Mithiana - Pod innÄ… nazwÄ…, Niniejszym oświadczam, że nie jestem autorką poniższego tekstu


Niniejszym oświadczam, że nie jestem autorką poniższego tekstu. Autorem jest Didodikali, a oryginał - By any other name znajduje się w tym miejscu: http://www.lizardlounge.com/Natasha/Didodikali/snake/byanyothername.html

A teraz do rzeczy:

POD INNĄ NAZWĄ


autor: Didodikali
tłumaczenie: Mithiana


To, co zowiem różą,
Pod inną nazwą równie by pachniało.
Shakespeare

Rozdział I
Podpucha

Nie mogę uwierzyć, że mają mnie za lesbijkę. To prawda, że jestem jedyną dziewczyną grającą na pozycji Szukającego w Hogwarcie, odkąd lata temu pani Hooch wywalczyła dziewczętom prawo gry. I prawdą jest, że męska część Gryffindoru wciąż wyzywa mnie na quidditchowe jeden na jeden, że ogrywam ich bez litości, a wywijając wokół nich ósemki kopię te napompowane quidditchową ambicją zadki, broniąc swojego miejsca w rezerwowym składzie drużyny.

Tak, jestem w rezerwowym składzie. Byłabym w podstawowym, gdyby nie James, on to mógłby być zawodowcem, gdyby chciał. Ale to mój przyjaciel, więc staram się nie życzyć mu zbyt intensywnie, żeby spadł z miotły i dał mi szansę. Jakby to w ogóle było możliwe! Jest na to za dobry. Można więc śmiało powiedzieć, że nie gram dla sławy i chwały, ale dlatego, że kocham tę grę. Rezerwowe składy rzadko zwracają na siebie uwagę. Na większości meczy mamy puste trybuny. Nikt poza Huncwotami nie przychodzi, ale to fanatycy quidditcha, więc się nie liczą.

A za każdym razem, kiedy stoję w takiej szatni, wdychając słodko-kwaśny zapach dorastających chłopców, zgrzana po mocnej grze, naga i zlana potem… Oooooooch. Mniam.

Nie mogę uwierzyć, że mają mnie za lesbijkę. Podejrzewam, że gdybym dziewczynom opowiedziała, jakie zabójcze są męskie szatnie, musiałabym staczać dwa razy więcej quidditchowych pojedynków, więc tak sobie myślę, że z tą lekko podejrzaną reputacją da się żyć.

Jednak ponieważ jestem jedyną dziewczyną w drużynie - prawdę mówiąc, we wszystkich drużynach - szkoła nie ma szatni dla dziewczyn. Na treningach i meczach zazwyczaj wykorzystuję szatnię Hufflepuffu. Nie lubię szatni Krukonów, cała jest wylepiona wkurzającymi plakatami o strategii w quidditchu i do tego jeszcze te gadające lustra, nieustannie radzące, jak unikać najczęstszych fauli. Na Merlina, jeśli jakakolwiek gra nie powinna być przeintelektualizowana, to quidditch!

A w przypadku, gdy rezerwy Gryffindoru grają z rezerwami Hufflepuffu, wykorzystuję szatnię Slytherinu. Lubię ślizgońską szatnię, zaciszną i zieloną, a ci rozgrzani, spoceni Czystokrwiści pachną tak samo smakowicie, jak rozgrzani, spoceni Puchoni… Boże, nie wierzę, że mają mnie za lesbijkę!

Tak. W każdym bądź razie, Puchoni - słodcy, ufni, rycerscy Puchoni - dali mi klucz, ale Ślizgoni… Uuuu, nie. Za każdym razem, gdy chcę skorzystać z wężowych szatni, muszę prosić Ślizgona, żeby mnie tam wpuścił.

I zazwyczaj proszę Seva, bo to mój partner na eliksirach i nie taki straszny dupek, jak reszta gadów. Też już go przyuczyłam. Mówię: „Czy będziemy się kłócić i skończy się na osobistym poleceniu Dumbledore'a, czy też po prostu dasz mi ten cholerny klucz?”, a Sev wtedy uśmiecha się kpiąco, wręcza mi klucz i dodaje: „Mam go z powrotem sekundę po tym, jak skończysz, albo zatruję ci sok z dyni”.

Tak, owocna to współpraca. Rozumiecie więc, że Sev pierwszy przyszedł mi na myśl, gdy potrzebowałam pomocy z operacją, która zyskała kryptonim „Sikorka kontra Tłuczek”.

Nie?

Pozwólcie, że wytłumaczę…


* * *

Znalazłem Lily na tyłach pracowni eliksirów przeznaczonej dla uczniów siódmego roku, stojącą w wyrysowanym kredą magicznym kręgu. Wymachiwała różdżką na cztery strony świata.

- Jeśli przywołujesz demony, oto jestem.

Nawet powieka jej nie drgnęła.

- Nie przywołuję, możesz wyluzować.

- To nawet dobrze, bo stoisz wewnątrz kręgu. W ten sposób skończysz posiekana na drobno.

Lily odwróciła się i wykonała ostatnie machnięcie różdżką.

- Oooo, czyżbyś martwił się o mnie, Sev?

- Skąd! Absolutnie nie! Upewniam się tylko, że nie będę musiał w ramach szlabanu zmywać z posadzki twoich resztek. Nie mogłabyś robić tego w lesie, tam by cię robale zżarły?

- Potrzebowałam kamiennej posadzki, żeby krąg był idealny - odparła. Zaklęcia to zawsze był jej ulubiony przedmiot. Nie mam pojęcia, co szykowała jako swoją pracę zaliczeniową. Co prawda jestem pewien, że to nic czarnomagicznego ani z pogranicza demonologii, ale cokolwiek to było, na łatwe nie wyglądało.

- Hmm, to może chcesz zrobić eliksir do uprzątania zwłok jako pracę domową?

Spojrzała na mnie dziwnie.

- Och, Sev... - Powtarzam jej wciąż, żeby tak do mnie nie mówiła, ale to jak grochem o ścianę. Ta dziewczyna robi, co jej się żywnie podoba.

Zebrała resztki pracy z Zaklęć i wciągnęła składniki do pracy domowej z Eliksirów. Wyjąłem szkła i szybko zapaliłem płomyk pod kociołkiem. Wzięliśmy się do pracy.

Godzinę później mieliśmy fiolkę różowej, straszliwie cuchnącej zawiesiny.

- Ergh. Ty próbujesz, Lily.

- Nie ma mowy. Ty próbujesz!

- Dlaczego ja? Myślałem, że jesteś jedną z tych surfażystek i masz ochotę na coś takiego.

Lily spojrzała na mnie złowrogo.

- Sufrażystek, nie surfażystek. I mam ochotę kopnąć cię w zadek, a nie rzucić ci na buty. To ma zły kolor. Nie wypiję tego.

- Ja też nie. Jeszcze raz - westchnąłem. Chyba za wcześnie zdjęliśmy z ognia. Gotować dokładnie dziesięć minut, to nie znaczy dziewięć i trzy czwarte. Spojrzałem na klepsydrę - dziesięciominutówkę, według odmierzaliśmy czas. Na bank, zepsuta. Sięgnąłem pod blat i wyciągnąłem inną.

Lily złapała kocioł i fiolkę i wylała zawartość do zlewu.

- Zastanawiałaś się kiedyś, gdzie spływają te wszystkie nieudane eliksiry? - zapytałem i zaraz sam sobie odpowiedziałem - Wprost do jeziora. Jako jedzonko dla wielkiej kałamarnicy.

- Biedactwo - odparła Lily śmiejąc się złowieszczo i poleciała na zaplecze po kolejną porcję składników, podczas gdy ja myłem kociołek przed drugą próbą.

Pomagam jej w Eliksirach, ona pomaga mi w Zaklęciach. Owocna to współpraca. Więc rozumiecie, że gdy poprosiła mnie o pomoc w operacji „Sikorka kontra Tłuczek”, w końcu powiedziałem „tak”.

Nie?

… Dobra, ja też nie rozumiem.

Rozdział II
Boisko


Każda zabawa jest fajna, dopóki ktoś nie straci oka
Mamy na całym świecie


Każdy sport udowadnia - moim skromnym zdaniem - że to, w co chcemy wierzyć, naprawdę istnieje. Drużyna, która tego dnia gra najlepiej - wygrywa, zwycięstwo jest cudowne, chwalebne i bardzo łatwo je odróżnić od przegranej. Ale nawet przegrana jest OK, tyle jest przecież honoru w uprzejmym uściśnięciu ręki po uczciwej walce. No i zawsze jest realna szansa, że przegrany zwycięży następnym razem.

Oczywiście sport to też zabawa. Uwielbiam być częścią drużyny, uwielbiam strategię, podniecającą, ostrą grę. No i ta szybkość! Jedyny problem w tym, że czasem nie leci się wystarczająco szybko…Ale po kolei.

Tylko najzagorzalsi fanatycy quidditcha przychodzą na mecze rezerwowych składów. Na nieszczęście, przyjaźnię się z paroma takimi fanatykami. Huncwoci są doprawdy kibicami najgorszego gatunku. Wrzeszczą i usiłują za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę, na przykład ustawiając się w żywe imię… To „L” Petera jest zawsze nieco koślawe.

Nie powinnam była tego zauważać. Quidditch jest nawet bardziej brutalny niż rugby. Czytaliście zasady? Pałkarze mają starać się zrzucić graczy przeciwnej drużyny z mioteł. Mają przy pomocy pałek odbijać w naszym kierunku twarde jak kamienie piłki, mają próbować nas zranić i wyeliminować z gry. Rewelacja, co?

I mimo, że ostatni raz spadłam z miotły w wieku lat trzynastu, zaliczyłam już jedną złamaną rękę, pięć połamanych żeber, a palców to już nawet nie pomnę ile. Z każdej gry wynoszę przynajmniej parę siniaków. A mimo to mogę uczciwie wyznać, że jestem co najmniej niezłym graczem (serio, gdyby James nie był niemal zawodowcem, byłabym w składzie podstawowym), bo nigdy nie straciłam przytomności i wciąż mam własne zęby, a nie jakąś tam żałosną mago-protetykę. Prawdę mówiąc jestem taka dobra, że jeszcze nigdy nie oberwałam tłuczkiem w głowę, czy to dzięki zręcznym unikom, czy też dzięki osłanianiu się ręką, co oczywiście tłumaczy większość z ogólnej liczby połamanych palców.

I właśnie wtedy, kiedy jak ostatnia kretynka zagapiłam się na żałosne występy huncwockich cheerleaderek, pałkarz Ravenclawu wykorzystał bezbłędnie nadarzającą się okazję i wymierzył tłuczkiem prosto w moją głowę. Uskoczyłam przed nim tylko po to, by zobaczyć następny tłuczek dokładnie metr od własnej twarzy. Na nieszczęście jeden z gryfońskich Ścigających z kaflem w ręku leciał na bramkę tuż pode mną, nie mogłam więc zanurkować. Poderwałam miotłę.

Generalnie był to dobry pomysł. W końcu ranny Szukający może zwykle jeszcze złapać znicza, podczas gdy nieprzytomny Szukający spada bezużytecznie na ziemię. Tym razem nie zdążyłam nawet pomyśleć o zasłonięciu się naramiennikiem. Tłuczek trafił mnie prosto w prawą pierś. Ból to był doprawdy niewiarygodny, tak to jeszcze nigdy nie oberwałam. Zobaczyłam tyle gwiazd, że przed oczyma zlały mi się w jedną białą mgłę. Zdołałam tylko jeszcze przez parę sekund nie stracić przytomności i nie spaść z miotły. Ale to wystarczyło…

Trzech Krukonów na trybunach zaklaskało radośnie. Ich Szukający złapał znicza. Rezerwa Gryffindoru przegrała.

Drużyna Ravenclawu wykonywała swoją rundę honorową, ale guzik mnie to obchodziło…Kuląc się na miotle opadałam wyjąc z bólu, a łzy kapały mi na szatę.

---

Magopielęgniarka przyłożyła mi okład z lodu i oddała pod opiekę przyjaciół, polecając zabrać mnie do skrzydła szpitalnego do Pani Pomfrey, która dała mi wywaru z kory wierzby. Wciąż płacząc i jęcząc z bólu rzuciłam się w czułe objęcia Huncwotów, nie wiedząc wtedy jeszcze, jak duży był to błąd.

---

Syriusz pochylił się i zajrzał mi w dekolt.

- O, jesteśmy dziś całkiem żywotni?

Spojrzałam na niego i zasłoniłam się natychmiast ostatnim tomem Standardowej Księgi Zaklęć.

- Czy mógłbyś łaskawie nie rozmawiać z moim biustem?

Nie słuchał mnie, jak zwykle.

- Nie obawiaj się, mon ami. Twe perełki kobiecości nie znajdą się już więcej w takim niebezpieczeństwie. Załatwiłem ci to.

Zmarszczyłam brwi. Remus, James i Peter za plecami Syriusza wyglądali na mocno zakłopotanych.

- Co masz na myśli mówiąc, że załatwiłeś mi to? - zapytałam słodko.

- Żartujesz, nie zauważyłaś? - Syriusz pokiwał głową z politowaniem nad moją bezmierną tępotą. - A ja się tak starałem. Powinnaś mi podziękować.

- To ty? - mój głos podejrzanie zbliżał się do rejestrów zarezerwowanych dla nietoperzy. - Ty???

Wszyscy z mojej drużyny - składu rezerwowego, znaczy - za czyjąś niewątpliwą namową ostatnio potroili wysiłki w celu uchronienia mnie przed kontuzjami. W czasie meczów i treningów trzymali się mnie jak przylepieni, skutecznie zasłaniając przed tłuczkami. Niestety równie skutecznie zasłaniali mi znicza, skutkiem czego przegraliśmy nawet z rezerwą Hufflepuffu. Całe dwa tygodnie zabrało mi tłumaczenie drużynie, że dam sobie radę bez powietrznych goryli i w ogóle żeby zaczęli traktować mnie jak chłopaka, a nie jak bezbronną sikorkę. W końcu rzeczywiście trochę odpuścili, ale żaden nie ośmielał się odbić tłuczka w moim kierunku. Treningi straciły swój smak. I cały urok.

Syriusz pochylił się nade mną troskliwie.

- Ev, mienisz się na twarzy. Może zaprowadzimy cię do Pani Pomfrey? Ona na pewno ma coś, co zneutralizuje twoje szalejące hormony…

- Hormony?! Zbliż się, to zneutralizuję ci pyszczydło! Nie wierzę, że mogłeś mi to zrobić!

- Ach, te kobiety - westchnął Syriusz. - Żadnego uznania, a człowiek tak się stara. Po…

Wycelowałam w niego różdżkę.

- Petrificus Totalus! - Syriusz zamarł w pół słowa. Wetknęłam mu różdżkę w głupio otwarte usta. - Jeszcze raz spróbujesz mieszać się w moją grę, a obiecuję, że wykastruję cię przez gardło. Jasne?

Źrenice mu się zwęziły, więc założyłam, że do niego dotarło. Porzuciłam unieruchomionego Syriusza i zwróciłam się do reszty gangu.

- Czy któryś z was miał coś wspólnego z tym kretyńskim pomysłem?

- Nie, skąd! - Zapewnił Peter szybciutko. Stary łgarz.

- Hmmm - chrząknął James.

Remus uśmiechnął się do mnie krzepiąco.

- Może wpadniesz do naszego dormitorium na herbatę? Wezmę gitarę. Nic tak nie koi wzburzenia jak pierś…eeee, pieśń.

- Nie obraź się, Lunatyk, ale jeśli jeszcze raz zmusisz mnie do słuchania, jak grasz Jambalayę na tym swoim przerośniętym ukulele, to jak boa* kocham, wypatroszę cię! Podobno miałeś być głosem rozsądku, który ustawi do pionu tych bałwanów? Co się stało? Zachrypłeś?

- No tak - przytaknął Remus, cofając się pół kroku.

- Hmmm - chrząknął ponownie James.

- Idę spać - zakończyłam dyskusję. - Dobranoc.

Wchodząc po schodach do dormitorium dziewcząt usłyszałam trwożliwy szept: „PMS, czy co…???”

- Arrrrgh! - wrzasnęłam. - Cholerni faceci!

Pognałam po schodach skacząc po dwa stopnie, wpadłam do sypialni trzaskając drzwiami i rzuciłam się na łóżko. Darłam się w poduszkę, aż rozbolało mnie gardło.

W końcu wyciągnęłam piżamę spod poduszki. Zaczęłam się rozbierać, ale kątem oka dojrzałam coś, co zmusiło mnie do przyjrzenia się sobie w lustrze. Gapiłam się na swoje na wpół rozebrane odbicie. Szczupła figura, krągłe piersi, całkiem niczego sobie kuperek. Jasnozielone oczy, ciemnorude włosy i - powiedzmy sobie prawdę - niemal cały czas paraduję z uśmiechem od ucha do ucha.

Nic dziwnego, że chłopaki lgną do mnie jak misie do miodu. Bez dwóch zdań, nie żałowali mi witamin. Hmmm, może powinnam sobie wyczarować kurzajkę? Albo trzy? Zapuścić wąsik nad górną wargą? A może jakiś środek chemiczny? Zaczęłam ćwiczyć paskudne miny. Może tak jakąś zostawić na stałe?

- A może uroczy uśmiech? - zapytało lustro.

- Pieprz się.

- Phi! - odparło urażone.

Usiadłam na łóżku i popatrzyłam na zdradzieckie ciało. Nic dziwnego, że nie chcą przywalić mi tłuczkiem. Muszę coś wymyślić. Tracę kondycję. Czuję to. Jeśli tak będzie dalej, pewnego pięknego dnia ktoś wyzwie mnie na pojedynek i stracę miejsce w drużynie.

Potrzebuję prawdziwego treningu.

Muszę znaleźć kogoś, kto nie jest za grosz rycerski, kogoś, kto nie będzie miał skrupułów, by zadać ból w imię wygranej, nawet ładnej dziewczynie. No i musi grać lepiej, niż przeciętny pałkarz.

… W całej szkole był tylko jeden uczeń, który odpowiadał tym kryteriom.

---

Severus pisał w bibliotece wypracowanie z Obrony przed czarną magią. Siedział przy stole Slytherinu otoczony stadkiem gadów, nic więc dziwnego, że zazdrośnie zasłaniał ramieniem pergamin, nie dając nikomu ściągać. Paranoik. Przycupnęłam na krześle naprzeciw niego.

- Cześć, Sev!

Łypnął na mnie podejrzliwie.

- Czego chcesz ode mnie, Evans?

- Evans? Sev, przecież zawsze nazywasz mnie Lily. Znamy się od lat!

Jestem taka, taka urocza.

- Mam na imię Severus. Nie Sev… Lily.

- No czy tak nie lepiej? - blask mego uśmiechu bił po oczach, a słodycz skapywała na dywan.

Rzucił mi szydercze spojrzenie.

- Lepiej będzie, jak zaraz przejdziesz do tego miejsca, w którym mówisz, czego ty właściwie ode mnie chcesz. I cokolwiek to będzie, moja odpowiedź brzmi nie. Więc daruj sobie fatygi i znikaj.

- Wyluzuj, Sev… Severus. Daj mi pięć minut. - pochyliłam się przez stół i zaserwowałam mu wyjątkowo czarujący uśmiech, pracowicie wyćwiczony przed lustrem. Jestem taka, taka urocza. Nie możesz odmówić takiej ślicznej dziewczynie, Sev. Powiedz tak, Sev…

Severus rozejrzał się dookoła. Pozostali Ślizgoni, nie przejmując się niczym, z dziką ciekawością obserwowali rozwój wydarzeń. Odwróciłam się i omiotłam wszystkich uśmiechem niczym latarnia morska.

- Pięć minut - warknął, wstając od stołu. Pieczołowicie zebrał rolki pergaminu i wetknął do kieszeni. Wyszedł z sali, ja za nim.

Wyjaśniłam mu pokrótce sytuację oraz to, czego właściwie od niego chcę. Nie wyglądał na przekonanego.

- Więc chcesz, żebym pomógł wrogiej drużynie? Niby dlaczego?

- Hej, no w końcu ty też sobie poćwiczysz…

Jestem taka urocza. Z twojego oporu nie ma już dymu, ni popiołu. Powiedz tak, Sev…

- Hmmmm

- I naprawdę nie chcesz sobie porzucać tłuczkami we mnie przez godzinę? Może mnie trafisz tak skutecznie, że skasujesz mnie na cały sezon i wygracie?

- Na dłuższą metę to możliwe, jak sądzę - zaczął powoli. - Dobra. Godzinka lub dwie dodatkowego treningu nie zaszkodzi.

Yeeeeeeeeeeeeeeeeeessssssss!!!!!!!


***


Jakim cudem się zgodziłem??? Musiała rzucić na mnie urok.
Cholera. Co za oczy…


***


Sev miał własne tłuczki treningowe, więc przynajmniej pożyczanie sprzętu mi odpadło. Zapisałam nas na jedyny wolny termin na boisku - o piątej rano. Budzik zadzwonił na godzinę przed wschodem słońca. Trzasnęłam nieszczęśnika, westchnęłam ciężko i zwlekłam z łóżka swoje zwłoki. Ubierałam się w szarym świetle poranka. Remus czekał na mnie przy schodach i razem poszliśmy na boisko.

Sev już tam był, podobnie jak ja ubrany w koszulkę Hogwartu. Wcale mu się nie spodobało, że przyprowadziłam ze sobą Remusa.

- A co on tu robi?

- W uprzejmości swojej Remus zgodził się ubezpieczać nas dzisiaj. Jego „Leviosaaa!” jest bezkonkurencyjne. A poza tym, jest mi to winien.

- Wiesz, że jeśli na każdym treningu będziesz ubezpieczana, to nadal będą mówić, że latasz jak sierota na pogrzebaczu?

- Ej, dzisiaj będę ćwiczyć śmiertelnie niebezpieczne zwody, ubezpieczający jest konieczny, pani Hooch by nam łby pourywała! Chyba, że nie dasz rady? - popatrzyłam na niego wyzywająco.

Podniósł brew i uśmiechnął się.

- Niech ci będzie. - otworzył skrzynkę z tłuczkami i chwycił pałkę. - Broń się, mała!

Wskoczyłam na miotłę i wystrzeliłam w powietrze. Pierwszy tłuczek świsnął mi nad uchem, zanim zdążyłam przelecieć pięćdziesiąt stóp. Znakomicie!


***


Jako że było nas tylko dwoje na boisku, musieliśmy się zdrowo ruszać. Uwolniłem oba tłuczki i - ponieważ miały tylko dwa cele, zamiast zwykłych czternastu - oboje robiliśmy uniki dużo częściej niż zazwyczaj. Lily nie musiała wypatrywać znicza, więc mogła skoncentrować całą swą uwagę na obronie przed tłuczkami. Pierwsze pięć sekund jeszcze była trochę niemrawa, ale wkrótce ją rozruszałem. I nawet parę razy ją musnąłem, ale nie udało mi się przyłożyć jej solidniej. Naprawdę jest cholernie dobra.

Czas się skończył, następni już czekali przy wejściu na boisko. Lily wyglądała na całkiem zmęczoną. Niewielu Szukajacych zdecydowałoby się na tak morderczy trening. A i ja miałem dosyć. Przez godzinę miotałem w nią tłuczkami, zziajałem się, a ramię niemal mi odpadło. Najlepszy trening, jaki pamiętam. Wyszeptałem zaklęcie dezaktywacyjne i tłuczki grzecznie wróciły do pudła. Lily wylądowała tuż koło mnie. Lupin pomachał jej i pognał na śniadanie. Zamknąłem pudło na klucz.

- Nie było najgorzej. Następnym razem weźmiesz znicza, żeby nie było tak łatwo - mruknąłem. Lily wyglądała na zamyśloną.

- Mam pomysł... Warto spróbować. To rozwiązałoby ten cholerny problem raz na zawsze. Ale zanim to dopracuję, trochę potrwa...

- Hmmm, to chcesz nadal ćwiczyć, czy nie?

Spojrzała na mnie tymi magnetyzująco zielonymi oczami.

- Jasne, ze chcę! Następny piątek, tak jak dziś?

- Stoi! - na wszelki wypadek odwróciłem wzrok. - I, hmmm... może mogłabyś zarezerwować boisko na jakąś znośniejszą godzinę niż ta piąta rano?

Ciekawe, co też ona znowu knuje...


Prawdopodobnie ciąg dalszy nastąpi...


* Jak BOA kocham, to nie jest literówka! Przeczytajcie glośno. Czyż nie brzmi identycznie? A jaki Slytheriński obiekt admiracji... 0x01 graphic

Rozdział III
Akcesoria do quidditcha


Kiedy podziwiasz ogród, to patrzysz na ciernie, czy na kwiaty?
~Rumi


Lily miała spotkać się ze mną nieco później w lochach, czekały nas bowiem powtórki z Eliksirów. Sam przyszedłem jednak kilka godzin wcześniej, żeby w spokoju posiedzieć nad pracą zaliczeniową. Wszyscy zawsze zostawiają Eliksiry na ostatnią chwilę, przez cały ranek miałem więc pracownię dla siebie.

- Bawisz się! Jak słodko! - zakradłszy się cichutko Lily zastała mnie nad pergaminami, kociołkami, deseczkami z posiekanymi ingrediencjami i... No dobrze, trochę mi się nabałaganiło. Przez cały dzień kociołki, fiolki i cała reszta rozpełzły się po sąsiednich stołach. A ja nawet jeszcze nie zacząłem kończyć. Rzuciłem jej złe spojrzenie.

- Odczep się - mruknąłem. - A jak tam twoja praca?

Lily wyjęła z torby znajomy zeszyt, usiadła koło mnie i uśmiechnęła się promiennie.

- Zmieniłam koncepcję. Możesz mi troszeczkę pomóc ?

Nie chcesz. Nie chcesz. Nie chcesz. Nie rób tego!

- Jasne - odparłem. Któregoś dnia nauczę się słuchać tego wewnętrznego głosu. Kiedyś... najwyraźniej jeszcze nie tym razem.

- Popatrz. Żadnej ukrytej broni - zachichotała i podciągnęła rękawy szaty ukazując nagie ramiona. Dziwna dziewczyna. Z torby na książki wyciągnęła kiść winogron i położyła je na stole. Przerzucała strony zeszytu, najwyraźniej czegoś szukając, wreszcie wyjęła mały kwadracik błyszczącej folii i - niczym mugolski magik - pokazała mi obie strony zapisane drobniutko czerwonym atramentem. Były to jakieś runy - odniosłem wrażenie, że takie same znaki widziałem poprzednim razem, wyrysowane kredą na kamiennej posadzce.

Urwała jedno gronko, owinęła starannie folią, położyła przede mną i lekko dotknęła różdżką. Czy coś powiedziała - nie wiem, zapatrzyłem się bowiem w runy, które zaczęły się żarzyć i pęcznieć zlewając się ze sobą, aż wreszcie cała powierzchnia owocu pokryta była jakby lustrzaną skorupką.

- Gotowe! - powiedziała. Zanurkowała do szafki pod blatem laboratoryjnym i wyciągnęła z niej kamienny moździerz z wielkim tłuczkiem. Wyjęła tłuczek i popchnęła w moim kierunku.

- Rozgnieć je - poleciła, brodą wskazując pokryte folią grono.

Wziąłem ciężką, kamienną pałkę i trzasnąłem jak kazała. Rozległo się dźwięczne TINK, ale gronku nic się nie stało. Ciekawe... Lily zapisała coś w zeszycie.

- Jeszcze raz! - zażądała.

Powtórzyłem raz i drugi, ale mały drań wciąż pozostawał nietknięty, dopiero za czwartym razem, kiedy łupnąłem w nie z całej siły, gronko poddało się i tłuczek zgniótł je na miazgę. Rozerwana folia zmieniła się w iskierki srebrnego światła i znikła.

Lily pochyliła się w moim kierunku drżąc z podniecenia.

- Popatrz, nie wybuchło. Dobrze wiedzieć!

- Co?! To mogło wybuchnąć? I teraz mi to mówisz?! Miło z twojej strony, Evans, naprawdę miło!

- Spokojnie, Sev. Była szansa jak jeden do czterech milionów, że jednym uderzeniem zniszczymy wszechświat. Nie ma się czym przejmować. Winogronko? - popchnęła całą kiść w moim kierunku, a sama wróciła do gorączkowego notowania w zeszycie.

Spojrzałem się na nią jak na wariatkę. Gdyby nagle dostała ataku szału, nie zdziwiłaby mnie bardziej.

- Są zatrute?

Wybuch śmiechu po drugiej stronie stołu omal nie zmiótł mnie z krzesła. Złapała całą garść winogron i wsadziła sobie do ust. Dzięki Merlinowi, owoce wytłumiły nieco śmiech. Zacząłem porządkować ten mój śmietnik, żebyśmy mogli wreszcie brać się do pracy. Lily obserwowała mnie, gdy pakowałem do wielkiego pudła resztki składników.

- Myślisz, że zdobędziesz w tym roku Order Warzyciela?

- Nie wiem. I specjalnie mnie to nie obchodzi - mruknąłem. Wcale nie mam najlepszych stopni z Eliksirów. Mógłbym mieć, ale nie mam. Palmę pierwszeństwa dzierży dziewczyna, która zręczne dłonie i niebywałą pamięć, ale niestety za grosz polotu. Poppy ogranicza się wyłącznie do niewolniczego wykonywania poleceń. Nigdy nie korci jej, by poigrać z recepturą, podczas gdy mnie świerzbią palce za każdym razem, gdy zbliżam się do kociołka. Według przepisu potrafię uwarzyć eliksir z zamkniętymi oczami, ale chcę wiedzieć co się stanie, jeśli nieco zmienić skład albo proporcje... Jasne, nie zawsze moje eksperymenty kończą się sukcesem, ale czasem wychodzą mi bardzo ciekawe eliksiry. Poppy to automat, ja jestem artystą. Jeśli ślepcy nauczający w tej szkole nagrodzą tę maszynę, to ta nagroda i tak straci jakiekolwiek znaczenie.

Wylałem dzisiejsze eksperymenty do zlewu i zabrałem się za czyszczenie kociołków. Lily wciąż mi się przyglądała.

- Po szkole zamierzasz dalej zajmować się eliksirami? - zapytała. Roześmiałem się. To tak jakby zapytała mnie, czy zamierzam w dalszym ciągu oddychać

- Pewnie.

- Farciarz. A ja nadal nie wiem, co chciałabym robić - dodała smutno.

Nadal stałem z rękami w zlewie, patrząc na nią kątem oka. Lily została moją partnerką na eliksirach zupełnym przypadkiem. Niezależnie od tego, z kim przyszło mi pracować, zawsze zdobywaliśmy mnóstwo punktów, ale i tak nikt nie chciał się nawet zbliżać do moich eksperymentów, które w najlepszym wypadku kończyły się stopieniem kotła. A i ja wolałem pracować z kimś, kto nie uskarżał się na coś, z czym walczyć nie mogłem. W ten sposób pracowaliśmy już razem od lat.

- Założę się - powiedziałem powoli - że doskonale wiesz, co chciałabyś robić, ale jest to tak dziwne, że nie masz odwagi opowiedzieć o tym nikomu.

Zarumieniła się gwałtownie, ciemny szkarłat wyraźnie gryzł się z rudą czupryną.

Aha!

- Możesz mi po prostu powiedzieć, w końcu nie może być to coś bardziej krępującego niż staż na eliksirach?

- Chciałabym zostać trenerem quidditcha - szepnęła, bardzo starannie oglądając swoje stopy.

- Jak pani Hooch? Na Merlina, nie dziwię się, że nie chciałaś nikomu powiedzieć.

- Powiedziałam tylko Jamesowi - wyglądała naprawdę żałośnie. - Stwierdził, że to byłaby tylko strata czasu, że powinnam zostać Aurorem, albo kimś takim. A ja wiem, że byłabym świetnym trenerem quidditcha, kiedyś mogłabym nawet zostać sprawozdawcą.

- Cóż, pewnie za moment świat się skończy, ale muszę się zgodzić z Potterem - odparłem powoli - byłabyś znakomitym Aurorem.

- Dlaczego ani ty, ani James nie potraficie tego zrozumieć? - wybuchnęła, wznosząc oczy w błagalnym geście, jakby miała nadzieję na odpowiedź z niebios. - Przecież obaj gracie. Dlaczego nie widzicie, jaką radość może nieść praca związana z naszym ulubionym sportem?

- Quidditch to nie jest mój ulubiony sport - mruknąłem i wróciłem do czyszczenia kociołka.

- A co jest? Krykiet? Baseball? - zapytała. Chyba chce zmienić temat, biedaczka.

Spojrzałem na nią ze zdziwieniem.

- Co to jest baseball?

- Znowu odpuściłeś sobie Mugoloznawstwo, co?

- Wcale nie! - obruszyłem się. Cholera ciężka, człowiek załapie jedno „O” na drugim roku, a reputacja głąba ciągnie się za nim latami.

- No to co jest twoim ulubionym sportem? Daj jakąś wskazówkę.

- Hmmmm... Cóż, od sześciu lat jeżdżę na obozy letnie do Durmstrangu...

- I to ma być wskazówka? - prychnęła z niedowierzaniem.

- Zostaw Mugoloznawstwo i zajmij się Historią Magii. W Durmstrangu uprawia się tylko jeden sport. Oczywiście poza wszechobecnym quidditchem...

- Dobry w tym jesteś? - szepnęła.

- A jak myślisz?

Drzwi pracowni nagle się otworzyły i zaczęli wchodzić następni uczniowie. Zakończyliśmy pośpiesznie rozmowę i również wzięliśmy się do pracy.

-------

- Czy ja dobrze widzę? Mugolska frotka?

W istocie, to była frotka. Kupiłem ją w bluźnierczym Tesco za wyklętą mugolską dwupensówkę.

- Tak, to frotka. Wyluzuj, Luciu. Może spacerek? Wiesz, że kontakt z powietrzem dobrze robi?

Lucjusz spurpurowiał i zniknął za rzędem szafek. Na Merlina, nienawidzę tych eliminacji na pałkarza do składu podstawowego. W tej drużynie nie ma za grosz koleżeńskości.


***


Remus był chory, ale chciałam tym razem poćwiczyć z Sevem bez ubezpieczenia. Zamierzałam się podłożyć pod tłuczek, a po co martwić tym widokiem biednego Remusa?

Ćwiczyliśmy już prawie godzinę. Najwyższy czas. Sev był co prawda moim jedynym przeciwnikiem na boisku, ale był za dobrym pałkarzem, żebym się nudziła. Ciągłe uciekanie przed złośliwie podkręcanymi piłkami było jednak trochę męczące. Wcale nie było prosto wybrać właściwy moment, ale chwila pozorowanej nieuwagi i rozpędzony tłuczek rąbnął mnie prosto w piersi.

BRZDĘK!

Chwilę później Sev zrównał się ze mną. Czujne czarne oczy patrzyły podejrzliwie.

- Zdaje się, ze słyszałem… brzdęk?

Skinęłam z uśmiechem.

- Można? Użyłaś różdżki, czy też to jakaś forma transmutacji? - w jego głosie nie było troski. Różdżki i w ogóle jakakolwiek forma aktywnej magii w czasie meczu quidditcha są zabronione, a Sev zawsze ściśle trzymał się reguł.

- Ani to, ani to. Aluminiowa podkoszulka własnej roboty. Pamiętasz to nowe zaklęcie zbrojące? To nie fair, że tylko wy możecie nosić ochraniacze pod szatami.

- Eeee… no tak - odparł i zarumienił się po uszy. Uuuu, wyglądało na to, że Sev nie chciał dyskutować o jakichkolwiek niewymownych noszonych pod szatą.

Nie miałam takich oporów. Dumna byłam ze swojego odkrycia. Uderzyłam się pięścią w klatę i znów rozległ się brzdęk.

- Czuję się jak Walkiria. Naprawdę, brakuje mi tylko futrzanej czapy z rogami. Pam papapam pam, pam papapam pam! - zaintonowałam.

Sev, który - powiedzmy sobie szczerze - zawsze wyglądał na takiego, którego od maleńkości przemocą karmiono operą niemiecką, mało z radości nie spadł z miotły.

I wtedy dojrzałam złoty błysk znicza i wystrzeliłam w jego kierunku. Sekundę później miałam go w dłoni.

- Wygrałam! - krzyknęłam. Wykonałam zgrabną pętlę i wylądowałam tuż przy nim. Sev chował już tłuczki.

- Pewnie, ze wygrałaś, dingoperzu*. W pojedynku Szukającego i Pałkarza, ja punktów zdobywać nie mogę - mruknął. Zabrał mi znicza i schował do skrzynki. Usiłował pozbierać wszystko - skrzynki z piłkami, swój kij i miotłę - ale okazało się, że ma za mało rąk.

Zabrałam mu miotłę, zarzuciłam na ramię razem ze swoją i podążyłam za nim do szatni Slytherinu. Jego szafka stała w kącie, nie udało mi się więc dostrzec, jak ją otwierał.

- Co robisz później? - zapytał.

Uśmiechnęłam się złośliwie.

- Jestem w Komitecie Organizacyjnym. Właśnie przyszedł transport elfów na Walentynki. Będziemy je farbować na różowo. Wpadniesz?

Zaprosiłam go tylko po to, żeby zobaczyć, jak się będzie się wił odmawiając. Oczekiwałam tyrady na temat generalnego, różowego skretynienia i przez moment wyglądało na to, że się nie zawiodę. A jednak…

- Pewnie nie macie żadnych elfów na zbyciu? Słyszałem, że świeże skrzydełka elfie są znacznie lepsze do eliksirów niż suszone…

- Ugh. Nieważne. Już cię nie zapraszam.

Sev już otwierał usta, żeby coś odpowiedzieć, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł Malfoy. Oho… Nie mam ze sobą różdżki, a węże się zbierają. Pora zmykać.

Malfoya zamurowało, gdy zobaczył Gryfonkę w męskiej szatni Slytherinu. Otrząsnął się i zwrócił do Seva.

- Mówiłeś, że masz dodatkowe treningi, ale nie mówiłeś, że trenujesz z tym… tym czymś. Co ty sobie do cholery myślisz?

- Sev i ja ćwiczymy sobie razem od jakiegoś czasu. To bardzo rozwijające dla nas obojga. I tobie nic do tego - powiedziałam spokojnie, choć wiedziałam, że Malfoy nie powie ani słowa bezpośrednio do mnie.

- Snape, dlaczego marnujesz czas z tą szlamowatą suką?

- Mmm - zaczął Sev.

Był to idealny moment, żeby się wtrącić, więc nie marnowałam szansy.

- Nie słyszałeś? Ćwiczymy technikę, żeby Sev mógł zająć twoje miejsce w drużynie, ty przerasowany pudlu!

Sev wbił we mnie zimne spojrzenie.

- Evans, zamknij się.

- Oho! Zgadłam? - zaklaskałam jak cyrkowa foka - Kiedy pojedynek? Mogę popatrzeć?

Malfoy poróżowiał.

- Zwal ją z miotły następnym razem, Snape.

- Postaram się - odparł Sev, nie patrząc na mnie. Uch!

- No, to miło było. Pa, pa, gadziny! - zasalutowałam, złapałam miotłę i uciekłam, zanim zdołałam Seva wkopać jeszcze bardziej.


***


Kapitan drużyny Baldric uważa, że obowiązkiem kapitana drużyny rezerwowej jest rozwijanie… ciekawych koncepcji. Wręcza nam niezrozumiałe wykresy i z uśmiechem informuje „Tak będziemy grać”.

Taaak, na pewno. Strategia załamuje się pięć minut po wyjściu z szatni i dalej gramy w stylu „ratuj się, kto w Boga wierzy”. Baldric i ja usiłujemy ukamienować Obrońcę drużyny przeciwnej przy pomocy tłuczków. Następnie do akcji wchodzą nasi Ścigający i jeśli tylko Szukający się nie zagapi, wygramy. Znowu.

Więc może i nie jesteśmy zbyt finezyjni, ale co tam. Morale mamy znakomite. No i jeśli masz ochotę na niezły łomot, zapraszamy do gry!


***


- Dzień dobry! Wesołych Walentynek! Mogę pożyczyć pelerynę - niewidkę na godzinkę?

Z dużych oczu Jamesa wyczytałam, że nie miał pojęcia, że ktoś poza Huncwotami wie o pelerynie - niewidce.

- Eeee… A po co ci ona?

- Chcę sobie pospacerować po szkole niezauważona - odparłam po prostu. James już otwierał usta, by dopytać się o jakieś szczegóły, ale na widok moich uniesionych brwi w ostatniej chwili zrezygnował. Widać uznał, że i tak się nie dowie prawdy.

- Zaraz wrócę - mruknął i zniknął za drzwiami. Jestem w końcu Gryfonką, powinien wiedzieć, że nie zniżę się do szantażu, ale albo jeszcze na to nie wpadł, albo chciał mi zrobić przyjemność. Hmmmm. Sama nie wiem. W końcu pożycza mi pelerynę, ale jednak nie chce, żebym się dowiedziała, gdzie ją trzyma.

James wrócił, niosąc połyskliwą materię. Wzięłam ją, zarzuciłam na ramiona i poprawiłam kaptur.

- Dzięki, James - szepnęłam i pocałowałam go w policzek. - Zaraz wracam.

- Aha… - dotknął policzka i popatrzył wprost przeze mnie. - Pewnie.

Wybiegłam z pokoju wspólnego. Dzięki Merlinowi, nikt nie zobaczył uchylającej się Grubej Damy, na nikogo też nie wpadłam po drodze do Sowiarni. Tu również było pusto, tylko obudzone skrzypnięciem drzwi sowy z niepokojem rozglądały się dookoła. Usiadłam na podłodze z kawałkiem pergaminu, odkorkowałam atrament i chichocząc zaczęłam pisać.


***


Nastał dzień Walentynek, wredny i różowy… Merlinie, raaaaatuuuuuuuuj…

- Jak wyglądam? - mój współlokator zdecydowanie za długo fiokował się przed lustrem.

- Jak kompletny idiota. Dlaczego nie dorzucisz różowych szat, kozaczków na platformach i ozdobnej laseczki do tego kostiumu Drag Queen?

- W twej duszy nie ma za grosz romantyzmu - odparł urażony Lucjusz, ale jednym machnięciem różdżki zmienił kolor wstążki we włosach z różu z powrotem na Slytherińską zieleń. W butonierkę włożył jednak buntowniczo różowy kwiatek - dar od Narcyzy - i rzuciwszy ostatnie, kontrolne spojrzenie uznał - Jestem gotowy.

- Świetnie. Skończmy z tym.

- A ja myślałem, że ta dziewczyna z Durmstrangu rzuciła cię, bo bała się długotrwałych związków. Miły jesteś, Severusie.

Wyszliśmy z lochów i skierowaliśmy się prosto do Wielkiej Sali.

- Aaaa… - jęknąłem. Wielka Sala skąpana była w oślepiającym różu. Ugh. Doprawdy nie wiem, jak Dyrektorowi udaje się każdego roku przebić dokonania z lat ubiegłych. Serio, chyba jada za dużo spleśniałego chlebka ryżowego. Maleńkie, zaczarowane elfy - różowa ohyda - trzepocząc skrzydełkami przenosiły złowieszcze, papierowe serduszka.

Usiłowałem jeść śniadanie ze ściśle zamkniętymi oczami, bowiem ilekroć niechcący je otworzyłem, zbierało mi się na wymioty. Prawie mi się to udało i już miałem czmychnąć z sali, gdy szkolna sowa wylądowała przede mną. Dałem jej dzwonko wędzonego śledzia i chyłkiem odwiązałem pergamin. Odleciała, a ja rozłożyłem list.


Sev, mój Jedyny!

Na dłuższą metę żeś przystojny
Gdyby nie ty-już-wiesz-co,
Wprost to tego ci nie powiem,
Boś jest dupkiem wyjątkowem.
Nie ma co tu toczyć wojny,
Spojrzeć na mnie Ty nie raczysz.
Będę cierpieć każdej nocy
Śniąc, że widzę Twoje ocy.

Tak czy siak, wesołych Walentynek!
Buziaczki,
Niewidzialna dziewczyna

Uau. Przeczytałem tę epistołę parę razy, po czym odwróciłem na drugą stronę. Żadnego adresu, znaku, nic. Jasne. Wróciłem i przeczytałem wierszyk jeszcze raz. Dziewczyński fioletowy atrament. Niedokładne rymy. No i żadna szanująca się Ślizgonka nigdy nie postawiłaby serduszka zamiast kropki nad „i”, nawet dla żartu. No chyba, że Malfoy. A jednak list wyglądał na prawdziwy.

Spojrzałem w kierunku stołu Gryffindoru. Lily nie patrzyła na mnie, nawet nie odwróciła głowy w moim kierunku. Ha.

Niezły pomysł, Lily. Na palcach ręki wyciągniętej z kosiarki policzę dziewczyny, które mówią do mnie „Sev”. Może jesteś niewidzialna, ale nie dla mnie


***


Naprawdę myślałam, że mi się udało. Naprawdę. Severus wyszedł z Wielkiej Sali nie zaszczyciwszy mnie nawet spojrzeniem, więc parę minut później zebrałam książki i poszłam z Jamesem na Historię Magii.

Severus stał w korytarzu. Na mój widok stanął w drzwiach, którymi zamierzaliśmy przejść i uśmiechnął się do mnie szeroko.

Aaaaaa! Co ja mu powiem? Nie, nie ja napisałam ten Walentynkowy wierszyk. Nie, oczywiście, że nie ja. Nie, w ogóle nie wiem, o czym mówisz.

- Cześć Lily! - zagadnął wesoło.

- NIE! - wypaliłam.

Uśmiech Seva rozciągnął się jeszcze szerzej.

- Przepraszam? Powiedziałem tylko „Cześć”, a nie „Czy mogę zostać twoim niewolnikiem?”. Co się dzisiaj z tobą dzieje?

Aaaaaa! Teraz ziemia powinna się rozstąpić i pochłonąć mnie głupią. Teraz? A może teraz… Teraz???

- Odwal się, Snape - warknął James. - Nikt cię tu nie prosił.

- Spływaj, Porter. Do potem, Lily! - Sev pozwolił nam przejść i zniknął na schodach prowadzących do lochów.

James przyglądał mi się podejrzliwie.

- Co to miało znaczyć?

- Nie mam pojęcia. Tak… Jak myślisz, co będzie na teście?

- Pewnie to samo, co zwykle - odparł, wciąż patrząc na mnie dziwnie. Ciekawe, czy jestem taka czerwona, jak mi się wydaje, że jestem. O, mamo…




Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi…


* Ang. dingbat to potoczne i dość pogardliwe określenie głupka, ale - na pamiątkę Wuzzli - zdecydowano się na dingoperza. Kto oglądał, ten wie, o co chodzi…

Rozdział IV
Strategia i taktyka


Złotem i purpurą artyści zdobią króle,
Zielenią i brązem malują łany niw,
Zielone w brązie rosną, a w purpury pyle
Giną złote kłosy, gdy idzie czas żniw.

Fairport Convention


- O rany! Przegrałbym, gdybym stawiał na niego.

- Sio! Sio! Ciebie to też dotyczy, Narcyzo - dodałem.

- Chcesz jakiś słoik na tę ślinę? Może przyda ci się do jakiegoś eliksiru…

- Odwal się, Baldric!

Opieka nad Magicznymi Stworzeniami właśnie wysunęła się na prowadzenie w moim prywatnym rankingu „Najbardziej znienawidzony przedmiot”, to jest nawet gorsze niż Wróżbiarstwo. Na Merlina! Dlaczego takie rzeczy zawsze przytrafiają się mnie? … To wyraźnie nie jest mój dzień.

Przynajmniej Lupin i Black tego nie widzieli. Lekcja się wreszcie skończyła. Wracałem do zamku razem z Lupinem i Blackiem, stanąłem więc z nimi pod salą Obrony przed Czarną Magią czekając na Pottera, Pettigrewa i przede wszystkim na Lily.

Blackowi wyraźnie nie podobało się moje towarzystwo. Nachylił się i wyszczerzył się do mnie szyderczo.

- Na co się gapisz? - nie wytrzymałem. I to był błąd.

- Chyba na pawiana. Jak rozdawali nosy, to ty stałeś za włosami?

Nie zadaję się przeważnie z innymi Domami, a w moim własnym nikt nie poważyłby się odezwać się do mnie w ten sposób. Może z wyjątkiem Malfoya, ale do niego już przywykłem. No i w Gnieździe Węży wypracowałem sobie pewną pozycję. Jestem w składzie rezerwowym, mam znakomite stopnie, jednym słowem zdobywam punkty. Poza tym my, Węże, jesteśmy po zęby uzbrojeni w Czarną Magię, a to zmusza do uprzedzającej wręcz grzeczności we wzajemnych stosunkach. Obracając się wśród ugrzecznionych Ślizgonów mogłem zapomnieć, że dotychczas tylko moja mama uważała, że nie jestem brzydki. A i to nie wiadomo, czy na pewno.

Oczywiście, mam już za sobą konfrontację z rzeczywistością. Patrzę przecież w lustro codziennie. Można by pomyśleć, że zdążyłem już przywyknąć do swojej brzydoty, ale cholera, nadal jestem piekielnie wrażliwy na tym tle. Muszę się przełamać. Może nawet lepiej, że trafiło na głupiego Gryfona. Żądny krwi Ślizgon nie darowałby mi i zaszczuł na śmierć po pierwszym celnym ciosie. Na Merlina! Nie wierzę, że paraduję od tylu lat z otwartą przyłbicą. To się musi zmienić.

Lupin otoczył mnie ramieniem.

- Nie zwracaj na niego uwagi. To kretyn.

Jeśli istnieje coś gorszego, niż szyderstwa Blacka, to słowa otuchy w wydaniu Lupina. Urrggghhhh.

Z rozmysłem opuściłem rękę. Spojrzałem na Blacka.

- Dziękuję - odparłem najspokojniej jak umiałem, tak uczył mnie mój Nauczyciel.

Black popatrzył na mnie z mieszaniną zdumienia i wzgardy w oczach. Ha. Jeszcze nikt mu nie podziękował za bycie bezczelnym dupkiem. Pewnie myśli, że jestem masochistą. Lupin ma rację. Kretyn.

Powinienem jednak przebywać z uczniami z innych Domów. Dobrze czasem zmienić perspektywę. A praktyka zawsze może się przydać. Popatrzyłem na Blacka i kontynuowałem kontratak.

- Nie każdy może być mądry, utalentowany i piękny. Dwa z trzech to już niezły wynik, a to i tak więcej, niż sam masz.

Ale Black jest nieprzemakalny, to już oficjalne. Roześmiał się.

- O, to znaczy co? Jestem piękny, czy utalentowany?

- Co ciekawe - Lupin wtrącił się w tę konwersację - to to, że z góry założyłeś, że nie jesteś mądry.

- Uważam, że ja jestem ten piękny - zachichotał. - Ty jesteś ten mądry. Może nawet utalentowany.

- O, dzięki. Ale czy jestem też piękny? - zapytał sucho Lupin.

- Dsyć... - Black wzruszył ramionami. Potter, Pettigrew i Lily wreszcie wyszli z klasy Obrony przed Czarną Magią i staliśmy razem w korytarzu między tłoczącymi się uczniami.

- Hmmm - medytował Lupin. - Najwidoczniej niektórzy z nas są mądrzy, inni świetnie grają w quidditcha, a jeszcze inni po prostu dobrze wyglądają w obcisłych gatkach.

Black ryknął śmiechem i zaczął kręcić się jak fryga, usiłując obejrzeć własny zadek. Lupin przewrócił oczami. Lily spojrzała na mnie i natychmiast odwróciła wzrok, rumieniąc się jak na komendę. Och. Moja ręka odruchowo powędrowała do wewnętrznej kieszeni szaty, gdzie na piersi spoczywała wciąż anonimowa walentynka, życzliwa i chyba zachęcająca?.

Gdybym mógł tak choć przez moment być z nią sam na sam, bez tych hałaśliwych imbecylów włażących mi bez przerwy w paradę! Ale ją zawsze otaczają tłumy. Czy mimo to mogę liczyć na jej przychylność? Naprawdę myślę, że mnie lubi... Sądzę... Zakładając, ze to ona napisała ten wierszyk... Sam nie wiem.

Ruszyli w kierunku Wielkiej Sali i mimo że w gruncie rzeczy byłem outsiderem, podążałem za nimi słuchając ożywionej dyskusji o bezsensowności takich przedmiotów jak Historia Magii, Wróżbiarstwo czy Mugoloznawstwo.

- Co do Mugoloznawstwa, to nie jestem przekonany - wtrąciłem. - Nawet podobało mi się to, co czytaliśmy ostatnim razem. Wydawało się ciekawe: „Dwa wielkie domy w uroczej Weronie, równie słynące z bogactwa i chwały...”

Lily spojrzała na mnie dziwnie.

- Hmmm, czytałeś całość? Wszyscy giną.

- Co? - zdziwiłem się. - Wszyscy?

- Owszem. Z Romeem i Julią na czele. Wszyscy giną.

- A co z Merkucjem, luzackim najlepszym kumplem? - zapytał Remus, który razem ze mną chodził na Mugoloznawstwo.

- Umarł w butach. Kompletna mogiła. Wszyscy giną - powtórzyła.

- Jakie to głupie i niepotrzebne. Mam nadzieję, że ta następna lektura będzie lepsza. Ta z fajnie ubranym chłopakiem i dziewczyną w mokrej sukni na okładce. Jak sądzisz?

- ... Hamlet. Moje wewnętrzne oko widzi przed tobą wielkie rozczarowanie. Wybacz.

Wbiłem dłonie w kieszenie.

- Pettigrew ma rację. Mugoloznawstwo jest do kitu.

- Zostań przy eliksirach, Sev - roześmiała się. - W quidditchu też jesteś dobry.

Myślałem, że idziemy do Wielkiej Sali, ale minęli ją i jak gdyby nigdy nic szli dalej.

- Gdzie idziecie? - zapytałem.

- Och! - Lily zakryła dłonią usta. - Eeeee... Idziemy do Hogsmeade, rozpocząć weekend nieco mniej oficjalnie. Kremowe piwo, jakaś zakąska, takie tam. Idziesz z nami?

Potter i spółka popatrzyli na nią z wyraźnym wyrzutem, więc oczywiście się zgodziłem. W czasie spaceru do wioski udało mi się nawet iść u boku Lily. W Hogsmeade poza nami nie było uczniów, więc bez trudu znaleźliśmy stolik w pubie Madame Rosmerty.

Lily siadła pierwsza, wyminąłem Pottera i usiadłem koło niej, za mną na ławkę wsunął się Lupin. Pettigrew, Potter i Black usiedli po drugiej stronie stołu. Zamówili jedzenie i na nowo rozgorzała dyskusja o quidditchu, bogato kraszona niewybrednymi dowcipami o moim Domu. Chociaż ostatnio rezerwa Slytherinu wygrała z rezerwą Lwów, to jednak w rozgrywkach pucharowych Ślizgoni przegrali sromotnie z Gryfonami. Dlaczego nie możemy rozmawiać o czymś innym? Ugryź się w język, Snape. Myśl o wiercącej się dziewczynie, przytulonej do ciebie. Nie może usiedzieć, co? Ohohoho. Nie, nie myśl o niej. Myśl o piwie. Mniam, piiiiwo!

- Smakuje ci? - zapytała nagle Lily.

- Niezłe. Robiłem lepsze.

- Zrobiłeś piwo kremowe? Na lekcji?

- Nie, nasz nauczyciel nie jest aż tak roztargniony. W dormitorium. Pod łóżkiem.

- Eeee, nie opowiadaj nam o tych swoich kujonowatych eksperymentach! - wykrzywił się Black. - Nie chcę wiedzieć, co robisz pod łóżkiem. Bleee…

Kopie pode mną dołki cały dzień.

- Coś ci się nie podoba, Black?

- Głównie to, że jesteś wkurzającym, zbzikowanym inteligencikiem, któremu się wydaje, że jest niegrzecznym chłopczykiem, bo ugotował napój alkoholopodobny pod łóżkiem. Jesteś nudny. I niedomyty.

- Nieprawda! - zaprzeczyłem żywo. Cholera, to [b[jest[/b] prawda.

Black spojrzał na mnie z wyrazem złośliwej satysfakcji.

- To nam to udowodnij. Zdobądź się na huncwocki czyn.

Patrzyli się na mnie wyczekująco. Nawet Lily. O, rany Merlina… Postanowiłem zyskać na czasie.

- Co to znaczy, „huncwocki”?

- Niebezpieczny. Niegrzeczny. Podniecający. Psotny. Niekonwencjonalny. Zabawny. - propozycje padały ze wszystkich stron.

- Hmmm, zabawnego. No dobrze… - popatrzyłem na arogancki uśmiech Blacka, wsadziłem honor do kieszeni, dumę wyrzuciłem za okno i skoczyłem w przepaść. - Każdy z domów miał przygotować wspólny projekt badawczy…
… Puchoni przez pół roku prowadzili badania na grupie ochotników i odkryli, że na czubku męskiego penisa znajduje się magiczne zgrubienie. Nauczyciele przyznali im dwadzieścia punktów.
… Krukoni przez dwa miesiące prowadzili badania i ustalili, że to zgrubienie może być źródłem rozkoszy dla mężczyzny. Nauczyciele nagrodzili ich trzydziestoma punktami.
… Ślizgoni przez tydzień prowadzili badania i ustalili, że to zgrubienie może sprawiać również przyjemność kobiecie. Nauczyciele nagrodzili ich czterdziestoma punktami.
… A Gryfoni przez dwa dni prowadzili badania, dostali dwieście punktów i zdobyli Puchar Domów po tym jak ustalili, że to zgrubienie to służy w istocie do tego, żeby się ręka nie ześlizgiwała i nie waliła w czoło...

Podkreśliłem pointę właściwym gestem i rozejrzałem się po obecnych. Cisza. Kiedy opowiedziałem ten dowcip w Gnieździe Węża po raz pierwszy, wybuch śmiechu mało nie zerwał sufitu. A teraz…? Grobowa cisza. Ha. I to niby ja nie mam poczucia humoru… Chyba że…Co za idiota ze mnie! Oczywiście, dowcipy o Gryfiutach nie bawią Gryfiutów. Gryfonów. Tak. Ups. I co ja robię, opowiadam takie dowcipy w obecności dziewczyny?! Cholera jasna.

Lily spojrzała na mnie z widocznym zakłopotaniem.

- Zgrubienie? Nie rozumiem?

To niewinne pytanie Lily zmusiło w końcu Huncwotów do śmiechu i rozładowało atmosferę przy stole. Ryki i chichoty trochę mnie odprężyły. Lily potrząsała głową w świętym oburzeniu.

- Musisz sobie znaleźć jakiś dobry podręcznik do anatomii - poradził Lupin, siląc się na powagę.

- Albo chłopaka - palnąłem. Znowu zapadła głucha cisza. Czterech Lwów patrzyło na mnie w niemym przerażeniu. O matko. Stanowię śmiertelny przypadek Zespołu Niewyparzonego Języka. Ciekawe, czy wrócę do Hogwartu w jednym kawałku? Może powinienem złożyć śluby milczenia, albo co?

Lily spojrzała na mnie, zachichotała i oblała się rumieńcem. Gapiłem się na nią z otwartymi ustami, aż wreszcie też się uśmiechnąłem. Tak! Kelnerka przyniosła następną kolejkę piwa kremowego i powoli rozmowa znowu się ożywiła. Zjedliśmy, zapłaciliśmy i ruszyliśmy w drogę powrotną. Gryfiuty oczywiście nie dopuściły mnie oczywiście już więcej w pobliże Lily, chroniąc ją z każdej flanki, ale miałem to gdzieś. Ona mnie lubi. Jakoś ich wytrzymam…


***


Uwieeeeeelbiam quidditcha. Szara mgła podnosiła się, ukazując jasny, wiosenny poranek, pachnący obietnicą lata.

- Ciekawam, gdzie są następni gracze. Spóźniają się - stwierdziłam wesoło.

Sev pakował tłuczki do pudła.

- Nie przyjdą. Następna godzina jest moja - głośno odetchnął i po chwili ciągnął dalej. - Miałem zarezerwowane popołudnie w piątek już od paru tygodni, a że każdy chce potrenować tuż przed meczem, z łatwością zamieniłem ją na dziś, kiedy tylko dowiedziałem się, że będziemy trenować.

- Dlaczego?

- Żeby nam nic nie przeszkadzało. Żadne lekcje, prace domowe, koledzy... Ani quidditch - wyjął mi miotłę z ręki i upuścił na murawę.

- Oddaj mi miotłłę! - dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że nie puścił mojej ręki. - Oddaj mi rękę!

- Eeee, Ja.... Nie chcesz posłuchać, co chcę ci powiedzieć? - zapytał cicho.

Zerknęłam na niego. Napięta twarz, oczy gorączkowo usiłujące pochwycić moje spojrzenie. I wreszcie załapałam. Postarał się o godzinę sam na sam ze mną... Hmmm. Och.

- Mów.

- Muszę przyznać, że nie wiem, co powiedzieć - wymamrotał. Usiłowałam uwolnić rękę, ale nie puszczał jej robiąc krok w moim kierunku.

- Hej! - zaprotestowałam.

W odpowiedzi przyciągnął mnie bliżej i objął nieśmiało.

- Sev - mruknęłam ostrzegawczo. Chciałam go odepchnąć, ale kiedy go dotknęłam, poczułam, że serce kołacze się w nim z iście kolibrzą szybkością. Spojrzałam mu w twarz.

- Jesteś przerażony - uśmiechnęłam się.

Nie mógł zaprzeczyć.

- W końcu nie jestem Gryfonem, prawda?

- Nie - odparłam nie wiedząc, czy zgadzam się, czy przeczę. Aaaach. Nigdy nie byłam z nim tak blisko. Dotykam go...

- Ależ tak - nalegał. Wiem, że czujesz to samo. Po prostu spróbuj. No dalej. Wypróbuj mnie...

Już nabierałam powietrza żeby odpowiedzieć jakąś ciętą ripostą, ale zamilkłam, zdziwiona własnymi uczuciami. Pot zwilżył szary podkoszulek, równie wilgotne włosy pachniały świeżo skoszoną trawą i rozgrzanym ciałem. Przełknęłam ślinę. Dlaczegóż by nie? Tylko troszeczkę. Maleńka próba...

Z wahaniem objęłam go w pasie, wtuliłam twarz w zgięcie szyi i wciągnęłam głośno powietrze. Och. Och, mniam.

Wyczułam, że zaczyna się uspokajać. Wyswobodziłam rękę, która wciąż tkwiła między nami i objęłam go ramieniem. Ochraniacze na kolanach zadzwoniły o siebie, a moja modelowana, srebrna zbroja uderzyła w tors Seva. Mimo tego całego uzbrojenia udało nam się znaleźć nieco wygodniejszą pozycję. Poczułam jego dłonie na krzyżu. Gładziłam jego kark, zaplątując palce w wilgotne, czarne kosmyki, na tyle krótkie, że nie dały się związać.

Odchyliłam się troszkę i poszukałam jego oczu. W rześkim świetle poranka nie były czarne, miały ten szczególny kolor ciemnej, gorzkiej czekolady. Uśmiechnął się do mnie promiennie.

- ... no i?

- No i co?

- Pocałujesz mnie, czy będziesz się tak gapił?

- O, zdecydowanie, pocałuję cię.

- No więc?

- Niecierpliwa dziewczynka - roześmiał się. - Mamy całą godzinę...

Zamknął oczy i przyciągnął mnie jeszcze bliżej. Czubkiem nosa pogładził mnie po policzku, a gorący oddech łaskotał kącik ust*. Wtuliłam się w niego, drżąc w oczekiwaniu na dotknięcie warg.

I wtedy spod peleryny-niewidki wypadło na nas czterech chłopaków. Pchnęli mnie i upadłam na ziemię tak mocno, że moja srebrzysta zbroja rozpłynęła się w iskierkach srebrnego światła. I zdawało mi się, że czas się zatrzymał lub rozciągnął, bowiem tyle rzeczy wydarzyło się w przeciągu kilku sekund. Huncwoci, mając wreszcie niezłą wymówkę dla swojej zwykłej brutalności, byli już najzupełniej widzialni i grzmocili Seva pięściami, ale on również odpłacał im pięknym za nadobne.

Peter rzucił się na niego pierwszy i pierwszy wylądował na trawie z paskudnym chrzęstem. Syriusz postawił już Jamesa na nogi, Sev poderwał się z pałką w dłoni i złowieszczym błyskiem w oku. Remus z trudem utrzymywał równowagę klęcząc na kolanach, Sev mało go nie stratował przełażąc nad nim, by dopaść Syriusza i Jamesa.

Patrzyłam jak paruje swoją pałką uderzenie Syriuszowej pięści, ułamek sekundy później celny backhand wylądował w splocie słonecznym Jamesa. James padł na murawę nie mogąc złapać tchu, wyglądał, jakby miał zacząć wymiotować. Remus w tym czasie wstał, Sev uchylił się przed jego ciosem i oddał mu z taką szybkością, że Remus z powrotem upadł.

I wtedy zrozumiałam, jaki sport ćwiczył Severus przez ostatnie sześć lat w Durmstrangu. Czytałam w Historii Hogwartu, że w dawnych czasach we wszystkich szkołach w Europie uczono starej sztuki pojedynku, nie tak jak w quidditchu na piłki i pałki, a na różdżki… i miecze.

- Sev! Co ty robisz? - wrzasnęłam.

- Czterech na jednego! - odkrzyknął nie spuszczając oczu z Syriusza, który znów zaatakował. Widziałam, jak spokojnie ocenia prędkość i zasięg ramienia napastnika, zanurkował pod nim i natychmiast w odpowiedzi wymierzył straszliwy cios w głowę. Syriusz upadł, jakby usunięto mu wszystkie kości.

Złapałam go za łokieć. Strząsnął mnie, jakbym była muchą.

- Oni nie są uzbrojeni! A ty owszem! I to nie tylko w to! - machnęłam w kierunku tej jego pałki, którą - co dopiero teraz zauważyłam - zawsze trzymał nieprawidłowo. Jak na quidditcha, oczywiście. Ale Severus już mnie nie słuchał.

Ostatnim przytomnym Huncwotem pozostał Peter, który czołgając się tyłem na łokciach, gorączkowo usiłował uciec. Severus dojrzał ruch i odwrócił się błyskawicznie. Nie! Wystarczy! Podbiegłam I zasłoniłam go.

Severus próbował mnie wyminąć, ale zagrodziłam mu drogę. Zaczęliśmy się przepychać, wyglądaliśmy jak ludzie, którzy usiłują się minąć w bardzo wąskim korytarzu.

- Zejdź mi z drogi! - ryknął.

- Nie! Musisz najpierw zmierzyć się ze mną!

I wtedy ten złowrogi blask płonący w jego czach zniknął. Stał nieruchomo i patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Pięcioro przeciw mnie jednemu? - zapytał. Dopiero teraz zauważył, że też jest ranny, krew sączyła się z przeciętej wargi.

Przecież już zwyciężyłeś, ty rozwścieczony Ślizgoński głupolu! pomyślałam, ale powiedziałam tylko…

- Ty, ty, Ślizgonie!

Upuścił pałkę. W zszokowanych oczach zakręciły się łzy. Dłonią otarł krew z ust.

- Naprawdę uważasz, że jest zielona? Zresztą, nieważne… - zakrwawionym kciukiem przesunął po mojej dolnej wardze, zostawiając smugę krwi, po czym odwrócił się na pięcie i odszedł. Maszerował coraz szybciej, w połowie drogi do zamku biegł już, jakby go Dementorzy gonili. Zostałam sama, pośród rozrzuconych quidditchowych akcesoriów, mając u stóp pokonanych Gryfonów.

Oblizałam wargę. Poczułam ten dziwny smak - gorzki jak miedź, ostry jak żelazo, słony jak wściekłość, a wciąż… słodki. To był słodki pocałunek. Chociaż nie tego chciałam. Ale niczego wiecej już nie miałam dostać.



Ciąg dalszy prawdopodobnie nastąpi…



* Sprawdziłam. To JEST możliwe... 0x01 graphic
0x01 graphic
0x01 graphic

Rozdział V
Koniec gry


Miłość kpi sobie z rozumu ram,
Mięta, szałwia, rozmaryn, bez.
I bardziej, niżbym przyznać to chciał,
Tylko Tyś mą miłością jest.

Simon & Garfunkel, `Scarborough Fair'


Zaklęciem Mobilicorpus odtransportowałam przyjaciół do skrzydła szpitalnego. Pani Pomfrey krzątała się, usuwając ślady krwi.

- A wam co się stało?

- Wypadek w czasie treningu quidditcha - odpowiedziałam wymijająco.

- Doprawdy? Przed chwilą wyszedł jeden, co też tak mówił.

Byłam zbyt roztrzęsiona, żeby z kimkolwiek rozmawiać. Uciekłam do swojego pokoju. Później powiedzieli mi, że James jest zbyt poobijany, żeby jutro grać. Jako rezerwowy Szukający zajęłam jego miejsce. Wygraliśmy… Chyba się cieszyłam. Ale to nie było… Cóż… Może rzeczywiście zostanę Aurorem, albo kimś w tym stylu…

I tu się powinna skończyć cała ta koszmarna historia. Tak, powinna się skończyć, ale życie toczyło się dalej wikłając nasze losy. Próbowałam wyjaśnić Huncwotom, co zrobili. Wrzeszczałam na nich długo, ale moi przyjaciele nic z tego nie zrozumieli. Lubiłam go, a wyście wszystko zniszczyli. Równie dobrze mogłam przemawiać w suahili.

Nie rozumieli też moich łez. Syriusz potraktował je wprost jako zachętę do dalszej „rozmowy” z Sevem. I coś strasznego zaszło pewnej nocy między Severusem i Huncwotami, coś, co pozostawiło piętno na ich wszystkich. Severus stał się gniewny i niespokojny, a Huncwoci - jak nigdy - poróżnili się miedzy sobą. Remus był wściekły na Syriusza, Syriusz na Jamesa, a Peter w ogóle nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. A ponieważ w jakimś sensie była to moja wina - chociaż nie, nie była! - żaden z nich się do mnie nie odzywał.

Sev również ze mną nie rozmawiał. To znaczy rozmawiał, ale z jego strony rozmowa sprowadzała się do monosylab. Ale kiedy koło niego siadałam, kurczył się w sobie jakbym była wyjątkowo paskudnym śluzowcem.

Nie mogłam tego znieść, poprosiłam więc o zmianę partnera na Eliksirach. Profesor popatrzył się na mnie zimno.

- Pan Snape już prosił mnie o to, moja odpowiedź brzmi nie. Przez cztery lata znakomicie wam się współpracowało, nie będę przesadzał całej klasy tuż przed końcem roku szkolnego. Zachowujcie się jak profesjonaliści, na miłość boską!

Tak więc z grzecznym, acz wymuszonym uśmiechem cierpiałam godziny Eliksirów pracując z Severusem, czekając jak zbawienia końca lekcji i uciekając z lochów natychmiast po zakończeniu pracy. Na lekcjach z kolei wyczekiwałam z utęsknieniem, kiedy skończy się wykład Profesora i zaczniemy warzyć eliksiry, bowiem łzawiące oczy nad parującym kociołkiem nie są wszak niczym dziwnym…

Powoli też zaczęło się wszystko układać - z Huncwotami, a nawet z Sevem. Nadal pracowaliśmy razem, Sev, zatopiony po uszy w eliksirach zapominał o nienawiści. Odmierzał składniki, które miałam przygotować i podawał mi je z krótkim „Masz”, albo „Pokrój to porządniej”. Zwalał na mnie całą paskudną część roboty - nienawidzę filetowania ślimaków - i zaczynał warzenie. I zatracał się w tym całkiem.

Któregoś dnia obserwowałam go, gdy dodawał składniki eliksiru, oczywiście w innych proporcjach i kolejności niż reszta klasy. Widziałam to już tyle razy. Zapewne znów wypróbowywał alternatywny przepis, starając się zastąpić jakiś drogi składnik mieszaniną innych, zdecydowanie tańszych. Czasem mu wychodziło. A czasem nie.

- Hmmm. Och.

- Wybuchnie? - zapytałam.

- Daj mi siekane... - wetknęłam mu je w dłoń. Wrzucił parę do kociołka. - Już dobrze, teraz nie wybuchnie.

- Czy robimy coś choć zbliżonego do zadanego eliksiru?

- Oczywiście. W pewnym sensie...

Zdaje się, że on ostatnio nie jada. Próbowałam mu się przyjrzeć, dostrzec coś ponad czubek nosa i skraj policzka. Sev zauważył, że się gapię, schylił głowę i zasłonił twarz włosami. Aaach. Przypomniał sobie, że mnie nienawidzi. To nie ma sensu.

Od tego czasu porzucił eksperymenty. Pracowaliśmy szybko i efektywnie, w kompletnej ciszy, starając się na siebie nie patrzeć. Któregoś dnia szykowaliśmy mandragory a la Rasputin*. Utopiliśmy je, upiekliśmy, a teraz trzeba było je obrać ze skóry i posiekać. Zabrałam się za swoją mandragorę. Severus przyglądał mi się z krzywym uśmiechem. To nie fair.

- Czego? - warknęłam.

- Jeszcze nie widziałem nikogo, komu obdzieranie ze skóry sprawiałoby taką przyjemność. Chcesz sprawić moją?

W końcu spojrzałam na niego, naprawdę spojrzałam i dostrzegłam ironiczny błysk w oku, zanim odwrócił głowę. Zdałam sobie sprawę, że się ze mnie śmieje. Śmieje się ze mnie i mojego skrępowania, nieszczęścia i gniewu. I jego... Och. Westchnęłam i z uśmiechem wyciągnęłam dłoń.

- Daj. Z radością ją dla ciebie zmasakruję.

I od tego czasu - nawet jeśli nie byliśmy przyjaciółmi, jak kiedyś - to przynajmniej mogliśmy pracować ze sobą w jako-tako pokojowej atmosferze aż do końca szkoły.

Zaś po zakończeniu roku szkolnego, kiedy z dyplomami ukończeni Hogwartu staliśmy na peronie w Hogsmeade czekając na pociąg, Severus podszedł do mnie, wyciągnął rękę i powiedział:

- Życzę ci miłego życia. Dziękuję... Żegnaj.

Nie wierzę. Uścisnął mi rękę. I już? Uścisk rąk. To wszystko?


---


Po paru latach doświadczeń sprzedałam Ministerstwu patent na zaklęcie osłaniające. Uzbrajają w to Aurorów, a mnie płacą całkiem spore procenty. Ostatnio pokazałam im moje najnowsze prace, wyglądali, na zainteresowanych. Przyjechałam dziś do Londynu specjalnie by złożyć u Gringotta ostatnią wypłatę - uroczy stosik, czyż nie? - a teraz spacerowałam po Ulicy Pokątnej szukając czegoś ślicznego dla dziecka.

Rozglądając się po wystawach minęłam nieznajomego. Kogoś, kogo kiedyś znałam jako chłopca. Nawet na mnie nie spojrzał.

Odwróciłam się za nim. Szedł, nie zatrzymując się.

- Sev! - krzyknęłam. Nie zwrócił na mnie uwagi. - SEV!

Mój głos odbijał się echem od kamieniczek Pokątnej. Przechodnie patrzyli się na mnie dziwnie. O Boże, nawet się nie zatrzyma... A jednak. Stanął na skrzyżowaniu, odwrócił się i spojrzał na mnie. Pomachałam mu i zastygłam w oczekiwaniu, czując się jak idiotka z ręką uniesioną wysoko. Sev popatrzył na moją wyraźnie już zarysowaną ciążę, uśmiechnął się przelotnie - niczym iskra nad zamarzniętym jeziorem - skinął mi głową i zniknął za rogiem. Przepadło.

Wtedy widziałam go po raz ostatni. Nie jestem wieszczką, ale w tamtej chwili wiedziałam, że nigdy go już nie zobaczę. Płakałam, gdy deportowałam się do domu.


James i Syriusz siedzieli na ganku. James z niepokojem popatrzył na moją zapłakaną twarz. Syriusz posłał mu porozumiewawczego kuksańca.

- To pewnie znowu te hormony - dodał teatralnym szeptem.

Nie ma sensu czegokolwiek im tłumaczyć. Nie zrozumieją tego nigdy. Nigdy!

- Zamknij się, ty cholerny błaźnie! - wrzasnęłam. Kopnęłam go, wbiegając do domu. - Kretyn!

Syriusz jęknął boleśnie, mój kopniak okazał się być nadzwyczaj celnym. Usłyszałam jeszcze, jak James mnie woła, ale trzasnęłam drzwiami i uciekłam do kuchni.

Nie jestem nieszczęśliwa. Wybrałam, co wybrałam. Niemniej wiem, że cokolwiek by nie mówić, nigdy nie stanęłam przed alternatywą białe-czarne. I że wszystko się mogło udać. Może oczywisty, łatwy wybór nie był w istocie lepszy? Ale jeśli nasze decyzje wskazują, kim jesteśmy, to okoliczności decydują, jaki mamy wybór. Któż wie co wybrałabym, gdybym tylko... jeśli tylko.... gdybym tylko była zupełnie inną osobą.

Co się ze mną dzieje? Taka jestem głupia. Może rzeczywiście tym razem to hormony? To wszystko nie ma sensu.

Śmiech na ganku przywołał mnie do rzeczywistości. Rzeczywistości, w której jestem żoną uroczego Jamesa i noszę jego dziecko. I właśnie kopnęłam najlepszego przyjaciela mojego męża. Wyjrzałam na ganek i oparłam się o framugę.

- Przepraszam, Psinosie.

- Nie przejmuj się, Rudzielcu - Syriusz mrugnął wesoło. - Głowa do góry. Zrób sobie kanapkę ze śledziem w truskawkach, albo coś równie pysznego.

Syriusz to błazen, ale to taki słodki błazen. Gestem pokazałam mu, co go czeka, uśmiechnęłam się uspokajająco do męża i zawróciłam do domu.


***


Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Zawsze była przebojową Gryfonką.

Wciąż mam tę głupiutką walentynkę. Pergamin zetlał, zagięcia się kruszą. Fioletowy atrament zbladł. Ma kolor sepii, z odcieniem błękitu.

Wygląda jak krew.

Cóż.


---


- Nie wolno krzyczeć na korytarzach. Pięć punktów od Slytherinu!

- Tak jest, sir. Przepraszam, sir.

Czasem wydaje mi się, ze Draco wstaje z łóżka co rano z donośnym „ta-daaa!”. Osobiście nie pamiętam, żeby Luciu... Lucjusz aż tak hałasował w szkole.

---


Jakaś denerwująca uczennica od pół godziny okupuje krzesło najbliżej mojego biurka, ukazując w nerwowym uśmiechu duże przednie zęby i usiłując odczytać moje komentarze na marginesach beznadziejnego wypracowania jakiegoś bałwana. Nie przypominam sobie również, żebym ja był taki denerwujący.

- To nie jest twoje wypracowanie, więc nie rób mi tutaj miny patroszonego tuńczyka. Nie będę szukał teraz twojej pracy w tym stosie, niecierpliwa dziewczyno. I z pewnością nie sprawdzę jej w najbliższym czasie, więc zmykaj. Slytherin gra dziś popołudniu i nie zamierzam przegapić tego meczu. A znając moje szczęście, powinienem jeszcze wykopać z szafy parę ogniotrwałych spodni - uśmiechnąłem się do niej znacząco.

Zbladła i mało nie spadła z krzesła. Tyłem dotarła do drzwi i pędem rzuciła się do ucieczki.

To było zupełnie niepotrzebne, Sev.
.................................. Hahahahahahahahahahahahahahaha!

Złapałem szatę, szalik i ruszyłem na boisko. Może jeszcze znajdę miejsce w pierwszym rzędzie? Wciąż uwielbiam dobrą grę.


I już zawsze będziemy przyjaciółmi? - spytał Prosiaczek.
Nawet dłużej - odparł Puchatek.
A.A. Milne



KONIEC
(Ciągu dalszego z pewnością nie będzie…)


*Thrice-killed mandrakes - zdaniem tłumaczki sposób przygotowania specyfiku uzasadnia polską nazwę… 0x01 graphic



Wyszukiwarka