi¹æ udzia³ w tej krwawej zabawie. I nieraz zdarza³o siê, ¿e

zwyciêzca prócz nagrody ksiêcia otrzymywa³ te¿ cenn¹ premiê od

piêknej Lawinii.

M³oda ksiê¿na by³a w ³o¿u równie odwa¿na i niezmordowana, jak

jej wybraniec na polu walki. I rycerze nagrodzeni w ten sposób w na-

stêpnym roku znowu rwali siê do walki, ¿eby zas³u¿yæ na jej ³askê.

Ciekawe, kto tym razem zostanie zwyciêzc¹? Ksiê¿na cichutko

siê zaœmia³a, wspomniawszy m³odego Braina, tak nieposkromione-

go w walce i tak niewprawnego w mi³oœci. Na kilka dni zaszyli siê

wówczas razem w g³êbi lasu, w jednym z licznych myœliwskich dom-

ków, podczas gdy ksi¹¿ê i jego goœcie uganiali siê po kniei za jele-

niami.

Stoj¹c w otwartym oknie i spogl¹daj¹c w dal, na zielone wzgó-

rza i ciemne zagajniki, m³oda ksiê¿na z radoœci¹ myœla³a o oczeku-

j¹cym j¹ œwiêcie i turnieju. Lekki wiaterek igra³ z pasemkiem jej ciem-

nych w³osów, pieœci³ wysmuk³¹ szyjê, rumiane policzki, wzywa³ tam,

w przestworza. Chcia³aby siê czuæ beztroska jak ptak, ale jakaœ trwo¿-

na myœl sprawia³a, ¿e chmurzy³a brwi, a na uœmiechniêtych ustach

pojawia³ siê gorzki grymas.

Odesz³a od okna, natychmiast zapominaj¹c o m³odym Brainie

i o turnieju. Damy stoj¹ce w oddali zauwa¿y³y zmianê nastroju ksiê¿-

nej i na znak jej rêki spiesznie opuœci³y pokoje Lawinii.

Ostatnimi czasy ksiê¿na czêsto je odsy³a³a, pozostaj¹c sama ze

swymi nieweso³ymi myœlami. Od wczesnego dzieciñstwa wszystko

uk³ada³o siê wyj¹tkowo pomyœlnie w jej ¿yciu, a niew¹tpliwie naj-

bardziej powinna siê cieszyæ ze swego ma³¿eñstwa. Ksi¹¿ê i ksiê¿-

na, m³odzi i piêkni, stanowili dla ludu ucieleœnienie idea³u panuj¹cej

pary: zachwycano siê ksiêciem Orgeldem, powa¿ano go za to, ¿e

rz¹dzi³ zdecydowanie i m¹drze, a j¹, ksiê¿nê Lawiniê, ubóstwiali za

urodê i weso³e usposobienie.

Do tej pory doskonale rozumieli siê z ksiêciem, przymykaj¹c

oczy na swoje grzeszki, nieuniknione w ¿yciu dworskim, wspieraj¹c

siê nawzajem w trudnych chwilach. A teraz – teraz wszystko sta³o

siê jakieœ chwiejne, nieokreœlone, m¹¿ chyba przesta³ jej ufaæ...

I gdyby chodzi³o o jak¹œ kobietꠖ to jeszcze mog³aby zrozumieæ!

Jednak to, co siê dzia³o, by³o tak niepojête, rzuca³o cieñ na jej w³as-

ne ¿ycie i Ÿle wró¿y³o ksiêciu...

Lawinia, zagryzaj¹c wargi i miêtosz¹c koronkow¹ chusteczkê,

kr¹¿y³a po pokoju, nie mog¹c znaleŸæ sobie miejsca. Nie pozosta³o

background image

– 23 –

ani œladu po niedawnych przyjemnych myœlach. Wreszcie usiad³a

w fotelu, machinalnym gestem prostuj¹c falbanki piêknej sukni, nie-

bieskiej jak jej oczy. Ksiê¿na usi³owa³a uspokoiæ siê, odegnaæ nie-

spokojne myœli, ale le¿a³y jej na sercu kamieniem, a nienawiœæ na-

p³ywa³a niczym purpurowa fala, m¹c¹c myœli.

Lawinia gwa³townie zerwa³a siê z fotela i wysz³a przez otwarte

drzwi na szeroki, zadziwiaj¹co zielony taras. Lekki wiaterek, który

nie wiadomo sk¹d wzi¹³ siê w ten upalny dzieñ, ch³odzi³ jej rozpalo-

n¹ twarz. Lawinia przesz³a siê po tarasie, niewidz¹cym wzrokiem

spogl¹daj¹c na kamienne misy z rosn¹cymi w nich wspania³ymi ró-

¿ami, i zbli¿y³a siê do balustrady.

Roztacza³ siê st¹d szeroki widok na okolice Menory, którymi

dawniej nigdy nie mog³a siê nacieszyæ. Szeroka dolina, obramowana

od strony horyzontu niebieskozielonym pasmem gêstego lasu, z nie-

wielkimi ³agodnymi wzgórzami i rzadkimi zagajnikami, ogromne

bezdenne niebo, na które patrz¹c zawsze zazdroœci³a ptakom, w¹ska

wstêga rzeki, nape³niaj¹cej sw¹ wod¹ fosê miejsk¹ – wyszystko to

dziœ zniknê³o, przyæmione niepokojem i bólem. Ech, Orgeld, Orgeld!

Jak siê on zmieni³ ostatnio, jak nie jest podobny do dawnego rozs¹d-

nego, spokojnego ksiêcia! Odk¹d go zna³a, zawsze chêtnie przeby-

wa³ z ludŸmi doœwiadczonymi i m¹drymi, którzy w trudnych sytu-

acjach mogli mu s³u¿yæ dobr¹ rad¹. Niew¹tpliwie najlepszy z nich

by³ baron Diss z Redbornu. Jaka szkoda, ¿e umar³ rok temu! Jak

zagadkowa by³a jego œmieræ, a póŸniej znikniêcie jego ¿ony i sied-

miu doros³ych synów! Ca³y dwór hucza³ jak pszczo³y w ulu, wstrz¹-

œniêty tymi wydarzeniami, a ksiêcia w owym czasie interesowa³o coœ

ca³kiem innego. Ksiê¿na ju¿ wówczas poczu³a, ¿e to nieczysta spra-

wa, ale ksi¹¿ê jak gdyby oœlep³, og³uch³, nie chcia³ nic s³yszeæ ani

widzieæ.

Trudno uwierzyæ, ale to w³aœnie da³o pocz¹tek jej k³ótniom z mê-

¿em. I pomyœleæ tylko, ¿e winê za to ponosi tylko jeden cz³owiek.

Tylko jeden, ale ile z³a spowodowa³! Niech bêdzie przeklêty na wie-

ki wieków!

Tak, coraz mniej wokó³ ksiêcia ludzi, na których mo¿na pole-

gaæ. Albo porzucaj¹ Menorê, wyje¿d¿aj¹c do swoich posiad³oœci,

albo znikaj¹ w tajemniczy sposób. Na ich miejsce pojawiaj¹ siê nowi

ludzie, co grozi buntem, albo... Ksiê¿na przy³o¿y³a do rozpalonego

czo³a lodowate d³onie i pad³a na kolana.

Mitra, Mitra, Ojcze wszystkiego, co ¿yje! Dopomó¿ córce swo-

jej! Dopomó¿ Orgeldowi i jego maleñkiemu synkowi!

background image

– 24 –

Po³o¿y³a siê na dywanie, a jej ramionami wstrz¹sa³ bezg³oœny

szloch. Jednak¿e stopniowo burza w jej duszy ucich³a, ksiê¿na z tru-

dem dŸwignê³a siê, usiad³a i w jej ciemnych, zupe³nie suchych oczach

pojawi³y siê z³e b³yski. Je¿eli tylko ona jedna na dworze przeczuwa

nadci¹gaj¹c¹ tragediê, musi dzia³aæ!

Trzeba tylko poczekaæ na odpowiedni¹ chwilê, a z pewnoœci¹

znajdzie jakieœ wyjœcie z sytuacji. Nieraz ju¿ tak bywa³o, trzeba tyl-

ko umieæ patrzeæ i s³uchaæ. A teraz musi siê czymœ zaj¹æ. Ból jak

obrêcz¹ œciska³ jak g³owê, zaæmiewa³ wzrok... Lawinia wolno wsta-

³a z pod³ogi i zaczê³a wyci¹gaæ z w³osów drogocenne grzebienie

i szpilki. B³yszcz¹ce w³osy ciê¿kimi kasztanowymi falami sp³ynê³y

na jej ramiona, siêgaj¹c a¿ do pasa.

Podesz³a do lustra, chmurnym wzrokiem spogl¹daj¹c na swe

odbicie. Ale oto znów beztroski uœmiech pojawi³ siê na jej twarzy

i tylko w g³êbi oczu jarzy³y siê niebezpieczne iskry. Uderzy³a z³o-

tym m³oteczkiem w maleñki gong wisz¹cy tu¿ obok i do pokoju na-

tychmiast wesz³y s³u¿¹ce. Ksiê¿na usiad³a w fotelu naprzeciwko lu-

stra i za¿¹da³a:

– Uczeszcie mnie! Do tej sukni muszê mieæ ca³kiem inn¹ fryzu-

rê! Z ty³u upnijcie w³osy wysoko, a po bokach zróbcie maleñkie

warkoczyki i powplatajcie w nie per³y. Przynieœcie te¿ to lekkie bia-

³e wino, które tak lubiê, i s³odycze. Jest mi dziœ smutno i macie mnie

zabawiaæ rozmow¹!

Ju¿ po chwili nalano wina do wytwornego kubka, a na niskim

rzeŸbionym stoliku po prawej rêce ksiê¿nej postawiono paterê z ró¿-

nymi ³akociami. Lawinia potrz¹snê³a w³osami i spojrza³a figlarnie

na jedn¹ ze swych s³u¿ebnic:

– Jondo, spryciulo, powiedz, jak oczarowa³aœ piêknego Logra-

sa, przecie¿ jeszcze ca³kiem niedawno nawet nie chcia³ spojrzeæ

w twoj¹ stronê, mimo ¿e ci¹gle nawija³aœ mu siê przed oczy. Bêdê

rada, jeœli skoñczy siê to œlubem, i nawet dam ci posag. Jesteœ dobr¹

dziewczyn¹ i masz zrêczne rêce. No i dlaczego upuœci³aœ grzebieñ?

Rozczesuj mi w³osy i nie milcz tak, chcê wiedzieæ, jak ci siê to uda-

³o. Owszem, jesteœ bardzo ³adna, ale wydaje mi siê, ¿e on wola³ Bri-

gindê.

Dziewczyna stanê³a w p¹sach, podnios³a koœciany grzebieñ

i ostro¿nie rozczesuj¹c w³osy Lawinii zaczê³a nieœmia³o opowiadaæ:

– Tak, moja pani, tak bardzo siê w nim zakocha³am, ¿e zapom-

nia³am o bo¿ym œwiecie. A on patrzy³ na tê zarozumia³¹ Brigindê

jak na jak¹œ boginiê. Och, ile¿ ³ez wyla³am z powodu mojego Logra-

background image

– 25 –

sa! Stroi³am siê, ale nic nie pomaga³o, w ogóle mnie nie zauwa¿a³,

a¿ nagle...

Ksiê¿na odstawi³a kubek z nie dopitym winem, wziê³a garœæ su-

szonych orzechów i uœmiechnê³a siê, dodaj¹c odwagi za¿enowanej

dziewczynie. Jonda zaczê³a mówiæ dalej:

– A przecie¿ ta Briginda wcale nie jest lepsza ode mnie! Te¿

coœ – pierwsza uczennica g³ównej hafciarki! Tylko ¿e nosa zadziera,

jakby by³a wielk¹ dam¹, mo¿e to mu siê w niej spodoba³o? Ale prze-

cie¿ i ja tak potrafiê, jeœli tylko zechcê!

Lawinia nie wytrzyma³a i zaœmia³a siê:

– No to od³ó¿ grzebieñ i poka¿ nam, jak siê nosi ta zarozumia³a

Briginda, i jak ty siê zachowujesz przy nim, moja ma³a figlarko!

Jonda, oœmielona jej s³owami, od³o¿y³a grzebieñ na stolik, wy-

sz³a na œrodek pokoju, koniuszkami palców unios³a spódnicê i z wy-

soko zadart¹ g³ow¹ zrobi³a kilka wolnych kroczków w stronê ksiê¿-

nej. Wysz³o to tak zabawnie i realistycznie, ¿e Lawinia znów siê

rozeœmia³a, rozsypuj¹c orzechy po pod³odze. Dziewczêta rzuci³y siê,

by je pozbieraæ, a Jonda, zatoczywszy kr¹g po pokoju, zatrzyma³a

siê przed ksiê¿n¹ i sk³oni³a z powag¹.

– Jesteœ wspania³a i cieszê siê, ¿e ten ch³opiec dostanie siê to-

bie, a nie Brigindzie. A teraz powiedz wreszcie, na czym polega ca³y

sekret – bo przecie¿ coœ w tym jest, prawda, Jondo?

– Tak, pani, ale to by³o straszne... Zdecydowa³am siê... S³ysza-

³am, ¿e... – Dziewczyna zmiesza³a siê, nie wiedz¹c, jak to powiedzieæ.

– No, co z tob¹? Ciekawa jestem twojej historii i rozkazujê,

¿ebyœ mówi³a dalej! – Ksiê¿na, udaj¹c, ¿e siê gniewa, nachmurzy³a

siê i tupnê³a nog¹.

– Zaraz... zaraz wszystko opowiem – wyszepta³a Jonda, pod-

chodz¹c bli¿ej. Lawinia da³a znak jednej ze s³u¿ek, by postawi³a u jej

nóg zydel obity srebrzyst¹ materi¹. Jonda usiad³a na nim pos³usznie,

œciskaj¹c rêkoma kolana, i zaczê³a opowiadaæ. S³u¿ki, zapominaj¹c

o grzebieniach i w³osach swojej pani, zamar³y bez ruchu, a i sama

Lawinia odwróci³a siê od lustra i wpi³a wzrokiem w przestraszone

i zarazem szczêœliwe oczy Jondy.

– Ja... ja posz³am do czarownicy... do starej Wegdy... – szepnê-

³a dziewczyna, zakrywaj¹c twarz d³oñmi. Za plecemi ksiê¿nej jej

s³u¿ki poruszy³y siê przera¿one. Lawinia uciszy³a je gestem rêki i za-

pyta³a zdziwiona:

– Do czarownicy? Do Wegdy? Nigdy o takiej nie s³ysza³am. I co,

potrafi pomóc zakochanym? – Serce jej mocno zabi³o i bezdŸwiêcz-

background image

– 26 –

ny g³os szepn¹³ w duszy: „Tego ci w³aœnie potrzeba! Nie przegap

okazji!”.

– O, pani, ona pojawi³a siê w Menorze ca³kiem niedawno, naj-

wy¿ej rok temu, ale wielu ju¿ j¹ zna! Pomaga wszystkim – zakocha-

nym, nieœmia³ym i tym, którzy pragn¹ pozbyæ siê wrogów lub chc¹

poznaæ w³asn¹ przysz³oœæ. Najpierw wywró¿y³a, ¿e Logras do mnie

bêdzie nale¿a³, nie do Brigindy, i dopiero wtedy zgodzi³a siê uczyniæ

mnie szczêœliw¹. Ona nie walczy z losem, tylko mu pomaga – tak

w³aœnie powiedzia³a...

Posz³am do niej noc¹, sama jedna, nawet bez pochodni. Jak uda-

³o mi siê znaleŸæ w ciemnoœci jej domek, wie o tym tylko ksiê¿yc,

który wyjrza³ akurat zza chmur, kiedy omal nie przesz³am mimo...

Och, jak strasznie jest w mieœcie, kiedy siê idzie do czarownicy!

Mia³am wra¿enie, ¿e ktoœ siê za mn¹ skrada, a w krzakach ko³o dro-

gi ci¹gle coœ potrzaskiwa³o i popiskiwa³o. Tysi¹c razy gotowa by³am

zawróciæ, ale jak tylko przypomina³am sobie zwyciêski uœmiech Bri-

gindy i Lograsa obok niej, natychmiast przybywa³o mi odwagi i sz³am

dalej.

– I co by³o potem? Dosz³aœ wiêc do jej domu...

– Dosz³am do jej domu, a zza chmur w³aœnie wyjrza³ ksiê¿yc.

Stanê³am na ganku i zapuka³am do drzwi. W domku by³o ciemno,

nie œwieci³o siê ¿adne okno, ale drzwi natychmiast siê otworzy³y

i us³ysza³am skrzypi¹cy g³os: „WejdŸ, wejdŸ, dziewczyno, dziœ jest

twoja noc i czekam na ciebie!”. Och, jak siê przestraszy³am, ale ju¿

siê nie mog³am wycofaæ. Drzwi zamknê³y siê za mn¹ i znalaz³am siê

w ca³kowitych ciemnoœciach. Serce nieomal wyskoczy³o mi z piersi,

myœla³am, ¿e zaraz umrê ze strachu. Nagle, sama nie wiem jak, zapa-

li³a siê jedna lampa, druga, trzecia...

Sta³am poœrodku ogromnej izby, tak wielkiej, ¿e w ¿aden spo-

sób nie mog³aby siê pomieœciæ w tym domku na kurzej nó¿ce, do

którego przed chwil¹ wesz³am. A obok mnie sta³a chuda, wysoka

starucha w czarnej sukni z czerwonymi frêdzlami. Bez s³owa zapro-

wadzi³a mnie w drugi koniec izby, posadzi³a na krzeœle, sama usia-

d³a obok i zaczê³a wpatrywaæ siê w moj¹ d³oñ. Trudno opisaæ, jak

siê wówczas ba³am!

– Co tam by³o takiego strasznego? – z ciekawoœci¹ zapyta³a

ksiê¿na.

Dziewczêta za jej plecami zamar³y, boj¹c siê poruszyæ.

– Siedzisz, starucha ogl¹da twoj¹ d³oñ, co w tym takiego dziw-

nego?

background image

– 27 –

– W tej ogromnej izbie ca³y czas lata³y jakieœ ptaki czy nieto-

perze, muskaj¹c mnie swymi skrzyd³ami. Wzdryga³am siê, a staru-

cha gniewnie spogl¹da³a na mnie czerwonymi oczami. Klnê siê na

Mitrê, ¿e mia³a czerwone oczy!

Ch³ód przeszed³ Lawinii po plecech, ale w dalszym ci¹gu spo-

kojnie wypytywa³a wzburzon¹ dziewczynê:

– Czemu zamilk³aœ? Ciekawa jestem, co by³o dalej. Mów i nie

bój siê, przecie¿ masz to ju¿ za sob¹!

– Och, pani, jak tylko sobie to przypomnê, zimno mi siê robi ze

strachu! Potem, kiedy powiedzia³a, ¿e Logras jest mi pisany przez

los, natychmiast zniknê³y gdzieœ ptaki i nietoperze, a oczy czarow-

nicy sta³y siê ca³kiem zwyczajne, czarne, wcale nie takie z³e. Pog³a-

dzi³a mnie po g³owie i powiedzia³a: „Jesteœ odwa¿n¹ dziewczyn¹,

skoro tu przysz³aœ! S³usznie zrobi³aœ, o szczêœcie trzeba walczyæ!

Jeœli jest ci przeznaczone, nikomu go nie oddawaj!”. D³ugo jeszcze

coœ mrucza³a i ³agodnie g³aska³a mnie po g³owie. Tak os³ab³am, ¿e

prawie zasnê³am. A kiedy z trudem otworzy³am oczy, na d³oni staru-

chy le¿a³ medalion, o ten. – Jonda pokaza³a prosty medalion wisz¹-

cy na jej szyi: metalowy, owalny, z maleñkim kwiatuszkiem z nie-

bieskich kamyków. Czarny jedwabny sznurek jaskrawo kontrastowa³

z delikatn¹ skór¹ i przez to szyja dziewczyny wydawa³a siê jeszcze

bielsza.

– A nastêpnego dnia, o pani, mój Logras ca³kiem siê odmieni³.

Kiedy przechodzi³am obok niego, nagle siê zatrzyma³ i spojrza³ na

mnie takim wzrokiem, ¿e pomyœla³am: mo¿e wzi¹³ mnie za moj¹

pani¹, piêkn¹ ksiê¿nê?

Lawinia, œmiej¹c siê, poklepa³a dziewczynê po policzku:

– Widzê, ¿e ju¿ ¿artujesz, a wiêc minê³y twoje lêki. Mówisz, ¿e

teraz patrzy tylko na ciebie? A co z t¹ zarozumia³¹ Brigind¹?

– Spogl¹da na mnie jak rozwœcieczona kotka, ale po tym, co

prze¿y³am w domku czarownicy, niczego ju¿ siê nie bojê, ¿ebym tylko

mia³a Lograsa. A bêdê go mia³a i niczego mi wiêcej nie trzeba.

– Jak mówi³aœ, gdzie mieszka ta starucha? Wyobra¿am sobie,

jak straszno by³o iœæ samej w ciemnoœciach. Przez któr¹ furtkê wy-

sz³aœ?

– Od ty³u, potem przesz³am przez ca³¹ alejê, znalaz³am siê na

ulicy Szkar³atnej Baszty i skrêci³am w trzeci zau³ek. Tam, w samym

jego koñcu, przesz³am przez jar i skrêci³am na prawo. Odnalaz³am

niemal po omacku pi¹ty dom i wtedy w³aœnie zaœwieci³ ksiê¿yc. Naj-

pierw wybra³am siê tam w dzieñ, ¿eby noc¹ nie zab³¹dziæ, i zapa-

background image

– 28 –

miêta³am ten dom po wysokim uschniêtym drzewie na podwórzu.

Nigdzie wiêcej nie ma tam takich, tylko niskie krzaki. Och, jak by³o

strasznie w nocy! – Znowu wzdrygnê³a siê, wspominaj¹c swoj¹ przy-

godê.

Lawinia potrz¹snê³a nie uczesanymi ci¹gle w³osami i powiedzia³a:

– Jondo, tak mnie zabawia³aœ, ¿e zapomnia³am o swojej fryzu-

rze. Masz tu na szczêœcie mój ulubiony pierœcieñ, a przed œlubem

jeszcze coœ ci podarujê. Teraz zaœ szybko rozczeszcie mi w³osy i za-

³ó¿cie na nie siatkê z ma³ymi pere³kami, poniewa¿ zrezygnowa³am

z wysokiej fryzury.

Szczêœliwa Jonda i inne s³u¿ki zajê³y siê w³osami swej pani, a ona,

w zadumie gryz¹c s³odkie orzechy i dopijaj¹c wino, nieweso³o uœmie-

cha³a siê do swoich myœli.

IV

Do œwiêta Obfitoœci Mitry pozosta³y zaledwie trzy dni i by³a to

ostatnia noc, kiedy ksiê¿na mog³a zrealizowaæ swe zamys³y. Wszy-

scy doskonale wiedzieli, ¿e wró¿bici, magowie i prorocy trzy dni

przed œwiêtem trac¹ sw¹ moc, a jeœli mimo to usi³uj¹ coœ uczyniæ,

przepowiedzieæ, Przejaœniejszy nie ma dla nich litoœci: zaledwie kupka

popio³u pozostaje z takiego niepos³usznego cz³owieka. Tylko kap³a-

ni Œwi¹tyni Mitry w owe dni urz¹dzali uroczyste procesje na pola

i pastwiska, prosz¹c boga o dobre urodzaje na przysz³y rok.

Lawinia, gdy dziewczêta u³o¿y³y jej w³osy, odes³a³a je i zadu-

ma³a siê. Do wieczora jeszcze daleko, ale nie mo¿e przecie¿ niczym

jakaœ s³u¿ka wyjœæ z dworu, ¿eby w bia³y dzieñ zbadaæ drogê. A wiêc

trzeba bêdzie iœæ noc¹, przemykaæ siê nie znanymi ciemnymi ulicz-

kami, przedostaæ siê przez jar – w dodatku bez pochodni! Chocia¿

mo¿e to i lepiej: nikt nie zobaczy samotnego œwiat³a wêdruj¹cego

w ciemnoœci, nikt nie bêdzie jej œledzi³. Musi to zrobiæ sama. Sama...

Tylko ona pozosta³a dziœ w pa³acu... Nie, jest jeszcze maleñki

ksi¹¿ê, przysz³y w³adca Bergheimu, jej radoœæ i nadzieja. Jest on tak

bezbronny, a ³atwo przekupiæ niañkê czy s³u¿¹c¹...

Ksiê¿na gwa³townie zerwa³a siê i ogarniêta najgorszymi prze-

czuciami skierowa³a siê do pokoi maleñkiego ksiêcia. Biegn¹c w¹-

skim korytarzem przestraszy³a s³u¿¹ce, które nios³y paterê z owoca-

mi i ¿ywego zaj¹czka. Otworzy³a drzwi i wpad³a do sypialni. Na

background image

– 29 –

miêkkim dywanie poœrodku komnaty siedzia³ trzyletni z³otow³osy

ch³opczyk i œmia³ siê weso³o, patrz¹c wielkimi oczami na udomo-

wion¹ sójkê, która przycupnê³a na oparciu krzes³a. Wierci³a siê tam,

potrz¹sa³a ogonkiem i niewyraŸnie powtarza³a s³owa, których nauczy-

³y j¹ s³u¿ki:

– Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!

Przeskoczy³a na poduszkê le¿¹c¹ u nóg ch³opca i krêci³a g³ow¹,

spogl¹daj¹c na niego chytrymi b³yszcz¹cymi oczkami. Na widok

ksiê¿nej sójka kilka razy podskoczy³a na poduszce, przelecia³a na

kotarê wysokiego ³ó¿ka i stamt¹d odezwa³a siê jeszcze g³oœniej:

– Ksi¹¿ê, ksi¹¿ê, jedz, jedz!

Ten widok uspokoi³ ksiê¿nê. Usiad³a na poduszkach obok ch³op-

ca. A on, ci¹gle siê œmiej¹c, wtuli³ twarz w falbany jej spódnicy. La-

winia wziê³a z r¹k s³u¿ki maleñkiego zaj¹czka, posadzi³a go na dy-

wanie i powiedzia³a do syna:

– Popatrz, Eryku, co ci przyniesiono z lasu!

– Oj, mamo, on skacze! Zaraz st¹d ucieknie!

S³u¿¹ce obst¹pi³y ich ze wszystkich stron i roz³o¿y³y szerokie

spódnice, nie pozwalaj¹c zaj¹czkowi uciec do k¹ta, a maleñki Eryk,

tupi¹c mocnymi nó¿kami, zacz¹³ siê uganiaæ za t¹ ¿yw¹ zabawk¹ po

ca³ej sypialni.

Lawinia pozosta³a z synem do samego wieczora i dopiero gdy

usn¹³, uda³a siê do siebie. S³u¿¹ce pomog³y jej siê rozebraæ i ode-

sz³y. Tego wieczora nie by³o ksiêcia we dworze – wytropiono nie-

dŸwiedzie i z samego rana ksi¹¿ê wraz z dziesi¹tkiem baronów i dru-

¿yn¹ strzelców uda³ siê do pó³nocnego lasu. Ta noc nale¿a³a do niej.

Ubra³a siê w ciemn¹ sukniê, mocne myœliwskie buty i szeroki

ciemny p³aszcz z kapturem. Zamkn¹wszy od wewn¹trz drzwi, bez-

szelestnie podesz³a do rzeŸbionej boazerii w k¹cie sypialni. Lekko

nacisnê³a okr¹g³¹ rozetkê, niemal niewidoczn¹ wœród liœci ornamen-

tu, i uœmiechnê³a siê, widz¹c, jak wolno otwieraj¹ siê przed ni¹ ta-

jemne drzwi, prowadz¹ce do ogrodu. W samym jego koñcu, w piêk-

nej grocie, gdzie tak przyjemnie odpoczywa³o siê w upalne dni, by³o

wyjœcie z pa³acu, o którym wiedzieli tylko ona i ksi¹¿ê.

Cichcem wysz³a z obroœniêtej bluszczem pieczary i szybkim kro-

kiem uda³a siê w stronê furtki. Dwa razy przekrêci³a klucz w zamku

i furtka otworzy³a siê bez skrzypu. Jedna chwila – i ksiê¿na niczym

nocna æma rozp³ynê³a siê w ciemnoœci.

Lawinia bieg³a ciemn¹ alej¹, niemal nie dotykaj¹c nogami zie-

mi, nie czuj¹c ani odrobiny strachu. P³omieñ nienawiœci, trawi¹cy jej

background image

– 30 –

serce, oœwietla³ drogê lepiej ni¿ jakakolwiek pochodnia. ¯aden ka-

mieñ nie zazgrzyta³, ¿adna ga³¹zka nie zatrzeszcza³a pod jej lekkimi

krokami.

Wokó³ by³o ca³kiem cicho. Jonda mówi³a z przera¿eniem, ¿e s³y-

sza³a za plecami i w krzakach jakieœ kroki, dziwne dŸwiêki. Ksiê¿-

na, choæ bardzo siê przys³uchiwa³a, nie s³ysza³a nic. Z ulicy Szkar-

³atnej Baszty skrêci³a w trzeci zau³ek i wkrótce zobaczy³a, a raczej

poczu³a, ¿e droga gwa³townie opada. A wiêc wreszcie dosz³a do jaru!

Trzeba teraz przejœæ na drug¹ stronê i skrêciæ w prawo, a potem od-

naleŸæ pi¹ty dom...

Lawinia ostro¿nie, przytrzymuj¹c siê ga³¹zek rzadkich krzaków

i ³odyg wysokich, ostrych traw, zaczê³a schodziæ po bielej¹cej w ciem-

noœciach œcie¿ce.

Spod jej nóg z g³oœnym furkotem wzbi³ siê w powietrze jakiœ

wielki ptak. Ksiê¿na zatrzyma³a siê na chwilê, ¿eby uspokoiæ wœcie-

kle ³omocz¹ce serce, a potem ruszy³a dalej.

Z trudem wdrapa³a siê na strome zbocze jaru. Stanê³a na górze

i rozejrza³a siê. Gdzieœ za chmurami ledwie dostrzegalnie œwieci³

ksiê¿yc, nie pomagaj¹c nocnym podró¿nym, jedynie ich dra¿ni¹c.

Wstêga œcie¿ki znika³a w gêstych krzakach. Lawinia po chwili wa-

hania posz³a ni¹, rozsuwaj¹c ga³êzie, i wkrótce znalaz³a siê na cichej

uliczce. W jej g³owie g³oœno hucza³o: „Na prawo... Pi¹ty dom...

Uschniête drzewo...”. Skrêci³a na prawo, wpatruj¹c siê w niewyraŸ-

ne zarysy dachów.

Im dalej sz³a w¹sk¹, jakby wymar³¹ uliczk¹, tym jaœniej robi³o

siê woko³o. Chmury, szczeln¹ kurtyn¹ skrywaj¹ce ksiê¿yc, nagle za-

czê³y rozpadaæ siê na strzêpy, a wysoki wiatr zmiót³ je na bok, ods³a-

niaj¹c kawa³ek czystego nieba i oœlepiaj¹cy per³owy dysk. Ca³¹ uli-

cê zala³o srebrzyste œwiat³o, widaæ by³o nawet maleñkie kamienie

pod nogami. Przed jej oczami, niczym wiecha oznaczaj¹ca drogê,

pojawi³o siê wysokie uschniête drzewo z nagimi ga³êziami, wznie-

sionymi do góry niczym koœciste rêce.

Ksiê¿na wolno podesz³a do wal¹cego siê p³otu, stanê³a, rozej-

rza³a siê i dostrzeg³a niemal ca³kowicie ukryty w gêstych krzakach

maleñki domek. W œwietle ksiê¿yca wydawa³ siê bardzo ma³y, mia³

krzywy dach i dwa okienka, mêtnie po³yskuj¹ce po obu stronach

ganku. Stopnie ledwie dos³yszalnie skrzypnê³y pod jej ostro¿nymi

krokami. Ksiê¿na, czuj¹c, ¿e ca³a dr¿y, nieœmia³o dotknê³a rêk¹ umo-

cowanego do drzwi ¿elaznego kó³ka. Nagle poczu³a przyp³yw dumy

i determinacji i zdecydowanie zastuka³a do drzwi. Po tamtej stronie

background image

– 31 –

nikt siê nie odezwa³. Wówczas Lawinia, zagryzaj¹c wargi, z³a na

ca³y œwiat, ze wszystkich si³ zabêbni³a piêœci¹ po zmursza³ych de-

skach.

Z g³êbi domku da³o siê s³yszeæ szuranie, skrzypnê³a pod³oga,

rozleg³o siê jakieœ niewyraŸne mruczenie i ktoœ zacz¹³ siê mocowaæ

z  licznymi zasuwami. Wreszcie drzwi otworzy³y siê bezg³oœnie

i ksiê¿na zdecydowanie wesz³a do ciemnego domu.

– IdŸ prosto przed siebie, nie bój siê i nie ogl¹daj! – us³ysza³a

nagle za sob¹ dŸwiêczny kobiecy g³os. Lawinia, kurczowo zaciska-

j¹c w rêkach tasiemki p³aszcza, posz³a naprzód, usi³uj¹c cokolwiek

wypatrzeæ w ca³kowitych ciemnoœciach.

Ca³kiem niespodziewanie po prawej stronie pojawi³ siê jasny

punkcik, potem po lewej, kilka ogników rozb³ys³o przed ni¹. Zoba-

czy³a, ¿e stoi na œrodku ogromnej sali, takiej jak sala galowa pa³acu

ksi¹¿êcego. Rozgl¹daj¹c siê zdziwiona, przypomnia³a sobie, co

opowiada³a Jonda. Tak, w tej sali zmieœci³oby siê co najmniej z dzie-

siêæ takich lichych chatynek, do jakiej przed chwil¹ wesz³a! I jak

bogato jest urz¹dzona! Któ¿ móg³by przypuszczaæ, ¿e wal¹cy siê

domek skrywa za poczernia³ymi drzwiami takie wspania³oœci! Jakby

w odpowiedzi na jej myœli rozleg³ siê g³os:

– To nie dla wszystkich, moja ksiê¿no, tylko dla szczególnych

goœci! Wy³¹cznie ich przyjmujê w salach mego pa³acu!

Lawinia gwa³townie odwróci³a siê i mimo woli cofnê³a o krok –

sta³a przed ni¹ niem³oda dostojna kobieta z czarnymi, nieco siwiej¹-

cymi w³osami, swobodnie opadaj¹cymi na ramiona. Co za g³upstwa

mówi³a Jonda! Starucha?! Zapewne przestraszona dziewczyna oczu

nie podnios³a na czarownicê.

Ksiê¿na nie mog³a oderwaæ wzroku od jej spokojnej, w³adczej

twarzy, od wynios³ej postaci, odzianej w luŸn¹ sukniê z czarnego,

lej¹cego siê jedwabiu, z bogatym czerwonym haftem, jaskrawym jak

jêzyki p³omieni. Uœmiechaj¹c siê, gospodyni uprzejmym gestem

wskaza³a Lawinii jeden z poz³acanych foteli, stoj¹cych przy ogrom-

nym kominku, zbudowanym z wielkich czarnych kamieni. W jego

bezdennych czeluœciach natychmiast pojawi³ siê ogieñ i ksiê¿na po-

czu³a o¿ywcze ciep³o. Z ulg¹ usiad³a, zsunê³a z g³owy kaptur i za-

chwycona zaczê³a rozgl¹daæ siê doko³a.

Lampy, które w cudowny sposób rozb³ys³y w ciemnoœci, oœwie-

tla³y wspania³¹ salê, godn¹ samej królowej. Wysoki sufit podtrzy-

mywa³y kolumny, ob³o¿one drogocennym jaspisem, œciany ozdobione

by³y boazeri¹ z rzeŸbionego, poz³acanego drzewa dêbowego. Wy-

background image

– 32 –

sokie okna wychodzi³y na niezwyk³y ogród, z którego nap³ywa³ aro-

mat nocnych kwiatów i sk¹d s³ychaæ by³o granie zakochanych

œwierszczy.

Czarownica siedzia³a naprzeciw ksiê¿nej i nie mrugaj¹c wpa-

trywa³a siê w ni¹ czarnymi, zamyœlonymi oczami. Lawinia nawet nie

zauwa¿y³a, kiedy miêdzy nimi pojawi³ siê stó³ z dwoma kubkami.

– Napij siê mojego wina, ksiê¿no, za to, ¿eby spe³ni³y siê twoje

¿yczenia. A i ja chêtnie wypijê z tob¹ za œmieræ przeklêtego Ferndi-

na! – Oczy czarownicy rozb³ys³y czerwonym ogniem; podnios³a swój

kubek.

Ksiê¿na drgnê³a: czarownica odczyta³a jej myœli, powiedziaw-

szy g³oœno, w jakim tu przysz³a celu. Na Mitrê, nie jest przecie¿ ¿¹d-

n¹ krwi zbrodniark¹! Ale nie ma innej drogi. Z westchnieniem wziê-

³a w rêce ciê¿ki kubek i patrz¹c w oczy Wegdzie powtórzy³a z ca³¹

moc¹:

– Za œmieræ przeklêtego Ferndina!

M³oda ksiê¿na i tajemnicza kobieta, siedz¹ca naprzeciw niej, pi³y

w milczeniu cierpkie wino, jak gdyby dope³niaj¹c jakiegoœ obrzêdu.

G³oœno potrzaskiwa³y grube polana w ogromnym kominku, a snopy

iskier oœwietla³y z³ocistymi refleksami dwie twarze zwrócone w stronê

ognia.

Surowa twarz Wegdy, ze œci¹gniêtymi czarnymi brwiami, wy-

raŸnie mówi³a, ¿e ma ona w³asne porachunki z Ferndinem. Kry³a siê

w tym jakaœ tajemnica, co nieco zaniepokoi³o Lawiniê. Dopiwszy

wino, odstawi³a kubek na stó³, spojrza³a prosto w oczy czarownicy

i powiedzia³a:

– Widzê, ¿e ludzie nie bez podstaw s³awi¹ twoj¹ moc! Ledwie

zapuka³am, a ju¿ wiedzia³aœ, co mnie sprowadza!

– Wiedzia³am o tym od dawna! – schrypniêtym g³osem zaœmia-

³a siê czarownica. – Pod³y nikczemnik! To on jest sprawc¹ twoich

nieszczêœæ. I nieszczêœæ ca³ego ksiêstwa. Jednak¿e Ferndin zginie

nie z twojej, ani nie z mojej rêki, chocia¿ z wielk¹ chêci¹ wbi³abym

w niego sztylet lub poda³a truciznê... Jest mu s¹dzony inny los i nie

mogê tego odmieniæ. Co ma by栖 bêdzie! Ja mogê tylko przyspie-

szyæ nieco to, co zaplanowali bogowie. – Zamilk³a, znów zwracaj¹c

siê w stronê ognia, jakby chc¹c odczytaæ z niego wolê niebios. –

Usi¹dŸ bli¿ej kominka, popatrzê na twoj¹ d³oñ i powiem, co, bêd¹c

tak odwa¿n¹ kobiet¹, mo¿esz uczyniæ, ¿eby przyspieszyæ jego kres.

Lawinia ju¿ siê nie zdziwi³a, ¿e stó³, na którym jeszcze przed

chwil¹ sta³y kubki, znikn¹³, a jej fotel znalaz³ siê tu¿ obok fotela

background image

– 33 –

3 – Conan i podziemie niewoli

czarownicy. Poda³a Wegdzie szczup³¹, siln¹ d³oñ i równie¿ zaczê³a

siê w ni¹ wpatrywaæ, staraj¹c siê coœ odczytaæ z jej linii.

Wegda ujê³a rêkê ksiê¿nej w swe gor¹ce d³onie, pochyli³a g³owê

tak, ¿e w³osy niemal zas³oni³y jej twarz, i wolno zaczê³a wodziæ pal-

cem po d³oni Lawinii:

– Spokojne dzieciñstwo... Szczêœliwa m³odoœæ... Udane ma³¿eñ-

stwo... A oto fatalne spotkanie! Spotkanie nios¹ce œmieræ! I drugie

spotkanie – nios¹ce d³ugie szczêœliwe ¿ycie! Masz dwie drogi... I tylko

ty sama, ksiê¿no, mo¿esz dopomóc swemu losowi! Nienawiœæ nawi-

ja siê jak nitka na k³êbek, nawija, a ogieñ wszystko trawi, wszystko

zabiera! Tylko wówczas dusze zaznaj¹ spokoju, a ksiêciu powróci

rozum...

Lawinia s³ucha³a zdrêtwia³a, staraj¹c siê nie uroniæ ani s³owa.

Równoczeœnie zdawa³o jej siê, ¿e nie rozumie ani s³owa i ¿e wszyst-

ko jest takie jasne. Linie d³oni miga³y jej przed oczami, tworz¹c ob-

raz skrzy¿owanych mieczy, zarys nieznajomej twarzy, a potem nagle

zobaczy³a psie pyski z wyszczerzonymi zêbami...

Znurzona zamknê³a oczy i odchyli³a siê na oparcie fotela. Cza-

rownica po³o¿y³a coœ na d³oni ksiê¿nej i zacisnê³a jej palce. Lawinia

drgnê³a, unios³a ciê¿kie powieki i zobaczy³a tu¿ przed sob¹ zmêczo-

n¹ twarz z gorej¹cymi oczami. W³osy, zwieszone na zapad³e policz-

ki, ko³ysa³y siê, poruszane lekkim wietrzykiem, który wpad³ nagle

do sali. Jêzyki p³omieni w lampach trwo¿nie migota³y, ogieñ w ko-

minku hucza³ wœciekle.

– WeŸ to, ksiê¿no, i strze¿ tak jak w³asne dziecko! W tym pu-

de³eczku jest smarowid³o sporz¹dzone wed³ug starodawnej recepty

czarowników. Jeœli g³owê martwego cz³owieka przy³o¿yæ do cia³a

i posmarowaæ t¹ maœci¹ – przyroœnie, a zabity o¿yje. Ranny, z któ-

rego uchodzi ¿ycie, nie umrze i szybko wyzdrowieje. WeŸ, musisz to

zrobiæ! Ju¿ wkrótce wszystko siê dokona! Sama to zrozumiesz! A te-

raz idŸ szybko do domu, odprowadzê ciê! – Czarownica wsta³a i po-

sz³a pierwsza.

Za plecami ksiê¿nej znikn¹³ kominek, jedna za drug¹ zaczê³y

gasn¹æ lampy, i wkrótce znów ogarnê³y j¹ ca³kowite ciemnoœci. Ze

skrzypem otworzy³y siê drzwi. Zobaczy³a podwórze zalane ksiê¿y-

cowym œwiat³em i uschniête drzewo, które wydawa³o siê teraz ca³e

ze srebra.

Sz³a, nie czuj¹c nóg, a ksiê¿yc jasno oœwietla³ jej drogê. K³êby

szarych chmur mknê³y po niebie, omijaj¹c dysk ksiê¿yca. Jar nie by³

teraz tak g³êboki, a mo¿e to wiatr unosi³ j¹ nad ziemi¹, nie daj¹c jej

background image

– 34 –

siê potkn¹æ. Wkrótce przekrêcony dwa razy klucz zamkn¹³ furtkê

w pa³acowym ogrodzeniu. Lawinia jak cieñ wœliznê³a siê do groty

i odnalaz³a tajemne drzwi. W tym w³aœnie momencie wœciek³y po-

ryw wiatru szarpn¹³ chmury na niebie i ksiê¿yc skry³ siê za ich gêst¹

zas³on¹.

Dopiero w sypialni, kiedy ksiê¿na zdjê³a p³aszcz i buty, przypo-

mnia³a sobie, ¿e ani ona, ani czarownica nie wspomnia³y o zap³acie.

Jak¿e to tak, przecie¿ specjalnie wziê³a ciê¿ki mieszek ze z³otymi

monetami! Nawet teraz wisi u jej pasa. O, bogowie, co za niedbal-

stwo! Zmartwiona ksiê¿na podesz³a do lustra i zdjê³a z g³owy per³o-

w¹ siatkê. W³osy sp³ynê³y jej na ramiona. „Jak u czarownicy!” –

uœmiechnê³a siê nieweso³o i zerknê³a w ciemny owal ramy lustra.

W sypialni nie pali³a siê ani jedna lampa, ale nagle zobaczy³a w lu-

strze wielk¹, s³abo oœwietlon¹ komnatê i kobietê w czarnej sukni

z rozpuszczonymi w³osami.

– Wegda! – cicho wykrzyknê³a ksiê¿na.

– Tak, to ja! Mnie tak¿e nie s¹ obce ludzkie u³omnoœci, podobie

jak ty zapomnia³am o z³ocie, a bez zap³aty czary nie maj¹ mocy.

Wystarczy tego, co masz przy pasie. Daj sakiewkê i nie zapomnij –

wszystko teraz zale¿y od ciebie! Tylko ty zdo³asz w³aœciwie pokie-

rowaæ losem! Strze¿ tego pude³eczka!

Lawinia, dr¿¹c z ch³odu, który przenikn¹³ nagle ca³e jej cia³o,

odwi¹za³a od pasa mieszek i po³o¿y³a go na d³oni, któr¹ wyci¹gnê³a

w stronê lustra. Lampy za plecami czarownicy natychmiast zgas³y

i na ksiê¿nê spogl¹da³o teraz jej w³asne odbicie, ledwie widoczne

w ciemnoœciach sypialni.

V

– Hej, Rudy, wstawaj! Mówiê ci, obudŸ siê! No, poczekaj, za-

raz siê zerwiesz na równe nogi!

Conan kolejny raz próbowa³ obudziæ Biorriego, ale w odpowie-

dzi s³ychaæ by³o tylko potê¿ne chrapanie i mamrotanie przez sen.

Œpiewak le¿a³ plackiem na niskim ³o¿u, z twarz¹ wciœniêt¹ w zmiêt¹

poduszkê, i w ¿aden sposób nie udawa³o siê go doprowadziæ do przy-

tomnoœci. A przecie¿ wczoraj wieczorem ustalili, ¿e Biorri zapro-

wadzi Conana do najlepszego p³atnerza Menory, z którym, wed³ug

jego s³ów, nie³atwo by³o za³atwiaæ sprawy. I oto teraz, przesiedziaw-

background image

– 35 –

szy ca³¹ noc ze starymi przyjació³mi, którzy ¿¹dali od niego coraz to

nowych pieœni, niezmordowany œpiewak le¿a³ jak kawa³ drewna, nie-

czu³y na mocne kuksañce Cymmerianina.

– No, zaraz mi siê obudzisz! S³oñce wysoko, a ty wci¹¿ wyle-

gujesz siê jak ksi¹¿ê. Chocia¿ chyba i on ju¿ dawno wsta³.

Mówi¹c to, Conan wzi¹³ wielki dzban z wod¹ stoj¹cy w k¹cie,

œci¹gn¹³ Rudego Biorriego z ³ó¿ka na pod³ogê i zacz¹³ obficie pole-

waæ mu g³owê. Chrapanie natychmiast usta³o, mêtne oczy otworzy³y

siê na chwilê, rêka drgnê³¹, jakby przebieraj¹c struny niewidocznej

erty, i w komnacie rozleg³ siê donoœny g³os:

– By³o nas oœmiu za sto³em... Tra-la-la, tra-la-la! Do rana zosta-

³em sam... Tra-la-la, tra-la-la... chr-r-r...

Conan jeszcze raz chlusn¹³ wod¹ i us³ysza³ dalszy ci¹g:

– Reszta le¿y ju¿ pod sto³em... Tra-la-la, tra-la-la! Ej, draniu,

co mi lejesz do kubka?! Wodê pi³em tylko w dzieciñstwie, no i w ze-

sz³ym roku, kiedy buk³ak przedziurawi³ siê... nie, odwi¹za³ siê... nie,

wino zbyt szybko siê skoñczy³o, a ja jecha³em, jecha³em, jecha³em...

chr-r-r...

Nie mog¹c siê powstrzymaæ od œmiechu, Conan wyla³ mu na

g³owê dobr¹ po³owê dzbana i nagle us³ysza³:

– Ju¿ siê obudzi³em. Wszystko pamiêtam. Czas wstawaæ. Trze-

ba iœæ do p³atnerza, bo zaraz zapadnie wieczór. A ¿eby iœæ, trzeba

najpierw wstaæ. Conanie, dlaczego nie domyœli³eœ siê, ¿eby pos³aæ

dziewkê po wino? Niech tu przyniesie coœ do picia, a ja jeszcze siê

zdrzemnê...

Weso³a s³u¿¹ca szybko przynios³a pe³ny dzban i ledwie Biorri

us³ysza³ gulgot nalewanego wina, od razu zacz¹³ siê gramoliæ.

– Tutaj, tutaj, ptaszyno, bli¿ej do mnie... Dawaj, gdzie masz

kubek?

Z zamkniêtymi oczami chwyta³ d³oni¹ powietrze, a s³u¿¹ca, œmie-

j¹c siê, wodzi³a kubkiem przed jego nosem. Wreszcie Biorri otwo-

rzy³ sklejone powieki i zacz¹³ krêciæ g³ow¹ w œlad za jej ruchami.

– Dlaczego od razu dwa? Daj najpierw jeden, potem drugi...

Muszê powiedzieæ Lisowi, ¿e ma nierozgarniête s³u¿¹ce, które na

niczym siê nie znaj¹!

Conan wcisn¹³ kubek w jego b³¹dz¹c¹ rêkê i podniós³ do spra-

gnionych ust. Chwila – i kubek by³ pusty. Dziewczyna go nape³ni³a

i Biorri znów b³yskawicznie go osuszy³.

– Dobrze. Teraz mo¿na wstawaæ. Wygl¹da na to, ¿e ju¿ siê umy-

³em, a wiêc daj mi, ptaszyno, rêcznik. I przynieœ cokolwiek do jedze-

background image

– 36 –

nia. – Spojrza³ na Conana ca³kiem ju¿ przytomnym wzrokiem

i uœmiechn¹³ siê: – Zapomnia³em ciê uprzedziæ, ¿e mam bardzo moc-

ny sen. Matka, zanim mnie zdo³a³a obudziæ, piêœci sobie poobija³a, za

polano chwyta³a... Dobr¹ mia³em matkê... No co, zjemy i pójdziemy?

– Patrzê na ciebie, Rudy, i myœlê: jak te¿ przyjmie nas ten twój

p³atnerz, przecie¿ mówi³eœ, ¿e robi³ zbroje i dla ksiêcia, i dla przy-

jezdnych rycerzy. A z ciebie jeszcze woda cieknie na pod³ogê... No

a te spodnie... Wstyd! Biorri, czyœ sobie wczoraj nie prze³o¿y³ bara-

na z pó³miska na kolana? Ale plama! W takich spodniach nikt ciê

nie wpuœci do porz¹dnego domu.

– Spodnie! Wielka mi rzecz! – Biorri najwyraŸniej by³ dotkniê-

ty tak¹ ironi¹, ale nie odebra³o mu to apetytu. Jad³ z wielkim sma-

kiem, oblizuj¹c t³uste palce i wycieraj¹c je o kamizelê. – Nie podo-

baj¹ mu siê moje spodnie! Koñcz jeœæ i idziemy. Poka¿ê ci, co znaczy

Rudy Biorri!

D³ugo jeszcze nie móg³ siê uspokoiæ i mrucza³ gniewnie, dopó-

ki nie wyszli z szynku. Na dworze zatrzyma³ siê na chwilê, jakby coœ

sobie przypomnia³, potem uœmiechn¹³ siê i zdecydowanym krokiem

ruszy³ naprzód. Conan, id¹c obok, z podziwem zerka³ na tego pijaka

z potarganymi w³osami i bezdennym ¿o³¹dkiem, lubianego we wszyst-

kich szynkach, który wszêdzie czu³ siê jak u siebie w domu.

NieŸle pob³¹dziwszy znaleŸli siê w jakimœ œlepym zau³ku, gdzie

spoza gêstych zaroœli wystawa³y tylko dachy porz¹dnych domów.

– Przyjacielu, gdzieœ ty mnie zaprowadzi³? Od kiedy to p³atnerze

mieszkaj¹ w takich ustronnych miejscach? Gdzie tu kuŸnie, warsztaty?

– Poczekaj, na wszystko przyjdzie pora! Mówi³eœ coœ na temat

moich spodni, prawda? Moja koszula i przepiêkna kamizela równie¿

ci siê nie podobaj¹? Mo¿e i takie buty nie s¹ godne st¹paæ po wspania-

³ych ulicach Menory? – Mówi³ to z wielk¹ powag¹, przytupuj¹c nog¹

i wymachuj¹c rêkami, a jego szare oczy skrzy³y siê tak¹ weso³oœci¹,

¿e Conan, nic ju¿ nie rozumiej¹c, roz³o¿y³ tylko ramiona:

– Czy¿byœ przyprowadzi³ mnie tu po to, by pomówiæ o swoim

ubiorze? Widzê, ¿e dzban zimnej wody to za ma³o, ¿ebyœ siê obu-

dzi³. Trzeba ciê by³o jeszcze poczêstowaæ polanem, to byœ przypom-

nia³ sobie, gdzie masz mnie zaprowadziæ! Ech, czemu zwi¹za³em siê

z tob¹, ty beczko bez dna!

Conan ju¿ chcia³ zawróciæ i odejœæ, gdy Biorri rozeœmia³ siê

nagle, klepn¹³ go po ramieniu i powiedzia³:

– Poczekaj tu chwilê, zaraz pójdziemy do p³atnerza. St¹d jest

ju¿ ca³kiem niedaleko. – I znikn¹³ w furtce.

background image

– 37 –

Conan zacz¹³ siê przechadzaæ po zaroœniêtej ³opuchami uliczce,

podziwiaj¹c jab³onie, których ga³êzie ugina³y siê pod ciê¿arem ru-

mianych owoców, przep³oszy³ dwa gotowe walczyæ ze sob¹ koty i s³y-

sz¹c cich¹ rozmowê wróci³ do furtki, za któr¹ znikn¹³ Rudy Biorri.

Zajrza³ ponad niewysokim p³otem do ogrodu, gwizdn¹³ zdumiony

i schowa³ siê za pniem rosn¹cego w pobli¿u drzewa.

Od strony domu dumnym krokiem szed³ rudy strojniœ ze staran-

nie uczesanymi w³osami, w maleñkiej niebieskiej aksamitnej czap-

ce, zawadiacko zsuniêtej na ucho. Œnie¿nobia³a koszula, solidne nie-

bieskie spodnie wsuniête w nowiutkie buty i haftowana z³ot¹ nici¹

kamizela dodawa³y mu nieprzepartego uroku.

Obok, nie spuszczaj¹c z Biorriego zakochanych oczu, sz³a piêkna

kobieta, ju¿ nie najm³odsza, ale mimo to apetyczna. Widaæ by³o, ¿e ni-

czego tak nie pragnie na œwiecie, jak rzuciæ siê na szyjê temu frantowi.

– Przyjdê, oczywiœcie ¿e przyjdê do ciebie wieczorem. Prze-

cie¿ ledwie zsiad³em z konia, od razu tu przybieg³em. Tylko o tobie

myœla³em ca³y rok, szczêœcie ty moje! Nie, nie zatrzymuj mnie, mam

do za³atwienia wa¿ne sprawy w mieœcie. Przyjdê, jak siê œciemni. –

Mówi¹c to, mocno poca³owa³ œlicznotkê w rumiane usta.

– Biorri, wiesz przecie, jak ciê kocham! Bêdê czeka³a, na œwiê-

to mam zawsze przygotowane twoje ulubione wino.

– A¿ nie chce mi siê nigdzie st¹d ruszaæ. Jesteœ sama, masz wino,

a i pewnie upieczesz gêœ, prawda?

– Oczywiœcie, ¿e upiekê! – Zaœmia³a siê i zawis³a na jego szyi.

Conan, stoj¹c za drzewem, z rozbawieniem obserwowa³, jak

Biorri energicznie wyrywa siê z jej namiêtnych objêæ. Wreszcie uwol-

ni³ siê i pobieg³ do furtki, machaj¹c na po¿egnanie:

– Najwa¿niejsze, ¿ebyœ nie zapomnia³a o gêsi!

Wyskoczy³ na ulicê i widz¹c Conana, poci¹gn¹³ go za sob¹. Gdy

odeszli spory kawa³ek od domu, zaczêli siê g³oœno œmiaæ.

– Kto tu by³ niezadowolony z mojego wygl¹du? Kogo mierzi³y

moje piêkne spodnie? Nie, przyjacielu, chocia¿ jesteœ silny i byæ mo¿e

doœæ sprytny, w porównaniu z Rudym Biorrim zas³ugujesz na miano

zwyk³ego smarkacza. Pójdziemy teraz do p³atnerza, ale wszelkie

pertraktacje ja bêdê prowadzi³, jasne?

Conan szed³ cichymi uliczkami przedmieœcia, ci¹gle nie mog¹c

nadziwiæ siê przemianie, jaka dokona³a siê w jego towarzyszu. Nie

zosta³o ani œladu po jego leniwym, ko³ysz¹cym siê kroku – rudy ele-

gant szed³ energicznie, pewny siebie, i jego g³os, kiedy opowiada³

o swojej piêknej wdówce, u której przechowywa³ odœwiêtny strój,

background image

– 38 –

dŸwiêcza³ niskim basem. Conan wspomnia³, ¿e to w³aœnie zaskoczy-

³o go pierwszego wieczora, kiedy przyjechali do Menory.

– Pos³uchaj, przyjacielu, jeœli chodzi o spodnie, wszystko jest teraz

dla mnie jasne – jestem pewien, ¿e w ka¿dym mieœcie, do którego za-

gl¹dasz, ¿eby poœpiewaæ i wypiæ, czeka na ciebie taka œlicznotka z dzba-

nem wina, gêsi¹ i kufrem pe³nym twoich rzeczy. Ale wyt³umacz mi,

jak to siê dzieje, ¿e kiedy œpiewasz sam dla siebie, trudno to w ogóle

nazwaæ œpiewem – mówi¹c miêdzy nami, ryczysz gorzej ni¿ os³y, któ-

re spotyka³em na po³udniu. A kiedy wokó³ ciebie zbierze siê kompa-

nia, twój g³os rozbrzmiewa jak dzwon, a rêka sama siêga po miecz...

lub po kubek, zale¿nie od tego, o czym jest pieœñ. Co na to powiesz?

– Nieraz mnie ju¿ o to pytano. Chocia¿ sam nie wiem dlaczego

tak siê dzieje, ale jako cz³owiek wielkiej m¹droœci wyjaœniê w spo-

sób nastêpuj¹cy: mam takie ubranie, by w nim piæ, jeœæ i le¿eæ

w rynsztoku. I mam inne ubranie, w którym bez wstydu mogê siê

pokazaæ choæby na dworze. Tak te¿ jest z moimi g³osami: jeden na

dzieñ powszedni, kiedy nikt go nie s³yszy, a drugi dla dobrej kompa-

nii, która i ugoœci winem, i nape³ni mój mieszek. Teraz ju¿ rozumiesz,

przyjacielu Conanie?

– Szczerze ci powiem, Biorri: wielu widzia³em frantów w swo-

im ¿yciu, ale takiego zabawnego jak ty, widzê po raz pierwszy. A do

tego twojego p³atnerza dojdziemy dzisiaj, czy nie? Uwa¿aj, bo wrzucê

ciê w twoim piêknym stroju do kana³u i bêdziesz potem siedzia³ go³y

u wdówki, czekaj¹c, a¿ ci wszystko upierze!

– Stañ na chwilê i pos³uchaj! Co s³yszysz na tej ulicy? W³aœnie!

Stukot m³otów i brzêk pancerzy! A jeœli chodzi o kana³ – czy¿byœ

s¹dzi³, ¿e mam w Menorze tylko jedn¹ przyjació³kê i jeden kufer?

No, jesteœmy na miejscu. Teraz tam, w tamt¹ bramê!

Z zacisza sennych ogrodów wyszli na doœæ ruchliw¹ ulicê. Tam

i siam biegali po niej zmyœlni czeladnicy, uginaj¹c siê pod ciê¿arem

siode³, czapraków, tarcz i pochew. Ze wszystkich stron dolatywa³ stu-

kot m³otów i burz¹cy krew w ¿y³ach brzêk broni: rycerze, dla któ-

rzych wykonano pancerze i miecze, wypróbowywali je na miejscu,

na podwórzach warsztatów.

I na tym podwórzu, gdzie zaszli, jakiœ rycerz krzesa³ z miecza

iskry, walcz¹c ze zwalistym czeladnikiem, a potem stan¹³, obejrza³

klingê i powiedzia³:

– Doskona³a robota! Nie bez powodu mistrz Klars liczy sobie

tak drogo! A teraz pójdziemy obejrzeæ kolczugi! – I odszed³, rozma-

wiaj¹c z o¿ywieniem ze swoimi towarzyszami.

background image

– 39 –

Conan chcia³ ju¿ wejœæ do warsztatu, z którego co chwila wy-

biegali ch³opcy z he³mami, sztyletami, nagolennikami i innymi czê-

œciami zbroi, ale Biorri przytrzyma³ go za rêkaw i odci¹gn¹³ w cieñ

koniowi¹zu.

Z domu, rozmawiaj¹c g³oœno, wysz³o dwóch ludzi: przystojny

panicz z zaczerwienionym z gniewu obliczem, trzymaj¹cy w rêku

mocno wypchany trzos, i potê¿nie zbudowany majster w wytartych

skórzanych spodniach i wypuszczonej na nie prostej koszuli. Spod

opadaj¹cych na czo³o kêdzierzawych, czarnych, nieco siwiej¹cych

w³osów ironicznie b³yszcza³y m¹dre, piwne oczy, a gêsta broda po-

drygiwa³a od powstrzymywanego œmiechu.

– Nie, panie, broñ i pancerze robiê tylko na zamówienie. Goto-

we dostaniecie w s¹siednich warsztatach, tam wam wszystko doro-

bi¹, dopasuj¹ i ka¿dy dowolny herb umieszcz¹ na tarczy, a ja robiê

pancerze na miarê rycerza, a broñ tak, ¿eby pasowa³a mu do rêki.

– I dla mnie tak zrób! Ile razy mam mówiæ: zrób, a ten trzos

bêdzie nale¿a³ do ciebie! Przecie¿ pozosta³y jeszcze ca³e trzy dni do

turnieju!

– Nie, panie, ja ju¿ swoje powiedzia³em. Jeœli ktoœ zechce, niech

wam zrobi w ci¹gu trzech dni, ale nie majster Klars! I nie jest mi

potrzebny wasz trzos, panie, sam wam chêtnie zap³acê, ¿ebyœcie tyl-

ko ju¿ st¹d poszli i nie przeszkadzali mi w pracy!

– Ach ty, zuchwalcze! Nie wiesz, z kim mówisz! Nie ujdzie ci

to p³azem, nie bêdê zwa¿a³ na to, ¿e jesteœ pupilkiem ksiêcia! Ju¿

ci to wkrótce nie pomo¿e! – Prze¿uwaj¹c przekleñstwa, wskoczy³

na konia, którego przyprowadzi³ mu koniuch, i galopem wypad³ za

wrota.

– Dobry sobie, co? – Biorri z uœmiechem spogl¹da³ spod okapu

koniowi¹zu na majstra, stoj¹cego spokojnie na ganku i z ironicznym

uœmieszkiem obserwuj¹cego odje¿d¿aj¹cego niedosz³ego klienta. –

Jeœli ktoœ mu siê nie spodoba, za nic nie sprzeda mu broni ani nie

przyjmie zamówienia. Powiedzia³, ¿e nie mo¿e zrobiæ zbroi w ci¹gu

trzech dni. Jeœli tylko zechce, wszystko wykona w jedn¹ noc! No

a teraz chodŸmy, czas, ¿ebyœmy z nim porozmawiali.

Z tymi s³owami wyszed³ na œrodek podwórza, wzi¹³ siê pod boki

i zawo³a³:

– Na Przejaœniejszego Mitrê! Przecie¿ to sam mistrz Klars wy-

szed³ na ganek, ¿eby powitaæ szanownego Biorriego! Ale dlaczego

jesteœ sam? Gdzie Altus, Mink, Ergon i inni mistrzowie? Przyby-

wam z daleka i oczekujê powitania ze wszystkimi honorami!

background image

– 40 –

– No, co za goœæ! Biorri, w³aœnie ciê wczoraj wspominaliœmy –

gdzie siê podziewa ten hultaj, zaraz œwiêto, a jego nie ma! Witaj,

przyjacielu, cieszê siê, ¿e ciê widzê!

Mistrz Klars zszed³ z ganku. Objêli siê, g³oœno poklepuj¹c je-

den drugiego po plecach. Kilku czeladników zatrzyma³o siê, zasko-

czonych tym niebywa³ym widowiskiem, ale majster tak na nich spoj-

rza³, ¿e natychmiast zniknêli.

– Dobrze, ¿e nie zapominasz starych przyjació³. ChodŸmy, po-

siedzimy, pogadamy, przecie¿ nie widzieliœmy siê ca³y rok!

– Posiedzimy i spokojnie pogadamy, ale najpierw chcê ciê o coœ

poprosiæ...

– Dla ciebie, Rudy, wszystko, co sobie za¿yczysz! Nawet na-

szyjnik dla twojej œlicznotki mogê zrobiæ, chocia¿ jestem p³atnerzem!

Gadaj œmia³o, o co chodzi.

Biorri zwróci³ siê w stronê koniowi¹zu i skin¹³ przyzywaj¹co

rêk¹. Conan wyszed³ z ukrycia i zbli¿y³ siê do mistrza Klarsa.

– O, a któ¿ to taki? Czy¿by twój przyjaciel? No to witaj! Nie

wiem, z kim mam do czynienia, ale ja jestem mistrz Klars.

– A ja – Conan-Cymmerianin. Jestem rad, ¿e mogê ciê poznaæ,

a tym bardziej siê cieszê, ¿e przyprowadzi³ mnie tutaj ten œpiewaj¹-

cy frant.

– No wiêc który z was ma do mnie sprawê? Czujê, ¿e chodzi tu

nie o naszyjnik, lecz o dobry miecz... Zgad³em?

– Klars, widzieliœmy przed chwil¹, jak pozby³eœ siê tego na-

chalnego klienta, który potrz¹sa³ ci pod nosem sakiewk¹. Niech ci

tylko nie przyjdzie do g³owy potraktowaæ tak mego przyjaciela! Nie

po to przyby³ na turniej, ¿eby staæ na uboczu! Widzisz, jaki to dziel-

ny m³odzian, wyekwipuj go wiêc jak najlepiej. A mieszek ma równie

ciê¿ki jak ten cz³owiek, który tak ci wygra¿a³.

Mistrz przesta³ siê uœmiechaæ i bacznie zmierzy³ wzrokiem Co-

nana. Potem twarz znów mu siê rozjaœni³a i wyci¹gn¹³ do Cymme-

rianina szerok¹ d³oñ:

– Zgoda! Ca³a przyjemnoœæ pracowaæ dla takiego woja! To nie

jakiœ tam fagas przeklêtego Ferndina! I niech Mitra pozwoli mi zo-

baczyæ, jak pokonasz na turnieju tego przeklêtego wyrodka! Tfu,

muszê jak najszybciej przep³ukaæ gard³o po wymówieniu jego obrzy-

dliwego imienia! ChodŸmy do mnie i tam wszystko ustalimy.

Przeszli obok stajni, kuŸni, minêli warsztat, gdzie robiono kol-

czugi, i zbli¿yli siê do niewielkiego domu, stoj¹cego w sadzie. Go-

spodarz otworzy³ drzwi i zaprosi³ do œrodka.

background image

– 41 –

– Widzisz, co to znaczy Rudy Biorri! – szepn¹³ do ucha Co-

nanowi jego towarzysz. – Majster zaprosi³ nas do swego domu!

Nawet ja nigdy tutaj nie by³em. Najwidoczniej przypad³eœ mu do

gustu!

Niem³oda, lecz wci¹¿ bardzo przystojna kobieta w br¹zowej,

obcis³ej u góry sukni, przypominaj¹cej stroje wielkich dam, w mil-

czeniu sk³oni³a siê goœciom i wysz³a pos³uszna w³adczemu spojrze-

niu mê¿a. Po chwili wróci³a z dzbanem wina, a m³odziutka s³u¿¹ca,

kilka razy biegaj¹c do kuchni, zastawi³a stó³ najprzeró¿niejszym ja-

d³em. Nakrywszy do sto³u, kobiety odesz³y, a majster zasiad³ na krze-

œle z wysokim oparciem i zacz¹³ nalewaæ wino.

– Wypijemy, zak¹simy i weŸmiemy miarê. Jutro wieczorem

wszystko bêdzie gotowe. Rano przyprowadŸ swego konia, na pewno

ma zbite podkowy. Sk¹d przyjecha³eœ?

– Z Belverusu, ale konia podkuwa³em jeszcze dawniej. Dobrze

trafi³eœ z tymi podkowami. S³uchaj, wspomnia³eœ o jakimœ Ferndi-

nie, co to za ptaszek?

Do rozmowy wmiesza³ siê Rudy Biorri:

– Ech, Conanie, co siê tu dzieje! Lis wczoraj wszystko mi opo-

wiedzia³. Wypijmy najpierw za nasze spotkanie, a potem porozma-

wiamy o tym plemieniu szakali!

– Tak, Biorri, masz racjê! Nie warto psuæ smaku dobrego wina

rozmowami o tym... tfu, niech go!

Z rozkosz¹ osuszyli kubki i zabrali siê do jedzenia. Mimo ¿e

niedawno zjedli obfite œniadanie u Lisa, aromatyczne wonie potraw

stoj¹cych na stole kaza³y im zapomnieæ o ca³ym œwiecie. Przed Co-

nanem w g³êbokiej misie parowa³o pieczyste z jarzynami, polane

ostrym sosem, który szczypa³ w jêzyk i wywo³ywa³ ³zy. Ten ogieñ

mo¿na by³o ugasiæ tylko winem, tak wiêc dzban kr¹¿y³ w ko³o, a¿

wreszcie go opró¿nili.

Gospodarz nie popêdza³ swych goœci, ale co chwila z luboœci¹

taksowa³ wzrokiem szerok¹ pierœ i potê¿ne ramiona Cymmerianina.

Z trudem wytrzyma³, a¿ wszystko zosta³o zjedzone i wypite, i nie-

cierpliwie zerwa³ siê z krzes³a.

– Biorri, o Ferndinie opowiesz mu lepiej ode mnie, masz bar-

dziej giêtki jêzyk. Ale pamiêtaj, masz to tak powiedzieæ, ¿eby w nim

krew zawrza³a, ¿eby choæ trochê poczu³, jak¹ ¿ywimy nienawiœæ do

tego psiego syna! A tymczasem ja zrobiê tu tak¹ zbrojê, jakiej nie

ma nawet ksi¹¿ê Orgeld! ChodŸmy, Cymmerianinie, chodŸmy jak

najszybciej, nie mo¿na traciæ czasu!

background image

– 42 –

U Klarsa zabawili do wieczora. Conan zawsze lubi³ pracownie

p³atnerskie, ale to, co tutaj zobaczy³, wprawi³o go w zachwyt. By³o

to prawdziwe ma³e królestwo, którym w³ada³ groŸny majster Klars.

Kochali go i zarazem bali siê wszyscy, poczynaj¹c od siwobrodych

majstrów, najbli¿szych wspó³pracowników Klarsa, a koñcz¹c na

sprytnych ch³opakach, którzy dopiero niedawno przyszli do niego

na naukê i z wielkim zapa³em zamiatali podwórze. Jeden z nich co

si³ w nogach pobieg³ z jakimœ poleceniem, wypowiedzianym przez

mistrza cichym g³osem, i wkrótce ze wszystkich warsztatów wylegli

powa¿ni p³atnerze w poprzepalanych fartuchach, z rêkami poczer-

nia³ymi od pracy w metalu.

Niczym królewska œwita przeszli za mistrzem Klarsem do wiel-

kiej izby z prostymi ³awkami wzd³u¿ œcian, na których by³y roz³o¿o-

ne przeró¿ne kolczugi, he³my, misiurki, a na œcianach wisia³y mie-

cze i sztylety. W jednym rogu zwraca³y uwagê umocowane

w specjalnym stojaku b³yszcz¹ce topory bojowe. Przyci¹ga³y wzrok

³uki i strza³y ró¿nych rodzajów, gotowe do bitwy, by zaœpiewaæ sw¹

odwieczn¹ pieœñ œmierci.

Mo¿na tutaj by³o tak¿e zamówiæ bojowy rz¹d dla koni – siod³a,

przystosowane dla jeŸdŸców w zbrojach, masywne strzemiona, pi-

kowane derki i wiele, wiele innych rzeczy, których przeznaczenie

zna³ tylko prawdziwy woj.

D³ugo wybierali, przymierzali, przyk³adali, a potem poszli do

kuŸni, gdzie sam mistrz Klars wybra³ klingê spoœród ca³ej sterty ¿e-

lastwa przygotowanego do ostatniego hartowania. Od dŸwiêku m³o-

tów, œmiechu kowali, syku powietrza w miechach, tryskaj¹cych na

wszystkie strony iskier i zapachu gor¹cego metalu Conana zaswê-

dzia³y rêce i schwyci³ m³ot stoj¹cy pod œcian¹.

– Ano poka¿, na co ciê staæ! Widzê, ¿e potrafisz trzymaæ m³ot

w rêkach! Czy¿byœ by³ kowalem?

– Zdarza³o siê! Hej, ch³opcy, wiêcej ognia!

Klinga wyci¹gniêta ze st¹gwi ze s³on¹ wod¹ do czerwonoœci roz-

¿arzy³a siê w palenisku i Conan zacz¹³ j¹ pracowicie kuæ ogromnym

m³otem, a majster Klars poprawia³ go swoim m³otkiem.

Biorri, pokrêciwszy siê nieco ko³o paleniska, wkrótce znikn¹³,

nie mog¹c wytrzymaæ panuj¹cego tu gor¹ca i ha³asu.

Nie by³o go do wieczora, gdy spoceni i zmêczeni mistrz i jego

potê¿ny pomocnik wyszli na dwór. A w kuŸni za ich plecami w dal-

szym ci¹gu p³on¹³ ogieñ i bez przerwy podzwania³y m³oty – du¿y

i ma³y.

background image

– 43 –

– A wiêc ustaliliœmy. Rano przyprowadzisz konia, zmienimy mu

podkowy i wybierzemy uprz¹¿. A teraz trzeba troszeczkê odsapn¹æ.

Hej, Biorri, stary hulako, gdzie ciê ponios³y demony?

Jego g³os zahucza³ na ca³¹ ulicê i okoliczne psy odpowiedzia³y

mu wœciek³ym ujadaniem.

Drzwi stajni skrzypnê³y i na progu ukaza³ siê Biorri. Nasz ele-

gant nieŸle siê tam wyspa³ i teraz z sianem na spodniach, kamizeli

i czapce, któr¹ œciska³ pod pach¹, nie wygl¹da³ ju¿ tak wspaniale.

Conan nie móg³ siê powstrzymaæ od œmiechu.

– Teraz poucztujesz u „Starego Lisa” i mo¿esz siê wybieraæ do

nastêpnej wdówki z kufrem.

– Dobrze, ¿eœ mi przypomnia³! Przecie¿ jej obieca³em! ChodŸ-

my, odprowadzê ciê do zajazdu, po drodze opowiem o tym Ferndi-

nie, a potem wyruszê do niej. Pieczona gêœ to nie byle co! A i ona

sama... palce lizaæ! – Biorri z rozkoszy zmru¿y³ oczy i cmokn¹³.

Mistrz Klars równie¿ siê rozeœmia³ i tkn¹³ go w brzuch wielk¹

piêœci¹:

– No dobrze, jeœli obieca³eœ, to idŸ! Ale jutro przyjdziesz do

nas i nie wypuœcimy ciê, dopóki nie zaœpiewasz wszystkiego, co znasz.

Szczególnie o królu Gregorze! Dobrze, idŸcie, bo ju¿ prawie ca³kiem

ciemno. Hej, Arnolf, weŸ pochodnie i odprowadŸ tych panów! Ru-

szaj ¿ywo!

Ch³opak z zapalon¹ pochodni¹, Conan i Biorri wyszli za bramê,

a mistrz Klars d³ugo jeszcze spogl¹da³ za nimi, to chmurz¹c siê od

nieweso³ych myœli, to znów nagle z jakiegoœ powodu uœmiechaj¹c

siê. Potem wróci³ do kuŸni i do stuku m³otów do³¹czy³ jego w³adczy,

gromki g³os.

VI

Œwiêto Obfitoœci Mitry od najdawniejszych czasów by³o dla

mieszkañców Menory i ca³ego ksiêstwa Bergheim najradoœniejszym

wydarzeniem roku. Rolnicy zbierali plony, hodowcy byd³a podlicza-

li swoje stada, i wszyscy wznosili mod³y do Mitry o ³aski na przy-

sz³y rok.

Ma³¿eñstwa zawarte w okolicach œwiêta uchodzi³y za najbardziej

trwa³e i szczêœliwe. Dlatego jeszcze wiele dni po zakoñczeniu ob-

rzêdów i ceremonii ku czci Przejaœniejszego Mitry w mieœcie i w ca³ej

background image

– 44 –

prowincji odbywa³y siê niezliczone wesela. Jednak¿e w tym roku,

pomimo o¿ywienia, które jak zwykle zapanowa³o w Menorze w prze-

dedniu œwiêta, wyczuwa³o siê jakieœ napiêcie, zaniepokojenie, ocze-

kiwanie nieszczêœcia. Miasto ¿y³o jak dawniej, toczy³ siê handel, ulice

pe³ne by³y ludzi, ale nie s³yszano tu g³oœnych rozmów, œmiechu. Sie-

dz¹cy w szynkach mieszczanie o czymœ szeptali, ze smutkiem krê-

c¹c g³owami i wyra¿aj¹c nadziejê, ¿e Mitra nie dopuœci do tak strasz-

nych rzeczy.

Ferndin – by³o to imiê, które niepokoi³o ca³e miasto, którego

jak d¿umy bali siê wszyscy mieszkañcy. Ksi¹¿ê, ich m¹dry, m³ody

ksi¹¿ê Orgeld, który w tak krótkim czasie przeobrazi³ ca³y kraj, na-

gle sta³ siê pos³uszn¹ marionetk¹ w rêkach owego przyb³êdy! Gdzie

podzia³o siê jego opanowanie i rozs¹dek w sprawach pañstwowych,

gdzie jego m¹dre wyroki? Niekoñcz¹ce siê uczty, polowania, szalo-

ne hulanki. Wszystkie wa¿ne sprawy zaniedbano, a jeœli ju¿ trzeba

by³o o czymœ zadecydowaæ, ksi¹¿ê najpierw zasiêga³ rady u swego

niezast¹pionego Ferndina i potem powtarza³ jego s³owa.

I oto teraz Ferndin zamierza wzi¹æ udzia³ w Wielkim Turnieju!

Kiedy wieœæ ta obieg³a miasto, zahucza³o w nim jak w ulu. Przecie¿

zwyciêstwo w turnieju poœwiêconym Wszechmog¹cemu Mitrze sta-

nowi³o dla nisko urodzonego cz³owieka jedyn¹ szansê na uzyskanie

tytu³u, który w ka¿dym innym przypadku przechodzi³ z ojca na syna!

W turnieju mogli braæ udzia³ wojowie z ró¿nych warstw spo³ecz-

nych – ksi¹¿êta, baronowie, a tak¿e ludzie prostego urodzenia. Zwy-

ciêzcê uwa¿ano za wybrañca Mitry. Jeœli w ¿y³ach tego cz³owieka

p³ynê³a b³êkitna krew, ksi¹¿êca nagroda dodawa³a wagi jego tytu³o-

wi i przysparza³a bogactw. Jeœli zaœ Mitra da³ zwyciêstwo prostemu

cz³owiekowi, od razu stawa³ siê szlachetnym rycerzem, a tytu³ i ma-

j¹tek, który przy okazji otrzymywa³, czyni³y z niego wielk¹ personê.

To w³aœnie zamierzal osi¹gn¹æ Ferndin. Bez tytu³u i maj¹tku by³

jak lekka szczapa miotana falami. Wystarczy³by jakiœ kaprys ksiêcia

lub intrygi dworzan, by natychmiast wyrzucono go z pa³acu. Gdyby

jednak mia³ tytu³... O, wtedy móg³by siê zmierzyæ z ka¿dym wro-

giem! Umocni³by to, co ju¿ osi¹gn¹³, i zosta³by g³ównym doradc¹

ksiêcia w sprawach pañstwowych, zajmuj¹c miejsce nale¿¹ce nie-

gdyœ do barona Dissa z Redbornu. A potem...

Potem zosta³by prawdziwym w³adc¹ Bergheimu, krêc¹c ksiêciem

tak, jak potrafi to czyniæ piêkna kochanka ze starym lubie¿nikiem...

Widzieli to i przeczuwali wszyscy – zarówno z otoczenia ksiê-

cia, jak i prosty naród. Œwiêto Mitry zbli¿a³o siê jak wielka burzowa

background image

– 45 –

chmura, nie wiadomo by³o, czy burza przejdzie bokiem, czy spali

ca³e miasto piorunami.

Taki smutny obraz przedstawi³ Conanowi wymowny Biorri, kie-

dy wieczorem wracali do szynku starego Lisa. I Conan, który nigdy

nie widzia³ ani m³odego ksiêcia, ani podstêpnego Ferndina, móg³ ju¿

doskonale wyobraziæ sobie swego przysz³ego przeciwnika. Opowie-

dziawszy to wszystko, Biorri przystan¹³ na chwilê i zapyta³:

– Teraz rozumiesz, dlaczego Klars tak ci siê przypatrywa³?

Da³bym sobie rêkê uci¹æ, ¿e podobnych do ciebie wojów nie bêdzie

na turnieju. Mo¿esz uwierzyæ w³óczêdze Biorriemu, przecie¿ od lat

ogl¹dam te zmagania! Panowie doskonale w³adaj¹ broni¹, ale ¿aden

z nich nie ma tak szerokich ramion i potê¿nych r¹k. A proœci ludzie

nie pal¹ siê do takich turniejów – obowi¹zuj¹ tutaj surowe zasady:

wolno zabiæ przeciwnika. W ostatnich latach wielu uczestników tur-

nieju wola³o uznaæ sw¹ przegran¹ ni¿ straciæ ¿ycie, ale mimo to...

Kto z prostych wojów zechce zaryzykowaæ w³asn¹ g³owê, walcz¹c

z doœwiadczonym rycerzem, od dzieciñstwa przywyk³ego do siedze-

nia w siodle, codziennie æwicz¹cego siê w sztukach walki? Ale ty...

Takich zuchów Menora jeszcze nie widzia³a. Mo¿e to sam Mitra

przywiód³ ciê tutaj?

Zamyœli³ siê i szed³ w milczeniu. Przy bramie powiedzia³:

– Nie pójdê teraz do Lisa, bo nie móg³bym odwiedziæ swej œlicz-

notki. Oczekuj mnie jutro rano, wybierzemy siê razem, ¿eby podkuæ

twego ogiera. No, ma³y, poœwieæ mi teraz, ¿ebym siê nie potkn¹³ na

drodze! – Da³ kuksañca ch³opcu z pochodni¹ i obaj zniknêli za rogiem.

Po umyciu siê na podwórzu z ty³u domu i po zjedzeniu kolacji

w towarzystwie ch³opów, którzy przyjechali na targ z okazji œwiêta,

Conan poprosi³ gospodarza, by obudzono go rano, i poszed³ na górê.

Obudzi³y go mocne szturchañce. Kiedy niechêtnie otworzy³ oczy,

ku swemu zdziwieniu ujrza³ Biorriego. Mia³ jaœniej¹cy czystoœci¹

strój, a jego rude w³osy by³y œwie¿o umyte i gorza³y w promieniach

s³oñca jak p³omienie ogniska.

– ObudŸ siê, obudŸ! Specjalnie przyszed³em wczeœniej, ¿eby ci

siê zrewan¿owaæ za wczorajsze! Ty, przyjacielu, te¿ masz twardy

sen. Jeszcze chwila, a musia³bym ci wylaæ na g³owê dzban wody!

Conan z³apa³ go w garœæ i powali³ na ³o¿e, które a¿ zaskrzypia³o

pod ich ciê¿arem.

Jednak zapach gor¹cej pieczeni, rozchodz¹cy siê po ca³ej izbie,

by³ tak kusz¹cy, ¿e Cymmerianin trzepn¹³ tylko Biorriego kilka razy

poduszk¹ i usiad³ za sto³em.

background image

– 46 –

– Ty z pewnoœci¹ ju¿ jad³eœ. Nie wierzê, by wdówka wypuœci³a

ciê z pustym ¿o³¹dkiem.

– Nie, nie myœl, ¿e to wszystko jest tylko dla ciebie! Tak siê

spieszy³em, ¿e nie mia³em czasu dobrze zjeœæ, a w dodatku ona ci¹-

gle chcia³a mnie ca³owaæ. Prawie siê ud³awi³em! Sam rozumiesz, ¿e

takie jedzenie nie idzie na zdrowie!

– A co bêdzie z twoj¹ kamizel¹? Czy pomyœla³eœ o spodniach?

Nie, nic ci nie zostawiê, siedŸ spokojnie i podziwiaj, jak ja jem.

– Ech, Cymmerianinie, nie znasz jeszcze Rudego Biorriego! No

bo i có¿ ty w³aœciwie o mnie wiesz? Popatrz, jak zachowuj¹ siê wiel-

cy panowie, w tym równie¿ Rudy Biorri!

Przysiad³ siê do sto³u i zacz¹³ jeœæ z tak¹ godnoœci¹, nie upusz-

czaj¹c ani kropli sosu i nie brudz¹c r¹k, ¿e Conan zapatrzy³ siê w nie-

go z podziwem, zapominaj¹c o tym, co sam ma na talerzu. Wytwor-

nym gestem Biorri uj¹³ kubek i wolno zacz¹³ piæ wino ma³ymi

³yczkami. Tego ju¿ Conan nie móg³ wytrzyma栖 pijak Biorri cedzi

wino przez zêby jak stary baron na stypie! Œmiech wstrz¹sn¹³ œcia-

nami izby. Biorri odstawi³ kubek i równie¿ siê rozeœmia³.

Szybko dokoñczyli œniadanie, osiod³ali konie i pojechali do mi-

strza Klarsa.

– Niech przy okazji podkuje tak¿e moj¹ lekkonog¹ Zoldê, bo

zaraz zacznie siê œwiêto, potem czeka nas turniej, a co bêdzie dalej,

kto wie... – roztropnie zauwa¿y³ Biorri.

Galopem przemknêli pustymi o tej porze ulicami i zatrzymali

siê przy znanej bramie.

Mistrz ju¿ na nich czeka³, i kiedy ch³opcy poprowadzili konie

do kowala, powiedzia³:

– Oni tam wszystko sami zrobi¹. Wiedzia³em, Rudy, ¿e przy-

prowadzisz do mnie swoj¹ piêkn¹ koby³kê. No, chodŸmy, obejrzy-

my to i owo!

Poszli do izby, gdzie na œcianach wisia³a broñ. Czeka³ tam

na nich wysoki ciemnow³osy m³odzieniec z bardzo powa¿nymi

oczami.

– To mój starszy syn, Rialt. Jeœli chcesz, bêdzie twoim gierm-

kiem. No, a teraz do roboty! Wk³adaj zbrojê, Cymmerianinie!

Gdy tylko weszli do pokoju, Conan zauwa¿y³ w k¹cie, gdzie

wczoraj groŸnie b³yszcza³y topory, starannie roz³o¿on¹ na szerokiej

³awie gotow¹ zbrojê. Jej rozmiar nie pozostawia³ cienia w¹tpliwo-

œci: zosta³a wykonana specjalnie dla niego. A wiêc majster i jego lu-

dzie nie spali ca³¹ noc, spiesz¹c siê z zamówieniem.

background image

– 47 –

Conan podszed³ do ³awy i okiem znawcy zacz¹³ ogl¹daæ zbrojê.

Od razu doceni³ mocne, a zarazem misterne, sploty kolczugi, wy-

godne klamry i pancerz, który dobrze os³ania³ cia³o, nie krêpuj¹c

ruchów. Obok le¿a³a wielka ciê¿ka tarcza z wizerunkiem s³oneczne-

go dysku i b³yszcz¹cy miecz z masywn¹ rêkojeœci¹.

Ko³o miecza majster po³o¿y³ pochwê bogato zdobion¹ z³otem.

Conan, odziawszy siê przy pomocy Rialta, który bardzo zrêcz-

nie pozapina³ wszystkie klamry, z przyjemnoœci¹ przespacerowa³ siê

po izbie. Lubi³ ten ciê¿ar ¿elaza, czu³ wtedy jeszcze bardziej sw¹

si³ê i krew zaczyna³a siê burzyæ w ¿y³ach na myœl o czekaj¹cej go

bitwie.

Majster poda³ mu tarczê i Conan, wyci¹gn¹wszy miecz z pochwy,

kilka razy ze œwistem przeci¹³ nim powietrze.

– Mam wra¿enie, jakbym siê urodzi³ w tej zbroi! Mistrzu Klars,

jesteœ królem p³atnerzy! No to teraz bêdê mia³ u¿ywanie na Wielkim

Turnieju, przekonam siê, co to za rycerze walcz¹ w imiê Przejaœniej-

szego Mitry!

– Ale najpierw wypróbujesz miecz i zbrojê w walce ze mn¹. Nie

powinni ciê przedwczeœnie widzieæ na Œwiêtym Placu, gdzie mnó-

stwo przyjezdnych rycerzy próbuje teraz swych si³, przechwalaj¹c

siê zrêcznoœci¹ przed gapiami. Przeklêty Ferndin ma zbyt wielu szpie-

gów, którzy z pewnoœci¹ krêc¹ siê tam, wypatruj¹c s³abych punktów

przeciwników. Nikt nie wie, jaki on jest w walce. Jedni mówi¹, ¿e

w³ada mieczem jak doœwiadczony rycerz, a inni, ¿e nie wytrzyma

pierwszego pojedynku. Ja osobiœcie nie w¹tpiê, ¿e jest niebezpiecz-

nym przeciwnikiem. A teraz, Rialcie, zaprowadŸ goœci na tylne po-

dwórze i powiedz ludziom, ¿eby nikt tam nie zagl¹da³ – bo obedrê

ze skóry! Poczekajcie tam na mnie, zaraz przyjdê.

Conan ju¿ wczoraj zrozumia³, ¿e czeka go nie zwyk³y ksi¹¿êcy

turniej, lecz coœ znacznie bardziej powa¿nego i niebezpiecznego. A po

ostatnich s³owach mistrza Klarsa zala³a go gor¹ca fala przeczucia

walki na œmieræ i ¿ycie, d³onie mocniej zacisnê³y siê na skórzanych

pêtlach tarczy i na rêkojeœci miecza, nogi naprê¿y³y siê, a oczy roz-

b³ys³y zimnym ogniem.

To, co mistrz Klars nazwa³ „tylnym podwórzem”, by³o idealnie

równym placem, ze wszystkich stron ogrodzonym mocn¹ drewnian¹

barier¹. Mo¿na tu by³o wypróbowaæ konia, zbrojê, a nawet stoczyæ

prawdziw¹ walkê, nie obawiaj¹c siê wœcibskich oczu.

Tutaj w³aœnie koniuchowie przyprowadzili wspania³ego wrone-

go ogiera i figlarn¹ gniad¹ koby³kê. Na grzbiet ogiera narzucono grub¹

background image

– 48 –

derkê, os³aniaj¹c¹ boki i nogi szlachetnego zwierzêcia. Koñ mia³ te¿

ochronê g³owy ze szparami na oczy, a skórzanego siod³a z poz³aca-

nymi strzemionami móg³by pozazdroœciæ ka¿dy baron. Rumak nie-

cierpliwie grzeba³ kopytem i potrz¹sa³ g³ow¹, podzwaniaj¹c wêdzi-

d³em. Conan obszed³ go doko³a, podziwiaj¹c uprz¹¿. By³a wyj¹tkowo

solidnie wykonana, pomalowana na czarno, z b³yszcz¹cymi metalo-

wymi nak³adkami. Obejrza³ podkowy, a gdy stwierdzi³, ¿e kowale

dobrze wywi¹zali siê ze swego zadania i starannie spi³owali kopyta,

nie zwa¿aj¹c na ciê¿ar zbroi lekko wskoczy³ na siod³o i kilka razy

przejecha³ wko³o, sprawdzaj¹c, czy wszystko jest w porz¹dku. Koñ,

podzielaj¹c dobry nastrój swego pana, bieg³ po placu, jakby nie czu-

j¹c na grzbiecie ciê¿aru jeŸdŸca.

Biorri, stoj¹c obok ze sw¹ koby³¹, mi³oœnie poklepywa³ j¹ po

zgrabnej szyi.

– Ale zuch z tego starego Klarsa! – powiedzia³ z zachwytem. –

No, Ferndinie, strze¿ siê teraz!

Koniuchowie przyprowadzili jeszcze jednego konia – dla mi-

strza Klarsa. Grubokoœcista, z³ocistoruda koby³a sta³a spokojnie, kie-

dy nak³adali na ni¹ uprz¹¿. Z ukrytych tylnych drzwi wyszed³ mistrz,

odziany w bogat¹ zbrojê. Najwidoczniej nieraz stacza³ w niej walki

na tylnym podwórzu, poniewa¿ by³a pogiêta i poobijana. Miecz, wi-

sz¹cy w pochwie przy pasie Klarsa, wzbudza³ prawdziwy respekt.

– No, Cymmerianinie, zaraz mi poka¿esz, na co ciê staæ! Jesteœ

tak silny, ¿e ca³kiem niechc¹cy mo¿esz zrobiæ krzywdê staremu Klar-

sowi, ale pamiêtaj – to nie s¹ ksi¹¿êce szranki, zachowaj spokój i zim-

n¹ krew! A wiêc zaczynamy! – Wzi¹³ z r¹k syna he³m, na³o¿y³ go,

wskoczy³ na konia i odjecha³ na drugi koniec placu.

Czeladnicy, nie mog¹c powstrzymaæ ciekawoœci, zerkali na nich

zza uchylonych drzwi i spoza zabudowañ gospodarczych. DŸwiêk

stali, tupot kopyt i g³os mistrza Klarsa, domagaj¹cego siê od Conana

ci¹gle nowych manewrów, zag³usza³y ich pe³ne zachwytu okrzyki.

Kiedy jednak mistrz zatrzyma³ siê i odda³ tarczê Rialtowi, zniknêli,

jakby ich wiatr zdmuchn¹³.

Zdj¹wszy he³m i potrz¹sn¹wszy sklejonymi od potu w³osami,

majster, dysz¹c ciê¿ko, podjecha³ do Conana:

– Widzê, ¿e urodzi³eœ siê po to, ¿eby byæ wojem, tak jak ja –

¿eby byæ p³atnerzem. Jeszcze nie spotka³em cz³owieka, który zna³by

tyle sposobów walki. Z³aŸ z konia, rozbieraj siê, a ja poœlê Rialta do

Lisa: od dziœ jesteœ moim goœciem! I nie spieraj siꠖ tak bêdzie le-

piej dla ciebie. Sam lubiê Starego Lisa, chêtnie chodzê tam siê napiæ,

background image

– 49 –

4 – Conan i podziemie niewoli

ale zajazd to zajazd, ka¿dy mo¿e tam wejœæ. Chyba mnie rozumiesz?

Hej, Biorri, zaprowadŸ Zoldê do mojej stajni i te¿ siê tu przepro-

wadŸ – uprzedza³em, ¿e teraz do mnie masz nale¿eæ: starczy tego

zabawiania hulaków w szynku.

Zsiad³ z konia i rzuci³ wodze koniuchom. Ogier Conana, jesz-

cze rozgrzany walk¹, r¿a³ i stawa³ dêba, ale i jego wkrótce zabrano

z podwórza.

Rialt pomóg³ Conanowi zdj¹æ zbrojê, przekaza³ j¹ terminato-

rom, którzy natychmiast podbiegli, i poszed³ do Starego Lisa. Mistrz

Klars, Conan i Biorri wolno szli przez ogród.

– Dobrze znam m³odego ksiêcia – powiedzia³ Klars. – Jest za-

palczywy, ale kiedy trzeba, zachowuje niewzruszony spokój i opa-

nowanie. Zawsze wiedzia³, czego chce, i potrafi³ to osi¹gn¹æ. A te-

raz nagle pojawi³ siê ten Ferndin i ksi¹¿ê zmieni³ siê nie do poznania.

To jakaœ nieczysta sprawa! S¹dzê, ¿e nie obesz³o siê bez czarów.

Miej siê na bacznoœci, Cymmerianinie, masz teraz strasznego prze-

ciwnika! Ech, gdybym móg³ do twojej si³y dodaæ sw¹ nienawiœæ!

Gdybym tylko móg³!

VII

Obudzi³o go ostro¿ne pukanie do drzwi. Sen natychmiast ulecia³

i umys³ zacz¹³ pracowaæ jasno. Tak, ju¿ jest ranek, wkrótce wzejdzie

s³oñce i zaczn¹ siê te wszystkie idiotyczne ceremonie ze sk³adaniem

ho³dów i przynoszeniem darów. Ferndin usiad³ gwa³townie, opusz-

czaj¹c nogi na miêkki dywan. Wypi³ duszkiem kubek wina z roz-

puszczonym w nim maleñkim kawa³eczkiem kujeby – gêstej, czer-

wonawej substancji, przygotowanej w podziemnych celach przez

kap³anów Seta, którzy unikali jakichkolwiek kontaktów z ludŸmi.

Set – oto prawdziwy w³adca tego œwiata, wielki, tajemniczy w¹¿,

pan ¿ycia i œmierci! Tylko on godzien jest ho³dów i szacunku, nie to,

co ten bo¿ek bez twarzy, któremu s³abi ludzie chc¹ dogodziæ niewin-

nymi ofiarami! Mitra, Sprawca ¯ycia, Bóg Obfitoœci, i S³oñce – jego

oko... Czego to nie wymyœli cz³owiek, by p³ody z jego pola mog³y

wykarmiæ rodzinê, a krowy dobrze siê cieli³y!

Ferndin uœmiechn¹³ siê, czuj¹c, jak ¿ar kujeby rozchodzi siê po

ca³ym ciele, nape³niaj¹c cz³onki m³od¹ si³¹ i lekkoœci¹. Ile ma lat?

Trudno powiedzieæ... Chyba nie mniej ni¿ osiemdziesi¹t. A w lustrze

background image

– 50 –

widaæ cz³owieka z czarnymi w³osami i drapie¿nym wyrazem twa-

rzy, któremu nikt nie da³by wiêcej ni¿ czterdzieœci lat. To prowincjo-

nalne ksiêstewko jest ca³kiem dobrym miejscem, dobrym i bardzo

bogatym! Ju¿ wkrótce on, Ferndin, stanie siê jego w³adc¹, a wów-

czas bêdzie mo¿na pomyœleæ o innych œwiêtach dla ludu i o innych

bogach. A raczej o Bogu! I oczywiœcie bêdzie siê mu sk³ada³o w o-

fierze nie jagniêta i owoce, lecz takie cieplutkie, ³adne owieczki jak

ta, która œpi jeszcze w jego ³o¿u. Jakie apetyczne s³u¿¹ce ma ten pro-

stak Orgeld!

Podszed³ do œpi¹cej dziewczyny, gwa³townym ruchem zdar³ z niej

okrycie, namiêtnym poca³unkiem zdusi³ krzyk strachu i posiad³ jej

szamocz¹ce siê cia³o  – to kujeba kr¹¿¹ca we krwi domaga³a siê

ujœcia.

Zaspokoiwszy szaleñczy poryw namiêtnoœci, pozostawi³ w ³o¿u

ca³kowicie opad³¹ z si³ dziewczynê, szybko siê ubra³ i wyszed³ na

dwór.

Nie zwracaj¹c uwagi na przestraszon¹ s³u¿bê, z szacunkiem scho-

dz¹c¹ mu z drogi, poszed³ prosto na pokoje ksiêcia. Orgeld sta³ przed

wielkim lustrem i poprawia³ haftowany ko³nierz uroczystego stroju,

który wk³ada³ raz w roku, na œwiêto Obfitoœci Mitry.

Starodawny ubiór g³owy z niebieskiego aksamitu, haftowany

z³otem, uwydatnia³ piêkno jego jasnych w³osów, opadaj¹cych na ra-

miona. Szeroka kurtka z bufiastymi rêkawami, przewi¹zanymi nie-

bieskimi wst¹¿kami powy¿ej ³okci, i krótkie spodnie po³yskiwa³y

w œwietle wschodz¹cego s³oñca z³otym szamerunkiem i drogocen-

nymi kamieniami.

Ksi¹¿ê Orgeld tej wiosny skoñczy³ trzydzieœci lat i wygl¹da³by

ca³kiem nieŸle, gdyby nie podpuchniête od nocnych hulanek oczy

i ten szary kolor twarzy, który zast¹pi³ jego do niedawna jeszcze zdro-

w¹, bia³¹ cerê. Oczy, niegdyœ takie ¿ywe i weso³e, przygas³y, spogl¹-

daj¹c na œwiat ze znudzeniem i obrzydzeniem.

Wygl¹da³o na to, ¿e ¿ycie utraci³o dlañ wszelki sens i musia³

uciekaæ siê do najbardziej niedorzecznych rozrywek, które zrêcznie

podsuwa³ mu niezmordowany Ferndin. I teraz, kiedy tylko Orgeld

go ujrza³, od razu siê o¿ywi³:

– Wreszcie przyszed³eœ! Masz dzisiaj byæ ko³o mnie przez ca³y

dzieñ! To œwiêto, które niegdyœ tak mnie cieszy³o, nie zapowiada

teraz niczego prócz nudy. I jak mnie bol¹ oczy od tego jasnego œwia-

t³a! Najchêtniej przespa³bym ca³y dzieñ, a wieczorem mo¿na by coœ

urz¹dziæ w dolnych salach... Nie, tylko nie dziœ... I ksiê¿na... Ostat-

background image

– 51 –

nimi czasy ca³kiem przesta³a mi siê podobaæ! Co mo¿e to znaczyæ,

przyjacielu Ferndinie? Mo¿e znasz odpowiedŸ, bo ja ju¿ sam siebie

nie rozumiem...

– Mój ksi¹¿ê, widzia³em niema³o ludzi, a i sam przeszed³em

przez to. Tak jak dziecko staje siê m³odzieñcem, tak te¿ m³ody cz³o-

wiek staje siê doros³ym mê¿czyzn¹, a proces ten podobny jest do

ciê¿kiej choroby. Wszystko minie, wszystko siê u³o¿y, tyle ¿e œwiat

zdawaæ siê bêdzie ca³kiem inny, a to, co sobie ceni³eœ, rozwieje siê

jak dym, i polubisz coœ ca³kiem innego...

– Jak trafnie opisa³eœ to, co siê ze mn¹ dzieje! Ka¿dego dnia

b³ogos³awiê los, ¿e zes³a³ mi ciebie, mój m¹dry Ferndinie! Twoje

s³owa dzia³aj¹ koj¹co i ¿ycie nie wydaje siê ju¿ takie banalne! A ja-

ka ³adna by³a ta czarnulka, która wczoraj tañczy³a na stole, praw-

da? – Zaœmia³ siê i wyszed³ na galeriê.

„G³upi szczeniaku, myœlisz, ¿e jak siê odziejesz w b³yszcz¹cy

niczym s³oñce strój, od razu zapewnisz sobie przychylnoœæ bogów!

Ale poczekaj, ju¿ wkrótce w¹tpliwoœci ca³kiem zatruj¹ ci duszê,

œwiat³o s³oneczne stanie siê dla ciebie nie do zniesienia, i bêdziesz

nale¿a³ tylko do Seta, wielkiego Wê¿a Wiecznej Nocy, a wszelkie

wspomnienia o Mitrze zostan¹ st¹d na zawsze wykorzenione!”. Fern-

din, nie spuszczaj¹c z oczu drzwi prowadz¹cych na galeriê, nies³y-

szalnym krokiem podszed³ do wezg³owia ³o¿a ksiêcia i energicznie

machn¹³ rêk¹. Natychmiast pojawi³ siê w powietrzu ogromny, prze-

zroczysty w¹¿, zwin¹³ siê w k³êbek i u³o¿y³ na poduszce. Uniós³ trój-

k¹tn¹ g³owê, kilkakrotnie b³yskawicznie wysun¹³ i cofn¹³ rozdwojo-

ny jêzyk i znów zwin¹³ siê w k³êbek.

– Bardzo dobrze! Le¿ tutaj, usypiaj jego rozum, wysysaj jego

mózg, niech pozostanie tylko pos³uszna mi pow³oka! Ksi¹¿ê jest mi

na razie potrzebny, a potem... – zaœmia³ siê z³owieszczo – potem od-

dam go tobie!

W¹¿ b³ysn¹³ ¿ó³tym okiem i zwin¹³ siê jeszcze ciaœniej. Ferndin

machn¹³ rêk¹ i zjawa zniknê³a.

Ech, jaka szkoda, ¿e mam tylko jednego wê¿a, zrodzonego

w ognistej otch³ani! Bez wê¿a nie mogê podporz¹dkowaæ sobie ksiê¿-

nej tak ³atwo, jak jej naiwnego mê¿a. Oczywiœcie, na mój rozkaz

przysz³aby tutaj jak ka¿da z dziewek s³u¿ebnych, ale nie do tego

zmierzam... Potrzebujê nie tylko cia³a, ale i ¿ywej duszy, a jej dusza

pe³na jest nienawiœci... Wykrêca siê, ci¹gle siê wykrêca ode mnie!

Och, jakiego niewiarygodnego wysi³ku wymaga ca³kowite podpo-

rz¹dkowanie sobie cz³owieka! A jak trudno by³o wówczas, rok

background image

– 52 –

temu... – nachmurzy³ siê i zagryz³ usta. – No, nic, czas jest moim

sprzymierzeñcem, wkrótce ksi¹¿ê przestanie mi zawadzaæ, nienawiœæ

zamieni siê w strach, a wtedy, piêkna ksiê¿no, przyjdzie kolej na cie-

bie! £adna jesteœ, klnê siê na Seta! A jakie namiêtne s¹ twoje oczy

i gibkie cia³o! Nie, ksiê¿no, nie uciekniesz ode mnie!

Oddali³ siê od ³o¿a i znów stan¹³ ko³o lustra. Ksi¹¿ê, który przy-

szed³ do sypialni ze œwie¿¹ ró¿¹, z kroplami wody po nocnym desz-

czu, powiedzia³ w zadumie:

– Jak piêknie pachnie! Ten zapach budzi we mnie têsknotê za

przesz³oœci¹ i serce œciska mi siê od z³ego przeczucia... Jednak wszyst-

ko to dziecinada, prawda, Ferndinie? ChodŸmy, ju¿ pora, zaraz po-

jawi¹ siê kap³ani. Ach, jak pachnie ten kwiat! ChodŸmy szybciej,

wrêczê go ksiê¿nej.

Ferndin uœmiechn¹³ siê ze zrozumieniem, ale w jego duszy za-

wrza³a wœciek³oœæ. Tyle w³o¿y³ wysi³ku, a tu jakiœ kwiatek, który

mo¿na zmi¹æ w d³oni, gotów jest swym zapachem odrodziæ wspo-

mnienia i gasn¹cy rozum!

Przekleñstwo! Ten ch³opak nie jest taki s³aby, jak siê na pocz¹t-

ku wydawa³o. Tak, trzeba za wszelk¹ cenê zapewniæ sobie zwyciê-

stwo w turnieju i zdobyæ tytu³. Przebywaj¹c potem stale ko³o ksiê-

cia, bêdzie móg³ wszystko z nim uczyniæ. Wszystko!

Ksi¹¿ê Orgeld czeka³ na ksiê¿nê na dolnej galerii pa³acu. Lawi-

nia zatrzyma³a siê po drodze w Naro¿nej Wie¿y, sk¹d nastêpca tronu

chcia³ przygl¹daæ siê procesji œwi¹tecznej i ceremonii sk³adania ofiar.

Zostawiwszy dziecko pod opiek¹ licznych piastunek i s³u¿¹cych,

Lawinia pospiesznie zesz³a na dó³.

Mia³a na sobie taki sam starodawny ubiór jak ksi¹¿ê. Poszerzo-

na od biustu suknia z niebieskiego aksamitu tak gêsto by³a usiana

drogocennymi kamieniami i z³otym haftem, ¿e niemal nie zgina³a

siê podczas ruchu. Miêkki czepek ze z³otego brokatu obramowywa³

jej blad¹ twarz z czystym wysokim czo³em, a na plecy opada³a lekka

bia³a pelerynka.

Ksiê¿na wysz³a na galeriê i a¿ zmru¿y³a oczy od jaskrawego s³oñ-

ca. Wygl¹da³a bardzo ³adnie w tym stroju i doskonale o tym wie-

dzia³a. Jak w dawnych latach ze wszystkich stron rozleg³y siê pe³ne

zachwytu szepty dworzan i s³ug, od czego mocniej zabi³o jej serce.

Ksi¹¿ê, któremu nagle rumieniec pojawi³ siê na twarzy, podszed³ do

¿ony i wzi¹³ j¹ za rêkê.

– Jaka jesteœ dziœ piêkna, Lawinio – powiedzia³. – Przypomi-

nasz mi kwiatuszek b³yszcz¹cy kropelkami rosy!

background image

– 53 –

I poda³ jej ró¿ê. Lawinia, która dawno ju¿ nie s³ysza³a od ksiêcia

podobnych s³ów, uœmiechnê³a siê i przypiê³a ró¿ê do piersi.

Wziêli siê za rêce i wolno zaczêli schodziæ szerokimi marmuro-

wymi schodami. Na dole czeka³a na nich poz³ocista kareta zaprzê¿ona

w dwa oœlepiaj¹co bia³e konie, przystrojone kitami niebieskich piór.

Ksi¹¿ê i ksiê¿na ramiê w ramiê obeszli doko³a ca³y dziedziniec,

z godnoœci¹ odpowiadaj¹c na uk³ony swych s³ug. Wreszcie wsiedli

do karety i wyjechali poza udekorowan¹ wiankami i girlandami kwia-

tów bramê pa³acu.

Ferndin utkn¹³ gdzieœ w k¹cie, miêdzy bram¹ do stajni i przej-

œciem do kuchni. Ksi¹¿ê, jak zakochany ch³opak, patrzy³ tylko na

ksiê¿nê, zupe³nie zapominaj¹c o nim. A wszyscy ci hrabiowie i ba-

ronowie oczywiœcie usi³owali przecisn¹æ siê jak najbli¿ej do w³adcy,

nie bez satysfakcji spychaj¹c nienawistnego Ferndina tam, gdzie sta-

li koniuchowie i kucharze.

W tym ciemnym k¹cie nikt nie zwraca³ na niego uwagi, nikt nie

widzia³ jego strasznej, wykrzywionej wœciek³oœci¹ twarzy, a on sta³

przyciœniêty plecami do œciany i szepta³ poblad³ymi wargami: „Ju¿

wkrótce wszystko siê zmieni, wszystko bêdzie inaczej! Ko³o ksiêcia

pozostanê tylko ja i pos³uszni mi ludzie! Jutro turniej, on zadecyduje

o wszystkim. Zwyciê¿ê, poniewa¿ jestem wybrañcem Seta i taka jest

Jego wola!”.

S³udzy zd¹¿yli ju¿ wspi¹æ siê na pa³acowe mury i oblepili okna

wie¿ stra¿niczych, chc¹c obejrzeæ procesjê kap³anów, powracaj¹cych

z pól do œwiatyni.

Od dwóch dni kap³ani Mitry obchodzili okoliczne wioski, doko-

nuj¹c obrzêdów, przyjmuj¹c dary i b³ogos³awi¹c pola i pastwiska.

Teraz oczekiwano ich tutaj, w Menorze.

Na placu przed œwi¹tyni¹ zbudowano wielki o³tarz, na którym

kilka razy w roku sk³adano ofiary Mitrze. Dzisiaj, w dzieñ Obfitoœci

Jasnego Mitry, o³tarz by³ przystrojony bukietami kwiatów i fruwaj¹-

cymi na wietrze ró¿nokolorowymi wst¹¿kami. Wokó³ z³otej czaszy,

w której powinien zaraz zapaliæ siê Œwiêty Ogieñ, le¿a³ wianek z ró¿,

kwiatów polnych i zbo¿a.

WoŸnica trzy razy objecha³ plac i zatrzyma³ ksi¹¿êc¹ karetê w po-

bli¿u wejœcia do œwi¹tyni, pod bia³ym marmurowym ogrodzeniem

parku poœwiêconego Mitrze. Œwita, jad¹ca konno za karet¹, zatrzy-

ma³a siê na uboczu, i lud, który ciasnym pierœcieniem otacza³ plac,

móg³ nacieszyæ oczy widokiem po³yskliwych strojów ksiêcia i ksiê¿-

nej, a tak¿e piêknych ubiorów dworzan.

background image

– 54 –

Nagle da³ siê s³yszeæ œpiew licznych g³osów, donoœne uderzenia

gongów i okrzyki. To z daleka, czêsto zatrzymuj¹c siê, wolno zbli-

¿a³a siê procesja, a ludnoœæ miasta, s³awi¹c Mitrê, sk³ada³a dary na

wozy kap³anów.

Ulice, którymi przechodzi³a procesja, by³y dok³adnie zamiecio-

ne i spryskane wod¹, a na ich g³adkie kamienie ze wszystkich stron

sypa³y siê œwie¿e kwiaty. Wszêdzie powiewa³y ró¿nokolorowe wst¹¿-

ki i flagi, a radosne masy ludzi w odœwiêtnej odzie¿y oczekiwa³y

z niecierpliwoœci¹ nastêpnego postoju procesji.

Na czele, jako Jasny Mitra, kroczy³ w bia³ym stroju Najwy¿szy

Kap³an. G³owê mia³ przyozdobion¹ wielkim z³otym dyskiem, roz-

siewaj¹cym dr¿¹ce, jaskrawe refleksy, a na plecach wstêgê ze z³oto-

g³owiu, podobn¹ do oœlepiaj¹cej œcie¿ki s³oñca na powierzchni spo-

kojnej wody.

Na widok jego ¿yczliwej twarzy z uœmiechaj¹cymi siê niebie-

skimi oczami ludzie równie¿ zaczêli siê uœmiechaæ i wznosiæ entu-

zjastyczne okrzyki. Co jakiœ czas b³ogos³awi³ on t³um, a s³udzy, dum-

nie id¹cy obok, rozpryskiwali na wszystkie strony aromatyczn¹ wodê

z szerokich dzbanów.

Za nimi pod¹¿ali kap³ani w zielonych, szkar³atnych, ¿ó³tych i nie-

bieskich strojach. Na g³owach mieli wymyœlne maski ró¿nych zwie-

rz¹t, bohaterów i demonów. Nieustannie kr¹¿yli, tañcz¹c przy wtó-

rze fletów i bêbnów.

Muzykanci, wszyscy w jaskrawoczerwonych krótkich tunikach,

w wiankach z k³osów, tañczyli razem z nimi. Nagle, zag³uszaj¹c zgie³k

t³umu i weso³¹ muzykê, rozleg³y siê uderzenia gongów. Ich czysty

dŸwiêk przep³yn¹³ ponad zgromadzonymi ludŸmi. Procesja zatrzy-

ma³a siê. Najwy¿szy Kap³an wysun¹³ siê do przodu, zwrócony do

swej œwity, maj¹cej na twarzy rytualne maski, i dostojnym gestem

uniós³ rêce ku niebu. Muzykanci umilkli, a potem zaczêli graæ w kó³-

ko tê sam¹ melodiê, liczni s³udzy zaœ, zebrani po obu stronach ka-

p³ana, œpiewali staro¿ytne psalmy, s³awi¹ce Mitrê-Twórcê Wszech-

œwiata, Mitrê-Twórcê ¯ycia, Mitrê-Boga Obfitoœci. W tym czasie

kap³ani w maskach odgrywali skomplikowan¹ pantomimê, gdzie si³y

Œwiat³a walczy³y z si³ami Ciemnoœci i zwyciê¿a³y je ku chwale Wiel-

kiego Mitry.

Gdy umilk³y ostatnie dŸwiêki pieœni, mieszkañcy miasta, naprze-

ciw których zatrzyma³y siê jaskrawo pomalowane wozy, zaczêli na

nie sk³adaæ dary. Czego tu nie by³o! Szczodre lato jak gdyby chcia³o

siê pochwaliæ swoimi rumianymi jab³kami, z³ocistymi aromatyczny-

background image

– 55 –

mi gruszami, wokó³ których kr¹¿y³y chciwe osy, szaroniebieskimi

œliwami, wype³niaj¹cymi oplecione wst¹¿kami kosze. Ob³e ¿ó³te

dynie, dumnie wystaj¹ce spomiêdzy pêczków ogrodowej zieleniny,

wygl¹da³y jak poz³ocone.

Inne wozy wioz³y dary od rzemieœlników – bele grubych tkanin,

materia³y na derki z bogatym haftem, odœwiêtne nakrycia g³owy,

piêkne talerze, dzbany, kubki i czasze – wszystko to, czym s³ynê³a

Menora. Ostatni wóz zawsze wzbudza³ najwiêksze emocje: kufry,

puste przy wjeŸdzie do miasta, stopniowo nape³nia³y siê z³otymi,

srebrnymi i br¹zowymi monetami, a poprzeczne ¿erdzie, tak jak na

wiosnê drzewa pokrywaj¹ siê liœæmi, obrasta³y naszyjnikami, bran-

soletami, wisiorkami, b³yszcz¹c w s³oñcu z³otem i szlachetnymi ka-

mieniami.

Akurat ten wóz zatrzyma³ siê w miejscu, gdzie sta³ mistrz Klars

z czeladnikami i terminatorami. Ludzie z szacunkiem poszeptywali,

zerkaj¹c z ciekawoœci¹ na ch³opców, którzy z wysi³kiem trzymali

w rêkach coœ przykrytego jaskrawoniebiesk¹ opon¹, oblamowan¹

poœrodku piêknym z³otym szlaczkiem w niezwyk³e kwiaty.

Mistrz potrz¹sn¹³ w³osami, zmoczonymi wod¹ ze œwiêtego Ÿró-

d³a Mitry, bez poœpiechu zdj¹³ oponê i powiesi³ j¹ na jednej z ¿erdzi,

obok per³owego naszyjnika i wypchanego aksamitnego trzosa z bez-

cennym haftem, nad którym nieznana mistrzyni trudzi³a siê zapewne

ca³y rok. Pod spodem znajdowa³ siê wielki kufer z ró¿anego drewna,

pokryty fantazyjn¹ rzeŸb¹ i ozdobiony kutymi naro¿nikami w for-

mie liœci. Terminatorzy z trudem postawili kufer na wozie i uchylili

pokrywê. Zewsz¹d da³y siê s³yszeæ pe³ne zachwytu okrzyki – kufer

do samej góry nape³niony by³ z³otymi monetami, na których le¿a³

wieniec z ciemnoczerwonymi wendyjskimi rubinami, godnymi sa-

mego króla.

Conan i Biorri stali niedaleko: jeden z nich mimo woli wyobra-

¿a³ sobie, ¿e jest posiadaczem tych wszystkich nieprzeliczonych bo-

gactw, a drugi – ciesz¹c siê z pogodnego dnia, z muzyki i tañca ka-

p³anów, spogl¹da³ na to z przeczuciem przysz³ych wydarzeñ.

– Gdyby takie œwiêta urz¹dzano przynajmniej dwa razy w ro-

ku – powiedzia³ poruszony Biorri, przeciskaj¹c siê przez t³um za

mistrzem Klarsem – pozosta³bym tutaj i przesta³ siê w³óczyæ po œwie-

cie! Zapomnia³em dodaæ, ¿e po z³o¿eniu darów z ogrodu Mitry wy-

je¿d¿a mnóstwo powozów z winem i wszelkim jad³em, i œwiêto trwa

do rana. A potem ci, którzy jeszcze mog¹ ustaæ na nogach, id¹ na

Œwiêty Plac, by przygl¹daæ siê pojedynkom. Wtedy znów odbywa

background image

– 56 –

siê uczta – i to jaka! Dba o to sam ksi¹¿ê. No, dobrze, nie oci¹gaj

siê, ju¿ widaæ plac i trzeba stan¹æ bli¿ej o³tarza.

Ale nie musieli siê przepycha栖 przed mistrzem Klarsem ludzie

rozstêpowali siê z szacunkiem, a widz¹c obok niego potê¿nego Co-

nana i szelmowsko uœmiechniêtego Rudego Biorriego, wiwatowali

na ich czeϾ tak, jakby byli oni uczestnikami procesji. Biorri ledwie

nad¹¿a³ witaæ siê ze swymi licznymi przyjació³mi.

Wyszli na plac i zatrzymali siê ko³o wielkiego jesionu, wystrze-

laj¹cego wysoko ponad bia³ym ogrodzeniem œwiêtego ogrodu, daj¹-

cego nieco och³ody. Widaæ st¹d by³o dobrze ca³y plac i wolno prze-

suwaj¹c¹ siê procesjê kap³anów, uroczyœcie obchodz¹c¹ o³tarz.

Ca³kiem blisko, otoczona stra¿¹ przyboczn¹ we wspania³ych stro-

jach, sta³a ksi¹¿êca kareta.

Bia³e konie, blask z³ota i szlachetnych kamieni na odzieniu ksiê-

cia i ksiê¿nej, niebieskie pióropusze i niebieska tunika woŸnicy –

przyci¹ga³y uwagê nie mniej ni¿ procesja Mitry z Najwy¿szym Ka-

p³anem na czele i z wozami wype³nionymi najprzeró¿niejszymi da-

rami. Ksi¹¿ê i ksiê¿na stali bez ruchu, góruj¹c nad t³umem jak prze-

piêkne pos¹gi. Ludzie na placu umilkli, oczekuj¹c g³ównego momentu

ceremonii. W ciszy s³ychaæ by³o, jak skrzypi¹ ko³a wozów, wje¿d¿a-

j¹cych w otwart¹ bramê ogrodu œwi¹tynnego. Kap³ani zdjêli ju¿ maski

i pozostali tylko w z³otych obrêczach na g³owach. Stanêli bez ruchu

po drugiej stronie o³tarza ofiarnego, nie spuszczaj¹c oczu z Najwy¿-

szego Kap³ana.

Nagle, gdzieœ z daleka zawarcza³y bêbny, a flety odpowiedzia³y

im piskiem niczym przestraszone ptaki. Muzyka wci¹¿ narasta³a, a¿

nagle umilk³a. W ciszy, która zapad³a, og³uszaj¹co g³oœno zaszumia³y

skrzyd³a dzikich go³êbi, lec¹cych nad placem w stronê ksi¹¿êcego

pa³acu.

Najwy¿szy Kap³an wszed³ na podwy¿szenie przy o³tarzu i po-

woli uniós³ rêce:

– Chwa³a potê¿nemu Mitrze! Daje on dobry znak naszemu kra-

jowi! Go³êbie przelatuj¹ce z pól do miasta to symbol zwyciêstwa

Œwiat³a nad Ciemnoœci¹! Niech spe³ni siê wola Mitry!

Z tymi s³owami zwróci³ siê w stronê wejœcia do œwi¹tyni. Wyso-

kie wrota otworzy³y siê i m³odzi ch³opcy, niemal jeszcze dzieci, w bia-

³ych, przybranych z³otem strojach, wynieœli czasze z winem ofiar-

nym i olejem, kosze z p³odami rolnymi i klatki z ptakami.

Okr¹¿yli o³tarz zwartym ko³em i zamarli bez ruchu. Najwy¿szy

Kap³an zszed³ na dó³ i ch³opcy po kolei zaczêli wspinaæ siê na pod-

background image

– 57 –

wy¿szenie, sk³adaj¹c dary do czaszy ofiarnej. Wkrótce zosta³a nape³-

niona po brzegi. Obok niej pozostali tylko ch³opcy, trzymaj¹cy klat-

ki z ptakami.

W tym momencie do karety podbiegli s³u¿¹cy i pomogli wysi¹œæ

ksiêciu i ksiê¿nej. Podeszli oni do klatek i zaczêli je otwieraæ. Ptaki

po chwili wahania wylatywa³y na wolnoœæ. Najpierw kr¹¿y³y nad

zamar³ym placem, a potem skierowa³y siê tam, gdzie zniknê³o stado

go³êbi – w stronê pa³acu.

– To znak od Mitry! Nast¹pi¹ wielkie wydarzenia! – powiedzia³

ktoœ szeptem za plecami Conana. – Czy¿by Dawca ¯ycia mia³ nas

wybawiæ od tego wyrodka? ¯eby skrêci³ sobie kark na jutrzejszym

turnieju!

– I dobrze by by³o, gdyby nasz ksi¹¿ê znów sta³ siê taki jak daw-

niej! – odpowiedzia³ mu drugi g³os. Conan chcia³ siê obejrzeæ, ale

Biorri szturchn¹³ go w bok.

Naczelny Kap³an mia³ ju¿ w rêkach zapalon¹ pochodniê, a inni

kap³ani Mitry, stoj¹c na podwy¿szeniu, przy dŸwiêkach g³oœnych

œpiewów wolno nieœli go ku wielobarwnej stercie p³odów, przystro-

jonych kwiatami. P³omieñ wystrzeli³ wysoko, nad czasz¹ uniós³ siê

s³up ognia, a p³atki kwiatów od razu poczernia³y zwêglone.

– Ofiara zosta³a przyjêta! Radujcie siê, mieszkañcy Bergheimu!

Radujcie siê, mieszkañcy miasta! Nastêpny rok obiecuje urodzaj i po-

kój! Zawierajcie ma³¿eñstwa, bêd¹ one szczêœliwe i urodz¹ siê wam

zdrowe dzieci! S³awmy Mitrê, Jasnego Boga, i oddajmy chwa³ê Jemu!

I znów nad placem pop³ynê³y dostojne dŸwiêki pieœni, a trwa³o

to dot¹d, dopóki nie zgas³a w czaszy ostatnia iskra œwiêtego ognia.

Odziani na bia³o s³udzy ci¹gle stali wokó³ niej, os³aniaj¹c o³tarz przed

t³umem – pozosta³y na dnie popió³ mia³ cudowne w³aœciwoœci lecz-

nicze i kap³ani po zakoñczeniu ceremonii skrupulatnie zbierali go

do drogocennego dzbana.

Zgie³k, gwar, radosne okrzyki, og³uszaj¹cy dŸwiêk ró¿nog³osych

gongów, zawieszonych u wejœcia do œwi¹tyni, kwiaty, sypi¹ce siê pod

nogi kap³anów, ostatni raz obchodz¹cych plac – mo¿na by³o od tego

wszystkiego dostaæ zawrotu g³owy, a krew zaczyna³a szybciej kr¹¿yæ

w ¿y³ach. Conan lubi³ takie œwiêta, gdy wko³o ciesz¹ siê ludzie, ze-

wsz¹d s³ychaæ ¿arty i œmiech, a wszelkie k³opoty i niepokoje rozwie-

waj¹ siê jak poranna mgie³ka w promieniach gor¹cego s³oñca. Cym-

merianin mimo woli uœmiechn¹³ siê na myœl, jak dziesiêæ lat temu

móg³by siê ob³owiæ w takim odœwiêtnym t³umie. Co prawda, móg³by

i teraz, ale... Teraz, kiedy tyle przeszed³ w ¿yciu, tyle pozna³ jego se-

background image

– 58 –

kretów, takie drobne z³odziejstwa wydawa³y mu siê g³upi¹ dziecinad¹.

Ale takie cenne stroje, jakie ma na sobie para ksi¹¿êca, która w³aœnie

zbli¿a siê do nich we wspania³ej karecie, godne s¹ uwagi...

A wiêc to jest ten ksi¹¿ê Orgeld – niegdyœ zuchwa³y i zarazem

m¹dry m³odzieniec, który teraz dosta³ siê w ³apy przeklêtego Fern-

dina! Conan popatrzy³ na ksiêcia z nag³¹ sympati¹: ten w³adca, jego

rówieœnik, z nieco zmêczon¹ twarz¹, na której usi³owa³ zachowaæ

uprzejmy uœmiech, by³ dok³adnie taki, jak mo¿na go by³o sobie wy-

obraziæ na podstawie opowieœci Lisa i Biorriego. A obok niego...

Conan zacz¹³ przepychaæ siê do przodu, nie dostrzegaj¹c zdziwio-

nych spojrzeñ Biorriego i Klarsa. Zatrzyma³ siê dopiero przed stra¿-

nikami otaczaj¹cymi plac, nie spuszczaj¹c oczu z kobiety, bez ruchu

stoj¹cej w karecie u boku ksiêcia.

Jak gdyby czuj¹c na sobie zachwycony wzrok Conana, ksiê¿na

ledwie dostrzegalnym ruchem zwróci³a ku niemu g³owꠖ i nagle

jakby gor¹ca b³yskawica przeszy³a jej cia³o. Krew w niej zakipia³a,

zatêtni³a w koniuszkach palców i okrasi³a rumieñcem blade policz-

ki. Kareta ju¿ dawno minê³a wysoki jesion i stoj¹cych pod nim lu-

dzi, a Lawinia ci¹gle widzia³a przed sob¹ te przyzywaj¹ce niebie-

skie oczy, poci¹g³¹ w³adcz¹ twarz, niepokorne czarne w³osy i potê¿ne

ramiona.

S¹dz¹c z widoku, by³ to prosty cz³owiek, na którego nie warto

zwracaæ uwagi, ale jakieœ dziwne uczucie radoœci i niepokoju nie

opuszcza³o ksiê¿nej przez ca³y dzieñ.

– Ale¿ piêkna jest ta wasza ksiê¿na! – powiedzia³ Conan, kiedy

przebi³ siê wreszcie przez t³um do Rudego Biorriego. Kareta zniknê-

³a ju¿ z pola widzenia, a fala ludzi zala³a plac. – Co prawda ta po³y-

skliwa skorupa, w któr¹ siê ubra³a, nie pozwoli³a mi dobrze siê jej

przyjrzeæ, ale co za oczy! Jakie usta! Szczêœciarz z tego ksiêcia!

– No, widzê, ¿e i ty nie ocala³eœ! Wielu s³awnych rycerzy nosi

w sercu tê zadrê, i w³aœnie z myœl¹ o tych nieszczêœnikach u³o¿y³em

wiersz ku czci ubóstwianej bogini. Pos³uchaj:

O, Lawinio, bogini,

Œwiat³o oczu mych zniewolonych,

Nie przestanê wychwalaæ...

Hej, Conanie, jeszcze nie skoñczy³em, dok¹d mnie ci¹gniesz?! –

Biorri ze œmiechem odpycha³ potê¿ne rêce Cymmerianina, który

chcia³ zmusiæ go do milczenia.

background image

– 59 –

– Od twoich wierszy zasch³o mi w gardle! Choæ nie jestem ba-

ronem, wiem, ¿e dla kobiety takie rymy nic nie znacz¹, pos³ucha ich

i zapomni. Tak wiêc zachowaj je dla tych ba³wanów wielmo¿ów.

A teraz pójdziemy czegoœ siê napiæ. Mówi³eœ, ¿e bêd¹ wozy z po-

czêstunkiem. No i gdzie one s¹?

Zanim Biorri zd¹¿y³ odpowiedzieæ, ze wszystkich stron rozleg³y

siê radosne okrzyki, ludzie na placu rozst¹pili siê i z wrót ogrodu œwi¹-

tynnego jeden za drugim zaczê³y wyje¿d¿aæ wozy zaprzê¿one w byki,

których rogi przyozdobiono kwiatami. WoŸnice w kolorowym odzie-

niu, z girlandami podzwaniaj¹cych blaszek na rêkawach, weso³o po-

krzykiwali na swe zwierzêta i wkrótce wozy, za³adowane pêkatymi

beczkami z aromatycznymi pokarmami, potoczy³y siê ulicami Meno-

ry, poci¹gaj¹c za sob¹ t³umy ludzi spragnionych wina i zak¹sek.

VIII

Zaledwie niebo na wschodzie zaró¿owi³o siê, zapowiadaj¹c na-

dejœcie poranka, kiedy na szerokiej ³¹ce przy Œwiêtym Placu zatêtni-

³o ¿ycie. Pali³y siê ogniska, a w ich jasnym œwietle ksi¹¿êcy s³udzy

ustawiali ostatnie namioty. Kiedy wzejdzie s³oñce, oczom goœci uka-

¿e siê piêkny, ciesz¹cy oczy pó³okr¹g ma³ych namiotów, ozdobio-

nych najprzeró¿niejszymi chor¹giewkami. Bêd¹ tutaj wk³adaæ na sie-

bie zbroje i odpoczywaæ uczestnicy turnieju.

Z drugiej strony ³¹ki roz³o¿yli siê kowale i p³atnerze z przenoœ-

nymi paleniskami i kowad³ami. Niektórym rycerzom zdarzy siê dziœ

walczyæ tylko raz, ale inni pozostan¹ w szrankach do koñca, chc¹c

uzyskaæ b³ogos³awieñstwo Mitry i cenn¹ nagrodê. I oczywiœcie nie

obejdzie siê wtedy bez pomocy doœwiadczonych majstrów, potrafi¹-

cych szybko wyprostowaæ pogiêt¹ zbrojê, naostrzyæ miecz, podkuæ

konia.

Œwiêty Plac posypano czystym rzecznym piaskiem. Ostatnimi

czasy coraz wiêcej rycerzy chcia³o uczestniczyæ w Turnieju Mitry,

przyje¿d¿ali w tym celu z Belverusu, z Nemedii i nawet z s¹siednich

królestw. Dlatego pierwszego dnia plac dzielono niskimi barierami

na cztery czêœci, ¿eby jednoczeœnie mog³o siê odbywaæ kilka poje-

dynków.

Z tej strony, gdzie do pola siêga³ niewielki zagajnik, dla ksiêcia

i jego œwity zbudowano wysoki pomost z drewnianym daszkiem.

background image

– 60 –

Ni¿ej znajdowa³y siê ³awki dla znaczniejszych goœci, a dalej, za ogro-

dzeniem, t³oczyli siê niecierpliwi mieszkañcy miasta, którzy przyby-

li tu ju¿ w nocy, ¿eby zaj¹æ lepsze miejsca.

Dla kap³anów Mitry naprzeciwko kolorowych namiotów wznie-

siono coœ na kszta³t œwi¹tyni: lekki dach wsparty na rzeŸbionych ¿er-

dziach, niskie a¿urowe wrota, schodki, wiod¹ce prosto na plac tur-

niejowy, i dwie br¹zowe czasze po obu stronach, w których zap³onie

œwiêty ogieñ Mitry.

Teraz, w s³abym œwietle poranka, kiedy nie po³yskiwa³y poz³a-

cane pancerze, nie furkota³y na wietrze kolorowe chor¹giewki

i wst¹¿ki, nie s³ychaæ by³o zawo³añ heroldów i dŸwiêku broni, ³¹ka

przypomina³a jakiœ jarmark. Pokrzykiwali do siebie majstrowie i s³u-

dzy. Giermkowie, którzy przybyli wczeœniej, zajmowali namioty,

k³óc¹c siê miêdzy sob¹. Kupcy, którzy nigdy nie przepuœciliby takiej

okazji, porozk³adali najprzeró¿niejsze towary i smako³yki, g³oœno

nawo³uj¹c mieszkañców t³ocz¹cych siê na placu.

Robi³o siê coraz jaœniej i przybywa³o coraz wiêcej ludzi. Cho-

cia¿ do po³udnia, do Œwiêtej Godziny Mitry, by³o jeszcze daleko,

wydawa³o siê, ¿e po³owa mieszkañców Menory zebra³a siê tutaj, na

rozleg³ej zielonej polanie.

Od samego rana w ksi¹¿êcym pa³acu panowa³ zgie³k i rwetes.

Kiedy w³adcy Menory i dworzanie zasiadali przy sto³ach w ogrom-

nej sali bankietowej, której okna wychodzi³y na wschód, s³udzy i ko-

niuchowie szykowali konie do uroczystego przejazdu.

Przez otwarte szeroko okna ogromnej, urz¹dzonej wed³ug daw-

nego zwyczaju sali nap³ywa³o czyste poranne powietrze. Ksiêciu

Orgeldowi kiedyœ bardzo podoba³y siê ciemne, bez poz³oty i rzeŸb

grube belki sufitu, a ciê¿kie br¹zowe lampy ze stercz¹cymi niczym

promienie s³oñca bojowymi kopiami wywo³ywa³y w nim uczucie

dumy ze s³awnych przodków. Jednak¿e dziœ wszystko wydawa³o mu

siê tak proste i ubogie, jak w przydro¿nym szynku. Siedzia³ nachmu-

rzony, z niepokojem oczekuj¹c wschodu s³oñca. To w³aœnie s³oñce

najbardziej go dra¿ni³o w ostatnich czasach i od samego rana ma-

rzy³ o tym, by jak najszybciej nadesz³a noc z lekkimi, ch³odnymi cie-

niami, refleksami p³omieni lamp na œcianach i twarzach, i tym cu-

downym, pobudzaj¹cym krew w ¿y³ach uczuciem, ¿e jest nie tylko

w³adc¹, lecz równie¿ gospodarzem Bergheimu. Jedynie Ferndin ro-

zumie jego uczucia, odgaduje jego najskrytsze pragnienia! Ju¿ wkrót-

ce zasi¹dzie wœród tych hrabiów i baronów, którzy bêd¹ siê rumieni-

li, s³uchaj¹c jego ¿artów.

background image

– 61 –

Poczu³ delikatne dotkniêcie d³oni. Lawinia patrzy³a na niego

spokojnymi jasnymi oczyma, w g³êbi których kry³ siê niepokój.

– Wschodzi s³oñce! Czas nape³niæ kubki! Wszyscy czekaj¹ na

twe s³owa, poranne s³owa w³adcy Bergheimu!

Orgeld westchn¹³, podniós³ rêkê i natychmiast s³udzy, jakby tyl-

ko czekaj¹c na ten znak, zaczêli nape³niaæ z³ote kubki pienistym

winem Mitry. Napój, którego receptura stanowi³a tajemnicê kap³a-

nów Jasnego Boga, sporz¹dzano tutaj, w Menorze, z cierpkich win

kupowanych w Puantanie. ¯adne inne wino nie by³o tak lekkie i nie

powodowa³o takiego radosnego szmeru w g³owie. Pierwszy dzieñ

Turnieju Mitry zawsze zaczynano od wypicia kubka tego wina

o wschodzie s³oñca. Skraj z³ocistego dysku wychyn¹³ zza horyzon-

tu, poz³acaj¹c bezchmurne niebo.

– Chwa³a Przenajjaœniejszemu Mitrze, niech towarzyszy nam

Jego b³ogos³awieñstwo, niech otacza ³askami Bergheim, ¿eby i w na-

stêpnym roku, jak i dot¹d, nic nie zam¹ci³o naszej radoœci! – Te s³o-

wa, które ksi¹¿ê zawsze wypowiada³ z tak¹ ³atwoœci¹ i uczuciem,

teraz ledwie przechodzi³y mu przez gard³o, a usta z trudem uk³ada³y

siê do czegoœ w rodzaju uœmiechu. Lawinia patrzy³a na mê¿a spo-

kojnie, ale serce jej œciska³o siê ze strachu i wœciek³oœci.

Jak gdyby zrzuciwszy z pleców wielki ciê¿ar, ksi¹¿ê bezsilnie

opad³ na fotel. Kubek zimnego wina nieco go odœwie¿y³. Nic nie

jedz¹c, kaza³ sobie jeszcze nalaæ po dwakroæ. Jednak tym razem nie

poczu³ radosnego upojenia. A s³oñce wznosi³o siê coraz wy¿ej, oœle-

piaj¹c oczy.

Wokó³ krêcili siê s³udzy, roznosz¹c œwi¹teczne potrawy na z³o-

tych i srebrnych pó³miskach. Dworzanie rozmawiali z o¿ywieniem

na temat oczekuj¹cego ich widowiska. Imiê Ferndina wypowiadano

z ironi¹, poniewa¿ nikt spoœród siedz¹cych przy stole nie wierzy³

w zwyciêstwo tego ¿a³osnego przyb³êdy, który nie wiadomo w jaki

sposób zdoby³ poparcie ksiêcia. Wszyscy byli przekonani, ¿e Œwiêty

Turniej przyniesie sromotn¹ klêskê bezczelnemu parweniuszowi i ¿e

zostanie on wygnany z ksiêstwa.

Poranna uczta trwa³a w najlepsze, a na górnym kru¿ganku cicho

przygrywa³y flety i piszcza³ki. Tymczasem ten, który tak bardzo pra-

gn¹³ zaj¹æ miejsce przy stole obok ksiêcia, siedzia³ sam w swej sy-

pialni, z nienawiœci¹ spogl¹daj¹c na czerwonawe poranne s³oñce.

Dawno ju¿ wypi³ wino z kujeb¹, daj¹ce si³ê i m³odoœæ staremu cia³u.

Przy szerokiej ³awie nakrytej miêkkim dywanem czeka³ na Ferndina

smag³y milcz¹cy s³uga.

background image

– 62 –

– Przeklête s³oñce! Przez pó³ nocy b³aga³em Seta, ¿eby chmury

zakry³y niebo i ta ¿ó³ta kula nie wisia³a mi nad g³ow¹! Ale wkrótce

nastan¹ inne czasy, s³oñce na mój rozkaz bêdzie siê kry³o za chmura-

mi! Bergheim to tylko zap³ata za te umiejêtnoœci, i Set j¹ otrzyma!

Rób swoje, Akrusie, rozmasuj mi cia³o jak nale¿y. Przygotowa³eœ

kocie skórki?

– Tak, panie, jak kaza³eœ, dwie rude i trzy czarne.

– Nie mia³eœ trudnoœci ze schwytaniem kotów?

– Czarne rzuci³y siê na przynêtê jak g³odne tygrysy, a potem

spokojnie siedzia³y w worku, ale...

– Mów dalej, to bardzo wa¿ne.

– Z rudymi nieŸle siê namêczy³em. Przez d³u¿szy czas w ogóle

nie mog³em natrafiæ na ¿adnego rudego kota, a kiedy ju¿ je znala-

z³em, wcale nie chcia³y przyjœæ do przynêty. Coœ niezwyk³ego! Mu-

sia³em je ³owiæ sieci¹ i podrapa³y mi rêce.

– Mówisz, ¿e podrapa³y? A wiêc czekaj¹ mnie jakieœ nieocze-

kiwane trudnoœci... No a co by³o potem?

– Kiedy w nocy po³o¿y³em ich wnêtrznoœci na Czarnym O³ta-

rzu i zapali³em ogieñ ofiarny, ci¹gle gas³, dopóki nie doda³em kilku

kropli wê¿owego jadu... Wówczas ogieñ buchn¹³ a¿ po korony drzew

i ofiara zosta³a przyjêta.

– Tak... Zwyciê¿ê, ale bêdê musia³... Dobrze, zaczynaj, potem ro-

zetrzesz smarowid³o skórkami, najpierw rudymi, a nastêpnie czarnymi!

Ferndin rozebra³ siê i po³o¿y³ na ³awie. S³uga odpi¹³ od pasa

pêkaty flakon ze srebrnym korkiem i zacz¹³ smarowaæ skórê swego

pana obrzydliwie œmierdz¹cym zielem. Jednak¿e Ferndin chêtnie

wdycha³ tê ciê¿k¹ woñ, mru¿¹c oczy i postêkuj¹c z rozkoszy. Rów-

nie¿ s³uga, rozcieraj¹c mocnymi rêkoma cia³o swego pana, tak chci-

wie w¹cha³ ten zapach, ¿e a¿ mu dr¿a³y nozdrza, i co jakiœ czas obli-

zywa³ jêzykiem w¹skie usta.

Wkrótce cia³o Ferndina b³yszcza³o od br¹zowawej t³ustej mazi.

S³uga wydosta³ z niewielkiego skórzanego woreczka dobrze wypra-

wione kocie skórki i roz³o¿y³ je na pod³odze. Na rêkach Akrusa, do

³okci pokrytych g³êbokimi œwie¿ymi szramami, co jakiœ czas poja-

wi³y siê krople krwi, które pospiesznie zlizywa³.

– Zdaje siê, ¿e jeszcze zosta³o trochê tej maœci, mo¿esz ni¹ po-

smarowaæ swoje skaleczenia – ³askawie zezwoli³ Ferndin.

S³uga sk³oni³ siê z szacunkiem:

– Dziêkujê ci, panie! Jeœli jednak mo¿na, posmarujê je potem,

kiedy krew przestanie ciec.

background image

– 63 –

– Oczywiœcie, ¿e nie teraz! Dla ciebie nie stanowi ró¿nicy, czy

to krew obca, czy twoja, byle tylko by³a! Rozcieraj, nie traæ czasu!

Rude skórki zamigota³y w rêkach Akrusa, a Ferndin, zagryzaj¹c

wargi, od czasu do czasu wykrzykiwa³:

– O, Wszechmocny Secie! Nie tak energicznie! Delikatniej,

delikatniej! Pali mnie jak ogieñ! Och! A teraz nogi! I nie zapomnij

o stopach!

Nie mog¹c ju¿ d³u¿ej wytrzymaæ, Ferndin gwa³townie odepchn¹³

s³ugê nog¹, zerwa³ siê i zacz¹³ biegaæ po komnacie, ¿eby ostudziæ

¿ar. Na ca³ym ciele mia³ purpurowe plamy, podskakiwa³ jak na roz-

¿arzonych wêglach i rzuca³ przekleñstwami. S³uga wsta³ z pod³ogi,

wzi¹³ jedn¹ z czarnych skórek i uchwyciwszy w³aœciwy moment przy-

³o¿y³ j¹ do pleców swego pana.

– Nareszcie! Spiesz siê, bo oszalejê od tego ¿aru! O, jak do-

brze! Jaki mi³y ch³ód! Znowu czujê siê m³ody i mogê walczyæ choæ-

by z setk¹ baronów! Jeszcze, jeszcze, czemu ledwie muskasz mi ple-

cy? Silniej! O, tak! O, Secie, dziêki ci za tw¹ m¹droœæ! Rzuæ ju¿ tê

skórkê, Akrusie, weŸ nastêpn¹!

Rozp³aszczy³ siê na pod³odze, a s³uga klêcz¹c, gwa³townie roz-

ciera³ mu pierœ, brzuch, nogi. Rêce Ferndina, ci¹gle jeszcze pokryte

czerwonymi plamami, konwulsyjnie drapa³y pod³ogê, ale Akrus,

bojaŸliwie zerkaj¹c na silne palce swego pana, nawet nie mia³ za-

miaru zbli¿aæ siê do nich z koci¹ skórk¹. Skoñczywszy rozcieraæ sto-

py, s³uga zrêcznie odskoczy³ na bok, schwyci³ ostatni¹ czarn¹ skórkê

i rzuci³ Ferndinowi, który z³apa³ j¹ w locie, usiad³ na dywanie i sam

zacz¹³ rozcieraæ sobie rêce.

– Widzê, ¿e nie zapomnia³eœ, jak to by³o ostatnim razem! Tak,

niewiele brakowa³o, a pozby³bym siê wiernego s³ugi! Za to ty cze-

goœ siê nauczy³eœ i jestem rad, ¿e nie skrêci³em ci wówczas karku...

No, to ju¿ wszystko, teraz mo¿na siê ubieraæ!

Ferndin sprê¿ystym krokiem podszed³ do lustra i z satysfakcj¹

zacz¹³ podziwiaæ swe muskularne cia³o ze wzgórkami stalowych

miêœni i skór¹ tak œwie¿¹ jak u siedemnastoletniego ch³opca. Akrus,

z szacunkiem stoj¹c z ty³u, trzyma³ w rêkach cienk¹ koszulê.

– Czy mogê byæ pewien tego... jak mu tam... Gordiona, którego

zw¹ Nieprzekupnym? – zapyta³ Ferndin, wolno wk³adaj¹c koszulê,

rozkoszuj¹c siê dotykiem ch³odnej tkaniny.

– Nieprzekupny! Dlatego tak go nazywaj¹, poniewa¿ nikt jesz-

cze nie próbowa³ go przekupiæ. Opowiada³em ju¿, jak siê przestra-

szy³, kiedy kilka dni temu straci³ swój dŸwiêczny g³os.

background image

– 64 –

– Tak, to by³o bardzo zabawne, Akrusie. Kogo by wówczas

Najwy¿szy Kap³an wyznaczy³ do losowania? Jakiegoœ m³odego he-

rolda o donoœnym g³osie, a Gordion zosta³by zwyk³ym stra¿nikiem...

– Ten biedak, kiedy razem z winem po³kn¹³ czarn¹ per³ê nasze-

go w³adcy, Seta, ca³kiem zaniemówi³. Czego tylko nie próbowa³, ¿eby

jakoœ pobudziæ swe gard³o!

– A jak przyj¹³ to, co powiedzia³eœ o mnie? Wiem, ¿e s³udzy

w pa³acu, a nawet mieszczanie, s¹ Ÿle do mnie nastawieni. Wierz¹,

¿e to sam Mitra decyduje o rezultacie pojedynków! No wiêc co po-

wiedzia³?

– Teraz Gordion Nieprzekupny jest jednym z najwierniejszych

s³ug mojego pana! Kiedy us³ysza³, ¿e chce mu pomóc sam Ferndin,

przyjaciel ksiêcia Orgelda, wytrzeszczy³ oczy i poprzysi¹g³ na g³o-

wê swej matki – a to dla nich najœwiêtsza przysiêga – ¿e uczyni

wszystko, co rozka¿esz, panie!

– Nie jest taki g³upi. Zrozumia³, drañ, ¿e nic nie robi siê za

darmo!

– Tak, mój panie, teraz mo¿esz wybieraæ sobie przeciwników

wed³ug w³asnej woli, a s³awetny Gordion, wyci¹gaj¹c z czaszy p³yt-

ki z imionami, g³oœno obwieœci to ku radoœci t³umu!

– Dobrze, jestem dziœ z ciebie bardzo zadowolony, Akrusie!

Czas iœæ... A teraz zniknij, stañ siê nie zwracaj¹cym uwagi zwyk³ym

mieszkañcem miasta i krêæ siê w pobli¿u tego Nieprzekupnego. Dam

ci znak, który przeciwnik mi nie odpowiada... Widzê, ¿e jakaœ si³a

wmiesza³a siê w moje plany, dlatego b¹dŸ czujny! Wieczorem czeka

na ciebie nagroda, pamiêtaj o tym!

Ferndin, gotów ju¿ do wyjœcia, ostatni raz spojrza³ w lustro i pod-

krêci³ w¹sy z uœmiechem, który co rano nak³ada³ na sw¹ twarz jak

elegant wk³ada na g³owê aksamitn¹ czapkê.

Wyszli z komnaty i przydzielony Ferndinowi paŸ pobieg³ co

si³ w nogach do stajni z rozkazem wyprowadzenia koni. Tymcza-

sem  Akrus niezauwa¿enie znikn¹³ w jednym z licznych korytarzy

pa³acu.

Kiedy Ferndin dotar³ do Œwiêtego Placu, zbierali siê ju¿ tam

rycerze, pragn¹cy wzi¹æ udzia³ w turnieju. Widzowie, którzy z ucie-

ch¹ szeptali pomiêdzy sob¹, ¿e faworyt ksiêcia stchórzy³ w ostatniej

chwili, obawiaj¹c siê o swe ¿ycie, skoro tylko ujrzeli go przy ostat-

nim namiocie, umilkli przestraszeni.

Odezwa³y siê tr¹by, og³aszaj¹c przybycie ksiêcia i ksiê¿nej. S³oñ-

ce, zbli¿aj¹c siê do zenitu, weso³o igra³o z chor¹giewkami trzepo-

background image

– 65 –

5 – Conan i podziemie niewoli

cz¹cymi na wietrze, po³yskiwa³o na z³otych haftach strojów. Wkrót-

ce ludzie ze œwity ksiêcia i goœcie honorowi zajêli ³awy pokryte dro-

gimi kobiercami, z aksamitnymi poduszkami dla dam.

Ludzie powitali ksiêcia i ksiê¿nê radosnymi okrzykami, wzle-

cia³y pod niebo czapki, a tr¹by zagrzmia³y og³uszaj¹co. Osun¹wszy

siê na fotel, ksi¹¿ê wolno podniós³ rêkꠖ by³ to znak do rozpoczêcia

Wielkiego Turnieju.

Radosna muzyka tr¹b ust¹pi³a miejsca melodyjnemu podzwania-

niu gongów z drewnianej œwi¹tyni. Na plac wyszli kap³ani Mitry na

czele z Najwy¿szym Kap³anem.W tym samym czasie przez szerok¹

bramê, która otworzy³a siê w drugim koñcu ogrodzenia, wolno wje-

chali rycerze. By³o ich trzydziestu; czekaj¹c na b³ogos³awieñstwo, sta-

nêli w szeregu naprzeciw kap³anów w bia³o-z³otych strojach.

Obok Najwy¿szego Kap³ana stan¹³ z wielk¹ srebrzyst¹ czasz¹

w rêkach sam Gordion Nieprzekupny. Ka¿dego roku wyci¹ga³ z te-

go naczynia z³ote tabliczki i wykrzykiwa³ na ca³y plac wolê Najja-

œniejszego Mitry. Ptaki, zaniepokojone ju¿ przedtem ha³asem tr¹b

i gongów, ucieka³y w pop³ochu z zagajnika, gdy tylko us³ysza³y jego

potê¿ny g³os.

Gordion by³ tak nieod³¹czn¹ postaci¹ Wielkiego Turnieju, jak

ksi¹¿ê czy Najwy¿szy Kap³an. Ten szczup³y cz³owiek z wy³upiasty-

mi oczami potrafi³ przekrzyczeæ zgie³k wzburzonego t³umu i ryk tr¹b.

I teraz ludzie przycichli w oczekiwaniu na ulubione widowisko. Gor-

dion wydosta³ z czaszy zwój z zasadami Mitry. Wed³ug tych zasad

rokrocznie, z pokolenia na pokolenie, odbywa³y siê turnieje na Œwiê-

tym Placu.

Rycerze, stoj¹c naprzeciw Gordiona, zamarli, zerkaj¹c jedynie

k¹tem oka na co znaczniejszych przeciwników. Widzowie, szeptem

wymieniaj¹c miêdzy sob¹ uwagi, przygl¹dali siê groŸnemu szerego-

wi. Najwiêksze wra¿enie robili dwaj wojownicy, stoj¹cy na skraju

po przeciwnych stronach: Ferndin w bogatej, b³yszcz¹cej z³otem

zbroi, na gor¹cym, m³odym, szarym ogierze, co by³o kolorem rzad-

ko spotykanym w tych stronach, i potê¿nie zbudowany wojownik na

ciê¿kim czarnym rumaku, w czarnej zbroi, który po raz pierwszy tego

ranka pojawi³ siê na placu. Nikt nie wiedzia³, kto to taki i sk¹d przy-

by³, ale dla wielu rycerzy widok nieznajomego oznacza³ koniec ma-

rzeñ o zwyciêstwie.

Gdy s³oñce dosiêg³o zenitu, dŸwiêk gongów pop³yn¹³ nad sze-

rok¹ polan¹. Najwy¿szy Kap³an podniós³ i opuœci³ laskê ze z³otym

dyskiem, a Gordion wyszed³ dumnie naprzód i oznajmi³:

background image

– 66 –

– Najjaœniejszy Mitra, Bóg Obfitoœci, Sprawca i Obroñca ¯y-

cia, nakazuje rozpocz¹æ te zmagania wojowników, ¿eby jeden z nich,

najdzielniejszy i najbardziej sprawny w walce, wybrany przez samego

Boga, otrzyma³ nale¿n¹ nagrodê!

– Zwyciêzca otrzyma tytu³ i stanie siê szlachetnym rycerzem,

jeœli stan¹³ w szranki jako cz³owiek prostego urodzenia.

– Jeœli zwyciêzca jest rycerzem, otrzyma nagrodê, która po-

mno¿y jego maj¹tek, i tytu³, zapewniaj¹cy mu jeszcze wiêksz¹

s³awê.

– Zwyciêzca bêdzie wiernie s³u¿y³ ksiêciu s³awnego Berghe-

imu, albowiem taka jest wola Mitry.

– Rycerze, którzy chc¹ wzi¹æ udzia³ w turnieju, maj¹ podaæ do

powszechnej wiadomoœci swe imiê i zawo³anie. Otrzymaj¹ wówczas

z³ote medaliony ze Znakiem Mitry.

– Takie same medaliony bêd¹ umieszczone w srebrnej czaszy

do ci¹gniêcia losów.

– Rycerze wed³ug woli Mitry zostan¹ podzieleni na pary i maj¹

walczyæ ze sob¹ do ostatecznego zwyciêstwa.

– Ci, którzy zwyci꿹, znów zostan¹ podzieleni na pary i maj¹

walczyæ miêdzy sob¹ do zwyciêstwa.

– Rycerze bêd¹ u¿ywaæ w walce bojowego orê¿a – mieczy, bu-

³aw, sztyletów – i nikt nie ma prawa przerwaæ pojedynku.

– Zwyciêzca, jeœli jego przeciwnik nie jest ju¿ zdolny do walki,

mo¿e darowaæ mu ¿ycie.

– Rycerz mo¿e siê poddaæ i wówczas pojedynek zostaje zakoñ-

czony.

– Dwaj rycerze, którzy pokonali wszystkich innych, maj¹ od-

byæ decyduj¹c¹ walkê nastêpnego dnia w po³udnie.

– Ten, kto bêdzie zmierza³ do zwyciêstwa w sposób nieuczci-

wy, zostanie przeklêty przez Mitrê.

– Nikt nie mo¿e powiedzieæ, ¿e nie zna³ zasad turnieju!

– Niech nam b³ogos³awi Jasny Bóg! – Z tymi s³owami Gordion

odda³ zwój jednemu z kap³anów i odsun¹³ siê na bok.

Stoj¹c z czasz¹ za plecami Najwy¿szego Kap³ana, Gordion do-

brze widzia³ wszystkich wojowników, ale bardziej go teraz intereso-

wa³ zbity t³um, w którym bezskutecznie usi³owa³ kogoœ wypatrzeæ.

Wreszcie jego rozbiegane oczy napotka³y maleñkiego, ruchliwego

staruszka, i Gordion odetchn¹³ z ulg¹. A stary ¿ebrak ci¹gle krêci³

siê za plecami rycerzy, mrucz¹c coœ i wymachuj¹c rêkoma. Nikt nie

próbowa³ odpêdziæ go od namiotów, a handlarze, uwa¿aj¹c starusz-

background image

– 67 –

ka za nienormalnego, na wyœcigi czêstowali go jedzeniem. W Me-

norze, jak zreszt¹ w ca³ej Nemedii, ob³¹kanych traktowano ze szcze-

gólnym szacunkiem: uwa¿ano, ¿e s¹ bli¿ej bogów ni¿ zwykli œmier-

telnicy, ¿e nawet mog¹ przepowiadaæ przysz³oœæ. Rozgniewaæ takiego

biedaka to jak rozdra¿niæ demona – jego przekleñstwo mog³o spro-

wadziæ nieszczêœcie na ka¿dy dom, na ka¿dego, kto po¿a³uje dla starca

kawa³ka chleba.

I oto teraz wœcibski ¿ebrak, szczerz¹c zêby w uœmiechu i robi¹c

g³upie miny, krêci³ siê za plecami potê¿nie zbudowanego rycerza,

stoj¹cego na samym skraju szeregu. Gordion przeniós³ wzrok z nie-

go na Ferndina, który ledwie dostrzegalnie skin¹³ g³ow¹.

Najwy¿szy Kap³an chwilê sta³ g³êboko pogr¹¿ony w myœlach,

a potem wyci¹gn¹³ laskê w stronê nieznajomego na czarnym ogie-

rze, daj¹c mu znak, by siê zbli¿y³. Rycerz podjecha³ niemal bez u¿y-

cia wodzy, zeskoczy³ na ziemiê i sk³oni³ siê.

– Jak siê nazywasz i sk¹d pochodzisz? – zapyta³ Najwy¿szy

Kap³an.

– Jestem Conan z Cymmerii – odpar³ czarnow³osy olbrzym,

spogl¹daj¹c na niego zimnymi niebieskimi oczami.

– Czy przysiêgasz, ¿e bêdziesz walczy³ zgodnie z Zasadami

Mitry?

– Przysiêgam! – Conan, jak nauczy³ go rano mistrz Klars, przy-

klêkn¹³ na jedno kolano, wyci¹gn¹³ z pochwy miecz i wbi³ go moc-

no w piasek.

Najwy¿szy Kap³an wyci¹gn¹³ rêkê, a s³udzy podali mu szerok¹

czaszê z wod¹ ze ród³a Mitry. Krople aromatycznej wody zab³ys³y

na twarzy i w³osach Cymmerianina, sp³ynê³y na miecz i zbrojê, zmo-

czy³y grzywê konia.

Jeden z kap³anów, œpiewaj¹c psalm ku czci Mitry, podszed³ do

Najwy¿szego Kap³ana z innym naczyniem, nieco podobnym do dzba-

na z w¹sk¹ szyjk¹. W³o¿y³ do œrodka rêkê i wyci¹gn¹³ okr¹g³¹ z³ot¹

blaszkê na jedwabnym sznurku.

– Mitra daje ci Znak Ptaka! Pochyl g³owê, Cymmerianinie! –

Mówi¹c to, na³o¿y³ Conanowi podzwaniaj¹cy medalion. Natychmiast

te¿ drugi kap³an wrzucil do naczynia Nieprzekupnego Gordiona tak¹

sam¹ z³ot¹ blaszkê.

– Conan rodem z Cymmerii! Znak Ptaka! – gromkim g³osem

obwieœci³ Gordion, wyst¹piwszy do przodu. Conan wskoczy³ na ko-

nia i zaj¹³ swe miejsce w szeregu rycerzy.

Na œrodek placu wyje¿d¿a³ ju¿ nastêpny rycerz.

background image

– 68 –

IX

– Popatrz, moja piêkna ksiê¿no, ilu tym razem zebra³o siê ryce-

rzy! Ju¿ od dawna, od czasu, gdy odwiedzi³ nas król, nie by³o tylu

chêtnych do zmierzenia siê na turnieju. Zaprawdê, rok ten obfituje

we wszystko – zarówno w p³ody ziemi, jak i w odwagê.

– Tak, ksi¹¿ê, dziœ ka¿dy, kto jest ci wierny i wystarczaj¹co sil-

ny, staje w szranki!

W s³owach ksiê¿nej kry³a siê ironia i pewna aluzja, ale on nie

zrozumia³ tego.

– Te¿ tak myœlê, moja droga! Przecie¿ nawet Ferndin, ten we-

so³ek, postanowi³ wzi¹æ udzia³ w turnieju. Och, Lawinio, jaki to m¹dry

cz³owiek! Kiedy coœ mi radzi, nie mam w¹tpliwoœci, ¿e to jedyna

s³uszna droga. Nie to, co stary Diss: on zawsze kaza³ mi samemu

znaleŸæ wyjœcie z sytuacji, a potem wszystko zmienia³! Te¿ mi do-

radca! No, pokój jego prochom... Ferndin ma nadziejê, ¿e Mitra po-

mo¿e mu odnieœæ zwyciêstwo, a wówczas bêdzie móg³ zaj¹æ miej-

sce biednego Dissa.

– O, Najjaœniejszy Mitro! Tak te¿ s¹dzi³am, ¿e w³aœnie do tego

zmierza! – Twarz ksiê¿nej poczerwienia³a z gniewu, a oczy jej spo-

chmurnia³y. – Orgeldzie, czy jesteœ œlepy, ¿e nic nie widzisz?! Ci

ludzie zebrali siê na placu, by nie dopuœciæ do w³adzy tego niegod-

nego cz³owieka, ¿eby uratowaæ Bergheim i ciebie!

Ksi¹¿ê machn¹³ rêk¹, jakby opêdzaj¹c siê od natrêtnej muchy.

– Jesteœ m¹dra, Lawinio, bardzo m¹dra, ale mimo wszystko masz

rozum kobiecy! Jak ka¿da kobieta boisz siê cieni i widzisz niebez-

pieczeñstwa tam, gdzie ich nie ma. Po raz ostatni mówiê ci – zostaw

Ferndina w spokoju albo siê pogniewam! Nie przeszkadzaj mi w ogl¹-

daniu turnieju, nie odwracaj uwagi g³upimi podejrzeniami!

Ksiê¿na pustym wzrokiem patrzy³a na t³um i zagryza³a usta, by

powstrzymaæ gniewne s³owa. W tym w³aœnie momencie rozleg³ siê

g³oœny jak huk grzmotu okrzyk Nieprzekupnego Gordiona, od które-

go m³oda ksiê¿na drgnê³a mimo woli. Powróci³a do rzeczywistoœci.

Znów widzia³a Œwiêty Plac, kap³anów w œnie¿nobia³ych szatach i po-

³yskuj¹cy stal¹ szereg wojowników.

– Conan rodem z Cymmerii! Znak Ptaka!

Ksiê¿na w roztargnieniu spojrza³a na rycerza, który szykowa³

siê ju¿, ¿eby wskoczyæ na konia, i serce zabi³o jej mocniej. Pozna³a

go! To by³ ten sam olbrzym z b³yszcz¹cymi niebieskimi oczami, któ-

ry patrzy³ wczoraj na ni¹ na placu z takim zachwytem. I jeszcze coœ

background image

– 69 –

sobie przypomnia³a. Zerknê³a na sw¹ d³oñ i sploty linii u³o¿y³y siê

w obraz spogl¹daj¹cej na ni¹ twarzy. Tak, to by³a ta sama twarz, któ-

r¹ ujrza³a wówczas u czarownicy! I skrzy¿owane miecze! Znaczy

wiêc, ¿e tu, na Wielkim Turnieju, wa¿¹ siê losy ksiêstwa! Lawinia,

nie zwracaj¹c ju¿ uwagi na ksiêcia, który ci¹gle coœ mówi³, wbi³a

wzrok w potê¿nego rycerza.

Tymczasem rycerze jeden za drugim wyje¿d¿ali na œrodek pola

i przyklêkaj¹c przed Najwy¿szym Kap³anem sk³adali przysiêgê Mi-

trze. Nad Œwiêtym Placem przetacza³y siê og³uszaj¹ce okrzyki Gor-

diona:

– Szlachetny rycerz, hrabia Margus z Satonu! Znak Deszczu!

– Szlachetny rycerz, baron Rifsain z Berketu! Znak Ryby!

– Szlachetny rycerz, hrabia Brain z Merdifu! Znak Wiatru!

Imiê Braina na chwilê zwróci³o uwagê ksiê¿nej. Przeœliznê³a siê

obojêtnym wzrokiem po zgrabnej sylwetce m³odego rycerza, patrz¹-

cego nie na Najwy¿szego Kap³ana, lecz na ni¹, i lekko siê do niego

uœmiechnê³a. A potem znów wpatrzy³a siê w czarnow³osego wojow-

nika, chc¹c pochwyciæ jego spojrzenie. Conan! A wiêc tak siê nazy-

wa! Z zimnej barbarzyñskiej Cymmerii! Nawet nie spojrzy w stronê

ksi¹¿êcej lo¿y, widocznie nie istnieje ju¿ dla niego nic prócz przy-

sz³ej walki, i ¿adne myœli o kobietach nie zaprz¹taj¹ mu g³owy.

Lawinia patrzy³a na Conana z przedziwnym uczuciem: mia³a

wra¿enie, ¿e to jej w³asne nogi spinaj¹ bojowego rumaka, ¿e to jej

rêce nie mog¹ siê doczekaæ chwili, gdy wreszcie wyci¹gn¹ miecz

i opuszcz¹ go na g³owê znienawidzonego wroga. Nigdy jeszcze ¿a-

den turniej nie wzburzy³ w niej tak krwi, choæ serce pozosta³o zimne

jak lód.

– Ferndin rodem z Zamory! Znak Wê¿a! – gromkim g³osem

oznajmi³ Gordion i podstawi³ czaszê, by wrzucono do niej ostatni¹

z³ot¹ blaszkê. I nikt, nawet najbli¿ej stoj¹cy, nie zauwa¿y³, kiedy

znalaz³a siê ona w jego rêkawie. W drugim rêkawie dawno ju¿ le¿a-

³a schowana blaszka ze Znakiem Ptaka.

Znów zagra³y tr¹by i s³udzy rozjechali siê po ca³ym placu, zbie-

raj¹c trzosy i pojedyncze monety, szczodrze rzucane zewsz¹d.

– Szczodroœæ i obfitoœæ! – wo³ali, przeje¿d¿aj¹c obok o¿ywio-

nych widzów. – Szczodroœæ i obfitoœæ! Zwyciêstwo temu, który naj-

bardziej na nie zas³u¿y! Czeœæ i chwa³a!

Tymczasem rycerze opuœcili plac i czekaj¹c na losowanie zajêli

miejsce w szeregu za bram¹. Ksi¹¿êcy s³udzy sprawnie ustawili zdjête

na czas uroczystych ceremonii ogrodzenie, dziel¹ce plac na cztery

background image

– 70 –

czêœci. Zaraz Mitra g³osem Gordiona obwieœci sw¹ wolꠖ zestaw

czterech par, które maj¹ potykaæ siê ze sob¹.

Nieprzekupny Gordion, wystawiaj¹c na próbê cierpliwoœæ za-

mar³ego z wra¿enia t³umu, d³ugo grzeba³ rêk¹ w czaszy, a¿ wreszcie

wyci¹gn¹³ z niej po³yskuj¹c¹ w s³oñcu z³ot¹ blaszkê i og³osi³ imiê

pierwszego wojownika:

– Znak Wiatru! Szlachetnie urodzony rycerz, hrabia Brain! –

I przekaza³ blaszkê s³udze.

Potem tak samo wolno w³o¿y³ rêkê w czaszê i znów zacz¹³

podzwaniaæ blaszkami. I oto ma ju¿ znak przeciwnika m³odego

Braina:

– Znak Ptaka! Conan z Cymmerii!

Wymienieni rycerze natychmiast na³o¿yli podane im przez gierm-

ków he³my, chwycili tarcze i zajêli miejsce przy bramie. Potem sta-

nê³a za nimi druga para, trzecia i czwarta.

Radosny ryk t³umu, witaj¹cego pierwszych walcz¹cych, by³ tak

g³oœny, ¿e zag³uszy³ dŸwiêk tr¹b. Heroldowie uroczyœcie odprowa-

dzali ka¿d¹ parê na miejsce i rycerze, zwróciwszy konie w stronê

lo¿y ksi¹¿êcej, zamarli w oczekiwaniu na znak do walki.

Ksi¹¿ê Orgeld, zapomniawszy o smutku i nudzie, które tak mu

ostatnio doskwiera³y, pa³aj¹cymi oczami spogl¹da³ na jeŸdŸców

w b³yszcz¹cych zbrojach. Wsta³ z fotela i da³ znak heroldowi, który

krzykn¹³ g³oœno:

– Na stanowiska! – I zatr¹bi³.

Rycerze zawrócili konie i rozjechali siê w przeciwne strony.

Rêka ksiêcia, œciskaj¹ca czerwon¹ skórzan¹ pi³kê, na chwilê za-

mar³a uniesiona w powietrzu – i opad³a przy wtórze tr¹b. Natych-

miast na polu walki zar¿a³y konie i stal zadzwoni³a o stal. Rycerze

walczyli, zdumiewaj¹c widzów swymi umiejêtnoœciami i zrêczno-

œci¹, pocz¹tkowo nie czyni¹c sobie krzywdy, jak gdyby chc¹c wyba-

daæ s³abe punkty przeciwników.

Jednak ju¿ wkrótce uwagê t³umu – a tak¿e goœci, dworzan, ksiê-

cia i ksiê¿nej – przyci¹gnê³a jedna walcz¹ca ze sob¹ para – potê¿ny

Cymmerianin i szczup³y, zrêczny Brain. Wszyscy pamiêtali, ¿e w po-

przednim roku m³odzieniec ten odniós³ b³yskotliwe zwyciêstwo, nie

zabijaj¹c ani jednego ze swych przeciwników. I tym razem miesz-

kañcy miasta ¿yczyli sukcesu w³aœnie jemu, wiernemu s³udze ksiê-

cia Orgelda. Jednak trafi³ mu siê trudny przeciwnik – tutaj, w Neme-

dii, jak i w ca³ej Hyperborei, wiele s³yszano o odwadze i sile

cymmeriañskich wojowników, którzy za nic mieli lodowate demony

background image

– 71 –

i ziej¹ce ogniem smoki. I oto teraz los rzuci³ do ich maleñkiego ksiê-

stwa jednego z tych poszukiwaczy przygód. Kim jest ten barbarzyñ-

ca o twarzy pokrytej szramami? A jeœli ów przybysz jest jeszcze gor-

szy od przeklêtego Ferndina? I jeœli nagle oka¿e siê zwyciêzc¹?

Na trzech placach pojedynki zakoñczono doœæ szybko – ryce-

rze, którzy zostali lekko ranni, uznali siê za pokonanych. Postêpo-

wano tak doœæ czêsto, co spotyka³o siê z pe³n¹ akceptacj¹ kap³anów

Mitry i samego ksiêcia: nie by³o sensu traciæ wiernych wasali.

Jednak walka na czwartym polu, przyci¹gaj¹ca uwagê wszyst-

kich widzów, zanosi³a siê na d³u¿sz¹. Obaj przeciwnicy jak gdyby

starali siê zademonstrowaæ wszystkie swoje mo¿liwoœci, zrêcznie

atakuj¹c i równie dobrze siê broni¹c.

Conan od razu pozna³ swego przeciwnika: by³ to ten sam m³o-

dzieniec, który wypróbowywa³ miecze na podwórzu mistrza Klarsa.

Ju¿ wówczas Cymmerianin zwróci³ uwagê na to, z jak¹ zrêcznoœci¹

i szybkoœci¹ zadaje on ciosy, a teraz sam musia³ odparowywaæ b³y-

skawiczne ataki Braina. Jednak¿e Conan, który stoczy³ w swym ¿y-

ciu mnóstwo walk, gdzie rycerskoœæ okazywa³a siê zgubnym luksu-

sem, nawet w tak krótkim czasie zdo³a³ odkryæ niejedn¹ mo¿liwoœæ

pokonania sprytnego ch³opaka mocnym uderzeniem. K¹tem oka wi-

dzia³, w jaki sposób zakoñczono walki na s¹siednich placach. Ten

ch³opak, zapalczywy i œmia³y do zuchwa³oœci, podoba³ mu siê coraz

bardziej. Trzeba siê jeszcze z nim pobawiæ, niech poka¿e, co umie,

a potem... Conan ju¿ wiedzia³, jak zakoñczy pojedynek.

Miecze œciera³y siê, dzwoni¹c i krzesz¹c iskry, rozgor¹czkowa-

ne konie stawa³y dêba, a pojedynek ci¹gle trwa³. Ludzie, którzy po-

cz¹tkowo nieufnie spogl¹dali na Cymmerianina, spodziewaj¹c siê,

¿e bêdzie walczy³ brutalnie i nieczysto, stopniowo zaczêli braæ jego

stronê. Mieszkañcy Menory, wytrawni znawcy turniejów, doskonale

widzieli, ¿e ten olbrzymi barbarzyñca nie chce korzystaæ ze wszyst-

kich swoich mo¿liwoœci. I wkrótce zamiast Braina, zaczêli dopingo-

waæ Conana:

– Conan, tnij! Œmia³o, Cymmerianinie! Chwa³a i zwyciêstwo!

Dalej, dalej!

Ksi¹¿ê siedzia³ w wysokim fotelu jak na szpilkach, wstawa³,

wychyla³ siê przez barierê i wo³a³:

– Co za cios! Ale wojownik! Dalej, Cymmerianinie! Tnij!

Lawinia nie spuszcza³a z Conana zachwyconych oczu, pewna

jego zwyciêstwa, i porusza³a ustami, bezdŸwiêcznie powtarzaj¹c jego

imiê.

background image

– 72 –

JeŸdŸcy, rozgrzani walk¹, rozjechali siê, ustawiaj¹c do nastêp-

nego ataku. Conan spi¹³ ostrogami rumaka i rzuci³ siê na m³odego

rycerza jak na œmiertelnego wroga. Tak mocno uderzy³ mieczem

w tarczê przeciwnika, ¿e pêk³o stalowe poszycie. Prowadzony wpraw-

n¹ rêk¹ czarny rumak Cymmerianina pchn¹³ szerok¹ piersi¹ w bok

konia Braina – i koñ, i jeŸdziec runêli na ziemiê.

Rycerz nie zd¹¿y³ uwolniæ siê ze strzemion i koñ przygniót³ mu

nogê. Conan móg³ teraz zadaæ ostatni cios, poniewa¿ przeciwnik nie

prosi³ o zmi³owanie, nie poddawa³ siê. Zamiast tego zsiad³ z konia

i z zimn¹ krwi¹ czeka³, a¿ Brain wstanie. Zgromadzony wokó³ Œwiê-

tego Placu t³um zahucza³:

– Conan! Conan zwyciêzca!

Brain, chwiej¹c siê na nogach, kulej¹c, zrobi³ kilka kroków

w stronê Cymmerianina. Ból nie do wytrzymania zasnuwa³ oczy m³o-

dzieñca czerwon¹ mg³¹. Bez lêku czeka³ na ostatni cios. Jednak prze-

ciwnik z jakiegoœ powodu zwleka³. Brain, wielkim wysi³kiem woli

przezwyciê¿aj¹c ból, spojrza³ na niego. Conan sta³ z opuszczonym

mieczem i spokojnie mu siê przygl¹da³. Nie maj¹c doœæ si³, by pod-

nieœæ miecz do zadania ciosu, Brain, zgrzytaj¹c zêbami ze z³oœci

i wstydu, rzuci³ go pod nogi Cymmerianina, przyznaj¹c siê do po-

ra¿ki. Nie patrz¹c w stronê ksi¹¿êcej lo¿y, z trudem, wsparty na ra-

mieniu giermka, poszed³ w stronê Bramy Zwyciê¿onych.

Conan, lekko wskoczywszy na siod³o, spi¹³ konia, który stan¹³

dêba, i przy wtórze entuzjastycznych okrzyków opuœci³ Œwiêty Plac.

Gordion znów wyszed³ do przodu, wykrzykuj¹c imiona nastêp-

nych uczestników turnieju. Ludzie okrzykami zagrzewali rycerzy do

walki, ale ¿aden pojedynek nie wywo³a³ ju¿ takiego wybuchu na-

miêtnoœci. Ksi¹¿ê i ksiê¿na rozmawiali ze sob¹ cicho, omawiaj¹c

sukcesy i pora¿ki walcz¹cych. Gdy zwyciêzcy opuszczali plac, to-

warzyszy³y im radosne okrzyki. Pokonanych wynoszono lub sami,

z opuszczonymi g³owami, wychodzili za ogrodzenie przez Bramê

Pokonanych.

Za ka¿dym razem, kiedy Gordion zaczyna³ wykrzykiwaæ imio-

na rycerzy, Lawinii zamiera³o serce, a ksi¹¿ê Orgeld nerwowo po-

stukiwa³ rêk¹ o barierê. Jednak¿e na plac wychodzili coraz to nowi

rycerze, a Ferndin ci¹gle sta³ za bram¹, zimnym wzrokiem przygl¹-

daj¹c siê walcz¹cym.

Pozosta³o szeœciu wojowników, z których nale¿a³o utworzyæ trzy

pary. Widzowie, podnieceni pojedynkami, g³oœno ze sob¹ rozma-

wiali, zgaduj¹c, kto bêdzie walczy³ ze znienawidzonym Ferndinem.

background image

– 73 –

Wszyscy licz¹cy siê w turnieju rycerze opuœcili ju¿ plac i jak na z³oœæ

przeciwnikiem ksi¹¿êcego faworyta móg³ teraz zostaæ tylko albo

ca³kiem m³ody wojak, albo siwy rycerz.

Przekrzykuj¹c zgie³k t³umu, Gordion og³osi³:

– Znak Ryby! Szlachetnie urodzony rycerz, baron Rifsain!

– Znak Wê¿a! Ferndin, rodem z Zamory!

T³um zahucza³ niezadowolony i Gordion musia³ wytê¿yæ gar-

d³o, ¿eby og³osiæ dwie ostatnie pary

Baron Rifsain, niegdyœ postrach turniejów, nale¿a³ do najbli¿-

szego otoczenia ksiêcia. Jako jedyny cz³owiek na Œwiêtym Placu cie-

szy³ siê z wyniku losowania: tylko dlatego wsiad³ na konia, nie zwa-

¿aj¹c na swój wiek, by móc uwolniæ ksiêstwo od tego niebezpiecznego

przyb³êdy. Triumfalny uœmiech zje¿y³ jego siwe w¹sy, kiedy nak³a-

da³ podany przez giermka he³m. Baron nie zauwa¿y³ pe³nego niena-

wiœci spojrzenia, jakie rzuci³ nañ stoj¹cy obok Ferndin.

Zagrzmia³y tr¹by, rycerze zajêli miejsca i zamarli, czekaj¹c na

sygna³ do rozpoczêcia pojedynku; ksi¹¿ê, œciskaj¹c w rêku czerwo-

n¹ pi³kê, zwleka³, jak gdyby wypróbowuj¹c cierpliwoœæ widowni,

ale oto jego d³oñ siê rozwar³a, pi³ka upad³a na piasek i tr¹by da³y

sygna³ do boju.

I znów, jak na pocz¹tku turnieju, wszystkie oczy by³y zwrócone

na jedn¹ parê rycerzy – na barona Rifsaina, który rzuci³ siê do walki

z ca³¹ furi¹ nagromadzonej w nim z³oœci, i na Ferndina, który mimo

woli cofn¹³ siê do rogu pod wœciek³ym naporem.

Ksiê¿na wykrzykiwa³a radoœnie: mia³a wra¿enie, ¿e Ferndin za-

raz zostanie pokonany, nie wytrzyma potê¿nych ciosów starego Rif-

saina. Zmartwiony ksi¹¿ê uderzy³ piêœci¹ w barierê i za¿¹da³ wina.

Kiedy jednak s³uga przyniós³ pe³ny kubek, ksi¹¿ê widzia³ ju¿ tylko

walcz¹cych, zapomnia³ o ca³ym œwiecie.

Ferndin, który w pierwszej chwili wydawa³ siê taki nieudolny,

nagle, z zaskakuj¹c¹ lekkoœci¹ pos³uguj¹c siê ciê¿kim mieczem, po-

wstrzyma³ natarcie barona, spi¹³ konia i sam run¹³ do ataku. Teraz

on zadawa³ straszne ciêcia, a stary baron ledwie nad¹¿a³. Ale oto

baron zrêcznie uchyli³ siê od ciosu i miecz Ferndina, który zawis³

ju¿ nad jego g³ow¹, ze zgrzytem osun¹³ siê po tarczy. Z okrzykiem

zwyciêstwa baron Rifsain ci¹³ wroga.Wydawa³o siê, ¿e tak silny cios

zmiecie ka¿dego przeciwnika. Widzowie, oczekuj¹cy na to, ¿e Fern-

din runie na ziemiê zalany krwi¹, zakrzyknêli radoœnie. Jednak zda-

rzy³o siê coœ dziwnego: klinga zadzwoni³a, jakby natkn¹wszy siê na

kamieñ, a przed oczyma zaskoczonego barona, który w³o¿y³ wszyst-

background image

– 74 –

kie si³y w decyduj¹ce uderzenie, b³ysnê³o ostrze wroga. By³a to ostat-

nia rzecz, jak¹ zobaczy³ stary baron: chwilê póŸniej Rifsain wolno

osuwa³ siê na piasek z roz³upan¹ czaszk¹.

Ze wszystkich stron rozleg³y siê gwizdy, przekleñstwa, t³um za-

wrza³, gotów roznieœæ w strzêpy ogrodzenie. Heroldowie musieli

w³o¿yæ niema³o wysi³ku w to, ¿eby uspokoiæ ludzi. Pojedynki na

s¹siednich placach zakoñczy³y siê spokojnie, nie przyci¹gaj¹c zbyt-

nio uwagi widzów. Rycerze pospiesznie opuœcili szranki i na piasek

zbryzgany krwi¹ wyszed³ Najwy¿szy Kap³an. Gordion sta³ nieco z ty-

³u, gotów podchwyciæ ciche s³owa kap³ana i cisn¹c je, niczym po-

cisk z balisty, na g³owy rozwœcieczonego t³umu. I oto poruszy³y siê

blade wargi kap³ana Mitry, a nad Œwiêtym Placem og³uszaj¹co roz-

brzmia³ g³os Gordiona:

– Walka by³a prowadzona zgodnie z zasadami! Zwyciê¿y³ Fern-

din z Zamory! Taka jest wola Mitry! Turniej odbywa siê dalej!

Piêtnastu rycerzy ustawi³o siê ko³o Bramy Zwyciêzców, czeka-

j¹c na losowanie. Poniewa¿ by³a ich nieparzysta liczba, ostatni ry-

cerz, który pozostanie bez pary, ma walczyæ z Rycerzem Mitry – jed-

nym z kap³anów œwi¹tyni. Rycerz Mitry, jeœli nawet zwyciê¿y

w pojedynku, nie dostanie nagrody – w nastêpnej walce móg³ wzi¹æ

udzia³ tylko w takim przypadku, je¿eli znów bêdzie brakowa³o prze-

ciwnika. Jeœli jednym z dwóch pozosta³ych rycerzy okaza³ siê ka-

p³an ze œwi¹tyni, zwyciêstwo przyznawano jego przeciwnikowi i na-

stêpnego dnia pojedynek nie odbywa³ siê.

Nieprzekupny Gordion, spogl¹daj¹c wy³upiastymi oczami gdzieœ

w dal, znów podszed³ z czasz¹ do jednego z kap³anów Mitry i za-

cz¹³ odbieraæ z jego r¹k z³ote blaszki, dŸwiêcznie wykrzykuj¹c zna-

ki i imiona. I znów dwie z nich trafi³y do d³ugich, obszytych b³ysz-

cz¹cym jedwabiem rêkawów uroczystego stroju herolda. Z³ote blaszki

podzwania³y w czaszy, a Gordion wolno w nich grzeba³, nierucho-

mym wzrokiem ci¹gle spogl¹daj¹c w przestrzeñ i elektryzuj¹c tym

widzów.

Jak nikt inny dobrze wiedzia³, ¿e t³um szybko zmienia nastroje,

przechodz¹c od wœciek³ej z³oœci, której, wydawa³oby siê, nic nie

potrafi uspokoiæ, do radosnego oczekiwania na dalszy ci¹g widowi-

ska. Gordion, czuj¹c siê podczas tej chwili ciszy jedynym w³adc¹

pstrokatego morza g³ów i tysiêcy skierowanych na niego oczu, trium-

fowa³ i zarazem czu³ pogardê do tych ludzi. Prostacy! Wszystkimi

zebranymi tutaj kieruje jedno jedyne uczucie, upodabniaj¹ce doro-

s³ych do g³upich dzieciaków. Ciekawoœæ – oto co ich tu sprowadza

background image

– 75 –

i dlatego mocniej bij¹ i zamieraj¹ ich serca. A on, Gordion, dziêki

Mitrze obdarzony wspania³ym g³osem, jak nikt inny umiej¹cy prze-

prowadzaæ losowania, z ³atwoœci¹ gra³ na ludzkich s³aboœciach.

Cicho podzwania³y blaszki w srebrnej czaszy, ale na Œwiêtym

Placu zapad³a taka cisza, ¿e nawet ludzie stoj¹cy w tylnych rzêdach

s³yszeli ten intryguj¹cy dŸwiêk. Wreszcie Gordion wolno podniós³

rêkê i w jego palcach b³ysnê³a pierwsza z³ota blaszka.

Delektuj¹c siê cisz¹, bezg³oœnie pulsuj¹c¹ uderzeniami mnóstwa

serc, Gordion spojrza³ na blaszkê, chwilê milcza³, poruszaj¹c usta-

mi, i wreszcie krzykn¹³ tak g³oœno, ¿e a¿ poderwa³o siê stado wron,

a wielotysiêczny t³um drgn¹³:

– Znak Drzewa! Szlachetnie urodzony rycerz, baron Frostus

z Chatory!

Ksiê¿na, zaciskaj¹c d³onie i staraj¹c siê nie patrzeæ w stronê ryce-

rzy, s³ucha³a okrzyków Gordiona. Ksi¹¿ê, wstrz¹œniêty nie tyle œmier-

ci¹ barona, co wœciek³ym gniewem t³umu, szepta³, zagryzaj¹c wargi:

– Przecie¿ uprzedza³em! Jeszcze jedno takie zwyciêstwo i t³um

po³amie bariery! Nie, nie mo¿na do tego dopuœciæ! Hej, ch³opcze,

chodŸ tutaj!

PaŸ podszed³ i sk³oni³ siê nisko. Ksi¹¿ê kaza³ mu siê jeszcze

zbli¿yæ i coœ szepn¹³ na ucho, a potem niecierpliwie machn¹³ rêk¹

w stronê rycerzy.

– Tylko szybko, s³yszysz?! Szybko!

PaŸ co si³ w nogach zbieg³ ze schodków i staraj¹c siê nie zwra-

caæ na siebie uwagi pomkn¹³ w stronê Bramy Zwyciêzców. Jednak

nie zd¹¿y³ – nad t³umem zadudni³ potê¿ny g³os Gordiona:

– Znak Wê¿a! Ferndin z Zamory!

Przy wtórze tr¹b cztery pary rycerzy wjecha³y na plac. Ksiê¿na

podnios³a g³owê i napotka³a triumfuj¹cy wzrok Ferndina. Czy¿by

i tym razem by³ pewien zwyciêstwa? Lawinia uœmiechnê³a siê po-

gardliwie i spojrza³a na przeciwnika nienawistnego parweniusza.

M³ody ch³opak, niemal jeszcze dziecko! To jego pierwszy turniej

i taki jest dumny z odniesionego przed chwil¹ zwyciêstwa! Czy i on

zginie, jak stary baron?! Ksiê¿na zamknê³a oczy i potrz¹snê³a g³o-

w¹, odpêdzaj¹c straszn¹ wizjê.

Ryknê³y tr¹by, og³aszaj¹c pocz¹tek pojedynków. Rycerze runêli

do ataku, b³ysnê³y miecze – i nagle wszystko umilk³o. Tylko s³aby

jêk umieraj¹cego m³odzieñca na chwilê zak³óci³ ciszê. Frostus osu-

n¹³ siê na szyjê konia, miecz wypad³ mu z d³oni... A t³um znów zahu-

cza³, nie kryj¹c oburzenia.

background image

– 76 –

Ksi¹¿ê by³ równie wœciek³y jak poddani. Z jego ust sypa³y siê

gniewne s³owa, d³onie zaciska³y siê w piêœci, oczy miota³y b³yska-

wice. Lawinia z radosnym zdziwieniem spogl¹da³a na mê¿a; nagle

pomyœla³a, ¿e Ferndin tymi okrutnymi zwyciêstwami sam sobie wy-

kopa³ grób i ksi¹¿ê teraz na zawsze odwróci siê od niego, ale zmro-

zi³y j¹ ju¿ pierwsze s³owa Orgelda.

– Ale¿ on walczy! Ci niedo³êdzy nie s¹ jego godni! Jeden cios –

i ju¿ nie ¿yje! Nie, nie mogê mieæ do Ferndina pretensji o te zwyciê-

stwa! Taki wojownik wart jest dziesiêciu innych, którzy prosz¹, ¿eby

ich oszczêdziæ! Czemu stoicie? Walczcie dalej! – Ostatnie s³owa

ksi¹¿ê Bergheimu wykrzykn¹³ tak g³oœno, ¿e rycerze znów rzucili

siê na siebie.

Conan skrzy¿owa³ miecz z ros³ym rycerzem, zapewne jego ró-

wieœnikiem. Przez chwilê, zapominaj¹c o Ferndinie, odda³ siê ca³ko-

wicie walce, powstrzymuj¹c ataki przeciwnika. To nie by³ porywczy

Brain, który przez ca³y czas stara³ siê czymœ go zaskoczyæ. Ten rycerz

tak niestrudzenie wali³ ciê¿kim niczym m³ot mieczem, jakby za ka¿-

dym razem zamierza³ rozr¹baæ przeciwnika na dwoje. Wkrótce Cona-

nowi znudzi³a siê taka wymiana ciosów, od których by³o wiele ha³asu,

lecz ma³o skutku. Spi¹³ swego rumaka i zacz¹³ zataczaæ ko³a wokó³

przeciwnika, nie pozwalaj¹c mu wymachiwaæ mieczem. Koñ Conana,

pozornie taki wielki i nieruchawy, s³ucha³ najl¿ejszego ruchu rêki swego

pana i ju¿ wkrótce przeciwnik Conana nie wiedzia³, co ma robiæ z mie-

czem i sk¹d nale¿y oczekiwaæ ciosu.

Dopiero gdy skrêci³ koniem, uda³o mu siê zamachn¹æ mieczem –

nie zd¹¿y³ go jednak opuœciæ, poniewa¿ barbarzyñca w zrêczny spo-

sób, podpatrzony u Semitów, mistrzów w takich sztuczkach, wytr¹ci³

mu broñ z rêki. Zatoczywszy w powietrzu wielki ³uk, miecz upad³ na

piasek w pobli¿u lo¿y ksiêcia.

Przeciwnik Cymmerianina z otwartymi ze zdumienia ustami spo-

gl¹da³ to na sw¹ pust¹ rêkawicê, to na Conana. Widzowie, którzy

jeszcze przed chwil¹ zanosili siê wœciek³ym krzykiem, teraz œmiali

siê i zachwyceni klaskali w d³onie.

Lawinia rozpromienionymi oczami spogl¹da³a na Conana, któ-

ry wreszcie, jakby czuj¹c na plecach ¿ar jej wzroku, zwróci³ konia

w stronê lo¿y w³adcy Bergheimu. Tymczasem jego przeciwnik po-

s³a³ giermka po miecz i opuœci³ plac, ci¹gle z niedowierzaniem spo-

gl¹daj¹c na swoj¹ rêkê.

– Popatrz tylko na tego wojownika, przecie¿ to ozdoba turnieju!

Mam wra¿enie, ¿e to w³aœnie Cymmerianin zmierzy siê jutro z na-

background image

– 77 –

szym dzielnym Ferndinem! Ale¿ to bêdzie walka! Sam ju¿ nie wiem,

który z nich bardziej zas³uguje na zwyciêstwo... Jednak chyba Fern-

din! To naprawdê m¹dry cz³owiek, gdy tymczasem ten barbarzyñca...

Ksi¹¿ê Orgeld coœ jeszcze mówi³ wzburzonym g³osem, œciska-

j¹c w rêku skórzan¹ pi³kê, ale Lawinia nic ju¿ nie s³ysza³a. Jej oczy

toczy³y niemy dialog z uœmiechaj¹cymi siê oczyma Cymmerianina.

I ¿adne s³owa nie by³y tu potrzebne.

Lawinia nie zauwa¿y³a nawet, kiedy skoñczy³y siê dwa pozosta-

³e pojedynki: widzia³a tylko jego, czarnow³osego olbrzyma z suro-

w¹ twarz¹ i ³agodnymi, przyci¹gaj¹cymi oczami.

Grzmia³y tr¹by, jakby konkuruj¹c z Gordionem, wyrzykuj¹cym

imiona ostatnich par, ha³asowali widzowie, a Lawinia ci¹gle jakby

œni³a na jawie. Ale oto tr¹by zabrzmia³y jeszcze g³oœniej, oznajmia-

j¹c rozpoczêcie pojedynku. Lawinia drgnê³a i spojrza³a na plac.

Na piasku zmaga³y siê ostatnie dwie pary i, chwa³a Mitrze, Co-

nan nie walczy³ z Ferndinem. Nie chcia³a, ¿eby spotkali siê dzisiaj,

ba³a siê tego, co wkrótce j¹ czeka. Jeszcze jeden dzieñ, niech wszystko

zdecyduje siê jutro, a teraz bêdzie patrzeæ, patrzeæ, patrzeæ na tego

Cymmerianina...

X

Ulicami Menory p³ynê³y potoki ludzi wracaj¹cych z turnieju. Na

Œwiêtym Placu pozostali tylko kap³ani i s³udzy ksi¹¿êcy, porz¹dku-

j¹cy teren. Tu i ówdzie trzeba by³o naprawiæ po³amane bariery, które

t³um i tak jutro zniszczy.

W œlad za widzami, którzy opuœcili polanê, ¿eby jak nale¿y po-

krzepiæ siê winem i podyskutowaæ na temat pojedynków, do miasta

wyruszy³a grupa jeŸdŸców. Gdy na szerokiej drodze wyprzedzali

ludzi, natychmiast rozpoznawano wœród nich tego, który zas³u¿y³

dziœ na powszechn¹ sympatiꠖ cymmeriañskiego barbarzyñcê, b³y-

skotliwego zwyciêzcê w trzech pojedynkach. Jecha³ spokojnie na

swym karym koniu pomiêdzy rudym œpiewakim, którego w Meno-

rze zna³ ka¿dy pies, i mistrzem Klarsem, p³atnerzem ksi¹¿êcym. Za

nimi jecha³ m³ody giermek, spogl¹daj¹cy na boki tak dumnie, jakby

to on sam pokona³ trzech s³awnych rycerzy.

Kopyta monotonnie postukiwa³y na jasnych kamieniach drogi,

a jeŸdŸcy skracali czas rozmow¹.

background image

– 78 –

– Mówi³em ci, Cymmerianinie, ¿e ten Ferndin nie jest tym, za

kogo siê podaje! S³udzy, którzy widzieli, jak macha³ mieczem, æwi-

cz¹c z fechtmistrzem ksiêcia, mówili ze œmiechem, ¿e nic ³atwiej-

szego, jak zrzuciæ go z siod³a, a i sam fechtmistrz wygada³ siê, ¿e

takiego niezgu³y nigdy jeszcze nie spotka³. Powiedzia³, ¿e prêdzej

koz³a mo¿na nauczyæ jeŸdziæ konno i pos³ugiwaæ siê broni¹ ni¿ tego

ksi¹¿êcego faworyta... A tymczasem oto co siê wydarzy³o... – mistrz

Klars zamilk³ i sposêpnia³.

– Nawet nie zd¹¿y³em okiem mrugn¹æ, kiedy ten ch³opak by³

ju¿ martwy! Klnê siê na Mitrê, ¿e nikt nie wie, jak to siê sta³o. Roz-

jechali siê, podjechali do siebie – i koniec! I mamy jeszcze jednego

nieboszczyka! – Rudy Biorri, ci¹gle rozgor¹czkowany widokiem

turnieju i zawartoœci¹ buk³aka, który, pusty ju¿, smêtnie zwisa³ u je-

go biodra, znów zacz¹³ mówiæ, nie mog¹c siê powstrzymaæ: – A sta-

ry baron Rifsain? Chocia¿ by³ ju¿ siwy, nie brak³o mu si³. Móg³ siê

okazaæ najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem w tym turnieju!

Oczywiœcie prócz ciebie, przyjacielu Conanie! Ale przecie¿ o tobie

nikt nic do dziœ nie wiedzia³! Dlatego mówiê...

– Odpocznij, przyjacielu, bo ca³kiem ci zaschnie w ustach! Jak

przep³uczemy gard³a, bêdziesz mówi³ dalej. A ty, Conanie, widzia-

³eœ, jak Ferndin pokona³ tego m³odzieñca? – Klars pytaj¹co spojrza³

na Cymmerianina.

– Wiesz, mistrzu, ¿e i ja tego nie pojmujê... Kiedy odezwa³y siê

tr¹by, œledzi³em swego przeciwnika, ale widzia³em te¿ wszystkich

innych... Omal nie krzykn¹³em wtedy do tego ch³opca: „Gdzie je-

dziesz?! Skrêæ w prawo!”. A on szar¿owa³ tak, jakby zamiast Fern-

dina widzia³ przed sob¹ jakiegoœ innego przeciwnika. Ferndin nawet

nie zamachn¹³ siê mieczem, tylko pchn¹³ go prosto w gard³o. W tym

momencie starliœmy siê z moim przeciwnikiem, a gdy siê rozjechali-

œmy, obok wszystko by³o ju¿ skoñczone...

Przez jakiœ czas jechali w milczeniu, ale wkrótce Biorri nie wy-

trzyma³:

– A ta ostatnia walka! Na Mitrê, nigdy nie widzia³em czegoœ

podobnego! I gdyby nie Ferndin z jego pod³ymi zwyciêstwami, no-

szono by ciê teraz na rêkach!

– Tak, ten przeklêty Ferndin, niczym demon œmierci, pozbawi³

Bergheim trzech dzielnych rycerzy! I jedno jego zwyciêstwo jest

bardziej nikczemne od drugiego! Ile wysi³ku kosztowa³o heroldów

i stra¿ników, ¿eby uspokoiæ t³um – myœla³em, ¿e rozerw¹ na strzêpy

samego Najwy¿szego Kap³ana. Ale ostatecznie to w³aœnie jemu uda-

background image

– 79 –

³o siê zapanowaæ nad ludŸmi. Dziœ wieczorem w Menorze bêdzie

szumia³o jak w ulu. Tak wiêc lepiej, Rudy, siedŸ u mnie i nie wychy-

laj nosa!

– Tak, przyjacielu, i ja chêtnie pos³ucham twoich pieœni, no bo

popatrz, jak to siê dzieje: tyle czasu jesteœmy ju¿ razem, a nigdy jesz-

cze dla mnie nie œpiewa³eœ!

– No, wreszcie siê doczeka³em! Sam Conan Niezwyciê¿ony

prosi najmarniejszego spoœród œpiewaków, ¿eby zagra³ na ercie i po-

kaza³, co umie! A ja ju¿ myœla³em, ¿e uszy zatykasz, kiedy udajê

s³owika! Ale oto jesteœmy na miejscu. Popatrzcie, temu spryciarzo-

wi Rialtowi uda³o siê nas wyprzedziæ i otwiera teraz bramê, jakby to

sam król przyby³ ze œwit¹! Zuch ch³opak, bêdzie jeszcze z ciebie

po¿ytek, wspomnisz s³owa Rudego Biorriego!

Wjechali na podwórze, nie zauwa¿ywszy, ¿e przemkn¹³ siê za

nimi jak cieñ niepozorny staruszek w starej, nasuniêtej na oczy czapce.

Ukradkiem podszed³ do wiaty dla koni i zgin¹³ z oczu, zlewaj¹c siê

z ciemnym t³em stajni.

Tymczasem na podwórzu zebrali siê wszyscy majstrowie i cze-

ladnicy. Terminatorzy stali z boku, nie œmi¹c zbli¿yæ siê do groŸne-

go gospodarza i jego potê¿nego goœcia. Wszyscy byli na Œwiêtym

Placu i widzieli, jak zakoñczy³y siê pojedynki. A oto bohater dzi-

siajszego dnia, ten, który byæ mo¿e zostanie jutro wybrañcem Mitry,

stoi obok i œmieje siê z niewybrednych ¿artów Rudego Biorriego.

Mistrz Klars skin¹³ rêk¹, przywo³uj¹c ch³opaków. Nie zd¹¿y³

jeszcze poleciæ im, by rozsiod³ali konie i zabrali je do stajni, kiedy

nagle za plecami czeladników rozleg³ siê schrypniêty œpiew. Rozst¹-

pili siê. Na œrodek wyszed³ ¿ebrak, ten sam, który rankiem krêci³ siê

ko³o namiotów, prosz¹c o ja³mu¿nê. W s³abym œwietle gasn¹cego dnia

wydawa³ siê jak cieñ: szare pomarszczone policzki, szara kapota

z grubego sukna, brudna skórzana torba, zwisaj¹ca na pasie, i jasno-

szare, wodniste oczy.

Twarz mia³ skrzywion¹ w ¿a³osnym uœmiechu. Przytupywa³,

nuc¹c pieœni Mitry, a z jego ust wydobywa³y siê jakieœ oddzielne,

ca³kowicie niezrozumia³e s³owa.

Jeden z czeladników na znak mistrza Klarsa poszed³ do kuch-

ni  po jedzenie dla ¿ebraka. Tutaj ubogich zawsze karmiono i za-

pewniano im nocleg – mistrz Klars wola³ nie nara¿aæ siê na gniew

bogów.

Wkrótce ¿ebrak w bezmyœlnym tañcu kr¹¿y³ ju¿ ko³o nóg kare-

go. Koñ zerka³ na niego ze z³oœci¹, prycha³ i k³ad³ po sobie uszy, ale

background image

– 80 –

sta³ ko³o swego pana bez ruchu, jak wykuty z kamienia. A jednak

kiedy ¿ebrak potkn¹³ siê i chwyci³ za derkê, ¿eby nie upaœæ, koñ nie

wytrzyma³ i stan¹³ dêba. Conan z³apa³ starego za ko³nierz, potrz¹-

sn¹³ nim i krzykn¹³:

– Czy ci ¿ycie niemi³e?! Patrz, gdzie idziesz! To bojowy koñ,

a nie jakaœ chabeta! Czy s³yszysz, co do ciebie mówiê?

¯ebrak, ci¹gle nuc¹c monotonnie, chwyci³ za szeroki pas Cym-

merianina, staraj¹c siê utrzymaæ na nogach. Conan jeszcze raz nie-

cierpliwie potrz¹sn¹³ starym, a¿ spad³a mu na ziemiê podarta czap-

ka. Starzec, z wianuszkiem siwego puchu na odkrytej g³owie, wydawa³

siê ca³kowicie bezbronny w ogromnych rêkach Cymmerianina.

– Hej, przyjacielu, uwa¿aj, bo duszê z niego wytrzêsiesz! Wte-

dy szczêœcie odwróci siê od mistrza Klarsa. Jeœli temu ¿ebrakowi

jest to s¹dzone, niech lepiej umrze gdzieœ w rynsztoku lub na dro-

dze, ale nie w domu dobrych ludzi!

Stary, trzymaj¹c siê jedn¹ rêk¹ miecza Conana, stara³ siê zna-

leŸæ na ziemi swoj¹ czapkê. Któryœ z ch³opców podniós³ j¹ i z lê-

kiem wsun¹³ w trzês¹c¹ siê rêkê. Twarz ¿ebraka zajaœnia³a pe³nym

wdziêcznoœci uœmiechem, puœci³ Conana i zacz¹³ wolno nak³adaæ

czapkê.

W tym momencie wróci³ czeladnik, pos³any do kuchni przez

Klarsa. Za³adowa³ jedzeniem ca³¹ torbê starego. Niczego nie po¿a-

³owano: by³ tam œwie¿y chleb, wielki kawa³ek aromatycznego sera,

gor¹ce, tylko co zdjête z ro¿na miêso i skórzany buk³ak z winem.

Stary, w dalszym ci¹gu na nikogo nie patrz¹c, poklepa³ rêk¹ po

nabitej do granic mo¿liwoœci torbie i coœ mrucz¹c pokuœtyka³ w stronê

stajni. Kiedy któryœ z majstrów ostro¿nie skierowa³ go do bramy,

pokiwa³ trzês¹c¹ siê g³ow¹ i pokornie opuœci³ dziedziniec.

– Chwa³a Mitrze, wreszcie sobie poszed³! Ba³em siê, ¿e prze-

klnie nas albo umrze tu na miejscu, kiedy go tak potrz¹sa³eœ! – Mistrz

Klars, którego nie³atwo by³o przestraszyæ, odetchn¹³ z wyraŸn¹

ulg¹. – Powinieneœ ³agodniej obchodziæ siê z ubogimi! Czasami sie-

dz¹ w nich takie demony, ¿e lepiej oddaæ ostatni kawa³ek chleba,

byle tylko sobie poszli!

– Tak, ten stary prawie narobi³ w spodnie, kiedy z lekka nim

potrz¹sn¹³em! Ale przecie¿ bramê znalaz³, choæ konia nie zauwa¿y³!

Powinien mnie nie przeklinaæ, lecz b³ogos³awiæ! No, dobrze, brama

ju¿ jest zamkniêta i wiêcej tu nie wróci. Bêdzie teraz gdzieœ pod krza-

kiem pi³ twoje wino. Zreszt¹ i nam chyba by to nie zaszkodzi³o, jak

s¹dzisz, Biorri?

background image

– 81 –

6 – Conan i podziemie niewoli

– Ju¿ od dawna o niczym innym nie marzê... Klars, prowadŸ do

sto³u, nale¿y siê nam!

– ChodŸmy, chodŸmy, kobiety ju¿ dawno wszystko przygoto-

wa³y. Conanie, oddaj miecz Rialtowi i zdejmij kolczugꠖ zaniesie

to do twojej komnaty.

Czeka³a na nich zaprawdê wspania³a uczta – ogromny stó³ ugi-

na³ siê pod pó³miskami z pieczonym miêsem i dziczyzn¹; wielkie

talerze nape³nione by³y potrawami, których aromat móg³ doprowa-

dziæ do sza³u zg³odnia³ego cz³owieka. Nie ulega³o jednak w¹tpliwo-

œci, ¿e mê¿czyŸni siedz¹cy wokó³ sto³u przede wszystkim siêgn¹ po

wysokie dzbany i srebrne kubki, ¿e wino utoruje drogê do g³odnych

¿o³¹dków, pobudzi krew i rozwi¹¿e jêzyki.

Biorri opró¿ni³ niemal ca³y dzban wina i rozprawi³ siê z pó³mi-

skiem pieczonej dziczyzny. Wycieraj¹c kawa³kiem chleba t³usty sos

z dna miski, nagle sobie przypomnia³:

– Przecie¿ obieca³em, ¿e ci zaœpiewam, przyjacielu Conanie!

Czy nie zmieni³eœ zdania i rzeczywiœcie chcesz pos³uchaæ takiego

nêdznego œpiewaka? No, to niech ktoœ skoczy po ertê, bo ja ju¿ nie

mogê siê ruszyæ. Tym bardziej ¿e powinienem jeszcze przep³ukaæ

gard³o. – Zabra³ dzban jednemu z majstrów, nape³ni³ swój kubek

i mru¿¹c z rozkoszy oczy, zacz¹³ s¹czyæ trunek.

Kiedy opró¿ni³ kubek, erta le¿a³a ju¿ u niego na kolanach,

a wszyscy doko³a ucichli. Potrzaskiwa³y knoty w lampach, nocne æmy

wpada³y przez otwarte okna, a Biorri bez poœpiechu stroi³ swój in-

strument.

I oto jego palce zaczê³y biegaæ po strunach, pop³ynê³y s³owa

pieœni o m¹drym i dzielnym królu Gregorze, o trzech jego synach,

z których jednego zgubi³a chciwoœæ, drugiego – mi³oœæ, a trzecie-

go – g³upota...

Potem, chwilê odpocz¹wszy, Biorri chytrze mrugn¹³ do Cym-

merianina. Jego palce wœciekle zaczê³y szarpaæ struny i zaœpiewa³

tak¹ nieprzyzwoit¹ piosenkê o starym kawalerze, wybieraj¹cym so-

bie panny, ¿e co chwila przerywa³ mu wybuch œmiechu s³uchaczy.

Mistrz Klars po³o¿y³ ciê¿k¹ rêkê na ramieniu Conana:

– ChodŸmy, synu, ju¿ czas! Oni bêd¹ tu œpiewali do rana, a ty

musisz wypocz¹æ!

Przepchnêli siê do drzwi i wyszli do ogrodu. Œwie¿y ch³odny

wiatr przyniós³ zapach jab³ek, gdzieœ wysoko nad g³ow¹ odezwa³ siê

senny ptak, a przez otwarte okno s³ychaæ by³o podzwanianie kub-

ków i brzd¹kanie erty.

background image

– 82 –

Conan z rozkosz¹ leg³ na szerokim ³o¿u. S¹dzi³, ¿e natychmiast

zaœnie, ale gdy tylko jego zmêczona g³owa dotknê³a poduszki, sen

ulecia³ jak sp³oszony ptak. I znów przed oczyma zab³ys³y miecze,

zagrzmia³y tr¹by, rozleg³ siê g³os Gordiona, og³aszaj¹cego ostatni

pojedynek... Conan uœmiechn¹³ siê, pod³o¿y³ rêce pod g³owê i zamk-

n¹³ oczy, wspominaj¹c tê walkê.

„Dziwne jest to losowanie!”. – pomyœla³, ci¹gle jeszcze uœmiech-

niêty. Dzisiaj los, z woli Mitry, zetkn¹³ go z tymi, których jako pierw-

szych ujrza³ na podwórzu mistrza Klarsa. Najpierw m³ody Brain,

potem ten z czerwon¹ gêb¹... Conan niespokojnie poruszy³ siê, usi-

³uj¹c przypomnieæ sobie imiê tego t³uœciocha, albo przynajmniej jego

znak, ale machn¹³ rêk¹ i znów powróci³ myœlami na Œwiêty Plac.

Jego przeciwnik, têgi rycerz z wielkim brzuchem i nalanymi

krwi¹ oczami, wœciek³ siê, gdy zobaczy³, z kim ma walczyæ. Conan,

w takich chwilach wyczuwaj¹cy nastrój i myœli przeciwnika, od razu

zorientowa³ siê, jak sprawy stoj¹. Ten rycerz bez w¹tpienia by³ cz³o-

wiekiem Ferndina i marzy³ o tym, by w³aœnie z nim siê zmierzyæ, dla

porz¹dku pomachaæ trochê mieczem i udaæ, ¿e sromotnie przegra³.

Oczywiœcie nie grozi³o mu to, ¿e zostanie zabity czy choæby zranio-

ny, przeciwnie – spodziewa³ siê szczodrej nagrody za pomoc. A te-

raz, kiedy tak ju¿ by³ bliski pomyœlny koniec, przysz³o walczyæ z tym

dzikim Cymmerianinem, i nie wiadomo, co siê jeszcze mo¿e staæ...

Conan przez skórê wyczuwa³ te myœli, które k³êbi³y siê w mó-

zgu grubego rycerza, czu³ jego wœciek³oœæ, która równie¿ jemu za-

czê³a siê udzielaæ. A to mog³o kosztowaæ ¿ycie tego wieprza dosia-

daj¹cego konia. Co prawda, odniós³ on dwa zwyciêstwa, ale dla

Conana niewiele to znaczy³o.

Znacznie wa¿niejsze by³o co innego: jasne spojrzenie i ledwie

dostrzegalnie poruszaj¹ce siê wargi, odpowiadaj¹ce na jego wezwa-

nie. Dlatego to zwyciêstwo nie powinno zostaæ splamione krwi¹,

choæby nawet tak œmierdz¹c¹, jak tego... Tfu, w ¿aden sposób nie

mo¿e sobie przypomnieæ jego przeklêtego imienia!

Nienawiœæ ca³kowicie zm¹ci³a wzrok grubasowi. Walczy³ nieŸle,

ale ka¿demu zadanemu ciosowi towarzyszy³y jego ordynarne prze-

kleñstwa. Conan, gdy ju¿ zapanowa³ nad gniewem, uœmiecha³ siê te-

raz zimno, spogl¹daj¹c w wytrzeszczone z wœciek³oœci oczy przeciw-

nika. Miecze dzwoni³y, szukaj¹c s³abych miejsc w obronie obu

walcz¹cych, konie kr¹¿y³y w miejscu, wzbijaj¹c kopytami bia³y kurz.

Wreszcie Conan, przeleciawszy obok swego przeciwnika, w pe³-

nym galopie zawróci³ karego i mocno uderzy³ bu³aw¹ w okr¹g³y he³m.

background image

– 83 –

Miecz natychmiast wypad³ z rêki t³uœciocha, oczy ca³kiem wysz³y

mu z orbit, zakrztusi³ siê ostatnim przekleñstwem i jak worek run¹³

na ziemiê. Przestraszony koñ odbieg³ w drugi koniec pola i miota³

siê tam, szukaj¹c wyjœcia.

Pokonany rycerz, gdy doszed³ ju¿ trochê do siebie, zacz¹³ siê

wolno podnosiæ. I wówczas Conan, zapominaj¹c, ¿e obieca³ sobie

nie przelewaæ krwi na turnieju, uczyni³ to, co wprowadzi³o widzów,

a w szczególnoœci Rudego Biorriego, w euforiê: raz i drugi opuœci³

naje¿on¹ kolcami bu³awê na t³usty zad pokonanego. To wystarczy³o,

by skórzane spodnie pêk³y z trzaskiem, zwisaj¹c w strzêpach.

Biedak le¿a³ na piasku i nawet nie próbuj¹c wstaæ wydziera³ siê

g³oœno ku uciesze t³umu. Z pokiereszowanego siedzenia chlusta³a

krew i s³udzy musieli dobrze siê namêczyæ, zanim zdo³ali zabraæ go

z placu.

Na s¹siednim polu toczy³ siê jeszcze drugi pojedynek... Conan,

krêc¹c siê wokó³ swego przeciwnika, zd¹¿y³ wszystko w porê do-

strzec: i wypady grubego rycerza, i to, co dzia³o siê obok, za niewy-

sokim ogrodzeniem. Wydarzenia na s¹siednim polu rozwœcieczy³y

go nie na ¿arty.

Ferndinowi, przeklêtemu Ferndinowi, jak ju¿ nawet Conan na-

zywa³ tego cz³owieka z zimn¹ twarz¹ i z³owieszczym uœmiechem,

trafi³ siê przeciwnik niem³ody i niezbyt zrêczny. Musia³ mieæ wiele

szczêœcia, ¿e doszed³ tak wysoko w tym turnieju. Nie ulega³o w¹tpli-

woœci, ¿e Ferndin zwyciê¿y bez trudu, i wszyscy przygl¹dali siê Co-

nanowi, podziwiaj¹c za¿art¹ walkê, której towarzyszy³y gêste prze-

kleñstwa.

Kiedy jednak grubas run¹³ na ziemiê, Ferndin wpad³ w furiê.

Widaæ by³o, jak zab³ys³y mu oczy, jak na bladych wargach pojawi³

siê z³y uœmiech. U¿y³ tej samej metody, za pomoc¹ której Conan

w poprzedniej walce wytr¹ci³ miecz swemu przeciwnikowi.

Niem³ody rycerz, bardzo ju¿ zmêczony, bez szans na zwyciê-

stwo, podniós³ rêkê na znak, ¿e siê poddaje, ale zanim zd¹¿y³ powie-

dzieæ choæby s³owo, œwisn¹³ miecz Ferndina, rozcinaj¹c mu g³owê

od ucha do ucha. He³m pod wp³ywem tego strasznego ciosu odlecia³

daleko na bok, a zabity zawis³ na strzemionach, zbryzguj¹c piasek

szkar³atn¹ krwi¹, dopóki stra¿nicy nie schwytali oszala³ego konia.

Biorri mia³ racjê, kiedy powiedzia³, ¿e niewiele brakowa³o, by

t³um zdemolowa³ wszystko: ogrodzenie, drewnian¹ œwi¹tyniê, ³aw-

ki... Ale kiedy namiêtnoœci zosta³y opanowane, Najwy¿szy Kap³an

poleci³ kontynuowaæ rytua³. I wówczas oni, zwyciêzcy dzisiejszego

background image

– 84 –

dnia, dwóch przeciwników przed Oczyma Mitry, podjechali do pod-

wy¿szenia, ¿eby przyj¹æ z r¹k ksiêcia czasze ze œwiêtym winem.

Ksiê¿na sama nalewa³a je ze z³otego dzbana, bogato zdobione-

go b³yszcz¹cymi kamieniami. Jednak jej oczy, zwrócone wy³¹cznie

na Cymmerianina, œwieci³y jaœniej ni¿ te kamienie, poniewa¿ ¿adne

diamenty nie dadz¹ siê porównaæ z blaskiem oczu zakochanej ko-

biety...

Weszli na trzy stopnie i znaleŸli siê na niewielkim, pokrytym

dywanem pomoœcie, niemal tej wysokoœci, co podwy¿szenie dla ksi¹-

¿êcej pary. Sam ksi¹¿ê podsun¹³ im z³ot¹ tacê z dwiema ciê¿kimi

czaszami.

T³um g³ucho szumia³ za ich plecami, ksi¹¿ê spogl¹da³ na ryce-

rzy, mimo woli porównuj¹c ich ze sob¹, a ksiê¿na nie odrywa³a wzro-

ku od niebieskich oczu, uœmiechaj¹cych siê do niej ponad skrajem

czaszy. Ferndin jak gdyby zauwa¿y³ ten ich niemy dialog i zakrztusi³

siê nagle Winem Mitry. Czasza nieomal wypad³a mu z r¹k, ale wysi-

³kiem woli opanowa³ siê i wypi³ wszystko do dna.

Spojrzenie, jakie rzuci³ na Conana i ksiê¿nê, powiedzia³o Cym-

merianinowi dostatecznie wiele... A wiêc prócz tytu³u i w³adzy tego

jeszcze pragnie ów ³otr!

Conan zacisn¹³ piêœci, mia³ ochotê zerwaæ siê z ³o¿a i ju¿ teraz

ruszyæ do walki, ale nagle sen, okrywaj¹c ciemn¹ opoñcz¹ wszystkie

obrazy, zmiót³ jak wiatr niespokojne myœli. Wkrótce w nocnej ciszy

s³ychaæ by³o tylko równomierny oddech œpi¹cego Cymmerianina

i chrobotanie myszy pod pod³og¹.

W ksi¹¿êcym pa³acu, równie¿ stopniowo zapada³a cisza. Gdy

na dworze pojawi³ siê Ferndin, nieraz po ca³ych nocach stare mury

ogromnej sali jadalnej dr¿a³y od pijackich okrzyków. Jednak w dni

œwiêta Mitry ksi¹¿ê nie zaryzykowa³ takiej biesiady, zw³aszcza ¿e

nie by³o obok cz³owieka, który zachêca³ go do tego rodzaju rozry-

wek.

W sypialni Ferndina równie¿ by³o cicho. Pali³a siê jedna lampa

i na wzburzonym ³o¿u, z wyrazem bezgranicznej udrêki na twarzy,

spa³a kamiennym snem m³oda s³u¿¹ca ksiê¿nej. Kiedy tylko Ferndin

powróci³ do pa³acu, schwyta³ j¹ w korytarzu, zaci¹gn¹³ do swojej

sypialni, zamkn¹³ drzwi i coœ cicho powiedzia³, spogl¹daj¹c w jej

wielkie ze strachu oczy. Dziewczyna pokornie zdjê³a z siebie sukniê

i dr¿¹c podesz³a do ³o¿a. Czarownik dopad³ j¹ z ty³u i rycz¹c jak

g³odny wilk brutalnie posiad³ jej delikatne, dygoc¹ce cia³o, wy³ado-

wuj¹c ca³¹ sw¹ z³oœæ.

background image

– 85 –

Wyobrazi³ sobie, ¿e to ksiê¿na szamocze siê w jego rêkach, nie

maj¹c si³y sprzeciwiæ mu siê, a ³zy, ciekn¹ce strumieniem spod zaci-

œniêtych powiek dziewczyny, tylko rozpala³y zwierzêce ¿¹dze gwa³-

ciciela.

Kiedy zrobi³o siê ju¿ ca³kiem ciemno, wsta³, przesun¹³ rêk¹ nad

twarz¹ swojej ofiary, doprowadzi³ siê nieco do porz¹dku i przeszed³

do maleñkiego, przylegaj¹cego do sypialni pokoiku. Tam, przy sa-

mych drzwiach, chciwie ³owi¹c ka¿dy dŸwiêk, dolatuj¹cy z sypialni,

czeka³ na niego ten sam stary ¿ebrak w ³achmanach, który zabawia³

t³um na Œwiêtym Placu, skacz¹c ko³o namiotów.

– No i co, Akrusie, uda³o ci siê to zrobiæ? Mów szybko!

Stary spojrza³ na Ferndina zmru¿onymi oczami i odpowiedzia³

¿a³osnym tonem:

– O, mój panie, najpierw pozwól mi zrzuciæ z siebie tê pow³o-

kê, a wtedy wszystko ci opowiem!

– Ale¿ z ciebie uparty drañ! Ju¿ dawno powinienem by³ rzuciæ

ciê wê¿om na po¿arcie, tylko ¿e jesteœ mi bardzo przydatny... Do-

brze, zaraz pozbêdziesz siê tej maski.

Ze stoj¹cej w rogu rzeŸbionej szafki wyj¹³ kawa³ek cieniutkiej

srebrzystej tkaniny i roz³o¿y³ j¹ na pod³odze.

– Stañ tu! No, co siê oci¹gasz, jakbyœ pierwszy raz widzia³ Chustê

Seta? Pospiesz siê!

Akrus z lêkiem stan¹³ poœrodku srebrzystego kwadratu, którego

rogi natychmiast zaczê³y wolno siê podnosiæ, a¿ zawi¹za³y siê w wê-

ze³ nad jego g³ow¹. Ferndin sta³ z rêkami za³o¿onymi za pas i z okrut-

nym uœmieszkiem spogl¹da³ na srebrzysty t³umok podskakuj¹cy na

pod³odze. Ze œrodka dobiega³y g³uche jêki, Akrus macha³ rêkami, jak-

by walcz¹c z niewidocznym wrogiem, a¿ wreszcie ucich³, zwiniêty

w k³êbek. Wówczas mocny wêze³ u góry rozwi¹za³ siê i tkanina z ci-

chym szelestem opad³a na pod³ogê. ¯ó³toskóry s³uga, ci¹gle jeszcze

pojêkuj¹c, z trudem wsta³ z kolan i jak najszybciej przeszed³ z czaro-

dziejskiej tkaniny na dywan.

– No wiêc znowu jesteœ w swojej skórze – powiedzia³ Ferndin,

chowaj¹c srebrzyst¹ tkaninê do ma³ej skrzynki. – Opowiadaj, co uda³o

ci siê uczyniæ.

– Dziêkujê ci, mój panie! Jak dobrze znów znaleŸæ siê w swoim

ciele i mówiæ w³asnym g³osem!

– G³upcze, przecie¿ wiem o tym doskonale! Co to za gadatli-

woœæ ciê ogarnia za ka¿dym razem po takich przeistoczeniach! Opo-

wiadaj, bo inaczej... – I wbi³ groŸny wzrok w oczy s³ugi.

background image

– 86 –

Akrus cofn¹³ siê, narzuci³ na obna¿one ramiona krótk¹ zielon¹

tunikê i zacz¹³ mówiæ:

– Mo¿esz byæ ze mnie zadowolony, panie! Ci prostacy nic nie

podejrzewali i dali mi jeszcze ca³¹ torbê wszelakiego jad³a! – Zachi-

chota³, wspominaj¹c szczodroœæ mistrza Klarsa.

– A jednak najwyraŸniej zg³upia³eœ w masce tego starego dur-

nia! Czy pos³a³em ciê po jedzenie? Nie denerwuj mnie, Akrusie, ta-

kie ¿arty drogo ciê mog¹ kosztowaæ! Przecie¿ wiesz, ¿e wszystko

uzale¿ni³em od losowania, a tu nagle pojawia siê taki przeciwnik!

O, na Seta, dlaczego ten barbarzyñca nie skrêci³ sobie karku gdzieœ

w górach swojej Cymmerii?

– Tylko dlatego, mój panie, ¿e los przeznaczy³ mu inne miejsce

do tego celu. Stanie siê to jutro, z woli Czarnego W³adcy!

– Jak ci siê uda³o?! Mów! Przecie¿ Cymmerianie s¹ tacy nieuf-

ni, a i mistrz Klars te¿ nie jest naiwny!

– Tutaj, jak wszêdzie, ludzie boj¹ siê opêtanych i usi³uj¹ ich sobie

zjednywaæ. Móg³bym zajœæ na ka¿de podwórze, dotkn¹æ ka¿dej rzeczy,

a nawet wzi¹æ sobie, co zechcê, a ci ludzie staraliby siê mnie ug³askaæ

i delikatnie wyprowadziæ za bramê. Mistrz Klars równie¿ jest taki!

– A barbarzyñca?

– Nie, mój panie, on jest inny... Swymi potê¿nymi ³apskami omal

nie wytrz¹s³ ze mnie duszy, tak ¿e biedny przestraszony starzec mu-

sia³ uchwyciæ siê mocno miecza, chluby mistrza Klarsa! A schwyci³

go u samej góry, ko³o rêkojeœci!

– Brawo, to jeszcze lepiej ni¿ zamierzaliœmy! A co z koniem?

– Z koniem nie by³o ¿adnego k³opotu. Szed³em przez podwó-

rze jak œlepiec i wpad³em prosto na rumaka Conana. Co prawda to

bydle prawie mnie stratowa³o kopytami, tak i¿ mo¿na powiedzieæ,

¿e Cymmerianin uratowa³ starego ¿ebraka od œmierci. Ale za to zd¹-

¿y³em niby przypadkiem dotkn¹æ poprêgu!

– No, barbarzyñco, œpij tê ostatni¹ noc, bo jutro ju¿ zaœniesz na

zawsze! Och, Lawinio, nawet ¿al mi ciebie: spogl¹da³aœ na niego tak

gor¹cym wzrokiem, a teraz z twoich oczu pop³yn¹ potoki ³ez! Jed-

nak kiedy kobieta p³acze, jest jeszcze bardziej godna po¿¹dania!

A wiêc jak mam ciê nagrodziæ, Akrusie?

– O, mój panie, chcia³bym... Tam w sypialni, na ³o¿u... Ona tak

jêcza³a! I ja chcia³bym doprowadziæ j¹ do tego, by jêcza³a i p³aka³a!

– Widzê, ¿e tutaj, za drzwiami, nie traci³eœ czasu! Dobrze, bierz

j¹, a rano zostawiê ci parê ³yków mego wina z kujeb¹, wzmocnisz

si³y po wszystkich trudach... i po figlach z t¹ dziewczyn¹...

background image

– 87 –

S³uga pad³ na kolana, ca³uj¹c bose stopy swego pana. Niedba-

³ym gestem odepchn¹wszy go na bok, Ferndin otworzy³ drzwi i œwisz-

cz¹cym szeptem powiedzia³:

– Wstañ... ChodŸ tutaj... Nie otwieraj teraz oczu... Œpisz

i wszystko to tylko ci siê œni... Jutro zapomnisz... IdŸ i rób, co ci ka¿e

twój w³adca...

Zaszeleœci³y przeœcierad³a na ³o¿u i do pokoiku z zamkniêtymi

oczyma wesz³a dziewczyna, dr¿¹c na ca³ym ciele. Nie mog¹c ju¿

d³u¿ej wytrzymaæ, Akrus schwyci³ j¹ za rêkê i poci¹gn¹³ do k¹ta, na

niskie ³o¿e, pokryte pstr¹ narzut¹. Ferndin sta³ obok, z satysfakcj¹

s³uchaj¹c zd³awionych krzyków s³u¿¹cej, wyobra¿aj¹c sobie, ¿e ju¿

wkrótce równie¿ ksiê¿na pójdzie jej œladem...

XI

O œwicie silny, zachodni wiatr przygna³ ³awicê szarych, postrzê-

pionych chmur. Ukradkiem zbli¿a³y siê do Menory, zaci¹gaj¹c nie-

bo. S³oñce nie zd¹¿y³o jeszcze wyjrzeæ zza horyzontu, kiedy wiatr

zagna³ ju¿ ca³e swoje stado w jedno miejsce. Niskie chmury pêdzi³y

jak sp³oszone ptaki, nie maj¹c si³ skrêciæ z raz obranej drogi.

Zrobi³o siê zimno jak póŸn¹ jesieni¹. Wiatr przenika³ na wylot,

ale mieszkañców Nemedii trudno zadziwiæ zmianami pogody. Znacz-

nie gorsze by³o co innego: w dniu decyduj¹cego pojedynku mog³o

to oznaczaæ gniew Mitry, a mieszkañcy miasta doskonale wiedzieli,

co z tego wynika³o. Ubrani ciep³o, od samego rana ci¹gnêli na Œwiê-

ty Plac. Ko³o po³udnia ruchliwe zwykle miasto ca³kiem wymar³o, za

to na szerokiej polanie nie mo¿na ju¿ by³o szpilki wetkn¹æ.

Niezwyk³y by³ to widok: ogromne pole, wype³nione faluj¹cym

t³umem odœwiêtnie ubranych ludzi, powiewaj¹ce na ¿erdziach wstê-

gi i chor¹giewki, heroldowie, harcuj¹cy na spienionych koniach –

i ledwie s³yszalne g³osy przycich³ych ludzi, niemal ca³kowicie za-

g³uszanych szumem liœci.

T³um, powitawszy ksiêcia i ksiê¿n¹ entuzjastycznymi okrzyka-

mi, znów ucich³, oczekuj¹c w napiêciu na maj¹ce wkrótce nast¹piæ

wydarzenia.

Zziêbniêty ksi¹¿ê, otulaj¹c siê p³aszczem na rysim futrze, te¿

z niepokojem czeka³ na pojedynek, maj¹c wra¿enie, ¿e zale¿y od

niego los Bergheimu. Zwyciêstwo tego nie wiadomo sk¹d przyby³e-

background image

– 88 –

go barbarzyñcy mo¿e zburzyæ bardzo wa¿ne plany pañstwowe. Nie

móg³ sobie przypomnieæ, co to za plany, ale by³ pewien, ¿e bez Fern-

dina pañstwo zginie, a i dla niego samego nastan¹ ciê¿kie czasy.

Ksiê¿na by³a blada i zmêczona po bezsennej nocy, d³ugiej jak

ca³e ¿ycie. Wpatrywa³a siê wielkimi oczyma w piasek, jak gdyby

szukaj¹c tam znaków czegoœ, co wkrótce mia³o siê wydarzyæ. Zajêta

swymi myœlami nie od razu spostrzeg³a, ¿e coœ jest nie w porz¹dku.

– Jak tu cicho... ¯adnych œmiechów ani nawo³ywañ... Mój ksi¹-

¿ê, czy nie wydaje ci siê to dziwne?

– Na Œwiat³oœæ Mitry, bardzo mi siê to nie podoba! Nigdy jesz-

cze moi poddani nie byli tacy posêpni. Mo¿na by pomyœleæ, ¿e to

nie œwiêto, lecz pogrzeb... Mój pogrzeb... – za¿artowa³ nieweso³o,

ale ¿art ten zabrzmia³ tak z³owieszczo, ¿e ksi¹¿ê umilk³ i odwróci³

g³owê.

Tymczasem heroldowie ustawili siê przed œwi¹tyni¹ i zatr¹bili,

daj¹c sygna³, który zwykle gromkim echem odbija³ siê od lasu. Jed-

nak teraz dŸwiêk tr¹b grz¹z³ w nisko wisz¹cych chmurach i nie po-

wraca³.

W ca³kowitej ciszy wyszli ze œwi¹tyni kap³ani Mitry i sam Naj-

wy¿szy Kap³an. Równoczeœnie do Bramy Zwyciêzców wolno pod-

jechali dwaj rycerze, z których jednemu przypadnie dziœ upragnione

zwyciêstwo, a drugi... drugi byæ mo¿e po¿egna siê z ¿yciem.

Czarnow³osy rycerz w czarnej zbroi na potê¿nym karym koniu

zamar³ nieruchomo po prawej stronie bramy. Jego przenikliwe nie-

bieskie oczy ch³odno przeœliznê³y siê po stoj¹cym obok przeciwniku

i spojrza³y tam, gdzie na podwy¿szeniu wœród wystrojonych dwo-

rzan siedzia³ ksi¹¿ê, co chwila podnosz¹c do ust kubek z podgrza-

nym winem, i zastyg³a w bezruchu ksiê¿na.

Wygl¹da³o na to, ¿e tylko Ferndin, celowo zagrzewaj¹cy konia,

by ani chwili nie sta³ spokojnie, nie odczuwa³ tej pe³nej napiêcia

ciszy wisz¹cej nad Œwiêtym Placem. Jego ¿ó³te oczy zmru¿one by³y

w zadowolonym z siebie uœmieszku, jak u sytego kota. Co chwila

podkrêca³ w¹sa, spogl¹daj¹c w tê sam¹ stronê co Cymmerianin. Dziœ

promienie s³oñca nie odbija³y siê figlarnie od jego z³oconej zbroi,

rzucaj¹c ¿ó³te refleksy, ale i tak krêci³ siê przed zamkniêt¹ bram¹ jak

m³ody ch³opak, który po raz pierwszy zaszczycony zosta³ wzglêda-

mi wielkiej damy.

Conan k¹tem oka widzia³ zwyciêski blask w ¿ó³tych oczach Fern-

dina i jego celowo b³azeñskie pozy. Trudno by³o uwierzyæ, ¿e to ten

sam cz³owiek, który jeszcze wczoraj bez wahania wyprawi³ na Szare

background image

– 89 –

Równiny trzech wiernych wasali ksiêcia. Tak, nie jest to ³atwy prze-

ciwnik! Taki mo¿e udawaæ spokojnego i prostodusznego, ¿eby ³a-

twiej zadaæ podstêpny cios.

Znów zagra³y tr¹by i serce Conana zabi³o mocniej, jak zawsze

przed walk¹. Ka¿dy miêsieñ, ka¿dy nerw odezwa³ siê na to dŸwiêcz-

ne nawo³ywanie. Nawet koñ, wyczuwaj¹c nastrój swego pana, cicho

zar¿a³ i niecierpliwie zacz¹³ grzebaæ kopytem. S³udzy przynieœli po-

chodnie i zapalili Œwiêty Ogieñ w dwóch czaszach u stóp œwi¹tyni.

Tak jak wczoraj wyst¹pi³ naprzód niezmiernie dumny z siebie

Gordion z niewielkim zwojem w rêku, pos³ucha³, jak ha³asuj¹ wro-

ny w zagajniku, spojrza³ na t³um wy³upiastymi oczami i na znak

Najwy¿szego Kap³ana zacz¹³:

– Dziœ, w dniu decyduj¹cego pojedynku miêdzy dwoma znako-

mitymi rycerzami, którzy zwyciê¿yli wszystkich swoich przeciwni-

ków w uczciwej walce, przywo³ujemy na sêdziego samego Najja-

œniejszego Mitrê!

– Niech Bóg o Ognistym Obliczu wybierze najbardziej godne-

go i pomo¿e mu uzyskaæ chwalebne zwyciêstwo!

– Do walki nale¿y u¿ywaæ bojowego orê¿a – mieczy, bu³aw

i sztyletów!

– Pojedynek ma trwaæ do ostatecznego zwyciêstwa!

– Rycerz ma prawo przerwaæ pojedynek, uznaj¹c siê za poko-

nanego!

– Ten, kto zwyciê¿y w sposób nieuczciwy, œci¹gnie na siebie

przekleñstwo Mitry!

– Nikt nie mo¿e powiedzieæ, ¿e nie zna³ zasad turnieju!

– Niech dzieje siê wola Najjaœniejszego!

Kap³ani wyst¹pili do przodu i zaczêli œpiewaæ. By³ to pradawny

hymn do Boga o Ognistym Obliczu, modlitwa, której zawsze towa-

rzyszy³a jego niewidzialna obecnoœæ. Równie¿ teraz wiatr na chwilê

ucich³ i wœród gêstych szarych chmur pojawi³y siê dwa jasne prze-

œwity – jakby dwoje niebieskich oczu spojrza³o z nieba na ludzi. A po-

tem chmury znów pomknê³y naprzód, zaci¹gaj¹c ca³e niebo.

Najwy¿szy Kap³an podniós³ i opuœci³ laskê. Na ten znak dwóch

m³odzieñców wprowadzi³o na plac m³odego gor¹cego ogiera jasno-

z³ocistej maœci. Nawet w s³abym œwietle pochmurnego dnia jego lœni¹-

ce boki wygl¹da³y jak odlane z metalu. Szed³ na mocnych zgrabnych

nogach, wysoko trzymaj¹c g³owê na dumnie zgiêtej szyi. Widaæ by³o,

¿e taki koñ z ³atwoœci¹ uniesie ka¿dego rycerza w pe³nym bojowym

rynsztunku.

background image

– 90 –

Po raz pierwszy tego dnia t³um widzów o¿ywi³ siê, da³ siê s³y-

szeæ pe³en aprobaty szmer g³osów i dŸwiêczne okrzyki ma³ych ch³op-

ców, którzy nie dopuszczali jeszcze do siebie ponurych myœli.

Do siod³a szlachetnego zwierzêcia przytroczona by³a piêkna

bojowa zbroja. Coœ takiego mia³ prawo nosiæ jedynie zwyciêzca

Œwiêtego Turnieju.

Ka¿dy przedmiot zdobi³y s³oneczne dyski, co oznacza³o b³ogos³a-

wieñstwo Mitry. W tej zbroi rycerz móg³ walczyæ wszêdzie prócz Œwiê-

tego Placu. M³odzieñcy trzymaj¹cy konia zamarli w miejscu. Przy dŸwiê-

kach tr¹b giermek przyniós³ bezcenny miecz z wyt³oczonym u samej

rêkojeœci znakiem Mitry, herbem ksi¹¿êcym i – po drugiej stronie – zna-

kiem obecnego roku. W³aœnie ten miecz uchodzi³ za g³ówny symbol

zwyciêstwa w turnieju i dawa³ zdobywcy godne zazdroœci przywileje.

M³odzieniec, trzymaj¹c miecz w wyci¹gniêtych rêkach, przyklêk-

n¹³ na jedno kolano przed Najwy¿szym Kap³anem i z pochylon¹ g³o-

w¹ czeka³ na b³ogos³awieñstwo. Za jego plecami dwóch innych trzy-

ma³o za uzdê z³ocistego konia.

Przy monotonnych dŸwiêkach hymnu Mitry Najwy¿szy Kap³an

pokropi³ wod¹ miecz, konia i zbrojê. M³odzieñcy wolnym krokiem

zaczêli obchodziæ plac, ¿eby wszyscy mogli podziwiaæ drogocenne

trofea.

Kiedy ta procesja przechodzi³a ko³o Bramy Zwyciêzców, Co-

nan us³ysza³ cichy œmiech Ferndina. Spojrza³ zdziwiony w tamt¹ stro-

nê. ¯ó³te drapie¿ne oczy nie mru¿y³y siê ju¿ w zadowolonym uœmiesz-

ku, lecz patrzy³y prosto na niego z wyraŸn¹ kpin¹.

– No co, Cymmerianinie, dobry ten ksi¹¿êcy koñ, prawda?

A miecz jeszcze lepszy. Ale wiesz, co jest najcenniejsze? Czu³e spoj-

rzenie piêknej damy! – Jego kpi¹cy œmiech zla³ siê z dŸwiêkiem tr¹b

i brama otworzy³a siê, wpuszczaj¹c przeciwników na plac.

Krew uderzy³a Conanowi do g³owy, zaswêdzia³a go d³oñ, goto-

wa schwyciæ za miecz, ale ko³o bramy harcowali na koniach herol-

dowie, towarzysz¹c przeciwnikom w drodze na œrodek pola, gdzie

czeka³ na nich Najwy¿szy Kap³an.

Zsiedli z koni, podeszli bli¿ej i, rzucaj¹c na siebie wrogie spoj-

rzenia, przyklêkli, opuszczaj¹c miecze na piasek. Kap³an sta³ z od-

chylon¹ do ty³u g³ow¹ i szeroko otwartymi oczami wpatrywa³ siê

w pochmurne niebo. Wiatr rozwiewa³ mu w³osy i luŸn¹ szatê, a on

sta³ ci¹gle w milczeniu, jakby na coœ czekaj¹c.

Na miejsce szarych porannych ob³oków przype³z³y teraz z dale-

ka ponure ciemne chmury, siêgaj¹ce a¿ po horyzont. Tu i ówdzie

background image

– 91 –

rozœwietla³y je b³yskawice, zapowiadaj¹ce burzê. Jednak Najwy¿-

szy Kap³an nie spieszy³ siê. Wreszcie westchn¹³ i przeniós³ wzrok na

rycerzy, klêcz¹cych przed nim bez ruchu. Uniós³ laskê i skierowa³ j¹

w stronê Cymmerianina.

– Conanie, wojowniku z Cymmerii, przysiêgnij Najjaœniejsze-

mu Mitrze, ¿e bêdziesz walczy³ uczciwie!

– Przysiêgam!

– Ferndinie, wojowniku z Zamory, przysiêgnij Najjaœniejszemu

Mitrze, ¿e bêdziesz walczy³ uczciwie!

– Przysiêgam!

G³owy wojowników znów pokropiono pachn¹c¹ wod¹ i Najwy¿-

szy Kap³an, po raz ostatni machn¹wszy mokr¹ rêk¹, majestatycznie

oddali³ siê w kierunku drewnianej œwi¹tyni. Tam, podobnie jak dla

ksiêcia, przygotowano wysoki fotel, z którego móg³ ogl¹daæ poje-

dynki.

– Znak Ptaka, Conan z Cymmerii, i Znak Wê¿a, Ferndin z Za-

mory, z woli Mitry maj¹ siê zmierzyæ w tym pojedynku! – og³usza-

j¹co zapowiedzia³ Gordion.

Pozostanie mu dziœ og³osiæ ju¿ tylko imiê zwyciêzcy – i jego

w³adza nad t³umem zakoñczy siê do nastêpnego roku.

Przy dŸwiêkach tr¹b rywale rozjechali siê w przeciwne strony

i zamarli bez ruchu, czekaj¹c, kiedy ksi¹¿ê rzuci pi³kê. Jednak on

zwleka³, zachowuj¹c siê podobnie, jak przed chwil¹ Najwy¿szy Ka-

p³an.

Chmury, coraz bardziej zbli¿aj¹ce siê do Œwiêtego Placu, niepo-

koi³y go nie mniej ni¿ kap³ana Mitry.

– Jak tylko siêgam pamiêci¹, podczas turniejów nigdy nie by³o

burz! Trzeba jednak zaczynaæ, bo zaraz lunie deszcz i trudno im bê-

dzie walczyæ!

Pi³ka upad³a na piasek, zagrzmia³y tr¹by i jeŸdŸcy wœciekle rzu-

cili siê na siebie.

Wczoraj Conan walczy³ tak, jakby siê bawi³, poniewa¿ jego prze-

ciwnicy nie dorównywali mu ani si³¹, ani umiejêtnoœciami. Teraz jed-

nak od pierwszej chwili wyczu³, ¿e Ferndin jest równie silny, jak on

sam. Choæ nie by³ tak potê¿nie zbudowany jak Cymmerianin, jego

ciosy mia³y si³ê górskiej lawiny. Spod poz³acanego he³mu b³yszcza-

³y nienawiœci¹ ¿ó³te oczy i ani cienia uœmiechu nie by³o na zajadle

zaciœniêtych wargach.

Conan zrêcznie odparowywa³ podstêpne ciosy przeciwnika, ale

i ten nie da³ siê zaskoczyæ ¿adnym manewrem Cymmerianina.

background image

– 92 –

Jakby wiatr zdmuchn¹³ poranne otêpienie z t³umu widzów. Te-

raz wszyscy mieszkañcy Menory, zgromadzeni wokó³ Œwiêtego Pla-

cu, wo³ali jednym g³osem:

– Co-o-nan! Tnij! Co-o-nan!

Wojownicy kr¹¿yli ze skrzy¿owanymi mieczami, staraj¹c siê ciê-

¿arem swego cia³a zepchn¹æ przeciwnika z konia. Jednak okaza³o

siê, ¿e maj¹ tyle samo si³y i nie mog¹ pokonaæ jeden drugiego. Roz-

jechali siê wiêc, ¿eby zetrzeæ siê w pe³nym pêdzie.

Konie, chrapi¹c i tocz¹c pianê z pysków, runê³y na siebie. Wy-

dawaæ by siê mog³o, ¿e to dwie tr¹by powietrzne pêdz¹ przez pole,

¿eby zderzywszy siê zawirowaæ w œmiertelnym tañcu. Zadzwoni³y

miecze, rycerze ciêli nimi, usi³uj¹c znaleŸæ jakieœ s³abe miejsce w obro-

nie przeciwnika. Nagle kary koñ stan¹³ dêba i rycerz w czarnej zbroi,

ledwie zd¹¿ywszy wyswobodziæ siê ze strzemion, zrêcznie zesko-

czy³ na ziemiê. Ogier, miotaj¹c g³ow¹, odbieg³ przestraszony, wlo-

k¹c za sob¹ siod³o i derkê, a pêkniêty poprêg jak w¹¿ wi³ siê za nim

po piasku.

Widzowie jêknêli i zrobi³o siê tak cicho, ¿e s³ychaæ by³o g³oœny

oddech walcz¹cych i ¿a³osne r¿enie czarnego konia.

Conan sta³ nieruchomo, szykuj¹c siê do obrony przed atakiem

triumfuj¹cego przeciwnika, który z gard³owym okrzykiem zawróci³

konia i pomkn¹³, unosz¹c miecz do ciosu.

Conan bywa³ nie w takich opa³ach, i to, ¿e mia³ teraz walczyæ

pieszo z dosiadaj¹cym konia przeciwnikiem, nie przes¹dza³o jesz-

cze o jego klêsce. Ostatecznie zawsze zwyciê¿a ten, kto ma silniej-

sze nerwy i lepsz¹ broñ. A jeœli chodzi o miecz mistrza Klarsa, Co-

nan tak by³ go pewien, jak siebie samego. Wczorajszy dzieñ a¿ nadto

wyraŸnie wykaza³, jaki skarb dosta³ w swoje rêce – trzy walki, tyle

mocnych uderzeñ i klinga b³yszczy jak nowa, ¿adnej szczerby nie

mo¿na siê na niej dopatrzyæ.

I teraz Conan by³ gotów przyj¹æ ka¿dy cios przeciwnika. Fern-

din mkn¹³ z krzykiem, stoj¹c w strzemionach, pragn¹c wy³adowaæ

na barbarzyñcy ca³¹ sw¹ z³oœæ. Miecze uderzy³y o siebie, ale zamiast

ostrego szczêku krzy¿uj¹cych siê kling, w ciszy rozleg³ siê z³owiesz-

czy zgrzyt i trzask, a Cymmerianin ze zdumieniem stwierdzi³, ¿e

pozosta³a mu w d³oni sama rêkojeœæ z u³amkiem klingi. Rykn¹³ wœcie-

kle jak ranny zwierz:

– Przekleñstwo! – I oceniwszy wzrokiem odleg³oœæ od wroga,

uczyni³ krok w stronê konia. Nic z tego! Ferndin, w uœmiechu szcze-

rz¹c ostre zêby, znów zawróci³ konia, by ostatnim ciosem rozprawiæ

background image

– 93 –

siê z przeciwnikiem, a kary, wlok¹c po ziemi siod³o z przytroczon¹

do niego bu³aw¹, odbieg³ daleko w stronê ogrodzenia. Wszystko na

nic! U pasa pozosta³ mu tylko sztylet. Conan wyrwa³ go z pochwy,

wierz¹c w swoje umiejêtnoœci. Jeden rzut i maleñka ostra klinga wbije

siê w szyjê przeciwnika, czyni¹c to, czego nie zdo³a³ zdzia³aæ miecz.

Jak srebrna osa polecia³ sztylet naprzeciw wrogowi, ale odbi³ siê od

tarczy, któr¹ Ferndin zas³oni³ siê b³yskawicznie, i bezsilnie upad³ na

piasek. Cymmerianin, pieszy i bezbronny, zaciskaj¹c potê¿ne piêœci,

z b³yskiem nienawiœci w oczach, by³ straszny jak zaszczute zwierzê.

Zamierza³ zanurkowaæ pod g³owê konia, chwyciæ za uzdê i powaliæ

jeŸdŸca na piasek, tak jak nieraz czyni³ w nierównych bojach, ale

uprzedzi³o go uderzenie miecza przeciwnika. Ostra stal z rozmachem

wpi³a siê w jego nie chronione zbroj¹ gard³o – by³ to ulubiony cios

Ferndina, sprawiaj¹cy mu szczególn¹ satysfakcjê.Charkot zmiesza-

ny z ostatnim przekleñstwem wyrwa³ siê z rozciêtego gard³a i Cym-

merianin, zalany gor¹c¹ krwi¹, wolno osun¹³ siê na ziemiê.

W trakcie pojedynku nadesz³a burza. Nikt nie zwraca³ dot¹d

uwagi na b³yskawice i dalekie grzmoty. Jednak teraz, kiedy oczy

wszystkich zebranych na Œwiêtym Placu przykute by³y do le¿¹cego

nieruchomo na piasku cia³a, nagle us³yszano œwist wiatru zrywaj¹ce-

go liœcie z drzew i ³omot pierwszych ciê¿kich kropli deszczu.

Nad Œwiêtym Placem z trzaskiem i hukiem zamigota³a zygza-

kowata, oœlepiaj¹ca b³yskawica, zajmuj¹ca prawie ca³e niebo. W t³u-

mie zapiszcza³y przelêknione kobiety, zaczê³y p³akaæ dzieci. Herol-

dowie pêdzili po polu, staraj¹c siê pojmaæ karego konia, który w ¿aden

sposób nie dawa³ siê podejœæ obcym ludziom.

Ksiê¿na, ca³y czas siedz¹ca bez ruchu, jak kamienny pos¹g, nie

drgnê³a równie¿ wtedy, gdy potê¿ny wojownik o niebieskich oczach

run¹³, przebity mieczem wroga. Unios³a tylko rêkê, wzywaj¹c stoj¹-

cego obok pazia, i, niemal nie otwieraj¹c ust, szepnê³a mu kilka s³ów.

Ch³opiec, który najwyraŸniej tylko na to czeka³, natychmiast pobieg³

spe³niæ polecenie. Lawinia, opuœciwszy rêkê na porêcz fotela, znów

zamar³a, suchymi, pa³aj¹cymi oczyma wpatruj¹c siê w nieruchome

cia³o na œrodku pola.

Najwy¿szy Kap³an, z niepokojem spogl¹daj¹c na niebiosa, jak-

by w obawie, ¿e nastêpna b³yskawica spopieli zarówno œwi¹tyniê,

jak i zwyciêzcê, sta³ na schodach, nie spiesz¹c siê z kontynuowa-

niem rytua³u. Jednak ognisty zygzak rozb³ysn¹³ daleko st¹d i dopie-

ro po d³u¿szej chwili grom przetoczy³ siê nad ucich³ym t³umem.

Wtedy kap³an wyszed³ na œrodek i nie patrz¹c na pokonanego ryce-

background image

– 94 –

rza skierowa³ laskê w stronê Ferndina. Zsiad³ on z konia i z satys-

fakcj¹ s³uchaj¹c, jak Gordion gromko wykrzykuje jego imiê, pod-

szed³ bli¿ej. S³udzy szybko odprowadzili na bok jego konia, a jedne-

mu z nich Ferndin da³ równie¿ swój miecz, pozostaj¹c jedynie ze

sztyletem wisz¹cym u pasa.

Wtedy m³ody giermek przyklêkn¹³ na jedno kolano i poda³ zwy-

ciêzcy najwy¿sz¹ nagrodꠖ wspania³y miecz. Ferndin wzi¹³ go

i umocowa³ do pasa. Za plecami s³ysza³ ju¿ niecierpliwy tupot ko-

pyt – to wspania³y z³ocisty koñ czeka³ na nowego pana.

Jeden z kap³anów Mitry osiod³a³ szarego konia i wzi¹³ wspania-

³¹ zbrojꠖ mia³ dziœ pe³niæ rolê giermka Wybrañca Mitry i towarzy-

szyæ mu w drodze do pa³acu ksiêcia, gdzie wieczorem na czeœæ zwy-

ciêzcy wydana zostanie wielka uczta.

Wed³ug starego obyczaju zwyciêzca turnieju musia³ teraz pod-

jechaæ do lo¿y ksiêcia, by tak jak wczoraj przyj¹æ z jego r¹k kubek

wina. Ferndin szarpn¹³ wodze, kieruj¹c konia tak, by przebieg³ truch-

tem wokó³ pola. Celowo obra³ tê droge, by jeszcze raz nacieszyæ

oczy widokiem przeciwnika le¿¹cego w ka³u¿y krwi – ale cia³o Cym-

merianina zniknê³o przez ten krótki czas, kiedy sta³ zwrócony twa-

rz¹ do œwi¹tyni. Znikn¹³ te¿ kary koñ i tylko ciemna plama na piasku

przypomina³a o pokonanym barbarzyñcy.

Nikt nie zauwa¿y³ grymasu z³oœci na jego twarzy i wœciek³oœci

wyzieraj¹cej z oczu: chocia¿ Ferndin by³ pewien, ¿e jego przeciw-

nik jest martwy, chcia³ jeszcze raz siê o tym przekonaæ. I któ¿ to

móg³ tak szybko zabraæ zw³oki tego barbarzyñcy? W¹tpliwe, ¿eby

giermek zd¹¿y³ przepchaæ siê przez t³um, by zabraæ swego pana.

A i komu potrzebny jest nieboszczyk? Trzeba jednak kazaæ Akruso-

wi, ¿eby dowiedzia³ siê, co siê sta³o z tym przeklêtym Cymmeriani-

nem... I Ferndin z radosnym uœmiechem, na tañcz¹cym koniu, pod-

jecha³ do lo¿y.

Uœmiech zamar³ mu na twarzy, gdy natkn¹³ siê na chmurny wzrok

ksiêcia i ujrza³ kamienn¹ twarz ksiê¿nej. Ksi¹¿ê Orgeld, pos³uszny

tradycji, nala³ do z³otego kubka skrz¹cego siê wina Mitry i poda³ go

Ferndinowi, g³ucho wymawiaj¹c uroczyste s³owa:

– Niech to œwiête wino pobudzi szlachetn¹ krew Wybrañca

Mitry!

Ferndin, ani trochê nie zbity z tropu takim niechêtnym tonem,

z uk³onem przyj¹³ kubek i zacz¹³ wolno piæ wino, staraj¹c siê uchwy-

ciæ spojrzenie ksiê¿nej. Jednak Lawinia patrzy³a nieruchomym wzro-

kiem gdzieœ w bok, jakby widz¹c coœ daleko za jego plecami. Fern-

background image

– 95 –

din a¿ siê wzdrygn¹³. Wino, wcale nie rozgrzewaj¹c, wlewa³o siê

lodowatym strumykiem w jego gard³o, a rêka trzymaj¹ca kubek mimo

woli zadr¿a³a. Z wysi³kiem wypiwszy wszystko do dna, z szacun-

kiem sk³oni³ g³owê, postawi³ kubek i chwyci³ wodze.

W tym momencie lun¹³ deszcz, który zbiera³ si³y od samego rana.

Potoki wody zas³oni³y zwyciêzcê, widzów, œwi¹tyniê, zgasi³y Œwiê-

ty Ogieñ w srebrnych czaszach. Ksi¹¿ê i ksiê¿na pospiesznie zeszli

z podwy¿szenia, chc¹c opuœciæ Œwiêty Plac, zanim t³um zagrodzi

drogê.

Deszcz chwilami przestawa³ padaæ, a potem znów chlusta³y na

ziemiê strumienie lodowatej wody, i trwa³o tak do samej nocy. Lu-

dzie marzli i ogarnia³ ich coraz wiêkszy smutek.

Równie¿ uczta wydana przez ksiêcia na czeœæ Wybrañca Mitry

by³a ponura. Chocia¿ goœcie opró¿nili niema³o kubków na czeœæ nowo

upieczonego barona Redbornu – ksi¹¿ê podarowa³ jednak temu przy-

b³êdzie piêkny maj¹tek starego Dissa – choæ pili za wiernoœæ, z jak¹

nowy wasal powinien s³u¿yæ swemu panu, nikt z siedz¹cych przy

sto³ach nie wierzy³ temu przeklêtemu Ferndinowi. Tylko ksi¹¿ê Or-

geld, który znów powesela³, jakby zapominaj¹c, ¿e utraci³ trzech

sprawdzonych wasali, otrzymuj¹c w zamian jednego, wychwala³

bojowe talenty zwyciêzcy.

Podczaszowie nalewali wino, s³udzy wnosili kolejne dania, mu-

zykanci œpiewem fletów i dŸwiêkami z³oconych harf zag³uszali ci-

che rozmowy goœci.

Ksi¹¿ê, ci¹gle wyczuwaj¹c napiêt¹ atmosferê i nie widz¹c zwy-

k³ej weso³oœci towarzysz¹cej piciu wina, wczeœniej opuœci³ salê bie-

siadn¹ i zabra³ ze sob¹ Ferndina. Ksiê¿na wysz³a ju¿ na samym po-

cz¹tku uczty, t³umacz¹c siê z³ym samopoczuciem. Szara twarz,

gor¹czkowo œwiec¹ce oczy i bezkrwiste wargi nie pozostawia³y ¿ad-

nej w¹tpliwoœci co do stanu jej zdrowia.

Goœcie, czuj¹c siê teraz nieco swobodniej, trochê jeszcze poga-

dali i te¿ zaczêli siê rozchodziæ. Zbyt wczeœnie zakoñczy³a siê ksi¹-

¿êca uczta, jak nigdy dot¹d. Mnóstwo jedzenia zosta³o w kuchni,

a muzykanci nie padali jak zwykle ze zmêczenia.

Ksi¹¿ê zaprowadzi³ Ferndina – teraz ju¿ barona Ferndina – do

komnaty ozdobionej ogromnymi, od pod³ogi do sufitu, gobelinami,

przedstawiaj¹cymi wielkie czyny ksi¹¿êcych przodków, a tak¿e cuda

czynione przez Mitrê. Dawniej, jako cz³owiek z gminu, bez tytu³u,

nie mia³ prawa wstêpu do tego niewielkiego pomieszczenia, gdzie

decydowano o losach Bergheimu. Móg³ dawaæ rady ksiêciu gdzie-

background image

– 96 –

kolwiek – przy kubku wina, w sypialni, dok¹d pozwalano mu wcho-

dziæ bez zapowiedzi, na polowaniu, na spacerze po piêknym ogro-

dzie – byle tylko nie tu.

I oto co w pierwszym rzêdzie uczyni³ ksi¹¿ê Orgeld po miano-

waniu go baronem Redbornu – przyprowadzi³ do Sali Obrad. Oœli-

z³a wê¿owa córka Czarnego Seta przez d³ugie noce podsuwa³a s³uszne

myœli prostodusznemu ksiêciu. Jeszcze trochê i on, Ferndin, zosta-

nie tym, kim w owej sali by³ niegdyœ stary Diss – G³ównym Doradc¹

w sprawach pañstwowych! Cel zosta³ ju¿ prawie osi¹gniêty!

Jednak ksi¹¿ê nie spieszy³ siê z wypowiedzeniem tych d³ugo

oczekiwanych s³ów; sta³ przy oknie, ws³uchuj¹c siê w niespokojny

szum deszczu, i milcza³.

Ferndin, nie chc¹c zaczynaæ rozmowy, chodzi³ od jednego go-

belinu do drugiego, z uœmieszkiem przygl¹daj¹c siê odwa¿nym jeŸdŸ-

com, walcz¹cym ze smokami i podstêpnymi wrogami. Jeœli nawet

przodkowie w³adcy nie dokonali wielkich czynów, nale¿a³o je po

prostu wymyœliæ, ¿eby tak stworzone legendy uwieczniæ na piêknych

tkaninach.

Ksi¹¿ê, ci¹gle wpatrzony w czarne okno, odezwa³ siê wreszcie,

ale nie powiedzia³ tego, czego oczekiwa³ Ferndin:

– Twoje zwyciêstwo w Œwiêtym Turnieju, baronie, wzburzy³o

Menorê, a za kilka dni zahuczy od tego w ca³ym Bergheimie. Prze-

cie¿ ciê uprzedza³em... W ubieg³ych latach rycerze starali siê nie prze-

lewaæ zbytecznie krwi przed Okiem Mitry...

– Nie, mój panie, to w³aœnie tak powinna wygl¹daæ prawdziwa

walka! Tañczyæ mo¿na na uczcie lub na weselu, ale wojownik z mie-

czem w rêku zawsze powinien pozostaæ wojownikiem! I jeœli nawet

mnie samego przebi³by na turnieju miecz przeciwnika, umar³bym

szczêœliwy, wiedz¹c, ¿e odda³em ¿ycie w imiê Najjaœniejszego!

– Chyba masz racjê... Gdy s³ucham twych gor¹cych s³ów, ca-

³kowicie siê z tob¹ zgadzam. Jednak¿e miasto jest zaniepokojone,

a na dworze zapanowa³a atmosfera jak we wrogim obozie. Ju¿ pod-

czas uczty chcia³em objawiæ sw¹ wolê, ale nie odwa¿y³em siê, po-

niewa¿ mog³o to wywo³aæ bunt...

– Swoj¹ wolê? – powtórzy³ Ferndin, udaj¹c zdziwienie.

– Wiesz, jak ceniê twój rozum... Chyba tylko ty jeden widzisz

dalej swego nosa. Jesteœ inny ni¿ stary Diss, który stale mia³ jakieœ

w¹tpliwoœci. Twoje rady przypominaj¹ ciosy tego miecza – zamach

i najtrudniejszy problem zostaje rozwi¹zany. W³aœnie na takim do-

radcy chcia³bym polegaæ w trudnych chwilach – œmia³ym, nie trac¹-

background image

– 97 –

7 – Conan i podziemie niewoli

cym otuchy. Jednak twoja wczorajsza zapalczywoœæ Ÿle ci siê przy-

s³u¿y³a...

– A wiêc mój ksi¹¿ê widzi mnie w roli doradcy do spraw pañ-

stwowych?! Czy dobrze zrozumia³em?

– Dobrze zrozumia³eœ, ale trzeba bêdzie z tym poczeka栖 po-

wiedzia³ ksi¹¿ê twardo, bez cienia wahania. – Jutro opuœcisz Meno-

rê i pojedziesz do swego nowego maj¹tku Redborn. Zdaje siê, ¿e ju¿

kiedyœ tam by³eœ?

– Tak, baron Diss niemal si³¹ mnie tam zaci¹gn¹³ i ledwie wy-

rwa³em siê z jego objêæ. Co za wspania³y by³ z niego cz³owiek! Nie-

co zbyt gadatliwy, ale jak¿e goœcinny! Wszyscy nazywali go Szczê-

œliwym Dissem!

– Tak, pamiêtam... Bo te¿ faktycznie szczêœliwy jest ojciec,

maj¹cy siedmiu synów... A przecie¿ nikt do tej pory nie wie, w jaki

sposób umar³ i gdzie zniknê³a jego rodzina... Tak, i o tym maj¹tku

gadaj¹ teraz ró¿ne rzeczy. Ale ty przecie¿ chcia³eœ tej w³aœnie nagro-

dy, mój wierny Ferndinie, prawda?

– Tak, mój ksi¹¿ê, i to w³aœnie dlatego, ¿e tak mi siê podoba³

stary Diss i jego wspaniali synowie. Kiedy bêdê móg³ wróciæ na dwór?

– S¹dzê, ¿e do koñca jesieni wszystko tu ucichnie, opadn¹ na-

miêtnoœci. Ludzie maj¹ krótk¹ pamiêæ, znajdzie siê jakiœ inny temat

do plotek. Wtedy uczyniê ciê G³ównym Doradc¹!

– Dziêkujê za ten wielki zaszczyt. Nie œmiem odmówiæ. Od tej

pory, z woli Mitry, jestem wiernym wasalem ksiêcia Bergheimu, zo-

bowi¹zanym s³u¿yæ mu zarówno mieczem, jak i rad¹!

– ¯egnaj! Pusto bêdzie tutaj bez ciebie, ale kiedy wrócisz, znaj-

dziemy okazjê, ¿eby to uczciæ!

– Opuszczam Menorê, myœl¹c tylko o dobru Bergheimu! – Fern-

din sk³oni³ siê i ukradkiem zerkn¹³ zmru¿onymi ¿ó³tymi oczami na

okutanego w p³aszcz zmarzniêtego ksiêcia.

Wycofa³ siê z Sali Obrad i szybkim krokiem ruszy³ do swojej kwate-

ry, nie zwracaj¹c uwagi na s³u¿bê, która gasi³a zbêdne lampy, ani na po-

brzêkuj¹cych orê¿em gwardzistów, id¹cych korytarzem na zmianê warty.

Gwa³townym szarpniêciem otworzy³ drzwi, rozejrza³ siê i, nie

widz¹c s³ugi przed wejœciem do sypialni, niecierpliwie zawo³a³:

– Akrusie, pró¿niaku, czy jesteœ tam? O, na Seta, chyba jeszcze

nie zd¹¿y³ wróciæ!

– Jestem tutaj, mój panie! – Ciemna sylwetka oderwa³a siê od

niedŸwiedziej skóry, le¿¹cej z roz³o¿onymi szeroko ³apami przed

wygas³ym paleniskiem.

background image

– 98 –

– No, masz szczêœcie! Inaczej nie wysz³oby ci to na zdrowie!

Rozpal ogieñ, przecie¿ wiesz, ¿e nie cierpiê wilgoci!

Akrus pospiesznie wyci¹gn¹³ pochodniê z br¹zowej ³apy lwa,

stercz¹cej nad paleniskiem, i ju¿ wkrótce odblaski ognia zatañczy³y

na poz³acanych œcianach.

– Czy uda³o ci siê dowiedzieæ, gdzie siê podzia³ Cymmerianin?

S³uga skuli³ siê, przyciskaj¹c rêce do piersi.

– Nie, mój panie! Mo¿na by pomyœleæ, ¿e duchy unios³y go ze

Œwiêtego Placu! Nikt niczego nie widzia³, nikt nic nie pamiêta, i na-

wet ten ba³wan Gordion, który sta³ z twarz¹ zwrócon¹ na pole, przy-

siêga, ¿e cia³o Cymmerianina zniknê³o samo przez siê! Widzia³ tyl-

ko jakieœ niewyraŸne cienie, snuj¹ce siê wzd³u¿ ogrodzenia, ale s¹dzê,

¿e po prostu zamkn¹³ oczy, obawiaj¹c siê kolejnego grzmotu...

– A ty, hultaju, gdzie wtedy by³eœ? Pewnie te¿ siedzia³eœ pod

krzakiem i trz¹s³eœ siê jak bezdomny pies?

– O nie! Jeœli nawet czymœ zawini³em, to w tym wypadku nie

mo¿na mi niczego zarzuciæ! Wrêcz przeciwnie, burza jest dla mnie

najlepszym pomocnikiem! Tylko ¿e tym razem, chocia¿ zaczê³a siê

ca³kiem w porê, przeszkodzi³a mi zaobserwowaæ, gdzie podzia³y siê

zw³oki tego przeklêtego barbarzyñcy i kto zabra³ jego konia...

– No to gdzie siê schowa³eœ, ¿e niczego nie zauwa¿y³eœ?

– Sta³em w t³umie za plecami mistrza Klarsa, tak jak mi pole-

cono... Przez ca³y czas pojedynku nie wymówi³ on jednak ani jedne-

go s³owa – zaciska³ tylko usta i zgrzyta³ zêbami. A potem, kiedy na

niebie pojawi³y siê b³yskawice, przestraszeni ludzie zaczêli napieraæ

od ty³u i przycisnêli mnie do jego spoconych pleców. Gdy wreszcie

uda³o mi siê stamt¹d wydostaæ, na polu nikogo ju¿ nie by³o...

– Mówisz wiêc, ¿e i Gordion niczego nie zauwa¿y³? Dziwne...

Ani stra¿nicy stoj¹cy przy bramie? A pyta³eœ tych, którzy ochraniali

drogê do miasta?

– Najpierw siê œmiali, a potem omal nie nadziali mnie na piki...

Dopiero z³oto ich uspokoi³o. Równie¿ Nieprzekupny Gordion otrzy-

ma³ nagrodꠖ piêkny, ciê¿ki trzos. Przysi¹g³, ¿e odt¹d ka¿dy kubek

wina bêdzie pi³ za zdrowie barona Ferndina!

– Niech wypije choæ jeden, jeœli zd¹¿y... Dobrze... Nie wszyst-

ko idzie tak g³adko, jak planowa³em, ale najwa¿niejsze zosta³o osi¹-

gniête. A Cymmerianin i tak jest martwy, choæby nie wiadomo jakie

duchy œpiewa³y nad nim pieœni ¿a³obne. Tak, jutro ruszamy do Red-

bornu i pobêdziemy tam parê tygodni... Najwy¿szy czas zaprowa-

dziæ porz¹dek w tej dziurze. A nasza maleñka zatroszczy siê ju¿

background image

– 99 –

o wspania³ego ksiêcia... Cha-cha-cha! IdŸ, zbierz ludzi, ¿eby rano

byli gotowi do drogi! Wyje¿d¿amy o œwicie!

Deszcz niezmordowanie bêbni³ o dachy, z szumem zalewaj¹c

okna potokami wody, nie pozwalaj¹c zasn¹æ mieszkañcom Menory,

zaniepokojonym wynikiem pojedynku, i tylko jeden cz³owiek oprócz

barona Ferndina cieszy³ siê ze swego sukcesu.

Nieprzekupny Gordion wraca³ do domu, niepewnie st¹paj¹c po

œliskim, mokrym bruku. Zasiedzia³ siê na ksi¹¿êcej uczcie w wiel-

kiej sali dla pa³acowej czeladzi, po³o¿onej w pobli¿u kuchni. Nie

chcia³o mu siê nocowaæ w pa³acu wœród pijanej s³u¿by. Gdy szed³,

za ka¿dym krokiem czu³ na biodrze mi³y ciê¿ar.

Gordion przy³¹czy³ siê do nocnego patrolu, obchodz¹cego wy-

ludnione ulice Menory, i bez ¿adnych przygód dotar³ do swego domu,

stoj¹cego w zdzicza³ym sadzie. Niegdyœ sad ten uchodzi³ za najlep-

szy w ca³ej Menorze, takich jab³ek i gruszek, jakie mia³ jego ojciec,

nikomu nie uda³o siê wyhodowaæ. Gordion otrzyma³ dobry spadek,

ale nie bawi³o go grzebanie siê w ziemi. Zawsze chcia³ byæ bli¿ej

panów i wkrótce przepuœci³ wszystkie ojcowskie pieni¹dze, hulaj¹c

w szynkach z bogatymi, szlachetnie urodzonymi nierobami.

I oto kiedy zosta³ ju¿ niemal bez spodni, Najjaœniejszy Mitra da³

mu wielk¹ szansê: jego krzyki, od których trzês³y siê œciany szyn-

ków, us³ysza³ przeje¿d¿aj¹cy drog¹ G³ówny Nadzorca ksiêcia. Wkrót-

ce, po pewnym przeszkoleniu, Gordion zacz¹³ na Œwiêtym Placu

og³aszaæ zarz¹dzenia w³adcy Bergheimu. W ten sposób sta³ siê s³aw-

ny, pi³ wino z ksi¹¿êcych piwnic, ale pieniêdzy brakowa³o mu jak

dawniej...

¯e te¿ teraz tak mu siê uda³o z tym Ferndinem! Od razu widaæ,

co to za spryciarz. A jak siê rozprawia z przeciwnikami – a¿ mi³o

popatrzeæ! Takiemu panu mo¿na s³u¿yæ! Gordion szed³ przez sad,

a z drzew la³y siê na niego strumienie wody. Nie zwraca³ uwagi na

to, ¿e przemók³ na wylot, i tylko chciwie maca³ zawieszony u pasa

ciê¿ki trzos.

Zgrzytn¹³ rygiel, zaskrzypia³y drzwi i Gordion potkn¹³ siê o coœ

w ciemnoœciach. Z trudem rozpali³ ogieñ w nie uporz¹dkowanym

palenisku, zrzuci³ ciê¿ki, mokry p³aszcz i podszed³ szybko do szero-

kiego sto³u.

Nie, nagie deski nie nadaj¹ siê do tego, co chcia³ zrobiæ. Poszpe-

ra³ w k¹cie i znalaz³ star¹, lecz ci¹gle piêkn¹ chustê, która pozosta³a

mu po matce, roz³o¿y³ na stole i chrz¹kn¹³ z aprobat¹. Odwi¹za³ trzos

od pasa, podszed³ do ognia i kucn¹³, wpatruj¹c siê w zdobi¹ce go

background image

– 100 –

tajemnicze znaki. Pod miêkk¹ skórk¹ wyczuwa³ monety – wiele, wiele

monet...

Odgarn¹wszy z czo³a mokre w³osy, Gordion podszed³ do sto³u,

zêbami rozwi¹za³ mokry supe³ i zacz¹³ wysypywaæ na wzorzyst¹

chustê swe bogactwo. Poœrodku sto³u le¿a³ teraz imponuj¹cy stos

z³otych monet, po³yskuj¹cych w s³abym œwietle paleniska. Gordion

sta³ przez chwilê bez ruchu, spogl¹daj¹c oszo³omiony na ten skarb,

a potem zanurzy³ w z³oto obie rêce. I wtedy przeraŸliwy krzyk wstrz¹-

sn¹³ œcianami starego domu. Gordion, wymachuj¹c rêk¹, odskoczy³

od sto³u. Ze zdziwieniem, nieprzytomnym wzrokiem, spogl¹da³ na

sw¹ rêkê, gdzie czernia³y dwie g³êbokie ranki. Nagle zobaczy³, jak

z b³yszcz¹cego stosu z³ota wype³za wielki ¿ó³ty w¹¿, spada na pod³ogê

i znika w szparze pod drzwiami.

Chwytaj¹c powietrze szeroko otwartymi ustami, nic ju¿ przed sob¹

nie widz¹c, Gordion zrobi³ ostatni krok i ciê¿ko zwali³ siê na stó³.

Monety z brzêkiem posypa³y siê na pod³ogê i potoczy³y, rozb³yskuj¹c

niebieskimi ognikami. Wkrótce zla³y siê w jeden hucz¹cy bia³y p³o-

mieñ i wœród starego sadu buchn¹³ pod niebo oœlepiaj¹cy s³up ognia...

XII

Ból, który pocz¹tkowo zdawa³ siê nie mieæ granic, stopniowo

skoncentrowa³ siê w jednym punkcie, pulsuj¹c w nim, to pogr¹¿aj¹c

œwiadomoœæ w grz¹skiej ciemnoœci, to znów rozb³yskuj¹c oœlepiaj¹-

cym czerwonym œwiat³em. Conan nie czu³ ani cia³a, ani r¹k, ani nóg –

tylko ten ból i zapiek³e z nieznoœnego pragnienia usta. Ciê¿kie, jak-

by nalane o³owiem powieki drgnê³y i ostre œwiat³o przeniknê³o przez

rzêsy. Conan chrapliwie jêkn¹³. Uzmys³owi³ sobie, ¿e ¿yje. Gwa³-

townie otworzy³ oczy. Zamigota³y przed nim têczowe ko³a, ale rêce,

jeszcze przed chwil¹ le¿¹ce bezw³adnie wzd³u¿ cia³a, poruszy³y siê,

palce zacisnê³y siê w piêœci, oœlepiaj¹cy wir usta³ i stopniowo wszyst-

ko zaczê³o wracaæ do normy.

Znów zamkn¹³ oczy i nie zwracaj¹c uwagi na ból przeszywaj¹cy

gard³o spróbowa³ poruszyæ nogami. By³y jednak gdzieœ strasznie

daleko, za ciemn¹ zas³on¹ bólu, który jeszcze siê nasili³ od tych bez-

skutecznych usi³owañ.

Conan przez jakiœ czas le¿a³, s³uchaj¹c g³uchych uderzeñ serca,

a potem znów ostro¿nie otworzy³ oczy. Tym razem œwiat³o nie oœle-

background image

– 101 –

pi³o go i tylko na œcianie zatañczy³y z³ociste refleksy p³omieni. Stop-

niowo u³o¿y³y siê w jeden obraz i Cymmerianin ujrza³ lampê z br¹-

zu, œwiec¹c¹ s³abym nieruchomym œwiat³em. Ostro¿nie, ¿eby znowu

nie zawirowa³o mu przed oczyma, zacz¹³ siê rozgl¹daæ. Le¿a³ na

szerokim ³o¿u, przykryty z³ocistozielon¹ kap¹. Naprzeciw mia³ ja-

sn¹ œcianê. Obok ³o¿a sta³ fotel i stolik. Z lekka zezuj¹c, dostrzeg³

niewyraŸne zarysy wysokiego dzbana i kubka. Gard³o œcisnê³o mu

siê w spazmie bólu i pragnienia, oczy znów siê zamknê³y i wszystko

pokry³a czerwona kurtyna omdlenia.

Zag³uszaj¹c stuk serca, rozleg³y siê jakieœ znane dŸwiêki. Pur-

purowa mg³a odp³ynê³a i zobaczy³ pêdz¹cych jeŸdŸców w b³yszcz¹-

cych zbrojach, us³ysza³ szczêk broni i r¿enie rumaków. Wszystko to

przemknê³o przed nim i zniknê³o. Pozosta³ tylko skrawek jakiegoœ

pola i czarny koñ, który wolno oddala³ siê od niego, wlok¹c siod³o

z urwanym poprêgiem. Conan poczu³, ¿e coœ œciska w d³oni – oka-

za³o siê, ¿e jest to rêkojeœæ miecza z u³amkiem klingi. ¯ó³te oczy,

spogl¹daj¹ce sk¹dœ z góry, wywo³a³y w nim tak¹ falê wœciek³ej nie-

nawiœci, ¿e nieruchome dot¹d cia³o drgnê³o i Cymmerianin usiad³ na

³o¿u z szeroko otwartymi oczami.

Ból w dalszym ci¹gu szarpa³ gard³o, ale cia³o, które wyzwoli³o

siê z odrêtwienia, znów nale¿a³o do niego. Jedn¹ rêk¹ namaca³ opa-

skê na gardle, a drug¹ niecierpliwie siêgn¹³ po kubek. By³ pe³ny, tak

¿e nie trzeba by³o nalewaæ z dzbanka. Staraj¹c siê nie uroniæ ani

kropli drogocennego p³ynu, Conan ostro¿nie zbli¿y³ kubek do spie-

czonych ust i zacz¹³ chciwie piæ. Woda pali³a gard³o jak mocne wino

i równoczeœnie b³ogi ch³ód rozchodzi³ siê po ca³ym ciele.

Wolno osun¹³ siê na poduszki i zasn¹³, upuszczaj¹c kubek na

pod³ogê.

Cichy szczêk klucza w zamku zabrzmia³ w jego g³owie jak og³u-

szaj¹cy ³oskot. Odwróciwszy lekko g³owê, ukradkiem, spod pó³przy-

mkniêtych powiek, obserwowa³ drzwi. Rêce, le¿¹ce nieruchomo na

kapie, gotowe by³y zacisn¹æ siê na szyi wroga – jeœli to wróg otwiera

drzwi...

Jednak postaæ, która pojawi³a siê na progu, nie wzbudza³a lêku:

do pokoju wesz³a wysoka zgrabna kobieta w ciemnej sukni, z twa-

rz¹ ukryt¹ pod woalk¹. Nios³a tacê, na której sta³a paruj¹ca czasza

i niewielki poz³acany dzbanek, z ca³¹ pewnoœci¹ zawieraj¹cy wino.

Postawi³a tacê na stoliku, podnios³a z pod³ogi kubek, pochyli³a

siê nad Cymmerianinem i lekko dotknê³a jego spl¹tanych w³osów.

Zanim zd¹¿y³a cofn¹æ rêkê, jego ogromna d³oñ delikatnie zacisnê³a

background image

– 102 –

siê na jej cienkich palcach. Pa³aj¹ce niebieskie oczy otworzy³y siê

szeroko i szuka³y pod woalk¹ znajomych rysów.

Nie próbuj¹c uwolniæ rêki, kobieta usiad³a na fotelu. Oczy pod

woalk¹ b³yszcza³y zagadkowo, a na ustach pojawi³ siê uœmiech. Co-

nan puœci³ jej d³oñ, uniós³ siê na poduszkach i siêgn¹³ do woalki.

Jednak kobieta znów u³o¿y³a go delikatnie i sama pe³nym wdziêku

ruchem ods³oni³a twarz.

Widok piêknej ksiê¿nej natychmiast o¿ywi³ wspomnienia ostat-

nich dni. Conan b³yskawicznie przypomnia³ sobie wszystko, wraz ze

zdradzieckim ciosem miecza Ferndina i jego ochryp³ym zwyciêskim

okrzykiem. Z rykiem nienawiœci odrzuci³ kapê, chc¹c wyskoczyæ z ³o-

¿a, ale bezsilnie opad³ z powrotem, szepc¹c zbiela³ymi wargami:

„Ferndin... Przeklêty Ferndin...”.

Ch³odne, delikatne d³onie czule g³aska³y go po ramionach, przy-

trzymuj¹c w ³o¿u, a potem ostro¿nie zaczê³y odwi¹zywaæ zaschniêt¹

opaskê na gardle. Z trudem unosz¹c ciê¿k¹ g³owê Cymmerianina, ksiê¿-

na zdjê³a przesi¹kniêt¹ krwi¹ tkaninê, pochyli³a siê i ze zdumieniem

wykrzyknê³a: „Najjaœniejszy Mitro! Nie wierzê w³asnym oczom!”.

Na szyi Conana zamiast strasznej, ziej¹cej rany, któr¹ ca³kiem

niedawno, dr¿¹c z przera¿enia, smarowa³a czarodziejsk¹ maœci¹,

czerwienia³a g³êboka szrama. Lawinia pospiesznie siêgnê³a po ukry-

te w fa³dach sukni maleñkie z³ote pude³eczko i obficie posmarowa³a

zabliŸnion¹ ranê. Czysta przepaska przyjemnie ogrza³a szyjê Cym-

merianina, który natychmiast zasn¹³, oszo³omiony aromatem tej cu-

downej substancji.

Ksiê¿na siedzia³a nieruchomo, ale nie by³ to ju¿ ten kamienny

bezruch, który ogarn¹³ j¹ wczoraj na Œwiêtym Placu. Wczoraj...

Wszystko to wydarzy³o siê zaledwie wczoraj...

Ju¿ z samego rana kaza³a swoim zaufanym s³ugom przebraæ siê

za zwyk³ych ludzi z t³umu i zaj¹æ miejsca przy bramie, prowadz¹cej

na plac. Stra¿nicy równie¿ zostali uprzedzeni, a w krzakach sta³ w po-

gotowiu kryty wóz, zaprzê¿ony w parê ch³opskich koni. Och, jak

ksiê¿na pragnê³a, ¿eby te wszystkie zabiegi okaza³y siê niepotrzeb-

ne, ale jej serce œciska³o z³e przeczucie, nie pozostawiaj¹c miejsca

na nadziejê.

Gdy pojedynek siê zakoñczy³ i butny zwyciêzca podszed³, by

odebraæ nagrodê, za jego plecami wierni s³udzy ksiê¿nej doskoczyli

do le¿¹cego cia³a, szybko u³o¿yli je na szerokim p³ótnie i biegiem

wynieœli za ogrodzenie. Jeden ze s³ug schwyta³ konia i podniós³ z zie-

mi szcz¹tki miecza.

background image

– 103 –

Lawinia ze swego podwy¿szenia z trudem mog³a dostrzec, co

siê tam dzieje. Burzowe czarne chmury pe³z³y tu¿ nad ziemi¹ i by³o

tak ciemno, jak póŸnym wieczorem. Kiedy daleko zajaœnia³a b³yska-

wica, w jej migotliwym œwietle ksiê¿na z ulg¹ stwierdzi³a, ¿e ranny

Cymmerianin i jego kary koñ zniknêli. Po powrocie do pa³acu, kiedy

przebra³a siê ju¿ w such¹ sukniê, odes³a³a s³u¿¹ce. Zamknê³a na klucz

drzwi sypialni i wymknê³a siê do ukrytego korytarza, którego bocz-

ne odga³êzienie prowadzi³o do maleñkiej komnaty – tej w³aœnie, gdzie

teraz przebywa³ ranny Cymmerianin. Lawinia spojrza³a jeszcze raz

na Conana – oddycha³ spokojnie i równo.

A wczoraj... Ksiê¿na znów zadr¿a³a na wspomnienie le¿¹cego

na pod³odze skrwawionego cia³a. Na jej rozkaz s³udzy szybko zdjêli

z Cymmerianina zbrojê i kolczugê, rozciêli i œci¹gnêli przesi¹kniêt¹

krwi¹ koszulê i skórzane spodnie. Lawinia uklêk³a i ostro¿nie unio-

s³a chustê przykrywaj¹c¹ ranê. Mimo woli a¿ krzyknê³a z przera¿e-

nia: mia³a wra¿enie, ¿e g³owa ca³kiem oddzieli³a siê od tu³owia. Pod

jej rêk¹, le¿¹c¹ na piersi Cymmerianina, nagle zabi³o serce – raz,

drugi – a z rozciêtego gard³a wydoby³o siê s³abe chrypienie...

Ksiê¿na, poleciwszy s³ugom zaczekaæ w korytarzu, ostro¿nie

pokry³a maœci¹ brzegi g³êbokiej rany – i krew natychmiast przesta³a

ciec. Jeszcze raz dr¿¹c¹ rêk¹ posmarowa³a ranê, schowa³a pude³ecz-

ko i obwi¹za³a szyjê czystym p³ótnem.

Zawo³a³a s³u¿bê, kaza³a umieœciæ Cymmerianina na ³o¿u, po-

czeka³a, a¿ uporz¹dkuj¹ komnatê, i wypuœci³a ich do ogrodu. Mog³a

ufaæ tam ludziom, jak sobie samej – wiernie s³u¿yli jej ojcu i dla

swej pani gotowi byli skoczyæ w ogieñ.

PóŸniej, opuœciwszy ucztê, znowu wróci³a tutaj i siedzia³a d³u-

go, patrz¹c ze œci¹gniêtymi brwiami na wymizerowan¹ twarz Cona-

na, z lêkiem przys³uchuj¹c siê chrapliwemu oddechowi...

I oto teraz rana ju¿ siê zabliŸni³a, Conan otworzy³ oczy i zoba-

czy³ j¹, Lawiniê... Wsta³a, troskliwie okry³a œpi¹cego Cymmerianina

i, jeszcze raz obejrzawszy siê, wyœliznê³a siê.

Po powrocie do swej sypialni Lawinia zdjê³a woalkê z niesta-

rannie uczesanych w³osów, zrzuci³a ciemn¹ sukniê i w³o¿y³a nocn¹

koszulê. Posta³a przed lustrem, z satysfakcj¹ spogl¹daj¹c na sw¹

wychud³¹ twarz z sinymi krêgami pod gor¹czkowo b³yszcz¹cymi

oczyma. Lekko uderzy³a w gong, który zadzwoni³ ¿a³obnie, wolnym

krokiem podesz³a do ³o¿a i bez si³ osunê³a siê na zmiêt¹ poœciel.

S³u¿¹ca, która wbieg³a do sypialni, zaniepokojona wykrzyk-

nê³a:

background image

– 104 –

– O, moja pani! Zaraz wezwê lekarza!

– Przynieœ wiêcej orzeŸwiaj¹cego napoju, bo ca³a gorzejê, i przy-

œlij do mnie Jondê. A potem mo¿esz wezwaæ lekarza, chocia¿ i tak

wiem, co mi jest... Wczoraj by³o tak zimno, i jeszcze ten deszcz... No,

biegnij szybko! – Mówi¹c to, zamknê³a oczy i pad³a na poduszki.

Wkrótce drzwi otworzy³y siê bezg³oœnie. Ostro¿nie st¹paj¹c po

miêkkim dywanie, do sypialni wesz³a Jonda, nios¹c wielki dzban

z aromatycznym napojem z jagód leœnych. Ksiê¿na uchyli³a powie-

ki i szeptem kaza³a dziewczynie zbli¿yæ siê do siebie. Jonada posta-

wi³a dzban, podesz³a do wezg³owia ³o¿a i uklêk³a, ze strachem pa-

trz¹c na sw¹ pani¹, tak¹ blad¹ i udrêczon¹.

– Jondo, póki nikogo nie ma, wys³uchaj mnie uwa¿nie: przez

kilka dni bêdê chora, bardzo chora, i tylko tobie pozwolê wchodziæ

do sypialni – wyszepta³a szybko Lawinia, z niepokojem spogl¹daj¹c

na drzwi. – Wiem, ¿e jesteœ odwa¿na i wierna mi, dlatego tylko tobie

powierzam sw¹ tajemnicê...

D³ugo coœ jej mówi³a, a s³u¿¹ca, pochylona do ust swej pani, co

chwila kiwa³a g³ow¹. Nagle za drzwiami da³y siê s³yszeæ zaniepokojo-

ne g³osy. Jonda zerwa³a siê na równe nogi i wbieg³a do przyleg³ej izby.

Kiedy na progu pojawi³ siê ksi¹¿ê w towarzystwie lekarza, ksiê¿-

na le¿a³a ju¿ otulona puchow¹ ko³dr¹. G³owê mia³a bezsilnie z³o¿o-

n¹ na poduszce, a oczy przymkniête.

– Lawinio, serce moje, co z tob¹?! Powiedzia³aœ wczoraj wie-

czorem, ¿e siê Ÿle czujesz, ale pomyœla³em, ¿e tylko kaprysisz. Teraz

jednak widzê, ¿e naprawdê jesteœ chora!

– Tak, mój ksi¹¿ê, wczoraj by³o bardzo zimno... Przemarz³am

i jeszcze w dodatku zmok³am... – Zamilk³a, oblizuj¹c suche wargi.

Lekarz, który z zatroskan¹ twarz¹ podszed³ od drugiej strony

³o¿a, pomarszczon¹ rêk¹ dotkn¹³ czo³a ksiê¿nej, szczup³ymi palca-

mi zbada³ jej puls i powiedzia³, cedz¹c s³owa:

– Tak... Gor¹czkê we krwi uœmierzy zimny napój... Widzê, ¿e

ju¿ go przynios³aœ, dziewczyno. Bardzo dobrze... Teraz dam ci lecz-

nicze zio³a, które zmieszasz z podgrzanym winem i dasz swojej pani,

jak tylko siê obudzi... Kilka dni w cieple i spokoju, a wszystko mi-

nie! – Pokiwa³ g³ow¹, puœci³ rêkê ksiê¿nej, sk³oni³ siê ksiêciu i od-

szed³ razem ze s³u¿¹c¹. Lawinia odwróci³a g³owê i ledwie dos³yszal-

nie zapyta³a:

– Mianowa³eœ tego... Ferndina... swoim G³ównym Doradc¹?

– Wiem, ¿e to ciê martwi... Dlaczego tak mu nie ufasz? Dobrze,

porozmawiamy o tym póŸniej, teraz jesteœ chora... Baron na kilka

background image

– 105 –

miesiêcy pojecha³ do swego nowego maj¹tku, a potem, kiedy wróci,

wyznaczê go na miejsce starego Dissa. W³aœnie jego, nikogo inne-

go! Taka jest moja wola! – Zerwa³ siê z krzes³a i zacz¹³ chodziæ po

sypialni z k¹ta w k¹t.

– PodejdŸ tutaj, Orgeldzie, poniewa¿ trudno mi mówiæ g³oœno. –

Lawinia s³abym gestem wyci¹gnê³a do niego rêkê. Wewn¹trz goto-

wa³a siê ze z³oœci, ale spogl¹da³a na niego spokojnie i bezradnie. –

Si¹dŸ obok i pos³uchaj! On pojecha³ do Redbornu, prawda? To w³a-

œnie ten maj¹tek mu ofiarowa³eœ?

– Tak, moja droga, ale wkrótce wróci.

– Czegoœ w nim nie rozumiem, ale jeœli uwa¿asz, ¿e godzien

jest tego zaszczytu, niech zostanie twym doradc¹... A teraz chcê spaæ...

I jutro bêdê spaæ, i pojutrze... Niech Jonda zas³oni okna i nikogo tu

nie wpuszcza. Jeœli bêdê czegoœ potrzebowa³a, przyœlê j¹ – to roz-

s¹dna dziewczyna.

Zmêczona ksiê¿na zamknê³a oczy i odwróci³a siê. Ksi¹¿ê, zajê-

ty swymi myœlami, w roztargnieniu pog³aska³ jej gor¹c¹ rêkê le¿¹c¹

na ko³drze i szybkim krokiem skierowa³ siê do drzwi.

Tego dnia Lawinia jeszcze kilka razy przechodzi³a do tajemnej

komnaty, ale Cymmerianin ca³y czas mocno spa³. Pod wieczór wziê-

³a przyniesione przez Jondê jedzenie i zesz³a do rannego, zostawia-

j¹c dziewczynê w sypialni. Conan le¿a³ na plecach, z rêkami pod

g³ow¹, i od razu odwróci³ siê na dŸwiêk otwieranych drzwi.

Ujrzawszy ksiê¿nê, spróbowa³ wstaæ, uniós³ siê na ³o¿u, ale La-

winia postawi³a tacê na stole i usiad³a obok na niskim fotelu. Noz-

drza Cymmerianina drgnê³y, gdy poczu³ zapach pieczystego z ksi¹-

¿êcej kuchni. Lawinia zaœmia³a siê i rzek³a:

– Spróbuj jeœæ! S¹dzê, ¿e rana nie powinna ju¿ ci przeszkadzaæ.

Nape³ni³a kubki winem i podsunê³a miêsiwo Cymmerianinowi.

Nie da³ siê d³ugo prosiæ i zacz¹³ jeœæ. Lawinia spogl¹da³a na niego

w zadumie, od czasu do czasu podnosz¹c do ust kubek. Wkrótce

pó³misek i dzban by³y puste, a ona ci¹gle patrzy³a na niego ciemno-

niebieskimi oczyma.

Conan dotkn¹³ opaski na gardle, pokrêci³ g³ow¹ i zapyta³:

– D³ugo tu jestem? Wygl¹da na to, ¿e przeklêty Ferndin omal

mnie nie wys³a³ na Szare Równiny! Muszê go odnaleŸæ i wyrównaæ

rachunki, bo inaczej moja dusza nie zazna spokoju!

– Nie bój siê, Cymmerianinie, ju¿ wkrótce go znajdziesz! –

Ksiê¿na, jak na turnieju, patrzy³a mu prosto w oczy bez mrugniê-

cia. – Ja równie¿ niczego bardziej nie pragnê ni¿ jego œmierci. Có¿

background image

– 106 –

jednak mogê uczyniæ, bêd¹c s³ab¹ kobiet¹? Wczoraj, kiedy ciê zra-

ni³, nieomal mi serce pêk³o...

– Wczoraj?! Przecie¿ z ca³ych si³ wpakowa³ mi miecz w gar-

d³o! A teraz jem i pijê! – Conan znów niedowierzaj¹co pomaca³ opa-

skê na szyi.

Odstawiwszy kubek, Lawinia nachyli³a siê i ostro¿nie rozwi¹za-

³a supe³. Miêkkie p³ótno opad³o na pod³ogê. Ksiê¿na spojrza³a na

szyjê barbarzyñcy, na której nie by³o ani œladu strasznej rany, i nie

zdo³a³a powstrzymaæ pe³nego zdumienia okrzyku:

– To prawdziwy cud! Dziêki ci, m¹dra Wegdo!

Conan dotkn¹³ rêk¹ szyi.

– Nawet blizny nie ma! Co to za Wegda? Pewnie jakaœ czarow-

nica! Nienawidzê czarów, no, chyba ¿e przywracaj¹ do ¿ycia!

– Tak, to czarownica i w³aœnie dziêki niej ¿yjesz. Popatrz, jesz-

cze trochê tego zosta³o!

Lawinia siêgnê³a po z³ote pude³ko i zdjê³a wieczko. Kiedy do-

tknê³a palcem pachn¹cego smarowid³a, zamieni³o siê ono w niebie-

sk¹ mgie³kê, która nape³ni³a pokój mi³ym aromatem.

Lawinia ze œmiechem wyci¹gnê³a rêkê i lekko dotknê³a musku-

larnej szyi w tym miejscu, gdzie wczoraj czernia³a œmiertelna rana.

Conan delikatnie uj¹³ jej rêce i zacz¹³ ca³owaæ. Lawinia przesiad³a

siê z fotela na skraj ³o¿a i rozchylonymi wargami przywar³a chciwie

do jego twardych ust. Conan obj¹³ ksiê¿nê, która pokornie przytuli³a

siê do jego mocnej piersi...

Rano, kiedy do tajemnej komnaty dotar³o z sadu krakanie wron,

Lawinia otworzy³a oczy i zaœmia³a siê cicho. Nawet dla jednej takiej

nocy warto by³o wskrzesiæ tego barbarzyñcê! Delikatny i nienasyco-

ny, potrafi³ rozbudziæ w niej namiêtnoœæ, jakiej nawet nie podejrzewa-

³a w sobie. A mo¿e to gwa³towny wybuch mi³oœci, zmieszany ze spo-

pielaj¹c¹ duszê nienawiœci¹, doprowadzil do takiego szaleñstwa?!

Le¿a³a obezw³adniona rozkosz¹ i patrzy³a na migaj¹cy p³omieñ dopa-

laj¹cej siê lampy. Jeszcze chwila i pokój pogr¹¿y siê w ciemnoœciach.

Staraj¹c siê nie obudziæ Conana, Lawinia ostro¿nie wsta³a i przesunê-

³a lekki fotel pod drug¹ œcianê. Pod samym sufitem, przy szerokiej

dêbowej belce, nacisnê³a ozdobn¹ listwê i czêœæ boazerii odsunê³a siê

na bok. Przez zakratowane w¹skie okienko wdar³o siê do œrodka œwie-

¿e poranne powietrze, natychmiast gasz¹c niepotrzebn¹ ju¿ lampê.

Wrony ochryple kraka³y gdzieœ ca³kiem blisko i Lawinia, która bar-

dzo lubi³a te ptaki, wyobrazi³a sobie, jak siedz¹ na ga³êziach, otwiera-

j¹c dzioby. Znów siê zaœmia³a i lekko zeskoczy³a na pod³ogê.

background image

– 107 –

Cymmerianin, pó³le¿¹c na poduszkach, z zachwytem spogl¹da³

na zgrabn¹, obna¿on¹ kobietê ze wspania³ymi kasztanowymi w³osa-

mi, siêgaj¹cymi poni¿ej pasa. Oczy ich spotka³y siê i powiedzia³y

wszystko bez s³ów, rêce splot³y siê niecierpliwie, a cia³a chciwie przy-

lgnê³y do siebie...

Wierna Jonda powiedzia³a wys³annikom ksiêcia, ¿e jej pani Ÿle

spa³a tej nocy, co by³o szczer¹ prawd¹. Gdy Lawinia wesz³a do swo-

jej sypialni, natychmiast runê³a na ³o¿e i w jednej chwili zasnê³a.

Otworzy³a oczy, kiedy s³oñce chyli³o siê ku zachodowi, i le¿a³a jesz-

cze czas jakiœ, rozmyœlaj¹c o Cymmerianinie. Siedzi teraz sam w tym

ma³ym pokoiku, jak wielkie leœne zwierzê uwiêzione w klatce. Mia-

³a ochotê zatrzymaæ go przy sobie jeszcze trochê, ale wiedzia³a, ¿e

Conan nie o niej teraz myœli. Dziwne, ale nie smuci³a siê z tego po-

wodu, wrêcz przeciwnie – czu³a radoœæ. Zemsta mê¿czyzny i zemsta

kobiety to dwie ró¿ne sprawy. Kiedy jednak do nienawiœci mê¿czy-

zny do³¹cza siê mi³oœæ i nienawiœæ kobiety, si³y mê¿czyzny wzrasta-

j¹ dziesiêciokrotnie...

Ksiê¿na wezwa³a Jondê i kaza³a jej przynieœæ du¿o jedzenia i wi-

na. Sprytna dziewczyna, biegaj¹c tam i z powrotem, przynios³a tyle

wszystkiego, ¿e Lawinia ze œmiechem klasnê³a w rêce:

– O, Najjaœniejszy Mitro! Przecie¿ biedna chora ksiê¿na nawet

nie mo¿e patrzeæ na pieczon¹ dziczyznê, nie mówi¹c ju¿ o pierogu

z miêsem jelenia! I do czego to podobne, ¿eby przynoszono tu wino

w takich dzbanach?! Sk¹d je wziê³aœ?

– Nasi koniuchowie pij¹ z takich... Pomyœla³am, ¿e lepiej przy-

nieœæ jeden du¿y ni¿ piêæ ma³ych...

– Jondo, ty wszystko pojmujesz w pó³ s³owa! Pomó¿ mi zanieœæ

to na dó³ i pob¹dŸ do rana w sypialni. Powiesz, ¿e mocno zasnê³am

po leczniczych zio³ach, rozumiesz?

– Tak, moja pani! – Jonda wziê³a ciê¿ki dzban i w œlad za ksiê¿n¹

zaczê³a schodziæ ciemnymi schodami.

Ledwie Lawinia wesz³a do tajemnej komnaty, natychmiast znalaz³a

siê w objêciach Cymmerianina. Po szybkiej wymianie poca³unków przy-

³o¿y³a palec do ust, wyci¹gnê³a rêkê do uchylonych drzwi i wziê³a od

Jondy dzban. Dziewczyna pobieg³a na górê po resztê rzeczy, a Lawinia

wrêczy³a Cymmerianinowi flaszkê z oliw¹ do lampy. Nape³niwszy ma-

leñk¹ br¹zow¹ czaszê, przy okazji nala³ te¿ oliwy do trzech pozosta³ych

lamp, poprawi³ knoty i skrzesa³ ognia. Maleñkie okienko pod sufitem

jaœnia³o jeszcze s³abym œwiat³em zachodu, ale Conan bez trudu siêgn¹³

do rzeŸbionej boazerii i wstawi³ j¹ na miejsce.

background image

– 108 –

Od razu jakby urwa³a siê niewidoczna niæ ³¹cz¹ca ich ze œwia-

tem. Poczuli, jak zalewa ich fala gor¹cej namiêtnoœci, jak ich cia³a

dygocz¹ od niepowstrzymanego pragnienia po³¹czenia siê w jedn¹

ca³oœæ...

Rozleg³o siê ostro¿ne pukanie do drzwi i ksiê¿na, z trudem uwol-

niwszy siê z gor¹cych objêæ, zaczê³a ustawiaæ na stole to, co poda-

wa³a jej Jonda. Conan zaœmia³ siê cicho:

– Chêtnie poby³bym d³u¿ej w niewoli u ciebie, gdyby nie to, ¿e

p³omieñ nienawiœci bardziej pali moje serce ni¿ mi³oœæ!

Lawinia przytuli³a siê do jego piersi i pytaj¹co zajrza³a w oczy:

– A wiêc chcesz odp³aciæ Ferndinowi za swoj¹ przegran¹? I na-

wet mi³oœæ do mnie nie zatrzyma ciê w Menorze? A jeœli zacznê ciê

b³agaæ na kolanach, byœ zosta³ jeszcze choæ trochê?

– Nie, moja mi³a, mi³oœci i nienawiœci nie da siê ze sob¹ pogo-

dziæ. Najpierw jedno, potem drugie. A wiêc Ferndin opuœci³ Meno-

rê? Czy¿by uciek³?

– Ksi¹¿ê odes³a³ go do Redbornu, ¿eby posiedzia³ tam, a¿ opadn¹

emocje. Jego zwyciêstwa podczas turnieju wzburzy³y ca³e miasto

i  ludzie na dworze nastawieni s¹ wrogo wobec nowego barona...

A ksi¹¿ê Orgeld, niczym ma³e dziecko, któremu ¿al rozstaæ siê z u-

kochan¹ zabawk¹, postanowi³ mianowaæ go swym g³ównym dorad-

c¹ w sprawach pañstwowych!

Lawinia z nasêpionymi brwiami i pociemnia³ymi oczami za-

czê³a szybkim krokiem chodziæ po pokoju niczym rozwœcieczona

lwica.

– Wszystko siê wali, jakby spotka³a nas kara ze strony Najja-

œniejszego! Bergheim wymyka siê nam z r¹k, czujê, ¿e wkrótce Fern-

din zostanie jego w³adc¹, a my – ksi¹¿ê, ja, nastêpca tronu – rozwie-

jemy siê jak dym... Jednak najpierw chce on pobawiæ siê z nami jak

kot z mysz¹, a to jest gorsze ni¿ œmieræ... – Przycisnê³a d³onie do

twarzy i zamar³a, tylko ramiona drga³y w bezg³oœnym szlochu. Co-

nan troskliwie obj¹³ j¹ i pog³aska³ po w³osach, jak starszy brat prze-

straszon¹ siostrzyczkê.

– Sama widzisz, ¿e nie mo¿na zwlekaæ... Ale mam tu jeszcze

pewien d³ug do sp³acenia. Bardzo bym chcia³ spotkaæ tego drania

Klarsa! Za takie pieni¹dze, jakie mu da³em, wcisn¹³ mi zgni³y po-

prêg i nic nie warty miecz! A¿ dziw, ¿e nie z³ama³ siê pierwszego

dnia! Po³amiê mu rêce, a temu hultajowi, Rudemu Biorriemu, obe-

tnê jêzyk! „Najlepszy mistrz!”. Tfu, psie ³ajno, a nie mistrz! – Teraz

to Conan miota³ siê wœciekle miêdzy ³o¿em a œcian¹, a Lawinia usiad-

background image

– 109 –

³a w fotelu i spogl¹da³a na niego jak m¹dra starsza siostra na gor¹cz-

kuj¹cego siê brata.

– Uspokój siê i jedz, a potem poka¿ê ci coœ takiego, ¿e mo¿e

zmienisz zdanie. – Wziê³a ze sto³u swój kubek i wskaza³a ciê¿ki

dzban: – Nalej mi wina, ca³y dzieñ nic nie jad³am...

Cymmerianin, kipi¹c gniewem i rzucaj¹c gromy na g³owê mi-

strza Klarsa, nie wiadomo kiedy zjad³ i wypi³ wszystko, co mu przy-

niesiono.

Tymczasem Lawinia cicho wymknê³a siê za drzwi i wkrótce

wróci³a, z trudem dŸwigaj¹c ciê¿kie siod³o z pêkniêtym poprêgiem.

Po³o¿y³a je na pod³odze przed zdumionym Cymmerianinem i znowu

wysz³a.

Zapomniawszy o niedopitym winie, Conan uklêkn¹³ i przy ja-

snym œwietle czterech lamp zacz¹³ ogl¹daæ porwany rzemieñ. Solid-

na skóra ciemnoczerwonego koloru w miejscu rozdarcia by³a zru-

dzia³a i postrzêpiona jak stary, zbutwia³y sznurek. W d³oni

Cymmerianina w³ókniste koñce rozsypa³y siê, jakby przepalone ja-

kimœ jadem.

– Przekleñstwo! Kto móg³ to uczyniæ? – zawo³a³ Conan, odrzu-

caj¹c poprêg i wstaj¹c z kolan.

– Ten, kto zrobi³ to samo ze wspania³ym mieczem mistrza Klar-

sa. Znam jego broñ, z najdalszych miejsc przyje¿d¿aj¹ do niego ry-

cerze, ¿eby zamówiæ miecz i zbrojê. Popatrz, mój mi³y, jak to wy-

gl¹da. – Lawinia poda³a mu ciê¿k¹ klingê i rêkojeœæ z u³amkiem

ostrza.

Conan znów usiad³ na dywanie i d³ugo ogl¹da³ obie czêœci mie-

cza. Spróbowa³ je z³o¿yæ razem, ale nic z tego nie wysz³o: klinga na

krawêdziach jakby siê rozdê³a, pokryta ma³ymi pêcherzykami. Nie

mog³oby siê nic takiego zdarzyæ, gdyby mistrz Klars Ÿle wyku³ miecz:

kto jak kto, ale Conan wiedzia³, jak wygl¹daj¹ u³amki Ÿle wykonanej

broni, jak b³yszczy stal w miejscu pêkniêcia przegrzanej klingi i co

siê dzieje, jeœli w metalu pozostanie pêcherzyk powietrza. Nie, to

by³o coœ innego: metal stopi³ siê, jakby wsadzono go do jakiegoœ

nieziemskiego ognia...

– Powiedz, co o tym s¹dzisz, a potem us³yszysz, co ja mam ci

do powiedzenia. – Lawinia zaznaczy³a palcem na klindze granicê

szarej plamy. Conan z ponur¹ twarz¹ odrzuci³ rêkojeœæ miecza.

– Czary! – powiedzia³. – Ktoœ postanowi³ przeszkodziæ mi w wy-

graniu tego pojedynku! S³ysza³em o takich sztuczkach, ale widzê je

po raz pierwszy. Podobno wystarczy dotkn¹æ broni i wypowiedzieæ

background image

– 110 –

odpowiednie zaklêcie... Zaraz, zaraz! Dotkn¹æ! To ten ¿ebrak! Stary

¿ebrak na podwórzu mistrza Klarsa! Przecie¿ zawis³ na moim mie-

czu, ¿eby nie upaœæ, i ca³y czas mrucza³ coœ niezrozumiale! I uchwy-

ci³ siê te¿ poprêgu, kiedy wpad³ na konia! Przekleñstwo!

– NieŸle znam siê na uprzê¿y i broni: w rodzinnym domu, kie-

dy jeszcze by³am dzieckiem, czêsto wk³ada³am lekk¹ zbrojê i pró-

bowa³am nauczyæ siê czegoœ od starszych braci... Ja te¿ wiem, jak

pêkaj¹ poprêgi i ³ami¹ siê miecze. Masz racjê, Cymmerianinie, to

czary. I jestem przekonana, ¿e wiem, czyja to sprawka...

– Ja te¿ wiem! Gdziekolwiek by siê schowa³, do jakiego by

maj¹tku pojecha³, znajdê go i wykurzê stamt¹d! I wtedy ¿adne czary

mu nie pomog¹!

– Zemœcisz siê nie tylko za siebie, Conanie, ale i za mnie! –

Ksiê¿na objê³a go rêkoma za szyjê, zajrza³a w g³êbiê jego gniew-

nych oczu. Jej delikatne rêce zeœliznê³y siê w dó³, uœmierzaj¹c gniew

kipi¹cy w piersi Cymmerianina, i gor¹cy p³omieñ pragnienia wystrze-

li³ tam, gdzie jeszcze przed chwil¹ buzowa³ czarny ogieñ nienawiœci.

XIII

– Przekleñstwo! Ju¿ trzeci dzieñ nie mogê myœleæ o niczym in-

nym! – Mistrz Klars odstawi³ kubek na stó³, rozlewaj¹c wino. –

Wszystko wypada mi z r¹k, tak ¿e zaczynam w¹tpiæ w siebie!

Biorri milcza³, smutnie kiwaj¹c rud¹ g³ow¹. Zaledwie od kilku

dni zna³ Cymmerianina, ale kiedy run¹³ na piasek zalany krwi¹, po-

czu³ siê tak, jakby utraci³ rodzonego brata. Nie móg³ siê uspokoiæ od

tej pory.

A i mistrza Klarsa mo¿na zrozumieæ. Tyle lat wyrabia broñ, œwiê-

cie strzeg¹c sekretu swojej stali, i ani razu nikogo nie zawiód³ jego

miecz, nie zgi¹³ siê sztylet, nie pêk³ na drugi dzieñ poprêg, zrobiony

przez jego doœwiadczonych majstrów... Jest to wystarczaj¹cy powód,

¿eby straciæ humor. Biorri znów spode ³ba zerkn¹³ na Klarsa. W³osy

rozczochrane, twarz pociemnia³a od bezsennych nocy, w oczach blask

szaleñstwa... Zapewne czyni sobie wyrzuty za œmieræ Cymmeriani-

na, uwa¿a, ¿e sam sprowadzi³ nañ zgubê...

Ech, gdyby Conan prze¿y³! Jeœli nawet zosta³by ciê¿ko ranny,

mo¿na by by³o próbowaæ go ocaliæ! Niew¹tpliwie to ludzie Ferndina

zabrali go z placu, przekupiwszy stra¿e – przecie¿ na w³asne oczy

background image

– 111 –

widzia³, ¿e heroldowie ani drgnêli, kiedy jacyœ na czarno ubrani lu-

dzie w jednej chwili zabrali z placu cia³o barbarzyñcy i wyprowa-

dzili jego konia. Nawet miecza nie zostawili, kanalie!

Mistrz Klars, kiedy doszed³ do siebie, chcia³ pobiec tam, by wzi¹æ

u³aman¹ klingê, ale nigdzie jej nie dostrzeg³... Arena by³a pusta, tyl-

ko Ferndin puszy³ siê na z³ocistym ogierze, depcz¹cym kopytami

krwaw¹ plamê.

– S³uchaj, Biorri, dlaczego ca³y czas milczysz?! Powiedz coœ,

bo inaczej rozwalê ci g³owê! Czy i ty myœlisz, ¿e to ja jestem wi-

nien?

– Nic nie myœlê, przyjacielu Klarsie... Ró¿nie bywa w ¿yciu,

mog³o wydarzyæ siê równie¿ i to...

– Nie mog³o! Z moim mieczem nic takiego nie mog³o siê wyda-

rzyæ! Wraz z Cymmerianinem i ja umar³em, umar³y moje rêce, moje

mistrzostwo! A mo¿e to Mitra ukara³ mnie za to, ¿e chcia³em wyku-

waæ broñ godn¹ bogów? Komu jest teraz potrzebny stary Klars, któ-

ry przyczyni³ siê do zguby takiego rycerza? Wygl¹da na to, ¿e w³as-

nymi rêkami pomog³em wygraæ temu draniowi z oczyma wê¿a!

O, Mitro! A wiêc jeœli wróci tutaj i zasi¹dzie w Sali Obrad u boku

ksiêcia – równie¿ to bêdzie moim dzie³em! – Podpar³ rêkami g³owê,

bardzo posiwia³¹ przez te dni, i jêkn¹³ ochryple.

Rudy Biorri najchêtniej uciek³by st¹d, ale nie móg³ opuœciæ zroz-

paczonego starego przyjaciela. Majstrowie i czeladnicy pochowali

siê, gdzie kto móg³, a przestraszeni terminatorzy, niczym stado wró-

bli rozlecieli siê po swych rodzinnych domach. Wygas³ ogieñ w kuŸ-

ni, ucich³ obecny tu zawsze harmider i brzêk metalu, nie s³ychaæ by³o

r¿enia koni ani skrzypienia bramy.

„Tak, przeklêty Ferndin jednym ciosem powali³ nie tylko Cym-

merianina, lecz tak¿e starego Klarsa” – ze smutkiem pomyœla³ Bior-

ri, opró¿niaj¹c nie wiadomo ju¿ który z rzêdu kubek. Wino, niczym

woda bez ¿adnego smaku, nie pali³o gard³a, nie przynosi³o ulgi –

powodowa³o tylko, ¿e ¿o³¹dek pêcznia³, jak skórzany buk³ak. Z obrzy-

dzeniem odsun¹³ kubek i podpar³ rêkami policzek.

– Chyba jutro wyruszê w drogê powrotn¹ do Belverusu... W mie-

œcie nikomu nie s¹ teraz potrzebne moje pieœni... a i ja czujê siê teraz

podobnie jak ty – niech pêknê, jeœli potrafiê cokolwiek zaœpiewaæ

lub choæby wzi¹æ do r¹k ertê...

Odwróci³ siê do okna, ¿eby ukryæ wilgotne oczy, i w izbie zawi-

s³a przygniataj¹ca cisza. Cichutko skrzypnê³y drzwi i wszed³ Rialt,

m³odszy syn gospodarza. Biorri spojrza³ w jego stronê, obawiaj¹c

background image

– 112 –

siê, ¿e mistrz Klars znowu rzuci czymœ ciê¿kim, ale stary p³atnerz

ani drgn¹³. G³owê ci¹gle mia³ opart¹ na skrzy¿owanych rêkach i tyl-

ko ramiona drga³y mu od t³umionego szlochu.

Ch³opak podszed³ na palcach do ojca i zacz¹³ coœ szeptaæ, zer-

kaj¹c na drzwi. Mistrz Klars podniós³ g³owê, gniewnie b³ysn¹³ oczy-

ma i zerwa³ siê, przewracaj¹c ³awê:

– Nie! Nikogo nie chcê widzieæ! Niech siê wynosi, ktokolwiek

by to by³ – ksi¹¿ê, baron, czy sam... – Nie dokoñczy³, poniewa¿

w drzwiach pojawi³ siê niem³ody cz³owiek w czarnym, prostym p³asz-

czu. S³owa zamar³y na ustach mistrza Klarsa, a nieznajomy z uœmie-

chem podszed³ do okna i skin¹³ na niego. Zachowywa³ siê z tak¹

pewnoœci¹ siebie, jakby to by³ jego w³asny dom, a mistrz Klars przy-

szed³ do niego w goœci.

Zacisn¹wszy usta, p³atnerz podszed³ do okna i zacz¹³ s³uchaæ

tego, co szepta³ mu nieznajomy. Gniewnie zmarszczy³ brwi, widaæ

by³o, ¿e jeszcze chwila i obrzuci gradem przekleñstw cz³owieka

w czarnym p³aszczu. Jednak tajemniczy goœæ nagle podniós³ do oczu

mistrza Klarsa jakiœ pierœcieñ i tak samo szybko schowa³ go do we-

wnêtrznej kieszeni brokatowej kamizeli, która mignê³a pod rozchy-

lonym p³aszczem.

Rudy Biorri machinalnie przysun¹³ do siebie niedopite wino i nie

spuszcza³ oczu z goœcia. Nie mia³ ju¿ w¹tpliwoœci, ¿e przyby³ do

nich jakiœ wielmo¿a, przywyk³y nie prosiæ, lecz rozkazywaæ, i ¿e

oczywiœcie Klars bêdzie zmuszony us³uchaæ go.

Klars, wci¹¿ nachmurzony, nie próbuj¹c protestowaæ, skin¹³ g³o-

w¹. Nieznajomy nagle przeniós³ wzrok na Biorriego, coœ jeszcze doda³

i machn¹³ rêk¹ w jego stronê. Potem szczelnie owin¹³ siê p³aszczem

i tak samo cicho, jak wszed³, znikn¹³ za drzwiami. Rialt wybieg³

w œlad za nim.

Klars chwilê milcza³, a potem powiedzia³, nie patrz¹c na Bior-

riego:

– Kazano natychmiast iœæ... Mnie i tobie... Nale¿a³oby siê prze-

braæ, ale on powiedzia³, ¿e mamy iœæ tak, jak stoimy, byle prêdzej.

Przynajmniej s³omê wyczesz z w³osów, Rudy, masz tu mój grzebieñ. –

Jego g³os, w dalszym ci¹gu ochryp³y, jak gdyby nieco z³agodnia³.

– Poczekaj, poczekaj! Dok¹d on chce nas poprowadziæ o tak

póŸnej porze? Czy mam wzi¹æ ze sob¹ ertê? Nie, za nic nie mogê

teraz œpiewaæ!

– Nie bêdziesz œpiewaæ, a gdzie nas zaprowadzi – zobaczymy...

Nasza sprawa – zastosowaæ siê do rozkazu!

background image

– 113 –

8 – Conan i podziemie niewoli

– Do rozkazu? Czy¿by... – Biorri a¿ otworzy³ usta od nag³ego

domys³u.

– Lepiej ju¿ milcz, wk³adaj p³aszcz i idziemy – uci¹³ rozmowê

p³atnerz.

Trzy ciemne postacie wymknê³y siê poza bramê i nie zwracaj¹c

na siebie uwagi ruszy³y cichymi ju¿ o tej porze ulicami. Ich prze-

wodnik szed³ tak szybko, ¿e Klars i Biorri ledwie za nim nad¹¿ali.

Czarny p³aszcz to nikn¹³ w ciemnoœciach, to pojawia³ siê na tle ja-

snej œciany jak skrzyd³o nocnego ptaka. Skrêcili w w¹skie uliczki,

przedzierali siê przez ogrody i op³otki, a¿ wreszcie, gdy ca³kiem ju¿

brak³o im tchu, zatrzymali siê przed wysokim murem. Nieznajomy

przeci¹gle zagwizda³ i w odpowiedzi da³ siê s³yszeæ taki sam gwizd.

Z lekkim skrzypniêciem otworzy³y siê w murze niewidoczne drzwi.

Weszli w trójkê do ciemnego ogrodu, a ktoœ za ich plecami zamkn¹³

furtkê.

– Tutaj! Nie zostawajcie w tyle! – ledwie dos³yszalnie szepn¹³

ich przewodnik, zanurzaj¹c siê w gêste krzaki. Potykaj¹c siê i prze-

klinaj¹c bez s³ów ciemn¹ noc, Biorri pod¹¿a³ za ledwie widocznymi

sylwetkami nieznajomego i mistrza Klarsa.

Ale oto zatrzymali siê ko³o jakiejœ budowli, majacz¹cej na tle

gwiaŸdzistego nieba. W³adcza rêka poci¹gnê³a Biorriego za p³aszcz.

Zrobi³ krok do przodu i poczu³ pod nogami g³adk¹ pod³ogê. Byli

teraz w czymœ w rodzaju altanki. No tak, ¿e te¿ od razu na to nie

wpad³: przecie¿ to stary ogród na ty³ach pa³acu ksi¹¿êcego! A wiêc...

Zanim pomyœla³, co to wszystko mo¿e znaczyæ, bezg³oœnie otworzy-

³y siê przed nimi jeszcze jedne drzwi i s³abe œwiat³o pochodni zama-

jaczy³o w g³êbi korytarza.

W¹skie schody prowadzi³y do podziemnego przejœcia. D³ugo

nim szli. Wreszcie dotarli do niewielkiej ciemnej sali z krêconymi

schodami, prowadz¹cymi gdzieœ w górê.

Wzi¹wszy do rêki pochodniê, przewodnik poczeka³ na Biorrie-

go i zrêcznie zacz¹³ siê wspinaæ na strome schody. Mistrz Klars w mil-

czeniu szybko pod¹¿a³ za nim. Nikt nie zwa¿a³ na to, ¿e biednemu

œpiewakowi wirowa³y ju¿ przed oczyma zielone i ¿ó³te krêgi. Rów-

nie¿ wino w ¿o³¹dku buntowa³o siê przeciwko takiemu traktowaniu.

Wspinali siê bez koñca i umêczony Biorri pomyœla³, ¿e chyba

zaraz trafi¹ do nieba. Nic ju¿ nie widz¹c, przytrzymuj¹c siê chropo-

watej œciany i gramol¹c po omacku, nagle stwierdzi³, ¿e stoi na czwo-

rakach na równej pod³odze. Oddycha³ chrapliwie, ze œwistem, dr¿¹-

ce nogi nie chcia³y siê wyprostowaæ, by unieœæ ciê¿kie cia³o.

background image

– 114 –

Mistrz Klars uj¹³ go pod pachy i postawi³ pod œcian¹. Jednak¿e

kolana Rudego Biorriego ci¹gle jeszcze dr¿a³y i ugina³y siê. Musia-

³a up³yn¹æ d³u¿sza chwila, zanim wreszcie odsapn¹³ i poczu³ siê pew-

niej na nogach.

I oto znów ich przewodnik pêdzi naprzód, p³omieñ samotnej

pochodni oœwietla ciemne œciany, w¹skie korytarze i strome scho-

dy – w dó³, w górê, prosto... Wreszcie ledwie ¿ywy Biorri wpad³ na

szerokie plecy mistrza Klarsa i zrozumia³, ¿e dotarli do celu. Nie-

znajomy, wstawiwszy pochodniê do stojaka, znikn¹³ w w¹skim, przy-

pominaj¹cym wnêkê, korytarzu. Rozleg³o siê pukanie i zgrzytnê³a

zasuwa. Wkrótce przewodnik wróci³ i wskaza³ g³ow¹ na drzwi:

– WejdŸcie! Czekaj¹ na was!

Mistrz Klars westchn¹³ ciê¿ko i niechêtnie skierowa³ siê w stro-

nê w¹skiej szczeliny, jaœniej¹cej w g³êbi korytarza. Biorri, niemal

depcz¹c mu po piêtach, ruszy³ w œlad za nim.

P³atnerz wolno wszed³ do tajemnej izby i w tej¿e chwili z okrzy-

kiem przera¿enia odskoczy³ do ty³u, nieomal zbijaj¹c z nóg rudego

œpiewaka. Jednak¿e przewodnik bez zbytnich s³ów wepchn¹³ ich obu

do niewielkiego pomieszczenia i zatrzasn¹³ za nimi drzwi.

Teraz równie¿ Biorri, wygl¹daj¹cy zza pleców Klarsa, wytrzesz-

czy³ oczy i poruszy³ zaschniêtymi wargami, nie mog¹c wydobyæ

z siebie g³osu: prosto przed nimi, na niskim ³o¿u, z g³ow¹ podpar-

t¹  potê¿n¹ rêk¹, siedzia³ Conan, spogl¹daj¹cy z uœmieszkiem na

oszo³omionych przyjació³. Wreszcie nie wytrzyma³ i zaœmia³ siê

gromko:

– Cha-cha-cha! Nigdy nie s¹dzi³em, przyjacielu, ¿e potrafisz

stroiæ takie miny! A ty, Klarsie, pewnie uzna³eœ, ¿e masz przed sob¹

ducha?! Dobra, Biorri, zamknij usta i chodŸ przep³ukaæ sobie gar-

d³o. I ty, mistrzu, siadaj obok, wypijemy za mi³e spotkanie! A mo¿e

nie cieszycie siê z tego, ¿e jestem ¿yw i zdrów? – Cymmerianin

uœmiechn¹³ siê i podsun¹³ im dzban z winem.

Biorri niepewnie przysiad³ na ³awie obok ³o¿a i dopiero wtedy

zobaczy³ kobietê, stoj¹c¹ w drugim koñcu izby. Mistrz Klars chwilê

przedtem zwróci³ uwagê na milcz¹c¹ postaæ z twarz¹ ukryt¹ pod

woalk¹ i, natychmiast j¹ rozpoznaj¹c, przykl¹k³, pochylaj¹c z sza-

cunkiem g³owê.

Wreszcie Biorri zrozumia³ wszystko: nieznajomy w brokatowym

kaftanie, tajemniczy pierœcieñ, ksi¹¿êcy ogród, tajne przejœcia... Cof-

n¹³ wyci¹gniêt¹ do kubka rêkê, zeœlizn¹³ siê z ³awki i ugi¹³ kolano

jak prawdziwy rycerz. Kobieta pod œcian¹ zdjê³a woalkê.

background image

– 115 –

– Wstañcie! – G³os ksiê¿nej dr¿a³ nieco. – I nie bójcie siê, to

nie zjawa, lecz ¿ywy cz³owiek. – Podesz³a bli¿ej i po³o¿y³a rêkê na

ramieniu Cymmerianina.

– Biorri, co tak mrugasz oczyma jak stara sowa?! Za pozwole-

niem Jej Mi³oœci si¹dziemy przy stole i pogadamy... Mistrzu Klar-

sie, ¿ebyœ nie patrzy³ na mnie takim smutnym wzrokiem, powiem od

razu: w tym, co siê sta³o, nie ma twojej winy... Reszta potem... A te-

raz, Biorri, ¿eby nie dr¿a³y ci rêce, bierz dzban i nalewaj wina! Do-

bry ³yk od razu przywróci ciê do ¿ycia, wiem o tym!

Ksiê¿na, szeleszcz¹c sukni¹, podesz³a do drzwi i powiedzia³a:

– Wrócê do was póŸniej, kiedy wszystko omówicie.

Drzwi zamknê³y siê za ni¹ cicho.

Na jakiœ czas zapad³o milczenie. Conan z uœmiechem spogl¹da³

na Biorriego i Klarsa, którzy siedzieli bez s³owa, nie wa¿¹c siê wzi¹æ

kubków do r¹k.

Biorri zerkn¹³ na szyjê Cymmerianina i znów ze zdumienia otwo-

rzy³ usta; prze³kn¹³ g³oœno œlinê i wydusi³ z siebie ochryp³ym g³osem:

– Ta rana... Przecie¿ by³a tu taka ogromna rana... Krew tryska³a

jak z zarzynanej œwini... Popatrz, Klarsie! Szyjê ma g³adk¹ jak no-

worodek... Nie, klnê siê na Mitrê, ¿e to o¿ywiony nieboszczyk! Ech,

¿e te¿ poszed³em z tob¹!

– Uspokój siê, Rudy! – Klars po³o¿y³ ciê¿k¹ rêkê na ramieniu

przyjaciela. – Jeœli ksiê¿na powiedzia³a, ¿e to nie zjawa, znaczy, ¿e

tak jest... Ale jednak przysiêgnij na Najjaœniejszego, ¿e jesteœ tym,

za kogo uchodzisz! – Uczyni³ rêk¹ znak odpêdzaj¹cy demony.

– O, widzê, ¿e dobrze was przestraszy³em! Przysiêgam na Kro-

ma, a jest to dla Cymmerianina najœwiêtsza przysiêga, ¿e jestem tym

samym Conanem, który opró¿ni³ z wami niema³o kubków wina! I jeœli

Mitra pozwoli, wypijê jeszcze tyle. A rana rzeczywiœcie by³a, ale gdzie

siê podzia³a, mo¿e o tym powiedzieæ tylko ksiê¿na. To jej ludzie za-

brali mnie ze Œwiêtego Placu, to jej rêce przywróci³y mnie do ¿ycia.

Wypijmy teraz w³aœnie za to! Biorri, leniu jeden, oczywiœcie nala³eœ

tylko sobie, zapominaj¹c o nas! Nawet w pa³acu ksi¹¿êcym wszystko

cz³owiek musi robiæ sam. – I przechyli³ dzban nad kubkiem.

W milczeniu pili wino i by³o widaæ, ¿e p³atnerza ci¹gle mêczy ta

sprawa, o której nie by³o dot¹d mowy. Biorri z niepokojem przeno-

si³ wzrok z majstra na uœmiechaj¹cego siê Cymmerianina, jakby ba³

siê, ¿e zaraz wybuchnie burza. Nagle Conan odsun¹³ kubek, schyli³

siê i wydosta³ spod ³o¿a najpierw rêkojeœæ, a potem klingê, która b³ys-

nê³a groŸnie wœród naczyñ na stole.

background image

– 116 –

– Widzê, ¿e o jednym tylko myœlisz... No to spójrz teraz mi-

strzu, mo¿e sprawi ci to ulgê.

Klars chciwie pochwyci³ klingê i wbi³ w ni¹ wzrok. Potem za-

cz¹³ ogl¹daæ u³amek ostrza przy rêkojeœci i, podobnie jak ca³kiem

niedawno Conan, spróbowa³ po³¹czyæ ze sob¹ obie czêœci miecza.

Przekonawszy siê, ¿e jest to niemo¿liwe, znów podniós³ do oczu

klingê i ostro¿nie dotkn¹³ jêzykiem pociemnia³ego metalu. D³ugo

potem p³uka³ usta winem, splun¹³ pod nogi i powiedzia³ gniewnie:

– Œlina Seta! Czarodziejskie ziele, które potrafi zniszczyæ ka¿-

d¹ stal! Gdy ojciec przekazywa³ mi tajemnice swego rzemios³a, po-

kaza³ sztylety prze¿arte t¹ trucizn¹ i kaza³ spróbowaæ, jaki ma smak...

Na ca³e ¿ycie zapamiêta³em tê cuchn¹c¹ gorycz, i oto teraz moja

klinga...

– I klinga, i poprêg, który jakby nagle zbutwia³. Tak wiêc wróg

okaza³ siê sprytniejszy, ni¿ myœla³eœ.

– Gdyby by³ teraz w Menorze, zadŸga³bym go tym od³amkiem!

Ale ksi¹¿ê wys³a³ ju¿ tego ³otra do Redbornu.

– W³aœnie o tym chcia³em z wami pomówiæ... Jak to by³o w re-

gu³ach turnieju? „Jeœli ktoœ osi¹gn¹³ zwyciêstwo w nieuczciwy spo-

sób, niech zostanie przeklêty przez Mitrê”. Jednak ja nie mam za-

miaru czekaæ, a¿ runie na niego sosna lub spali go b³yskawica!

Powinien zgin¹æ z mojej rêki, i proœcie Najjaœniejszego, ¿eby nie

spieszy³ siê z zemst¹! Na jutro potrzebny mi bêdzie miecz, ten, który

zostawi³em u ciebie – u¿ywa³em go w wielu walkach i przywyk³em

doñ...

– Jeœli nie boisz siê jeszcze raz u¿yæ mojej broni, przyniosê ci

miecz, który wyku³em w dzieñ narodzin swego pierworodnego syna.

Zosta³ poœwiêcony w œwi¹tyni Mitry i nie zaszkodzi mu ¿adne ziele!

Za nic bym go nikomu nie sprzeda³, ale ciebie proszê: weŸ go!

– Dziêkujê, Klarsie, wezmê, ale i przynieœ równie¿ mój stary

miecz. Lawinia... Ksiê¿na mówi³a, ¿e do Redbornu jedzie siê st¹d

dwa dni i droga jest spokojna...

– Jeszcze jak! Dwa dni i dwie noce, ci¹gle lasem! Najwy¿ej

spotkasz niedŸwiedzia albo ryœ skoczy ci na plecy – nic ponadto.

Oczywiœcie, jeœli wiesz, gdzie i kiedy skrêciæ... – Biorri chytrze zer-

kn¹³ na Cymmerianina i znów nape³ni³ kubki.

– Widzê, ¿e znasz ca³¹ Nemediê jak swoje piêæ palców. Czy¿-

byœ by³ równie¿ w Redbornie?

– Gdybym nie by³, siedzia³bym cicho... Jednak stary Diss nigdy

nie odwa¿y³ siê sam zag³êbiaæ w te lasy. Ostatnio zawsze jeŸdzi³ do

background image

– 117 –

swego maj¹tku wraz z synami i œwit¹. To nie trakt na Belverus, lecz

ca³kowite pustkowie.

– Jak¿e wiêc tam zawêdrowa³eœ? Pewnie zmyli³eœ drogê i koñ

sam ciê tam doniós³...

– Nie, jecha³em jako honorowy goœæ z Dissem i jego synami,

a towarzyszy³a nam dru¿yna rycerzy i ca³a chmara s³ug. Piêkne lasy

otaczaj¹ Redborn! A jakie tam jelenie i dziki! Po prostu królewskie

polowanie! – Oczy Biorriemu rozb³ys³y i zacz¹³ wymachiwaæ rêka-

mi, prawie rozlewaj¹c wino z kubka. – Baron by³ gospodarzem, ja-

kich ma³o. Zaledwie kilka wsi doko³a, a pola nie gorsze od tych w Me-

norze!

Umilk³ na chwilê, by z³apaæ oddech i mówi³ dalej:

– Jest tam zamek – niedostêpna twierdza. Wysokie mury, basz-

ty, g³êboka fosa. Podobno dawniej czêsto trzeba by³o broniæ siê od

najazdów z pó³nocy, ale teraz zrobi³o siê spokojniej...

– S³uchaj, przyjacielu, co tak ciê nasz³y te wspomnienia? Czy¿-

byœ zatêskni³ za niedŸwiedzim matecznikiem? A mo¿eœ zostawi³ tam

jak¹œ wdówkê?

– Widzisz, mam takiego niedomyœlnego przyjaciela, który za-

mierza sam podró¿owaæ po lasach, nie boj¹c siê nocnych duchów

ani niedŸwiedzi... I w ¿aden sposób nie wpadnie na to, ¿eby wzi¹æ

mnie ze sob¹. Dlatego próbujê temu upartemu barbarzyñcy podsu-

n¹æ m¹dr¹ myœl...

G³oœny œmiech wstrz¹sn¹³ œcianami izby, a¿ zatañczy³y strwo¿o-

ne p³omyki lamp.

W drzwiach za ich plecami pojawi³a siê ksiê¿na i stanê³a w mil-

czeniu, oparta o œcianê.

– Twej m¹droœci móg³by nawet pozazdroœciæ stary Diss, gdy-

by jeszcze ¿y³ – powiedzia³ mistrz Klars, poklepuj¹c œpiewaka po

kolanie.

– I co bêdziesz mia³ z tego, ¿e siê tam ze mn¹ wybierzesz? Prze-

cie¿ lubisz sobie dobrze zjeœæ i wypiæ, a tam mo¿na straciæ g³owê. –

Conan bezwiednie siêgn¹³ rêk¹ do tego miejsca na szyi, gdzie po-

winna by³a znajdowaæ siê szeroka blizna.

Z twarzy Biorriego w jednej chwili zniknê³a ca³a weso³oœæ, na-

chmurzy³ brwi, surowo spojrza³ swymi przezroczystymi oczyma

w niebieskie oczy Cymmerianina, uderzy³ mocno piêœci¹ w stó³ i po-

wiedzia³:

– Kocha³em tego starego zrzêdê, barona Dissa. Szczerze mówi¹c,

co roku przyje¿d¿a³em do Menory nie tylko po to, by zarobiæ, ale te¿

background image

– 118 –

dlatego, by siê z nim zobaczyæ... I po œwiêcie zawsze bra³ mnie do

swego maj¹tku, ¿ebym u niego trochê pogoœci³. Kiedy dowiedzia³em

siê, ¿e umar³, przez dwa miesi¹ce nie mog³em œpiewaæ... Potem znik-

nêli jego synowie i ich matka, szlachetna Enora... A ksi¹¿ê, który tak

wiele mu zawdziêcza³, zapomnia³ natychmiast o swym wiernym s³u-

dze, zabawiaj¹c siê z tym przeklêtym Ferndinem... Teraz Ferndin zo-

sta³ panem Redbornu, i czuje moje serce, ¿e pomóg³ on przenieœæ siê

staremu baronowi na Szare Równiny. Jak równie¿ jego rodzinie... –

Zamilk³, wpatruj¹c siê przed siebie nieruchomym wzrokiem.

– A wiêc i ty chcesz wyrównaæ swoje rachunki z nowym baro-

nem Redbornu – rozleg³ siê g³os za jego plecami i ksiê¿na podesz³a

do sto³u.

Usiad³a w swoim fotelu i da³a Conanowi znak, ¿eby nape³ni³

kubki.

– Ja te¿ pragnê jego œmierci! Tylko ona mo¿e przywróciæ ksiê-

ciu rozum, który utraci³ przez tego demona... – Ksiê¿na chcia³a mó-

wiæ dalej, ale nagle jakby podmuch wiatru przeszed³ przez izbê. Jê-

zyczki p³omieni zachybota³y, nieomal zgas³y, œciany rozsunê³y siê,

znikaj¹c w gêstej mgle. I w ciszy, która zapad³a, rozleg³ siê cichy,

schrypniêty kobiecy g³os:

– K³êbek nienawiœci nawija siê, nawija... Spotkanie, zwiastuj¹-

ce œmieræ... Oni bêd¹ ze sob¹ walczyæ... P³omieñ wszystko poch³a-

nia, wszystko zabiera... Zapanuje spokój, a ksi¹¿ê odzyska rozum...

Jasno rozb³ys³y lampy, œciany powróci³y na swoje miejsce. Przez

chwilê wszyscy siedzieli w milczeniu, a¿ wreszcie Conan zapyta³:

– Czyj to by³ g³os? Wydaje mi siê, ¿e ju¿ go s³ysza³em kiedyœ,

chyba ca³kiem niedawno, we œnie...

– To jej lekarstwo uratowa³o ci ¿ycie. Ona te¿ chce œmierci Fern-

dina, tak jak i my wszyscy. Tylko ty mo¿esz rozci¹æ ten wêze³ losu,

Conanie! Zabij go i przywieŸ mi miecz ze znakiem Mitry! – Ksiê¿-

na zerwa³a siê na nogi i, pochylona nad sto³em, wbi³a pociemnia³e

oczy w twarz Cymmerianina. Jej palce zacisnê³y siê, jakby trzyma³a

w d³oni niewidzialny sztylet, odepchnê³a fotel i szybko posz³a w stro-

nê drzwi.

– Zabijê go, przysiêgam na Kroma, albo sam zginê! – Conan

wsta³ i przeszed³ siê po izbie. – Wkrótce ju¿ ranek, czas ruszaæ w dro-

gê. A wiêc jedziemy razem. No có¿, dobry towarzysz podró¿y bywa

niezast¹piony.

Mistrz Klars zawin¹³ w po³ê p³aszcza u³aman¹ klingê i rêkojeœæ

miecza. Gdy skierowa³ siê do drzwi, w œlad za nim pod¹¿y³ Biorri.

background image

– 119 –

Na progu czeka³ na nich ten sam przewodnik w czarnym p³aszczu.

Szli do wyjœcia niekoñcz¹cymi siê schodami i korytarzami, ale teraz

ju¿ siê nie spieszyli.

Conan jako ostatni opuœci³ izbê, cicho zamykaj¹c za sob¹ drzwi.

Zaledwie zrobi³ w ciemnoœciach kilka kroków, gdy us³ysza³ za sob¹

szelest sukni i poczu³ na ramionach gor¹ce rêce. Odwróci³ siê i przy-

tuli³ do siebie p³acz¹c¹ Lawiniê, ³agodnymi poca³unkami osuszy³ jej

oczy. Ksiê¿na po raz ostatni chciwie wpi³a siê w jego usta i wyrwa³a

siê, popychaj¹c go w stronê wyjœcia:

– IdŸ! I niech siê spe³ni wola Mitry! A potem wróæ tu, bêdê na

ciebie czeka³a!

– Przysiêgam, ¿e go zabijê! – Powiedziawszy to, Cymmerianin

szybko ruszy³ ciemnym korytarzem, by dogoniæ Klarsa i Biorriego.

XIV

Wczesnym rankiem na ulicy P³atnerzy skrzypnê³a brama i wyje-

chali z niej dwaj jeŸdŸcy w podró¿nych p³aszczach. Pomachali rê-

koma na po¿egnanie gospodarzowi domu i wolno ruszyli w stronê

Placu Mitry. W s³abym œwietle budz¹cego siê dnia plac wydawa³ siê

ogromny. Górowa³a nad nim bry³a œwi¹tyni, której pó³kolisty mur

ci¹gn¹³ siê wzd³u¿ ulicy prowadz¹cej do rogatek miasta.

Kopyta g³oœno postukiwa³y o kamienie, a od czasu do czasu

s³ychaæ te¿ by³o turkot kó³ wozów. To mieszkañcy okolicznych wsi,

którzy po œwiêcie zatrzymali siê w mieœcie, wracali teraz do do-

mów.

Kiedy jeŸdŸcy podjechali do murów miasta, czeka³o tam ju¿ kil-

ka krytych wozów. Stra¿nicy, rozmawiaj¹c ze sob¹ schrypniêtymi

g³osami, otwierali barmê. Kopyta koni i ko³a wozów zadudni³y

dŸwiêcznie na deskach opuszczonego mostu. Szeroka droga wœród

uprz¹tniêtych pól prowadzi³a teraz prosto w stronê rzeki.

JeŸdŸcy z ³atwoœci¹ wyprzedzili wolno tocz¹ce siê wozy i pu-

œciwszy konie k³usem szybko dojechali do pierwszego rozstaju dróg.

Brukowana droga schodzi³a w dó³ w stronê mostu, a druga, poro-

œniêta na poboczach ³opianami i pio³unem, skrêca³a w prawo, wij¹c

siê wzd³u¿ rzeki.

– Têdy powinniœmy jechaæ, przyjacielu Conanie – powiedzia³

Rudy Biorri, skrêcaj¹c z wy³o¿onej g³adkimi kamieniami Drogi Kró-

background image

– 120 –

lewskiej. Przed nimi, od strony wschodniej, zaró¿owi³y siê ju¿ ob³o-

ki, a ostatnia poranna gwiazda s³abo mruga³a na po³udniu.

Zobaczyli solidne domy podmiejskich wsi, z daleka dobiega³ ryk

krów, beczenie owiec i nawo³ywanie pasterzy, pêdz¹cych stado. Po-

dró¿ni zatrzymali siê, ¿eby przepuœciæ do rzeki spragnione zwierzêta.

Conan jecha³ szerok¹ ulic¹ bogatej wsi, nie rozgl¹daj¹c siê na

boki. Gdy znaleŸli siê w polu, popêdzi³ konia. Biorri stara³ siê nie

pozostaæ w tyle, ale widaæ by³o, ¿e taka jazda nie sprawia mu przy-

jemnoœci.

– Ej, Cymmerianinie, pohamuj siê trochê! – powiedzia³ wresz-

cie, kiedy Conan kolejny raz spi¹³ swego konia. – Redborn z pewno-

œci¹ na nas poczeka, a i ten ³otr nie ucieknie! Jeœli nie masz nade

mn¹ litoœci, to przynajmniej ulituj siê nad cienkonog¹ Zold¹! No,

wreszcie! Tak mo¿na jechaæ, bo ju¿ ba³em siê, ¿e wytrzêsiesz ze

mnie ca³e œniadanie.

Conan po raz pierwszy tego ranka uœmiechn¹³ siê, spojrzawszy

na swego nie trac¹cego ducha towarzysza podró¿y. Rudy Biorri, z ³u-

kiem na plecach, który wepchn¹³ mu mistrz Klars, z he³mem i tarcz¹

Conana, umocowanymi do siod³a, odziany w nowiutk¹ kolczugê,

wygl¹da³ jak prawdziwy giermek.

Konie sz³y teraz spokojnie obok siebie i Cymmerianin, wdycha-

j¹c ch³odne poranne powietrze, potrz¹sn¹³ g³ow¹, by odpêdziæ po-

nure myœli. Faktycznie, ma racjê ten weso³ek Biorri: czekaj¹ ich jesz-

cze dwa dni drogi i nie ma sensu rozpalaæ w sobie gniewu. Jak dojdzie

do walki, pojawi siê równie¿ z³oœæ: utajona do tej chwili g³êboko

w piersi, wybuchnie niszcz¹cym wroga p³omieniem.

Biorri co jakiœ czas popatrywa³ na Cymmerianina. Mia³ wra¿e-

nie, ¿e na karym koniu jedzie teraz obok niego ca³kiem inny cz³o-

wiek, nie ten, z którym zaledwie przed kilkoma dniami w szynku

Starego Lisa œmia³ siê z niewybrednych ¿artów przyjació³, nie ten,

który wystukiwa³ d³oni¹ takt na blacie sto³u, s³uchaj¹c jego pieœni

u mistrza Klarsa. Niebieskie oczy Conana gorza³y ponurym ogniem,

mocno zaciœniête usta jakby na zawsze zapomnia³y o uœmiechu, i ca-

³y czas rwa³ siê do przodu, nie mog¹c znieœæ tak wolnej jazdy... Chy-

ba nigdy jeszcze Ferndin nie mia³ takiego wroga!

G³oœny furkot skrzyde³ odwróci³ uwagê Biorriego od tych my-

œli. Mimo woli schwyci³ ³uk, odprowadzaj¹c wzrokiem przelatuj¹ce

kaczki.

– Tutaj obok jest takie jezioro, gdzie zaraz coœ upolujemy!

Conan jednak niechêtnie pokrêci³ g³ow¹:

background image

– 121 –

– Po co nam to potrzebne? Zapomnia³eœ, ile wszystkiego da³

Klars? Popatrz, Zolda a¿ siê ugina pod ciê¿arem tych worków i fla-

szek. W porównaniu z tym moja tarcza po prostu nic nie wa¿y.

Biorri powesela³ na wspomnienie pêkatych flaszek z wi-

nem, ostatni raz z ¿alem spojrza³ za kaczkami i znów zarzuci³ ³uk na

plecy.

Stara, zaroœniêta traw¹ droga wi³a siê miêdzy rzadkimi zagajni-

kami z bogatymi w dzikie ptactwo jeziorkami.

– Baron Diss zawsze skrêca³ z drogi, ¿eby jego synowie mogli

tutaj zapolowaæ. Co prawda, s¹ to tereny ksiêcia, ale staremu baro-

nowi Orgeld zawsze pozwala³ trochê postraszyæ kaczki, których wcale

od tego nie by³o mniej...

Biorri zamilk³, jakby czekaj¹c, co powie na to Conan, ale on, nie

zwracaj¹c uwagi na stada kaczek, ze œwistem przelatuj¹ce nad g³o-

w¹, jecha³ w milczeniu, patrz¹c tylko przed siebie. Biorri ciê¿ko

westchn¹³ i kontynuowa³ tê konwersacjê z samym sob¹:

– No tak... Ale potem, kiedy podano te kaczki upieczone, z chru-

pi¹c¹ skórk¹, we wspania³ym sosie, albo pierogi z nadzieniem z miêsa

kaczek, mo¿na by³o zapomnieæ o wszystkim... oczywiœcie oprócz

kubka...

– S³uchaj, Biorri, od twojej gadaniny nawet nieboszczyk siê-

gn¹³by po kubek i zapyta³by: „A gdzie pieróg z kaczek?!” – Conan

rozchmurzy³ siê, odwróci³ i z uœmiechem spojrza³ na swego towa-

rzysza. – Widzê, ¿e poczu³eœ g³ód i marzysz o tym, ¿eby spocz¹æ na

trawce. Uwa¿am jednak, ¿e jeszcze za wczeœnie na obiad. Gdzie twój

stary baron robi³ pierwszy postój?

Biorri westchn¹³, spogl¹daj¹c na s³oñce, które nie dosz³o jesz-

cze do zenitu, i odpar³ ze smutkiem:

– Zatrzymywaliœmy siê w lesie... Zaraz skoñcz¹ siê te bagna,

wyjedziemy na suche tereny i zobaczymy las na horyzoncie...

– A wiêc pocierp jeszcze trochê. Tak, tak¹ drog¹ mo¿na jechaæ

tylko latem – patrz, nawet teraz ziemia mlaska pod kopytami. A co

bêdzie jesieni¹?

– Jest jeszcze inna droga, sucha, omijaj¹ca b³ota, ale to dodat-

kowy dzieñ jazdy. S³ysza³em o niej, ale nigdy siê tam nie wybra³em.

O, ju¿ siê koñcz¹ zaroœla, teraz bêdzie bardziej sucho.

I rzeczywiœcie, droga zaczê³a wspinaæ siê pod górê, ziemia pod

kopytami ju¿ nie mlaska³a, pozosta³y w tyle wierzby i niskie krza-

ki – wjechali na równinê, poroœniêt¹ wysokimi trawami. Gdzienie-

gdzie ros³y drzewa z szeroko roz³o¿onymi grubymi konarami. Omi-

background image

– 122 –

n¹wszy niewysokie wzgórze, podró¿ni zobaczyli wreszcie w dali

niebiesk¹ liniê lasu. Jednak droga przy pochylonym kamiennym s³u-

pie rozdziela³a siê na dwie nitki, biegn¹ce w ró¿ne strony.

– No i gdzie mamy teraz jecha栖 na prawo, czy na lewo? –

Conan z uœmieszkiem spojrza³ na Biorriego, który pieszczotliwie

g³aska³ swój ukochany buk³ak.

– Na lewo, przyjacielu Conanie, tylko na lewo! Niegdyœ droga

ta by³a w¹sk¹ œcie¿k¹, po której przejechali przodkowie barona Dis-

sa, ¿eby zbudowaæ swe rodowe gniazdo. Szerok¹ drogê na prawo

postanowili omin¹æ. Sami po niej nie jeŸdzili i swym potomkom za-

bronili nawet patrzeæ w tamt¹ stronê.

– Tak? A ja bym w³aœnie tam skrêci³... Mo¿e mylisz siê i w³a-

œnie tamta droga prowadzi do Redbornu? Zazwyczaj instynkt mnie

nie zawodzi.

– Taki zuch, jak ty, któremu nawet œmieræ nie jest straszna, oczy-

wiœcie móg³by zaryzykowaæ, ale s¹dzê, ¿e lepiej najpierw skoñczyæ

jedn¹ sprawê, a dopiero potem braæ siê za drug¹... Baron Ferndin

ucieszy³by siê tylko, gdyby mu powiedziano, dok¹d uda³ siê jego

wróg!

– Dok¹d wiêc prowadzi ta droga? Popatrz, jaka udeptana, a ty

mówisz, ¿e nikt po niej nie jeŸdzi...

– Dobrze, pos³uchaj, co mi kiedyœ powiedzia³ przy winie star-

szy syn barona, bo inaczej ci¹gle bêdziesz zerka³ w tamt¹ stronê...

Tê opowieœæ przekazuje siê z pokolenia na pokolenie i ¿aden z ba-

ronów Redbornu, zgodnie ze z³o¿on¹ przysiêg¹, nigdy nie jeŸdzi³

przeklêt¹ drog¹...

– Przeklêt¹? A któ¿ j¹ przekl¹³? Powiedz to w koñcu!

– A wiêc tak... I nie przerywaj mi, bo ju¿ nie pamiêtam, na czym

skoñczy³em...

– Jak zostawisz w spokoju buk³ak, od razu sobie przypomnisz.

Jeszcze nic nie powiedzia³eœ, a ju¿ siê zaczynasz pl¹taæ! Nie, Biorri,

nie poznajê ciebie!

– Przecie¿ mówiꠖ to przeklêta droga, ci¹gle jednak zwodzi

podró¿nych, szczególnie ludzi prostych, którzy us³yszeli o le¿¹cych

tam, przez nikogo nie strze¿onych skarbach. Aha, i ciebie to zain-

teresowa³o, Cymmerianinie, widzê, jak ci oczy rozb³ys³y! Tak wiêc

tam, daleko, w g³êbi lasów, jest wielka polana, do której mo¿na do-

trzeæ wy³¹cznie t¹ drog¹. A na œrodku polany – pomyœl sobie tyl-

ko! – g³adka kamienna posadzka, jak w pa³acu, ozdobiona ró¿nymi

deseniami. Po bokach ogrodzona jest niewysokim murem z czarne-

background image

– 123 –

go kamienia i le¿y na niej ca³y stos b³yszcz¹cych drogocennych rze-

czy. Rubiny, szafiry, szmaragdy, naszyjniki z pere³, jak zwiniête w k³ê-

bek ¿mije. Ale to czarodziejski skarb: ¿adna trawka nie roœnie na tej

polanie, ani jedna kropla wody nie kapnie tu, kiedy padaj¹ deszcze.

A zim¹, podczas ciemnych, d³ugich nocy, skarb b³yszczy, oœwietla-

j¹c swym blaskiem pokryte œniegiem drzewa... Znowu chcesz prze-

rwaæ? Daj mi skoñczyæ, bo zbijesz mnie z panta³yku! To nie s¹ zwy-

k³e kamienie, lecz niegdyœ ¿ywi ludzie. Wystarczy przeleŸæ przez

mur i dotkn¹æ skarbu, ¿eby samemu zamieniæ siê w drogocenny ka-

mieñ, piêkny naszyjnik lub z³ot¹ obrêcz z diamentami...

– Ciekawe... A wiêc nikt teraz tam nie chodzi?

– Chodz¹ i nie wracaj¹! Powinieneœ siê cieszyæ, ¿e tarfi³ ci siê

taki towarzysz podró¿y, jak Rudy Biorri! Bo inaczej gna³byœ ju¿ tam

na z³amanie karku... Ech, Conanie, widzê, ¿e gotów jesteœ zapomnieæ

i o Ferndinie, i o pani Lawinii, której zawdziêczasz ¿ycie, i o ca³ym

swoim gniewie! – Biorri rozz³oœci³ siê nie na ¿arty, widz¹c, z jakim

¿alem Conan spogl¹da na znikaj¹c¹ w dali tajemnicz¹ drogê.

– Nie znasz mnie jeszcze, przyjacielu! Nie zdarzy³o siê, by Cym-

merianin zapomnia³ o zemœcie! Lepiej popatrz na siebie: baron Diss,

och, jak go kocha³em – a sam najchêtniej pobieg³byœ za kaczkami

przy pierwszym napotkanym bagnie! No dobrze, nie bocz siê, zapo-

mnijmy o tym wszystkim. I nie pozostawaj w tyle, bo ju¿ niedaleko

do lasu. Trzeba sprawdziæ, co napakowali nam do juków ch³opcy

mistrza Klarsa. – Barbarzyñca uderzy³ piêtami konia i nie ogl¹daj¹c

siê pogalopowa³ w stronê lasu, który wyrós³ przed nimi, tworz¹c nie-

przeniknion¹ ciemn¹ œcianê.

Na skraju wœród zdeptanej trawy widaæ by³o œlady niedawnego

biwakowania: resztki ognisk, ogryzione koœci kaczek, chrust... Ro-

zumiej¹c siê bez s³ów, Conan i Biorri minêli to miejsce i zatrzymali

siê ko³o niewysokiej, krzywej sosny, samotnie stoj¹cej z dala od drogi.

Zdj¹wszy z koni derki, usiedli pod drzewem, nie rozpalaj¹c ogniska.

By³o ju¿ po³udnie i s³oñce piek³o jak w œrodku lata. Podró¿ni

z rozkosz¹ pozbyli siê p³aszczy.

Biorri zdj¹³ równie¿ kolczugê i, odetchn¹wszy z ulg¹, rzuci³ j¹

na le¿¹cy na ziemi p³aszcz.

– Aleœ mi dogodzi³, stary Klarsie! – powiedzia³. – Nigdy nie

nosi³em takiego ¿elastwa i, jeœli Mitra pozwoli, równie¿ teraz nie

zamierzam tego czyniæ. Na³o¿y³em kolczugê tylko dlatego, ¿eby

nie obraziæ przyjaciela, i zaraz zapakujê j¹ do jakiegoœ pustego

worka.

background image

– 124 –

– Czy¿byœ znów zapomnia³, dok¹d jedziesz? Widocznie mistrz

Klars lepiej zna od ciebie ¿ycie, chocia¿ tak w³óczysz siê po œwie-

cie... Jak tylko odpoczniemy, grzecznie na³o¿ysz kolczugê, bo ina-

czej wszystkie buk³aki z winem zawieszê u swego siod³a. Zrozu-

mia³eœ?

– Zrozumia³em, zrozumia³em! Nie mogê siê uskar¿aæ, bo sam

siê tu naprasza³em. No to zobaczmy, co tam mamy w tym worku.

Popatrz tylko, zaopatrzyli nas na drogê jak jakichœ baronów! – I Biorri

roz³o¿y³ na trawie wielki haftowany obrus. Potem wyj¹³ chleb, ser,

miêso na zimno, przyprawy w maleñkich podró¿nych buteleczkach

i nawet dwa poz³acane kubki. – Bêdziemy piæ jak szlachetni ryce-

rze. Dobrze, Klars, wybaczam ci tê kolczugê i pijê za twoje zdro-

wie!

Kiedy dobrze sobie podjedli, znurzony Biorri po³o¿y³ siê na cie-

p³ej ziemi i zamkn¹³ oczy. Conan ¿u³ jeszcze wolno rumian¹ skórkê

chleba, popatruj¹c na s³oñce przez przedziwnie popl¹tane ga³êzie.

Opró¿niwszy ostatni kubek, zawin¹³ wszystko, co zosta³o, w obrus

i zapakowa³ z powrotem do juków.

Biorri przez przymkniête powieki z uœmieszkiem obserwowa³

Cymmerianina. Podoba³o mu siê to jego niepohamowane d¹¿enie do

celu – wtedy, gdy walczy³ na turnieju, marzy³ o zdobyciu skarbów,

tropi³ nienawistnego wroga... No, oczywiœcie, ju¿ przytroczy³ do sio-

d³a worek i buk³ak, na³o¿y³ p³aszcz i gotów jest do drogi... Biorri

szczelniej zamkn¹³ powieki i zacz¹³ lekko chrapaæ.

– Ruszaj siê, czas wstawaæ! Przecie¿ i tak nie œpisz.Widzia³em,

jak obserwowa³eœ mnie tymi swoimi chytrymi oczkami. Wyœpisz siê

w nocy, a teraz – w drogê! – I Biorri zerwa³ siê, ledwie zd¹¿ywszy

z³apaæ rzucon¹ mu kolczugê.

Wkrótce las zamkn¹³ nad nimi swe ciê¿kie ga³êzie, zamiast upa-

³u poczuli teraz wilgotny ch³ód i zapach ¿ywicy. Wysokie paprocie,

siêgaj¹ce koniom do kolan, pochyla³y nad drog¹ jasne liœcie. Drze-

wa, splecione w górze roz³o¿ystymi koronami, tworzy³y ciemny ko-

rytarz, niemal nie przepuszczaj¹c œwiat³a s³onecznego.

W milczeniu jechali w¹sk¹ drog¹, oczarowni g³uch¹ cisz¹ gêste-

go lasu. Czas jak gdyby siê zatrzyma³, trudno by³o wyczuæ, czy to

jeszcze dzieñ, czy nasta³ ju¿ wieczór.

Kiedy zrobi³o siê tak ciemno, ¿e drzewa po bokach zla³y siê ze

sob¹, tworz¹c jednolity mur, Biorri o¿y³:

– Patrz na prawo, Conanie, gdzieœ tutaj na grubej soœnie powi-

nien byæ znak. Gdy ujrzysz trzy szerokie naciêcia, bêdzie to znaczy-

background image

– 125 –

³o, ¿e doje¿d¿amy do Polany Granicznej. To pocz¹tek posiad³oœci

barona, dalej ci¹gn¹ siê ju¿ lasy, nale¿¹ce do Dissa...

– Czy mówi³eœ o tych naciêciach? – Conan zatrzyma³ siê ko³o

starego drzewa z pniem oszpeconym trzema g³êbokimi ranami,

z których obficie s¹czy³a siê gêsta ¿ywica.

– Wygl¹da na to, ¿e nowy baron zacz¹³ ju¿ robiæ porz¹dki w po-

bli¿u swoich w³oœci! No, jedziemy!

W gêstym mroku cichy las nagle o¿y³: zachichota³ puchacz,

a w oddali, jak echo, rozleg³ siê krzyk jakiegoœ nocnego ptaka. Koñ

Cymmerianina spokojnie szed³ naprzód, a i sam barbarzyñca, czuj-

nie przys³uchuj¹c siê odg³osom nocnego lasu, nie zauwa¿y³ nic po-

dejrzanego. Jednak¿e Biorriemu ca³y czas zdawa³o siê, ¿e za jego

plecami w krzakach coœ szeleœci, jakby jakiœ zwierz skrada³ siê ich

œladem. Ale rzecz dziwna: Zolda, jego wierna Zolda, wyczuwaj¹ca

zawsze niebezpieczeñstwo lepiej od swego niefrasobliwego pana,

sz³a spokojnie za karym koniem Conana, jakby nie s³ysz¹c tych po-

dejrzanych szmerów... Kilka razy Rudy Biorri mia³ wra¿enie, ¿e w za-

roœlach zaœwieci³y siê zielone ogniki zwierzêcych oczu, i dopie-

ro kiedy dr¿¹c¹ rêk¹ namaca³ wisz¹cy u pasa sztylet, nieco nabra³

ducha.

Nagle Conan zatrzyma³ konia i ledwie dos³yszalnie szepn¹³:

– Popatrz, Rudy, nie jesteœmy sami w tym lesie! Kogo jeszcze

Nargal niesie t¹ drog¹? Dobrze, zaraz siê przekonamy. Nie zostawaj

w tyle! – Powiedziawszy to, wolno ruszy³ naprzód, nie spuszczaj¹c

oczu z migaj¹cych za drzewami odblasków ogniska.

Wolno wyjechali na skraj ogromnej polany i stanêli, przygl¹da-

j¹c siê. To, co z daleka wziêli za wielkie ognisko, okaza³o siê ma³¹

kupk¹ p³on¹cego chrustu.Widaæ by³o, ¿e za chwilê ogieñ ca³kiem

zgaœnie, strzelaj¹c ostatnimi iskrami. Obok ogniska, chc¹c siê za-

grzaæ, przycupnê³a skulona ciemna postaæ.

Ksiê¿yc, s³abo widoczny przez przeœwity w szybko pêdz¹cych

ob³okach, pozwoli³ podró¿nym stwierdziæ, ¿e na polanie nikogo wiê-

cej nie ma.

Gdy podjechali bli¿ej, zobaczyli star¹ kobietê z prostymi ko-

smykami siwych w³osów. Wydostawa³y siê one spod nakrycia g³o-

wy, które mog³o kiedyœ nale¿eæ do wielkiej damy, i zwisa³y wzd³u¿

zapad³ych policzków. Suknia, brunatna w niepewnym œwietle ogni-

ska, by³a wytarta i zmiêta, ze œladami czêstych noclegów w lesie.

Kobieta siedzia³a przy gasn¹cym ognisku, œciskaj¹c kolana chudymi

rêkami. Nawet nie odwróci³a g³owy na odg³os kroków.

background image

– 126 –

Conan zsiad³ z konia, zdj¹³ derkê i rozluŸni³ poprêg. Dopóki

Biorri zajmowa³ siê sw¹ koby³¹, Cymmerianin wzi¹³ podró¿n¹ sie-

kierê, przeszed³ siê wokó³ polany i uzbiera³ ca³e narêcze chrustu.

Por¹ba³ te¿ kilka grubych ga³êzi. Wkrótce ognisko zap³onê³o weso-

³o. Usiedli przy nim, a kobieta po raz pierwszy podnios³a g³owê i spoj-

rza³a w ich stronê.

Wymizerowana twarz z zapad³ymi policzkami i cienkimi, bez-

krwistymi ustami mog³aby siê wydawaæ ca³kiem bez ¿ycia, gdyby

nie oczy – bystre i gor¹ce jak wêgle z ogniska. Kobieta popatrzy³a

na nich i znowu zamar³a, jak zauroczona spogl¹daj¹c w ogieñ.

Kiedy jednak Biorri zacz¹³ wypakowywaæ z worka zapasy prze-

znaczone na kolacjê, kobieta znowu zwróci³a siê w ich stronê, obserwu-

j¹c gorej¹cymi oczami, jak na haftowanym obrusie roœnie góra jad³a.

Conan przyniós³ jeszcze suchych ga³êzi, rzuci³ je obok ogniska,

zerkn¹³ na chud¹ sakwê staruszki i powiedzia³ cicho:

– Si¹dŸ, matko, bli¿ej, zapraszamy na kolacjê. Twój ogieñ – nasz

poczêstunek. Siadaj, siadaj, noc d³uga, a droga jeszcze d³u¿sza.

Nie daj¹c siê d³ugo prosiæ, kobieta uœmiechnê³a siê z wdziêcz-

noœci¹, pokazuj¹c ca³kiem dobre zêby. Od razu te¿ znik³ ponury blask

jej czarnych oczu, a ca³a twarz z³agodnia³a i jakby sta³a siê m³odsza.

Biorri podsun¹³ jej pe³ny kubek, a sam jak zwykle przypi¹³ siê

do podró¿nego buk³aka. Staruszka wyci¹gnê³a dr¿¹c¹ rêkê po pajdê

chleba, wziê³a wielki kawa³ek pieczonego miêsa i chciwie zaczê³a

jeœæ. Chyba nieczêsto zdarza³a siê jej taka okazja.

Conan pi³ wino kubek za kubkiem, prze¿uwa³ miêso i rozmyœla³

o czymœ, nie odrywaj¹c wzroku od ognia. Biorri nie móg³ znieœæ tej

leœnej ciszy, zak³ócanej jedynie potrzaskiwaniem pal¹cych siê ga³¹zek.

– Dok¹d to wêdrujesz, kobieto? – zapyta³. – Powinnaœ siedzieæ

w domu i niañczyæ wnuki, a nie ³aziæ po tych g³uchych lasach, i do

tego jeszcze z pust¹ sakw¹! Doczekasz siê, ¿e ktoœ ciê sam¹ zje na

kolacjê, takie to s¹ strony...

Na twarzy staruszki znów pojawi³ siê m³ody uœmiech. Pokrêci³a

g³ow¹ i odpowiedzia³a nieoczekiwanie miêkkim g³osem:

– W tych lasach nie ruszy mnie ¿adne zwierzê. Znam tu ka¿d¹

œcie¿kê. A wêdrujê tak jak wy do Redbornu. Dziêkujê, ¿e nakarmili-

œcie mnie, teraz ³atwiej bêdzie iœæ.

– A sk¹d wiesz, ¿e zmierzamy do Redbornu? – Biorri przesta³

jeœæ i spojrza³ na ni¹ ze zdziwieniem. Kobieta odchyli³a siê do ty³u

i nagle wybuchnê³a tak weso³ym œmiechem, ¿e Conan podniós³ g³o-

wê i mimo woli te¿ siê uœmiechn¹³.

background image

– 127 –

– Przecie¿ jest tu tylko jedna droga i prowadzi w³aœnie do Red-

bornu!

– Ale¿ ba³wan ze mnie! Tak, Conanie, twój wspó³towarzysz

podró¿y nie zawsze mo¿e zaimponowaæ rozumem, ale có¿ na to po-

radzê?

– Nie udawaj prostaka. Kiedy trzeba, rozumujesz nie gorzej od

ksi¹¿êcych doradców. Nalej mi jeszcze, bo ju¿ ca³kiem przyw³asz-

czy³eœ sobie ten buk³ak, nawet siêgn¹æ do niego nie mogê.

Conan napi³ siê i zapyta³:

– Jak siê nazywasz, matko?

– Mergit... Tak mnie nazywaj, Cymmerianinie...

– No wiêc nalej te¿ Mergit, mój doradco, mianowany teraz pod-

czaszym. I zostaw ju¿ ten buk³ak, bo wina nie starczy nam nawet na

pó³ nocy!

Mergit, napiwszy siê wina, zapyta³a:

– Po co jedziecie do Redbornu?

Conan zazgrzyta³ zêbami i powiedzia³:

– Mamy tam sprawê... Wa¿n¹ sprawê do nowego pana w³oœci,

barona Ferndina.

Biorri splun¹wszy potwierdzi³:

– Tak, musimy siê z nim zobaczyæ, i to jak najszybciej!

Gdy wspomnieli o baronie Ferndinie, kobieta gwa³townie od-

stawi³a kubek, a w jej oczch, spogl¹daj¹cych gdzieœ ponad ich g³o-

wami, b³ysn¹³ gniew. I w tym samym momencie z g³êbi lasu, to na-

rastaj¹c, to niemal ca³kiem cichn¹c, dolecia³o wycie wilczej zgrai.

Podejrzliwie spojrzawszy na kobietê, która znów zaczê³a jeœæ,

Conan przysun¹³ bli¿ej do siebie grub¹, d³ug¹ ga³¹Ÿ. Biorri zadr¿a³,

nieomal upuszczaj¹c w ogieñ opró¿niony do po³owy buk³ak.

Mergit, jakby nic siê nie sta³o, znów zaczê³a mówiæ:

– Wracam z Menory, bo mia³am wielk¹ ochotê popatrzeæ na

œwi¹teczne obchody... Tym bardziej ¿e w Redbornie jest teraz tak

cicho i smutno bez gospodarza... bez barona Dissa... Czy znaliœcie

barona i jego dzieci? – zapyta³a, spogl¹daj¹c bacznie w oczy Rude-

mu Biorriemu.

– Tak... zna³em go i nawet goœci³em u niego kiedyœ... Wszyscy

umarli nagle w tak tajemniczy sposób...

Staruszka gorzko siê zaœmia³a i pokiwa³a g³ow¹:

– Masz racjꠖ nagle i w tajemniczy sposób... Ale ja wiem, dla-

czego odeszli na Szare Równiny! – Odwróci³a siê i znów zamar³a

bez ruchu, wpatruj¹c siê w ciemnoœci nocnego lasu.

background image

– 128 –

Conan podniós³ g³owê, jakby ockn¹wszy siê z g³êbokiego snu,

sprê¿y³, niczym zwierzê gotowe do skoku, ostro¿nie dotkn¹³ jej ra-

mienia i powiedzia³:

– Opowiedz, co siê tam wydarzy³o. Koniecznie muszê wiedzieæ,

w jaki sposób umar³ stary Diss i gdzie siê podzia³a jego rodzina...

Czy wszyscy zostali zabici? Kto ich zamordowa³? Powiedz, jeœli

wiesz!

Mergit strz¹snê³a z ramienia rêkê Cymmerianina i g³uchym g³o-

sem odpar³a:

– Opowiadaæ o czymœ takim w nocy, to tylko niepokoiæ duchy

Ciemnoœci! Jeœli jednak koniecznie chcesz, opowiem w dzieñ. Pod

jednym warunkiem: pomo¿esz mi dotrzeæ do Redbornu. Masz takie-

go rumaka, ¿e nie zauwa¿y nawet dodatkowego ciê¿aru. W innym

razie mogê wyci¹gn¹æ nogi gdzieœ w lesie i nikt mnie nawet nie po-

chowa...

– To dlaczego powêdrowa³aœ do miasta? – Biorri, nie zdaj¹c

sobie z tego sprawy, koñczy³ ju¿ jeœæ trzeci kawa³ek miêsa i ci¹gle

z lêkiem zerka³ na dziwn¹ staruszkê. A ona nagle gwa³townie od-

wróci³a siê do Cymmerianina i patrz¹c na niego pa³aj¹cymi z gnie-

wu oczyma, zaœmia³a siê chrapliwie:

– Dlatego, ¿e bardzo chcia³am zobaczyæ, jak przeklêtego Fern-

dina zrzuc¹ z siod³a na turnieju..., a mo¿e nawet przeszyj¹ mu mie-

czem gard³o!

Conan zakas³a³ zaskoczony jej s³owami, a Biorri zadr¿a³, za-

pominaj¹c zamkn¹æ usta. Nagle wytrzeszczy³ szeroko oczy i szczê-

kaj¹c ze strachu zêbami schwyci³ sêkaty kij, który przygotowa³

sobie  na wszelki wypadek: na polanie, jak spod ziemi, pojawi³o

siê siedem czarnych cieni, bezszelestnie zbli¿aj¹cych siê do ogni-

ska. Conan zerwa³ siê, schwyci³ miecz i krzykn¹³ do Rudego Bior-

riego:

– WeŸ g³owniê i odpêdzaj je od ogniska, a ja zaraz siê z nimi

rozprawiê...

– S-s-s³uchaj, Co-o-onanie, przecie¿ to nie wilki! – Biorri, ci¹-

gle dzwoni¹c zêbami, zauwa¿y³, ¿e te zwierzêta wcale nie zwracaj¹

na nich uwagi i bez lêku podchodz¹ do ognia.

– Rzeczywiœcie, to psy! Tfu, zgiñ, przepadnij! Sk¹d siê wziê³y

w nocy w tym g³uchym lesie?

Psy podesz³y bli¿ej i spogl¹daj¹c na ludzi m¹drymi oczyma u³o-

¿y³y siê wokó³ ogniska. By³y to ogromne, czarne pasterskie psy,

z których ka¿dy móg³ bez trudu rozprawiæ siê z wilkiem.

background image

– 129 –

9 – Conan i podziemie niewoli

Konie, przywi¹zane niedaleko od ogniska, nie zwraca³y na nie

¿adnej uwagi: spokojnie parskaj¹c i podzwaniaj¹c trêzlami szczypa-

³y trawê, od czasu do czasu przestêpuj¹c z nogi na nogê.

Œmiech staruszki wyrwa³ ich obu z os³upienia.

– Nie bójcie siê, moje pieski s¹ ³agodne, jeœli nic mi nie zagra-

¿a! Dlatego mogê œmia³o sama chodziæ po lesie, tylko si³ ju¿ brak...

– No, Mergit, jeszcze nigdy nie spotka³em takiej niesamowi-

tej kobiety! – Conan schowa³ miecz do pochwy. – Dobrze, podwio-

zê ciê do Redbornu, ale opowiesz mi wszystko o starym Dissie.

I o Ferndinie, bo zdaje mi siê, ¿e wiesz coœ o nim. Prawda?

Bez s³owa skinê³a g³ow¹, wziê³a le¿¹cy z ty³u na trawie p³aszcz,

rozes³a³a go ko³o ogniska, zakry³a siê z g³owa i ucich³a. Biorri u³o-

¿y³ siê jak najdalej od psów, bli¿ej koni, i te¿ wkrótce zasn¹³. Conan

owin¹³ siê w p³aszcz i oparty plecami o drzewo znieruchomia³, spo-

gl¹daj¹c w ogieñ.

Psy le¿a³y spokojnie z ciê¿kimi pyskami na wyci¹gniêtych ³a-

pach. Potrzaskiwa³ ogieñ, poch³aniaj¹c now¹ partiê ga³êzi, i w ciem-

noœci polany co jakiœ czas rozb³yskiwa³y zielone punkciki psich oczu.

XV

– Ciekawe, kim ona by³a na zamku? Mamk¹? Niañk¹? S³u¿¹-

c¹? Dziwna staruszka... Z pewnoœci¹ po tych wszystkich przejœciach

trochê przestawi³o jej siê w g³owie – pos³uchaj tylko, jak rozmawia

ze swymi psami. – Conan kiwn¹³ g³ow¹ w stronê Mergit.

Skoro tylko wjechali na wielk¹ leœn¹ polanê, Mergit zrêcznie

zeskoczy³a z konia i nie zwracaj¹c uwagi na swych towarzyszy pod-

ró¿y odesz³a na bok, omijaj¹c czerniej¹cy na mchu œlad po ognisku.

Psy natychmiast wyskoczy³y z zaroœli i ze skowytem zaczê³y bie-

gaæ wokó³ swej pani. Siedz¹c na ziemi i œmiej¹c siê cicho, Mergit

bawi³a siê teraz z nimi jak z maleñkimi szczeniaczkami: ci¹gnê³a je

za uszy, poszturchiwa³a, mówi³a coœ cicho, zwracaj¹c siê do ka¿de-

go po imieniu.

Psy, odpychaj¹c jeden drugiego, w³azi³y jej pod rêce, przewra-

ca³y siê na plecy, zadziera³y w górê ³apy i uœmiecha³y siê, szczerz¹c

zêby w strasznych paszczach.

– Nie, Conanie, to jakieœ nieczyste sprawki... Sk¹d ona to wszyst-

ko wie? – z niepokojem szepn¹³ Biorri, wytrz¹saj¹c zapasy z ostat-

background image

– 130 –

niego worka. – Mo¿na pomyœleæ, ¿e sta³a obok... Ale sam pomyœl,

musia³aby potem iœæ za nimi krok w krok tak, ¿eby nikt jej nie za-

uwa¿y³. Nie mogê tego poj¹æ. A ten jej wzrok, kiedy o tym opowia-

da³a... A¿ dreszcze czu³em na ca³ym ciele, mia³em wra¿enie, ¿e za-

raz skoczy do gard³a jak wœciek³a wilczyca! I jeszcze coœ... Jakbym

j¹ ju¿ kiedyœ widzia³ w zamku starego barona... Nie, nie przypomnê

sobie...

Conan, jednym uchem s³uchaj¹c jego s³ów, nie móg³ oderwaæ

oczu od ogromnych czarnych psów, baraszkuj¹cych na szarym mchu.

Cienkie rêce starej kobiety podobne by³y do ga³¹zek chrustu, kiedy

wk³ada³a je w szkar³atne psie pyski, zdolne przegryŸæ ¿artem nie tyl-

ko s³ab¹ kobiec¹ rêkê, ale równie dobrze nadgarstek wielkiego, sil-

nego mê¿czyzny.

– Cieszysz siê, Goci, ¿e wracasz do domu? Ja te¿ jestem z tego

rada... A ty, Ojris, tylko byœ siê bawi³! No, chodŸ tu, chodŸ, mój ma³y!

I nie pchajcie siê, wszystkich popieszczê, o ¿adnym nie zapomnê...

A ty, zbóju, jak zawsze musisz byæ pierwszy? Myœlisz, ¿e skoro je-

steœ najm³odszy, wszystko ci wolno? No dobrze, nie odwracaj g³o-

wy, po³ó¿ mi j¹ na kolanach! O, tak...

Biorri chcia³ coœ powiedzieæ, ale nagle zamar³ z rêk¹ zanurzon¹

g³êboko w worku. Jego usta coœ bezdŸwiêcznie szepta³y, gdy wpa-

trywa³ siê w staruszkê.

Uœmiechaj¹c siê do swoich myœli, Conan zabra³ Biorriemu wo-

rek i zawo³a³:

– ChodŸ, Mergit, zjemy ten ostatni raz, ¿eby przyjechaæ do Red-

bornu z pustymi jukami. Mówisz, ¿e pod wieczór bêdziemy ju¿ we wsi?

Mergit ostro¿nie zdjê³a z kolan ciê¿k¹ psi¹ g³owê i podesz³a do

nich.

– Tak, Cymmerianinie, nawet jeszcze nie zd¹¿y siê œciemniæ...

Mieszkam teraz nie w zamku, lecz w maleñkiej chatynce na skraju

wsi. Jeœli nie obawiacie siê, ¿e ca³kiem postrada³am zmys³y – mó-

wi¹c to, uœmiechnê³a siê i spojrza³a na Biorriego – przenocujcie

u mnie, a rankiem pójdziecie do nowego barona, skoro macie do niego

tak wa¿n¹ sprawê.

Usiad³a naprzeciw Conana i siêgnê³a po chleb. Teraz, kiedy na

jej twarz pada³y promienie s³oñca, Mergit wygl¹da³a ca³kiem ina-

czej ni¿ w nocy, a nawet wczesnym rankiem. Zmarszczki na jej po-

liczkach zniknê³y, a cienkie wargi z lekka poró¿owia³y. Kiedyœ mu-

sia³a byæ bardzo piêkna – dumny wyraz twarzy, orli nos, wysokie

czo³o... Biorri, w zadumie przyciskaj¹c do piersi buk³ak, patrzy³ na

background image

– 131 –

Mergit, nie odrywaj¹c od niej wzroku, i tylko potrz¹sa³ g³ow¹, jakby

usi³uj¹c coœ sobie przypomnieæ.

Conan zjad³ kawa³ek sera, popi³ winem i zapakowa³ resztê je-

dzenia do worka. Rzuci³ go Rudemu Biorriemu i odwi¹za³ karego

konia, zamierzaj¹c wskoczyæ na siod³o. Psy wolno podnosi³y siê,

przeci¹gaj¹c i ziewaj¹c, a potem jeden za drugim znik³y bezszelest-

nie za pniami wielkich drzew.

Staruszka, która najwyraŸniej nie po raz pierwszy podró¿owa³a

w ten sposób, uchwyci³a siê siod³a i staj¹c na podstawion¹ nogê Cym-

merianina lekko wskoczy³a na szeroki zad konia.

– Chwa³a Mitrze, ¿e zes³a³ mi tak wspania³ych towarzyszy pod-

ró¿y – zaœmia³a siê zadowolona. – Mo¿ecie byæ pewni, ¿e stara Mergit

potrafi siê odwdziêczyæ za okazane jej serce.

Konie sz³y ¿wawo w¹sk¹ drog¹ i ka¿dy krok przybli¿a³ podró¿-

nych do celu. Ko³ysz¹c siê w siodle i mimo woli popêdzaj¹c karego,

Conan wspomina³ dzisiejszy poranek. Ochryp³y z bezsilnej nienawi-

œci g³os staruszki, która siedzia³a teraz z ty³u cichutko jak myszka,

ci¹gle jeszcze dŸwiêcza³ w jego uszach. I czu³, jak rozpala siê w je-

go piersi p³omieñ nieuniknionej zemsty. Tak jak rzeka na pocz¹tku

drogi wch³ania w siebie maleñkie strumyki i potoki, nios¹c do mo-

rza coraz wiêcej wody, podobnie te¿ i jego nienawiœæ, ³¹cz¹c siê ze

strumyczkami cudzego gniewu, gna³a naprzód i nie sposób ju¿ by³o

zawróciæ z tej drogi.

Nad ranem Conan zdrzemn¹³ siê przy wygas³ym ognisku. Kiedy

otworzy³ oczy, zobaczy³ okutan¹ w podarty p³aszcz Mergit, która

siedzia³a w oddali, otoczona przez swoje psy. Jeden z psów, z czuj-

nie uniesion¹ g³ow¹, le¿a³ u samych nóg swej pani, a ona, spogl¹da-

j¹c w stronê Cymmerianina, czule g³aska³a go po karku.

Conan wsta³, wzdrygaj¹c siê od porannego ch³odu, i rozprosto-

wa³ zdrêtwia³e przez noc cz³onki. Obok, z twarz¹ zakryt¹ zmiêtym

p³aszczem, spa³ spokojnie jak dziecko Rudy Biorri. Conan mocno

szturchn¹³ go w bok i skierowa³ siê w stronê staruszki. Obudzony

tak gwa³townie Biorri zerwa³ siê na równe nogi, unosz¹c nad g³ow¹

ciê¿ki kij. Rozejrza³ siê i odetchn¹³ z ulg¹:

– Tfu, do licha! To ty mnie szturchn¹³eœ? Pomyœla³em sobie, ¿e

w ciemnoœcich podkradaj¹ siê te... – Kiwn¹³ kud³at¹ g³ow¹ w stronê

psów. – I ¿e ju¿ wczepi³y mi siê w bok! No, dziêki Mitrze, noc minê-

³a szczêœliwie!

Narzuci³ na ramiona p³aszcz i poszed³ w krzaki za potrzeb¹, na

wszelki wypadek nie wypuszczaj¹c z rêki kija. Psy wsta³y i odesz³y

background image

– 132 –

na bok, na sam skraj polany. Tylko jeden, ten, którego pieœci³a po-

marszczona rêka staruszki, le¿a³ w dalszym ci¹gu u jej stóp, z g³ow¹

na kolanach swej pani. Conan usiad³ obok i spojrza³ wyczekuj¹co na

Mergit:

– No to mów, co wiesz. A potem ruszymy w drogê.

Biorri, który wróci³ ze spaceru ca³kowicie ju¿ rozbudzony, od-

rzuci³ kij i poszed³ do ogniska po buk³ak i kubki. Mergit wypi³a kil-

ka ³yków wina i zag³êbiaj¹c palce w gêstym, czarnym futrze psa po-

wiedzia³a:

– Opowiem wam wszystko, i przysiêgam na Mitrê, ¿e nie us³y-

szycie ani s³owa k³amstwa! Jeœli jednak któryœ z was – spojrza³a na

nich groŸnie – spróbuje mi przerwaæ lub zada jakieœ pytanie, natych-

miast wstanê, odejdê i nigdy ju¿ mnie nie zobaczycie! A nic gorsze-

go nie mog³oby siê wam zdarzyæ na tej drodze!

„Ale nas przestraszy³aœ!”. – prawie powiedzia³ g³oœno Rudy Bior-

ri i natychmiast ugryz³ siê w jêzyk, kiedy zobaczy³, ¿e Conan spo-

gl¹da na niego groŸnie i zaciska piêœci.

– Rok temu, tu¿ przed œwiêtem Obfitoœci Mitry, baron Diss od-

by³ niemi³¹ rozmowê z ksiêciem Orgeldem. I to z jakiego powodu!

Przez tego prostaka Ferndina! Postanowi³ on na jakiœ czas opuœciæ

Menorê, a ksi¹¿ê, niczym zakochana kobieta, nieomal chwyta³ go za

po³y kaftana, b³agaj¹c, ¿eby jednak zosta³... Baron Diss zdenerwo-

wa³ siê wówczas nie na ¿arty i oœmieli³ siê przypomnieæ ksiêciu, jaki

by³ on jeszcze niedawno i co siê z nim sta³o z winy tego przyb³êdy. –

Mergit zamilk³a, jakby na nowo prze¿ywaj¹c dawne wspomnienia. –

Tak wiêc Ferndin odjecha³, ksi¹¿ê zamkn¹³ siê w swych pokojach,

a baron Diss poszed³ do przeznaczonej mu sypialni. D³ugo nie móg³

zasn¹æ, rozmyœlaj¹c o tym, co te¿ sta³o siê z ksiêciem, którego ko-

cha³ jak w³asnego syna... Nagle drzwi, zamkniête od wewn¹trz na

mocn¹ zasuwê, otworzy³y siê bezg³oœnie i na progu ukaza³a siê po-

staæ w ciemnym p³aszczu z kapturem. Baron chcia³ krzykn¹æ, zawo-

³aæ s³u¿bê, ale jêzyk uwi¹z³ mu w gardle.

Podszed³szy bli¿ej, nieproszony goœæ zsun¹³ kaptur i Diss zoba-

czy³ przed sob¹ triumfuj¹ce oblicze Ferndina! Diss sta³ i milcza³,

zniewolony przez niego. Ferndin podszed³ bli¿ej, poklepa³ barona

po policzku, jak uczyni³by to z ³adn¹ s³u¿¹c¹, i powiedzia³:

„Pozwalam ci usi¹œæ, stary!”.

Baron pos³usznie podszed³ do fotela, ale us³ysza³ gniewny okrzyk:

„Siadaj na ³ó¿ku, nie chcê, ¿ebyœ potem charcza³ i dusi³ siê w tym

fotelu! No, tak ju¿ lepiej. Masz, wypij za zdrowie przysz³ego barona

background image

– 133 –

Ferndina z Redbornu!”. – I wyci¹gn¹³ spod p³aszcza wysoki kubek

z winem.

Diss czu³ zamêt w duszy, chcia³ przeszyæ mieczem tego ³otra,

a jednak wyci¹gn¹³ rêkê po kubek.

„Pij, pij, to jeszcze nie œmieræ! Œmieræ przyjdzie do ciebie póŸ-

niej, w zamku Redborn! Nie chcê ¿adnych plotek w Menorze.

Umrzesz spokojnie w swoim maj¹tku, we w³asnym ³ó¿ku. Wszystko

odbêdzie siê, jak nale¿y, obiecujê ci”.

Ze zgroz¹ s³uchaj¹c jego s³ów, baron opró¿ni³ kubek z gorzko-

s³odkim winem i bezsilnie opad³ na poduszki.

„Doskonale! Ziarno nienawiœci nie zd¹¿y³o jeszcze w pe³ni wy-

kie³kowaæ w twej duszy i teraz jesteœ mój! Jutro za¿¹dasz, ¿eby od-

wieziono ciê do Redbornu, i bêd¹ to twoje ostatnie s³owa. To wszyst-

ko, stary, ¿egnaj, ju¿ nie jesteœ dla mnie ¿adn¹ przeszkod¹”. –

Podszed³ do drzwi i znikn¹³ tak samo cicho, jak siê pojawi³...

Conan, który s³ucha³ Mergit, staraj¹c siê nie uroniæ ani s³owa,

podniós³ na ni¹ oczy i otworzy³ ju¿ usta, by coœ powiedzieæ, ale

kuksaniec Biorriego przywo³a³ go do porz¹dku. Nad polan¹ zapad³a

cisza.

– Poprzedniego dnia przybyli do Menory synowie barona, za-

mierzaj¹c wzi¹æ udzia³ w turnieju. Rano znaleŸli ojca le¿¹cego bez

ruchu na zmiêtej poœcieli. Diss ledwo dos³yszalnie szepta³ zbiela³y-

mi wargami: „Do domu! Chcê wróciæ do Redbornu!” – a po jego

policzkach toczy³y siê wielkie ³zy.

Przywieziono go do zamku wieczorem i przez ca³¹ noc barono-

wa Enora nie odstêpowa³a mê¿a. Wpatrywa³ siê w ni¹ uporczywie,

jakby siê czegoœ domagaj¹c, wargi mu drga³y – chcia³ coœ powie-

dzieæ, ale nie móg³... Dopiero rankiem, kiedy wzesz³o s³oñce, stary

baron jak gdyby zerwa³ wiêzy krêpuj¹ce mu jêzyk. I opowiedzia³

wówczas wszystko baronowej. S³ysza³am to na w³asne uszy, ponie-

wa¿ sta³am obok... Tak, tu¿ obok...

Staruszka znowu zamilk³a, spogl¹daj¹c ze smutkiem na swe psy.

Conan i Biorri czekali, kiedy zacznie mówiæ dalej; Cymmerianin

gniewnie zaciska³ usta, a Rudy ukradkiem ociera³ wilgotne oczy.

– Tego dnia baron Diss umar³ – ci¹gnê³a Mergit, nie patrz¹c na

swych s³uchaczy, jakby rozmawia³a sama ze sob¹. – Gdy umar³, jego

starszy syn, Digris, chcia³ natychmiast pêdziæ do ksiêcia, by opowie-

dzieæ mu o tej zbrodni. Jednak jego matka, baronowa Enora, wyperswa-

dowa³a mu to. Wiedzia³a doskonale, jak ksi¹¿ê traktuje swego nowego

faworyta, i zdawa³a sobie sprawê z tego, ¿e to siê na nic nie zda.

background image

– 134 –

Dziewiêæ dni po œmierci barona, kiedy nasta³a pora pierwszych

wypominków, tu¿ przed wieczorem do bramy zamku dotar³ strudzo-

ny podró¿ny na spienionym koniu, maj¹cy ze sob¹ dwóch ciemno-

skórych s³u¿¹cych...

G³os staruszki zadr¿a³ i zabrak³o jej nagle tchu. Biorri nala³ jej

wina, które wypi³a chciwie.

– By³ to niem³ody rycerz, chyba rówieœnik barona. Nikt go ni-

gdy przedtem nie widzia³. Ociera³ ³zy sp³ywaj¹ce na siw¹ brodê i mó-

wi³, ¿e kiedyœ, dawno temu, zna³ dobrze barona i walczy³ z nim ra-

miê w ramiê. Zaprowadzono go wiêc do sali, gdzie przy³¹czy³ siê do

¿a³obnej ceremonii.

I wówczas zaczê³y siê dziaæ w zamku dziwne rzeczy: p³omienie

lamp przygasa³y i znów siê rozpala³y, albo migota³y tak, jakby w sali

hula³y przeci¹gi, chocia¿ wszystkie okna by³y szczelnie zamkniête.

G³oœno trzaska³y ciê¿kie drzwi, a przestraszeni s³udzy, wnosz¹cy ja-

d³o, przysiêgali, ¿e deski pod³ogi i schody skrzypi¹ tak, jakby cho-

dzi³ po nich ktoœ wielki i ciê¿ki. Nagle ze zbrojowni da³ siê s³yszeæ

jêk i szczêk broni...

Kiedy synowie Dissa otworzyli drzwi i oœwietlili pochodniami

ogromne, mroczne pomieszczenie, zobaczyli, ¿e stary puklerz Red-

bornu roztrzaskany zosta³ na kawa³ki, a ca³a broñ le¿y bez³adnie roz-

rzucona na ziemi... To dusza barona Dissa nie mog¹c zaznaæ spoko-

ju wzywa³a do zemsty. Baronowa i jej siedmiu synów natychmiast

wiêc, nad szcz¹tkami puklerza, przysiêgli, ¿e siê zemszcz¹.

Stoj¹cy w drzwiach za ich plecami goœæ zapyta³, za co i na kim

chc¹ siê mœciæ. Odpowiedzia³o mu milczenie. Nikt wiêcej nie po-

wiedzia³ ani s³owa. Wszyscy rozeszli siê do swoich pokojów. Nie-

znajomego równie¿ zaprowadzono do pokoju goœcinnego.

S³udzy, ci¹gle jeszcze przys³uchuj¹c siê ka¿demu szmerowi,

pochowali siê po k¹tach jak przestraszone myszy. Wkrótce w zamku

zapad³a cisza – niepokoj¹ca, groŸna...

Baronowa Enora natychmiast zasnê³a twardym snem, ale w œrod-

ku nocy nagle siê ocknê³a, jakby ktoœ j¹ obudzi³. Szybko wsta³a, ubra³a

siê, wziê³a pochodniê i cicho wysz³a z sypialni. Mijaj¹c puste ciem-

ne komnaty, skrêcaj¹c w w¹skie korytarze, bez wahania kierowa³a

siê do zachodniego skrzyd³a zamku. Zazwyczaj nikt tam nie miesz-

ka³. W tych paradnych komnatach umieszczano tylko ksiêcia, gdy

przyje¿d¿a³ z Menory na polowania. Baronowa sz³a i sz³a, jakby s³y-

sza³a przywo³uj¹cy j¹ g³os, a pochodnia z³owieszczo oœwietla³a ciem-

ne wnêki pustych galerii.

background image

– 135 –

W jednym z korytarzy ujrza³a niewielkie uchylone drzwi. Za nimi

zaczyna³y siê strome schody, prowadz¹ce do starej piwnicy na wino,

z której nie korzystano co najmniej od stu lat. Zazwyczaj drzwi te

by³y zamkniête, ale teraz bezg³oœnie otworzy³y siê przed ni¹ szero-

ko. Baronowa, jakby wcale siê temu nie dziwi³a, zaczê³a œmia³o scho-

dziæ, przytrzymuj¹c siê przegni³ej porêczy. Nagle dostrzeg³a s³abe

œwiat³o... Kilku ludzi z pochodniami sta³o w milczeniu, jakby czeka-

j¹c na ni¹. I oto znalaz³a siê na szerokim podeœcie, obok swoich sy-

nów. Nieco z boku sta³ ich wczorajszy goœæ, a za jego plecami ciem-

nia³y pos¹gowe sylwetki s³ug.

G³osem nie znosz¹cym sprzeciwu, jakby on by³ tu gospodarzem,

nieznajomy rozkaza³ odsun¹æ ciê¿k¹ p³ytê, zakrywaj¹c¹ wejœcie do

piwnicy. Synowie Dissa, z nieruchomymi jak maski twarzami, bez

szemrania spe³nili jego polecenie. Wtedy kaza³ im zejœæ na dó³. Nie

patrz¹c na matkê, zeszli w¹skimi schodami do podziemi i umocowa-

li pochodnie w starych stojakach. Po zniszczonych wilgoci¹ œcia-

nach s¹czy³a siê woda, czuæ by³o zapach pleœni i zgnilizny. Nikt nie

spyta³, dlaczego tu przyszli i czemu nieznajomy wydaje im rozkazy

jak prostym s³ugom... Baronowa tak samo bez s³owa zesz³a w œlad

za nimi i stanê³a przy drzwiach.

Obok, niczym wilgotna pieczara, zia³ otwór jednej z g³êbokich

nisz, w których niegdyœ przechowywano ogromne beczki z winem.

Na znak dany wzrokiem przez nieznajomego s³udzy szybko wbili

w œcianê niszy stalowe haki z ³añcuchami i zaprowadzili tam mil-

cz¹c¹ baronow¹. Chwilê póŸniej by³a ju¿ mocno przykuta do œciany,

a jej synowie, stoj¹c obok, przygl¹dali siê temu obojêtnie.

Nieznajomy podszed³ bli¿ej, zajrza³ jej w oczy i zaœmia³ siê z³o-

wieszczo. A potem wyj¹³ z kieszeni kawa³ek srebrzystej tkaniny i otar³

ni¹ twarz. Kiedy opuœci³ rêkê, baronowa ujrza³a przed sob¹ triumfu-

j¹co uœmiechniêtego Ferndina, zabójcê jej mê¿a. W tym momencie

Enora ocknê³a siê, krzycz¹c straszliwie, zaczê³a siê szamotaæ. Jed-

nak stalowe ³añcuchy mocno trzyma³y jej rêce, nie pozwalaj¹c ani na

krok oderwaæ siê od mokrej œciany...

„Na kim wiêc chcesz siê mœciæ, stara wiedŸmo?! No, zaczynaj,

jestem tutaj! A mo¿e oczekujesz, ¿e twoi synowie, wierni przysiê-

dze – doprawdy, uœmiaæ siê mo¿na! – przyjd¹ ci na pomoc? – Jego

oczy b³yszcza³y w pó³mroku, wargi drga³y w drapie¿nym uœmiechu,

a rêka wyci¹gnê³a ju¿ do po³owy z pochwy ciê¿ki miecz. – A teraz

patrz, niepocieszona wdowo, jak zniknie z powierzchni ziemi ród

starego Dissa! Krzycz, wyj, szarp siꠖ jedynie sprawisz mi tym przy-

background image

– 136 –

jemnoœæ! No, ty, najstarszy, chodŸ do mnie! Poma³u, bez poœpiechu,

bli¿ej, jeszcze bli¿ej! Dobrze! Masz!”. – I miecz wbi³ siê w pierœ

Digrisa, najstarszego syna barona...

Ferndin odsun¹³ nog¹ cia³o i znów zawo³a³:

„A teraz ty, Eringu, ulubieñcu starego Dissa, twoja kolej, ¿eby

umrzeæ!”.

M³odzieniec oderwa³ siê od stoj¹cych w milczeniu braci. Szed³

obojêtnie na spotkanie œmierci, patrz¹c przygas³ym wzrokiem w p³o-

n¹ce szaleñcz¹ radoœci¹ oczy Ferndina. Enora szarpa³a ³añcuchy, jej

krzyki wstrz¹sa³y piwnic¹, hucza³y echem w ciemnych zakamarkach.

Zdawa³o siê, ¿e to wyje ranna wilczyca, gdy¿ nic ludzkiego nie by³o

ju¿ w tym dzikim krzyku...

Na pod³odze przed ni¹ ros³a sterta cia³. Oto i Girej, przedostatni

syn, zrobi³ krok w stronê Ferndina, wystawiaj¹c pierœ na uderzenie

miecza pokornie jak baranek nie znaj¹cy lêku... Pozosta³ tylko Ojris,

najm³odszy syn, niemal jeszcze dziecko, ulubieniec matki. Barono-

wa z pian¹ i krwi¹ na pogryzionych ustach krzycza³a chrapliwie:

„Nie idŸ tam! Zostañ, moje dziecko! Dzieci moje! Dzieci! O, Mi-

tro, tobie powierzam moj¹ zemstê!”.

Ostatnie s³owa zag³uszy³ œmiech Ferndina, ocieraj¹cego miecz.

„Wzywaj, wzywaj mœciciela! Przyjdzie, kiedy promienie s³oñca

oœwietl¹ tê piwnicê! Ale i ty nie ujrzysz ju¿ wiêcej œwiat³a! Powy-

jesz jeszcze trochê w ciemnoœci, a potem udasz siê w œlad za swoim

potomstwem...”.

Machn¹³ rêk¹ i nie wiadomo sk¹d pojawi³a siê przed nim ca³a

kupa ociosanych kamieni. S³udzy szybko zaczêli zak³adaæ nimi wy-

lot niszy i wkrótce ju¿ nie by³o s³ychaæ jêków i przekleñstw opad³ej

z si³ kobiety. Tylko szmer sp³ywaj¹cej po œcianach wody narusza³

martw¹ ciszê podziemi...

Ferndin pchn¹³ czubkiem buta g³owê najstarszego syna i powie-

dzia³:

„Wrócê tutaj za rok, ju¿ jako pan tych w³oœci, a tymczasem niech

szczury zatroszcz¹ siê o szlachetnych synów starego Dissa!”.

Nie ogl¹daj¹c siê, wszed³ na górê, s³udzy po³o¿yli na miejsce

ciê¿ki kamieñ i rano ani Ferndina, ani jego ludzi nie by³o ju¿ w Red-

bornie...

W dzieñ w zamku wybuch³ pop³och, nikt nie móg³ poj¹æ, gdzie

siê podzia³a rodzina barona i ich tajemniczy goœæ. Nikt niczego nie

widzia³ ani nie s³ysza³. Tylko ja... A wy jesteœcie pierwszymi, któ-

rym o tym opowiadam...

background image

– 137 –

Mergit wsta³a, narzuci³a na ramiona p³aszcz i patrz¹c na Conana

bezgranicznie zmêczonym wzrokiem, powiedzia³a cicho:

– Czas ruszaæ w drogê, Cymmerianinie! S³oñce ju¿ wysoko i ko-

nie dobrze odpoczê³y...

XVI

Gêsty mrok ogarn¹³ ju¿ las, kiedy wreszcie droga skrêci³a gwa³-

townie, drzewa zaczê³y rzedn¹æ i wyjechali na szerok¹ równi-

nê,  schodz¹c¹ ³agodnie ku poroœniêtej wierzbami i szuwarami

rzeczce.

Za rzeczk¹, na wzgórzu, czernia³a wielka bry³a zamku Redborn.

Conan a¿ gwizdn¹³ z podziwu, widz¹c na tle jasnego nieba jego groŸ-

ne kontury. Takiej twierdzy nikt nie zdobêdzie go³ymi rêkami. Gdy-

by nawet chcia³a tego dokonaæ setka dobrze uzbrojonych rycerzy,

obroñcy zamku mogliby siê niczego nie lêka栖 ¿aden szturm nie

jest groŸny, gdy siê siedzi za takimi niedostêpnymi murami. Tylko

g³odem mo¿na by pokonaæ obroñców.

Droga, ledwie widoczna w coraz gêstszym mroku, prowadzi³a

nie do zamku, lecz w stronê niewielkiej wioski, niewyraŸnie maja-

cz¹cej w oddali. Otoczona czêstoko³em, wydawa³a siê wymar³a, ale

Conan i Biorri doskonale wiedzieli, ¿e skoro tylko zaró¿owi siê nie-

bo na wschodzie i zapiej¹ pierwsze koguty, obudzi siê ¿ycie równie¿

w tym maleñkim œwiatku, odgrodzonym zaostrzonymi palami od

dzikiego lasu.

Brama by³a ju¿ zamkniêta, ale Mergit wskaza³a rêk¹ ledwie wi-

doczn¹ œcie¿ynkê, id¹ca wzd³u¿ czêstoko³u. Wkrótce kary zatrzy-

ma³ siê przed gêstymi zaroœlami olszyny, wœród których zniknê³a

œcie¿ka. Staruszka lekko zeskoczy³a z konia, bez wahania rozgarnê-

³a krzaki, skinê³a na Conana i skry³a siê w zaroœlach. Kary, ostro¿nie

stawiaj¹c nogi, wolno ruszy³ za ni¹.

Odsuwaj¹c od twarzy uparte ga³¹zki, Conan dotar³ do samego

czêstoko³u. Mergit wymaca³a coœ w ciemnoœci i czêœæ ogrodzenia

odsunê³a siê cicho, wpuszczaj¹c ich do wsi. Biorri mrukn¹³ z podzi-

wem: „Ale sprytna ta starucha!”.

Tymczasem Mergit, cicho id¹c ledwie widoczn¹ œcie¿k¹, dopro-

wadzi³a ich do niewielkiego, ciemnego domu. Jego drzwi podparte

by³y grub¹ ¿erdzi¹, a okna zas³oniête deskami.

background image

– 138 –

– Jesteœmy na miejscu – powiedzia³a staruszka, chowaj¹c ¿erd-

kê pod ganek. – ZaprowadŸcie konie do szopy, tam za domem, ko³o

krzaków, widzicie? Znajdziecie w niej i wodê, i siano. Potem wróæ-

cie do domu, ale zachowujcie siê cicho.

Zniknê³a za drzwiami, a Conan i Biorri poszli do szopy.

– O, znalaz³oby siê tutaj miejsce jeszcze dla kilku koni! – Bior-

ri rozsiod³a³ Zoldê i rzuciwszy jej garœæ pachn¹cego siana stan¹³ we

drzwiach, czekaj¹c na Conana. – Choæ ta Mergit jest trochê niespe³-

na rozumu, mieliœmy szczêœcie, ¿e j¹ spotkaliœmy. ¯ebyœ wiedzia³,

jak na pocz¹tku ba³em siê jej psów! Ale potwory! Nie chcia³bym

wejœæ im w drogê! No to co, idziemy?

Conan wyszed³ z szopy i ostro¿nie zamkn¹³ skrzyd³o wierzei.

Biorri, przyciskaj¹c do piersi ostatni buk³ak, szed³ do domu, wyrze-

kaj¹c po drodze:

– Ech, Klarsie, ¿e te¿ nie da³eœ jeszcze jednego worka! Wina

mamy w bród, ale jedzenie ju¿ siê skoñczy³o...

Ci¹gle wzdychaj¹c, otworzy³ niskie drzwi i wszed³ do domu.

Ogieñ pali³ siê ju¿ w okopconym palenisku, a Mergit klêcza³a

ko³o niego, grzej¹c zziêbniête rêce. Biorri rzuci³ buk³ak na stó³ i ro-

zejrza³ siê: puste œciany, nad paleniskiem pó³ka z naczyniami, prosty

drewniany stó³, niska le¿anka, zas³ana wzorzyst¹ kap¹, dwie ³awki

ko³o sto³u – i to wszystko. Naprzeciw paleniska ciemnia³a przybu-

dówka, w której dawniej trzymano w zimie byd³o. Teraz le¿a³o tam,

podobnie jak w szopie, mnóstwo wspania³ego siana. Stanowczo nie

by³o to najgorsze miejsce na nocleg, szkoda tylko, ¿e trzeba iœæ spaæ

na g³odno... Nagle Conan zawo³a³ za jego plecami:

– Na Kroma, czegoœ takiego jeszcze nie widzia³em! Popatrz,

Rudy, co przynios³y te psy! Tak, Mergit, nie zginiesz z nimi – i same

siê wy¿ywi¹, i ciebie nakarmi¹.

Biorri wyjrza³ zza szerokich pleców Cymmerianina i zdumiony

wytrzeszczy³ oczy: wszystkie siedem psów zd¹¿y³o ju¿ wejœæ cich-

cem do domu i po³o¿yæ siê przy progu; przynios³y Mergit dwa zaj¹-

ce i m³odego dzika.

Gospodyni uœmiechnê³a siê.

– Tylko dziêki temu ¿yjê. No, moje dziatki, dziêkujê wam, te-

raz bêdziemy mieli wspania³¹ kolacjê.

Biorri, nabrawszy œmia³oœci, wyszed³ naprzód, po¿¹dliwie spo-

gl¹daj¹c na dziczyznê.

– Jeœli macie ochotê spróbowaæ pieczeni godnej samego króla,

to pozwólcie mnie, staremu w³óczêdze, przygotowaæ kolacjê.

background image

– 139 –

– Co ty na to, Mergit? Dopuœcisz tego samochwa³ê do swojego

ogniska? – zapyta³ z uœmiechem Cymmerianin. – Niezbyt mu ufam,

ale miejmy nadziejê, ¿e nie spali wszystkiego na wêgiel.

Mergit wsta³a, zdjê³a z pó³ki dzban, dwa wielkie pó³miski i wy-

ci¹gnê³a dwa poczernia³e ro¿ny.

– Do roboty, Rudy, poka¿, na co ciê sta栖 powiedzia³a. – Kie-

dyœ, dawno temu, s³ysza³am, jak œpiewasz, a teraz bêdê mia³a okazjê

spróbowaæ twojej pieczeni. Jestem pewna, ¿e wszystko bêdzie tak,

jak powiedzia³eœ – przygotujesz kolacjê godn¹ samego króla!

– W takim razie, Conanie, usi¹dŸ z boku i nie przeszkadzaj. Patrz

i podziwiaj, jak Rudy Biorri przygotowuje dziczyznê!

Gadaj¹c bez przerwy, zrêcznie œci¹gn¹³ skórê i wypatroszy³ za-

j¹ce i prosiaka, siêgn¹³ do maleñkiego skórzanego woreczka, który

stale nosi³ u pasa, i ostro¿nie wydosta³ jakieœ przyprawy.

– Nawet z ¿ab mogê ci przyrz¹dziæ takie danie, ¿e nie bêdziesz

ju¿ chcia³ jeœæ nic innego. Teraz, kiedy miêso nadzia³em na ro¿en,

najwa¿niejsz¹ spraw¹ jest podtrzymywanie ognia.

Biorri rozgrzeba³ przepalone polana, u³o¿y³ z góry nowe i, nie

odrywaj¹c oczu od ognia, zacz¹³ wolno obracaæ ro¿en. Wkrótce aro-

mat pieczonego miêsiwa rozszed³ siê po ca³ej izbie i nawet psy za-

czê³y go chciwie wietrzyæ, oblizuj¹c siê i œlini¹c.

– A oto ju¿ i zarumieniona skórka, najwiêkszy przysmak na

œwiecie! Teraz trzeba trochê zwiêkszyæ ogieñ. – Biorri jakoœ inaczej

u³o¿y³ polana pogrzebaczem. – Jeszcze chwilkê poczekajmy i bê-

dziemy mogli zabraæ siê do jedzenia. Na twoim miejscu, Conanie,

dawno ju¿ przela³bym wino do tego dzbana. Dziœ twoja kolej pe³niæ

rolê podczaszego!

Conan uœmiechn¹³ siê i wzi¹³ do rêki buk³ak. Wino strug¹ pola³o

siê do glinianego dzbana, a staruszka wydoby³a trzy ogromne kufle.

– Chyba lepsze bêd¹ od waszych podró¿nych kubków.

– W sam raz! Ale popatrz, Rudy niesie ju¿ zaj¹ce, dawaj szyb-

ciej pó³misek.

Biorri sztyletem zsun¹³ upieczone miêso z pierwszego ro¿na

i wróci³ do ognia po prosiaka. Stó³ z dwoma pó³miskami, pe³nym dzba-

nem i wielkimi kuflami kusi³ zg³odnia³ych podró¿nych, ogieñ w pale-

nisku potrzaskiwa³ koj¹co, a przy drzwiach le¿a³y spokojnie psy. Co-

nan wyci¹gn¹³ z pochwy sztylet, ¿eby wbiæ go w rumiany bok prosiaka.

– Powiedz, Cymmerianinie, czy to nie ciebie œci¹³ Ferndin na

Œwiêtym Turnieju? Czy to nie twoj¹ nagrodê otrzyma³ ten demon,

nikczemny s³uga Czarnego Seta?!

background image

– 140 –

Wbity w soczyste miêso sztylet zastyg³ w rêku Conana. Nie znaj-

duj¹c w³aœciwych s³ów, wbi³ gniewny wzrok w twarz staruszki. Jed-

nak¿e ona, z opart¹ na rêkach g³ow¹, patrzy³a na niego z takim mat-

czynym wspó³czuciem, ¿e nieoczekiwanie dla samego siebie zacz¹³

jej wszystko opowiadaæ. Na pró¿no Biorri kopa³ go pod sto³em

i ostrzegawczo pokas³ywa³ – Conan spogl¹da³ w pe³ne zrozumienia

oczy tej starej kobiety i mówi³, mówi³...

Rzecz dziwna: s³uchaj¹c z ogromn¹ uwag¹ s³ów Cymmeriani-

na, Mergit zmienia³a siê z ka¿d¹ chwil¹. Znowu, jak we dnie, zniknê-

³y zmarszczki z jej policzków, krew nap³ynê³a do bia³ych warg,

a w³osy, jeszcze niedawno opadaj¹ce ¿a³osnymi kosmykami, utwo-

rzy³y na jej ramionach piêkn¹ falê... Conan mia³ wra¿enie, ¿e rów-

nie¿ psy le¿¹ce przy drzwiach sta³y siê jeszcze wiêksze, a ich czar-

ne grzbiety po³yskiwa³y w jasnym œwietle ognia. Jakby i one chciwie

³owi³y ka¿de s³owo Cymmerianina, a sierœæ groŸnie siê na nich je-

¿y³a.

Wreszcie Biorri uspokoi³ siê i zacz¹³ jeœæ. Conan opró¿ni³ kufel

i zamachn¹³ siê szyletem, odcinaj¹c rumian¹ nó¿kê prosiaka.

– Oho, Biorri, wychodzi na to, ¿e jesteœ nie tylko królem œpie-

waków, ale i kucharzem królów! Nic lepszego, jak zak¹siæ tê opo-

wieϾ twoim pieczystym!

Mergit w zadumie od³ama³a apetyczn¹ zajêcz¹ nogê, spróbowa-

³a i z zachwytem pokrêci³a g³ow¹.

– Nawet w zamku barona, w aromatycznym dymie z wendyj-

skich polan, dziczyzna nie wychodzi³a tak dobrze – zauwa¿y³a – a ty

na prostym palenisku, na smolistych szczapach, niemal bez przy-

praw stworzy³eœ prawdziwe cudo. Jeœli kiedyœ ochrypniesz i nie bê-

dziesz ju¿ móg³ œpiewaæ, uszczêœliwisz ka¿dy szynk swoj¹ sztuk¹

kulinarn¹!

Biorri skromnie zauwa¿y³:

– To dlatego, ¿e Stary Lis niekiedy zdradza przyjacio³om swe

sekrety. Nalej mi wina, Conanie, i nie zapomnij o was, czas ju¿ coœ

wypiæ, a nie tylko strzêpiæ jêzyki...

Rzuciwszy psom koœæ, Mergit tak mocno zacisnê³a palce, ¿e a¿

jej stawy pobiela³y, i spogl¹daj¹c gdzieœ przed siebie, jakby rozma-

wiaj¹c z kimœ niewidocznym, mruknê³a:

– Wiedzia³am, czu³am, ¿e on przyjdzie, i oto przyszed³... Teraz

nie jesteœmy ju¿ sami, s³yszysz, nie jesteœmy sami... I potrafimy mu

pomóc. – Zwróci³a w stronê Conana twarz z gor¹czkowo p³on¹cymi

oczyma. – Wyci¹gnij Ferndina z zamku, a wtedy ci pomogê! Nie

background image

– 141 –

myœl, ¿e jestem stara i s³aba. Moja nienawiœæ nie ustêpuje twojej,

a pragnienie zemsty pali mi serce!

Zasêpiony Cymmerianin, mimo woli œciskaj¹c rêkojeœæ miecza,

spogl¹da³ w jej pa³aj¹ce oczy.

Obiecywa³a pomoc i Conan by³ przekonany, ¿e nie rzuca³a s³ów

na wiatr. Teraz zawar³by przymierze z ka¿dym demonem, byle tylko

móc siê zemœciæ... Staruszka, jakby czytaj¹c jego myœli, ukaza³a

w drapie¿nym uœmiechu równe zêby.

– Widzê, ¿e mnie zrozumia³eœ! Rankiem przekradniesz siê ogro-

dami do trzeciego st¹d domu. Mieszka w nim Algras, którego s³u-

chaj¹ mieszkañcy wszystkich wsi w okolicy zamku. Zapamiêtaj: dom

z wysokim kominem i wielkim kamiennym spichlerzem. O mnie nic

nie mów, jakbyœ w ogóle mnie nie widzia³, i nie wspominaj te¿ o mo-

ich dzieciaczkach... tak bêdzie lepiej!

Przenios³a wzrok na Biorriego, który ze strachem spogl¹da³ na

jej zarumienion¹, odm³odzon¹ twarz, coœ szepta³ i czyni³ pod sto³em

dziwne gesty, jakby odganiaj¹c si³y nieczyste.

– Nie trzêœ siê, Rudy, i nalej mi wina! Jeszcze nie wszystko po-

wiedzia³am. Ferndina i jego sforê trzeba odci¹gn¹æ jak najdalej od

zamku, a wtedy bêdê mog³a wam pomóc. Jak najdalej, ¿eby nie zdo-

³a³ skryæ siê za murami, bo inaczej nic z tego nie bêdzie! Zrozumia-

³eœ mnie, Cymmerianinie?

Na jej twarzy pojawi³ siê grymas nienawiœci; psy przy drzwiach

zerwa³y siê na równe nogi, warcz¹c i szczerz¹c zêby, gotowe rzuciæ

siê na nienawistnego wroga.

– A wiêc mamy szczêœcie, ¿e spotkaliœmy siê z tob¹ i twoimi

pieskami – uœmiechn¹³ siê Conan. – Przyjmujê tw¹ pomoc i uczyniê

tak, jak mówisz. Chyba najlepiej bêdzie œci¹gn¹æ Ferndina w pobli-

¿e wsi, na szerokie pole nad rzeczk¹?

– O, widzê, ¿e dobrze siê rozejrza³eœ w ciemnoœci. Masz racjê,

z tamtego miejsca nie zd¹¿y wróciæ do zamku... A teraz k³adŸmy siê

spaæ, bo Rudy szczêka ju¿ zêbami ze strachu! Nie bój siê, jesteœmy

sojusznikami, nie wrogami!

Z uœmiechem dopi³a wino, wsta³a z ³awki i podesz³a do le¿anki.

Psy znów po³o¿y³y siê przy drzwiach, zwiniête w czarne k³êbki.

Biorri potrz¹sn¹³ g³ow¹, jakby odganiaj¹c czary, chciwie opró¿-

ni³ kubek i chwiej¹c siê na niepewnych nogach poszed³ w stronê kupy

siana. Conan jeszcze trochê posiedzia³, wpatrzony w iskrz¹ce siê

wêgle, a potem skierowa³ siê w œlad za swym przyjacielem. Rozes³a³

p³aszcz i leg³ na miêkkim sianie. Usi³owa³ zrozumieæ coœ z tego, co

background image

– 142 –

umyka³o jego œwiadomoœci, ale nie wiadomo kiedy zasn¹³, zmorzo-

ny ciep³em i aromatycznym zapachem traw.

...Przenikliwy krzyk, który wdar³ siê z zewn¹trz w senn¹ ciszê

cha³upki, natychmiast obudzi³ Cymmerianina. Conan w jednej chwili

przypomnia³ sobie wszystko, co dzia³o siê wczoraj. Skoczy³ na rów-

ne nogi, schwyci³ obna¿ony miecz i podbieg³ do uchylonych drzwi.

K¹tem oka zobaczy³, ¿e nie ma ju¿ ani Mergit, ani jej psów.

Z ulicy s³ychaæ by³o têtent kopyt, œmiechy i pokrzykiwania jeŸdŸ-

ców, gniewne g³osy mê¿czyzn i lamentowanie kobiet. Przez w¹sk¹

szparê prócz krzaków i burzanów nic nie by³o widaæ, ale Conan i bez

tego doskonale wiedzia³, co siê dzieje. Beczenie przestraszonych

owiec, rozpaczliwe gdakanie kur, pisk kobiet – wszystko wskazywa-

³o na to, ¿e oddzia³ uzbrojonych jeŸdŸców grabi wieœ. Nagle tu¿ obok

zadŸwiêcza³a broñ i rozleg³y siê gromkie g³osy:

– Popatrz, ona zamyka chlew! Widzia³eœ, jakie ma t³uste owce?

No, otwieraj, stara wiedŸmo, bo jak nie – Ÿle z tob¹ bêdzie!

Zatrzeszcza³a zerwana z zawiasów brama i jeŸdŸcy wdarli siê

na s¹siednie podwórze. Conan poczu³ na g³owie oddech Biorriego,

który te¿ usi³owa³ wyjrzeæ na zewn¹trz. Cymmerianin odwróci³ siê

do niego i szepn¹³:

– Zaraz zobaczê, ilu ich tam jest, a ty zamknij siê i nie wysta-

wiaj nawet nosa. Otworzysz, kiedy trzy razy cicho zapukam. Zrozu-

mia³eœ?

Pochylony wyskoczy³ za próg i natychmiast znikn¹³ w gêstych

zaroœlach.

Siedz¹c w ciemnoœciach przy zamkniêtych drzwiach, Biorri

z dr¿eniem serca s³ucha³, co dzia³o siê w pobli¿u.

– Ach, ty, suko, gryziesz?! – zawo³a³ jeden z grabie¿ców. – Za-

raz ciê nauczê! – Rozleg³ siê œwist miecza i zd³awiony krzyk.

Nagle Biorri us³ysza³ wœciek³y ryk:

– Zabijê was, plemiê Nergala! A masz, a masz!

Zar¿a³ i ciê¿ko zwali³ siê na ziemiê ranny koñ, a potem raz za

razem s³ychaæ by³o potê¿ne ciosy: ktoœ dobija³ wroga. Biorri ws³u-

chiwa³ siê, chc¹c rozpoznaæ g³os, ale najwyraŸniej nie nale¿a³ on do

Cymmerianina. To zapewne gospodarz domu przybieg³ na ratunek

swej rodzinie.

Napastnicy szybko siê opamiêtali i z krzykiem natarli na nie-

oczekiwanego przeciwnika. Po chwili by³o ju¿ po wszystkim. JeŸdŸ-

cy o czymœ g³oœno rozmawiali; nagle rozleg³ siê rozpaczliwy pisk

i b³agalne wo³anie dziewczyny:

background image

– 143 –

– Zostawcie mnie, oszczêdŸcie! O, Mitro! Zabiliœcie mego ojca!

Co zrobiliœcie z moj¹ matk¹? Puœæcie mnie, puœæcie!

– Daj p³aszcz, zawiniemy jej g³owê, ¿eby nie wrzeszcza³a –

us³ysza³ Biorri schrypniêty g³os. – Jeszcze mi ona zatañczy! Zemsz-

czê siê za Silkera! Bêdzie mnie b³agaæ, ¿ebym j¹ wys³a³ w œlad za jej

rodzicami na Szare Równiny! JedŸmy, bo nasz pan czeka. ¯al Silke-

ra, tych ludzi nie mo¿na ani na chwilê spuœciæ z oka... Jazda! – I od-

dzia³ pomkn¹³ przez wieœ, odprowadzany wœciek³ym ujadaniem psów.

Stopniowo wszystko ucich³o, jakby wieœ ca³kiem wymar³a. Biorri,

siedz¹c w ciemnoœciach i usi³uj¹c coœ dostrzec przez w¹sk¹ szczeli-

nê w rozeschniêtych okiennicach, ci¹gle siê przys³uchiwa³, maj¹c

nadziejê, ¿e lada chwila rozlegnie siê szmer kroków i delikatne pu-

kanie do drzwi. Jednak wokó³ by³o cicho, tylko liœcie szeleœci³y na

dworze w porywach ciep³ego wiatru i myszy harcowa³y w sianie.

W koñcu Biorri mia³ doœæ takiego czekania – jego natura nie

znosi³a bezczynnoœci. Ostro¿nie zacz¹³ przeszukiwaæ pó³kê nad pa-

leniskiem. Jak zwykle przeczucie go nie zawiod³o: za poszczerbion¹

mis¹ wymaca³ lampê. Nie licz¹c na to, by pozosta³a w niej choæ kro-

pla oliwy, wyci¹gn¹³ j¹ jednak i postawi³ na stole. „W najgorszym

razie zapalê ³uczywo, lepsze to ni¿ siedzieæ po ciemku” – pomyœla³,

siêgaj¹c po hubkê i krzesiwo. S³aby ogieniek zatañczy³ w jego rê-

kach, oœwietlaj¹c star¹, pogiêt¹ lampê, do po³owy nape³nion¹ oliw¹,

z p³ywaj¹cym w niej knotem.

– No, Biorri, jednak bogowie ciebie kochaj¹! ¯eby wszystko

tak siê udawa³o w ¿yciu! – Zapali³ lampê i zacz¹³ siê rozgl¹daæ w na-

dziei, ¿e znajdzie coœ, co skróci mu czas oczekiwania. D³ugo nie

musia³ szuka栖 resztki dziczyzny i ca³kiem nie pusty buk³ak same

wpad³y mu w rêce. Rudy Biorri znów siê ucieszy³, ¿e ma takie szczê-

œcie, usiad³ przy stole i w³aœnie podnosi³ do ust kawa³ek apetycznie

pachn¹cego miêsa, kiedy zapukano trzy razy do drzwi.

– Jak zwykle przychodzisz w sam¹ porꠖ szepn¹³ do Conana,

który cicho wœlizn¹³ siê do chaty. – Popatrz, co znalaz³em! Nie po-

trzeba rozpalaæ w palenisku i dymiæ na ca³¹ okolicê. Niech myœl¹, ¿e

nikogo tutaj nie ma... Si¹dŸ, zjedz coœ i opowiadaj.

– Jedz sam, ja nie mam teraz ochoty. Ten drañ ze swymi s³ugusami

najwidoczniej postanowi³ ca³kiem ograbiæ wieœ. Potem weŸmie siê za

inne w okolicy... Ca³a zamkowa czeladŸ zosta³a uwiêziona. A te ³otry –

skin¹³ w stronê drzwi – ju¿ trzeci dzieñ przyje¿d¿aj¹ tutaj i bior¹, co im

wpadnie w ³apy: kury, œwinie, owce... Dzisiaj – mo¿e s³ysza³eœ? – zar¹-

bali jedn¹ kobietê i jej mê¿a, a potem porwali ich córkê... Na drugim

background image

– 144 –

koñcu wsi te¿ zabrali dziewczynê... – Conan przysun¹³ sobie dzban i na-

pe³ni³ kubek. – Widzia³em tego, którego ojciec dziewczyny zabi³ pa³k¹.

Pewnie dawniej zajmowa³ siê rozbojem, a inni te¿ nie s¹ lepsi.

Cymmerianin w zadumie ¿u³ miêso, chmurnie spogl¹daj¹c na

faluj¹cy p³omyk lampy.

– A gdzie siê podzia³a nasza staruszka? – zapyta³ wreszcie Bior-

ri. – I te jej okropne psy? Szczerze mówi¹c, lepiej siê bez nich czujê.

Wiesz, patrzy³em na ni¹, patrzy³em i w ¿aden sposób nie mog³em

sobie przypomnieæ... Twarz taka znajoma, jakbym z ni¹ kiedyœ roz-

mawia³, a zarazem prawdziwa z niej wiedŸma! Nie, w ¿aden sposób

nie mogê sobie przypomnieæ, kim by³a na zamku...

– Dobrze, siedŸ sobie tutaj i przypominaj, tylko trzymaj siê z dala od

wina, a ja pójdê do tego, jak mu tam... Algrasa, zobaczê, co to za jeden.

Jeœli trzeba bêdzie, przyprowadzê go tutaj. ¯ebyœ tylko nie zasn¹³, bo bêdê

musia³ wy³amywaæ drzwi. – Conan wsta³ ¿wawo, przyjaŸnie klepn¹³ Bior-

riego po ramieniu i znów bezszelestnie wymkn¹³ siê na dwór.

Zamkn¹wszy drzwi na zasuwê i pocieraj¹c to miejsce, gdzie

Cymmerianin przy³o¿y³ sw¹ potê¿n¹ piêœæ, Rudy usiad³ na ³awie.

„Patrzcie go, mam siê trzymaæ z dala od wina i nawet spaæ mi

nie wolno – rozmyœlal nieweso³o. – A co ma robiæ cz³owiek w takiej

ciszy i ciemnoœciach? No trudno, muszê pocierpieæ. Szkoda, ¿e na-

wet na ercie pograæ nie mo¿na – zaraz zajrzy tu jakiœ ciekawski. Ech,

ten Conan, przecie¿ mogê nie gorzej od niego pe³zaæ po krzakach!

Kiedy jednak ju¿ siê w to wpl¹ta³em, muszê go s³uchaæ. Ostatecznie

to jego sprawa, a ja w razie czego bêdê mu os³ania³ ty³y. Rudy Biorri

te¿ umie miecz trzymaæ w rêku, nie tylko buk³ak i ertê!”.

D³ugo jeszcze snu³ siê z k¹ta w k¹t, mrucz¹c pod nosem i spo-

gl¹daj¹c na stó³, gdzie obok resztek dziczyzny widnia³ pêkaty bu-

k³ak. Kiedy wreszcie rozleg³o siê pukanie, Biorri podbieg³ do drzwi,

niczym kochanek nie mog¹cy siê doczekaæ damy swego serca.

Drzwi otworzy³y siê i do s³abo oœwietlonej chaty wszed³ z wa-

haniem krêpy siwy mê¿czyzna. Mia³ ju¿ sporo lat, ale w ¿adnym ra-

zie nie mo¿na go by³o nazwaæ starcem – potê¿ne ramiona, niemal

nie ustêpuj¹ce barkom Cymmerianina, ogromne silne rêce, nawyk³e

do ciê¿kiej pracy, nogi, mocno st¹paj¹ce po ziemi – wszystko to

mówi³o, ¿e nie zawsze czas ma w³adzê nad cz³owiekiem, a prawdzi-

wa si³a niechêtnie poddaje siê staroœci.

– WejdŸ, Algrasie, posiedzimy, pogadamy... To mój przyjaciel,

Rudy Biorri, znakomity œpiewak i muzykant, ulubieniec królów i ku-

charek. I w dodatku najlepszy kucharz, jakiego znam!

background image

– 145 –

10 – Conan i podziemie niewoli

Algras, ci¹gle jeszcze nieufnie trzymaj¹c rêkê na pasie ko³o

sztyletu, bacznie przyjrza³ siê Biorriemu i nagle twarz mu pojaœ-

nia³a.

– Przecie¿ to ten sam Rudy Krzykacz, którego niegdyœ przywo-

zi³ do Redbornu stary baron! Pamiêtam, pamiêtam, jak kiedyœ w no-

cy... Cha-cha-cha! – Zaœmia³ siê serdecznie, przypomniawszy sobie

jak¹œ dawn¹ historiê. Biorri, wcale nie zachwycony tak¹ reakcj¹ Al-

grasa, zmarszczy³ brwi i powiedzia³:

– Za to ja sobie ciebie nie przypominam. A w ogóle to œpiewa-

³em dla lepszych goœci, a w nocy... w nocy spa³em jak nale¿y. Oczy-

wiœcie, jeœli nie pi³em w dobrej kompanii!

– Otó¿ to – w dobrej kompanii! – znów zaœmia³ siê Algras. –

Teraz, Cymmerianinie, wierzê, ¿e nie jesteœ szpiegiem tego przeklê-

tego Ferndina... Jêzyk by mi ko³kiem w gardle stan¹³, gdybym mia³

go nazwaæ baronem Redbornu! Nie by³ baronem i nigdy nim nie bê-

dzie! A co te¿ tutaj wyczynia ten drañ! W³asnymi rêkami skrêci³bym

mu kark, zaczai³bym siê i napad³ z zasadzki, ale siedzi on w zamku

jak borsuk w norze, i tylko jego s³udzy, przeklête plemiê Nergala,

myszkuj¹ po wsiach... Ju¿ im ma³o byd³a, zaczynaj¹ porywaæ dziew-

czêta! Przekleñstwo na ich g³owy!

– S³uchaj, Algrasie, o ile pamiêtam, w zamku zawsze by³o du¿o

owiec, œwiñ, ptactwa... Co za gêsi, co za kaczki – palce lizaæ! – Roz-

marzony Biorri przymkn¹³ oczy i poklepa³ rêk¹ buk³ak. – Nie mó-

wi¹c ju¿ o leœnej zwierzynie...

– Rudy ma racjê: po co grabiæ wieœ, jeœli w zamku tyle byd³a? –

Conan przysiad³ obok i podsun¹³ przyjacielowi dzban. – Przelej wino,

bo g³askasz ten buk³ak, jakby to by³a pierœ jakiejœ œlicznotki!

Algras zaj¹³ miejsce naprzeciw i opuœciwszy silne rêce na kola-

na powiedzia³:

– By³o byd³o i ptactwo, ale teraz nic nie ma... Kiedy umar³ stary

baron Diss i zniknê³a baronowa Enora z synami – jeden Mitra wie,

co siê z nimi sta³o i gdzie s¹ teraz! – w zamku zaczê³y siê dziaæ dziwne

rzeczy...

Zmarszczy³ brwi i rozejrza³ siê, jakby siê ba³, ¿e swymi s³owami

œci¹gnie nieszczêœcie, a potem zacz¹³ mówiæ dalej:

– Skoro tylko w zamku zabrak³o gospodarzy, w okolicy poja-

wi³o siê stado czarnych wilków. Wilki te ka¿dej nocy przemyka³y siê

do zamku i zabija³y byd³o. Nie wiadomo, którêdy siê tam dostawa³y,

ale co rano na œrodku podwórza znajdowano kilka rozszarpanych

owiec, œwiniê lub dziesi¹tki kur. Przestraszeni s³udzy bali siê w nocy

background image

– 146 –

wysun¹æ nos ze swych pokoi, zastawiaj¹c drzwi kuframi, a wilki

gospodarzy³y sobie przed zamkiem...

– I nie znaleŸli siê odwa¿ni ludzie, ¿eby urz¹dziæ na nich ob³a-

wê? Wszyscy tutaj to myœliwi, choæby ty sam – jesteœ tak silny, ¿e

pewnie i na niedŸwiedzia chodzi³eœ. Widzê na twych rêkach œlady

niedŸwiedzich pazurów. A wilki, w dodatku na podwórzu... Gdzie

uciek³yby, jeœli dziesiêciu myœliwych wyskoczy³oby z zasadzki?

– Ech, Cymmerianinie, nie wszystko ci jeszcze powiedzia³em!

M³ody jesteœ i zapalczywy, ale i my nie jesteœmy g³upi! Tak w³aœ-

nie uczyniliœmy którejœ nocy: uzbroiliœmy siê, przygotowaliœmy po-

chodnie...

Biorri, który s³ucha³ Algrasa z wielk¹ uwag¹, zapyta³ nagle:

– A psy?! Przecie¿ w zamku by³o mnóstwo psów! Czy nie szcze-

ka³y, kiedy przychodzi³y te... wilki? – Z lêkiem zerkn¹³ na drzwi,

jakby boj¹c siê, ¿e psy starej Mergit znów pojawi¹ siê na progu.

– W tym w³aœnie rzecz, ¿e wszystkie psy zniknê³y z zamku, kiedy

przysz³y te potwory. Bez ¿adnego dŸwiêku, nie pozostawiaj¹c po

sobie ani kawa³eczka skóry, ¿adnej obgryzionej koœci... Zniknê³y tak,

jakby nigdy ich tu nie by³o. A czarne potwory robi³y, co chcia³y. Tak

wiêc urz¹dziliœmy zasadzkê i czekaliœmy. By³a w³aœnie pe³nia ksiê-

¿yca i widzieliœmy ka¿dy kamyczek na podwórzu. Siedzimy, patrzy-

my, a¿ tu nagle od strony stajni rozlega siê wycie – ¿a³osne jak p³acz

dziecka... Z ogrodu odpowiadaj¹ mu inne g³osy, a tak¿e od g³ównej

bramy. DŸwiêki te przybli¿aj¹ siê i oto ju¿ na œrodku podwórza za-

majaczy³y czarne cienie. Wycie ucich³o i wilki, ca³kiem tak, jak zro-

biliby to ludzie, skry³y siê w cieniu, zostawiaj¹c jednego na stra¿y.

Wilk siedzia³ bez ruchu poœrodku podwórza, sam go widzia³em –

ogromny, czarny, ze straszn¹ paszcz¹! A tymczasem w chlewie be-

cza³y przestraszone owce. Z krzykiem wyskoczyliœmy z zasadzki,

piêciu z nas pobieg³o do chlewu, a trzech odciê³o wilkom drogê od-

wrotu... Strzeli³em do tego wilka z piêciu kroków, nie sposób by³o

nie trafiæ, ale strza³a przesz³a przez niego jak przez dym ogniska. To

nie by³y wilki, lecz wilko³aki, które zgubi³y rodzinê starego Dissa

i rozgrabi³y jego maj¹tek! Ktoœ nas³a³ je na Redborn, a teraz jeszcze

ten Ferndin... – Algras w gniewie stukn¹³ pustym kubkiem o stó³.

– No i co, te bestie... czy te¿ wilko³aki, uciek³y wtedy? – zapy-

ta³ Conan, usi³uj¹c poj¹æ coœ, co niejasno snu³o mu siê po g³owie.

– Ogromny stra¿nik rzuci³ siê do kurnika, sk¹d nie by³o drugie-

go wyjœcia, a wiêc znalaz³ siê w pu³apce. Ci myœliwi, którzy wbiegli

do chlewu, oœwietlaj¹c wszystkie k¹ty znaleŸli tylko trzy rozszarpa-

background image

– 147 –

ne owce – i nikogo wiêcej. Wilki zniknê³y, jakby zapadaj¹c siê pod

ziemiê. I w kurniku równie¿ nikogo nie znaleŸliœmy. Po tym wyda-

rzeniu nie by³o ju¿ chêtnych na takie ob³awy.

– Czy rzucaj¹ siê one równie¿ na ludzi? – Biorri z lêkiem spo-

gl¹da³ w stronê drzwi.

– Nie, nigdy siê to nie zdarzy³o. Ani razu nie ruszy³y te¿ byd³a

we wsi. Rozprawi³y siê ze stadem barona Dissa i zniknê³y. Dawno

ju¿ nikt ich nie widzia³ w naszych stronach, ale czeladŸ z zamku w dal-

szym ci¹gu mocno zamyka na noc wszystkie drzwi...

Algras zamilk³, bacznie spogl¹daj¹c na Cymmerianina. Biorri

pospiesznie nape³ni³ kubki i chc¹c przerwaæ ciê¿k¹ ciszê, która za-

wis³a w powietrzu, leciutko musn¹³ struny erty. DŸwiêki starej balla-

dy sprawi³y, ¿e wyg³adzi³o siê nachmurzone czo³o ich goœcia. Algras

napi³ siê wina i zacz¹³ przytupywaæ w takt melodii. Conan, nie zwra-

caj¹c uwagi na Biorriego, spogl¹da³ w ciemny k¹t i coœ sobie obmy-

œlaj¹c postukiwa³ o stó³ rêkojeœci¹ sztyletu.

– Ile jest wsi wokó³ Redbornu? – zapyta³ nagle.

– Dawniej by³y cztery, teraz zosta³y trzy – odpowiedzia³ Algras.

Ulir by³ st¹d zbyt daleko, na samym skraju lasu. Dziki depta³y zasie-

wy, a wilki zabija³y byd³o... Nawet niedŸwiedzie podchodzi³y do

samych domów. Baron Diss kaza³ ludziom przenieœæ siê bli¿ej zam-

ku i teraz zosta³y tylko trzy osady: Odler, Ch³ank i nasza wieœ – Ben-

ta. Czy coœ wymyœli³eœ, Cymmerianinie?

– Oczywiœcie, ¿e wymyœli³em, w innym razie po co bym siê do

ciebie zwraca³? Jeœli dobrze rozumiem, wszyscy tu szanuj¹ ciê i s³u-

chaj¹ twych s³ów.

– Tak, przyjacielu, d³ugo ju¿ ¿yjê i ludzie czêsto pytaj¹ mnie

o radê... Sam baron mówi³, ¿e nikt jak ja nie potrafi pogodziæ poró¿-

nionych ch³opów.

Dumnie podkrêci³ w¹sa i drwi¹co spojrza³ na Conana. Biorri,

nie roni¹c ani s³owa, z udan¹ obojêtnoœci¹ siedzia³ z boku, brzd¹ka-

j¹c na ercie.

– A wiêc i ja coœ wymyœlê, jeœli ju¿ przyprowadzi³em ciê tu-

taj. – Conan szeroko siê uœmiechn¹³, b³yskaj¹c niebieskimi oczami.

Algras zapyta³ nagle:

– Masz chyba z Ferndinem w³asne porachunki, prawda Cym-

merianinie? No bo dlaczego chowasz siê w chacie starego Jurisa?

I popatrz tylko, ju¿ min¹³ rok, jak nikt tutaj nie mieszka, a tak tu

czysto...

Biorri mimo woli drgn¹³, a Conan wskaza³ na niego rêk¹:

background image

– 148 –

– Rudy nie lubi ba³aganu, ca³¹ noc ciê¿ko pracowa³, wynosz¹c

œmieci. Masz racjê, przyjacielu, to ja powinienem zabiæ Ferndina, ja

i nikt inny! Dlatego potrzebna mi jest twoja pomoc. Pos³uchaj, co

wymyœli³em...

Pochyleni nad sto³em, mówi¹c to szeptem, to znów podniesio-

nym g³osem, zastanawiali siê, jak wywabiæ z zamku Ferndina i jego

s³ugi, a erta, pos³uszna gibkim palcom Rudego Biorriego, œpiewa³a

rzewnie o dawnych zwyciêstwach...

XVII

Cichy i ciemny, przez ca³y rok pozbawiony gospodarzy zamek

Redborn znów o¿y³ – ale jak¿e to ¿ycie by³o niepodobne do tego, co

dzia³o siê tu dawniej! S³udzy, dr¿¹c ze strachu, bez sensu snuli siê po

korytarzach, jakby w ka¿dej chwili oczekuj¹c kary. Kiedy przyby³

nowy pan Redbornu, zapomniano nawet o wilkach, które napawa³y

takim lêkiem czeladŸ i mieszkañców okolicznych wsi.

Znów jak dawniej wieczorami gwarno by³o w ogromnej sali ban-

kietowej, mog¹cej pomieœciæ setkê goœci, ale krzyki pijanych przy-

jació³ barona Ferndina nie przypomina³y tej szczerej weso³oœci, obec-

nej na ucztach wydawanych przez starego barona Dissa.

Ferndin sprowadzi³ z Menory mnóstwo zubo¿a³ej szlachty i ry-

cerzy, którzy, ciesz¹c siê, ¿e mog¹ dobrze po¿yæ na cudzy koszt,

wynosili pod niebiosa nowego barona. A Ferndin, choæ wiedzia³, ¿e

wszystko to k³amstwa, chêtnie s³ucha³ hymnów pochwalnych pod

swoim adresem, upijaj¹c siê nimi jak naiwny m³odzieniec.

Ta sfora goœci, zawsze gotowych s³awiæ barona Ferndina, którzy

ucztowali przy sto³ach uginaj¹cych siê od wszelakiego jad³a, popija-

j¹c swe s³owa wspania³ym winem z bogatych piwnic zamkowych,

mog³a w przysz³oœci, dobrze odkarmiona, stanowiæ niema³¹ si³ê

w walce z ksiêciem.

Na to w³aœnie liczy³, œci¹gaj¹c ich do Redbornu, ale przeklêty

przypadek sprawi³ mu przykr¹ niespodziankê... Z bogatego maj¹tku

po roku pozosta³ jedynie potê¿ny kamienny zamek, jak dawniej wspa-

niale urz¹dzony, z cennymi meblami i ogromnymi piwnicami na wino.

Ani byd³a, ani ptactwa, ani ¿adnych zapasów nie znalaz³ nowy go-

spodarz, obejmuj¹c swe rz¹dy... Nic te¿ dziwnego, ¿e wpad³ we

wœciek³oœæ.

background image

– 149 –

Co gorsza, nie mo¿na by³o ukryæ tego przed goœæmi, którzy za-

wistnymi oczyma sprawdzaj¹c ka¿d¹ szparkê, ka¿dy k¹t, wszystko

widzieli: puste chlewy, kurniki i spichrze. Tylko stajnia mog³a siê

poszczyciæ kilkoma klaczami, ale te zreszt¹ ledwie sta³y. I to by³o

wszystko...

Pierwszego wieczora, rozkazawszy zamkn¹æ bramê i odprawiw-

szy goœci do ich pokojów, rozwœcieczony Ferndin spêdzi³ czeladŸ do

niewielkiej sali obok jadalni, kaza³ stra¿nikom stan¹æ wokó³ s³ug i wy-

³adowa³ na nich ca³¹ sw¹ z³oœæ. Pe³zaj¹c na kolanach wokó³ nowego

pana i rozmazuj¹c krew ciekn¹c¹ z rozbitych ust i nosów, s³udzy usi-

³owali powiedzieæ mu o wilkach, wzbudzaj¹cych przera¿enie w ca³ej

okolicy. Ale nie wywar³o to na Ferndinie wiêkszego wra¿enia, kaza³

wszystkim wygarbowaæ skórê, prócz dwóch ³adniutkich dziewek, a po-

tem, uspokojony nieco, pos³a³ do wsi wiernych stra¿ników.

Ucztuj¹c i s³uchaj¹c fa³szywych pochlebstw, ka¿dego wieczora

myœla³ teraz, ¿e nie wytrzyma dwóch miesiêcy w Redbornie. Jednak

i ksi¹¿ê nie wytrzyma tak d³ugo bez niego, ta maleñka nie da mu

spaæ spokojnie! Ostatecznie Ferndin przekona³ sam siebie, ¿e wszyst-

ko uk³ada siê dobrze, trzeba tylko potrz¹sn¹æ wsiami – niech poczu-

j¹ pañsk¹ rêkê, bo zbyt siê rozpuœcili u starego Dissa!

– Hej, nie spaæ tam! Dlaczego kubki s¹ puste? – G³os barona

Ferndina zahucza³ pod sklepieniem starej sali.

S³udzy biegali od jednego goœcia do drugiego, nape³niaj¹c kub-

ki, które ju¿ po chwili znów by³y puste. D³ugi stó³, w przy którym na

wysokim starym fotelu baronów Redbornu z godnoœci¹ zasiada³ Fern-

din, ugina³ siê po ciê¿arem najprzeró¿niejszych potraw i goœcie nie

sk¹pili mu pochwa³:

– Jeszcze nie spotka³em takiego szczodrego gospodarza jak

baron Ferndin! Wznoszê toast za to... za to, ¿eby zawsze towarzy-

szy³y mu sukcesy i orêdownictwo Mitry, tak jak na Turnieju! Kto jak

kto, ale ja jestem jego najwierniejszym przyjacielem! – I chudy ry-

cerz, którego jedynym maj¹tkiem by³ wal¹cy siê ojcowski dom ko³o

Menory, a para s³ug stanowi³a najwiêkszy luksus, na jaki móg³ sobie

pozwoliæ, uroczyœcie opró¿ni³ swój kubek. W odpowiedzi rozleg³y

siê okrzyki:

– Wszyscy jesteœmy jego oddanymi przyjació³mi! Te¿ chcieli-

byœmy mieæ takiego pana! Jest prawdziwym rycerzem, nie to, co ksi¹-

¿ê Orgeld!

Z rozkosz¹ po raz ju¿ któryœ s³uchaj¹c tych s³ów, Ferndin pokrê-

ci³ g³ow¹ i rzek³:

background image

– 150 –

– Nie, przyjaciele, powinniœmy wznieœæ toast za naszego pana,

ksiêcia Orgelda! Jest cz³owiekiem dobrym, szczodrym i sprawiedli-

wym, choæ brak mu twardej rêki... Baron Diss spisywa³ siê ca³kiem

nieŸle, ale umar³. Kto go teraz mo¿e zast¹piæ? Bez dobrego doradcy

nasz wspania³y ksi¹¿ê nie zdo³a pokierowaæ krajem. Chcê wiêc wy-

piæ za ksiêcia i za to, ¿eby Mitra nie sk¹pi³ swych ³ask Bergheimowi

i da³ naszemu w³adcy dobrego doradcê!

– Barona Ferndina! Barona Ferndina z Redbornu! Tylko on

godzien jest tego zaszczytu!

Pl¹cz¹ce siê jêzyki z trudem wypowiada³y pochlebstwa, z os³a-

b³ych r¹k wypada³y na pó³ obgryzione koœci, a powieki opada³y

sennie.

– M-m-muzyka gra-a-aæ! Cz-e-emu nie ma mu-uzyki! Wczo-

oraj nie by³o mu-uzyki i dziœ nie bêdzie? A gdzie piêkne dziewki?

U barona Re-edbornu wszystkiego musi byæ w bród: wina, muzyki,

dzie-ewek...

Siedz¹cy po prawej rêce Ferndina grubas, ten sam, który marzy³

o zdobyciu s³awy i nagród na Turnieju, a powróci³ z niego z pokie-

reszowanym ty³kiem, spojrza³ na gospodarza maœlanymi oczkami

i be³koc¹c rzek³:

– Ta-ak... Bez muzyki nie mo¿na... Nawet w szynku jest muzy-

ka... I dziewki! I w Red... Red... bornie te¿ musz¹ byæ!

– Czy u starego Dissa mog¹ byæ muzykanci? – Ferndin przeni-

kliwymi ¿ó³tymi oczyma przyjrza³ siê pijanym goœciom, ale jego twarz

wyra¿a³a jedynie dobrotliwe zdziwienie. – W takiej ciszy nawet

dŸwiêk waszych kubków mo¿e uchodziæ za muzykê! Chocia¿ zresz-

t¹ mo¿na spróbowaæ. Ej, Egist! – GroŸnie spojrza³ na podaj¹cego do

sto³u s³ugê. – Chyba widzia³em wczoraj na chórze harfy i flety. ZnajdŸ

mi natychmiast kogoœ, kto choæ trochê umie graæ! Bo inaczej... –

Pochyli³ siê w stronê oniemia³ego z przera¿enia s³ugi i zmru¿y³

oczy. – Bo inaczej ka¿ê zrzuciæ z wie¿y do fosy najpierw twoj¹ g³o-

wê, a potem ca³¹ resztê! PodejdŸ bli¿ej, chcê ci coœ jeszcze powie-

dzieæ... Przyprowadzisz tutaj dwie s³u¿¹ce i te dziewczyny ze wsi,

ale najpierw... – I szepn¹³ coœ do ucha dr¿¹cemu Egistowi.

S³uga skin¹³ g³ow¹ i zgiêty w uk³onie pobieg³ do bocznych drzwi.

Dla podtrzymania weso³ego nastroju baron Ferndin, ledwie umoczyw-

szy usta w winie, zacz¹³ obsypywaæ komplementami goœci, którzy

zaszczycili Redborn swym przybyciem. Bystrym okiem œledz¹c to,

co dzia³o siê przy stole, we w³aœciwym momencie rzuconym ¿artem

lub protekcjonaln¹ uwag¹ za¿egnywa³ w zarodku pijackie k³ótnie.

background image

– 151 –

„Tak, zdo³a³bym utrzymaæ w rêku nie tylko Bergheim, ale i ca³e

królestwo!” – pomyœla³ zadowolony z siebie, czuj¹c siê jak potê¿ny

w³adca, gdy siedzia³ tak u szczytu sto³u, spogl¹daj¹c na œciany ozdo-

bione fantazyjnymi rzeŸbami i gobelinami przedstawiaj¹cymi sceny

z polowañ s³awnych rycerzy na niedŸwiedzie, dziki i sarny. Ktoœ nie-

œmia³o podszed³ do niego i baron Ferndin, nie odwracaj¹c g³owy,

us³ysza³ cichy, dr¿¹cy g³os Egista:

– Mój panie, znalaz³em takich dwóch, co trochê umiej¹ brzd¹-

kaæ na strunach... A dziewczêta s¹ gotowe, czekaj¹ za drzwiami!

– Dobrze, wezwij tych swoich muzykantów, a sam b¹dŸ w po-

bli¿u, bo mo¿e goœcie jeszcze czegoœ zechc¹.

Bocznymi drzwiami wesz³o dwóch m³odych s³u¿¹cych z poz³a-

canymi harfami w rêku, ze strachem spogl¹daj¹c na nowego pana.

Goœcie powitali ich radosnymi okrzykami:

– No, wreszcie! Hej, dawajcie wina! Ale szybko!

Ferndin, bezg³oœnie poruszaj¹c ustami, kolejno zajrza³ w oczy

obu m³odzieñcom, którzy dr¿¹cymi rêkoma œciskali harfy, i odwró-

ci³ siê, straciwszy dla nich wszelkie zainteresowanie. Ale muzykan-

tów jakby ktoœ w jednej chwili odmieni³: twarze ich zastyg³y, niczym

wyrzeŸbione z drewna uœmiechniête maski, a palce zrêcznie zaczê-

³y przebieraæ struny, ciesz¹c goœci starodawnymi biesiadnymi pieœ-

niami.

Podzwanianie kubków, œmiechy i niedwuznaczne okrzyki œwiad-

czy³y o tym, ¿e prócz poczêstunku i muzyki goœcie jeszcze na coœ

niecierpliwie czekaj¹. Gospodarz wsta³ wiêc z wysokiego fotela, za-

gadkowo uœmiechn¹³ siê i trzykrotnie klasn¹³ w d³onie. Natychmiast

otworzy³y siê szerokie paradne drzwi, po obu stronach których stali

nieruchomi stra¿nicy, i na œrodek sali wbiegli s³udzy, nios¹cy ogrom-

ny, zwiniêty dywan. W jednej chwili roz³o¿yli go na kamiennej pod³o-

dze i, bez przerwy k³aniaj¹c siê przycich³ym goœciom, skierowali siê

do wyjœcia.

Muzykanci nagle umilkli i zrobi³o siê ca³kiem cicho. Goœcie za-

marli z kubkami w rêkach i wpatrywali siê w otwarte drzwi, czeka-

j¹c na dalszy ci¹g przedstawienia.

Do sali wesz³o, podzwaniaj¹c orê¿em, kilku potê¿nych stra¿-

ników. Rozst¹pili siê i goœcie ujrzeli cztery m³ode dziewczyny, tul¹-

ce siê do siebie ze strachu. Gdy jednak Ferndin ledwie zauwa¿alnie

skin¹³ d³oni¹ i spojrza³ na nie bacznie, drgnê³y, jak pora¿one b³ys-

kawic¹, i lekkim krokiem, kusz¹co faluj¹c biodrami, podesz³y do

dywanu.

background image

– 152 –

Wszystko by³o tak, jak rozkaza³ Ferndin: zamiast zwyk³ych su-

kienek dziewczêta mia³y na sobie luŸne szaty z cienkiego jedwabiu,

zwi¹zane w talii srebrnymi sznurami; ich rozpuszczone w³osy, opa-

daj¹c falami na ramiona, siêga³y do pasa. Twarze dziewcz¹t, podob-

nie jak twarze obojêtnie stoj¹cych na uboczu muzykantów, przemie-

ni³y siê w nieruchome, uœmiechniête maski. Maleñkie bose stopy

uczyni³y ostatni krok i cztery zgrabne figurki zamar³y w rogach

ogromnego wzorzystego dywanu z uniesionymi nad g³ow¹ szczup³y-

mi rêkami.

Ferndin z lekka zwróci³ siê w stronê muzykantów, którzy, po-

s³uszni jego ciê¿kiemu spojrzeniu, zaczêli graæ jak¹œ nieznan¹ melo-

diê. Goœcie, s³ysz¹c jej pierwsze dŸwiêki, zaczêli szemraæ rozczaro-

wani, stukaæ o stó³ pustymi kubkami i tupaæ nogami. Jednak

powtarzaj¹ce siê frazy zniewala³y, uspokaja³y, i po chwili oczy pija-

nych mê¿czyzn nic ju¿ innego nie widzia³y prócz na wpó³ obna¿o-

nych kobiecych postaci, stoj¹cych na dywanie.

Muzyka zagra³a szybciej i rêka barona Ferndina, le¿¹ca do tej

pory nieruchomo na stole, drgnê³a. Dziewczêta, pos³uszne temu ge-

stowi, ko³ysz¹c biodrami w takt muzyki, rozpoczê³y dziwny taniec.

Palce ich pana, po³yskuj¹c zielonymi i niebieskimi kamieniami gru-

bych pierœcieni, porusza³y siê po stole, jakby przestawiaj¹c niewi-

doczne figurki, a cztery m³ode tancerki to schodzi³y siê ze sob¹, to

rozchodzi³y, kr¹¿¹c i wyginaj¹c siê, kusz¹cymi ruchami swych cia³

doprowadzaj¹c goœci do szaleñstwa.

– Coœ podobnego! Sk¹d na tym odludziu takie tancerki? Nawet

na ucztach u króla nic takiego nie widzia³em! Ale¿ ten baron Fern-

din przez trzy dni ukrywa³ swe œlicznotki i dopiero teraz zdecydowa³

siê je pokazaæ! – szepta³ hrabia Woller, rêkawami sfatygowanego

kaftana ocieraj¹c bezwiednie zalany winem stó³. Jego s¹siad, wcale

go nie s³uchaj¹c, wbi³ chciwy wzrok w jedn¹ z dziewczyn i dr¿¹c¹

rêk¹ usi³owa³ namacaæ stoj¹cy obok kubek. Wreszcie go odnalaz³,

jednym haustem wypi³ ca³¹ zawartoœæ i wychrypia³:

– Ty gadu³o, zapamiêtaj sobie: ta ruda, w zielonym stroju, nale-

¿y do mnie! Jeœli ktoœ do niej podejdzie, zabijê!

– Dobrze, dobrze, Gertranie, ja upatrzy³em sobie blondynkê,

spójrz tylko, jakie piersi widaæ, gdy siê pochyla! Klnê siê na wszyst-

kie demony, które buszuj¹ teraz w mojej krwi, ¿e jeszcze trochê i ja...

i ja... – Gwa³townie opró¿ni³ swój kubek, a potem, nie odwracaj¹c

oczu od tancerki, krzykn¹³: – Wina, szybko! A jednak sk¹d tutaj ta-

kie tancerki? I muzykanci graj¹ coœ nieznanego... Od tej muzyki czujê

background image

– 153 –

siê bardziej pijany ni¿ od wina... Popatrz tylko, co siê dzieje! Nie,

d³u¿ej nie wytrzymam! – G³oœno odstawi³ kubek i uniós³ siê z fotela.

Inni rycerze, zapominaj¹c o jedzeniu i piciu, te¿ nie mogli spo-

kojnie usiedzieæ na miejscu: ten dziwny taniec rozpala³ namiêtnoœci,

tumani³ g³owy, i wkrótce ju¿ wszyscy goœcie tupali nogami i ryczeli

opêtani po¿¹daniem.

Muzyka gra³a coraz szybciej, dziewczêta kr¹¿y³y i wygina³y siê

jak ró¿nokolorowe wê¿e. Lekkie tkaniny, nie nad¹¿aj¹c za szybkim

ruchem tancerek, co chwila obna¿a³y zgrabne nogi i podryguj¹ce

piersi...

Nagle jedna z dziewczyn, czarnow³osa piêknoœæ, szarpnê³a

srebrzysty sznur, opasuj¹cy jej szatê, i gwa³townym ruchem odrzu-

ci³a go na bok. Trzy dziewczyny w dalszym ci¹gu kr¹¿y³y za jej ple-

cami, a ona zatrzyma³a siê, poruszy³a ramionami i szkar³atny jedwab

jak lekki ob³ok sp³yn¹³ do jej nóg. Czarnow³osa dziewczyna sta³a,

niewidz¹cymi oczyma spogl¹daj¹c w stronê Ferndina, a goœcie a¿

umilkli, podziwiaj¹c jej smuk³e cia³o.

W tej¿e chwili rozleg³ siê ³oskot przewracaj¹cego siê fotela i je-

den z goœci, rzuciwszy na pod³ogê niedopity kubek, rycz¹c i szcze-

rz¹c zêby, jak og³upia³e z namiêtnoœci zwierzê, rzuci³ siê do niej,

roztr¹caj¹c mniej sprytnych konkurentów.

Dziewczyna uczyni³a krok w jego stronê, schodz¹c z dywanu na

kamienn¹ pod³ogê, a on po¿¹dliwie schwyci³ w objêcia jej bezwolne

cia³o, przycisn¹³ do siebie jak cenn¹ zdobycz i rzuci³ siê do otwar-

tych drzwi. Stra¿nicy odprowadzali go z³ym, zawistnym wzrokiem,

œciskaj¹c halabardy w spotnia³ych rêkach.

Muzykanci znów zagrali sw¹ melodiê: najpierw wolno, potem

coraz szybciej i szybciej... Dziewczêta zawirowa³y. Ale oto nastêp-

na wysz³a naprzód, rozwi¹zuj¹c srebrny pas. Rude w³osy okrywa³y

jej œnie¿nobia³e ramiona. Nie zd¹¿y³a jeszcze zrzuciæ z siebie zielo-

nego jedwabiu, gdy rozleg³ siê dziki wrzask Gertrana, który odrzuci³

fotel i wyci¹gn¹³ z pochwy sztylet:

– Ona jest moja! Nie podchodziæ, bo ka¿dego zabijê! Ty, smar-

kaczu, dok¹d leziesz?! – Da³ w ucho m³odemu rycerzowi, który ju¿

rwa³ siê w tamt¹ stronê, i ostrzegawczo wymachuj¹c sztyletem wy-

skoczy³ na œrodek sali.

Ferndin z pogardliwym uœmieszkiem w milczeniu spogl¹da³ na

szalej¹cych goœci. Ledwie dostrzegalnie poruszy³ palcem i muzy-

ka przesta³a graæ, a dziewczyna pos³usznie wysz³a naprzeciw Ger-

tranowi. Gertran odrzuci³ sztylet, który z brzêkiem upad³ na czarne

background image

– 154 –

kamienie pod³ogi, chciwie powiód³ dr¿¹cymi rêkoma po ramionach

i piersiach nieruchomej tancerki, a potem z okrzykiem: „Moja!”,

schwyci³ j¹ i pobieg³ do drzwi. W tej¿e chwili znów zagra³a mu-

zyka.

Jasnow³osa tancerka o delikatnej, nieco piegowatej twarzyczce,

z ustami jak u bezbronnego dziecka, sta³a zrzuciwszy niebieski je-

dwab i czeka³a, któremu z tych piêciu bij¹cych siê ze sob¹ rycerzy

ma przypaœæ w udziale... Tymczasem szczup³y m³odzieniec doszed³

do siebie po mocnym ciosie, korzystaj¹c z zamieszania podbieg³ do

dywanu, z³apa³ j¹ za rêkê i szybko poci¹gn¹³ do drzwi. Kiedy wal-

cz¹cy oderwali siê od siebie, zawyli ze z³oœci i rozczarowania: na

dywanie zosta³a tylko jedna dziewczyna. Z przymkniêtymi piwnymi

oczyma uwodzicielsko wyci¹ga³a do nich rêce, faluj¹c w s³odkim

tañcu; na maleñkich stópkach, ledwie dotykaj¹c miêkkiego dywanu,

fruwa³a niczym z³ocisty motyl. Muzyka popêdza³a j¹, ka¿¹c wiro-

waæ coraz szybciej, a jednoczeœnie powstrzymywa³a rozpalonych

¿¹dz¹ mê¿czyzn, którzy murem stali wokó³ niej.

T³uœcioch, siedz¹cy po prawej rêce Ferndina, chcia³ biec za ka¿-

dym razem, gdy któraœ z dziewcz¹t zrzuca³a odzienie. Teraz, widz¹c

przed sob¹ plecy goœci, gotowych schwytaæ upragnion¹ zdobycz,

porwa³ ciê¿ki fotel i rzuci³ siê naprzód.

Ferndin odprowadzi³ go wzrokiem, uœmiechn¹³ siê i poruszy³

rêk¹. W ciszy, która nast¹pi³a, m³odzieñcy, nie wypuszczaj¹c harf

z  kurczowo zaciœniêtych palców, z cichym jêkiem zwalili siê na po-

d³ogê.

T³uœcioch z rozmachem uderzy³ fotelem kogoœ w g³owê, kop-

niakiem odrzuci³ jednego, a drugiego powali³ piêœci¹; potem schwy-

ci³ sw¹ zdobycz, zarzuci³ na plecy jak worek i wybieg³ z sali. Stra¿-

nicy oblizali zaschniête usta, z hukiem zamknêli wysokie drzwi i znów

zamarli bez ruchu, ze z³oœliw¹ satysfakcj¹ spogl¹daj¹c na pozosta-

³ych biesiadników.

Gospodarz dopi³ wino ze z³otego kubka i ogl¹da³ salê, która

wygl¹da³a jak pole bitwy po walce, kiedy lada chwila zlec¹ siê ¿ar-

³oczne kruki. Któryœ z goœci zasn¹³ przy stole z twarz¹ w nie doje-

dzonym pasztecie, ze zwieszon¹ bezw³adnie rêk¹, ktoœ zwali³ siê na

pod³ogê i pl¹cz¹cym siê jêzykim ¿¹da³ wiêcej wina...

Na wspania³ym dywanie pozostali bez kobiet rycerze ok³adali

siê piêœciami. Gdy ju¿ wreszcie mieli doœæ tej bezcelowej walki,

chwiej¹c siê na nogach, podtrzymywani troskliwie przez s³u¿bê, za-

czêli rozchodziæ siê do swoich pokojów.

background image

– 155 –

Znudzony Ferndin jeszcze raz zerkn¹³ na goœci zimnym wzro-

kiem i bez s³owa wyszed³ z sali przez maleñkie drzwi. Natychmiast

pojawi³ siê jak spod ziemi Akrus i ruszy³ za nim niczym cieñ.

Gdy rankiem Ferndin obudzi³ siê w sypialni barona Dissa, za-

klaska³ w d³onie i natychmiast obok wspania³ego ³o¿a pojawi³ siê

pochylony z szacunkiem s³uga. Spogl¹daj¹c na swego pana z odda-

niem, skrzy¿owa³ na piersi rêce w oczekiwaniu rozkazów.

– Ci szakale s¹ wyj¹tkowo ¿ar³oczni, Akrusie... Chyba wczoraj

zjedli wszystko, co zdobyliœcie.

– Coœ niecoœ zosta³o, ale oni rzeczywiœcie podobni s¹ do wy-

g³odnia³ych psów, ¿r¹ tak, jakby ca³y rok karmiono ich suchymi skór-

kami chleba.

– Nikczemna zgraja, ale bardzo mi siê przydadz¹ w Menorze.

Tak wiêc zbierz ludzi i jedŸcie do wsi! ¯eby dzisiejszy obiad by³ nie

gorszy od wczorajszego! No i najwa¿niejsze: sprowadŸcie do zam-

ku wszystkie ³adne dziewczêta, bo cztery to stanowczo za ma³o...

Tylko patrzeæ, a ci wspaniali rycerze zaczn¹ o nie walczyæ na œrodku

podwórza! No, szybko!

– Tak jest, panie baronie! – Akrus sk³oni³ siê z szacunkiem i zau-

wa¿y³, jak pojaœnia³o z zadowolenia oblicze jego pana.

Wkrótce na podwórzu rozleg³y siê g³oœne nawo³ywania, tupot

kopyt i niewielki oddzia³ pospiesznie opuœci³ zamek.

I oto nadesz³a pora obiadu. Wyspani goœcie zebrali siê na szero-

kim tarasie, cicho rozmawiali ze sob¹ i niechêtnym okiem spogl¹da-

li na wczorajszych szczêœliwców...

Oddzia³, który pojecha³ do wsi wczesnym rankiem, jeszcze nie

wróci³ i Ferndin, uprzejmie uœmiechaj¹c siê do goœci, z niecierpli-

woœci¹ zerka³ w stronê bramy, a¿ wreszcie kaza³ nakrywaæ do sto-

³u... Liczne srebrne dzbany z winem powinny wynagrodziæ goœciom

skromny posi³ek.

„Gdzie oni siê podziali? No, Akrusie, ³otrze jeden, jak siê tylko

zjawisz, zostanie z ciebie mokra plama! Zapewne dorwali siê do dzie-

wek, widzia³em wczoraj, jak ci zbóje siê oblizywali...” – Ferndin,

k¹tem oka spogl¹daj¹c na podwórze, nie spieszy³ siê z zapraszaniem

goœci do sali bankietowej.

Wœciek³oœæ kipia³a mu w piersi, przekleñstwa same cisnê³y siê

na usta. Pod pretekstem, ¿e musi wydaæ jakieœ polecenie, Ferndin

zostawi³ goœci i szybkim krokiem skierowa³ siê do wie¿y obserwa-

cyjnej. Id¹c mrocznymi korytarzami starego zamku nie móg³ siê ju¿

powstrzymaæ i mrucza³ ze z³oœci¹:

background image

– 156 –

– Akrusie, ty ³otrze! Zap³acisz za to spóŸnienie! I niech bêdzie

przeklêty ten ba³wan Orgeld, który zes³a³ mnie na to ohydne pustko-

wie! Nie, nie zamierzam udawaæ dba³ego gospodarza. Wycisnê z te-

go maj¹tku wszystko, co siê da, a potem wrócê do Menory! Zosta-

wiê tutaj silny oddzia³ swych ludzi, i ¿eby wszystko kwit³o, jak

przyjadê nastêpnym razem! Ci lenie zapomnieli u starego Dissa co

to strach – ale teraz przypomn¹ sobie! Set mi œwiadkiem, ¿e przeko-

naj¹ siê, jak powinien postêpowaæ prawdziwy gospodarz!

Ferndin zacz¹³ ju¿ wchodziæ na strome schody wie¿y, kiedy na-

gle us³ysza³ ³oskot opuszczanego mostu i skrzypienie ciê¿kiej bra-

my. Gwa³townie siê odwróci³ i szybko poszed³ z powrotem. Przez

w¹skie okno wychodz¹ce na podwórze zobaczy³ swój oddzia³ – jeŸdŸ-

cy, zakurzeni i zmêczeni, ciê¿ko zsiadali z koni. Wystarczy³o jedno

spojrzenie, ¿eby poznaæ prawdê: wrócili z pustymi rêkami...

Akrus rzuci³ koniuchowi wodze i pobieg³ na pokoje swego pana.

Ferndin, zagryzaj¹c wargi i groŸnie mru¿¹c oczy, czeka³ u drzwi. Gdy

Akrus go zobaczy³, skuli³ siê, oczekuj¹c bicia, i szybko zacz¹³ mó-

wiæ urywanym g³osem:

– Och, nie gniewaj siê, nie gniewaj siê, mój panie! Objechali-

œmy wszystkie trzy wsie – Bentê, Ch³ank i Odler – i wszêdzie pusto,

ani ¿ywego ducha, nie ma nic...

– Co?! Co ty pleciesz?! – Ferndin zamachn¹³ siê i Akrus cofn¹³

siê o krok, ze strachu wtulaj¹c g³owê w ramiona.

– Panie baronie... Litoœci, panie baronie... Nie wrócilibyœmy

z pustymi rêkami, ale tam naprawdê nic nie ma – ani ludzi, ani by-

d³a, nawet nêdznej kury. Ci dranie uciekli do lasu, pozostawiaj¹c

swe domy, ¿eby tylko nic nie dosta³o siê panu baronowi!

– Znowu przeœladuje mnie pech! Potê¿ny Secie, czy¿ nie sk³a-

da³em ci bogatych darów, czy¿ nie przysiêga³em, ¿e podporz¹dkujê

Bergheim twojej woli?!

Wœciek³y Ferndin miota³ siê z k¹ta w k¹t.

– I oto wszystko, co osi¹gn¹³em z takim trudem, mo¿e rozsy-

paæ siê w proch tylko dlatego, ¿e nie mam czym nakarmiæ sfory ¿ar-

³ocznych i sprzedajnych ³otrów, gotowych za rzucane och³apy

i obietnice pozbawiæ w³adzy, a mo¿e nawet ¿ycia, swego ksiêcia! Co

to za si³a kolejny raz staje mi na drodze? Secie, Czarny Secie, w³ad-

co, pomó¿ mi!

Po raz pierwszy Ferndin poczu³ w³asn¹ s³aboœæ, nawet przy u¿yciu

czarodziejskiej si³y nie móg³ nic zmieniæ. Nieoczekiwanie strach cien-

k¹, zimn¹ ig³¹ przeszy³ mu serce, a d³onie pokry³y siê lepkim potem.

background image

– 157 –

„Co robiæ?! Co to wszystko znaczy i czym siê dla mnie skoñ-

czy?”. – Gor¹czkowo szuka³ wyjœcia i nie móg³ go znaleŸæ. Czu³ siê

jak szczur zapêdzony do k¹ta. – „Och, gdyby by³ tutaj stary Barch,

który zapozna³ mnie zaledwie z ma³¹ cz¹stk¹ niezmierzonej m¹dro-

œci Seta! O, wtedy jasno widzia³bym sw¹ przysz³oœæ i unikn¹³bym

tego okropnego potrzasku!”.

Zgrzytaj¹c zêbami, wysi³kiem woli odegna³ trwo¿ne myœli i roz-

kaza³:

– Zbierz ludzi i poszperajcie w lesie ko³o wsi! Nie mogli dale-

ko uciec, szybko ich znajdziecie! Odszukajcie ich i jak byd³o przy-

pêdŸcie tutaj! Wszystkich! – Odepchn¹³ Akrusa i poszed³ na taras.

Z uprzejmym uœmiechem zaprosi³ goœci do sto³u i stara³ siê ¿ar-

tami stworzyæ mi³¹ atmosferê, ale goœcie, ponuro spogl¹daj¹c na

pustawe pó³miski, cicho wymieniali miêdzy sob¹ z³oœliwe uwagi i tyl-

ko pili na umór.

Ju¿ nie by³o s³ychaæ hymnów pochwalnych, nikt nie zachwyca³

siê szczodrobliwoœci¹ barona Redbornu. Szybko rozprawiwszy siê

ze wszystkim, co by³o na stole, goœcie rozeszli siê po zamku, szuka-

j¹c jakiejœ rozrywki.

Pod wieczór wróci³ oddzia³, prowadz¹c dwa konie. Akrus wbieg³

na komnaty Ferndina.

– S¹ w lesie! – zacz¹³ ju¿ od progu. – Ci dranie œmieli urz¹dziæ

zasadzkê i zabili dwóch naszych... Ledwie wjechaliœmy do lasu i za-

trzymaliœmy siê, nas³uchuj¹c, czy nie zabeczy gdzieœ owca lub nie

zaszczeka pies, gdy nagle Charis krzykn¹³ i spad³ z konia: strza³a

wbi³a mu siê z ty³u po he³m i wysz³a gard³em! Nie zd¹¿yliœmy jesz-

cze ustaliæ, sk¹d strzelano, gdy D¿abbi zachrypia³ i jak worek zwali³

siê na drogê. Strza³a przebi³a mu kolczugê i przeszy³a serce! Na-

tychmiast rzuciliœmy siê w zaroœla, ale nikogo nie znaleŸliœmy – ci,

którzy na nas napadli, zniknêli jak zjawy! ¯adnego œladu, zmiêtej

trawy, z³amanej ga³¹zki!

Ferndin, nie patrz¹c na niego, powiedzia³ g³uchym g³osem:

– Dobrze, odejdŸ... Jutro rano zobaczymy, co robiæ dalej. Po-

wiedzia³em, ¿ebyœ siê wynosi³! – krzykn¹³ wœciekle i Akrus ledwo

zd¹¿y³ uskoczyæ za drzwi: ciê¿ki, rzeŸbiony taboret, rzucony przez

Ferndina, rozlecia³ siê w drzazgi, uderzaj¹c o futrynê.

– Nie s¹dzi³em, stary Dissie, ¿e sprawisz mi tyle k³opotów! –

mrucza³ nowy baron, stoj¹c w oknie sypialni. – Z jak¹ ³atwoœci¹ roz-

prawi³em siê z tob¹ i twoj¹ liczn¹ rodzink¹! Wszystko sz³o jak z p³at-

ka! I nagle ci nêdznicy, którzy ¿yj¹ tylko dlatego, ¿e ja im na to po-

background image

– 158 –

zwoli³em, oœmielaj¹ siê sprzeciwiæ swemu panu! Nie, trzeba wracaæ

do Menory! Ju¿ jutro! A wsie spalimy do szczêtu!

Rano Akrus ledwie zdo³a³ obudziæ swego pana. Barona Ferndi-

na przez ca³¹ noc przeœladowa³y jakieœ nieuchwytne czarne cienie,

goni¹c go w górê, na dó³, w ko³o, popêdzaj¹c niewidzialnym knu-

tem, a on szamota³ siê, usi³uj¹c unikn¹æ pal¹cych ciosów, jêcza³ przez

sen, ale w ¿aden sposób nie móg³ wyrwaæ siê z niewoli majaków.

Dopiero gdy s³uga zdecydowanie potrz¹sn¹³ Ferndinem, otworzy³

on oczy i natychmiast przypomnia³ sobie wszystko, co zdarzy³o siê

poprzedniego dnia.

Akrus bezszelestnie podszed³ do niewielkiego stolika i wróci³

z kubkiem aromatycznego wina; nozdrza mu falowa³y, gdy wdycha³

zapach cudownego napoju. Ferndin schwyci³ kubek, chciwie wypi³

jego zawartoœæ i opad³ na poduszki. Z zamkniêtymi oczyma, nie

myœl¹c o niczym, czeka³, a¿ ciep³o kujeby rozejdzie siê po ca³ym

ciele, daj¹c poczucie m³odoœci i si³y. Wreszcie zapyta³:

– No, a co tam u goœci? Jeszcze nie poprzegryzali sobie garde³

z powodu dziewcz¹t? I czy coœ zosta³o do jedzenia?

– Nie, mój panie! Ani chleba, ani sera, ani miêsa, tylko wino.

Goœcie z³orzecz¹, chc¹c jak najszybciej wracaæ do Menory... S¹dzê

jednak, ¿e bez oddzia³u stra¿ników pana barona nie odwa¿¹ siê na-

wet wyjrzeæ za bramê! – Akrus uœmiechn¹³ siê z³oœliwie.

– Masz racjê, ta ha³astra nadaje siê tylko do tego, ¿eby jeœæ i piæ,

a kiedy trzeba coœ zrobiæ, nie ma lepszych ludzi ni¿ ci z mojego od-

dzia³u. Szkoda tylko, ¿e dwóch straci³em przez tych drani... No nic,

oddzia³ jest du¿y i ka¿dy z niego starczy za trzech. – Usiad³ i poda³

s³udze pusty kubek. – Nalej! Jeœli nie ma nic do jedzenia, trzeba cho-

cia¿ piæ! A potem wracamy do Menory! Bêdê tam musia³ dobrze

potrz¹sn¹æ trzosem, ¿eby wspania³ymi ucztami zatkaæ gêby moim

drogim goœciom... Zreszt¹ i tak szybko ucichn¹. Zanim wrócimy,

o wszystkim zapomn¹, a ich jêzyki bez ustanku bêd¹ wys³awiaæ moj¹

goœcinnoœæ!

Kiedy Ferndin siê ubra³, postanowi³ pójœæ na wie¿ê obserwacyj-

n¹. St¹d, z góry, doskonale widaæ by³o ca³¹ okolicê z dwiema s¹-

siednimi wsiami – Odlerem i Ch³ankiem.

Lasy ciemnia³y w¹skim pasmem na horyzoncie i tylko tutaj, ko³o

Benty, dochodzi³y blisko do zamku. Przypatrzywszy siê dobrze, Fern-

din dostrzeg³ na wzgórzu, tam, gdzie jasne pasmo drogi znika³o w za-

roœlach, garstkê jeŸdŸców, to pojawiaj¹cych siê, to znikaj¹cych wœród

drzew.

background image

– 159 –

Z takiej odleg³oœci nie sposób by³o ustaliæ, ilu ich jest i jak s¹

uzbrojeni, dlatego oddzia³ obwiesiów Ferndina znów pomkn¹³ w stro-

nê lasu. Tym razem nakazano im unikaæ walki, mieli tylko pokrêciæ

siê w bezpiecznej odleg³oœci i wypatrzeæ wszystko, co siê da.

Ten oddzia³ ju¿ ca³y rok wiernie s³u¿y³ Ferndinowi. Akrus niema-

³o wypi³ taniego wina w najgorszych spelunkach Menory, zanim wy-

bra³ takich ludzi, jacy byli potrzebni jego panu. Ferndin krytycznie

przyjrza³ siê wszystkim, sprawdzi³, jak w³adaj¹ broni¹, obiecywa³ z³o-

te góry i bacznie wpatrywa³ im siê w oczy. Po czymœ takim najemnik

stawa³ siê jego wiernym niewolnikiem, nie myœla³ ju¿ o pieni¹dzach

i pragn¹³ tylko jednego – œlepo wype³niaæ rozkazy swego pana.

Tak wiêc i teraz ludzie Ferndina, zapominaj¹c o tych, którzy

zginêli, z g³oœnymi okrzykami wypadli za bramê i pomknêli w stro-

nê Benty. Baron pocz¹tkowo chcia³ im rozkazaæ, ¿eby przy okazji

podpalili wieœ, ale zrezygnowa³ z tego, poniewa¿ k³êby dymu za-

s³oni³yby przysz³e pole walki.

To, ¿e do starcia musi dojœæ, stawa³o siê dlañ oczywiste, chocia¿

mia³ jeszcze nik³¹ nadziejê, ¿e uda siê st¹d ujœæ bez walki. Zszed³

z wie¿y i kaza³ wezwaæ przera¿onego zarz¹dcê zamku.

– Ty brudna œwinio, odpowiadaj! – rzek³, podchodz¹c doñ ze

z³¹ twarz¹. – Jak mo¿na wydostaæ siê st¹d inn¹ drog¹? Jak inaczej

dojechaæ do Menory? No, przestañ mruczeæ pod nosem, odpowia-

daj, jeœli ci ¿ycie mi³e!

– Do Menory pro...prowadzi tylko ta dro...oga... Innych nie ma,

wszêdzie lasy i bagna, panie baronie!

– £¿esz, draniu! – Ferndin siêgn¹³ do gard³a zarz¹dcy, który

zmru¿y³ oczy ze strachu i zacz¹³ szybko mówiæ:

– Jeœli... jeœli na pó³noc, to s¹ tam œcie¿ki myœliwych, ale pro-

wadz¹ one do Królestwa Kresowego, do naszych odwiecznych wro-

gów... Na wschód te¿ nie mo¿na, tam s¹ nieprzebyte lasy i bagna...

Tylko jeden cz³owiek zna tajne œcie¿ki i on móg³by wszêdzie zapro-

wadziæ pana barona... Ja lasu nie znam, bojê siê go, ca³e ¿ycie spê-

dzi³em na zamku!

– Gadaj, co to za cz³owiek?! Natychmiast masz go tutaj spro-

wadziæ!

– To, panie baronie, Algras, myœliwy z Benty... Jeœli pan baron

rozka¿e po niego pos³aæ, doprowadzi on do Menory ka¿d¹ drog¹!

– Co ty pleciesz, ba³wanie?! – Ferndin a¿ siê zatrz¹s³ ze z³o-

œci. – Œmiesz ¿artowaæ ze swego pana?! Przecie¿ w Bencie nikogo

nie ma!

background image

– 160 –

Tak mocno odepchn¹³ starego s³ugê, ¿e uderzy³ on g³ow¹ o za-

kopcony kamieñ ogromnego paleniska i z okrzykiem bólu osun¹³ siê

na pod³ogê z roztrzaskan¹ czaszk¹.

– Przekleñstwo! To pu³apka! Czujê niebezpieczeñstwo, œmier-

telne niebezpieczeñstwo! Czy moi ludzie jeszcze nie wrócili? Trze-

ba porachowaæ siê z t¹ garstk¹ buntowników i wracaæ do Menory!

O, jeszcze popamiêtacie Ferndina, po¿a³ujecie, ¿e œmieliœcie szcze-

rzyæ zêby na swego pana!

Nie zwracaj¹c uwagi na zw³oki starego zarz¹dcy, obszed³ ka³u-

¿ê dymi¹cej krwi i z hukiem zatrzasn¹³ drzwi, udaj¹c siê spiesznie

na zamkowy podwórzec. S³ychaæ by³o stamt¹d tupot kopyt i wzbu-

rzone g³osy najemników, którzy w³aœnie wrócili.

Na widok swego pana ucichli i jeden z nich, o twarzy niemal po

oczy zaroœniêtej postrzêpion¹ brod¹, z pok³onem wyst¹pi³ naprzód.

– No i coœcie tam zobaczyli? Czy oni rzeczywiœcie zamierzaj¹

odci¹æ nam drogê do Menory? – z udawanym spokojem zapyta³ Fern-

din, uœmiechaj¹c siê ironicznie.

– Panie baronie, jest ich tam z pó³ setki, jedni pieszo, inni wierz-

chem, a wszyscy z ³ukami i krótkimi mieczami! Nie maj¹ jednak ani

kolczug, ani pancerzy, od razu widaæ, ¿e to ochotnicy, a nie prawdzi-

wi ¿o³nierze! – Brodacz równie¿ pozwoli³ sobie na uœmiech, od któ-

rego zafalowa³ ca³y zarost na jego twarzy. – Potrafi¹ tylko kryæ siê

w lesie, na polu przegonilibyœmy ich!

Ferndin poklepa³ brodacza po ramieniu:

– W takim razie trzeba ich wywabiæ w pole! Najlepiej tu, bli¿ej

zamku, ale ostatecznie mo¿na te¿ tam, ko³o wsi. Masz racjê, Orlofie,

oni czuj¹ siê w lesie, jak u siebie w domu, ale tutaj, kiedy nie bêdzie

gdzie siê schowaæ... Och, prostacy, odp³acê wam za to, ¿e narobili-

œcie mi k³opotów! A kiedy bêdzie ju¿ po wszystkim, dobrze siê za-

bawimy, klnê siê na Seta! – I pewnym krokiem uda³ siê do sali ban-

kietowej, gdzie ha³asowli przy pustych sto³ach niezadowoleni goœcie.

XVIII

– Popatrz, popatrz, opuszczaj¹ most zwodzony! A jednak Fern-

din nie wytrzyma³!

Biorri, trzymaj¹c za uzdê swoj¹ klacz, radoœnie tañczy³ w krza-

kach obok Cymmerianina. Z gêstej kêpy olszyn, gdzie stali, dosko-

background image

– 161 –

11 – Conan i podziemie niewoli

nale widaæ by³o drogê prowadz¹c¹ do zamku. Conan, zaciskaj¹c piê-

œci, obserwowa³, jak z bramy zamku w œlad za najemnikami Ferndi-

na wyje¿d¿a pstrokaty t³um jego goœci.

– A oto i on! Popatrz, Conanie, jak z³oci siê jego zbroja! Czy¿-

by baron a¿ tak zg³odnia³? Pewnie myœl¹, ¿e raz dwa rozprawi¹ siê

z wiejskimi buntownikami! ¯eby tylko Mergit nie zawiod³a, praw-

da, Conanie?

– Cicho b¹dŸ, Rudy, nie trzêœ krzakiem i nie tr¹caj mnie w ple-

cy! Przecie¿ nie jestem œlepy! No, Ferndinie – do bólu zacisn¹³ szczêki

i zmru¿y³ oczy – chodŸ tutaj, chodŸ! Popatrz, Biorri, jak dali siê na-

braæ! Jego s³udzy jad¹ z pochodniami, a to znaczy, ¿e chc¹ myœli-

wych wykurzyæ z lasu! Wszystko tak, jak mówi³em! Czas ju¿, ¿eby

Algras ruszy³ w stronê wsi... Czy nie widzisz, co siê tam dzieje?

– Zamieszanie, bieganina, siadaj¹ na konie... Algras jedzie pierw-

szy... Za chwilê bêd¹ tutaj... No, Conanie, zaraz siê zacznie! ¯eby

tylko Mergit...

– Daj spokój! Mergit, Mergit! Ostatecznie i bez niej siê obej-

dzie! To prawda, ¿e ma straszne psy, ale co psy zrobi¹ rycerzom

w pe³nej zbroi? Mog¹ najwy¿ej wywo³aæ zamieszanie wœród tej sfo-

ry, co te¿ siê przyda, ale nie licz zbytnio na ich pomoc. Trzymaj siê

obok mnie, os³aniaj mi ty³y, tak jak ustaliliœmy, jasne?

Oddzia³ uzbrojonych jeŸdŸców zbli¿a³ siê do mostu na w¹skiej

rzeczce, za któr¹ zaczyna³o siê szerokie pole, upatrzone przez Fern-

dina na pole walki. Jego najemnicy jechali na czele z zapalonymi

pochodniami, jakby zamierzali podpaliæ wieœ. Ferndin œmia³ siê pod

w¹sem: oczywiœcie, tak jak s¹dzi³, ci g³upcy wylegli z lasu i boj¹c

siê, ¿e mog¹ zostaæ bez dachu nad g³ow¹, popêdzili na spotkanie

w³asnej œmierci. Za jego plecami g³oœno rozmawiali goœcie, rozz³osz-

czeni tym, ¿e wieczorem i rano nic nie podano na stó³ prócz wina:

– Oho, ile tam tych wiejskich wieprzy! Zaraz zaczn¹ uciekaæ

przez pole jak zaj¹ce!

– Dobra szykuje siê zabawa! Trzeba pomóc naszemu szczodro-

bliwemu gospodarzowi rozprawiæ siê z t¹ zgraj¹, a on ju¿ nam to

wynagrodzi!

– A¿ rêce swêdz¹! Ju¿ drugi dzieñ nic nie dostaliœmy prócz wina!

Zaraz ja tych baranów...

Ferndin z satysfakcj¹ przys³uchiwa³ siê g³osom rycerzy, podnie-

conych winem i zbli¿aj¹c¹ siê walk¹. Doskonale! Mówili i robili to,

co chcia³, zachowuj¹c siê nie gorzej od wiernych najemników, œlepo

spe³niaj¹cych jego wolê.

background image

– 162 –

Spogl¹daj¹c spoza szerokich pleców s³ug jad¹cych na przedzie

w stronê lasu, nie w¹tpi³ ju¿, ¿e ma w rêku wszystkie atuty. Ca³kiem

uspokojony dziwi³ siê, ¿e rano okaza³ tak¹ s³aboœæ, tak siê ba³. Cze-

goœ takiego nigdy dot¹d nie by³o.

„I nie bêdzie!” – pomyœla³ z przekonaniem, widz¹c pod lasem

krz¹taj¹ce siê postacie.

Kopyta g³ucho zadudni³y na deskach mostu i groŸny oddzia³

wolno wyjecha³ na szerok¹ polanê. Ferndin kaza³ jeŸdŸcom zatrzy-

maæ siê i wskaza³ rêk¹ wieœ, jakby dawa³ rozkaz ludziom z pochod-

niami, którzy wysunêli siê do przodu i pogalopowali drog¹. Inni,

przygotowuj¹c siê do walki, ruszyli za nimi.

Ich przeciwnicy, usi³uj¹c os³oniæ wieœ, zbli¿yli siê do rycerzy.

Teraz widaæ by³o, ¿e na mocnych wiejskich koniach siedzia³o po

dwóch jeŸdŸców: z przodu cz³owiek z krótkim mieczem i niewielk¹

tarcz¹, a z ty³u ³ucznik.

£ucznicy zrêcznie zeskoczyli z koñskich zadów i zasypali ryce-

rzy gradem strza³. Ludzie Ferndina, pos³uszni rozkazowi, natych-

miast utworzyli zwarty szereg i z pochylonymi groŸnymi kopiami

rzucili siê na przeciwnika.

Jeszcze chwila i dosz³oby do starcia. Jednak w³aœnie wtedy

z krzaków z trzaskiem i krzykiem, popêdzaj¹c swego rumaka, wy-

pad³ rozjuszony Cymmerianin i zast¹pi³ drogê oddzia³owi Ferndina.

Niczym czarna b³yskawica przemkn¹³ przed szykuj¹cymi siê ju¿ do

ucieczki wiejskimi wojownikami, wysoko uniós³ nad g³ow¹ szeroki

miecz i jednym ciosem przer¹ba³ kilka kopii. Mur jeŸdŸców drgn¹³,

a Conan, korzystaj¹c z zamieszania, natychmiast uczyni³ wy³om

w szeregach wroga. Za nim na cienkonogiej klaczy z trudem nad¹¿a³

Biorri. Od pierwszej chwili widaæ by³o, ¿e rudy przechera w³ada

ciê¿kim mieczem nie gorzej ni¿ delikatn¹ ert¹.

Wokó³ potê¿nego rycerza na czarnym koniu zawrza³a zaciêta

walka. Pewnym siebie najemnikom nie zdarzy³o siê jeszcze spotkaæ

tak niebezpiecznego przeciwnika – zanim zd¹¿yli unieœæ miecz, ju¿

mieli odr¹bane rêce. Nie patrz¹c na rannych wrogów, Cymmerianin

rzuca³ siê na nastêpn¹ ofiarê, i ju¿ wkrótce oddzia³ stra¿ników Fern-

dina straci³ po³owê ludzi. Czarny ogier, zezuj¹c przekrwionymi ocza-

mi, tocz¹c pianê z pyska, ciê¿kimi kopytami depta³ pokonanych,

koñcz¹c dzie³o swego pana.

Tymczasem ³ucznicy, chc¹c pomóc Cymmerianinowi, zasypy-

wali wrogów strza³ami, nie czyni¹c im jednak ¿adnej szkody: groty

odbija³y siê od tarcz i mocnych pancerzy.

background image

– 163 –

Ferndin, pocz¹tkowo jak wszyscy zaskoczony takim obrotem

sprawy, zorientowa³ siê, ¿e to zaledwie jeden rycerz walczy z jego

oddzia³em. GroŸnie b³ysn¹³ oczyma i wstaj¹c w strzemionach za-

wo³a³:

– Naprzód! On jest tu tylko jeden! Ten drugi siê nie liczy! Okr¹-

¿yæ go, nie dajcie mu uciec! To dlatego ci g³upcy odwa¿yli siê zbun-

towaæ! Dalej, zajœæ od ty³u!

Rycerze wreszcie siê opamiêtali, zrozumieli, ¿e to prawdziwa

walka, a nie zabawa. Dodaj¹c sobie otuchy wojowniczymi okrzyka-

mi, natarli na Conana i Cymmerianin wkrótce przekona³ siê, ¿e ci

paniczykowie umiej¹ siê ca³kiem nieŸle biæ. Nie zwracaj¹c uwagi na

sypi¹ce siê strza³y, tak go naciskali, ¿e ledwie nad¹¿a³ odparowywaæ

ciosy.

Ostatecznie Conan i Biorri zostali otoczeni przez coraz œmielej

sobie poczynaj¹cych przeciwników i Ferndin, wysun¹wszy siê nie-

co do przodu, stan¹³ oko w oko z Cymmerianinem. Nagle lepki strach

znów nap³yn¹³ zimn¹ fal¹, w³osy zje¿y³y mu siê pod z³oconym he³-

mem – w groŸnym wojowniku, który unosi³ ju¿ miecz do zadania

ciosu, rozpozna³ swego przeciwnika, zabitego na turnieju... Lodo-

wate oczy Cymmerianina napotka³y pe³ne przera¿enia oczy baro-

na... Ferndin, jakimœ cudem unikaj¹c miecza barbarzyñcy, skry³ siê

za plecami rycerzy.

Tymczasem ci, którzy otoczyli Conana ciasnym pierœcieniem,

bawili siê z nim jak z zaszczutym zwierzem; rozpaczliwie os³aniaj¹c

siê od ciosów, Conan ze wszystkich si³ stara³ siê przedostaæ do Fern-

dina, który to tu, to tam pojawia³ siê za plecami swych goœci.

A wiêc to koniec... Znik¹d pomocy... Z wieœniaków uzbrojonych

w krótkie miecze i myœliwskie ³uki w³aœciwie nie ma ¿adnego po¿yt-

ku... Jednak mimo wszystko dobierze siê jakoœ do tego przeklêtego

zabójcy i jego wierny miecz napije siê czarnej krwi Ferndina! A Mer-

git... co z ni¹?! Mia³ racjê, ¿e nie ma co liczyæ na obietnice zwario-

wanej staruszki... I nie widz¹c ju¿ nic prócz b³yszcz¹cej zbroi Fern-

dina i jego wykrzywionej strachem, po¿ó³k³ej twarzy, Conan z now¹

si³¹ rzuci³ siê na napastników.

Nagle za jego plecami rozleg³y siê okrzyki przera¿enia. Moc-

nym ciosem rozp³atawszy czaszkê jednemu rycerzowi i zrzuciwszy

z konia drugiego, Conan wyrwa³ siê z okr¹¿enia i spojrza³ do ty³u:

od strony lasu mknê³o galopem siedmiu jeŸdŸców na czarnych ko-

niach, w czarnych zbrojach. Za ich plecami powiewa³y krótkie czar-

ne opoñcze, a na he³mach trzepota³y kity z czarnych piór.

background image

– 164 –

Wieœniacy rzucili siê do ucieczki, przekonani, ¿e rycerzy tych

przys³ano z Menory na odsiecz baronowi.

Conan i Biorri te¿ pomyœleli, ¿e to oddzia³ ksi¹¿êcy; Cymmeria-

nin, postanawiaj¹c drogo sprzedaæ swe ¿ycie, zawo³a³:

– No, Rudy, zaraz zrobi siê gor¹co! Trzymaj siê!

Run¹³ na wrogów jak niepowstrzymana górska lawina, siej¹c

œmieræ i przera¿enie na swej drodze. Ale Ferndin, przeklêty Ferndin,

ci¹gle mu umyka³, z nadziej¹ spogl¹daj¹c na zbli¿aj¹cych siê jeŸdŸ-

ców; jak wszyscy by³ przekonany, ¿e to wys³añcy ksiêcia. Staraj¹c

siê trzymaæ jak najdalej od strasznego miecza Cymmerianina, krêci³

siê po polanie, dodaj¹c otuchy walcz¹cym i mrucz¹c radoœnie:

– O, Secie! Us³ysza³eœ moje wo³anie! Wiedzia³em, ¿e ksi¹¿ê

nie wytrzyma i poœle po mnie swych ludzi! Zaraz skoñczymy z tym

przeklêtym barbarzyñc¹! Och, Czarny Secie, a co to takiego? Cofaæ

siê! Cofaæ siê do zamku! Szybko!

Jednak by³o ju¿ za póŸno: trzech czarnych rycerzy, pêdz¹c na

ukos przez pole, znalaz³o siê tu¿ ko³o mostu, odcinaj¹c drogê od-

wrotu. Pozostali jak wicher uderzyli na ludzi otaczaj¹cych Conana

i wœciek³y szczêk mieczy zla³ siê z krzykami i jêkami umieraj¹cych.

Oddzia³ Ferndina, jeszcze niedawno taki groŸny, przemieni³ siê

w kupkê oszala³ych ze strachu jeŸdŸców, miotaj¹cych siê po polu

i bezskutecznie usi³uj¹cych unikn¹æ œmierci. Teraz oni znaleŸli siê

w okr¹¿eniu: siedmiu rycerzy sta³o doko³a, nie daj¹c siê nikomu

wyrwaæ, a w œrodku sro¿y³ siê Conan, w czarnej zbroi niemal niczym

nie ró¿ni¹cy siê od czarnych jeŸdŸców.

Coraz mniej by³o pleców, za którymi móg³ siê skryæ Ferndin.

Pa³aj¹ce niebieskie oczy ci¹gle go przeœladowa³y, a ci czarni jeŸdŸ-

cy, w milczeniu stoj¹cy doko³a, wprawiali go w jeszcze wiêksze prze-

ra¿enie – nawet nie usi³owa³ siê wymkn¹æ i tylko spina³ ostrogami

konia, unikaj¹c ciosów.

Jak¿e brakowa³o mu czarodziejskiej si³y starego Barcha, o któ-

rej na pró¿no marzy³ ca³e ¿ycie! Rozwin¹³by teraz czarne skrzyd³a

i wzlecia³ pod niebo, wystrychn¹szy na dudka tego giganta Cymme-

rianina i czarnych jeŸdŸców, na których ba³ siê nawet spojrzeæ.

„Nie, trzeba jednak spróbowaæ! O, Secie, w³adco, pomó¿ mi!” –

i z ochryp³ym krzykiem, podobnym do krakania wrony, Ferndin

gwa³townie zawrócil konia, zamierzaj¹c rzuciæ siê na czarnego jeŸdŸ-

ca z determinacj¹ cz³owieka pozbawionego resztek nadziei na oca-

lenie, ale rêka uniesiona do zadania ciosu nagle opad³a, gard³o œci-

sn¹³ spazm strachu, a po plecach pociek³y krople zimnego potu.

background image

– 165 –

JeŸdziec na czarnym koniu harcowa³ parê kroków od niego, nie

atakuj¹c ani siê nie broni¹c. Na³o¿ona na zbrojê krótka opoñcza trze-

pota³a za jego plecami jak na silnym wietrze, chocia¿ Ferndin nie

wyczuwa³ na rozpalonej twarzy najmniejszego powiewu. Pod dzi-

wacznym czarnym he³mem z kit¹ ko³ysz¹cych siê czarnych piór wid-

nia³a blada twarz; zapiek³e poczernia³e usta skrzywione by³y w z³o-

wieszczym uœmiechu. Nieruchome oczy pod œci¹gniêtymi brwiami

przeszywa³y na wylot jak kopie: jeŸdziec patrzy³ mimo Ferndina,

a zarazem wprost na niego. Przera¿ony baron odwróci³ oczy i napot-

ka³ wzrok drugiego jeŸdŸca w czarnej zbroi. Wyda³o mu siê, ¿e jest

to ta sama twarz... Chcia³ siê znów ukryæ za swymi rycerzami, ale

Conan rozproszy³ ju¿ wrogów po ca³ym polu, a Biorri dobija³ tych,

którzy unikali rozwœcieczonego Cymmerianina, maj¹c nadziejê na

ucieczkê.

Conan r¹ba³ mieczem, szukaj¹c spotkania z tym jednym jedy-

nym przeciwnikiem, traktuj¹c str¹canych z siode³ rycerzy jako prze-

szkodê na swej drodze. I oto wreszcie nast¹pi³ moment, kiedy miê-

dzy nim a Ferndinem nikt ju¿ nie pozosta³. Tylko kilka sp³oszonych

koni biega³o po polu, a na zdeptanej trawie le¿a³y stosy por¹banych

cia³...

Wieœniacy, boj¹c siê w to mieszaæ, spogl¹dali z daleka na nie-

zwyk³¹ walkê. Wykonali ju¿ swoje zadanie, wywabiaj¹c wroga z zam-

ku, a teraz, zgodnie z uprzednim poleceniem Conana, przezornie trzy-

mali siê na uboczu, widz¹c, ¿e Cymmerianin i tak zostanie zwyciêzc¹.

Ferndin, nie trac¹c jeszcze nadziei, ¿e uda mu siê wymkn¹æ, puœci³

konia wœciek³ym galopem wko³o, ale wszêdzie napotyka³ b³yszcz¹-

ce ostrza mieczy i mro¿¹ce krew w ¿y³ach spojrzenia jednakowych

czarnych oczu. Okr¹g coraz bardziej siê zacieœnia³, czarni rycerze

podchodzili coraz bli¿ej, ale ¿aden z nich nie próbowa³ go atako-

waæ. Widz¹c, ¿e na razie go nie ruszaj¹, Ferndin gwa³townie zwróci³

siê w stronê Cymmerianina. Mimo wszystko ³atwiej by³o znieœæ jego

pe³ne nienawiœci spojrzenie ni¿ tamte oczy...

– O, Czarny Secie, dopomó¿ s³udze twemu! – w rozpaczy za-

wo³a³ Ferndin. – Pomó¿, a ja... Tak, barbarzyñco, zbyt wczeœnie

triumfujesz, jeszcze zobaczymy, kto swoim cia³em bêdzie karmi³

kruki!

Spi¹³ konia ostrogami i rzuci³ siê na Conana. Ich miecze skrzy-

¿owa³y siê ze zgrzytem, tak jak ca³kiem niedawno na Œwiêtym Tur-

nieju, ale teraz Ferndin czu³, ¿e do powstrzymania naporu potê¿nego

Cymmerianina nie starczy mu nawet tych si³, które zawdziêcza³ cu-

background image

– 166 –

downemu napojowi. Ledwie nad¹¿a³ zas³aniaæ siê przed ciosami,

które spada³y nañ ze wszystkich stron. Broni¹c siê, czarownik stara³

siê tak ustawiæ swego konia, ¿eby w³asn¹ nog¹ dosiêgn¹æ nogi Cym-

merianina. Wi¹za³ z tym ostatni¹ nadziejê: cienkie stalowe szpikul-

ce, umocowane do nosków butów, z ³atwoœcia mog³y przebiæ naj-

grubsz¹ skórê, jedno uk³ucie i przeciwnik jest ju¿ martwy – przed

trucizn¹, któr¹ u¿ywaj¹ s³udzy Seta, nie ma ratunku.

Cofaj¹c siê i robi¹c uniki, Ferndin wbi³ wreszcie szpikulec w coœ

miêkkiego. Kary koñ zachrapa³, stan¹³ dêba i jak skoszony run¹³ na

ziemiê. Conan z koci¹ zrêcznoœci¹ wyskoczy³ ze strzemion i stan¹³

obok z uniesionym groŸnie mieczem.

Zapominaj¹c o czarnych jeŸdŸcach, Ferndin zaœmia³ siê z³o-

wró¿bnie:

– Co, Cymmerianinie, jeszcze raz zachcia³o ci siê zakosztowaæ

mego miecza?! Tym razem twoja g³owa upadnie daleko od cia³a!

Zamachn¹³ siê, staj¹c w strzemionach, ale nagle jego koñ ¿a³o-

œnie zar¿a³ i zacz¹³ siê waliæ na bok: to Biorri podkrad³ siê od ty³u

i przeci¹³ œciêgna rumakowi barona. Ferndin ledwie zd¹¿y³ wyrwaæ

jedn¹ nogê ze strzemienia, gdy koñ padaj¹c ca³ym ciê¿arem przy-

gniót³ mu drug¹. Le¿a³ na ziemi, ze wszystkich si³ staraj¹c siê uwol-

niæ, a ostry ból czerwon¹ mg³¹ zasnuwa³ mu oczy. Szeroki miecz

Cymmerianina, wysoko uniesiony nad przeciwnikiem, opad³ ze œwi-

stem, zas³aniaj¹c œwiat³o s³oñca, i g³owa barona Ferndina, z wysz-

czerzonymi zêbami i wytrzeszczonymi oczyma, odlecia³a daleko na

bok, prosto pod nogi jednego z czarnych jeŸdŸców.

Ciê¿ko dysz¹c, Conan sta³ poœrodku pola:

– Koniec... Wróg zabity, ale muszê coœ jeszcze zrobiæ... coœ

jeszcze...

Jeden z czarnych rycerzy nasadzi³ na pikê okrwawion¹ g³owê

Ferndina i wolno skierowa³ siê w stronê zamku. Inni ruszyli jego œla-

dem. Po kilku krokach ten, który jecha³ ostatni, odwróci³ siê i w³ad-

czym gestem wezwa³ Cymmerianina. Przechodz¹c przez zabitych,

Conan, chwiej¹c siê na nogach, podszed³ do swego nieoczekiwane-

go sprzymierzeñca. Spojrza³ mu prosto w twarz ukryt¹ pod dziw-

nym he³mem i natychmiast odwróci³ wzrok: takim ch³odem powia³o

z bezdennych czarnych oczu. Ledwie poruszaj¹c ciemnymi ustami,

jeŸdziec rzek³ g³uchym g³osem:

– Ogieñ wszystko strawi, wszystko zabierze... Dusze odzyskaj¹

spokój...

I wolno ruszy³ w stronê zamku.

background image

– 167 –

XIX

– Nie podoba mi siê to wszystko... – G³os Rudego Biorriego

wyrwa³ Conana z odrêtwienia. – Nie podoba siê, ale i tak trzeba tam

jechaæ. Masz tu konia, trzymaj wodze. Co prawda, nie mo¿e siê on

równaæ z twoim rumakiem, ale to ju¿ trudno. Ech, szkoda karego!

– Tak, Rudy, trzeba jechaæ i odszukaæ piwnice, o których mó-

wi³a stara Mergit. – Conan poklepa³ po zadzie dereszowat¹ koby³ê,

schwytan¹ przez Biorriego. – Czym oni karmili swoje konie?! Taki

zdechlak do zamku jakoœ mnie dowiezie, ale nie mam pojêcia, jak

bêdê wraca³. Chyba trzeba bêdzie kupiæ konia we wsi. No, jedziemy,

bo widzisz, zatrzymali siê, czekaj¹ na nas!

Conan wskoczy³ na konia i pojechali truchtem w stronê mostu,

gdzie czekali na nich tajemniczy czarni jeŸdŸcy. Widz¹c, ¿e Cym-

merianin pospiesza za nimi, znów wolno ruszyli ku zamkowi. Conan

obejrza³ siê, s³ysz¹c za plecami têtent kopyt – to Algras i kilku ludzi

ze wsi doganiali ich, najwyraŸniej nie dowierzaj¹c tamtym rycerzom,

którzy nie wiadomo sk¹d siê pojawili. Tak wiêc jechali dalej dwiema

niewielkimi grupkami: na czele czarni rycerze w rozwiewaj¹cych siê

opoñczach, triumfalnie, jak najcenniejsz¹ zdobycz, nios¹cy na ostrzu

kopii g³owê Ferndina, a nastêpnie Conan, Rudy Biorri i dziesiêciu

myœliwych z Benty.

Zamek by³ coraz bli¿ej. Wydawa³o siê, ¿e jego potê¿ne, ciemne

mury nie zosta³y wzniesione ludzkimi rêkoma, lecz same przez siê

wyros³y spod ziemi, tak jak d¹b wyrasta z ¿o³êdzi. Conan spogl¹da³

na wilgotne, stare kamienie i jak przedtem ciê¿ko mu by³o na duszy.

Kiedy jecha³ tutaj, s¹dzi³, ¿e skoro tylko jego miecz przeszyje

wroga – od razu poczuje b³ogi spokój. Okazuje siê jednak, ¿e choæ

zabi³ wroga, nie jest to jeszcze koniec drogi, i nie zazna³ spokoju.

Kopyta koni zadudni³y na grubych balach zwodzonego mostu

i czarni jeŸdŸcy skryli siê za skrzyd³em uchylonej bramy. Conan,

Biorri i inni równie¿ wjechali na podwórze i rozejrzeli siê zdziwie-

ni – czarni rycerze zniknêli, jakby w ogóle nigdy ich nie by³o. Biorri

pierwszy zobaczy³ w k¹cie podwórza stos cia³ s³u¿by z posinia³ymi,

wykrzywionymi grymasem œmierci twarzami. Algras zeskoczy³ z ko-

nia, podbieg³ i delikatnie uniós³ g³owê rudow³osej dziewczyny:

– Lejema! To Lejema, córka mojego s¹siada! O, Mitro, co on

z nimi uczyni³?! Jakie maj¹ straszne, napuchniête twarze! Tylko po

w³osach mo¿na poznaæ...

Conan podszed³ bli¿ej i przyjrza³ siê uwa¿nie:

background image

– 168 –

– To trucizna, Algrasie! Przeklêty Ferndin by³ jednym ze s³ug Czar-

nego Seta, a oni najchêtniej u¿ywaj¹ trucizny... Wiele razy widzia³em,

jak ludzie umieraj¹ od tego. Lepszy jest cios miecza prosto w serce!

Popatrz, tu s¹ jeszcze dwie dziewczyny i ... Biorri, chodŸ szybko!

Rudy podbieg³ do Cymmerianina, spojrza³ we wskazanym kie-

runku i gwizdn¹³ cicho:

– A wiêc to tak... Prawdê mówi¹c, tak te¿ s¹dzi³em! Znaczy, ¿e

Mergit...

– Tak, to jej psy, i gdyby nie one, z pewnoœci¹ ju¿ byœmy nie

¿yli. On chyba czeka na nas!

Ogromny czarny pies, ledwie widoczny w cieniu okapu, sta³ przy

niewielkich otwartych drzwiach, nie spuszczaj¹c z Cymmerianina

pa³aj¹cych oczu.

– Na Kroma, ju¿ wolê ich w tej postaci, czy te¿ tak s¹dzisz,

Rudy? No to chodŸmy. – Conan odwróci³ siê do Algrasa: – Pójdziesz

z nami, a reszta niech czeka na podwórzu. ZnajdŸ te¿ gdzieœ mocny

sznur i pochodniꠖ chyba nam siê przydadz¹.

Cymmerianin zdecydowanym krokiem ruszy³ za psem, który

skry³ siê za drzwiami. Poczekawszy na Biorriego i Algrasa, Conan

pochyli³ g³owê i wszed³ do w¹skiego korytarza. Ku jego zdumieniu

nieco dalej, tam, gdzie ³¹czy³y siê dwa przejœcia, p³onê³a pochodnia,

wetkniêta w szczelinê miêdzy kamieniami. Cymmerianin wyci¹gn¹³

j¹ i rozejrza³ siê, niepewny, w któr¹ stronê siê udaæ. Lewy korytarz

nikn¹³ w ciemnoœci i nawet œwiat³a dwóch pochodni by³o za ma³o,

¿eby siê zorientowaæ, dok¹d prowadzi. Prawy korytarz wcale nie by³

lepszy.

– Mergit mówi³a, ¿e piwnice znajduj¹ siê w zachodnim skrzy-

dle. Ej, Algrasie, czy bywa³eœ w zamku? – G³os Cymmerianina g³u-

cho zabrzmia³ w pustych korytarzach.

– Bywaæ, bywa³em, jednak nie tutaj, lecz w komnatach barona

Dissa, kiedy wydawa³ mi polecenia w zwi¹zku z polowaniem. A do-

k¹d idziemy? Powiedz, czego szukasz, mo¿e potrafiê ci pomóc.

– Gdzie s¹ stare piwnice na wino? Wiem, ¿e nad nimi znajduj¹

siê apartamenty dla najdostojniejszych goœci...

– To w tym koñcu, gdzie jest królewska sypialnia. Musimy iœæ

w lewo.

Z obna¿onymi mieczami ostro¿nie ruszyli naprzód. Ciemnoœci

rozstêpowa³y siê przed œwiat³em pochodni, w¹ski korytarz d³ugo wi³

siê niczym górska œcie¿ka, a¿ wreszcie doprowadzi³ do zamkniêtych

dêbowych drzwi.

background image

– 169 –

– No i proszꠖ mrukn¹³ rozczarowany Biorri – zamkniête! Ech, pie-

sku, piesku, czemuœ nie pokaza³, którêdy mamy iœæ! Trzeba bêdzie wracaæ.

– Rudy, popatrz lepiej pod nogi i powiedz, co to takiego. – Co-

nan, oparty plecami o drzwi, z uwag¹ przypatrywa³ siê ciemnym pla-

mom na pod³odze. Algras, podejdŸ bli¿ej i poœwieæ.

– Tak jakby krew, i w dodatku ca³kiem œwie¿a – jêkn¹³ Bior-

ri. – Chyba nieœli zar¿niêtego barana... – Nagle urwa³ i zblad³. – Ale

jak przeszli przez zamkniête drzwi?

– Po tej bitwie coœ ci w g³owie szwankuje. Sam siê przecie¿

domyœli³eœ, co to byli za rycerze, a teraz dziwisz siê, ¿e têdy prze-

szli. Trzymaj pochodnie, a my z Algrasem popchniemy drzwi. Przez

tyle lat zawiasy musia³y ju¿ przerdzewieæ...

Schowali miecze do pochew i z ca³ych si³ naparli na dêbowe

deski. Zatrzeszcza³y, ale nie podda³y siê.

– No, jeszcze raz! Nie, nic z tego, trzeba inaczej.

Cofnêli siê i z rozbiegu mocno uderzyli ramionami w pociem-

nia³e drzwi, które z trzaskiem wyrwa³y siê z zawiasów.

– Rudy, dawaj pochodniê, zobaczmy, co jest tam dalej!

Przest¹pili próg i znaleŸli siê w niewielkiej komnacie bez okien.

Na œrodku sta³ stó³ pokryty grub¹ warstw¹ kurzu, a na nim pali³a siê

maleñka lampka. P³omyk ognia zatrzepota³, gdy z korytarza wdar³

siê strumieñ powietrza.

– Niech nas Mitra ma w swej opiece! – mrukn¹³ Algras. – Wiesz,

Cymmerianinie, nigdy w ¿yciu niczego siê nie ba³em, ale tym razem

czujê siê jakoœ dziwnie... Po coœmy tu leŸli? Do czego potrzebne ci

s¹ te stare piwnice? Sam widzisz, ¿e kryje siê w nich jakaœ si³a nie-

czysta! Tfu, tfu, ma³o nam jeszcze by³o barona Ferndina...

– Nie bój siê i idŸ za mn¹! Wiem, co robiê, a i ty zaraz zrozu-

miesz. Biorri, nie szczêkaj zêbami, bo sobie jêzyk odgryziesz. Nie

ulega w¹tpliwoœci, ¿e idziemy dobr¹ drog¹... No tak, ale gdzie teraz?

Chyba trzeba wejœæ po tych schodach, ale s¹ takie zmursza³e, ¿e tyl-

ko patrzeæ, jak siê zawal¹...

Conan ostro¿nie stan¹³ na pierwszym stopniu schodów, prowa-

dz¹cych do ciemnego w³azu w suficie. Stopnie groŸnie trzeszcza³y,

a porêcz chwia³a siê, w ka¿dej chwili mog¹c siê z³amaæ pod ciê¿a-

rem Cymmerianina. Dwa schodki rozsypa³y siê, ledwie dotkn¹³ ich

nog¹, ale mimo wszystko szczêœliwie dotar³ do ciemnego otworu.

Wtedy pochyli³ siê i zawo³a³ w dó³:

– W³aŸcie tutaj, tylko ostro¿nie! Jeœli schody wytrzyma³y mój

ciê¿ar, nie za³ami¹ siê pod wami. Ty, Biorri, pierwszy, Algras za tob¹!

background image

– 170 –

Lekko, jak wiewiórka, Rudy wbieg³ po zgni³ych schodkach i znik-

n¹³ w ciemnym otworze. Algras wchodzi³ wolno, wymacuj¹c ka¿d¹

deskê i czepiaj¹c siê palcami pokruszonych kamieni zimnej œciany.

Kiedy, stêkaj¹c, z ostatniego chwiejnego stopnia przeszed³ na twar-

d¹ pod³ogê, za jego plecami rozleg³ siê huk i stare schody runê³y,

odcinaj¹c im odwrót. Lampka na stole zamruga³a i zgas³a. Cofn¹w-

szy siê od otworu w pod³odze, Algras rzek³ schrypniêtym g³osem:

– Aleœ nas zaprowadzi³, Cymmerianinie! Czy¿byœ szuka³ skar-

bów barona? On przechowywa³ swe pieni¹dze nie tutaj, lecz u ksiê-

cia w Menorze. Gdybym wiedzia³, za nic nie poszed³bym z tob¹!

Conan rozgl¹da³ siê, nie zwracaj¹c ¿adnej uwagi na rozz³o-

szczonego Algrasa. Znajdowali siê w ogromnej sali, niegdyœ bogato

umeblowanej i ozdobionej poz³acan¹ boazeri¹. Teraz ca³a poz³ota

z³uszczy³a siê, zamiast drogich tkanin ze œcian zwisa³y zakurzone

szmaty, a œwiat³o dzienne z trudem przebija³o siê przez szczeliny

w grubych okiennicach. W k¹cie le¿a³y zwalone na kupê stare koœla-

we sto³y i po³amane fotele. Oprócz paradnych drzwi Cymmerianin

dostrzeg³ w pó³mroku mniejsze drzwi po obu koñcach sali. Od razu

uzna³, ¿e na g³ówne wejœcie nie warto zwracaæ uwagi, wskaza³ swym

towarzyszom jedne ma³e drzwi, a sam skierowa³ siê do drugich. Biorri

wzi¹³ pochodniê z r¹k Algrasa, kucn¹³ w ciemnym k¹cie i zacz¹³

badaæ kurz i pajêczyny na pod³odze. Gdy nagle us³ysza³ obok ciche

skrzypniêcie, zerwa³ siê na równe nogi i schwyci³ miecz. Ale to tyl-

ko porusza³y siê drzwi, ledwie trzymaj¹ce siê na jednym zardzewia-

³ym zawiasie. Biorri ostro¿nie pchn¹³ je rêk¹ i z lêkiem zajrza³ do

ciemnego lochu. I w tym momencie pod sklepieniem sali zahucza³

jego krzyk, od którego sp³oszy³y siê nietoperze:

– Tutaj! Conanie, spójrz, oni byli tutaj!

Cymmerianin podbieg³ do Biorriego. Algras choæ niechêtnie te¿

ruszy³ siê z miejsca i poszed³ zobaczyæ, co takiego znalaz³ Rudy.

Conan i Biorri znów spojrzeli po sobie porozumiewawczo, a Al-

gras cofn¹³ siê przera¿ony:

– O, Mitro, chroñ nas przed si³¹ nieczyst¹! To wilcze tropy!

IdŸmy st¹d, z wilko³akami nie bêdê wiêcej walczy³, nie jestem cza-

rownikiem ani magiem, a i wy chyba te¿... Cymmerianinie, czyœ ty

oszala³, ocali³eœ g³owê w polu po to, by tu j¹ z³o¿yæ? No to trzeba

by³o iœæ samemu, po coœ wzi¹³ nas?!

– Czy wreszcie zamilkniesz?! – warkn¹³ rozsierdzony Conan. –

Myœla³em, ¿e jesteœ solidnym cz³owiekiem, ¿e nie jesteœ tchórzem,

bo przecie¿ w pojedynkê chodzi³eœ na niedŸwiedzia, a ty ledwie zo-

background image

– 171 –

baczy³eœ na pod³odze œlady wilków, od razu ze strachu w³azisz na

œciany! Przypatrz siê lepiej, co to za wilki, czy te œlady nie nale¿¹ do

psów?

Algras kucn¹³ obok i przyjrza³ siê dobrze:

– Tak... rzeczywiœcie jakby psy... Ale sk¹d mog³y siê tu wzi¹æ?

Nie, Cymmerianinie, mów, co chcesz, ale to jednak s¹ wilko³aki!

Zastanów siê: tu, w sali, nie ma ani jednego œladu, a zaczynaj¹ siê

dopiero za drzwiami. No i co na to powiesz, czy nie mam racji?

– To powiem, ¿e masz milczeæ i iœæ za mn¹, tak czy owak nie

mo¿emy wracaæ. Chyba ¿e chcesz skrêciæ kark, skacz¹c w dó³. ChodŸ-

my! Popatrz, nawet Biorri ju¿ siê nie trzêsie. Dobrze œwieæcie, gdzieœ

tu powinno byæ zejœcie – zaszliœmy ju¿ zbyt wysoko, a mnie s¹ po-

trzebne piwnice. Stare piwnice, w których przechowywano wino!

Conan pochyli³ siê i œmia³o przeszed³ przez niskie drzwi. Za nim,

ci¹gle jeszcze niespokojny, ale staraj¹c siê nie zostawaæ w tyle, drepta³

Biorri, a na koñcu, mocno œciskaj¹c miecz w rêku i ogl¹daj¹c siê co

jakiœ czas, pospieszy³ Algras. W lesie zna³ ka¿dy szmer, krzyk ptaka

zapowiada³ mu obecnoœæ zwierzyny, zmiêta trawa wskazywa³a dro-

gê, a tutaj, w tych ciemnych, zatêch³ych korytarzach, czu³ siê jak

pogrzebany ¿ywcem. „Brr! Nie chcia³bym byæ baronem, ani nawet

ksiêciem, ¿eby ca³e ¿ycie spêdzaæ w takim kamiennym wiêzieniu!” –

wzdrygn¹³ siê, s³uchaj¹c kroków swych towarzyszy. Nagle Conan

i Biorri stanêli i Algras z rozpêdu wpad³ na nich, nieomal przebija-

j¹c Rudego mieczem.

– Zabierz to, przyjacielu, bo przelejesz m¹ niewinn¹ krew. –

Biorri da³ Algrasowi kuksañca w bok, doprowadzaj¹c go do przy-

tomnoœci. – Conan wie, co robi, i s¹dzê, ¿e nie trzeba bêdzie wal-

czyæ. Tylko dlaczego te schody znów prowadz¹ do góry, a nie na

dó³? Mo¿e skrêciliœmy w z³¹ stronê?

– Nie, œlady tu prowadz¹, a tak¿e krople krwi... Przynajmniej

dobrze, ¿e te schody s¹ z kamienia. Przeklête lochy, dlaczego tyle

ich porobiono? Tu i w Menorze...

– W Menorze to co innego... Ka¿d¹ noc zgodzi³bym siê wêdro-

waæ nimi, ¿eby tylko czeka³o tam to, co ciebie!

– Nic prostszego! Najpierw nadstaw w³asn¹ g³owê, a potem

za¿ywaj rozkoszy. No, starczy mielenia jêzykiem, idziemy! A ty,

Algrasie, schowaj miecz, bo faktycznie przedziurawisz nim Rudego,

a kto wtedy zaœpiewa nam wieczorem?

Algras, s³ysz¹c ich pewne g³osy, nabra³ nieco odwagi i zacz¹³

siê wspinaæ na strome kamienne schody. A potem znów skrêcali to

background image

– 172 –

w jedn¹ stronê, to w drug¹, a¿ wreszcie dotarli do prowadz¹cych w dó³

schodów. Ciemne plamy na pod³odze wskazywa³y im drogê.

Chyba to w³aœnie by³y te stare piwnice na wino. Pali³a siê za-

tkniêta w œcianê pochodnia, s³abo oœwietlaj¹c sklepiony sufit, wytar-

t¹ kamienn¹ pod³ogê i wielk¹ p³ytê z ¿elaznym pierœcieniem. Wokó³

p³yty, niczym czarne zjawy, siedzia³o siedem czarnych psów, nie

spuszczaj¹c z ludzi gorej¹cych, czerwonych oczu.

Na uboczu, wpatrzona w œcianê niewidz¹cymi oczami, poniewie-

ra³a siê g³owa Ferndina; nieŸle jej siê dosta³o od psich zêbów – fircy-

kowata bródka i wojownicze w¹sy zamieni³y siê w ¿a³osne k³aki, d³u-

gie czarne w³osy, za które psy ci¹gnê³y g³owê, zbi³y siê w okropny

ko³tun. Conan podszed³ bli¿ej i pochyli³ siê nad szcz¹tkami wroga.

– Popatrz, Biorri: niby on, a jednoczeœnie jakby ktoœ inny! Fern-

din by³ niewiele starszy ode mnie, a to czaszka starca, a¿ dziw, ¿e ma

czarne w³osy...

– Czary, przyjacielu, czary! Ci przeklêci magowie nawet stulet-

ni¹ staruchê mog¹ zamieniæ w niewinn¹ dziewczynê, ale ty wiesz

o tym lepiej ode mnie! Pamiêtasz, jak mi opowiada³eœ o tej œlicznot-

ce, która tak ci siê wiesza³a na szyi?

Psy patrzy³y, jakby na coœ czekaj¹c. Conan podszed³ do Algra-

sa, który z lêkiem zerka³ na psy, i wzi¹³ od niego grub¹ linê.

– Powinna wytrzymaæ... Zaraz przywi¹¿ê j¹ do pierœcienia i spró-

bujemy œci¹gn¹æ p³ytê. Raz, dwa – Biorri, pod³ó¿ coœ z boku! Tak,

dobrze! Jeszcze trochê! Posz³a!

P³yta ze zgrzytem ruszy³a z miejsca i rysuj¹c pod³ogê odjecha³a

na bok. Algras i Conan chcieli zajrzeæ w ziej¹c¹ otch³añ, ale ostrze-

gawczy pomruk psów kaza³ im siê cofn¹æ o krok. Jeden za drugim

psy skaka³y, znikaj¹c w piekielnych ciemnoœciach. Ostatni schwyci³

oszpecon¹ g³owê Ferndina, potrz¹sn¹³ ni¹ wœciekle, uderzaj¹c o ka-

mienie, i skoczy³ w œlad za innymi.

Przez jakiœ czas panowa³a kompletna cisza, a potem Conan wzi¹³

pochodniê, zajrza³ do piwnicy i powiedzia³:

– Nic nie widaæ, g³êboko tam i ciemno. Trzeba zejœæ. Nawet s¹

tutaj schody.

Chwila – i znikn¹³ w podziemiach, pozostawiaj¹c na górze Algra-

sa i Biorriego. Przys³uchuj¹c siê jego cichn¹cym krokom, równie¿

oni zaczêli czym prêdzej schodziæ na dó³.

Conan sta³ w milczeniu, oœwietlaj¹c kupê koœci, niemal do czysta

obgryzionych przez szczury. Resztki bogatej niegdyœ odzie¿y mówi³y

same za siebie: to byli oni, nieszczêœni synowie barona Dissa...

background image

– 173 –

Algras z jêkiem osun¹³ siê na kolana:

– O, Mitro! Teraz wszystko rozumiem! To ich dusze b³¹ka³y siê

po zamku pod postaci¹ czarnych psów, to oni pomogli rozprawiæ siê

z Ferndinem!

– Tak, Algrasie, to oni! Ferndin zabi³ i starego barona, i baro-

now¹, i ich synów, a teraz równie¿ jego g³owa znalaz³a siê w tej piw-

nicy! Ale gdzie ona jest? Biorri, gdzie podzia³a siê g³owa tego ³otra?

Biorri nie odpowiada³. Sta³ do nich ty³em, ostrzem sztyletu wy-

d³ubuj¹c ze œciany jakiœ kamieñ. Gdy podeszli bli¿ej, zobaczyli, ¿e

usi³uje usun¹æ warstwê jasnych kamieni, którymi za³o¿one by³o wej-

œcie do jednej z nisz na beczki. Algras i Conan bez s³owa chwycili

za sztylety i zaczêli nimi poszerzaæ szczeliny miêdzy kamieniami.

Hartowana sta³ dzwoni³a, na wszystkie strony lecia³y kamienne okru-

chy i wkrótce powsta³ otwór, przez który mo¿na by³o przecisn¹æ rêkê.

Conan zbli¿y³ twarz do dziury i natychmiast siê cofn¹³ – smród roz-

k³adaj¹cych siê zw³ok uderzy³ w nos, md³oœci podesz³y do gard³a.

Zakas³a³ i ze zdwojon¹ si³¹ zacz¹³ kruszyæ miêkki kamieñ. Otwór

stawa³ siê coraz wiêkszy, ods³aniaj¹c p³ytk¹ niszê. Staraj¹c siê tam

nie patrzeæ, Biorri pracowa³ stêpionym ju¿ sztyletem, walcz¹c z ka-

mieniami jak z ¿ywym wrogiem. Spod r¹k Cymmerianina i Algrasa,

który wreszcie zrozumia³, o co chodzi, wylatywa³y wielkie kamien-

ne bry³y.

Wkrótce mur zosta³ ca³kiem rozebrany. Wziêli pochodnie i zaj-

rzeli. Tak, to by³a ona, Mergit! Kiedy tylko Conan ujrza³ psy siedz¹-

ce wokó³ p³yty, natychmiast domyœli³ siê, kogo spotkali w lesie. I te-

raz pozna³ jej sukniê, nakrycie g³owy i w³osy, gêst¹ fal¹ opadaj¹ce

na ramiona... Tylko ¿e zamiast twarzy pustymi oczodo³ami spogl¹-

da³a na niego naga czaszka z wyszczerzonymi w triumfalnym uœmie-

chu œnie¿nobia³ymi zêbami... Conan opuœci³ oczy i dojrza³ u jej nóg

g³owê Ferndina. Przykute do œciany rêce ci¹¿y³y ku ziemi, i Conan,

nie mog¹c znieœæ tego widoku, zamachn¹³ siê mieczem i przer¹ba³

³añcuch. W podziemiach rozleg³o siê ni to westchnienie ulgi, ni to

jêk – i szcz¹tki kobiety runê³y na g³owê jej wroga.

– Teraz nale¿y spe³niæ ich ostatni¹ wolê. Gdy siê jakoœ st¹d

wydostaniemy, zniesiemy do piwnic i komnat zamkowych ca³e drze-

wo i chrust... Jeœli bêdzie za ma³o, przywieziecie ze wsi. ChodŸmy,

bo trzeba to zrobiæ jeszcze dziœ!

Nie ogl¹daj¹c siê, Conan poszed³ na górê, a za nim pospieszy³

Biorri. Algras ci¹gle jeszcze klêcza³ wœród rozrzuconych kamieni,

odmawiaj¹c modlitwy za zmar³ych.

background image

– 174 –

S³oñce chyli³o siê ju¿ ku zachodowi, kiedy u³o¿ono ostatni¹ garœæ

drew i ostatni¹ wi¹zkê chrustu. Na podwórzu zamku zebrali siê chy-

ba wszyscy mieszkañcy Benty, którym Algras opowiedzia³ to, co

widzia³ sam i o czym dowiedzia³ siê od Cymmerianina. Conan sta³

na szerokich schodach, rozgl¹daj¹c siê i kogoœ szukaj¹c wzrokiem.

– Gdzie siê podzia³ ten nasz zuch? Zaraz trzeba bêdzie podpa-

liæ chrust, a jego jak nie ma, tak nie ma... Czy¿by gdzieœ znalaz³

dzban wina i nie mo¿e siê od niego oderwaæ? Ej, Rudy, Rudy! Chy-

ba znów trzeba bêdzie przeszukiwaæ ca³y zamek...

Jednak w tej w³aœnie chwili ze stajni wyjrza³a znajoma twarz.

Rudy potrz¹sn¹³ rozczochranymi w³osami i spojrza³ na Conana. Cym-

merianin otworzy³ ju¿ usta, ¿eby go solidnie zwymyœlaæ, ale Biorri

przy³o¿y³ palec do ust i machn¹³ rêk¹, wzywaj¹c go do siebie.

Conan poleci³ Algrasowi jeszcze trochê poczekaæ i pobieg³ do

stajni.

– Ju¿ myœla³em, ¿e trzeba ciê bêdzie spaliæ razem z tymi wszyst-

kimi zmar³ymi! Gdzie siê szwendasz? Odpowiadaj, co tak mru¿ysz

oczy jak syty kot? Zaraz ci...

Biorri przerwa³ mu:

– Zdaje siê mówi³eœ, ¿e nie masz ju¿ co robiæ w Redbornie? Fern-

din zabity, zamek zaraz siê spali i mo¿na bêdzie siê st¹d wynosiæ...

– No tak, bo po co traciæ czas? I tak ju¿ zbyt d³ugo polowa³em

na tego kundla... Czekaj, czekaj, Rudy! A miecz? Tfu, przeklêty Fern-

din! Przez tych nieboszczyków nieomal zapomnia³em o najwa¿niej-

szym! Przed chwil¹, kiedy ciê szuka³em, zajrza³em do stajni – nie

by³o tam jego ogiera. A wiêc gdzie jest? Zbroja i miecz pewnie s¹

w pokojach barona. Trzeba tam pójœæ, póki jeszcze czas...

– Nie gor¹czkuj siê i chodŸ tutaj, chcê ci coœ pokazaæ. – Biorri

poci¹gn¹³ go za rêkaw do ciemnego k¹ta, gdzie le¿a³a kupa s³omy. –

Spójrz, ile w tym zamku tajnych drzwi! Na szczêœcie w niektórych

pozostawiono klucze, tak jak tutaj. Widzisz?

Cymmerianin, który równie dobrze widzia³ w dzieñ, jak i w no-

cy, ju¿ wypatrzy³ niepozorne, ale mocne drzwi, obite poprzecznymi

¿elaznymi sztabami. Biorri triumfalnie dwa razy przekrêci³ ogromny

klucz tkwi¹cy w zamku. Na widok tego, co ukaza³o siê ich oczom,

Conan a¿ zakl¹³ z zachwytu. Klepn¹³ Rudego po ramieniu i wszed³

za nim do wielkiego pomieszczenia z zakratowanym oknem pod sa-

mym sufitem. Przywi¹zany do stalowego, umocowanego do œciany

pierœcienia, sta³ tu¿ przed nim z³ocisty ogier. Spogl¹da³ pa³aj¹cymi

oczami i niecierpliwie potrz¹sa³ jasn¹ grzyw¹.

background image

– 175 –

Pod przeciwleg³¹ œcian¹, jak w zbrojowni, sta³a szeroka ³awa,

pokryta drogim dywanem. Roz³o¿one by³y na niej czêœci ksi¹¿êcej

zbroi – nagrody zwyciêzcy w Œwiêtym Turnieju – a na œcianie wisia³

miecz w bogato zdobionej pochwie. Conan wzi¹³ go i przyjrza³ siê

b³yszcz¹cej klindze: tak, to by³ ten sam miecz, o który walczy³ na

turnieju: oto œwiêty znak Mitry i herb ksi¹¿êcy...

Odetchn¹³ pe³n¹ piersi¹ i rozejrza³ siê doko³a: znów zobaczy³

konia, Rudego Biorriego, spogl¹daj¹cego nañ z przebieg³ym uœmiesz-

kiem, i nagle jak gdyby pêk³a stalowa obrêcz, œciskaj¹ca do tej pory

jego pierœ – zrobi³o mu siê lekko na duszy, znów chcia³o siê œmiaæ,

pêdziæ galopem w nieznane, podzwaniaj¹c zbroj¹ i poganiaj¹c gor¹-

cego konia... Z³ocistorudego konia!

Ogieñ, jak nienasycony zwierz, wdar³ siê natychmiast do kom-

nat i podziemi starego zamku, po¿eraj¹c najpierw drwa i chrust, a po-

tem chciwie rzucaj¹c siê na boazerie i obicia œcian, na belki sufito-

we. Odjechawszy nieco, Conan, Biorri i mieszkañcy Benty patrzyli,

jak z w¹skich okien wylatuje dym i wyrywaj¹ siê jêzyki p³omieni.

Po¿ar sro¿y³ siê ju¿ z ca³¹ moc¹, zajê³y siê dachy wie¿ obserwacyj-

nych, k³êby dymu wzbi³y siê pod same niebo, zlewaj¹c z ciemnymi

wieczornymi ob³okami...

– Patrzcie, patrzcie, co to?! – rozleg³y siê przestraszone g³osy.

Biorri, poklepuj¹c po cienkiej szyi pochrapuj¹c¹ Zoldê, wy-

szepta³:

– To oni, Conanie, otrzymali wreszcie to, czego chcieli...

Czarniejsi od najczarniejszego dymu ogromni jeŸdŸcy jeden

za drugim wynurzali siê z buzuj¹cego ognia i bezg³oœnie popêdza-

j¹c konie ulatywali w górê, w pomarañczowe niebo. Jeden, drugi,

trzeci...

Oto i siódmy wychyn¹³ z ognia. W tym samym momencie z trza-

skiem i hukiem zawali³ siê dach; s³up p³omieni wystrzeli³ ponad roz-

palone kamienie, rycz¹c jak rozjuszony potwór. JeŸdŸcy zatoczyli

kr¹g na wysokoœciach, jakby ¿egnaj¹c siê z rodow¹ siedzib¹, i po-

mknêli dalej, ku ob³okom, zlewaj¹c siê z k³êbami dymu.

– Widzia³eœ j¹, Conanie?

– Tak... Siedzia³a na koniu ostatniej zjawy, a wiatr rozwiewa³

jej w³osy...

– Mogê przysi¹c, ¿e nam pomacha³a. – Biorri otar³ nieproszo-

n¹ ³zê i poci¹gn¹³ nosem.

– No dobrze, to wszystko, teraz niech siê dopala... JedŸmy do

wsi, odpoczniemy tam, zjemy coœ, a rano wyruszymy w drogê.

background image

– 176 –

– Do Menory, do ksiê¿nej? – Biorri, ci¹gle jeszcze poci¹gaj¹c

nosem, zerkn¹³ filuternie na Conana.

– Wiesz, Rudy, chyba poproszê ciê, ¿ebyœ przekaza³ Lawinii...

to znaczy ksiê¿nej, ten miecz i przy okazji opowiedzia³ jej o wszyst-

kim, co siê tu wydarzy³o... Przecie¿ jesteœ mistrzem od takich opo-

wieœci. Ona ciê za to szczodrze wynagrodzi i zobaczysz, ¿e a¿ do

nastêpnego œwiêta bêdziesz bez przerwy wesó³ i pijany!

– A dlaczego, Conanie, sam nie chcesz zawieŸæ jej miecza? Prze-

cie¿ tak prosi³a, ¿ebyœ wróci³, tak patrzy³a ci w oczy!

– Nie, Biorri, nie wrócê do miasta, gdzie widziano, jak zosta-

³em pokonany. Nie mam tam co robiæ. Przeprowadzê ciê przez las,

a potem siê rozstaniemy: ty pojedziesz do Menory, a ja...

Umilk³ i zaduma³ siê. Biorri ze œmiechem da³ mu kuksañca w bok:

– Chcesz, ¿ebym zgad³, dok¹d siê wybierzesz?

Conan pog³aska³ miêkk¹ grzywê z³ocistego rumaka i uœmiech-

n¹³ siê szeroko, b³yskaj¹c zêbami:

– Przecie¿, filucie, odgad³eœ to ju¿ wówczas, kiedy jechaliœmy

do Redbornu!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
64 Donnell Tim Conan I Podziemie Niewoli
Conan i podziemie niewoli
Conan 56 Conan zwyciązca
Conan 51 Conan Pan czarnej rzeki
Conan 60 Conan wyzwoliciel
Conan 12 Conan buntownik
Conan 26 Conan mistrz
Conan Xuthal
Conan 47 Conan i szalony bóg
Conan 4 Conan obieżyświat
Conan 50 Conan Gladiator
Conan 7 Conan wojownik
Conan 63 Conan i Prorok Ciemności
Conan 20 Conan z Aquilonii
Conan 72 conan i widmo przeszłości
Conan 42 Conan i szmaragdowy lotos
Conan Stygian Spells
Conan 43 Conan nieugięty

więcej podobnych podstron